source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
Historyk CIA o najważniejszym szpiegu zimnej wojny
Utracona cześć pułkownika Kuklińskiego
Posiedzenie Układu Warszawskiego w Moskwie, luty 1980 rok. Ryszard Kukliński stoi za generałem Jaruzelskim.
FOT. (C) PAP
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Pułkownik dumnie i otwarcie mówił o tym, co zrobił. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce.
BENJAMIN B. FISCHER
Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego, jakby miało to polityczne znaczenie na skalę narodową. I rzeczywiście odzwierciedlało ono zarówno kontynuację, jak i zmiany zachodzące w polskim krajobrazie politycznym. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu, kiedy Kukliński pierwszy raz po 17 latach przyjechał do Polski, nieomal 10 lat po upadku komunizmu - więcej Polaków (34 proc.) uznawało go za zdrajcę niż za bohatera (29 proc.). Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować. Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego.
Przeciwnicy
Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Po historycznej klęsce generalskie lobby zawarło, jak ujął to jeden z obserwatorów, "dziwne przymierze" z dawnymi działaczami solidarnościowymi przeciwnymi Kuklińskiemu. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach.
Lech Wałęsa, przywódca "Solidarności" i pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Polski, nazwał Kuklińskiego zdrajcą i odmówił ułaskawienia go. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom za rozpoczęcie buntu, który położył kres sowieckiemu imperium. U niektórych Polaków Kukliński swoją postawą budził nieprzyjemne wspomnienia kolaboracji z narzuconym przez Sowietów reżimem. Część lewicy żywiła obawę, że stanie się on ikoną antyrosyjskiej prawicy, a co gorsza, może powrócić do kraju i zaangażować się w politykę.
Urban wypowiada wojnę
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Ryszardzie Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. W 1986 roku Urban był rzecznikiem prasowym rządu PRL. Znany ze swojego sarkastycznego poczucia humoru i ciętego języka, Urban wyróżniał się spośród bezbarwnych biurokratów, którzy rządzili Polską. Był zawsze bojowy i nigdy apologetyczny, nawet kiedy bronił bezprawnego rządu, który zlikwidował pierwszy w bloku sowieckim niezależny związek zawodowy.
Warszawie nie udało się znormalizować lub choćby poprawić stosunków z Waszyngtonem. Wprawdzie Biały Dom zniósł większość sankcji, które nałożył na Polskę w 1981 roku, jednak najpoważniejsze, łącznie z wycofaniem statusu najwyższego uprzywilejowania, pozostawały w mocy. Urban i jego zwierzchnicy wiedzieli, że Stany Zjednoczone sekretnie wspierają opozycję w Polsce, "aby podtrzymać przy życiu ducha »Solidarności«" i że National Endowment for Democracy, prywatno-państwowe przedsięwzięcie, otrzymało od Kongresu USA około miliona dolarów dla "Solidarności".
Jaruzelski i jego towarzysze byli w kiepskim nastroju, gdyż nie mogli wygrać wojny z podziemiem, a gospodarka była w stanie gorszym niż kiedykolwiek. Nie znosili Ronalda Reagana, który po Janie Pawle II i Lechu Wałęsie był postacią cieszącą się w Polsce największym uznaniem. "Imperium zła", retoryczna figura użyta przez prezydenta USA, tak kontrowersyjna w jego kraju, dodawała Polakom ducha w ich walce z sowiecką hegemonią.
3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie, przeniesionym potem do Paryża. Urban sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. CIA ewakuowała agenta i jego rodzinę z Warszawy 8 listopada 1981 roku i zapewniła mu bezpieczeństwo w Stanach Zjednoczonych.
Być może dlatego, że sprawa Kuklińskiego była kłopotliwa dla Wojska Polskiego i służb bezpieczeństwa, Urban chciał podać ją w mediach amerykańskich, zanim zostanie ujawniona w Polsce. Chciał również, aby potwierdziła ją administracja Reagana. Toteż w rozmowie z Dobbsem podkreślał, że jego rewelacji nie można wykorzystać dopóty, dopóki "The Washington Post" nie otrzyma oficjalnego amerykańskiego komentarza na ich temat.
Jeśli to była intencja Urbana, została uwieńczona sukcesem. Następnego dnia pierwszą stronę "The Washington Post" otwierał artykuł podpisany przez Dobbsa i wsławionego ujawnieniem afery Watergate dziennikarza Boba Woodwarda. Ogłaszał on to, co Urban powiedział Dobbsowi: "Amerykańska administracja mogła ujawnić światu plany stanu wojennego. Gdyby to zrobiła, to jego wprowadzenie byłoby niemożliwe".
Z żoną wkrótce po ślubie. Dwóch synów Kuklińskiego zginęło na emigracji w tajemniczych, dotąd nie wyjaśnionych okolicznościach.
FOT. (C) PAP/CAF
Polityka moralnie odrażająca
Na konferencji prasowej Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" - Urban często sarkastycznie określał polską opozycję jako "przyjaciół USA" czy "sojuszników" - i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego. - Mimo to Waszyngton zachował milczenie - oświadczył Urban. - Nie ostrzegł swoich sojuszników. Administracja Reagana "okłamywała własny naród i swoich przyjaciół w Polsce", kiedy negowała swoją wiedzę o stanie wojennym. Kukliński, zauważył Urban, jest żywym dowodem na coś wręcz przeciwnego.
Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Miał zamiar użyć "Solidarności" jako narzędzia w geopolitycznej rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. Reagan - uważał Urban - nie był przyjacielem Polski, a jego polityka była "moralnie odrażająca".
Niektórzy Polacy czuli się zdradzeni. Ile prawdy jednak było w oskarżeniach Urbana? Niedużo.
Przekazany przez Kuklińskiego plan był jednym z wariantów, nad którymi pracowały władze. Utraciwszy swoje źródło, CIA nie wiedziała i nie mogła przewidzieć, czy plan zostanie zastosowany, a jeśli tak, to kiedy. Co ważniejsze świat polityki (a szczerze mówiąc wywiadu również) był jak "sparaliżowany przez wizję sowieckich oddziałów wkraczających do Polski" po miesiącach wymachiwania szabelką przez Moskwę i ciągłych manewrów militarnych wzdłuż granic Polski. Wymachiwanie szabelką spełniło swoje zadanie. Zachód był zdezorientowany, "Solidarność" zastraszona, a Jaruzelski mógł deklarować, że ogłoszenie stanu wojennego było "mniejszym złem" (wewnętrzne represje), które pozwoliło uniknąć większej katastrofy (zewnętrznej interwencji).
Oświadczenie Urbana, że Stany Zjednoczone chciały krwawej łaźni w Polsce, było szczególnie odrażające. Administracja Reagana, tak jak wcześniej Cartera, robiła wszystko, aby tego uniknąć. Jak powiedział były sekretarz stanu Alexander Haig, nawet gdyby Biały Dom wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego, on sam radziłby nie ostrzegać przed tym "Solidarności" w obawie przed sprowokowaniem opozycji do samobójczego oporu.
Kukliński wychodzi z ukrycia
Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w długim wywiadzie dla emigracyjnego miesięcznika "Kultura".
Kukliński ujawnił, że planowanie stanu wojennego zaczęło się pod koniec 1980 roku, dużo wcześniej niż przyznawały to władze, które zamierzały zgnieść "Solidarność", oficjalnie deklarując wolę negocjacji. Kukliński ujawnił także, że Sowieci wywierali presję na władze, aby wprowadziły stan wojenny, i zadał w ten sposób kłam oświadczeniom Warszawy, że była to jej wewnętrzna decyzja. Zapytany, czy Jaruzelski to bohater, czy zdrajca, pułkownik odpowiedział: "W Polsce była realna szansa uniknięcia i radzieckiej interwencji, i stanu wojennego. (...) Gdyby wspólnie [generał Jaruzelski] ze Stanisławem Kanią znaleźli w sobie więcej godności i siły, gdyby nie okazywali uległości wobec Moskwy, lecz stanęli uczciwie na gruncie zawartych umów społecznych, Polska prawdopodobnie wyglądałaby dziś zupełnie inaczej".
Jaruzelski kontratakuje
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Była także symbolem historii Polski od roku 1945 i konfliktu lojalności występującego w PRL, który przetrwał w III Rzeczypospolitej.
Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia. Zostało ono sprzedane po zaniżonej cenie jednemu z ministrów, który natychmiast odsprzedał je z poważnym zyskiem. Jedynym dowodem w tym fikcyjnym tajnym procesie były świadectwa Jaruzelskiego i kilku sztabowych generałów.
Generał Jaruzelski reprezentuje polską orientację rusofilską. Urodzony w szlacheckiej rodzinie na wschodnich terenach Polski, lata szkolne spędził w katolickim internacie. Jego życie zmieniło się na zawsze we wrześniu 1939 roku, kiedy Stalin, zgodnie z paktem zawartym z Hitlerem, wcielił do swojego państwa wschodnie tereny Polski. W ramach akcji, którą dziś nazwalibyśmy czystką etniczną, NKWD deportowało ponad milion ludzi na Syberię i do Azji Centralnej.
Rodzina Jaruzelskiego uciekła do niepodległej Litwy, ale Stalin wtargnął i tam. Ojciec Wojciecha zmarł wkrótce po zwolnieniu z sowieckiego obozu koncentracyjnego. Jaruzelski, jego matka i siostra zostali deportowani na Syberię, gdzie w obozie pracowali przy wycinaniu lasu. Mimo tych doświadczeń Jaruzelski zaakceptował Związek Sowiecki jako swoją drugą ojczyznę, nauczywszy się strachu i szacunku do jego porażających rozmiarów i potęgi. Został świeżo upieczonym komunistą. Porównywał swoje nawrócenie do doświadczenia religijnego, nazywając je "odrodzeniem". Kukliński przeszedł drogę odwrotną: w młodości przyjął komunistyczną wiarę, aby później przeżyć dramatyczną konwersję.
Po latach, kiedy sowieckie politbiuro debatowało nad tym, czy Jaruzelski będzie spełniał sowieckie rozkazy, Breżniew uznał, iż generał jest godny zaufania dlatego właśnie, że: "wycierpiał dużo z naszej strony, ale nie żywi do nas żalu".
Dziwne, że Jaruzelski negował zawsze znaczenie swej sowieckiej kariery w przedsięwzięciu z 1981 roku. - Stan wojenny był mniejszym złem dla wszystkich. Umożliwił Polakom uniknięcie katastrofy. I proszę nie mówić mi, że wykonałem robotę za Sowietów. To jest obelga - powiedział do dziennikarzy telewizji francuskiej w 1992 roku. Zdarzyło mu się jednak freudowskie przejęzyczenie, kiedy w wywiadzie dla "Der Spiegel" powiedział: "Przyjmując strategiczną logikę tamtych czasów, prawdopodobnie zareagowałbym tak samo, gdybym był generałem sowieckim. W tamtej epoce polityczne i strategiczne interesy sowieckie były zagrożone [przez zaburzenia w Polsce]". - Zareagowałbym? A może - zareagowałem? Generał spędził tak dużą część swojego życia, działając jak gdyby "był sowieckim generałem", że mógł zrobić to nieświadomie.
Jak mógł mi pan to zrobić!
Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Najbardziej zaskakujące rewelacje na ten temat zostały znalezione w archiwach sowieckich. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny. Najprawdopodobniej namawiał Sowietów, aby zrobili za niego brudną robotę, a kiedy spotkał się z odmową, domagał się zapewnienia militarnego wsparcia, jeśli polskie oddziały okazałyby się niezdolne do zgniecenia "Solidarności". Władze sowieckie odmówiły również temu żądaniu.
Największe upokorzenie Jaruzelski przeżył podczas amerykańsko-polsko-rosyjskiej konferencji historycznej w Jachrance w listopadzie 1997 roku. Marszałek Wiktor Kulikow, były dowódca sił Układu Warszawskiego, zaprzeczył, aby ZSRR miał zamiar interweniować w Polsce albo interwencją groził. Podczas przerwy Jaruzelski zawołał do Kulikowa po rosyjsku: - Jak mógł pan to powiedzieć! Jak mógł mi pan to zrobić wobec Amerykanów!
Zapiski ze spotkań sowieckiego politbiura potwierdzają słowa Kulikowa. Na ich podstawie można nawet wysnuć dalej idące wnioski - że Kreml przygotowany był, w razie konieczności, na rezygnację z Polski, również gdyby znaczyło to koniec komunistycznych rządów w tym kraju. 10 grudnia, przed wprowadzeniem stanu wojennego, Jurij Andropow, szef KGB i późniejszy następca Breżniewa, powiedział do członków politbiura: - Nie mamy zamiaru wprowadzać wojska do Polski. To jest nasza właściwa pozycja i musimy wytrwać na niej do końca. Nie wiem, jak potoczą się sprawy w Polsce, ale gdyby nawet Polska dostała się pod kontrolę "Solidarności", musimy się tego trzymać.
Na tej samej sesji minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko zauważył, że politbiuro musi rozwiać wrażenie, jakie mają Jaruzelski i inni polscy przywódcy na temat interwencji "naszych wojsk. Nie może być żadnej interwencji".
Największą obawą Jaruzelskiego nie była, jak utrzymuje, interwencja wojsk sowieckich - był nią jej brak. Jak twierdzi jeden z obserwatorów, "przebieranie się Jaruzelskiego w kostium zbawcy ojczyzny było aktem transwestyty". Kukliński w 1987 roku powiedział, że zdecydowana postawa Jaruzelskiego i Kani wobec ZSRR umożliwiłaby wypracowanie z "Solidarnością" kompromisu, wobec którego Moskwa musiałaby się wycofać. Być może Polska mogłaby stać się kolejną Finlandią. Zamiast tego Polacy musieli znosić najbardziej represyjne rządy w swojej poststalinowskiej historii, a następnie kolejnych sześć lat nieudolnej władzy Jaruzelskiego, która doprowadziła kraj na skraj ekonomicznej katastrofy.
Z szablą otrzymaną od premiera Jerzego Buzka w Waszyngtonie podczas szczytu NATO w 1999 roku
FOT. (C) PAP-RADEK PIETRUSZKA
Po stronie Zachodu
W 1992 roku Kukliński wyznał: - Zadawałem sobie pytanie: czy mam moralne prawo to zrobić. Byłem Polakiem. Wiedziałem, że Polacy powinni być wolni i że Stany Zjednoczone są jedynym krajem, który może wesprzeć ich w tej walce.
Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Przygotowywali się do sabotażu sowieckiej machiny wojennej w razie konfliktu z NATO.
Oficerowie ci, polscy patrioci, zdecydowali się działać, ponieważ mieli dostęp do sowieckich planów wojskowych. Pokazywały one jasno, że w wypadku wojny Polska ma dostarczyć mięso armatnie oraz stanowić drogę inwazji na Zachód i że przy realizacji tych założeń zostanie zniszczona. Plany te były, zdaniem Kuklińskiego, jednoznacznie ofensywne, tworzone z myślą o zaatakowaniu i podbiciu wszystkich krajów Europy. Polska miała odgrywać rolę centralną. Jej wojsko miało być użyte jako taran przeciwko siłom NATO. Według Kuklińskiego NATO, zmuszone do użycia taktycznej broni jądrowej w celu przeciwstawienia się przewadze Układu Warszawskiego w broni konwencjonalnej, zamieniłoby większą część Polski w nuklearną pustynię.
Pierwszym etapem samobójstwa Polski miało być zmuszenie jej do wypełnienia funkcji agresora, co za ironia dla kraju, który był regularnie najeżdżany przez swoich sąsiadów. Dwie z trzech polskich armii miały przejść równiny niemieckie w kierunku Holandii, Belgii i Francji, podczas gdy trzecia miała zdobyć i okupować Danię. Chcąc uratować Polskę, Kukliński zdecydował się prowadzić wojnę przeciwko sowieckiej potędze na niewidzialnym froncie. Postanowił zawiadomić Zachód, co czeka go, i Polskę, w razie wojny ze Związkiem Sowieckim.
Superszpieg
Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Pułkownik GRU (wojskowego wywiadu ZSRR) Oleg Pienkowski dostarczał informacji Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii podczas krytycznych 17 miesięcy w latach 1960 - 1961. Wielu wierzy, że informacje Pienkowskiego były kluczowe dla uzyskania wiedzy o sowieckim potencjale nuklearnym i odegrały zasadniczą rolę podczas kryzysu berlińskiego i kubańskiego. Niektórzy określają go jako "szpiega, który ocalił świat".
Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego. Prowadził on swoją działalność dziesięć lat i dostarczył 35 tysięcy stron dokumentów, a Pienkowski - osiem tysięcy. Kukliński nie tylko przesyłał dokumenty, ale ustnie przekazywał najbardziej znaczące szczegóły. Generał Czesław Kiszczak, oceniając szkody spowodowane przez pułkownika, przyznał: "Kiedy zaczęliśmy analizować rangę informacji, które wykradł, zrozumieliśmy, że wiedział tak dużo, iż nie ma sensu zmieniać czegokolwiek (w polskich planach wojskowych), ponieważ musielibyśmy zmienić wszystko".
Kukliński przekazał na Zachód sowiecki plan ofensywnej wojny przeciwko NATO. Informacje te, jak powiedział amerykański ekspert strategiczny, "pozwoliły nam posiąść głęboką wiedzę o sposobie ich działania. Było to ostrzeżenie nie do oszacowania".
Kukliński wiedział o trzech, otoczonych głęboką tajemnicą, podziemnych bunkrach, które na czas wojny zostały skonstruowane dla dowództwa w Polsce, ZSRR i Bułgarii. Określił dokładne położenie, konstrukcję i system komunikacyjny kompleksu polskiego. Jak powiedział ekspert od spraw narodowego bezpieczeństwa prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński: "Informacje Kuklińskiego umożliwiły nam przygotowanie planów zniszczenia systemu dowodzenia i kontroli, zamiast zmasowanego kontrataku na czołowe pozycje przeciwnika, co uderzyłoby w całą Polskę."
Pierwszy polski oficer w NATO
We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Wrześniowy artykuł wywołał w Polsce sensację. Polacy po raz pierwszy dowiedzieli się, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim przez dziesięć lat. "Niech sądzą mnie na podstawie tego, co zrobiłem" - powiedział Weiserowi.
Dwa dni po artykule w "The Washington Post" Jarosław Kaczyński, przywódca Porozumienia Centrum, wysłał list do prezydenta Wałęsy, wzywając go do ułaskawienia Kuklińskiego. W oświadczeniu ogłoszonym w "Gazecie Wyborczej" Wałęsa odpowiedział, że jest to skomplikowana kwestia: z jednej strony można podziwiać pułkownika za jego odwagę, z drugiej, jego historia zawiera jeszcze wiele białych plam, które oczekują na wyjaśnienie. Dopiero historia wyda ostateczny werdykt.
To przerzucanie się odpowiedzialnością będzie trwało przez następne pięć lat.
Zbigniew Brzeziński był najwcześniejszym i najbardziej skutecznym obrońcą Kuklińskiego. To on ukuł określenie "pierwszy polski oficer w NATO", które stało się wezwaniem do oczyszczenia pułkownika z zarzutów. W liście do Lecha Wałęsy Brzeziński powoływał się na rolę Kuklińskiego w powstrzymaniu sowieckiej interwencji w 1980 roku. "Nie był on zwykłym agentem USA, a jedynie odważnym sojusznikiem, i to kiedy całe dowództwo Wojska Polskiego było zaprzedane Sowietom - powiedział polskiej telewizji w grudniu 1990 roku. - Pułkownik Kukliński, ryzykując życiem nie tylko swoim, ale i swojej rodziny, godnie zasłużył się Polsce i dlatego nowo wybrany prezydent RP powinien nadać mu wysokie odznaczenie bojowe i przywrócić go do czynnej służby wojskowej".
Apele te nie znajdowały jednak posłuchu. Wałęsa powtarzał, że sprawa wymaga "czasu i przygotowań". Były lider opozycji potrzebował współpracy z ministrem obrony narodowej i sztabem, który składał się z oficerów starego układu. - Armia podlega rozkazom i każdy pułkownik nie może wybierać sobie sojuszników - twierdził Wałęsa.
Stan wyższej konieczności
Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. Nową i decydującą przesłanką ku temu były polskie aspiracje przystąpienia do NATO.
30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. Pierwszy prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego na 25 lat więzienia za zdradę i dezercję, powołując się na "rażące naruszenie procedury prawnej i brak wystarczających dowodów." Izba Wojskowa Sądu Najwyższego uchyliła ten wyrok w maju 1995 roku i przekazała sprawę naczelnemu prokuratorowi wojskowemu dla uzupełnienia śledztwa.
Wojskowy prokurator przysłał Kuklińskiemu wezwanie do przybycia do Polski na przesłuchanie, proponując mu list żelazny umożliwiający powrót do Stanów Zjednoczonych. Kukliński odmówił z gniewem, twierdząc, że ponowny proces nie ma dla niego osobiście żadnego znaczenia. - Nie jestem winny. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla Polski - powiedział.
Przeciwnicy Kuklińskiego poczuli, iż ich pozycja staje się niepewna i że nadeszła pora kontrataku. Jaruzelski wysłał do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej list, w którym twierdził, że sowieckiej interwencji zapobiegł stan wojenny - a więc on osobiście. Atakował także w liście motywy Kuklińskiego, a więc i podstawę decyzji sądu. Jaruzelski nazywał go zwykłym szpiegiem, który usiłuje się bronić, przypisując sobie szlachetne intencje.
2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu, pozwalając powrócić mu do domu jako wolnemu człowiekowi. Zostały mu przywrócone prawa obywatelskie i stopień wojskowy. W uzasadnieniu uznano, że podejmując współpracę z Amerykanami, pułkownik Kukliński "działał w stanie wyższej konieczności, dla dobra Polski". Pułkownik powiadomiony został o tym 4 września, ale oficjalnie decyzja została ogłoszona 22 września, dzień po wyborach parlamentarnych.
- Decyzję przywracającą mi dobre imię i honor przyjmuję z ulgą, jakkolwiek po 16 latach życia na uchodźstwie i tragedii, jaką moja rodzina tu przeżyła (dwóch synów Kuklińskiego zginęło w tragicznych, niewyjaśnionych okolicznościach), ma to dla mnie raczej symboliczne niż praktyczne znaczenie. Dziękuję Bogu, że pozwolił mi dożyć tego momentu - powiedział.
Kwaśniewski powiedział później, że powodowało nim pragnienie dobrych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi i że omawiał tę sprawę z prezydentem Clintonem podczas jego wizyty w Warszawie. Polski prezydent miał poważne powody, by sprawę tę załatwić. Amerykańscy przeciwnicy przystąpienia Polski do NATO grozili zablokowaniem go w Senacie pod pretekstem sprawy Kuklińskiego. Zwolennikom Polski w Warszawie i Waszyngtonie potrzebne było usunięcie tego problemu.
Wałęsa nazwał tę decyzję reklamową sztuczką postkomunistów, chcących zademonstrować swój patriotyzm. Oczyszczenie szpiega nie jest dobrym przykładem dla Polski, powtórzył, nie wiadomo który raz. Nie tylko on okazywał niezadowolenie. "Jeśli Kukliński jest bohaterem, co ma to znaczyć dla reszty nas wszystkich?" - zapytywał Jaruzelski.
Rola Brzezińskiego
Lewica w Polsce zareagowała na te wypadki z oburzeniem. Mieczysław Wodzicki napisał w "Trybunie": "Stała się zła rzecz. Pułkownik Ryszard Kukliński - szpieg, dezerter i zdrajca - przez prawicę przetworzony został w model cnót i w narodowego bohatera". Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Wielki tytuł na pierwszej stronie konserwatywnego dziennika "Życie" głosił: "Kukliński niewinny!".
Jaruzelski przyjął nowy kurs. Zaczął twierdzić w swoich publicznych wystąpieniach, że Kukliński nie mógł odsłonić sowieckich planów, ponieważ nie miał do nich dostępu. Władze sowieckie nie dzieliły się, wedle generała, swoimi wojskowymi tajemnicami nawet z takimi aliantami jak Jaruzelski. Miały one zostać pogrzebane w głębokich bunkrach. To, co Kukliński mógł co najwyżej przekazać, to plany armii polskiej i uzbrojenia znajdującego się na terenie Polski. A to, kontynuował generał, było już znane Amerykanom dzięki satelitom i informacjom wymienianym w czasie negocjacji nad kontrolą zbrojeń. Jaruzelski nie przejmował się sprzecznościami między tymi twierdzeniami a swoimi wcześniejszymi oświadczeniami na temat poważnych szkód, które Kukliński wyrządzić miał polskiemu systemowi bezpieczeństwa. Jaruzelski i 31 innych emerytowanych generałów zaatakowało decyzję wojskowego prokuratora, domagając się jej wycofania. W pierwszym z trzech listów Jaruzelski stwierdził, że "gloryfikowanie działalności Kuklińskiego automatycznie rzuca moralny cień na mnie i innych polskich oficerów".
Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński, za pomocą sekretnych negocjacji, które podjął z postkomunistycznym rządem w Polsce w początkach 1997 roku. W kwietniu tego roku zorganizował on czterodniowe spotkanie w Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. Brali w nim udział: Kukliński, jego adwokat, polski ambasador i dwóch oficerów z wojskowej prokuratury. Oficerowie przywieźli ze sobą wielostronicowy dokument zawierający uzasadnienie decyzji o wycofaniu sprawy. Kukliński naciskał, aby zwracano się do niego per pułkowniku.
Na wiosnę 1998 roku Kukliński odbył triumfalną podróż po kraju. Odwiedził sześć miast, odbierając liczne honory. Prasa polska w większości prezentowała wobec niego stosunek pozytywny. Kukliński spotkał się z ministrem spraw zagranicznych i innymi przedstawicielami rządu, jednak nie z prezydentem Kwaśniewskim. Wałęsa ignorował Kuklińskiego całkowicie, oświadczając, że może się z nim spotkać tylko wtedy, kiedy on o to poprosi. Kukliński odmówił.
Musimy z tym żyć
Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik, więzień stanu wojennego, a obecnie redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem, twierdząc, że przekroczył on próg, poza który nie posunęła się nawet opozycja. Jednak Michnik bardziej zainteresowany był bieżącą polityką niż minionymi wydarzeniami. Ostrzegał, że Kukliński stał się nowym, wywołującym entuzjazm tłumów symbolem prawicy, po który "może [ona] sięgnąć w przyszłości." Skarżył się także, iż "Kukliński pozwolił zrobić z siebie sztandar nie tych sił, które chcą pojednania i szerokiego konsensusu w drodze Polski do NATO i UE". Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że w oczach Michnika Kukliński symbolizował polską służalczość wobec Stanów Zjednoczonych. "Jeśli cały ten festiwal ma oznaczyć, że stosunek do Kuklińskiego i amerykańskich służb specjalnych stanie się testem na patriotyzm Polaków, będzie to żałosny finał polskiego marzenia o wolności." Polska nie powinna stać się "kolektywnym Kuklińskim".
Michnik wydawał się sądzić, że NATO i Układ Warszawski były organizacjami działającymi w taki sam sposób. A przecież NATO jest dobrowolną koalicją suwerennych państw, które połączyły się dla wspólnej obrony. Układ Warszawski zaś był częścią imperialnego systemu służącego podporządkowaniu wschodnioeuropejskich armii sowieckiemu dowództwu. ZSRR zgromadził wszystkich "aliantów" w Warszawie w 1955 roku bez uprzednich konsultacji i zmusił ich do podpisania paktu obronnego z niejawnym aneksem określającym rodzaje wojskowych kontyngentów, jakie kraje te musiały dostarczyć w wypadku wojny. Być może dlatego, że jarzmo sowieckie uwierało Polaków bardziej niż innych, stali się klasą dla siebie w demonstrowaniu jedności i zaangażowania na rzecz przystąpienia do NATO. Czyniąc to, Polacy poszukiwali bezpieczeństwa, ale także pragnęli uniknąć tragicznych wyborów, jakich musieli dokonywać w przeszłości.
Jeden z prawicowych komentatorów krytykował tekst Michnika jako "zwyczajny polityczny manewr, którego celem było oczyszczenie" komunistycznej Polski. Mógł jeszcze dodać: "i podsycenie antyamerykańskich nastrojów". Jednak nawet krytyk Michnika mógłby zgodzić się z puentą jego artykułu: "Czas zrozumieć, że zawsze będą w Polsce ludzie, którzy będą uważali Kuklińskiego za bohatera, i tacy, którzy za bohatera uznają gen. Jaruzelskiego. I z tym musimy żyć". -
Dr Benjamin B. Fischer, historyk, pracuje w Centrum Studiów Wywiadu przy Centralnej Agencji Wywiadowczej w Waszyngtonie. Specjalizuje się w historii służb wywiadowczych państw byłego ZSRR i Europy Wschodniej. Jego artykuł o pułkowniku. Kuklińskim ukazał się w nr 9, 2000 historycznego biuletynu CIA "Studies in Intelligence" pod tytułem "The Vilification and Vindication of Colonel Kuklinski". Redakcja "Rz" dziękuje Autorowi za zgodę na przedruk skróconej wersji artykułu. | Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu, kiedy Kukliński pierwszy raz po 17 latach przyjechał do Polski, nieomal 10 lat po upadku komunizmu - więcej Polaków (34 proc.) uznawało go za zdrajcę niż za bohatera (29 proc.). Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować. Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego.Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach.Lech Wałęsa, przywódca "Solidarności" i pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Polski, nazwał Kuklińskiego zdrajcą i odmówił ułaskawienia go. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom za rozpoczęcie buntu, który położył kres sowieckiemu imperium.Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Była także symbolem historii Polski od roku 1945 i konfliktu lojalności występującego w PRL, który przetrwał w III Rzeczypospolitej.Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Kukliński wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Chcąc uratować Polskę, Kukliński zdecydował się prowadzić wojnę przeciwko sowieckiej potędze na niewidzialnym froncie. Postanowił zawiadomić Zachód, co czeka go, i Polskę, w razie wojny ze Związkiem Sowieckim.Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. 30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. Pierwszy prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego na 25 lat więzienia za zdradę i dezercję. Izba Wojskowa Sądu Najwyższego uchyliła ten wyrok w maju 1995 roku i przekazała sprawę naczelnemu prokuratorowi wojskowemu dla uzupełnienia śledztwa.2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu, pozwalając powrócić mu do domu jako wolnemu człowiekowi. Lewica w Polsce zareagowała na te wypadki z oburzeniem. Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Na wiosnę 1998 roku Kukliński odbył triumfalną podróż po kraju. Odwiedził sześć miast, odbierając liczne honory. Prasa polska w większości prezentowała wobec niego stosunek pozytywny. Kukliński spotkał się z ministrem spraw zagranicznych i innymi przedstawicielami rządu, jednak nie z prezydentem Kwaśniewskim. Wałęsa ignorował Kuklińskiego całkowicie. |
Z generałem armii Czesławem Piątasem, szefem Sztabu Generalnego rozmawia Zbigniew Lentowicz
Nie grozi nam bunt oficerów
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Rząd przyjął program przebudowy i modernizacji technicznej armii, a ostatnio zaakceptował projekt ustawy o finansowaniu reformy sił zbrojnych. Od zmian nie ma już odwrotu...
CZESŁAW PIĄTAS: My nie chcemy odwrotu, zamierzamy szybko wprowadzać niezbędne zmiany, dalsze odkładanie tego procesu prowadzi donikąd. Oczekujemy na ustawę, która zapewni stabilność finansowania, a więc także stabilność reform.
Zaczynamy od wycofywania przestarzałego sprzętu i broni, której konserwacja i utrzymanie kosztuje. Pod młotek pójdzie opuszczony przez wojsko majątek koszarowy. Przede wszystkim będziemy jednak rozstawać się z kadrą.
Nie stać dziś Polski na armię dwustutysięczną, a musimy się modernizować.
Kadra twierdzi, że od lat mieliśmy w armii ciągłą reformę, z mizernym efektem.
Od początku lat 90. dokonywane są zmiany, polegające głównie na zmniejszaniu liczebności wojska. Teraz chcemy jednak poprawić przede wszystkim zdolności bojowe sił zbrojnych.
Rozpoczęliśmy właśnie najgłębszą i chyba najszybszą przebudowę armii wśród krajów sojuszu. Za sześć lat w wyniku tych zmian trzecia część armii osiągnie standardy NATO, co znaczy, że będzie możliwe pełne współdziałanie polskich oddziałów z siłami koalicji u nas, ale też w operacjach poza granicami kraju.
Utrwali się więc już dziś zauważalny podział na wojsko lepsze, bo natowskie i zaniedbaną armię drugiej kategorii?
Całe siły zbrojne współdziałają z NATO. Musimy mieć jednak grupę jednostek, która bardzo szybko osiągnie pełną zdolność wypełniania wszelkich wymagań sojuszniczych. Część sił zbrojnych musi być do natychmiastowego użycia, pozostała po pewnym okresie przygotowań. Aby współdziałać z sojuszem, musimy usprawnić rozpoznanie, łączność, przepływ informacji, automatyzować systemy dowodzenia i kierowania ogniem. Niezbędny jest szybszy dopływ nowego uzbrojenia - zwłaszcza systemów precyzyjnego rażenia, środków transportu lotniczego i morskiego. Musimy też lepiej wyposażyć szeregowego żołnierza, począwszy od mundurów, butów, kamizelek kuloodpornych, po radiotelefony i sprzęt ochrony przez skażeniami.
Usprawnić musimy logistykę, tak by wojsko było zdolne do przetrwania w skrajnych warunkach, czasami bardzo daleko od macierzystych baz. Chodzi nam także o poprawę organizacji zaopatrzenia, zapewnienie odpowiednich warunków żywienia, czy chociażby ewakuacji drogą powietrzną rannych z pola walki. Przede wszystkim musimy się jednak szkolić. Intensywniej niż do tej pory.
To wszystko planujecie z myślą o siłach reagowania, a pozostałe jednostki?
Oprócz jednostek o wysokiej gotowości użycia, będziemy dysponować, podobnie jak inne państwa NATO wojskiem o umiarkowanej gotowości i niższej gotowości - tu sytuowałyby się przede wszystkim jednostki tzw. stacjonarnej logistyki, czyli bazy materiałowe i siły pomocnicze, działające na zapleczu oraz jednostki Obrony Terytorialnej, a także część sił głównych wojsk operacyjnych.
Według nieoficjalnych szacunków w tym roku, pierwszym roku rewolucyjnej sześciolatki, odejdzie z wojskowej kadry około 6 tys. osób. Dlaczego do dziś do wszystkich 71 garnizonów, które znalazły się na liście przeznaczonych do skreślenia, nie dotarły rozkazy o likwidacji? Nie można tak długo trzymać kadry w niepewności.
Lista garnizonów jest już gotowa i znana większości zainteresowanych. Pozostały jeszcze tylko ostatnie, drobne rozstrzygnięcia. Oczekiwaliśmy też na decyzję rządu w sprawie ustawy o finansowaniu sił zbrojnych. Ta decyzja gabinetu jest jednym z ostatnich kroków, które mają zagwarantować stabilność, a zwłaszcza realizm planów. Moim zdaniem to prawdziwy przełom.
Akcja obrony garnizonów jest gwałtowna, władze lokalne zarzucają wam, że nie konsultujecie swych decyzji, że przyczyniacie się do upadku lokalnej gospodarki i produkujecie kolejnych bezrobotnych.
Nie my odpowiadamy za bezrobocie. Zmieniając mapę garnizonów, kierowaliśmy się względami operacyjnymi, wynikającymi z potrzeb obronnych kraju i współdziałania z siłami sojuszu, a kluczową rolę odegrały także wyliczenia ekonomiczne. Szansę na pozostanie miały tylko te garnizony, w których wojsko będzie miało zapewnione dobre warunki socjalne, bez konieczności wydawania kroci na remonty koszar, najlepsze (ale też najtańsze) możliwości szkolenia, bo np. po sąsiedzku jest duży poligon. Oceniam, że poważne problemy ze względu na skalę zmian będziemy mieli w pięciu, siedmiu największych restrukturyzowanych garnizonach i przede wszystkim tam skierujemy pomoc rekonwersyjną dla kadry. Pozostałe kilkadziesiąt garnizonów to zazwyczaj niewielkie placówki: małe jednostki, węzły łączności, lokalne sztaby wojskowe czy obiekty administracji.
Rozgoryczeni oficerowie pytają, dlaczego Leszno, a nie Gubin, czy jest sens wycofywać się z Krosna Odrzańskiego, dlaczego wbijacie gwóźdź do ekonomicznej trumny w pogrążonym w strukturalnym bezrobociu Koszalinie?
W Lesznie powstanie silna jednostka przeciwlotnicza i nie tylko tradycje o tym przesądziły. Priorytet mają w każdym przypadku, w tym także, względy operacyjne. Kadra chętnej przemieści się do Leszna niż do Gubina, a to także musimy brać pod uwagę.
W Krośnie Odrzańskim nie likwidujemy wszystkich jednostek, jednak warunki np. łączności dla dowództwa zdecydowanie lepsze są w Żaganiu. Argumenty można by mnożyć: za wyborem Świętoszowa, Wędrzyma, Orzysza na przykład, przemawiają najniższe koszty szkolenia (poligon na miejscu) i już zainwestowane tam miliony. Za pozostawieniem w Krakowie batalionu "czerwonych beretów" - oprócz innych względów, również szczególna, naprawdę wyjątkowa więź z miastem i lokalną społecznością oraz tradycje.
W zeszłym roku kadra odchodziła z wojska niechętne, w tym zaplanowaliście, że koszary opuści prawie trzy razy tyle zbędnych żołnierzy zawodowych, co w 2000 roku. Jakim cudem?
Wdrażana właśnie etatyzacja, która porządkuje sprawy kadrowe, spowoduje także, że dla części kadry po prostu zabraknie miejsca w armii. W najgorszej sytuacji pozostają oficerowie, musimy bowiem w siłach zbrojnych zdecydowanie zmienić proporcje na korzyść podoficerów i chorążych.
Ojczyzna, z którą podpisali kiedyś kontrakt na całe życie, zrezygnuje po prostu z żołnierskich usług?
Nie chciałbym, aby nastąpiło trwałe przerwanie więzi odchodzącej kadry ze sferą obronności. Umiejętności nabyte w służbie będą przydatne w cywilu. Zamierzamy szczególnie chronić kadrę ze zlikwidowanych jednostek, to przede wszystkim ona otrzyma oferty służby w rozbudowywanych (bo będą i takie) jednostkach czy wzmacnianych właśnie garnizonach. Dowódcy jednak otrzymali instrukcje: mają również oceniać przydatność do służby kadry w garnizonach, które nie są likwidowane. Mogą dokonać wyboru najlepszych. Część kadry zdejmie mundur ze względu na emerytalny wiek, inni nie zechcą przenieść się z rodziną do innego garnizonu, czy wreszcie zgodzić się na obniżenie stopnia, co w niektórych wypadkach wymusza etatyzacja.
Świadomość personalnych konsekwencji reformy zapewne jeszcze nie dotarła do wielu zainteresowanych. Gdy dotrze, to czy grozi nam bunt oficerów masowo zwalnianych z armii?
Nie może być o tym mowy, bo przeczyłoby to istocie armii. Mogę obiecać, że skoncentrujemy się na przygotowaniu dobrego programu rekonwersji, który powinien ułatwić start zwalnianym wojskowym. Moim zdaniem należałoby dodatkowo rozważyć możliwość wypłacenia kadrze najbardziej dotkniętej skutkami redukcji odpraw, które dałyby szansę młodym ludziom na odnalezienie się poza wojskiem. Pracujemy nad tym.
Wszystkim zwalnianym, a także rezerwistom będziemy proponować programy przekwalifikowania się. Duże nadzieje wiążemy z powołaniem pełnomocnika MON ds. rekonwersji. Może uda mu się przy okazji wyegzekwować przepisy zapewniające byłym wojskowym pierwszeństwo w zatrudnieniu na administracyjnych stanowiskach związanych z obronnością państwa.
Czy jednak uda się nam rozstać z odchodzącymi żołnierzami elegancko, na co po latach służby w pełni zasługują? Chciałbym, żeby w rezerwie pamiętali, że im przynajmniej szczerze i po ludzku podziękowano.
Rozmawiał Zbigniew Lentowicz | Rząd przyjął program przebudowy i modernizacji technicznej armii, a ostatnio zaakceptował projekt ustawy o finansowaniu reformy sił zbrojnych. Od zmian nie ma już odwrotu...
CZESŁAW PIĄTAS: My nie chcemy odwrotu, zamierzamy szybko wprowadzać niezbędne zmiany. Oczekujemy na ustawę, która zapewni stabilność finansowania.
Zaczynamy od wycofywania przestarzałego sprzętu i broni. Przede wszystkim będziemy jednak rozstawać się z kadrą.
Nie stać dziś Polski na armię dwustutysięczną. Rozpoczęliśmy właśnie najgłębszą i chyba najszybszą przebudowę armii wśród krajów sojuszu.
Utrwali się więc podział na wojsko lepsze natowskie i zaniedbaną armię drugiej kategorii?
Całe siły zbrojne współdziałają z NATO. Część sił zbrojnych musi być do natychmiastowego użycia, pozostała po pewnym okresie przygotowań.
To wszystko planujecie z myślą o siłach reagowania, a pozostałe jednostki?
będziemy dysponować, podobnie jak inne państwa NATO wojskiem o umiarkowanej gotowości i niższej gotowości.
Według nieoficjalnych szacunków wpierwszym roku odejdzie z wojskowej kadry około 6 tys. osób. Dlaczego do dziś nie dotarły rozkazy o likwidacji?
Lista garnizonów jest już gotowa i znana większości zainteresowanych. Pozostały jeszcze tylko ostatnie, drobne rozstrzygnięcia.
Świadomość personalnych konsekwencji reformy zapewne jeszcze nie dotarła do wielu zainteresowanych. czy grozi nam bunt oficerów masowo zwalnianych z armii?
Nie może być o tym mowy. Wszystkim zwalnianym, a także rezerwistom będziemy proponować programy przekwalifikowania się. Może uda mu się przy okazji wyegzekwować przepisy zapewniające byłym wojskowym pierwszeństwo w zatrudnieniu na administracyjnych stanowiskach związanych z obronnością państwa. |
MEDYCYNA
Nieporozumieniem jest twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych
Wątpliwa pochwała czerwonego wina
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków - piwa i wyrobów spirytusowych. Wino od wielu lat uznawane jest za najbardziej korzystny dla zdrowia napój alkoholowy. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma wciąż pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki.
Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Znani badacze Doll i Peto uważają, że jest ono odpowiedzialne w USA za 3 proc. zgonów z powodu nowotworów. Podejrzewa się, że zwiększa ryzyko takich chorób górnej części układu oddechowo-pokarmowego, jak rak jamy ustnej, gardła, krtani, przełyku, a także - raka wątroby. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy.
Trzy lampki wina lub dwa kufle piwa
W 1989 r. amerykańska Narodowa Akademia Nauk oświadczyła, że choć nie poleca jego konsumpcji, to przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna: 28 g czystego etanolu dziennie, czyli ponad dwa drinki, za które uznaje się napój zawierający 12 g czystego alkoholu (tj. 270 ml piwa, 100 ml wina oraz 30 ml napojów spirytusowych 40-proc.). Bardziej powściągliwe jest Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka. W 1996 r. opublikowało oświadczenie, że nawet umowne dwa drinki zwiększają ryzyko choroby nowotworowej.
Specjaliści od dawna spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. Ci sami badacze - Doll i Peto twierdzą, że wśród ponad 12 tys. lekarzy brytyjskich w wieku 48-78 lat, ogólna śmiertelność była niższa u tych, którzy pili nie więcej niż trzy drinki dziennie - czyli 36 g etanolu. Duńczycy stwierdzili, że najdłużej żyją mieszkańcy Kopenhagi spożywający od jednego do dwóch drinków dziennie. Można zatem przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g.
Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Nawet Duńczycy przyznają, że lepszym zdrowiem cieszą się mieszkańcy ich kraju, którzy wypijają 3-5 drinków w postaci wyłącznie czerwonego wina. Dotąd wiadomo było, że zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe.
W poszukiwaniu napoju Bogów
- Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego, czego nie można powiedzieć o piwie i napojach spirytusowych - twierdzi na łamach "British Medical Journal" dr Morten Grobaek z Instytutu Medycyny Prewencyjnej w Kopenhadze. Uczony tłumaczy to tym, że ulubiony trunek starożytnych Greków i Francuzów zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Nawet wina nie można zatem uznać za "cudowny napój Bogów".
Czerwone wino, jak Cabernet Sauvignon, faktycznie zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze i zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Substancje te znajdują się w skórce winogron, które są usuwane w początkowej fazie wyrobu białego wina. Dlatego mniej chroni ono przed arteriosklerozą, podobnie jak częste nawet spożycie ciemnych winogron, gdyż w czerwonym winie stężenie polifenoli jest znacznie większe.
Amerykanie wymyślili nawet tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Zresztą, badania specjalistów z Papworth Hospital w Cambridge, opublikowane na łamach "American Journal of Clinical Nutrition", wykazały, że Cabernet skuteczniej niż tabletki z polifenolami chroni przed zawałem serca. Abstynenci przekonują jednak, że do wyboru są też inne napoje, bogate w tego rodzaju dobroczynne substancje - zielona i czarna herbata.
Kontrowersyjny jest też tzw. paradoks francuski. Słynne badania sugerują, że Francuzi o jedną trzecią rzadziej umierają na chorobę niedokrwienną serca i zawały niż Walijczycy i jedną czwartą rzadziej niż Szkoci. Cieszą się lepszym zdrowiem, choć wcale nie odżywiają lepiej niż inni Europejczycy, gdyż spożywają dużo mięsa oraz tłustych serów, zawierających znaczne ilości szkodliwych tłuszczy pochodzenia zwierzęcego. Podobnie jest z Francuzkami: umierają na serce aż 5-6 razy rzadziej niż Walijki i Szkotki.
Mniej jednak mówi się o tym, że we Francji jest większa umieralność z powodu innych przyczyn niż choroba wieńcowa, jak nowotwory alkoholozależne, przewlekłe schorzenia wątroby, samobójstwa i wypadki komunikacyjne. Zastanawiające jest tylko, że kobiety w tym kraju rzadziej umierają na nowotwory. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż panie są o połowę bardziej zagrożone marskością wątroby. Inne badania sugerują, że szczególnie młode kobiety są bardziej narażone na raka.
Kultura rasy białej
Alkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol - nie tylko czerwone wino - ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu, który jest szkodliwy dla tętnic po utlenieniu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy: hamuje agregację płytek, nasila uwalnianie tkankowego aktywatora plazminogenu, zmniejsza poziom fibrynogenu. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie, np. zwiększa krzepliwość krwi. W Skandynawii powstało nawet określenie "poniedziałkowych" zatorowych udarów mózgu - po zaprzestaniu picia i wzrostu krzepliwości krwi.
Badania te pokazują, jak trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych, że tak powinni postępować nawet abstynenci. Obecnie przeważa raczej pogląd, że jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. Trzeba też pamiętać, że nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia. Wielu specjalistów woli zatem przemilczać korzyści, jakie wynikają nawet z picia czerwonego wina, a częściej mówią - i chyba słusznie - o zagrożeniach. Tym bardziej, że alkohol i tak jest częścią naszej kultury. | Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy. alkohol zawiera szkodliwe substancje; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek. Czerwone wino zmniejsza ryzyko zawału serca. Alkohol W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia. można zalecać picie alkoholu ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. |
OŚWIATA
Działka ważniejsza niż uczniowie
Na zapleczu Pałacu Sprawiedliwości
- Będzie nam trudno zgodzić się na rozproszenie uczniów po innych szkołach - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25
Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży.
Przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Włodzimierz Nieporęt powiedział "Rzeczpospolitej", że sejmik nie podejmował żadnej uchwały o zbywaniu nieruchomości. Rodzice wiedzą swoje; szepczą, że podobno sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę.
Z petycji uczniów Zespołu Szkół nr 25: "Prosimy Pana Wojewodę, Pana Marszałka i Pana Starostę o zweryfikowanie swoich decyzji i pozostawienie nas w naszej ukochanej szkole. Będziemy o nią walczyć wszelkimi sposobami. Nie damy się wyrzucić jak niepotrzebne śmieci, wszak jesteśmy przyszłością tego Narodu. A Naród dba o swoje dzieci". Pod petycją podpisało się 620 uczniów.
Liczne organy prowadzące
Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne jako szkoły kształcące pielęgniarki w przestarzały sposób, warszawskie Kuratorium Oświaty zawarło z Wydziałem Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego porozumienie i w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. Z wyników tego eksperymentu korzysta teraz MEN, proponując reformę szkolnictwa zawodowego.
W listopadzie 1995 roku, kiedy w Liceum Medycznym zostały już tylko dwie ostatnie klasy, minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. W tym czasie na Świętojerskiej było już czterystu uczniów w liceum i szkole zasadniczej oraz stu w zamierającym liceum medycznym i Medycznym Studium Policealnym. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Gmina Warszawa Centrum, która prowadzi też licea ogólnokształcące, była nawet zainteresowana przejęciem LO im. Fredry, ale kiedy zorientowała się, jak zagmatwany jest status prawny obiektu, zrezygnowała.
Werdykt NSA nie wystarczy
Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie, tuż za nowym budynkiem sądów przy placu Krasińskich, o krok od Starego Miasta. Metr kwadratowy gruntu w tej części Warszawy kosztuje 1200 dolarów. Uczniowie mówią, że są prawnicy, którzy za 10 procent wartości tej działki chętnie udowodniliby przed sądem, iż Sejmik Województwa Mazowieckiego stał się jej właścicielem bezprawnie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". W uzasadnieniu do skargi wskazuje się na to, że w 1996 roku szkoły medyczne ze Świętojerskiej zostały zlikwidowane, a Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat.
- Liczymy, że werdykt NSA będzie dla nas korzystny - mówi Ewa Kobyłecka z Wydziału Edukacji Starostwa Powiatu Warszawskiego. - Mamy trochę problemów z wyjaśnieniem prawa własności budynków i terenów przejętych przez nas szkół. Ze "Świętojerską" jest największy problem, bo to duża szkoła, bardzo dobra, z tradycjami. Nie myślimy o przeniesieniu z niej klas do innych szkół. Wystąpiliśmy już z wnioskiem o przedłużenie umowy z Sejmikiem Województwa Mazowieckiego na użyczenie pomieszczeń przy Świętojerskiej. Nie przypuszczamy, by umowa nie została przedłużona, przecież tu chodzi o młodzież. Proponujemy na razie, bo sprawa jest w NSA, przedłużenie umowy na następny rok szkolny.
Dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego Jerzy Polański, odpowiadając pisemnie na pytania "Rzeczpospolitej", zaprzeczył twierdzeniom, że sejmik podjął decyzję o sprzedaży działki przy Świętojerskiej. Ale napisał też, że porozumienie dotyczące użytkowania przez Zespół Szkół nr 25 budynku przy Świętojerskiej nie zostanie przedłużone. Polański nie wyklucza, że w budynku zostanie umieszczony jeden z kierunków Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej.
Będą mnie musieli wynieść
- Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Zrobiło mi się przykro, bo ta szkoła to jak moje dziecko. Jest wymagająca, ale życzliwa uczniom. Wypracowano tu program, klimat. Mamy profil humanistyczny z elementami wiedzy o teatrze. Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży.
- Nie wiem, jakim prawem można zabierać uczniom szkołę - mówi przewodniczący samorządu szkolnego Piotr Śmigasiewicz. Nie mam zamiaru tej szkoły opuścić, będą mnie musieli wynieść. Tutaj spędziłem trzy lata i nie wyjdę stąd. Koniec. Chodzę do trzeciej klasy. Gdyby nas przenieśli, zaaklimatyzowanie się potrwa mniej więcej pół roku, trzeba poznać nauczycieli, system oceniania. Na przygotowanie się do matury pozostaną dwa miesiące - to nierealne. Ludzie, którzy nam zabierają szkołę, zabierają nam maturę. A chodzi o ziemię wartą 10 milionów dolarów. Myślę, że robią nam wielką krzywdę.
- Jestem tu pierwszy rok, ale już się przywiązałem do szkoły. Teraz zajmujemy się tylko sprawą zagrożenia szkoły, na nic innego nie mamy czasu - mówi Michał Kibil.
Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej, ale też stara się pokazać szkołę z dobrej strony, promować jej dorobek. Uczniowie przygotowują inscenizację "Opowieści wigilijnej", na którą zamierzają zaprosić przedstawicieli władz, od których zależy ich przyszłość.
Anna Paciorek
Zdjęcia Jakub Ostałowski | Na losach Zespołu Szkół nr 25 zaważyły reformy administracji i edukacji. Zbudowana przy Świętojerskiej "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne, w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz eksperymentalną szkołę zawodową. W 1995 roku minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich.
Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego. W uzasadnieniu wskazuje się na to, że Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat.
Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej. |
ROZMOWA
Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS)
Bez Unii Wolności ten rząd byłby gorszy
Czy funkcjonowanie koalicji AWS - UW jest potwierdzeniem tezy, że historia lubi się powtarzać?
WIESŁAW WALENDZIAK: W jakim sensie?
Na przykład, że zachowanie Unii Wolności, mniejszego koalicjanta, zaczyna przypominać zachowanie PSL pod koniec funkcjonowania poprzedniej koalicji?
Rzeczywiście jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności, ponieważ nie były one poprzedzone tak radykalnym stawianiem spraw ani podczas rozmów koalicyjnych, ani tym bardziej w trakcie prac rządowych. Na ogół jest tak, że gdy w rządzie dochodzi do bardzo ostrych konfliktów, to są one wyciszane, choć zdarza się, że przedostają się na zewnątrz i wybuchają z dużą mocą. Teraz kolejność była odwrotna.
To znaczy?
Wewnątrz rządu jest systematyczna współpraca, zdolność do ustalania wspólnych stanowisk. A jednocześnie następuje "medialna" eskalacja konfliktu, stwarzanie "na zewnątrz" wrażenia, że rząd właściwie już nie funkcjonuje, a koalicja jest pozornym bytem.
W związku z tym medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała.
Po co więc ta eskalacja?
Gołym okiem widać, że idzie ciężki czas dla koalicji. Jest on związany nie tylko z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą, ale również z niedobrymi trendami w gospodarce światowej, rzutującymi wprost na możliwości wzrostu w naszej gospodarce.
Czyli z tym, o czym ostatnio mówił wicepremier Balcerowicz w swoim memorandum, tak?
Tak różne osoby jak wicepremier Balcerowicz i prof. Marek Belka podobnie oceniają sytuację. Przychody budżetu będą prawdopodobnie mniejsze.
Sądzę, że koledzy z Unii Wolności obawiają się w związku z tym takiego scenariusza: jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego.
Lojalnym w jakim sensie?
Unia obawia się, co będzie, kiedy padną z ust polityków SLD okrzyki: "Leszek Balcerowicz po raz drugi doprowadził do katastrofy polskiej gospodarki". Obawia się, czy przedstawiciele AWS nie przyłączą się do tych absurdalnych oskarżeń i prostą receptą: "tak, to nie my, to Balcerowicz" przerzucą koszt politycznych reform na mniejszego koalicjanta. Obawy, że tak się stanie, dostrzegam wśród wielu czołowych polityków Unii Wolności.
Być może doświadczenie UW wskazuje, że są to uzasadnione obawy? Co się działo przy przedstawianiu reformy podatkowej przez wicepremiera Balcerowicza?
To nie są uzasadnione obawy. Powiedzmy otwarcie: przed wyborami były ogromne wątpliwości co do kondycji polskiej prawicy. Pojawiały się tam nawet głosy powątpiewające w zdolność myślenia prawicowych polityków w kategoriach państwowych. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii.
To może są w szoku?
Jeśli porównać podejrzenia, jakie formułowano pod adresem AWS przed wyborami z tym, co działo się później - to jest przepaść. Dlatego tym, którzy podważają istnienie tej koalicji, należy zadać pytanie: co dalej? Wzmocniony PSL, bo jest trudna sytuacja na wsi? Być może podzielona AWS i wzmocnione skrzydło związane z politykami, którzy z Akcji odeszli? To są ważkie pytania. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze.
Dlatego, mówiąc wprost, sadzę, że Unia wyładowała na AWS własny strach, że AWS może zachować się wobec niej tak, jak ona zachowała się w stosunku do swojego koalicjanta w pierwszych dniach wdrażania reformy służby zdrowia.
Dość piętrowe konstrukcje pan buduje.
Ale zachowanie Unii nie było racjonalne, tym bardziej że nie widziałem zwiastunów ostrego konfliktu na etapie prac rządowych. A jeśli jest to próba dochodzenia do silniejszej pozycji w koalicji, to jest to zła próba. Bo manifestowanie różnic w rządzie to zaproszenie wszystkich chętnych, ośmielanie ich do frontalnego ataku na rząd.
A może Unia Wolności w koalicji z SLD lepiej dałaby sobie radę w przebudowie państwa?
Absolutnie w to nie wierzę; chyba że Sojusz przejdzie po wyborach cudowną przemianę. W tym parlamencie SLD wspiera każde populistyczne roszczenie.
Ale SLD jest opozycją.
Nie na tym polega rola opozycji, by najpierw mówić o zagrożeniach budżetu, całkiem przytomnie liczyć pieniądze, a potem domagać się wielomiliardowego wzrostu wydatków budżetu. SLD będąc u władzy przez cztery lata nie miał odwagi narazić się komukolwiek w jakiejkolwiek sprawie. Kto miałby być w SLD motorem tej cudownej przemiany? Nie widzę takiej siły.
I nie dostrzegam w Unii wiary, że taka przemiana SLD nastąpi. Gdyby ostatniej awanturze koalicyjnej towarzyszył plan polityczny, to bym się z nim nie zgadzał, ale rozumiałbym motywy tych kolegów z Unii, którzy dążą do wyjścia z rządu. Ale ja takiego planu nie widzę. Widzę tylko wielką obawę, że za chwilę Unia zostanie poświęcona na ołtarzu reform. Że stanie się "nawozem historii", że prochy Unii zostaną rozsypane na polach zreformowanego państwa polskiego, a potem to państwo uprawiać będzie AWS na zmianę z SLD. To jest strach nieuzasadniony.
Może lepiej byłoby dążyć do utworzenia dwublokowego układu politycznego w Polsce, jeśli nawet dwuczłonowe koalicje wywołują takie spięcia i zawirowania? Podobnie przecież było w koalicji SLD - PSL. A tak samodzielnie rządziłoby albo jedno, albo drugie ugrupowanie.
W Polsce jest trwałe miejsce, jest elektorat dla takiej partii jak Unia Wolności.
Takiej, czyli jakiej?
Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Można nawet dyskutować, jak to miejsce ugruntować również w prawie wyborczym. Namawiałem kolegów z Unii Wolności byśmy spokojnie porozmawiali o ordynacji wyborczej, zanim się okaże, że wybory są już za pasem. Ale te sprawy nigdy nie były podejmowane. Natomiast ogromne emocje wywoływały kwestie personalne. To mnie zaskakuje. Sprawa ordynacji to kwestia ustrojowa. Jeśli Unia mówi, że czuje się zagrożona w koalicji z AWS, to porozmawiajmy o okręgach wyborczych, które będą się musiały zmienić z powodu reformy administracyjnej; porozmawiajmy o ordynacji wyborczej.
Broni pan Unii?
Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. UW wnosi do naszej wspólnej pracy olbrzymie wartości. Jestem absolutnie przekonany co do sensowności współpracy AWS - UW.
To uważa pan, że samodzielny rząd AWS, abstrahując od większości parlamentarnej, byłby gorszy?
Tak. Bez Unii Wolności, przy tym kształcie sceny politycznej, przy takiej, a nie innej strukturze poglądów Polaków byłby to rząd gorszy. Bo mniej stabilny i - co ważniejsze - pozbawiony wsparcia istotnej części społeczeństwa, które chce wspierać konieczne, a spóźnione reformy.
Czyli te spięcia przynoszą dobre efekty?
Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania.
Aranżowania? Ostatnie spięcia koalicyjne były aranżowane?
Tak sądzę. W rządzie nic tego konfliktu nie zwiastowało, od razu pojawił się on "na zewnątrz". Być może także po to, by na nowo spojrzeć na umowę koalicyjną i napisać dalszy ciąg scenariusza prac rządowych. We wtorek kończymy pracować nad planem prac Rady Ministrów na najbliższy rok. Może dyskusja nad nim wygasi polityczne emocje.
Czy ten konflikt już się zakończył?
Ten konflikt się zakończył. I jeśli przejdziemy z poziomu ogólnych deklaracji politycznych do szczegółowych, merytorycznych rozmów, to jestem przekonany, że w każdej szczegółowej sprawie podnoszonej przez Unię dojdzie do porozumienia. I Unia nabierze przekonania, że w momencie próby nie zostanie sama. Ale jeśli w Unii nie da się wyzwolić takiego przekonania, to kolejnej kryzysowej sytuacji - aranżowanej bądź nie - nie przetrwamy jako koalicja.
A jak do tego, o czym pan mówi, ma się memorandum przygotowane przez Leszka Balcerowicza?
Z punktu widzenia prac rządu takie memorandum może odgrywać także pozytywną, stymulującą rolę. Pod warunkiem że otwiera debatę, a nie ją zamyka, i nie jest epitetem.
Czy to nie dziwne, że tego typu memorandum nie zostało najpierw przedstawione na posiedzeniu rządu?
Kiedy premier otrzymał memorandum Leszka Balcerowicza, zaproponowałem, aby wprowadzić ten materiał pod obrady rządu. Jako oficjalny, choć ściśle poufny, dokument wicepremiera i ministra finansów. Nie zdążyliśmy, bo następnego dnia ukazał się w "Gazecie Wyborczej" i "Rzeczpospolitej". Ale chcieliśmy, i niech to będzie miarą naszych intencji. A że warto nad tym dokumentem dyskutować? To oczywiste, on mówi o zagrożeniach, a trzeba do niego dopisać cały nowy rozdział: co zrobić, żeby ich uniknąć. Wiem jedno, unikniemy kłopotów, jeśli ten rozdział napiszemy razem - AWS i Unia Wolności.
rozmawiała Małgorzata Subotić | Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS): jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności. Wewnątrz rządu jest systematyczna współpraca. A jednocześnie następuje "medialna" eskalacja konfliktu.
idzie ciężki czas dla koalicji. Jest on związany nie tylko z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą, ale również z niedobrymi trendami w gospodarce światowej. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego.To nie są uzasadnione obawy. AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa. manifestowanie różnic w rządzie to zaproszenie wszystkich chętnych do frontalnego ataku na rząd.
A może Unia Wolności w koalicji z SLD lepiej dałaby sobie radę w przebudowie państwa?
Absolutnie w to nie wierzę; chyba że Sojusz przejdzie po wyborach cudowną przemianę. nie dostrzegam w Unii wiary, że taka przemiana SLD nastąpi.
W Polsce jest trwałe miejsce dla takiej partii jak Unia Wolności.Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Jeśli Unia mówi, że czuje się zagrożona w koalicji z AWS, to porozmawiajmy o ordynacji wyborczej.Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania. jeśli przejdziemy do merytorycznych rozmów, to w każdej szczegółowej sprawie podnoszonej przez Unię dojdzie do porozumienia. Kiedy premier otrzymał memorandum Leszka Balcerowicza, zaproponowałem, aby wprowadzić ten materiał pod obrady rządu. on mówi o zagrożeniach, a trzeba do niego dopisać cały nowy rozdział: co zrobić, żeby ich uniknąć. |
RYNEK PRACY
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne
Dożywocie z bezrobociem
ALEKSANDRA FANDREJEWSKA
Rozmowy z byłymi pracownikami pegeerów bywają podobne. - Mogę wszystko robić - zapewnia bezrobotny. - Prowadzi pan samochód? - Nie. - Jaki ma pan wyuczony zawód? - Nie mam. - To co pan umie robić? - Wszystko - odpowiada niewzruszenie i jest tego pewien, w pegeerze był od wszystkiego, bo tak się pracowało: w polu, w oborze i dookoła obejścia.
W niektórych gminach województwa koszalińskiego bez pracy jest oficjalnie co trzeci mieszkaniec. "Oficjalnie" dlatego, że specjaliści szacują, iż w wielu indywidualnych gospodarstwach rolnych istnieje utajone bezrobocie. Pracą na roli zajmuje się cała rodzina, choć nie jest to potrzebne. Dorosłe dzieci nie wyjeżdżają z domu, bo nie znajdują zatrudnienia. Chyba że za zachodnią granicą. W Niemczech pracują w gospodarstwach rolnych jako sezonowi robotnicy. Jedni jadą dzięki informacjom uzyskanym "pocztą pantoflową" - tych jest więcej. Inni korzystają z legalnego zatrudnienia, w którym pośredniczy Wojewódzki Urząd Pracy. Są wsie (szczególnie na południu i w środku Koszalińskiego), w których na kilkadziesiąt, kilkaset dorosłych mieszkańców stałą pracę ma kilkanaście osób.
"Bezrobotni na wsi to ludzie o zawodach rolniczych (dojarz, traktorzysta), których charakteryzuje bardzo niski poziom wykształcenia i kwalifikacji zawodowych - około 80 procent bezrobotnych ma wykształcenie zawodowe lub podstawowe, nawet niepełne podstawowe. Charakteryzuje ich bardzo niski poziom aktywności zawodowej, brak chęci do zmiany kwalifikacji, niechęć do szkoleń i przekwalifikowania" - napisali koszalińscy eksperci. Przygotowali wnioski dotyczące bezrobocia na wsiach w województwie. Na początku kwietnia przy "koszalińskim okrągłym stole" po raz drugi spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz kilkudziesięciu ekspertów. Dyskutowali "w sprawie ograniczenia i łagodzenia skutków bezrobocia".
- Oczekuję odpowiedzi na trzy pytania: w jakim kierunku iść, z kim współpracować oraz kogo uznać za mało angażującego się, a kto jest lokomotywą w przeciwdziałaniu bezrobociu - rozpoczął Jerzy Mokrzycki, wojewoda koszaliński.
Zapisano 59 wniosków, przez pięć miesięcy (od listopada) formułowano je w grupach roboczych.
Koszalińskie jest na jedenastym, dwunastym miejscu pod względem liczby bezrobotnych. Znacznie wyżej usytuowało się w rankingu stopy bezrobocia - na trzecim miejscu ze stopą bezrobocia ponad 24 procent.
Zarejestrowanych jest około 54 tysięcy bezrobotnych. Pięćdziesiąt dwa tysiące ma etaty w różnych przedsiębiorstwach, a ponad 90 tysięcy mieszkańców pobiera emerytury i renty. Średnie zarobki są o około 18 procent niższe od przeciętnych w kraju. Kilkanaście tysięcy mieszkańców nadmorskich miejscowości "zarabia na turystach". Dochód, jaki uzyskują w czerwcu - sierpniu, musi im wystarczyć na cały rok.
Co trzeci bezrobotny nie pracuje dłużej niż rok. - Cztery lata temu co drugi bezrobotny nie był zatrudniony przez ponad 12 miesięcy - tłumaczy Bronisław Janik, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy.
Rynek pracy w rejonach, w których przez czterdzieści, trzydzieści lat państwowe gospodarstwa rolne były jedynymi przedsiębiorstwami, jest podobny w całym kraju. Większość byłych pracowników ma niskie kwalifikacje, przyzwyczajona jest do pracy nakładczej. We wsiach nie ma rozwiniętych usług, zamiera handel i działalność gospodarcza. Część ziemi leży odłogiem. Niewielu byłych pracowników PGR dzierżawi gospodarstwa rolne. W Koszalińskiem jest ich dosłownie kilkoro. W Wojewódzkim Urzędzie Pracy wymieniają bezbłędnie z pamięci nazwiska i adresy dwóch rodzin. W województwie ponad 30 procent gruntów ornych to odłogi i ugory.
Mieszkańcy wsi stanowią ponad 45 procent wszystkich bezrobotnych. Od czterech lat rejony Koszalińskiego zaliczane są do szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem strukturalnym.
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne. Pełnią bardziej funkcję socjalną, niż pomagają znaleźć stałe miejsce pracy: - Są niewystarczające - poprawia Anna Truszkowska z Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej.
Koszalińskie zaliczone jest do regionów zagrożonych szczególnie wysokim bezrobociem strukturalnym od czasu skonstruowania listy: - Wszędzie tam, gdzie była wysoka stopa bezrobocia, ale istniał przemysł, spadło ono wyraźnie - tłumaczy Anna Truszkowska. - Nie dzieje się tak w regionach, w których do początku lat dziewięćdziesiątych jedynymi przedsiębiorstwami były pegeery i spółdzielnie kółek rolniczych. Tam, tak jest w Koszalińskiem, bezrobocie zahamowano.
W ciągu czterech lat liczba ludzi bez pracy zmalała o blisko 18 tysięcy. Mimo to województwo nadal znajduje się na czele rankingu stopy bezrobocia.
Na rynku pracy operuje się pojęciem "stopa bezrobocia": stosunku osób zarejestrowanych w pośredniakach do wszystkich aktywnych zawodowo. Nie w pełni odzwierciedla to faktyczną liczbę bezrobotnych: - Potocznie mówimy, że najwięcej bezrobotnych jest w Koszalińskiem, Słupskiem, Suwalskiem i Wałbrzyskiem. Tam jest najwyższa stopa bezrobocia. Najwięcej jednak bezrobotnych jest gdzie indziej, na południu kraju, na przykład w Katowickiem - powiedział Marek Góra, ekspert współpracujący z Instytutem Spraw Publicznych, wicedyrektor biura pełnomocnika rządu do sprawy reformy zabezpieczenia społecznego.
Wiceminister Maciej Manicki przyznał, że korzystanie z pojęcia "stopa bezrobocia" nie odpowiada rzeczywistej liczbie ludzi bez pracy. Odzwierciedla natomiast faktyczne problemy zatrudnieniowe: - Jeśli w Warszawie bez pracy jest około 5 procent mieszkańców, to jest ich prawie tyle samo co w Koszalińskiem. Ale za to jakże więcej mają możliwości znalezienia pracy, ilu w mieście istnieje pracodawców, a ilu na terenach po pegeerach? Nie można tych liczb i zjawisk ze sobą porównywać.
Większość uczestników "koszalińskiego okrągłego stołu" utwierdzała Jerzego Mokrzyckiego w przekonaniu, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystyka i usługi. Innego zdania był tylko Waldemar Łukiewski, wójt Tychowa: - Przemysł, przemysł i jeszcze raz przemysł może postawić województwo na nogi. Tylko on może stworzyć szybko stałe miejsca pracy. Rolnictwo i turystyka nam tego nie zapewnią. Potrzebujemy specjalnego programu rządowego, takiego jak w latach 1950 - 1980. Ówczesny rozwój zawdzięczaliśmy jedynie odpowiedniej polityce państwa, któremu zależało na zagospodarowaniu ziem odzyskanych. Naszych problemów nie rozwiążemy środkami lokalnymi - motywował wójt, prawnik, niegdyś naczelnik gminy.
Jego gmina wytypowana została (zabiegali o to) do specjalnego pilotażowego (w każdym województwie jedna "rolnicza gmina") programu przeciwdziałania bezrobociu na wsi, który działa pod auspicjami Ministerstwa Rolnictwa: - Rada Ministrów nie zdecydowała się, by programowi nadać rządową rangę - żałuje Waldemar Łukiewski. W gminie bez pracy jest co trzeci dorosły mieszkaniec. Waldemar Łukiewski jest nie tylko szefem gminnego samorządu, jest menedżerem na miarę potrzeb gminy. Dąży do stworzenia trzystu stałych miejsc pracy. Obecnie zatrudnienie znalazło już 230 osób. W Tychowie istnieje nowoczesna przetwórnia mleka, wytwórnia serów oraz zainwestowała firma przetwórstwa ryb. Trzecie nowe przedsiębiorstwo istnieje w miejscowości Doble - "Polfish" z niemieckim inwestorem.
Wójt prowadzi bogatą korespondencję z różnymi pracodawcami. Zachęca do inwestowania. Gmina zapewnia odpowiednią infrastrukturę komunalną - w tym roku chcą zbudować nową oczyszczalnię ścieków i wspólnie z Telekomunikacją rozbudować linię telefoniczną. Skorzysta z tego trzystu nowych abonentów w gminie. Gotowa jest kanalizacja sanitarna, muszą jeszcze w całej gminie zainstalować gaz. Korzystają przede wszystkim ze wsparcia z wojewódzkiej Agencji Restrukturyzacji.
W innych gminach (Borne Sulimowo, Białogard, Kołobrzeg, Świdwin, Szczecinek, Drawsko Pomorskie) rejonowe urzędy pracy stworzyły i realizują programy specjalne przeciwdziałania bezrobociu. Rada Gminy Świdwin postulowała na spotkaniu "okrągłego stołu" zrezygnowanie z wymagania od bezrobotnych, by pracowali co najmniej 365 dni w ciągu 18 miesięcy, zanim uzyskają zasiłek.
W ubiegłym roku w Koszalińskiem zaproponowano około 24 tysięcy miejsc pracy. Dziesięć tysięcy propozycji dotyczyło zatrudnienia tymczasowego, interwencyjnego (wspomaganego z pieniędzy publicznych, z Funduszu Pracy). Przy pracach interwencyjnych zatrudniono 6700 osób, przy robotach publicznych pracowało 3370 osób. Ponad 450 bezrobotnym udzielono pożyczek z Funduszu Pracy, by mogli rozpocząć działalność gospodarczą.
W Koszalińskiem przeszkolono 2800 bezrobotnych.
Tej wiosny około dwóch tysięcy bezrobotnych z Koszalińskiego i sąsiedniego Słupskiego będzie sadziło lasy.
- Jeśli nie ma inwestorów, nowych pracodawców, to organizujemy prace interwencyjne i roboty publiczne - tłumaczy Bronisław Janik. Zwykle po ich zakończeniu zaledwie kilka procent zatrudnionych uzyskuje stałe zatrudnienie, jednak te formy "wspierania bezrobotnych" są ważne też z innych powodów. W gminach powoli powstaje infrastruktura: - Potencjalnego pracodawcę interesuje przede wszystkim, czy jest oczyszczalnia ścieków, kanalizacja i jakie jest połączenie ze światem - twierdzi Waldemar Łukiewski.
Przedsiębiorcy z lekkim uśmiechem słuchają o ulgach podatkowych, jakie mogą zaproponować samorządy gminne. Rozpatrują je przy lokalizacji inwestycji w dalekiej kolejności.
Na kwietniowym spotkaniu w sprawie bezrobocia w Koszalinie zastanawiano się nad stworzeniem wokół miasta specjalnej strefy ekonomicznej, tak jak w Łodzi czy Wałbrzychu. Uważają, że zwolnienia i ulgi z podatku dochodowego, jakie rząd zaproponował dla specjalnych stref, są zachętą dla przedsiębiorców.
Byli także zgodni co do tego, że słusznie koszaliński kurator Stanisław Polańczyk dba o rozwój szkół ogólnokształcących. - Coraz więcej młodzieży powinno się uczyć w liceach, jak najmniej w szkołach zawodowych. Ludzie po ogólniakach są bardziej podatni na przekwalifikowanie - potwierdzali mówcy. Narzekali na stopień zagmatwania przepisów. Postulowali poprawę "niezrozumiałego, nieczytelnego, nierzadko zbyt rygorystycznego" prawa. Proponowali, by całe województwo objąć siecią ośrodków informacji biznesowej, a w każdym urzędzie gminy zatrudnić specjalistę do spraw przedsiębiorczości, który początkującym przedsiębiorcom powie, gdzie i co mają załatwić, pomoże w sporządzeniu biznesplanów, wypełni wniosek do agend Unii Europejskiej. Radzili tworzyć instytucje poręczeń kredytowych, które pozwolą przedsiębiorcom i rolnikom zaciągać pożyczki na rozwój firm i gospodarstw rolnych.
Wicewojewoda koszaliński Bolesław Kilian podpowiadał szefowi: - Za dużo kopania rowów i układania chodników. Inwestujmy. A niektóre zakłady adoptujmy... Na czym owa adopcja zakładów miałaby polegać, tego wicewojewoda nie wyjaśnił. Proponowano, by nie znikały rzemieślnicze profesje garncarzy i kowali artystycznych. - Tylko komu mieliby sprzedawać swoje wyroby? - zapytał ktoś scenicznym szeptem.
Uznano, iż sojusznikami wojewody powinny być samorządy gospodarcze (Koszalińska Izba Przemysłowo-Handlowa, Koszalińska Izba Rolna, cechy rzemiosł różnych, związki kupców). One mogą zadbać o dostęp przedsiębiorców do doradztwa finansowego i podatkowego. Z nimi można tworzyć plany i programy szkoleń tak dla przedsiębiorców, jak i bezrobotnych, których firmy mogłyby zatrudnić. Mogłyby organizować cykliczne spotkania z przedstawicielami urzędów skarbowych, ZUS, Inspekcji Pracy. Wreszcie - razem z samorządami - można pokusić się o organizację lokalnych wystaw i targów, wydawanie katalogów, informatorów i folderów promujących miasta i produkty w nich wytwarzane.
I choć w Koszalinie zastanawiano się nad lokalnymi rozwiązaniami, rozmówcy zwrócili uwagę, że 45-procentowa składka na ZUS powoduje zawyżanie kosztów pracy. Niektórzy chcieliby, aby zakład pracy nie musiał płacić wynagrodzenia pracownikom przez pierwszych 35 dni choroby. Za niski jest dodatek szkoleniowy dla bezrobotnych i stypendium dla absolwentów na stażu pracy.
Bezrobotni niechętnie zmieniają miejsce zamieszkania i przyzwyczajenia.
W ostatnich latach synonimem biedy jest robienie zakupów "na kredyt", wpisywanie długów do specjalnego sklepowego zeszytu. Sprzedawczyni w Tychowie na pytanie, czy kredytuje zakupy, odpowiedziała: - Oczywiście, każdy kiedyś musi kupić pół litra.
Niewielkim zainteresowaniem (i to w całym kraju) cieszy się propozycja, by osoby bez pracy zamieszkałe w rejonach szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem szukały zatrudnienia poza domem. Mogą wtedy otrzymać zwrot kosztu mieszkania w nowym miejscu. Wiceminister Maciej Manicki zastanawia się, dlaczego organizacje pozarządowe nie wykorzystują możliwości zapisanej w ostatniej noweli ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu: nie organizują robót publicznych!?
Według Marka Góry tylko co trzeci, co czwarty bezrobotny szuka pracy. Jeden z wójtów w Koszalińskiem prosił, by nie ujawniać jego poglądów. Dla części bezrobotnych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. Przyzwyczaili się, że otrzymają zasiłek z urzędu pracy, potem wesprze ich pomoc socjalna, potem przez jakiś czas popracują (legalnie lub nie) i znowu zasiłek. Opowiedział o tym, jak jednemu mieszkańcowi popegeerowskiej wsi, który wydzierżawił ziemię, ktoś podpalił zboże na polu. Ów dzierżawca skarżył się, że najprawdopodobniej zrobili to sąsiedzi.
Andrzej Piłat, prezes Krajowego Urzędu Pracy, spuentował plenarną dyskusję w Koszalinie: - Pytał mnie kiedyś jeden dziennikarz: Panie Piłat, za ile lat chcecie zlikwidować bezrobocie? Nigdy, bo zlikwidować bezrobocie to znaczy zlikwidować ten ustrój - odpowiedziałem.
współpraca Jolanta Stempowska - "Głos Pomorza" | Koszalińskie jest szczególnie zagrożone wysokim bezrobociem ze względu na dominację obszarów popegeerowskich. Byli pracownicy pegeerów charakteryzują się niskim poziomem wykształcenia i kwalifikacji zawodowych. Województwo plasuje się na trzecim miejscu w rankingu stopy bezrobocia z wynikiem 24%. W kwietniu przy "koszalińskim okrągłym stole" spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz eksperci, żeby dyskutować o ograniczeniu i łagodzeniu skutków bezrobocia. Większość uczestników spotkania przekonywała do rozwiju rolnictwa, przetwórstwa rolno-spożywczego, turystyki i usług, natomiast wójt Tychowa uważał, że jedynie przemysł może szybko stworzyć miejsca pracy. Zaznaczono, że Wojewódzki Urząd Pracy organizuje różne prace publiczne jako formy "wspierania bezrobotnych". Zastanawiano się nad stworzeniem specjalnej strefy ekonomicznej. Rozmówcy postulowali poprawę prawa oraz proponowali objęcie województwa siecią ośrodków informacji biznesowej. Uznano, iż sojusznikami wojewody powinny być samorządy gospodarcze, które mogą zadbać o dostęp przedsiębiorców do doradztwa finansowego i podatkowego. Rozmówcy dodali, że 45-procentowa składka na ZUS zawyża koszty pracy. Jeden z wójtów zwrócił uwagę na to, że dla niektórych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. Andrzej Piłat, prezes Krajowego Urzędu Pracy, spuentował dyskusję, mówiąc że zlikwidowanie bezrobocia oznaczałoby zlikwidowanie tego ustroju. |
Kilkanaście milionów Rosjan przystosowało się do życia w niepodległym ukraińskim państwie
Swoi czy obcy
PIOTR KOŚCIŃSKI
z Kijowa
Wołodia i Olga mieszkają na Pieczersku, w dobrej kijowskiej dzielnicy, w jednopokojowym, ale sporym mieszkaniu. Mają dziesięcioletniego syna Griszę. Zamieszkali w Kijowie w 1980 roku. Do stolicy Ukrainy trafili właściwie przez przypadek, bo Wołodia, jako wojskowy, został tu po prostu skierowany. Równie dobrze mógł trafić do Władywostoku albo do Rygi.
- Jestem synem wojskowego - mówi Wołodia. - Mój ojciec osiemnaście razy zmieniał miejsce zamieszkania. Dlatego nie mam przyjaciół z dzieciństwa, ze szkoły. Przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, gdzie ledwie poznałem swoich kolegów, mijały dwa, trzy lata i już trzeba było się pakować.
Brat Wołodii mieszka w Nowosybirsku. Rodzina Olgi - w Permie. Oba miasta znajdują się dziś za granicą.
- Tak, granica to problem - zgodnie podkreślają Olga i Władimir. - Do Moskwy jechało się dawniej dziewięć godzin - wyjeżdżało się wieczorem, a wysiadało rano. Teraz pociąg stoi trzy, cztery godziny na granicy. Celnicy budzą ludzi w środku nocy, każą pokazywać bagaż, przeszukują półki i schowki. To jest męczące.
Moi rozmówcy twierdzą jednak, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język - w urzędach zaczęto mówić tylko po ukraińsku, pisma urzędowe trzeba było formułować także w tym języku. Ale teraz jest łatwiej - nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku. A w centrum i na zachodzie kraju większość Rosjan nauczyła się ukraińskiego.
- Doskonale rozumiem po ukraińsku, ale sam mówię po rosyjsku. Uważam, że wysilanie się na mówienie po ukraińsku byłoby śmieszne - mówi Wołodia. Z jego synem Griszą jest już inaczej - dzięki szkole mówi znakomicie po ukraińsku. Bo Grisza chodzi do szkoły ukraińskiej, czyli - ściślej mówiąc - z ukraińskim językiem nauczania. Szkół rosyjskojęzycznych zostało w Kijowie niewiele.
Tam, gdzie stał dwór
Szkoła Średnia nr 25 znajduje się w znakomitym miejscu: tuż naprzeciwko wylotu najpiękniejszej chyba ulicy Kijowa, Andrijiwskiego Uzwizu, gdzie kiedyś mieszkał Michaił Bułhakow. Trzeba uważać, by nie upaść na dziewiętnastowiecznych "kocich łbach". Pod murami starych domów oferują swe towary dziesiątki sprzedawców obrazów, rzeźb i pamiątek.
Kiedyś stała tu pradawna siedziba kijowskich książąt. - Właśnie tu, gdzie dziś jest szkoła, miał swój dwór książę Włodzimierz - śmieje się dyrektorka szkoły, pani Ludmiła Kudriawcewa. - A dawni książęta dobrze wiedzieli, gdzie stawiać swoje domy.
Jest to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. - To nie jest rosyjska szkoła, ale ukraińska - podkreśla pani dyrektor. - Realizuje normalny program, tyle że po rosyjsku. Stopniowo wprowadzamy jednak przedmioty w języku ukraińskim - oprócz języka, także historię i geografię Ukrainy.
Kto uczy się w tej szkole? Głównie Rosjanie, ale także Ukraińcy i nieliczni przedstawiciele innych narodowości, na przykład Gruzini, Azerowie, Kirgizi, Uzbecy, a także Polacy (córki pracownika jednej z polskich firm). Zdaniem pani dyrektor trafili oni do tej szkoły przede wszystkim dlatego, że jest dobra.
- Świadczy o tym liczba osób przyjętych na wyższe studia, na które egzaminy wstępne trzeba zdawać po ukraińsku i z języka ukraińskiego - podkreśla. Owszem, zdarzają się protesty przeciwko "rosyjskiej szkole". - Czasami zjawiają się ludzie, którzy pytają: po co taka szkoła w centrum stolicy Ukrainy? Ale zdarza się to rzadko... Istniejemy już 60 lat i mam nadzieję, że będziemy istnieć dalej.
Dawna "Antrepriza"
Narodowy Akademicki Teatr Dramatu Rosyjskiego im. Łesi Ukrainki w Kijowie jest najstarszą sceną w tym mieście. Założył go w 1891 roku pod nazwą "Antrepriza" Nikołaj Sołowcow. - Ale ponieważ władza radziecka uznała, że to ona powinna być w ZSRR założycielką wszystkiego, w roku 1926 wydano postanowienie o powołaniu Rosyjskiego Teatru Dramatycznego. Oficjalnie istniejemy więc od 1926 roku - mówi Borys Kuricyn, pracujący w dziale literackim teatru.
Od czasów radzieckich zmienił się przede wszystkim adres - teatr nie mieści się już na ulicy Lenina, ale na Chmielnickiego. Przemianowano także pobliską stację metra - z Leninskiej na Teatralną - choć odlanych w metalu cytatów z dzieł Lenina nie zdjęto. Do centralnej ulicy Kijowa, Chreszczatyku, jest stąd kilka kroków. Teatr im. Łesi Ukrainki cieszy się ogromnym powodzeniem - by obejrzeć co lepsze przedstawienia, trzeba odstać swoje w kolejce do kasy.
- Nasz teatr wspierany jest przez rząd, nie można mówić o jakichkolwiek represjach - twierdzi dyrektor i kierownik artystyczny Michaił Rieznikowicz. - Jesteśmy bardzo doceniani przez Ministerstwo Kultury. Po likwidacji cenzury możemy wystawiać absolutnie to, co chcemy.
Zdaniem Rieznikowicza dziś na Ukrainie jest mniej konfliktów narodowościowych, niż kilka lat temu. - Żyje tu 14 -16 milionów Rosjan oraz ludzi innych narodowości, na co dzień posługujących się językiem rosyjskim - mówi. - Losy Ukraińców i Rosjan, mieszkających razem przez całe wieki, przeplatały się ze sobą. Choć nie wszyscy to rozumieją, to od kilku lat obserwujemy jednak zdecydowane osłabienie wszelkich nacjonalizmów. W znacznej mierze jest to efekt działań prezydenta Leonida Kuczmy.
Bez kompleksów
Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz. Kongres Rosyjskich Stowarzyszeń Ukrainy twierdzi, iż "rosyjska kultura została [na Ukrainie] zepchnięta na margines", sieć rosyjskich szkół "zmniejszyła się kilkakrotnie, w niektórych obwodach nie ma już ich wcale, podczas gdy w ukraińskich szkołach język rosyjski nie jest wykładany nawet jako obcy. Rosyjski jest rugowany ze wszystkich sfer życia społecznego, obrona języka rosyjskiego i kultury przyjmowana jest jako działalność antypaństwowa". Tuż przed wyborami przedstawiciele rosyjskich organizacji oświadczyli, że nie poprą prezydenta Leonida Kuczmy, bo niechętnie odniósł się do ich postulatów.
- Spotkałem działaczkę jednego ze stowarzyszeń rosyjskich, która krytykowała prezydenta, twierdząc, że nie doprowadził do nadania językowi rosyjskiemu statusu państwowego - mówi Michaił Rieznikowicz. - Ani ona, ani ludzie myślący podobnie nie rozumieją sytuacji w państwie. Dziś nie czas na wprowadzenie drugiego języka państwowego.
A Borys Kuricyn uważa, że nie ma o czym mówić. - Jeśli ktoś urodził się w jakimś kraju, winien znać jego kulturę i język - mówi, dodając, że ukraiński jest zbliżony do rosyjskiego i Rosjanin łatwo go zrozumie. Żałuje tylko, że w szkołach znacznie zmniejszono program nauczania rosyjskiej literatury. - A jak oddzielić Szewczenkę od kultury rosyjskiej, a Gogola czy Puszkina od ukraińskiej? - pyta.
Ukraińcy odrzucają zarzuty nacjonalistycznie nastawionych Rosjan. Poważne, kijowskie pismo "Deń" opublikowało informacje, które zaprzeczają tezie o rzekomym prześladowaniu Rosjan na Ukrainie. Funkcjonuje tu około 2700 rosyjskojęzycznych szkół średnich, w których uczy się 2,5 miliona uczniów. Na Ukrainie są też cztery rosyjskie szkoły wyższe i 21 rosyjskich teatrów. Istnieje też 1300 rosyjskojęzycznych gazet i czasopism o łącznym nakładzie blisko 8 mln egzemplarzy.
Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom. | dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. w centrum i na zachodzie kraju większość Rosjan nauczyła się ukraińskiego.Szkoła Średnia nr 25 to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. jest mniej konfliktów narodowościowych niż kilka lat temu. Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje. Ukraińcy odrzucają zarzuty nacjonalistycznie nastawionych Rosjan. |
KOŚCIÓŁ
Chyba jeszcze nigdy dotąd stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wśród wiernych
Spór nie tylko o konstytucję
EWA K. CZACZKOWSKA
Krytyczna ocena konstytucji ze strony niektórych biskupów, ulotki przy kościołach wzywające do odrzucenia ustawy w referendum z jednej strony, z drugiej zaś próba instrumentalizacji Kościoła przez niektórych polityków zapowiadają to, co na płaszczyźnie Kościół a polityka czeka nas co najmniej do września, czyli do wyborów parlamentarnych. Interesujące jest i to, że wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego.
Można by powiedzieć, że nic nowego, że sytuacja jest taka, jak przed innymi politycznymi kampaniami: najpierw jest oczekiwanie na oficjalne stanowisko Kościoła, które potem nierzadko łamią duchowni w parafiach, co z kolei skwapliwe wyłapują i odnotowują politycy i dziennikarze. Tym razem jednak sytuacja może być bardziej zaostrzona: raz z uwagi na nałożenie się na siebie dwóch kampanii - referendalnej i parlamentarnej - które zadecydują nie tylko o kształcie władzy na najbliższe cztery lata, ale o kształcie państwa na dłużej, a dwa, że chyba nigdy dotąd oficjalne stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wewnątrz Kościoła.
Oceniać, nie agitować
Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. I inaczej być nie mogło, bo - jak napisał w "Gazecie Wyborczej" ksiądz profesor Józef Tischner - "spór o konstytucję jest sporem o władzę, o jej formę, jej fundament, jej zasięg". Jest - dodajmy - sporem o miejsce Kościoła w państwie. Kościół w listach Episkopatu, poprzez jego ekspertów, wyrażał swoje postulaty dotyczące ustawy zasadniczej i tego uprawnienia Kościoła, jak każdej innej instytucji, w zasadzie nikt nie kwestionował. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum i, co jest symptomatyczne, nie tylko na płaszczyźnie Kościół hierachiczny a politycy, ale także wewnątrz samego Kościoła hierarchicznego.
Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować: za konstytucją czy przeciw niej, decyzję tę pozostawiając wyborcom. Biskupi poczęli więc, różnie rozkładając akcenty, oceniać ustawę, co przecież również - jeśli wypowiadający ją ma autorytet u słuchaczy - jest wystarczającą wskazówką.
Arcybiskup Marian Przykucki, metropolita szczecińsko-kamieński, skrytykował ustawę m. in. za "przesadne ubóstwianie prawa stanowionego z pominięciem prawa naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę". Arcybiskup Stanisław Szymecki, metropolita białostocki, w liście do wiernych odnosząc się do sprawy ukaranych anestezjologów ze szpitala w Sokółce za odmowę podania znieczulenia kobiecie, u której miano dokonać aborcji, stwierdził, że konstytucja budzi wielkie zastrzeżenia, albowiem tak jak "nieludzka ustawa legalizująca zabijanie dzieci nie narodzonych" zawiera podobne źródła konfliktów, gdyż nie zapewnia ochrony życia od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci.
Natomiast metropolita przemyski, arcybiskup Józef Michalik, podczas spotkania z kapłanami archidiecezji przemyskiej, jak donosiła KAI, skrytykował konstytucję za to, że "...nie broni życia i nie promuje prawa naturalnego. Nie opowiada się przeciwko deprawacji. Nie uwzględnia dobra społecznego, prywatyzacji ani własności. Lansuje wolność, ale ogranicza religijność. Ochrania rodzinę, ale daje prawa dziecku, co jest złe. Wprowadza prawo do milczenia, co jest niebezpieczne, bo może zakazać w pewnym momencie ewangelizacji i wprowadzić zakaz religii. Złe jest również to, że można zrzec się suwerenności na rzecz innych państw". W związku z tym arcybiskup Michalik oświadczył duchowieństwu, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to już była agitacja, czy jeszcze nie.
Niewątpliwie jest nią natomiast rozdawanie przy kościołach, za wiedzą proboszczów - którzy czasem informują o tym z ambon - ulotek wzywających do odrzucenia konstytucji. Są wśród nich przez nikogo nie podpisane, a wzywające do odrzucenia ustawy, która, zdaniem autorów, m. in. utrwala władzę komunistów, zaprzepaszcza suwerenność Polski, odbiera rodzicom prawa do dzieci. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja.
Biskup skrytykowany
Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Biskup nie tylko nie dał się sprowokować dziennikarzom i nie odpowiedział na pytanie, jak będzie głosował w referendum, to jeszcze przyznaje, że w ostatecznej wersji konstytucji wiele z postulatów Episkopatu, choć nie wszystkie, zostało spełnionych. Ale w związku z tym - jak powiedział "Trybunie" - że "jest to konstytucja państwa demokratycznego, czyli pluralistycznego, zróżnicowanie aksjologiczne jest więc zrozumiałe". I właśnie za to, iż niezmiennie odpowiada mediom, że zgodnie z przyjętym przez Episkopat stanowiskiem biskupi będą wzywali do udziału w referendum, ale nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, i tak też winni postąpić inni duchowni, jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Niedawno w "Gazecie Polskiej" ksiądz profesor Władysław Piwowarski zarzucił biskupowi Pieronkowi, że "wprowadza najwięcej zamieszania, bo z jednej strony powołuje się na oficjalne stanowisko Kościoła w Polsce, a z drugiej prezentuje własne, prywatne poglądy zbliżone do UW. Jest to bałamutne i gorszące". Ksiądz Piwowarski uważa, że Konferencja Episkopatu "z etycznego punktu widzenia powinna wezwać katolików do głosowania, żeby w tej sprawie [tj. konstytucji - przyp. red.] powiedzieli NIE". Biskup Pieronek: "Kościół nie zmusza nikogo do wypowiadania się w sprawach, które nie są sprzeczne z etyką. A nie jest sprzeczne z etyką, czy ja wybiorę taki, czy inny ustrój, który z natury swej nie jest zły. Demokracja nie jest ze swej natury zła".
Za krytykę Radia Maryja, m. in. z powodu politycznej agitacji przeciw konstytucji, biskupa spotkał atak ze strony profesora Ryszarda Bendera, przewodniczącego Stowarzyszenia Obrony Radiosłuchacza i Telewidza.
Przykład z radia?
To, że polityka dzieli Kościół wewnętrznie, że wśród duchowieństwa, jak w całym społeczeństwie, nie ma jedności w ocenie programów politycznych, polityków nie może dziwić. Nie dziwi już nawet wyłamywanie się, czasem za cichym przyzwoleniem zwierzchników, z oficjalnego stanowiska Kościoła. Dziwi natomiast zaostrzający się język sporu w i tak podzielonym już Kościele; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo (chociaż duchowny zależy tylko od biskupa swojej diecezji). Być może przykładem w tej dziedzinie staje się fenomen Radia Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele, nie poddającą się jakiejkolwiek krytyce ze strony hierarchii. Dodajmy, że przed kilkoma dniami biskup Józef Życiński musiał bronić w tarnowskim radiu poznańskie wydawnictwo ojców dominikanów "W drodze" przed atakami autorów ulotki powołujących się na Radio Maryja.
Wykorzystać Pana Boga
Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Za próbę takiego właśnie działania należy uznać propozycję Komisji Krajowej "Solidarności", aby w obliczu zagrożenia "nie mniejszego niż bolszewicka nawałnica w 1920 roku", czyli przyjęcia konstytucji, dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Niezależnie od tego, jak do tego projektu odniósłby się Episkopat, jego realizacja na pewno przyczyniłaby się do jeszcze większych podziałów w społeczeństwie i w samym Kościele. Bo tak jak niemała przecież część praktykujących katolików głosowała w wyborach prezydenckich na Aleksandra Kwaśniewskiego, tak na pewno teraz części z nich projekt nowej konstytucji się podoba.
Biskup Pieronek stwierdził, iż propozycja "S" wynika z tego, że ludzie chcieliby, aby to Pan Bóg za nich prowadził politykę. I przyznał, że coraz bardziej próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną. Co więcej, stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę i musi działać tak, jak prawica. Po poprzednich wyborach parlamentarnych, przegranych dla prawicy - w które Kościół, może mniej niż w poprzednie wybory, jednak się zaangażował - biskup Pieronek zaczął powtarzać, że chciałby, aby Kościół był tak samo daleko od prawicy, jak i od lewicy. "Trybunie" zaś powiedział: "Dla katolika nie ma zamkniętych dróg na lewo. Tak jak nie ma otwartych dróg tylko na prawo. Są otwarte jedne i drugie. Chodzi tylko o to, aby było to robione po ludzku, z miłością, czyli po chrześcijańsku". Biskup Józef Życiński broniąc dominikańskiego "W drodze" przypomniał słowa Jana Pawła II o tym, że nie wolno łączyć misji Kościoła z jedną partią polityczną, choćby była ona najbardziej wierna Kościołowi.
Nauczanie Kościoła na temat politycznego zaangażowania wiernych świeckich i duchownych jest klarowne, o czym zdają się zapominać politycy zwący się chrześcijańskimi. Otóż jedno z najważniejszych kryteriów stanowi, że wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Jak łatwo się domyślić, także dlatego, żeby ich potknięcia, porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Czy autorzy projektu intronizacji Chrystusa Króla biorą pod uwagę, co stałoby się, gdyby po tym akcie konstytucja została przyjęta w referendum?
"Żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji" - mówił rok temu podczas III Tygodnia Społecznego zorganizowanego przez Akcję Katolicką profesor Bartolomeo Sorge, jezuita, wykładowca na uniwersytecie w Palermo.
Te same cele, różne programy
Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę, w działalność partii politycznych, gdyż może to prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej - tłumaczył podczas tego samego Tygodnia Społecznego arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Udział duchownych w polityce ma polegać na trosce o dobro wspólne - w tym mieści się ocena moralna zjawisk społecznych, wskazywanie etycznych rozwiązań, nie zaś agitacja polityczna. Kościół wyłącza siebie z praktyki politycznej - mówił profesor Sorge - nie, by być mniej obecnym, ale przeciwnie - bardziej, by z tej pozycji móc odgrywać rolę krytycznego sumienia społeczeństwa. Kapłani mogą mieć własne poglądy polityczne, ale nie powinni przedstawiać własnych wyborów jako jedynych prawomocnych. "Te same cele polityczne mogą być osiągane za pomocą różnych środków i programów politycznych".
Powołując się na katechezę Jana Pawła II z lipca 1993 roku w sprawie stosunku kapłana do kwestii politycznej profesor Sorge powiedział: "Prezbiter zachowuje oczywiście prawo do posiadania osobistych przekonań politycznych i realizowania, zgodnie ze swym sumieniem, swego prawa do głosowania; zważywszy jednakże na uprawniony, także i pośród katolików, pluralizm opcji politycznych, należy dodać, iż prawo prezbitera do okazywania swych osobistych wyborów jest ograniczone przez wymogi jego kapłańskiej posługi; co więcej, może on niekiedy być zobowiązany do powstrzymania się od urzeczywistnienia swego prawa po to, by stać się widomym znakiem jedności i głosić Ewangelię w całej jej pełni. Tym bardziej powinien unikać przedstawienia swego wyboru jako jedynie słusznego i (...) czynić sobie wrogów przez określenie się w kategoriach politycznych, powodując zachwianie zaufania i oddalenie się wiernych powierzonych jego duszpasterskiej pieczy". Sorge przypomniał, że spowodowane jest to dobrowolnym przyjęciem na siebie przez prezbitera zadania świadczenia Absolutu. "»Stronniczy« prezbiter to sprzeczne pojęcia. Dlatego zważywszy na to, iż żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji".
Ksiądz profesor Władysław Piwowarski w przytoczonym wyżej artykule uważa, że Konferencja Episkopatu Polski z punktu widzenia społecznego nauczania Kościoła powinna m. in. dawać narodowi katolickiemu jasne wskazania w dziedzinie politycznej, strzegąc się jednocześnie przed kamuflowaniem prywatnej opinii biskupów.
Bez układu
Warto powrócić do jeszcze jednej sprawy, a mianowicie tezy, że Kościół zawarł z władzą, czyli prezydentem i reprezentantami parlamentu, porozumienie: konkordat za konstytucję, co zresztą wytrwale dementował sekretarz Episkopatu Polski. Otóż w świetle tego, co mówią o konstytucji biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, trudno nie uznać jej fałszu. Rozmowy oczywiście były, w efekcie których w ostatecznej wersji ustawy zasadniczej uwzględniono wiele postulatów Episkopatu, ale trudno mówić o układzie. Inaczej trudno sobie wyobrazić, by biskupi pozwolili sobie na tak krytyczną ocenę ustawy zasadniczej. Ponadto w tej akurat sprawie "bardziej potrzebujący" byli twórcy konstytucji, a najbardziej SLD. W sytuacji, w której z góry wiadomo, że nową konstytucję zaneguje cała pozaparlamentarna opozycja, dobrze jest zadbać o zmniejszenie liczby jej przeciwników. Idąc na ustępstwa wobec Kościoła (nieoczekiwana była na przykład zgoda SLD na preambułę) na pewno liczono na osłabienie, a może eliminację krytyki ze strony Kościoła. Również trwanie przez SLD przy zasadzie: najpierw konstytucja, potem konkordat, raptem nabrało innego, niż tylko ideologiczne, znaczenia. Stało się, chcąc czy nie, szantażem.
Polityka pojmowana teologicznie
Doświadczenia ostatnich lat, a szczególnie ostatnich wyborów prezydenckich dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Ludzkich wyborów nie powstrzyma nawet groźba, że głosowanie niezgodne ze wskazówkami duchownego będzie ciężkim grzechem. Z drugiej strony okazuje się, że ci hierarchowie, którzy nie obrażają się na rzeczywistość i próbują znaleźć miejsce Kościoła w społeczeństwie pluralistycznym, podkreślają znaczenie formacji, kształtowania sumień wiernych, są narażeni na krytykę wewnątrz tegoż Kościoła.
Papież w swoim nauczaniu też nie może uciec od polityki, ale - jak zauważył w wywiadzie dla "Życia" ojciec Maciej Zięba - on "politykę pojmuje i uprawia stricte teologicznie. Jest ona dla niego pochodną teologii, jest jej konsekwencją". I to wydaje się być tą zasadniczą różnicą, dla której słów papieża słucha się inaczej niż często zbyt przepojonych polityką kazań niektórych duchownych. | Interesujące jest i to, że wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego. nigdy dotąd oficjalne stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wewnątrz Kościoła.Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować. Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. I właśnie za to, iż niezmiennie odpowiada mediom, że zgodnie z przyjętym przez Episkopat stanowiskiem biskupi będą wzywali do udziału w referendum, ale nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, i tak też winni postąpić inni duchowni, jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę i musi działać tak, jak prawica. nie wolno łączyć misji Kościoła z jedną partią polityczną, choćby była ona najbardziej wierna Kościołowi.Żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii. Udział duchownych w polityce ma polegać na trosce o dobro wspólne. Doświadczenia ostatnich lat dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. |
Polskie nastolatki w czołówce dzieci zażywających środki uspokajające
Świat wrogi dzieciom
Kadry z ogólnie dostępnych gier komputerowych.
LUIZA ZALEWSKA
W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Dzieci od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć - ostrzegają psychologowie.
- Moje najmłodsze dziecko wychowuję zupełnie inaczej niż starszych synów. Im pokazywałam świat, dobre strony życia, podsuwałam wzorce. W przypadku najmłodszego dziecka skupiam się na wyjaśnianiu, czego nie powinno się robić.
Tłumaczę: nie wolno wyrywać zwierzątkom nóżek, nie wolno śmiać się z innych itd. Bo właśnie takimi negatywnymi wzorcami mój syn faszerowany jest przez cały dzień. Korygowanie złych stron tego przekazu zabiera mi tyle czasu, że brak chwil, by mówić mu, jak można robić dobre rzeczy. Ot tak, po prostu dobre - opowiada dr Elżbieta Zubrzycka z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego.
Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. Tak mówi też wielu rodziców, zwłaszcza tych, którzy szybko wzbogacili się w ostatnich latach i dzięki temu zdobyli wysoką pozycję społeczną. Są dla dzieci najlepszym dowodem, że liczy się nie to, co mamy w głowie, ale ile w portfelu.
- Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze. Nonszalancja, chamstwo, brak strachu przed nauczycielami - takie rzeczy spychały kiedyś młodego człowieka na margines klasy.
Teraz właśnie taki nastolatek jest popularny i cieszy się prestiżem w grupie, a nie dziecko, które jest mądre i zdolne - uważa dr Zubrzycka.
Jestem tym, co posiadam
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki "standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie" - mówiła przed dwoma laty profesor Anna Przecławska z Uniwersytetu Warszawskiego na konferencji "Dziecko jako konsument". To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces.
Zdaniem profesor Przecławskiej, na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. W rezultacie od ilości i jakości posiadanych rzeczy materialnych zależy pozycja młodego człowieka w grupie rówieśników.
Amerykańskie dziecko ogląda około 20 tys. reklam rocznie, polskie na razie dużo mniej - szacuje się, że w ciągu roku może obejrzeć od 6 do 10 tys. spotów. Według niektórych badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej, która wypiera tradycyjne bajki. Przez małe dzieci jest zresztą z bajkami mylona. Tymczasem, według dr Lucyny Kirwill z UW, takie dzieci nie mają i długo nie będą miały pojęcia, iż głównym celem reklamy jest perswazja, nie rozumieją, że pobudza ona w nienaturalny sposób ich potrzeby i motywuje do kupna. Dla nich reklama jest źródłem wiedzy o wzorach zachowań i wartościach. Perswazyjny cel reklamy zaczynają rozumieć dopiero siedmio-, ośmiolatki, ale nie są jeszcze krytyczne wobec takiego przekazu. Bo jest on atrakcyjny, więc nadal dostarcza wiele pozytywnych emocji. Sceptyczny stosunek do reklamy pojawia się u nastolatków, ale trudno ocenić, w jakim stopniu jest prawdziwy, dorośli bowiem także deklarują często obojętność wobec takiego przekazu, a jednocześnie mimowolnie mu ulegają.
Jeśli mnie kochasz, to kup mi...
Oglądanie reklam przez dzieci ma swoje dobre strony. To dzięki spotom reklamującym szczoteczki i pasty do zębów wzrosła wśród nastolatków świadomość higieny jamy ustnej, a dzięki reklamom mydeł i płynów do kąpieli - higieny całego ciała. Zalew reklam jogurtów sprawił, że stał się to dziś popularny produkt spożywczy. Psychologowie zwracają jednak uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji ("Olek ma mambę, Marek ma mambę. Mambę owocową ma każdy z nas. Mam i ja").
Reklamy kształtują język dziecka, a także złe nawyki żywieniowe, przekonując na przykład, że czekolada może zastąpić szklankę mleka, a batonik - obiad. Może też podważyć pozycję rodziców, którzy opierają się reklamowej perswazji, a nawet wzbudzić lęk u dzieci, którym rodzice nie chcą kupić na przykład cukierków. Bo czy dziecko nie ma prawa zwątpić w miłość swoich "opornych" rodziców, jeśli słyszy w telewizji taki tekst: "Jeśli twoje dziecko najbardziej na świecie kocha cukierki, a ty najbardziej na świecie kochasz swoje dziecko, to kup mu...".
Rodzice dla rodziców
Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed telewizyjną reklamą, jest niewielka. Przed dwoma tygodniami weszła w życie nowela ustawy o radiofonii i telewizji, według której w radiu i telewizji nie można nadawać reklam skierowanych bezpośrednio do niepełnoletnich. O sformułowanie "bezpośrednio" ostro walczyły przez kilka tygodni środowiska reklamowe i w końcu posłowie zdecydowali się je dopisać. Efekt? Trudno oczekiwać, by z ekranów zniknęła jakakolwiek "dziecięca" reklama. Leszek Popowicz, dyrektor generalny Stowarzyszenia Agencji Reklamowych, zapytany, jakiej reklamy dzieci nie zobaczą już w telewizji, odpowiada: - Takiej, która będzie bezpośrednio skierowana do dzieci, czyli używająca słów: "kup ten produkt" lub bliskoznacznej formuły, i która odwołuje się do dziecięcego portfela.
Tymczasem nie sposób uchronić dziś dziecka przed kontaktem z reklamą. Trzy lata temu do szkół podstawowych i liceów dotarły schoolboardy - tablice wielkości metra kwadratowego, a na nich reklamy kosmetyków, filmów, sprzętu gospodarstwa domowego, a nawet ubezpieczeń. Ostatnio tygodnik "Nowe Państwo" ujawnił, że agencje reklamowe przygotowują się do walki o jeszcze młodszych klientów. Toczą już rozmowy o zamieszczeniu podobnych tablic w przedszkolach.
Stawka jest wysoka. Według szacunków Instytutu Rynku Wewnętrznego i Konsumpcji zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem lub przy współudziale dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej. Amerykanie już trzydzieści lat temu ukuli slogan podsumowujący takie zjawisko: "Na rynku dzieci są rodzicami dla swoich rodziców".
Poza kontrolą
Głównym przekazem reklamowym jest wciąż jeszcze telewizja. Niektórzy obawiają się, że dużo gorsze (bo pozostające praktycznie poza kontrolą rodziców) skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie. Dziś rodzic zaszokowany reklamą środków antykoncepcyjnych w tygodniku "Bravo Girl" może wyperswadować dziesięcioletniej dziewczynce dalsze kupowanie podobnych periodyków. A przynajmniej - przeglądając takie pisma - ma świadomość, że takie reklamy się zdarzają. Tymczasem o treści reklamy internetowej rodzice mogą nie wiedzieć, bo trafia ona bezpośrednio do użytkownika komputera, na przykład jako dodatek do bezpłatnej poczty elektronicznej od koleżanki.
Pod większą kontrolą pozostaje telewizyjny przekaz reklamowy. Pod warunkiem że dziecko ogląda telewizję w obecności dorosłych, a to zdarza się coraz rzadziej. Podczas badań wpływu reklamy na dziecko przeprowadzonych wśród pięcio- i dziesięciolatków przez dr. Pawła Kossowskiego z UW okazało się, że co dziesiąte badane dziecko miało własny telewizor, a część nawet magnetowid.
Zabawa w zabijanie
Z polskich badań wynika, że do osiemnastego roku życia dziecko może obejrzeć około 250 tys. aktów agresji. - Przeprowadzono tysiące badań i dzisiaj już nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza - mówi dr Zubrzycka. U niektórych powoduje wzrost agresji. U wszystkich osłabia wrażliwość i hamulce kontrolujące agresję. Najbardziej podatne na wpływ oglądanej przemocy są dzieci między ósmym i dwunastym rokiem życia, niezależnie od płci, zwłaszcza jeśli same bywają bite, gorzej się uczą i nie są zbyt popularne wśród rówieśników.
Ale - według profesor Marii Braun-Gałkowskiej z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego - istnieje coś gorszego od przemocy oferowanej przez telewizję. To przemoc, na której oparta jest większość (mówi się o 80 proc.) gier komputerowych. Grające dziecko nie tylko bowiem ogląda agresywne zachowania i oswaja się z nimi, ale w nich aktywnie uczestniczy.
Z badań przeprowadzonych w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu (średnio 30 godzin tygodniowo przed komputerem) cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są głównie na posiadanie przedmiotów i nie widzą w tym nic złego. W rezultacie w dorosłym życiu bliskie im będą zachowania psychopatyczne. Nie znają poczucia empatii, więc łatwiej im będzie krzywdzić innych, dbać będą przede wszystkim o siebie i siebie będą cenić najbardziej.
Coraz częściej po gry komputerowe sięgają dziewczęta. Wabią je ich szokujące reklamówki. Na jednej z nich skąpo odziana kobieta (w zasadzie każdy element jej stroju służy głównie jako przechowalnia nabojów, luf i podobnych akcesoriów) z przewieszonym karabinem przez ramię trzyma w ręku urwaną głowę swojej przeciwniczki. - Jakimi kobietami będą w przyszłości dziewczynki, do których dziś trafia taki przekaz - pytała profesor Braun-Gałkowska na promocji swej książki "Zabawa w zabijanie".
Nie trzeba być najlepszym
Jakie będą w przyszłości dziewczynki, jeszcze nie wiadomo, ale już wiemy, że nastoletnie życie wywołuje u młodych bardzo poważne stresy. Z opublikowanego właśnie międzynarodowego raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w ścisłej czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Badano dzieci z 25 krajów Europy oraz Izraela, Kanady i Stanów Zjednoczonych w latach 1997 - 1998.
W kategorii jedenastolatków polskie dzieci uplasowały się na trzecim miejscu - wyprzedzają je tylko równolatki z Izraela i Grenlandii. W starszych grupach wiekowych (trzynastolatki i piętnastolatki) polscy uczniowie znaleźli się na czwartym miejscu, bo wyprzedziły je nastolatki z Rosji.
Dlaczego tak się dzieje? - Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie - przypuszcza psychoterapeutka Maja Szafran. Ich sytuacja upodabnia się do presji wywieranej na młodych Japończyków (japońskie nastolatki nie były badane przez WHO), którzy od dzieciństwa przygotowywani są do kariery. I naszym dzieciom rodzice wpajają przekonanie, że muszą być naj. Podobne oczekiwanie formułują rówieśnicy, bo to najlepsi są najłatwiej przez nich akceptowani. Najlepsi będą mieli najlepsze perspektywy, najlepszą pracę, największe pieniądze. - Wśród dzieci, z którymi pracuje, są i takie, dla których wielkim problemem jest mocna piątka. To, że nie dostały z jakiegoś przedmiotu szóstki, staje się tragedią - mówi psychoterapeutka.
- Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze - podkreśla Szafran. - Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą. | W dziecięcym świecie wartości mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces.
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie. Psychologowie zwracają uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji. |
PZU
Ministerstwo skarbu żąda wyjaśnień od Eureko w sprawie motywów prywatyzacji
Wojna prawników
Emil Wąsacz, minister skarbu, wystąpił do Eureko z listem, w którym zarzuca temu konsorcjum, że wzięło udział w prywatyzacji PZU w innym celu, niż to podawało podczas negocjacji. W związku z tym minister domaga się od Eureko wyjaśnień i zapowiada, że do tego czasu wstrzymuje się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Wczoraj PZU Życie zaskarżył postanowienie sądu w sprawie okresowego zakazu sprzedawania akcji BIG Banku Gdańskiego.
15 lutego BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze (w sumie 30 proc. akcji) PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom około 7 proc. akcji BIG Banku Gdańskiego. Sąd przychylił się do ich wniosku i zakazał sprzedaży akcji. We wniosku do sądu napisano, że "Głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko BV w proces prywatyzacji PZU było leżące u podstaw umowy prywatyzacyjnej założenie, że nabycie akcji PZU przez bank i znaczącego akcjonariusza banku - Eureko będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Warunkiem włączenia się banku i Eureko w prywatyzację PZU było utrzymanie co najmniej na dotychczasowym poziomie udziału PZU i jego spółki zależnej PZU Życie w kapitale akcyjnym banku, co miało zapewnić dotychczasowym akcjonariuszom banku większość na walnym zgromadzeniu banku i zapobiec wrogiemu przejęciu banku przez Deutsche Bank."
Zagrożone interesy PZU
Minister Wąsacz po zapoznaniu się z tym wnioskiem BIG BG i Eureko wystosował list do prezesa Eureko Joao Talone, w którym napisał, że w żadnym z dokumentów wiążących obie strony prywatyzacji nie ma mowy o tym, by głównym powodem tej operacji było utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG. W umowie nie wprowadzono żadnych zastrzeżeń w odniesieniu do dysponowania akcjami BIG BG, choć wprowadzono takie zastrzeżenia w stosunku do innych aktywów PZU. Zdaniem ministra, stabilizacja akcjonariatu BIG BG jako główny motyw zainwestowania w PZU naraża prywatyzowaną spółkę na to, że jej rozwój może zależeć od sytuacji w banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU, którym było zapewnienie jej rozwoju i umocnienie pozycji rynkowej. Według ministra, inne motywy przedstawione we wniosku do sądu mogą świadczyć o celowym wprowadzeniu w błąd ministerstwa skarbu przez konsorcjum. Gdyby ministerstwo znało wcześniej cel oferty BIG BG i Eureko, zostałaby ona odrzucona.
Na koniec listu minister pisze do prezesa Talone: "Nie przesądzając prawnych skutków i znaczenia Państwa oświadczenia dla ważności zawartej przez nas umowy oczekuję wyjaśnień od Pana prezesa co do rzeczywistego stanu rzeczy. Do tego czasu wstrzymuję się z zajęciem stanowiska co do rekonstrukcji zarządów PZU i PZU Życie".
List wysłano 21 lutego do Eureko i członków rady nadzorczej PZU. Stało się to w przeddzień posiedzenia rady nadzorczej, która miała zadecydować o dalszych losach zawieszonych członków zarządu PZU. Posiedzenie to nie odbyło się, gdyż nie przyszli na nie trzej przedstawiciele konsorcjum i dwaj skarbu państwa.
Przypomnijmy, że o zawartej w przeddzień prywatyzacji umowie sprzedaży przez PZU (za około 300 mln zł) akcji BIG BG Deutsche Bankowi nic nie wiedziało konsorcjum BIG BG i Eureko. Ostatnio ze strony Eureko - porozumienia europejskich firm ubezpieczeniowych - zaczęto składać deklaracje, że gdyby skarb państwa nie zgodził się na odwołanie zawieszonych członków zarządu PZU, wówczas wystąpi ono ze skargą do organów Unii Europejskiej.
Kolejne pozwy, kolejne wnioski
PZU Życie SA zaskarżyło postanowienie stołecznego Okręgowego Sądu Gospodarczego z17 lutego, zakazujące PZU i PZU Życie oraz powiązanym z nimi spółkom zbywania akcji BIG Banku Gdańskiego na czas procesu. Z wnioskiem o wydanie takiego zakazu wystąpiły BIG BG i Eureko, które zapowiedziały wystąpienie z pozwem o ustalenie nieważności umów z 4 listopada ubiegłego roku między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży niemieckiemu bankowi owych akcji. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wkrótce PZU złożyć może podobne zażalenie.
Adwokat Stefan Jaworski, pełnomocnik PZU Życie, postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. W zażaleniu, które wczoraj po południu wpłynęło do sądu, pisze, że wniosek o wydanie zabezpieczenia podpisało m. in. dwoje członków zarządu BIG BG, którzy jego zdaniem nie byli uprawnieni do reprezentowania banku, w konsekwencji bank ten właściwie nie wniósł skutecznie wniosku, a bez tego nie mogło być ważnie wydane zabezpieczenie. Adwokat kwestionuje też prawo (legitymację) wnioskodawców (BIG BG i Eureko) do wytaczania w ogóle tej sprawy, w szczególności ich argumentację, że jako akcjonariusze PZU nie mieli bezpośredniego wpływu na sposób zarządzania majątkiem PZU i PZU Życie. Podobnie kwestionuje twierdzenie, że rozdysponowanie akcji ma być sprzeczne z założeniami prywatyzacyjnymi PZU i interesem jego akcjonariuszy. Zdaniem pełnomocnika PZU Życie, akcjonariusze - zgodnie z kodeksem handlowym - nie mają zapewnionego bezpośredniego wpływu na prowadzenie spraw spółki, a wolę swoją mogą wyrażać na walnym zgromadzeniu. Tymczasem akcjonariusze PZU nie podjęli żadnej uchwały w zakresie akcji BIG BG.
Z kolei na argumentację BIG BG i Eureko, że jako giełdowi inwestorzy zainteresowani są oczywiście przestrzeganiem reguł obowiązujących uczestników tego rynku, mec. Jaworski odpowiada, że od zapewnienia przestrzegania reguł giełdowych są KPWiG, prokuratura i podobne instytucje, jeżeli więc wnioskodawcy uznali, iż zostały one jakoś naruszone, (zdaniem adwokata zastrzeżenie takie nieuzasadnione) to powinni zwrócić się do tych organów - a nie uzasadnić nimi wystąpienia o unieważnienie umowy. Skoro nie są uprawnieni do wytaczania powództwa, to nie mieli też prawa żądać wydania zaskarżonego zakazu. Wreszcie, zakaz ów w istocie zaspokaja roszczenia wnioskodawców, aby faktycznie doprowadzić do niezbywania akcji, a nie taka jest rola instytucji zabezpieczenia - dodaje adwokat. DOM, PJ. RFK
KOMENTARZ
Na pewno niefortunne było sformułowanie użyte w pozwie BIG Banku Gdańskiego i Eureko o tym, że głównym motywem zakupu 30 proc. akcji PZU była chęć stabilizacji akcjonariatu BIG Banku Gdańskiego. Traktowanie przez ministra skarbu tego zapisu poważnie świadczy o jego złej woli. Trudno bowiem przypuszczać, żeby ktoś kupował za ponad 3 mld zł mniejszościowy pakiet akcji jakiejkolwiek firmy i podejmował dalsze zobowiązania po to tylko, by w ten sposób zdobyć kontrolę nad 7-8 proc. akcji innej firmy, której cała wartość wynosiła wówczas 3,6 mld zł, a dziś - 8,5 mld zł. Raczej należy przypuszczać, że ministerstwo postanowiło bronić się przez atak przed żądaniami Eureko i BIG BG, które czują się oszukane w czasie prywatyzacji PZU.
Paweł Jabłoński | BIG Bank Gdański oraz Eureko wystąpili do sądu z wnioskiem o ustalenie nieważności umów między PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży 7 proc. akcji BIG BG. We wniosku napisano, że motywem zaangażowania się w proces prywatyzacji PZU było zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Minister Wąsacz wystosował list do prezesa Eureko, w którym napisał, że utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG jest sprzeczne z celem prywatyzacji PZUPZU Życie SA zaskarżyło postanowienie Sądu zakazujące zbywania akcji BIG BG na czas procesu. pełnomocnik PZU Życie postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. należy przypuszczać, że ministerstwo broni się przed żądaniamiEureko i BIG BG |
STYCZNIOWE PODWYŻKI
Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju
Prognozy obniżenia rentowności
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw.
Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.
Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie.
Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu
- Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy.
Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku.
- Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu.
Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne.
W Bizonie szukają oszczędności
W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania.
Konieczne wsparcie na nowych rynkach
Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek.
- Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem.
Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia.
W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników.
Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej
- Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach.
Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju.
Potrzebne stabilne otoczenie
- Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi.
Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie.
Wzrosną koszty sprzedaży
W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży.
Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas.
Do negocjacji z klientem
- Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne.
- Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje.
Lidia Oktaba | Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się. spółdzielczość mleczarską czeka ciężki rok. dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. głównym obciążeniem jest cena surowca. ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, Niepokoi znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest wysokie. ważniejsze niż podwyżka cen energii i gazu są wahania cen surowca. |
Przepływ siły roboczej i zakup ziemi: klauzule ochronne pozwolą wyjść z impasu w rozmowach z Unią Europejską
Czas opuścić okopy
DARIUSZ ROSATI
Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie. W obu kwestiach strony okopały się na swoich pozycjach, a gotowość do kompromisu jest praktycznie zerowa. Polska podtrzymuje swoje żądanie pięcioletniego okresu przejściowego na zakup gruntów pod inwestycje i osiemnastoletniego okresu przejściowego na zakup gruntów rolnych i leśnych.
Z kolei strona unijna domaga się utrzymania ograniczeń w dostępie do rynku pracy większości krajów Unii przez okres 2 - 5 lat po wejściu Polski do UE, a w przypadku Niemiec i Austrii nawet przez siedem lat.
Bez masowego wykupu
Oba żądania są nieracjonalne. Niebezpieczeństwa związane ze swobodnym obrotem ziemią są wyolbrzymiane. W ostatnich latach cudzoziemcy kupowali w Polsce średnio 5 - 6 tysięcy hektarów gruntów rocznie, a w latach 1990 - 2000 nabyli łącznie około 30 tysięcy hektarów ziemi. Trudno to nazwać masowym wykupem; przypomnijmy, że sama Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa dysponuje obecnie ponad 4,2 mln hektarów gruntów przeznaczonych do sprzedaży.
Dodajmy, że tylko w nielicznych przypadkach wnioski o zakup ziemi spotykały się z odmową ze strony organu nadzorującego sprzedaż nieruchomości (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji). Nie ma powodu, aby popyt na polską ziemię nagle wzrósł po wejściu do UE, choć oczywiście możliwe są jednorazowe spore zakupy w poszczególnych miejscowościach i regionach. Ale pamiętajmy, że dla wielu regionów zakup ziemi przez cudzoziemców na cele produkcyjne i inwestycje może stać się szansą - czasem jedyną - przyspieszonego rozwoju.
Trzeba też przypomnieć, że nawet najbardziej rygorystyczne restrykcje są w istocie mało skuteczne, bo zawsze można nabyć ziemię przez podstawione osoby i poczekać kilka czy nawet kilkanaście lat na wygaśnięcie okresu przejściowego.
Przesadne obawy
Podobnie jest z przepływem siły roboczej. Większość analiz i ekspertyz przygotowanych przez renomowanych specjalistów dowodzi, że obawa Niemców czy Austriaków przed masową migracją ze Wschodu jest mocno przesadzona. Ci, którzy bardzo chcieli emigrować, na ogół już to zrobili, a ci, którzy są skłonni taką możliwość rozważać, muszą liczyć się z wieloma trudnościami do pokonania, jak koszty osiedlenia się, bariera językowa, bariera kulturowa, oderwanie od środowiska, brak gwarancji utrzymania nowej pracy w dłuższej perspektywie.
Również doświadczenia wcześniejszych rozszerzeń Unii potwierdzają ten wniosek. Przyjęcie do Unii krajów względnie ubogich, takich jak Hiszpania, Portugalia czy Grecja, wcale nie spowodowało zwiększonego napływu imigrantów z tych krajów. Co więcej, specjaliści zgodnie podkreślają, że gospodarki większości krajów członkowskich w najbliższych latach będą potrzebowały dodatkowej siły roboczej, zarówno po to, żeby utrzymać międzynarodową konkurencyjność w przemyśle, jak i po to, żeby uzupełnić deficyt środków na rachunkach funduszy emerytalnych, których sytuacja finansowa staje się bardzo trudna na skutek starzenia się społeczeństw zachodnioeuropejskich.
Przykład Niemiec
W szczególności dotyczy to gospodarki niemieckiej. Opublikowany w tych dniach raport powołanej przez rząd kanclerza Schrodera specjalnej komisji pod przewodnictwem byłej przewodniczącej Bundestagu Rity Sassmuth szacuje ostrożnie potrzeby gospodarki niemieckiej w tej dziedzinie na 20 - 40 tysięcy imigrantów rocznie. Niektóre organizacje przemysłowe oceniają deficyt wykwalifikowanej siły roboczej w Niemczech nawet na 200 tysięcy osób rocznie.
Tym, którzy obawiają się masowego napływu taniej siły roboczej ze Wschodu, należy przypomnieć, że podjęta w ubiegłym roku próba ściągnięcia do Niemiec 20 tysięcy informatyków z zagranicy, polegająca na zaoferowaniu im pięcioletniego prawa pracy i pobytu, przyniosła bardzo ograniczone efekty - tylko 8 tysięcy cudzoziemców skorzystało z oferty.
Uprzedzenia wygrywają
Znaleźliśmy się w przedziwnej sytuacji. Z jednej strony racjonalne argumenty przemawiają za szybką liberalizacją w obu dziedzinach w dobrze pojętym długofalowym interesie obu stron. Z drugiej strony pewne uprzedzenia i stereotypy tak silnie utrwaliły się w świadomości licznych grup społecznych w Polsce i w UE, że rządy poszczególnych krajów po prostu nie mają odwagi, aby otwarcie powiedzieć, jak w rzeczywistości wygląda sytuacja, i podjąć trud przekonania sceptyków o potrzebie i korzyściach otwarcia.
Jest to polityka krótkowzroczna i ryzykowna, która może doprowadzić do tego, że proces integracji europejskiej ostatecznie utraci swój historyczny wymiar i ekonomiczny sens w oczach opinii publicznej i będzie postrzegany wyłącznie w kategoriach doraźnych targów, w których jedna strona stara się wykiwać drugą. A przecież integracja to nie gra o sumie zerowej, ale wspólne przedsięwzięcie, które każdemu może przynieść korzyści!
Mizerne szanse na przełamanie impasu
Szanse na przełamanie impasu widzę mizerne. Rząd Jerzego Buzka ma niewielkie poparcie społeczne i w ciągu dwóch miesięcy przed wyborami nie podejmie żadnej decyzji, która mogłaby być odczytana jako ustępstwo. Podobnie rząd niemiecki nie zamierza antagonizować potężnych grup związkowych i pracowniczych, mając także w perspektywie wybory parlamentarne, choć dopiero za rok.
Nie można oczywiście wymagać od rządów, aby lekceważyły obawy i niepokoje wyrażane przez liczne grupy społeczne, ale przynajmniej można byłoby oczekiwać, że - zamiast podsycać nieuzasadnione obawy - będą potrafiły zająć wobec tych niepokojów bardziej aktywną i konstruktywną postawę. Utrzymanie dotychczasowego stanu grozi bowiem nie tylko dalszym spadkiem poparcia społecznego dla idei członkostwa Polski w UE, ale również może odsunąć moment akcesji o kilka lat.
Potrzebne klauzule ochronne
Proponuję więc rozważyć rozwiązanie, które z jednej strony pozwoli uniknąć konieczności przyjmowania okresów przejściowych i umożliwi pełną integrację od pierwszego dnia członkostwa Polski w UE, a z drugiej pozwoli utrzymać określone zabezpieczenia przed ewentualnymi zagrożeniami, jakie mogą w tym procesie się pojawić. Takim rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym. Idea jest prosta.
W odniesieniu do zakupu nieruchomości przez cudzoziemców Polska godzi się znieść wszelkie restrykcje od razu, ale obie strony umawiają się, że jeśli zakupy ziemi w określonej gminie czy regionie - na przykład w Szczecinie czy na Mazurach - przekroczą pewien ustalony limit, Polska będzie miała prawo wprowadzić czasowe restrykcje. I podobnie z prawem do pracy. Unia znosi wszelkie ograniczenia związane z podejmowaniem przez Polaków pracy w krajach członkowskich, ale gdy napływ imigrantów w danym regionie - na przykład w Berlinie czy w Wiedniu - okaże się na tyle duży, że zagrozi destabilizacją rynku pracy w tym regionie, Unia także będzie miała prawo nałożyć restrykcje na swobodny przepływ siły roboczej. Oczywiście zarówno dopuszczalne limity zakupu ziemi, jak i konkretne sposoby oceny stopnia zagrożenia rynku pracy, które dawałyby prawo do uruchomienia klauzuli ochronnej, muszą być precyzyjnie określone w traktacie akcesyjnym.
Rozwiązanie w postaci klauzul ochronnych ma wiele zalet. Przede wszystkim zapewnia pełnoprawne członkostwo od samego początku - odsuwamy w ten sposób ryzyko, że Polska stanie się członkiem drugiej kategorii. Jest to ważne nie tylko ze względu na rzeczywiste korzyści, jakie Polska i kraje unijne będą mogły czerpać z rozszerzenia Unii, ale i z punktu widzenia odbioru społecznego i utrwalenia korzystnego wizerunku Unii. Pozwoli uniknąć wrażenia, że jedna strona stara się wykorzystać drugą. Klauzule ochronne stanowią także potencjalny instrument stosowania określonych ograniczeń i jako takie nie hamują przepływu kapitału i osób w rozmiarach, które są uznane za potrzebne i bezpieczne.
W ten sposób można uniknąć sytuacji, w której wprowadza się określone restrykcje w postaci okresów przejściowych, nie mając przecież żadnej pewności, że będą w ogóle potrzebne. Takie działanie na wszelki wypadek może okazać się społecznie i ekonomicznie bardzo kosztowne. Wreszcie, klauzule ochronne dają gwarancję, że w razie powstania rzeczywistych zagrożeń w postaci nadmiernego wykupu ziemi lub nadmiernej migracji obie strony będą miały prawo zareagować szybko i zdecydowanie.
Sprawy naprawdę ważne
Obustronna zgoda Polski i Unii Europejskiej na wprowadzenie klauzul ochronnych w dwóch najbardziej spornych obszarach stwarza szansę na przełamanie impasu, w jakim znalazły się negocjacje akcesyjne. Pozwoli uśmierzyć obawy tych, którzy boją się nieznanego, a zarazem otworzy szeroko możliwości lepszego wykorzystania integracji dla celów rozwojowych. Pozwoli Polsce skupić się na sprawach naprawdę ważnych z naszego punktu widzenia - kwestiach pomocy strukturalnej i pomocy dla rolnictwa.
A przy tym umożliwi zatrzymanie i odwrócenie niepokojącego procesu systematycznego spadku poparcia dla idei i perspektywy członkostwa wśród wielu grup społeczeństwa polskiego.
Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Był ministrem spraw zagranicznych w rządzie koalicji SLD - PSL. | Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie. Proponuję rozwiązanie, które z jednej strony pozwoli uniknąć konieczności przyjmowania okresów przejściowych i umożliwi pełną integrację od pierwszego dnia członkostwa Polski w UE, a z drugiej pozwoli utrzymać określone zabezpieczenia przed ewentualnymi zagrożeniami. Takim rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym. |
Opera Narodowa wciąż nie może doczekać się stabilizacji
Brak jasnych reguł
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
JACEK MARCZYŃSKI
O Operze Narodowej od pewnego czasu głośno w mediach. W dyskusji tej jednak, tak jak w sporach toczonych w minionych latach, pomija się rzeczy najistotniejsze. Dominują doraźne oceny i subiektywne sądy, które w żaden sposób nie mogą pomóc temu teatrowi.
Jedni pragną zbulwersować opinię publiczną donosami rodem z PRL, że dyrektor naczelny wybudował sobie wspaniałą rezydencję. Inni chwalą osobiste dokonania szefa Opery Narodowej. Ani jedne, ani drugie wystąpienia nie służą rzeczywistej ocenie obecnego stanu Opery Narodowej. A jest o czym dyskutować. Chodzi o instytucję, która jako jedna z niewielu w naszym kraju ma potencjalne możliwości, by odegrać ważną rolę w życiu kulturalnym Europy. Musi mieć jednak zapewnione stabilne podstawy działalności.
Zapomniany dokument
Opera nie znosi improwizacji, organizacyjnych burz i nagłych zmian. Tu wielkie wydarzenia powstają wówczas, gdy nie tylko zgromadzone zostaną duże pieniądze, ale gdy wszystko planowane jest z odpowiednim, kilkuletnim wyprzedzeniem. Obecni szefowie Opery Narodowej (Waldemar Dąbrowski - dyrektor naczelny i Jacek Kaspszyk - dyrektor artystyczny) zaczęli pracę we wrześniu 1998 roku. Wynegocjowali z ówczesną minister kultury i sztuki, Joanną Wnuk-Nazarową, że ich kadencja będzie trwać do końca sierpnia 2002 roku. Pracują więc dostatecznie długo, by dokonywać podsumowań. Przyszła też pora, by zacząć o myśleć o losie Opery Narodowej po sierpniu 2002 roku. W najbliższych miesiącach minister kultury powinien podjąć decyzję, czy przedłuży im kontrakt, czy też wskaże innych kandydatów.
W tej instytucji, z największą w Europie sceną, dekada lat 90. upłynęła na nieustannych zmianach dyrekcji, a co za tym idzie planów artystycznych. Powołanie w 1998 r. obecnego kierownictwa miało zmienić ten stan. Nowi dyrektorzy w kilka tygodni po objęciu stanowisk przedstawili swą koncepcję programową i artystyczną. Od tego czasu minęło ponad dwa lata i nikt już nie pamięta o tym dokumencie, łącznie z jego autorami. Niewiele udało się zrealizować zarówno w sferze założeń ogólnych, jak i szczegółowych. Nie zaprezentowano, wbrew zapowiedziom, "przeglądu polskiego dorobku operowego" ani "produkcji operowych w wersji estradowej lub półscenicznej, ilustrującej historię opery od czasów jej powstania". Na sezon 1999/2000 zaplanowano 11 premier, a powstały trzy. W planach na rok 2000/2001 wymieniono (już bez dat) dziewięć kolejnych tytułów, z czego jedynie "Don Carlos" doczekał się realizacji. Z ponadrocznym poślizgiem wystawiono "Straszny dwór", pojawiło się parę innych niezapowiadanych dzieł - przygotowane pospiesznie wznowienie "Walkirii", nieudany balet "Fortepianissimo".
Owa koncepcja programowa już w chwili ogłoszenia była nazbyt optymistyczna. To, że niewiele z niej zostało, nie jest wszakże jedynie winą dyrekcji. Nie tylko bowiem ona jest odpowiedzialna za stabilizację organizacyjną Opery Narodowej. W równym stopniu obowiązek ten spada na ministra kultury.
Obowiązki ministra
Od dziesięciu lat każdy z szefów resortu ograniczał się do wyznaczania Operze Narodowej corocznej dotacji, a jego zapowiedzi i tak nie miewały pokrycia w rzeczywistości. Na przykład w 1999 roku dotacja dla Opery Narodowej według planu miała wynieść 39, 6 mln zł, a obcięto ją o 2 miliony. Podobne oszczędności budżetowe dotknęły teatr w roku 2000. To prawda, że na Operę Narodową państwo łoży olbrzymie pieniądze. W tegorocznym budżecie zapisano 47, 8 mln. Nie brakuje jednak głosów, iż i tak jest to suma niewystarczająca. Można Operę Narodową prowadzić za 40 milionów, można i za kwotę niższą, trzeba tylko wiedzieć, czego za określone pieniądze powinniśmy się spodziewać. Takich oczekiwań wobec Opery Narodowej nie sformułował żaden minister kultury.
Na świecie władze państwowe, regionalne, miejskie angażując dyrektora, ustalają budżet, jaki mogą zapewnić na okres jego kadencji, kandydat zaś precyzuje profil teatru, liczbę premier oraz przedstawień w sezonie, które można wystawić za tę sumę, oraz liczebność zespołów artystycznych. Możliwości jest wiele. Opera Paryska, na przykład, na dwóch scenach oferuje około 350 spektakli rocznie, ale La Scala da w tym sezonie nieco ponad 100 przedstawień. Opera w Zurychu imponuje codziennym bogactwem repertuarowym od wczesnej jesieni do lipca, z kilkunastoma premierami. Ale już ceniona w Europie De Nederlandse Opera w Amsterdamie wystawia zaledwie kilka tytułów, każdy prezentowany 6 - 10 razy w miesiącu.
Kiedy obecna dyrekcja obejmowała Operę Narodową, grano 200 spektakli rocznie, a minister Joanna Wnuk-Nazarowa twierdziła, że powinno ich być więcej. Tymczasem już w sezonie 1999/2000 liczba ta zmniejszyła się do około 150, a tendencja spadkowa się utrzymuje. Nie ma jasnych zasad określających długość trwania sezonu i nikt tego nie próbuje określić. Żaden z ministrów kultury nie sprecyzował też relacji między dotacją państwową a pieniędzmi od sponsorów. A przecież świat i w tym zakresie zna wiele wypróbowanych rozwiązań: od nowojorskiej Metropolitan, gdzie dotacje państwowe stanowią zaledwie 1 proc. budżetu, po stabilne teatry niemieckie mniej więcej w połowie finansowane przez rząd federalny lub landy.
Nam najbliższy jest model włoski. Do niedawna we Włoszech państwo finansowało teatry operowe w 60 - 70 procentach, a niemal wszystkie sceny - tak jak u nas - krytykowano za ograny repertuar, niską jakość artystyczną i wysokie koszty utrzymania. Ale Włosi już rozpoczęli reformowanie teatrów operowych. Określono, że państwo może zapewnić maksymalnie 50 proc. budżetu, reszta musi pochodzić od sponsorów oraz z wpływów z biletów. La Scala w 1997 roku jako pierwsza przeszła przemianę organizacyjną (na czele zarządu administracyjnego stanął wówczas przedstawiciel koncernu Pirelli), a model ten rozpowszechniany jest obecnie w innych miastach Włoch.
Przed tego typu rozwiązaniami nie uciekniemy i w Polsce. Im wcześniej się na nie zdecydujemy, tym lepiej. Tylko, który minister zapewni Operze Narodowej stałą dotację budżetową na kilka lat? To zresztą tylko jeden z problemów. Drugi, nie mniej istotny, to sposób zdobywania pieniędzy od sponsorów prywatnych oraz ich spożytkowanie i rozliczanie. Rozwiązanie obecnych dyrektorów Opery Narodowej, którzy we dwóch założyli fundację, jest niefortunne i ma charakter doraźny. Na świecie działają przede wszystkim niezależne rady nadzorcze, z udziałem największych sponsorów, kontrolujące sposób gospodarowania pieniędzmi, by wszystko w tej delikatnej materii było jasne.
Dominująca prowizorka
Potrzeba wielu decyzji, by Opera Narodowa stała się - przynajmniej organizacyjnie - teatrem europejskim. Na razie skazana jest na prowizorkę i działania doraźne. I takie działania w niej dominują. Przykładów można wskazać wiele. W marcu bez zapowiedzi odwołano spektakle "Halki" i "Don Carlosa" oraz dwa przedstawienia "Rigoletta" (w tym jedno zapowiadające się nader atrakcyjnie, z solistą La Scali Andrzejem Dobberem, i nadzieją polskiej wokalistyki Aleksandrą Kurzak). Te cztery propozycje wydrukowane zostały w lutowym folderze dla widzów, by można było rezerwować bilety. Teraz pozostało tylko odejść z kwitkiem od kasy.
Nagminna stała się również praktyka przesuwania terminów premier. Tak było z "Królem Rogerem", "Don Carlosem" czy "Strasznym dworem" . Teraz "Jezioro łabędzie" przeniesiono z lutego na koniec maja, "Otella" z początku kwietnia na drugą połowę czerwca. Na taką niefrasobliwość terminową nie pozwala sobie żadna instytucja europejska. Teatry operowe podają do publicznej wiadomości repertuar na cały sezon jeszcze przed jego rozpoczęciem. Umożliwia to odpowiednią promocję w kraju i za granicą, pozwala na sprzedaż biletów w rozmaitych układach (cykle abonamentowe, premiery, specjalne wydarzenia) nawet po wyższych cenach. Jest bowiem odpowiednio dużo czasu, by z reklamą i informacją dotrzeć do znacznie większej liczby widzów.
Nieterminowość obowiązująca w Operze Narodowej ma jeszcze jeden aspekt - podraża koszty produkcji. Za przedłużające się próby trzeba przecież płacić biorącym w nich udział artystom, zwracać koszty przejazdu i zakwaterowania. Na dodatek w Operze Narodowej obowiązuje zwyczaj, że premierową obsadę ustala się po próbach, a nie przed ich rozpoczęciem, jak to robią inni. Świat umie liczyć pieniądze, dlatego w Nowym Jorku, Paryżu czy Berlinie przedpremierowe próby trwają dwa, trzy tygodnie, a u nas dwa, trzy miesiące, a niekiedy i dłużej. To jeszcze jeden dowód, jak Operze Narodowej daleko do nowoczesnej Europy. - | O Operze Narodowej głośno w mediach. W tej instytucji dekada lat 90. upłynęła na zmianach dyrekcji, planów artystycznych. Powołanie w 1998 r. obecnego kierownictwa miało zmienić ten stan. Nowi dyrektorzy przedstawili swą koncepcję programową i artystyczną. Niewiele udało się zrealizować zarówno w sferze założeń ogólnych, jak i szczegółowych. To nie jest jedynie winą dyrekcji. W równym stopniu obowiązek ten spada na ministra kultury. |
ROZMOWA
Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie
Niemoralny nauczyciel nie wychowa moralnego ucznia
Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła. FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: O bulwersujących opinię publiczną zachowaniach uczniów słyszymy dość często. Porozmawiajmy jednak o nauczycielach, którzy - choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich - udzielają korepetycji swoim uczniom lub uczniom z tej samej szkoły, biorą łapówki albo, jak w przypadku nauczycieli akademickich, piszą odpłatnie prace magisterskie. Czy tacy nauczyciele mogą dobrze wychowywać młodzież?
URSZULA KORAB: Oczywiście, nie. Chociaż może być dobrym wychowawcą człowiek, który popełniał w życiu błędy, ale zrywa z nimi radykalnie. On może nawet zrobić więcej dobrego niż ktoś, kto przez całe życie postępował zgodnie z przyjętym systemem wartości. Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Dla każdego psychologa i rodzica jest oczywiste, że oddziałujemy na dzieci przez to, kim jesteśmy, a nie co mówimy. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć.
Czy większość nauczycieli ma choć tego świadomość?
Nie, i to jest w tej chwili najważniejszy problem szkoły. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. Zresztą celowo z niego zrezygnowano. W tej chwili tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji, przygotowania merytorycznego, liczby olimpijczyków. Nie wiedzą natomiast, jak na wstępie zweryfikować kandydata do zawodu nauczyciela. To samo dzieje się w przypadku innych zawodów - prawnika, lekarza - które również winny być powołaniem. Wyboru dokonuje się na podstawie testu, który sprawdza, czy kandydat wie, co zdarzyło się 13, 19 czy 23 grudnia któregoś roku. I to jest uważane za ważniejsze niż sprawdzenie, co on ma w środku, co nim kieruje...
Bo to jest znacznie łatwiejsze do sprawdzenia.
Oczywiście, ale jakie są tego skutki! Czy naprawdę najważniejsze jest to, żeby wtłoczyć uczniowi do głowy ileś wiedzy i ją wyegzekwować? Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Młodzież tak wprost to definiuje: dobry nauczyciel to człowiek, któremu na nas zależy.
Ale tego na wyższych uczelniach, na kierunkach pedagogicznych przyszli nauczyciele się nie uczą?
Na to rzeczywiście nie zwraca się należytej uwagi. Są zajęcia teoretyczne na ten temat, mówi się o relacjach, o interaktywnych metodach, zdaje jakieś egzaminy, ale nie zwraca się przyszłemu nauczycielowi uwagi na to, że uczeń jest osobą, a nie jednostką. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli.
A w jaki sposób Pani sprawdza nauczycieli przed przyjęciem do swojej szkoły, skąd Pani wie, że są to właściwi kandydaci?
Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel zobowiązany jest także do uczestniczenia, chociaż niekoniecznie aktywnie, w codziennej modlitwie z uczniami oraz rekolekcjach. Następnie kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, bo jego kwalifikacje znam z podania, ale na sposób kontaktowania się z uczniami. Na przykład na to, w jaki sposób reaguje on, gdy uczeń mówi dobrze. Czy na twarzy nauczyciela w sposób automatyczny pojawia się radość, czy w ten sposób daje uczniowi do zrozumienia: "cieszę się, że wiesz".
A jeżeli uczeń nie wie?
Obserwuję, jak nauczyciel zachowuje się, gdy stawia uczniowi jedynkę. Jeżeli swoją postawą nie informuje, iż stawia ją, by uczniowi pomóc, to znaczy, że on w ogóle nie powinien wchodzić do szkoły, bo wcześniej czy później stawianie jedynki stanie się dla niego narzędziem zemsty i satysfakcji: "znowu nie wiesz, mogę ci dołożyć". Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. Uczeń powinien być oceniany przede wszystkim za postęp, za to, ile zrobił. W szkole każdy stopień, czy się tego chce, czy nie, ma wymiar pedagogiczny. Jeżeli o tym się zapomina, to przestaje być ona szkołą, a zamienia w miejsce wyścigu koni, gdzie liczy się tylko skutek.
Efektem tego są napięcia i konflikty między uczniami a nauczycielami, agresja uczniów, ale i nauczycieli wobec uczniów.
W tym "przoduje" Japonia, ataków agresji uczniów jest tam więcej niż w USA. Aby temu zaradzić, wprowadzono w Japonii przedmiot "edukacja serca", chcąc w ten sposób zwrócić uwagę, że prócz rozumu, ciała, uczuć człowiek ma jeszcze duszę. Natomiast do Senatu amerykańskiego wpłynął wniosek, aby we wszystkich szkołach, wyznaniowych czy laickich, wprowadzić dekalog jako obowiązkowy system wartości.
Czy nauczyciele zatrudnieni w Pani szkole udzielają korepetycji?
Wydaje mi się, że nie, nic mi o tym nie wiadomo. Natomiast na pewno nie udzielają ich uczniom naszej szkoły. Nie ma zresztą takiej potrzeby i dlatego branie korepetycji jest u nas źle widziane, o czym mówię i rodzicom, i uczniom.
Jednak doświadczenia rodziców z wielu szkół są zgoła inne, nauczyciele rano uczą w szkole, a po południu w domu albo uczniów swoich, albo uczniów kolegi nauczyciela z tej samej szkoły. Nietrudno zgadnąć, jak traktowane są te, które "korków" nie biorą. Dlaczego w tak ewidentnie nieuczciwych przypadkach nie istnieje coś takiego jak ostracyzm środowiska?
Bo korepetycje wynikają z realiów. Nauczyciel nie jest w stanie utrzymać siebie i niewielkiej rodziny z pieniędzy, które zarabia w szkole. Naprawdę zarabia się po wyjściu ze szkoły, nie tylko udzielając korepetycji, co jest najbardziej bolesne, ale także, co moim zdaniem jest równie gorszące, pracując na przykład jako przedstawiciel handlowy jakiejś firmy. Nauczyciel zachęca rodziców uczniów do kupna garnków, bielizny albo ubezpieczenia się w jakiejś firmie, bo chce na przykład zarobić na kurs językowy dla dziecka. Nauczyciel z definicji powinien być człowiekiem w pełni dyspozycyjnym dla szkoły. Ma 18 czy 22 godziny dydaktyczne, a drugie tyle powinien poświęcać szkole na różne sposoby, przygotowując się do zajęć czy doskonaląc się. W Szwajcarii nauczyciele co kilka lat są sprawdzani, czy są w stanie douczyć się, czy nadążają za rozwojem w swojej dziedzinie.
U nas natomiast dorabiają do niskich pensji.
Generalnie udaje się, że się pracuje. Kiedyś minister edukacji Mirosław Handke powiedział: nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy. Nauczyciele byli oburzeni, a ja się z tym w pełni zgadzam. Ale są także nauczyciele wspaniali, i pod względem merytorycznym, i moralnym, którzy utrzymują wysoki poziom szkoły. Oni bardzo często są szykanowani w swoim środowisku za to, że ustawiają poprzeczkę wysoko. Ale zawsze wszystkie zmiany, które prowadziły ku dobremu, zaczynały się od siłaczek. To może brzmi śmiesznie, ale uważam, że jeżeli pewna grupa nauczycieli swoją postawą nie przełamie błędnego koła, nie pokaże, że można inaczej, choćby za cenę biedy, i nie zdobędzie w ten sposób zaufania rodziców, by stanęli po stronie nauczycieli, to nic się nie zmieni. Jeżeli społeczeństwo uwierzy, że nauczycielom zależy na uczniu jako na osobie, na tym, by uczeń był dobrym, moralnym i otwartym na wiedzę człowiekiem, to odwdzięczy mu się najwyższym szacunkiem i uznaniem, także finansowym. Nauczyciel powinien być osobą zaufania publicznego, jakimś wzorcem. Bo to nie jest zawód, to jest stan.
Czy nauczyciele w ogóle traktują jeszcze swój zawód jak powołanie? Czy mają tego świadomość?
Uważam, że idzie ku dobremu. Bardzo młodzi nauczyciele, dwudziestoparoletni, rozmowę o powołaniu traktują jako rzecz normalną. Ludzie mojego pokolenia uciekają od tego tematu. Może w indywidualnych rozmowach byliby w stanie podjąć taką rozmowę, ale publicznie uważaliby za duży nietakt. A przecież, jeżeli nauczyciel nie będzie sam moralny, to nigdy moralnie nie wychowa. Nie będzie w stanie, bo to jest po prostu nielogiczne.
A może postawa młodych nauczycieli jest po prostu wynikiem tego, że oni podejmując decyzję o zawodzie w latach 90., kiedy możliwości wyboru były już większe, czynili to z pełną świadomością, na co się decydują, także na jakie warunki finansowe?
Ale oni również mają nadzieję, że ich sytuacja finansowa zmieni się, a jednocześnie są przekonani, iż warto być nauczycielem, bo czują, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na wychowywanie młodzieży i że jeżeli od nauczyciela wymaga się uczciwości, to będzie się go za taką postawę wynagradzać nie tylko szacunkiem.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska | Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie: Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. W tej chwili tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji, przygotowania merytorycznego, liczby olimpijczyków. Nie wiedzą natomiast, jak na wstępie zweryfikować kandydata do zawodu nauczyciela. Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. na wyższych uczelniach, na kierunkach pedagogicznych Są zajęcia teoretyczne na ten temat, mówi się o relacjach, o interaktywnych metodach, zdaje jakieś egzaminy, ale nie zwraca się przyszłemu nauczycielowi uwagi na to, że uczeń jest osobą, a nie jednostką.
Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel zobowiązany jest także do uczestniczenia, chociaż niekoniecznie aktywnie, w codziennej modlitwie z uczniami oraz rekolekcjach. Następnie kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, ale na sposób kontaktowania się z uczniami. |
ROZMOWA
Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie
Niemoralny nauczyciel nie wychowa moralnego ucznia
Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła. FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: O bulwersujących opinię publiczną zachowaniach uczniów słyszymy dość często. Porozmawiajmy jednak o nauczycielach, którzy - choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich - udzielają korepetycji swoim uczniom lub uczniom z tej samej szkoły, biorą łapówki albo, jak w przypadku nauczycieli akademickich, piszą odpłatnie prace magisterskie. Czy tacy nauczyciele mogą dobrze wychowywać młodzież?
URSZULA KORAB: Oczywiście, nie. Chociaż może być dobrym wychowawcą człowiek, który popełniał w życiu błędy, ale zrywa z nimi radykalnie. On może nawet zrobić więcej dobrego niż ktoś, kto przez całe życie postępował zgodnie z przyjętym systemem wartości. Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Dla każdego psychologa i rodzica jest oczywiste, że oddziałujemy na dzieci przez to, kim jesteśmy, a nie co mówimy. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć.
Czy większość nauczycieli ma choć tego świadomość?
Nie, i to jest w tej chwili najważniejszy problem szkoły. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. Zresztą celowo z niego zrezygnowano. W tej chwili tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji, przygotowania merytorycznego, liczby olimpijczyków. Nie wiedzą natomiast, jak na wstępie zweryfikować kandydata do zawodu nauczyciela. To samo dzieje się w przypadku innych zawodów - prawnika, lekarza - które również winny być powołaniem. Wyboru dokonuje się na podstawie testu, który sprawdza, czy kandydat wie, co zdarzyło się 13, 19 czy 23 grudnia któregoś roku. I to jest uważane za ważniejsze niż sprawdzenie, co on ma w środku, co nim kieruje...
Bo to jest znacznie łatwiejsze do sprawdzenia.
Oczywiście, ale jakie są tego skutki! Czy naprawdę najważniejsze jest to, żeby wtłoczyć uczniowi do głowy ileś wiedzy i ją wyegzekwować? Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Młodzież tak wprost to definiuje: dobry nauczyciel to człowiek, któremu na nas zależy.
Ale tego na wyższych uczelniach, na kierunkach pedagogicznych przyszli nauczyciele się nie uczą?
Na to rzeczywiście nie zwraca się należytej uwagi. Są zajęcia teoretyczne na ten temat, mówi się o relacjach, o interaktywnych metodach, zdaje jakieś egzaminy, ale nie zwraca się przyszłemu nauczycielowi uwagi na to, że uczeń jest osobą, a nie jednostką. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli.
A w jaki sposób Pani sprawdza nauczycieli przed przyjęciem do swojej szkoły, skąd Pani wie, że są to właściwi kandydaci?
Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel zobowiązany jest także do uczestniczenia, chociaż niekoniecznie aktywnie, w codziennej modlitwie z uczniami oraz rekolekcjach. Następnie kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, bo jego kwalifikacje znam z podania, ale na sposób kontaktowania się z uczniami. Na przykład na to, w jaki sposób reaguje on, gdy uczeń mówi dobrze. Czy na twarzy nauczyciela w sposób automatyczny pojawia się radość, czy w ten sposób daje uczniowi do zrozumienia: "cieszę się, że wiesz".
A jeżeli uczeń nie wie?
Obserwuję, jak nauczyciel zachowuje się, gdy stawia uczniowi jedynkę. Jeżeli swoją postawą nie informuje, iż stawia ją, by uczniowi pomóc, to znaczy, że on w ogóle nie powinien wchodzić do szkoły, bo wcześniej czy później stawianie jedynki stanie się dla niego narzędziem zemsty i satysfakcji: "znowu nie wiesz, mogę ci dołożyć". Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. Uczeń powinien być oceniany przede wszystkim za postęp, za to, ile zrobił. W szkole każdy stopień, czy się tego chce, czy nie, ma wymiar pedagogiczny. Jeżeli o tym się zapomina, to przestaje być ona szkołą, a zamienia w miejsce wyścigu koni, gdzie liczy się tylko skutek.
Efektem tego są napięcia i konflikty między uczniami a nauczycielami, agresja uczniów, ale i nauczycieli wobec uczniów.
W tym "przoduje" Japonia, ataków agresji uczniów jest tam więcej niż w USA. Aby temu zaradzić, wprowadzono w Japonii przedmiot "edukacja serca", chcąc w ten sposób zwrócić uwagę, że prócz rozumu, ciała, uczuć człowiek ma jeszcze duszę. Natomiast do Senatu amerykańskiego wpłynął wniosek, aby we wszystkich szkołach, wyznaniowych czy laickich, wprowadzić dekalog jako obowiązkowy system wartości.
Czy nauczyciele zatrudnieni w Pani szkole udzielają korepetycji?
Wydaje mi się, że nie, nic mi o tym nie wiadomo. Natomiast na pewno nie udzielają ich uczniom naszej szkoły. Nie ma zresztą takiej potrzeby i dlatego branie korepetycji jest u nas źle widziane, o czym mówię i rodzicom, i uczniom.
Jednak doświadczenia rodziców z wielu szkół są zgoła inne, nauczyciele rano uczą w szkole, a po południu w domu albo uczniów swoich, albo uczniów kolegi nauczyciela z tej samej szkoły. Nietrudno zgadnąć, jak traktowane są te, które "korków" nie biorą. Dlaczego w tak ewidentnie nieuczciwych przypadkach nie istnieje coś takiego jak ostracyzm środowiska?
Bo korepetycje wynikają z realiów. Nauczyciel nie jest w stanie utrzymać siebie i niewielkiej rodziny z pieniędzy, które zarabia w szkole. Naprawdę zarabia się po wyjściu ze szkoły, nie tylko udzielając korepetycji, co jest najbardziej bolesne, ale także, co moim zdaniem jest równie gorszące, pracując na przykład jako przedstawiciel handlowy jakiejś firmy. Nauczyciel zachęca rodziców uczniów do kupna garnków, bielizny albo ubezpieczenia się w jakiejś firmie, bo chce na przykład zarobić na kurs językowy dla dziecka. Nauczyciel z definicji powinien być człowiekiem w pełni dyspozycyjnym dla szkoły. Ma 18 czy 22 godziny dydaktyczne, a drugie tyle powinien poświęcać szkole na różne sposoby, przygotowując się do zajęć czy doskonaląc się. W Szwajcarii nauczyciele co kilka lat są sprawdzani, czy są w stanie douczyć się, czy nadążają za rozwojem w swojej dziedzinie.
U nas natomiast dorabiają do niskich pensji.
Generalnie udaje się, że się pracuje. Kiedyś minister edukacji Mirosław Handke powiedział: nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy. Nauczyciele byli oburzeni, a ja się z tym w pełni zgadzam. Ale są także nauczyciele wspaniali, i pod względem merytorycznym, i moralnym, którzy utrzymują wysoki poziom szkoły. Oni bardzo często są szykanowani w swoim środowisku za to, że ustawiają poprzeczkę wysoko. Ale zawsze wszystkie zmiany, które prowadziły ku dobremu, zaczynały się od siłaczek. To może brzmi śmiesznie, ale uważam, że jeżeli pewna grupa nauczycieli swoją postawą nie przełamie błędnego koła, nie pokaże, że można inaczej, choćby za cenę biedy, i nie zdobędzie w ten sposób zaufania rodziców, by stanęli po stronie nauczycieli, to nic się nie zmieni. Jeżeli społeczeństwo uwierzy, że nauczycielom zależy na uczniu jako na osobie, na tym, by uczeń był dobrym, moralnym i otwartym na wiedzę człowiekiem, to odwdzięczy mu się najwyższym szacunkiem i uznaniem, także finansowym. Nauczyciel powinien być osobą zaufania publicznego, jakimś wzorcem. Bo to nie jest zawód, to jest stan.
Czy nauczyciele w ogóle traktują jeszcze swój zawód jak powołanie? Czy mają tego świadomość?
Uważam, że idzie ku dobremu. Bardzo młodzi nauczyciele, dwudziestoparoletni, rozmowę o powołaniu traktują jako rzecz normalną. Ludzie mojego pokolenia uciekają od tego tematu. Może w indywidualnych rozmowach byliby w stanie podjąć taką rozmowę, ale publicznie uważaliby za duży nietakt. A przecież, jeżeli nauczyciel nie będzie sam moralny, to nigdy moralnie nie wychowa. Nie będzie w stanie, bo to jest po prostu nielogiczne.
A może postawa młodych nauczycieli jest po prostu wynikiem tego, że oni podejmując decyzję o zawodzie w latach 90., kiedy możliwości wyboru były już większe, czynili to z pełną świadomością, na co się decydują, także na jakie warunki finansowe?
Ale oni również mają nadzieję, że ich sytuacja finansowa zmieni się, a jednocześnie są przekonani, iż warto być nauczycielem, bo czują, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na wychowywanie młodzieży i że jeżeli od nauczyciela wymaga się uczciwości, to będzie się go za taką postawę wynagradzać nie tylko szacunkiem.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska | Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Reforma wprowadziła dobre prawo. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli.Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. branie korepetycji jest u nas źle widziane, o czym mówię i rodzicom, i uczniom. korepetycje wynikają z realiów. nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy. |
ROZMOWA
Louis Schweitzer, szef Renault
Państwo nie powinno pomagać producentom
Louis Schweitzer, szef Renault
: Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki.
Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy?
Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna.
Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek?
Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault.
Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie?
W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz.
Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe.
Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję?
Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych.
Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu.
Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego?
To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne.
Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa?
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci.
Dlaczego nie Daewoo Motor?
Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać?
Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn?
Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem.
Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało.
Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce?
W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności.
W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk.
Rozmawiał Piotr Rudzki | Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. skoncentrował się, odkrywa rynki.
cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy.
Przyszłość to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą odmiennych przedmiotów odpowiadających odmiennym jednostkom. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe, hybrydowe.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki i ma to wpływ na gospodarkę narodową, państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie! Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków.
Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie.
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. jedynym sposobem przetrwania było poprawienie skuteczności. Zabraliśmy się za jakość, koszty produkcji. |
UNIA PRACY
Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano m.in. do liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność"
Bez zbędnych napięć
- Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Mrek Pol (obaj na zdjęciu z czerwca 1994)
FOT. JACEK DOMIŃSKI
ELIZA OLCZYK
W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła.
Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii.
Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy (nie tylko do bezrobotnych i emerytów, ale do sfery budżetowej, rzemieślników, drobnych kupców). Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych.
W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności" - na początku 1998 roku grupa ze Zbigniewem Bujakiem na czele odeszła do Unii Wolności, w grudniu osoby związane z Ryszardem Bugajem zrezygnowały z działalności politycznej. Dziś w UP pozostali już zaledwie pojedynczy członkowie dawnej "Solidarności Pracy" m.in. Aleksander Małachowski.
Komu poparcie
Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi bowiem podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych.
Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii.
- Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta w opozycji do Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi Marek Pol, przewodniczący UP.
Taka decyzja byłaby unikiem, typowym zresztą dla Unii Pracy - popchnięto by partię w kierunku rozwiązania oczywistego, czyli poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii, a nie na jej władze.
Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się zresztą jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Unia Pracy zawsze słynęła z ich braku i pod tym względem w partii nic się nie zmieniło.
Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny.
Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok. Zebranie pieniędzy na obie kampanie wśród członków Unii Pracy wydaje się zaś tak samo mało realne, jak wylansowanie przez nią kandydata na prezydenta, który zdołałby pokonać w wyborach Aleksandra Kwaśniewskiego.
Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma jednak pewną wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków.
- Jeżeli ma to być bezwarunkowe poparcie, to należy uznać, iż Unia Pracy po prostu wpisuje się w układ Kwaśniewski - SLD - mówi Ryszard Bugaj. - Zresztą nie może być inaczej, bo Aleksander Kwaśniewski nie chciałby sobie raczej wiązać rąk obietnicami dla Unii Pracy, zabiegając jednocześnie o poparcie obozu liberalnego.
Pewność dla niewielu
Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych "Rzeczpospolitej" zrealizowanych przez PBS z Sopotu poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie).
To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Zwykle w badaniu preferencji wyborczych ankietowani wyrażają bowiem swoje sympatie polityczne, ale już podczas wyborów są bardziej skłonni oddać głos na partię, która z całą pewnością znajdzie się w parlamencie, niż na taką, której losy są niepewne. Dlatego mali w wyborach zbierają mniej głosów, niż mają w sondażach. Sukces, jaki Unia Pracy odniosła w 1993 roku, zbierając 7 procent głosów, co dawało jej 40 mandatów, nie ma szans się powtórzyć. Był to bowiem czas, w którym wielu ludzi głosowało na Unię Pracy nie tylko ze względu na jej lewicowość, ale również dlatego, że - po dwóch latach ostrego antykomunizmu - krępowało czy wręcz bało się głosować na SLD. Dziś ta przyczyna znikła. Sojusz jest na topie. Szansa, że Unii Pracy uda się przebić, gdy u boku będzie miała tak silnego konkurenta, jest doprawdy nikła.
Marek Pol uważa, że w tej sprawie nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Dopóki jednak nie ma ordynacji wyborczej, dopóty nie ma o czym mówić.
- Być może duże partie w parlamencie zdecydują, że nie będzie wolno tworzyć koalicji przedwyborczych, tylko powyborcze, i wówczas Unia Pracy będzie musiała wystartować samodzielnie - mówi.
- Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. - Smutno mi, bo to żadna satysfakcja, że potwierdza się moja diagnoza sprzed kilku miesięcy. W Unii Pracy zwyciężyła taktyka - pewność dla niewielu. Uważam, że to jest sprzedaż szyldu Unii Pracy dla kilku mandatów. Członkowie Unii Pracy, jeżeli znajdą się w parlamencie dzięki koalicji z SLD, nie będą stanowili zwartej grupy, prezentującej określone stanowiska, bo karty rozdaje i kontroluje Leszek Miller.
Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną.
- Szkoda mi tej straconej szansy również z tego powodu, że jest spora grupa wyborców, którzy odchodzą od AWS, i to odchodzą donikąd, a mogliby przyjść do Unii Pracy, gdyby ta partia potrafiła w sposób wyrazisty prezentować swoją ofertę programową, różną od oferty SLD.
Nie zapraszać Bugaja
Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii - Barbary Labudy, Włodzimierza Cimoszewicza, Karola Modzelewskiego, byłego honorowego przewodniczącego UP.
- Rzeczywiście nie dostałem zaproszenia - mówi Ryszard Bugaj. - Podobno były burzliwe sprzeciwy wobec propozycji, aby mnie zaprosić. Będzie za to Leszek Miller.
- Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie, czego przykro nam było słuchać, i na razie nie słyszymy od byłego przewodniczącego niczego dobrego. Uznaliśmy, że, zapraszając go na kongres, narazilibyśmy i jego, i siebie na niepotrzebne napięcia.
Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres.
- Brakuje nam takich ludzi jak Ryszard Bugaj - mówi.
Jaruga-Nowacka uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach.
- Dla mnie istotne jest pytanie, po co mamy wejść do parlamentu, tymczasem niekiedy odnoszę wrażenie, że w partii bierze górę cel sam w sobie - mówi.
Jej zdaniem zbliżający się kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po przyszłorocznych wyborach. Forum do takiej wymiany poglądów nie stał się lewicowy okrągły stół, który praktycznie nie istnieje.
- Unia Pracy i SLD w poprzednim parlamencie różniły się nie tylko pochodzeniem, lecz i poglądami na NFI czy na system podatkowy, dlatego ta rozmowa na lewicy jest konieczna - mówi Jaruga-Nowacka. - Leszek Miller powiedział, że jeżeli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Mnie się wydaje, że ludzie w żadne gruszki na wierzbie wierzyć nie będą - dodaje. | W przededniu sprawozdawczo-wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych.
Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych.Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii. Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok.
Według badań preferencji wyborczych poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie).To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. |
W oczach mieszkańców Unii Europejskiej
Polak lepszy od Polski
RYS. PAWEŁ GAŁKA
EDMUND SZOT
Polak jest w świecie postrzegany lepiej niż Polska - wynika z wyników badania przeprowadzonego na użytek naszego Instytutu Spraw Publicznych w pięciu krajach Unii Europejskiej. To mniej więcej tak, jak byśmy komuś powiedzieli: jesteś sympatyczny, ale w domu masz bałagan i wolelibyśmy cię nie odwiedzać. A u nas możesz bywać kiedy chcesz, jeśli tylko nie będziesz przychodził pijany i trochę się ogarniesz. I jeszcze jedno: nie próbuj nas przypadkiem "nawracać".
Dlaczego sympatyczny mieszkaniec kraju między Bugiem a Odrą nie potrafi posprzątać w swoim domu? Dlaczego znalezienie w nim czegokolwiek (załatwienie jakiejkolwiek sprawy) zajmuje tyle czasu, a niekiedy jest niemożliwe, jeśli niektórym domownikom nie wręczy się bakszyszu? Dlaczego ten tak pracowity facet nie potrafi u siebie zarobić tyle, by starczało mu na jedzenie, ubranie, dom i samochód, na urlop w Alpach i na kształcenie dzieci?
Odpowiedź rysuje się prosta: bo jego kraj jest źle rządzony. Winę za to, że w Polsce jest tak, jak jest, ponoszą nie szeregowi obywatele, ale rządząca nimi skorumpowana i niekompetentna oligarchia. W tym kraju nie funkcjonują właściwe mechanizmy wyłaniania wartościowych elit, a te już wyłonione - nawet jeśli były przedtem uczciwe - łatwo się demoralizują.
Koligacje i deklamacje
Wielkie szkody wyrządza Polsce m.in. to, że życie społeczne zostało do granic absurdu upolitycznione, że w niektórych państwowych instytucjach nawet sprzątaczka musi się wywodzić z szeregów rządzącej koalicji. Nie jest to zresztą nic nowego.
"Człowiek utalentowany sam sobie wystarczy, ale żaden rząd, żaden naród bez ludzi prawdziwie zdatnych nie obstoi - pisał Hugo Kołłątaj. - Nieszczęśliwy to kraj, gdzie dla człowieka nie dosyć być zdatnym, gdzie za okrzykiem opinii nieuk na uwielbienie zasługuje, a utalentowany intrygi stać się musi ofiarą. (...) O tę wadę obwiniani jesteśmy Polacy, iż się do wszystkich urzędów i posług za zdolnymi sądziemy. (...) Dobierając ludzi, uważamy naprzód, kto jakiej partyi przychylnym będzie, kto pensyi do urzędu przywiązanej potrzebuje. Zdatność jest u nas rzeczą na ostatku uważaną albo wcale zapomnianą". Słowa jakże do dzisiaj aktualne!
Drugim z kardynalnych grzechów życia naszego społecznego jest uleganie magii uroczystych słów. "Możesz kpem być i cymbałem, możesz dureń być siarczysty, byleś z mocą i zapałem kraj miłował macierzysty" - zauważył przed laty Adam Asnyk. Dziś też patriotyczna deklamacja jest wciąż w wyższej cenie od siermiężnej racji, zwłaszcza wtedy, gdy ta ostatnia niezbyt jest rodakowi miła. Deklamatorzy zawsze cieszyli się w Polsce większą estymą, niż ludzie obdarzeni rzeczywistym talentem. Pieśni śpiewano o Józefie Chłopickim, a nie o dużo zdolniejszym generale Ignacym Prądzyńskim. Od lat najwyższym uznaniem cieszy się w Polsce bitny, ale mało w sumie udany dowódca Kościuszko, gdy o znacznie odeń zdolniejszych wodzach: generale Henryku Dąbrowskim czy księciu Józefie Poniatowskim pamięć jest o wiele mniej uroczysta.
"Dlatego to każdy upadek podobnej gwiazdy roztapia od razu łączący nas cement, ogół rozkłada się w cząstki. (...) Nie przegrana pod Maciejowicami, ale wzięcie Kościuszki, pomimo że on nie miał znakomitych zdolności wodza, zadało raz śmiertelny owczasowej sprawie" - wywnioskował Aleksander Fredro. Gdy przegrał prezydenckie wybory zdolny przywódca związkowy, niektórzy odczuli to jako "koniec świata". Oczywiście, ich świata: wielkości nadmuchanych przez media.
Zacofany kraj młodego duchem narodu
Nie dziwi, że Polska jest postrzegana jako kraj skrzywdzony przez historię, biedny, nieszczęśliwy, cierpiący. Cierpiący także z powodu zimna, jako że ankietowani lokują nas, widać, gdzieś koło Syberii. Wielu pytanych o to obywateli UE nie wie, że w Polsce istnieje system parlamentarny, że funkcjonuje u nas gospodarka rynkowa i że przestrzegane są swobody obywatelskie i prawa mniejszości. Na ogół nie dowierza się też temu, że w Polsce szybciej niż w krajach UE rośnie produkt krajowy brutto. Wie się natomiast, że istnieje w Polsce ogromna biurokracja, że panuje korupcja oraz że Kościół katolicki ma u nas zbyt duże wpływy.
Ogólna ocena Polski widzianej oczami cudzoziemców da się streścić jednym słowem: jest to kraj "zacofany". Na tym tle Polak przedstawia się o wiele korzystniej: religijny (to zresztą uważane jest jako pewnego rodzaju "obciążenie"), pracowity, zdyscyplinowany(!), uczciwy (tak uważają przede wszystkim Francuzi, gdyż zdaniem większości Niemców Polak jest raczej nieuczciwy), odpowiedzialny i tolerancyjny. No, może trochę nadużywający alkoholu i cokolwiek też, niestety, podobnie jak jego kraj, "zacofany".
Z faktu, że Polskę widzi się mimo wszystko jako bliskiego już członka Unii Europejskiej wynikałoby, iż dominuje przeświadczenie, że trapiące nasz kraj plagi da się z czasem z pomocą Brukseli wyeliminować lub przynajmniej ograniczyć, a sami Polacy wniosą do UE coś nowego i pożytecznego. Spontaniczność, fantazję, kreatywność, życzliwość dla innych itp. sympatyczne cechy, które są pożądane pod każdą szerokością geograficzną. Wydaje się, że stara Europa tęskni też za jeszcze jedną cechą Polaków, mianowicie za ich infantylizmem, czyli nieodłącznym atrybutem narodów młodych duchem.
Przywódca z importu
W opinii, że Polacy są narodem niezdolnym do wyłaniania wartościowych elit czai się też istotne niebezpieczeństwo: przekonanie, iż widocznie takich elit u nas nie ma! A zatem trzeba je importować. W historii mieliśmy importowane dynastie Jagiellonów, Wazów, Sasów, o krótkotrwałym incydencie z Henrykiem Walezym nie wspominając. Te nabytki miały różną wartość. Sprawdzili się Jagiellonowie, wielce udanym królem był też siedmiogrodzki książę Stefan Batory. Ale już takiego Zygmunta III Wazę, bigota i lubieżnika, mogliśmy wyhodować sobie w jakimkolwiek bądź polskim grajdole.
"Najdzielniejsi z dzielnych, często przewodzeni przez najpodlejszych z podłych" - mówił o Polakach Winston Churchill. Podłość górnych warstw, ich samowola była w Polsce tak wielka, że niektórzy nawet taką klęskę jak rozbiory traktowali jako ratunek dla siebie.
Objawy samowoli nie mogą już dziś przybierać takich form jak w końcu XVIII wieku. Czy jednak np. obecne niedofinansowanie samorządów lokalnych nie wynika z przeświadczenia centralnej władzy, że ona "wie lepiej"?
Dlatego w Polsce nie było dotąd większych sprzeciwów wobec "wyprzedawania narodowego majątku w obce ręce". Większość społeczeństwa rozumie, że obecnie są to pojęcia cokolwiek zwietrzałe. Natomiast obce (narodowo) kierownictwo przedsiębiorstwa może się okazać w sumie korzystniejsze niż władztwo rodzimej kliki. Nie pociąga natomiast za sobą groźby wynarodowienia czy uzależnienia od obcych.
Jeden z francuskich polityków dokonawszy kiedyś wysokiej oceny patriotyzmu i poświęcenia Joanny d'Arc zauważył po cichu: "swoją drogą, to ja nie bardzo rozumiem, po co tak zaciekle walczyła ona z tymi Anglikami. Przecież za sto lat i tak byliby oni Francuzami". - | Polak jest w świecie postrzegany lepiej niż Polska - wynika z wyników badania przeprowadzonego na użytek naszego Instytutu Spraw Publicznych w pięciu krajach Unii Europejskiej. To mniej więcej tak, jak byśmy komuś powiedzieli: jesteś sympatyczny, ale w domu masz bałagan. Winę za to, że w Polsce jest tak, jak jest, ponoszą nie szeregowi obywatele, ale rządząca nimi skorumpowana i niekompetentna oligarchia. W tym kraju nie funkcjonują właściwe mechanizmy wyłaniania wartościowych elit, a te już wyłonione łatwo się demoralizują.Wielkie szkody wyrządza Polsce m.in. to, że życie społeczne zostało do granic absurdu upolitycznione, uleganie magii uroczystych słów. patriotyczna deklamacja jest wciąż w wyższej cenie od siermiężnej racji. |
ROZMOWA
Cezary Kosiński: od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym
Aktor to nie znaczy ktoś lepszy
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Wrócił pan z festiwalu w Awinionie. Jak przyjęto tam polskie spektakle?
CEZARY KOSIŃSKI: Bardzo dobrze. Mimo że Francuzi reagują dość chłodno w trakcie przedstawienia, po spektaklu za każdym razem dostaliśmy brawa na stojąco. Krakowską "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Niemcy zaprosili na festiwal do Berlina. Na ulicy co chwilę ktoś nas zaczepiał i gratulował.
A jak wygląda "festiwalowa" ulica?
Jest bardzo głośno i kolorowo. Wszyscy zapraszają na swoje występy, biegają przebierańcy z ulotkami, jeżdżą samochody z megafonami, aktorzy grają fragmenty przedstawień. Z czasem ten teatralny zgiełk robi się nie do zniesienia. Mówiąc szczerze - po kilku dniach chciałem stamtąd uciekać.
Od paru lat absolwentom szkół teatralnych ciężko jest znaleźć pracę w teatrze. Kiedy cztery lata temu kończył pan Akademię Teatralną, nie bał się pan o przyszłość?
Na pewno nie czułem się aktorem. Studia wspominam raczej oschle. Zdawałem na Wydział Aktorski bardziej z poczucia niezdecydowania, co chcę robić w życiu. Po skończeniu studiów chciałem o nich jak najszybciej zapomnieć. Akademia to miejsce, gdzie wiecznie słyszysz, co robisz źle, a nie co dobrze. Szczęśliwie jeszcze w trakcie grania spektakli dyplomowych, zanim zacząłem się zastanawiać, co dalej, dostałem angaż w Warszawie. Ciągle jednak nie wiedziałem, czy na pewno chcę być aktorem.
I w Teatrze Dramatycznym, mimo aktorskiego wyróżnienia na łódzkim przeglądzie dyplomów, grał pan "ogony". To nie bolało?
Wielu moich kolegów w tym czasie nie robiło nic, więc i tak byłem zadowolony, że jestem w teatrze. To był okres, kiedy bardzo intensywnie żyłem i życie było dla mnie ważniejsze niż praca. Przyjmowałem "ogony" z pokorą.
Studia aktorskie tego pana nauczyły?
Nie. Mimo tego, że profesorowie bez przerwy wytykają studentom błędy, szkoła teatralna daje jakieś dziwne poczucie zadowolenia, że jest się aktorem. Wiele osób płaci potem za to ciężką frustracją.
Kiedy wypatrzył pana Grzegorz Jarzyna, wszystko się zmieniło. Rola Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" Witkacego przyniosła panu duży sukces.
Tak, pisano dobrze.
A pan się z tym nie zgadzał?
Myślę, że jestem dość odporny na pochwały. Poza tym swojej gry nie chciałbym porównywać do tego, co dzieje się na polskich scenach czy ekranach, ale do tego, co naprawdę mnie porusza. Wszelkie splendory, jakie na mnie spłynęły po "Bziku...", to wynik tego, że byłem poprawny. Nie zepsułem roli, a to - przy kiepskiej kondycji teatru i filmu w Polsce - powoduje, że można zostać zauważonym i zbierać nagrody. Nie bardzo mogę się cieszyć, że osiągnąłem jakiś tam malutki sukces, skoro mnie samego moje aktorstwo nie powala. Oglądam film z wybitnymi aktorami, który mnie zachwyca. Jest świetnie zagrany, doskonale wyreżyserowany. Potem oglądam siebie i widzę, że jest to przeciętne. W polskim aktorstwie od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym.
Kiedy pana zdaniem to się zaczęło?
Myślę, że momentem przełomowym była śmierć Tadeusza Łomnickiego. To był człowiek, który wyznaczał kryteria. Kiedy zmarł, okazało się, że nie ma już mistrzów, zapanował chaos. Nie ma autorytetów w polskim teatrze, chociaż myślę, że nie dotyczy to tylko teatru, ale także wielu innych dziedzin życia. W 1989 roku coś się załamało, skończyła się pewna epoka i wielu z nas ciągle błąka się po omacku.
Pan się odnalazł?
Ja staram się po prostu dobrze wykonywać swój zawód, czasem aż przerasta mnie i przeraża, kiedy czytam, że zagrałem świetnie. Teraz czuję, że się zatrzymałem. Po czterech latach grania w teatrze, po rolach naprawdę dla mnie ciężkich, to znaczy takich, które wymagały bardzo głębokiego wejścia we własną psychikę, wydaje mi się, że przyszedł moment, kiedy muszę odpocząć. Nie chcę grać za wszelką cenę z poczuciem, że kolejna rola jest kalką poprzedniej. Kiedyś traktowałem teatr jak świątynię, gdzie zbawia się ludzi. Dziś mam już dystans i wiem, że to jest zdrowsze. Aktor nie jest misjonarzem. Myślę, że ten zawód był dla mnie zawsze próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie "kim jestem?". Już ją znalazłem.
I kim pan jest?
Jestem ojcem. Pół roku temu urodziła mi się córeczka. Jest wspaniała. Po pracy nad spektaklem zostaje pewna pustka, przychodzi poczucie osamotnienia. Dlatego trzeba mieć mocne oparcie.
W czym?
Albo trzeba mieć silnie rozwiniętą duchowość, albo rodzinę.
A pan?
Ja teraz mam rodzinę.
A duchowość?
Ciągle mi się wydaje, że mi jej brakuje. Moment, kiedy wygrywa we mnie rzemiosło, jest moją przegraną. Nawet jeśli próbuję się do tego przed sobą nie przyznawać, poczucie porażki wraca tak długo, aż w roli czy w konkretnej scenie nie odnajdę siebie. Chodzi tylko o to, żeby znaleźć w sobie postać, a nie zastanawiać się, czy rola jest lepsza czy gorsza od poprzedniej.
Myśli pan, że można zagrać kilka dużych ról w jednym sezonie?
Dla mnie byłoby to niemożliwe. Oczywiście są aktorzy, którzy całe życie grają jedną rolę. Nie twierdzę, broń Boże, że to jest coś gorszego, ale ja bym tak nie chciał.
Myśli pan, że wystarczy panu siły na, bądź co bądź, dość idealistyczne myślenie o aktorstwie?
Mam nadzieję, że będę rozwijał się w dobrym kierunku. A dobry kierunek, to taki, kiedy nie będę myślał o sobie, ale o pracy nad konkretną postacią. Chciałbym zachować w sobie tę czystość i niewinność.
A jeśli przyjdzie wielki sukces?
Poczucie ojcostwa jest we mnie silniejsze od największych nawet sukcesów. Poza tym za dużo naoglądałem się kolegów, którzy chełpili się, że są aktorami, tak jakby było to coś lepszego od bycia na przykład hydraulikiem. Cieszę się, że uszczelki nie są moją pasją, ale nie uważam, że być aktorem, to być kimś lepszym.
Rozmawiał Krzysztof Feusette
Wywiad z Grzegorzem Jarzyną opublikujemy w jutrzejszym kolorowym Magazynie
Cezary Kosiński, aktor warszawskiego Teatru Rozmaitości. Na Festiwalu Teatralnym w Awinionie wystąpił w dwóch przedstawieniach: jako Cyryl w "Iwonie, księżniczce Burgunda" Gombrowicza (Stary Teatr w Krakowie) i jako Książę Myszkin w "Księciu Myszkinie" na podstawie "Idioty" Dostojewskiego (Teatr Rozmaitości w Warszawie). Oba spektakle wyreżyserował Grzegorz Jarzyna.
Wybrane nagrody i wyróżnienia:
- nagroda na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (1997) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" S. I. Witkiewicza w reż. Grzegorza Jarzyny;
- wyróżnienie na IV Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej (1998) za rolę Karlosa w "Krawcu" Mrożka w reż. Michała Kwiecińskiego (Teatr Telewizji);
- nagroda dla "najprzyjemniejszego aktora" na Festiwalu Sztuk Przyjemnych w Łodzi (1999) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym";
- nagrody na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu (1999) oraz na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (2000) za rolę Albina w "Magnetyzmie serca" Fredry w reż. Grzegorza Jarzyny. | Wrócił pan z festiwalu w Awinionie. Jak przyjęto tam polskie spektakle?
Bardzo dobrze. Wszelkie splendory, jakie na mnie spłynęły po "Bziku...", to wynik tego, że byłem poprawny.
Mam nadzieję, że będę rozwijał się w dobrym kierunku.
Poczucie ojcostwa jest we mnie silniejsze od największych nawet sukcesów.
Cezary Kosiński, aktor warszawskiego Teatru Rozmaitości. |
STRATFORD
Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada
Zarabianie na Szekspirze
Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA
EWA TURSKA
ze Stratfordu
Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku.
Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira.
Korowód z ojcem Hamleta
Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall.
Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych.
Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno.
Kołyska Williama
Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły.
Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama.
W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu.
Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami.
I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście.
Chichot pisarza
W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat.
Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał. | Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku.
Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm.Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny.Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii.Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok.Rzeczywiście, jest tu co podziwiać.Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama. |
OPINIE
Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego
Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach
ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI
Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić.
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości.
Centrum - województwa - powiaty
Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.)
Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.).
Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych.
Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju.
Województwa
Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej.
Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw.
Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu.
Powiaty
Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców.
Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich).
Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa.
Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym.
Tylko razem z reformą finansów publicznych
Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony.
Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych.
Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa.
Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa.
Interes mieszkańców czy interes elit
Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów.
Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego.
Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów.
Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy
Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano.
Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego | Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego proponuje zasady nowej terytorialonej organizacji kraju. Decentralizacja państwa powinna polegać na przekazaniu uprawnień rządu centralnego województwom. Regionalizacja kraju jest ważniejsza niż przywrócenie powiatów samorządowych. Wyznaczanie granic województw i ich stolic powinno być oparte na powszechnych kryteriach. Sieć powiatów powinna być funkcjonalna i dostosowana do potrzeb danego regionu. Reformę administracyjną musi poprzedzić reforma finansów publicznych. Podstawowym celem reformy jest usprawnienie funkcjonowania państwa. Powinna być przygotowana przez ekspertów i szybko wprowadzona. |
ROZMOWA
Viswanathan Anand, arcymistrz szachowy, drugi na liście rankingowej FIDE
Tygrys z Madrasu
FOT. AUTOR
Jest pan pierwszym w historii reprezentantem Azji i zarazem kraju uznawanego za ojczyznę szachów, który walczył o tytuł mistrza świata. Chyba najwyższy już czas, by wreszcie sięgnąć po szachową koronę.
Viswanathan Anand: Też tak myślę. Jednak trudno się na to specjalnie nastawiać. Kiedy FIDE podaje dokładną datę i miejsce - niedawno dowiedziałem się, że to jest czerwiec, Las Vegas - zaczynam o tym myśleć. Ciągle czekam na swoją szansę.
W jakich okolicznościach zetknął się pan z szachami?
Nauczyłem się grać od mojej mamy. Miałem wtedy 6 lat.
Dlaczego gra pan szachy?
Po prostu to lubię. Chciałbym dać panu dłuższą, bardziej wyczerpującą odpowiedź. Ale ta narzuca się natychmiast - po prostu lubię szachy.
Przez kilka lat przebywał pan z rodzicami na Filipinach...
Mój ojciec jest inżynierem specjalizującym się w kolejnictwie i pracował tam jako konsultant. To był czysty przypadek, że pojechaliśmy na Filipiny. Nie miało to nic wspólnego z szachami.
Czy rodzice panu pomagali?
Tak, bardzo. Najczęściej jest tak, że dzieciom. które grają w szachy, rodzice mówią, że najważniejsza jest nauka. Moi rodzice byli zupełnie inni. Zachęcali mnie do gry w szachy, bardzo mnie wspierali.
A nauka?
Zachęcali mnie i do nauki, i do szachów. Jeśli jednak miałem przed sobą jakiś ważny turniej, nie było problemu. Mogłem odpuścić szkołę. Rodzice byli bardzo elastyczni. Taka postawa była czymś niezwykłym, jak na Indie. Zwłaszcza w tamtych czasach, kiedy wszyscy mówili: nauka, nauka i jeszcze raz nauka.
Czy skończył pan studia?
Tak, mam dyplom. Skończyłem uniwersyteckie studia o profilu handlowym i na tym poprzestałem.
Mając 17 lat został pan mistrzem świata do lat 20. Czy to przesądziło, że został pan zawodowym szachistą?
Nie było przełomowego momentu. To stawało się stopniowo.
Szybka kariera i szybki styl gry. Mówi się, że jest pan najszybciej grającym szachistą świata. Skąd ten sposób gry?
Powodów znalazłoby się wiele, ale najprostsza jest odpowiedź, że taka jest moja natura. Taki po prostu jestem.
Szachy mają teraz dwóch mistrzów świata: Garriego Kasparowa i Anatolija Karpowa. Czy jest jakieś wyjście z tej niezdrowej sytuacji?
W mojej opinii jest tylko jeden prawdziwy mistrz - Kasparow. Karpowa za mistrza mogą uważać ludzie, którzy nie mają pojęcia o szachach.
Sprawa jest oczywista. Myślę, że Kasparow jest kimś "ponad Olimpem", osobą jakby spoza świata szachowego. Nie ma też żadnej wątpliwości, że Karpow nie jest mistrzem świata, gdyż utracił tytuł w 1985 roku i nigdy go nie odzyskał. Można zmieniać zasady w nieskończoność, ale nie zmienia to obiektywnej prawdy, że nie jest mistrzem.
Ale przecież grał pan z Karpowem w Lozannie o mistrzostwo świata.
Tak.
A mówi pan, że Karpow nie jest mistrzem.
Zgadza się.
W takim razie, gdyby go pan pokonał, pan również nie byłby mistrzem świata.
Nie. Byłbym mistrzem. Ponieważ zakwalifikowałem się do finału, wygrywając w uczciwej walce w Groningem. Natomiast jego uprawnienia do gry ze mną były nieuczciwe. Dostał się od razu do finału, ponieważ posiada duże wpływy polityczne. To nie są szachy. Możemy mówić, że Karpow jest mistrzem świata w politycznej manipulacji, ale nie możemy powiedzieć, że jest mistrzem świata w szachach. W Groningen wszystko było jasne. W Lozannie tylko jeden zawodnik grał o tytuł, nie dwóch. Jeden z graczy dostał się do finału, ponieważ potrafił manipulować działaczami FIDE. Ja dostałem się tam, wygrywając turniej, który trwał cały miesiąc. Myślę więc, że sprawa jest jasna.
Mógł pan zagrać o mistrzostwo WCC z Kasparowem. Dlaczego nie doszło do tego spotkania?
Miałem podpisany kontrakt z FIDE, który mówił, że nie powinienem grać w konkurencyjnym meczu o mistrzostwo świata. Uważałem, że byłoby to nie fair. Poza tym nie podobało mi się WCC. Podjąłem chyba trafną decyzję. Proszę zobaczyć, co się stało z WCC. Już się rozpadła. Myślę, że dobrze zrobiłem odmawiając.
Który z dotychczasowych sukcesów jest dla pana najważniejszy?
Trudno powiedzieć. Pamiętam wiele turniejów. Wymieńmy mistrzostwa świata juniorów w 1987 roku, dwa zwycięstwa w Groningen, mistrzostwa PCA, mistrzostwa świata FIDE. A oprócz tego, generalnie, moje wyniki w 1997 i 98 roku, za które otrzymałem szachowego Oscara.
W roku 1991 wygrał pan silnie obsadzony (XVIII kategoria) turniej w Reggio Emilia, jako jedyny jego uczestnik spoza Związku Radzieckiego. W pokonanym polu zostali m.in. Borys Gelfand, Garri Kasparow, Anatolij Karpow, Wasilij Iwańczuk.
No, właśnie. Zapomniałem o tej imprezie. Ten turniej z pewnością zaliczał się do najważniejszych. Były to ostatnie "mistrzostwa ZSRR".
Jak pan się wtedy czuł, grając wyłącznie przeciwko radzieckim arcymistrzom?
Było zabawnie. Chcę powiedzieć, że nigdy nie uważałem moich rywali za ludzi ZSRR. Dla mnie byli to pan Poługajewski, pan Sałow, pan Gurewicz, pan Ehlvest. Nigdy nie myślałem o nich jako o Sowietach. Dla mnie to nie jest istotne.
Mówi pan po rosyjsku?
Nie. Tylko kilka słów.
Czy nie żałuje pan życiowego wyboru? Może w innej dziedzinie, na przykład jako programista komputerowy, zrobiłby pan większą karierę? Jeden z pana najgroźniejszych rywali, Gata Kamsky, porzucił szachy na rzecz medycyny.
Nie wiem. Nie było powodu, by myśleć o innym wyborze. Przeciwnie, jestem bardzo zadowolony. Cieszę się z życia, jakie prowadzę. Nie mam takich planów, jak Gata.
Czy komputery są pomocą czy też zagrożeniem dla szachów?
Ich pojawienie się było nieuniknione. Nie można z nimi walczyć. Trzeba się z tym pogodzić. Nawet jeżeli komputery są zagrożeniem, to jakoś trzeba sobie z tym radzić. Ludzie wciąż przyzwyczajają się do nowych wynalazków. Kiedyś samochody były zagrożeniem dla koni.
Skąd ta szrama na pańskim policzku?
Od ugryzienia owada. Miałem wtedy 17 lat. Niestety, nie skorzystałem z pomocy chirurga plastycznego.
Czy uprawia pan inne sporty, kibicuje jakiejś drużynie, sportowcowi?
Kiedyś grałem w tenisa. Teraz dużo gram w ping-ponga. Lubię pływać, jeździć na rowerze.
Interesuje się pan sportem?
Tak, ale na pewno nie jestem jego fanatykiem. Oglądam futbol, ale nie mam ulubionej drużyny. Oglądam tenis, ale nikomu szczególnie nie kibicuję. Dla mnie to sposób spędzania czasu. Mieszkam w Madrycie, więc śledzę wyniki Realu, ale nie jestem jego zapalonym kibicem.
Czym interesuje się pan poza szachami?
Oglądam wiadomości. Lubię filmy, czytam magazyny. Interesują mnie bieżące wydarzenia na świecie.
Wielu szachistów ze światowej czołówki znalazło sobie ostatnio nowe ojczyzny. Nie myślał pan o zmianie obywatelstwa?
Nie. Jestem nadal obywatelem Indii i nim pozostanę. Mieszkam w Hiszpanii, dlatego że stąd wygodniej mi podróżować na turnieje, rozgrywane zwykle w Europie.
Podoba się panu przydomek "Tygrys z Madrasu"?
Tak. Tygrysy to fantastyczne zwierzaki. Nie przeszkadza mi to. Nie ma problemu.
Co sądzi pan o polskich szachistach?
Miewam kontakty z polskimi zawodnikami. Na przykład z Kuczyńskim i Gdańskim grałem na mistrzostwach świata juniorów i na turniejach w Oakham w Anglii. No i oczywiście wszyscy znają Miguela Najdorfa. Nie pamiętam, jakie było jego polskie imię...
Mieczysław.
Słyszałem też o turniejach w Polanicy.
Był pan kiedyś w Polsce?
Nigdy.
A chciałbym pan zagrać w Polanicy Zdroju?
Tak, ale w tym roku nie będzie to możliwe. Może w przyszłości...
Szachiści tworzą wielką wędrującą po świecie rodzinę. Przyjaźnią się ze sobą, ale zdarza się też, że nienawidzą. Kto jest pana przyjacielem, a kogo uważa pan za wroga?
Większość graczy z mojego pokolenia mógłbym nazwać przyjaciółmi, co nie znaczy, że nie mam przyjaciół z innych generacji. Utrzymuję dobre stosunki z Lubojeviciem, Timmanem, Anderssonem. Wrogów nie mam. Nie mieszczą się oni w mojej filozofii życia.
A kto z młodej generacji jest pana przyjacielem?
Wszyscy - Kramnik, Piket, Szirow, Swidler. Każdy z mojego pokolenia.
Ma pan rodzinę?
Tak. Jestem żonaty od dwóch i pół roku. Żona pochodzi z Madrasu. Jesteśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem.
Jeśli będziecie mieli syna, przygotuje go pan do kariery szachisty?
Z pewnością nauczę go zasad gry. Nie będę nalegał, ale jeśli on sam zechce spróbować iść w moje ślady, pokażę mu wszystko, co wiem o szachach.
Różnie mówi się o obecnym prezesie FIDE, Kirsanie Ilumżynowie. To pozytywna czy negatywna postać ?
Wobec mnie Ilumżynow jest zawsze uprzejmy. Patrząc na to, co zrobił w Lozannie, można powiedzieć, że jest prawdziwym patronem szachów. Cóż więcej powiedzieć? Ten człowiek wyłożył prawie 5 milionów dolarów z własnej kieszeni na rozwój naszej dyscypliny i nagrody dla szachistów. Jego ideą jest włączenie szachów do programu igrzysk olimpijskich. Mogę być tylko wdzięczny.
Rozmawiał w belgradzie Marek Cegliński
Viswanathan Anand, urodzony 11 grudnia 1969 roku w Madrasie, mistrz świata juniorów do lat 20 (1987), uczestnik finałowych meczów o mistrzostwo świata PCA (z Garrim Kasparowem) i FIDE (z Anatolijem Karpowem). Aktualnie drugi w światowym rankingu FIDE - 2783 (wyprzedza go tylko Kasparow - 2812). | Jest pan pierwszym w historii reprezentantem Azji i zarazem kraju uznawanego za ojczyznę szachów, który walczył o tytuł mistrza świata. Chyba najwyższy czas, by wreszcie sięgnąć po szachową koronę.Viswanathan Anand: Też tak myślę. Jednak trudno się na to specjalnie nastawiać. Ciągle czekam na swoją szansę.W jakich okolicznościach zetknął się pan z szachami?Nauczyłem się grać od mojej mamy. Miałem wtedy 6 lat.Dlaczego gra pan szachy?Po prostu to lubię. Mówi się, że jest pan najszybciej grającym szachistą świata. Skąd ten sposób gry? taka jest moja natura. Taki po prostu jestem. Który z dotychczasowych sukcesów jest dla pana najważniejszy? Pamiętam wiele turniejów. Wymieńmy mistrzostwa świata juniorów w 1987 roku, dwa zwycięstwa w Groningen, mistrzostwa PCA, mistrzostwa świata FIDE. A oprócz tego moje wyniki w 1997 i 98 roku, za które otrzymałem szachowego Oscara. |
MFW
Kolejny kryzys i kolejna krytyka
Jak poprawić wizerunek
Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przed poprzednią, w okresie szczytu finansowego w Waszyngtonie na początku października 1998 roku, funduszowi udało się niemal wybronić. Teraz przedstawiciele MFW już nie ukrywają, że udali się po pomoc do profesjonalnych agencji public relations, aby pomogły ich instytucji odzyskać dawny wizerunek.
Podczas październikowego szczytu panowało przekonanie, że to MFW będzie w stanie najskuteczniej pomóc Brazylijczykom i tak skonstruuje pakiet pomocowy, aby zażegnać największe kłopoty gospodarcze. Krytyków takiego wyjścia było niewielu. I rzeczywiście: ogłoszenie wysokości pomocy udzielonej przez MFW - 41,5 mld USD - miało uspokajający wpływ na rynek. Potem jednak okazało się, że z powodu nieuchwalenia ważnych ustaw gospodarczych Brazylijczycy nie byli w stanie wykorzystać nawet pierwszej transzy w wysokości 4,5 mld USD, która miała być przekazana w grudniu 1998 roku. Ma ona być uruchomiona dopiero teraz.
Broni nie kraju, ale inwestorów
MFW ma jednak swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest wręcz, że bronił nie kraju, ale inwestorów, którzy po uspokojeniu sytuacji mogli bezpiecznie ulokować swoje pieniądze gdzie indziej. Natomiast nie pomógł w rozwiązaniu problemów kraju. Jednym z najzagorzalszych krytyków MFW pozostaje Jeffrey Sachs. Od początku uważał, że bezsensowne jest wydawanie pieniędzy MFW na obronę kursu reala za pomocą bardzo wysokich stop procentowych. Miały one przekonać inwestorów, że w Brazylii warto pozostawić kapitał. To wszystko miało odbywać się przy wielkich oszczędnościach budżetowych. W efekcie rzeczywiście ograniczono wydatki państwa, ale i utrudniło to działalność przedsiębiorstwom, dla których kredyt w realach stał się zbyt drogi, dolarowy natomiast wydawał się coraz bardziej ryzykowny. W efekcie doszło do spowolnienia aktywności gospodarczej.
Pomoc dopiero po kryzysie
Analitycy zapowiadają teraz korektę w dół prognoz gospodarczych dla Brazylii. Cynthia Latta, główny ekonomista ze Standard and Poor's uważa, że nie uda się powrócić do wysokiego kursu reala, bo pieniądz ten był przewartościowany.
Ian Vasquez z liberalnego Cato Institute twierdzi, że wielkie pakiety stabilizacyjne powinny być udostępniane już po wystąpieniu kryzysu, a nie aby mu zapobiec. Tym razem, zdaniem Vasqueza, środki MFW zostały potraktowane jako finansowa morfina, która miała uśmierzyć brazylijski kryzys polityczny i usankcjonować dalsze odkładanie reform gospodarczych. W liście intencyjnym, który Brazylia podpisała z MFW, znalazły się obietnice władz dotyczące przeprowadzenia reform politycznych, wyhamowania wzrostu deficytu budżetowego oraz deklaracje ministrów, że w dalszym ciągu są w stanie wypełnić ostre kryteria wykonawcze.
Te same środki dla wszystkich
Zdaniem Jeffreya Sachsa, MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu, co w efekcie musi przynieść spowolnienie aktywności gospodarczej, a nawet recesję.
Przedstawiciele MFW oczywiście nie zgadzają się z tymi poglądami i wskazują, że program zalecony właśnie przez nich pomógł w opanowaniu kryzysu w Tajlandii i Korei Południowej. W tym tygodniu oczekiwana jest publikacja raportu, w którym MFW oceni trafność swych decyzji podczas ratowania gospodarek w Azji. Rzeczywiście - i Tajlandia, i Korea mają szansę na odnotowanie w tym roku niewielkiego wzrostu gospodarczego, ale i te programy mają swoich krytyków zarzucających funduszowi, że przyczynił się do wzrostu stopy bezrobocia w tych krajach. W Korei powtarzany jest żart, że IMF (skrót angielskiej nazwy funduszu) oznacza I'm Fired (jestem zwolniony z pracy).
W Rosji też się nie udało
Do niepowodzeń MFW należy zaliczyć również zbyt szybkie wypłacenie pieniędzy Rosjanom. Jak wiadomo, co najmniej 4,6 mld USD z pakietu stabilizacyjnego nie wykorzystano na finansowanie reform czy nawet na obronę rubla, lecz zostało wywiezione z Rosji i umieszczone na kontach prywatnych przedstawicieli administracji. Stracona dla reform jest zresztą cała suma 22 mld USD przeznaczona w pakiecie stabilizacyjnym dla Rosjan. Teraz w rozmowach z władzami w Moskwie fundusz jest nieustępliwy. Jego przedstawiciele podkreślają, że program pożyczkowy może być wznowiony dopiero wówczas, kiedy zatwierdzone zostaną przez Dumę odpowiednie ustawy, a budżet będzie realistyczny.
Zbyt wiele tajemnic
MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy, w zaciszu gabinetów, że nie informuje o nadchodzących kryzysach. Ten brak informacji i otaczanie tajemnicą działań były podkreślane zwłaszcza przy krytyce obecności Funduszu w Tajlandii. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. Zaprezentowana pod koniec roku korekta prognoz gospodarczych była jednym z dowodów, że rzeczywiście przejął się krytyką.
Jak powiedział Shailendra Anjaria, szef Departamentu Stosunków Zewnętrznych MFW, w Internecie znajduje się coraz więcej informacji o działaniu organizacji, a miesięcznie zarejestrowano 2 miliony użytkowników strony internetowej MFW. - Nie jesteśmy już instytucją, w której ministrowie finansów i prezesi banków centralnych mogą sobie spokojnie rozmawiać, bo są pewni, że ani słowo nie wydostanie się na zewnątrz - podkreślił. Anjaria jest chyba najbardziej nie lubianym przez dziennikarzy urzędnikiem MFW. Natomiast od kilkunastu miesięcy o wiele sympatyczniejszy i rozmowniejszy stał się dyrektor generalny Michel Camdessus. Znacznie bardziej otwarty i mniej zgryźliwy niż dotychczas jest także Stanley Fischer, jego pierwszy zastępca. Ale właśnie Anjaria, "szara eminencja" tej organizacji, czasami przerywający w pół zdania swym szefom wypowiedzi dla prasy, pozostał symbolem skostniałych struktur.
Polska jako przykład sukcesu
W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem dobrego wykorzystania rad funduszu, przy zachowaniu dyscypliny budżetowej, jest Polska. - Wasz kraj, gdyby tylko pojawiła się taka potrzeba, naturalnie zawsze otrzyma pomoc MFW - podkreślał w rozmowie z "Rzeczpospolitą" jeden z wysokich funkcjonariuszy tej organizacji. Przedstawiciele MFW kokieteryjnie nie zgadzają się też ze stwierdzeniem, że polskie reformy to jedna z "historii sukcesu" funduszu. - Nie można powiedzieć, że jest to sukces MFW, to sukces kraju - powiedział "Rz" Stanley Fischer. A w przypadku współpracy z funduszem są dwa ważne warunki do spełnienia: po pierwsze, rady muszą być właściwe - co, miejmy nadzieję, w większości przypadków się sprawdza, a po drugie, wprowadzenie ich w życie musi być prawidłowe. Jeśli fundusz udzieli nawet najlepszych rad, a potem nie zostaną one wprowadzone w życie, żaden program nie zadziała. - W Polsce zadziałał - powiedział "Rzeczpospolitej" Stanley Fischer
Pomogą profesjonaliści
W każdym razie w najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Przedstawiciele Edelman Public Relations Worldwide oraz Witrhlin Worldwide ocenią, jak widzą tę organizację przedstawiciele administracji krajów członkowskich, dziennikarze oraz przedstawiciele firm. Potem przedstawią program, w jaki sposób to postrzeganie można poprawić. Podobnych zabiegów dokonał rok temu Bank Światowy.
Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji. Dokonają równolegle przeglądu portfeli kredytowych i zasugerują możliwości usprawnienia pracy poszczególnych departamentów. W lutym rozpocznie się kolejna analiza działalności MFW. Były szef departamentu prognoz i analiz Rezerwy Federalnej z Nowego Jorku skontroluje, czy analizy i prognozy funduszu są wykonywane prawidłowo.
Danuta Walewska | trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Zdaniem Jeffreya Sachsa, MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu, co w efekcie musi przynieść spowolnienie aktywności gospodarczej, a nawet recesję. |
Na kongresie udało się doprowadzić do spotkania środowisk wyznających przeciwne światopoglądy
Miejsce dla debaty
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
ANDRZEJ SICIŃSKI
Kongres Kultury Polskiej 2000 roku był - jak sądzę - znaczącym wydarzeniem w naszym życiu kulturalnym i jego organizatorzy mają satysfakcję z rezultatów swej półtorarocznej, społecznie wykonywanej pracy.
Nie do mnie jednak należy ocena kongresu. Chyba zresztą na ocenę taką jest zbyt wcześnie: na razie bowiem trudno, nawet jego organizatorom, zapoznać się z całym jego dorobkiem. Moja wypowiedź ma być natomiast komentarzem współorganizatora dotyczącym zarówno założeń, jak i przebiegu kongresu. Być może taki komentarz przyda się tym, którzy podejmą w przyszłości podobne inicjatywy.
Kongres Kultury Polskiej 2000 (Teatr Narodowy w Warszawie, 7 - 10 grudnia 2000 r.) odbył się dziewiętnaście lat po kongresie poprzednim, kongresie, który trwale pozostał w pamięci jego uczestników zarówno z przyczyny gorącej atmosfery ówczesnych obrad, jak i ich dramatycznego przerwania wprowadzeniem stanu wojennego. Ta pamięć rzutowała na stosunku ludzi kultury (choć już raczej nie szerszych kręgów społecznych) do idei zwołania nowego kongresu. Przede wszystkim zastanawiano się nad tym, czym ma być kongres roku 2000: czy "zamknięciem" poprzedniego kongresu, czy raczej powinien mieć całkiem nową formułę, a przede wszystkim - czy rzeczywiście w roku 2000 potrzebne jest spotkanie noszące nazwę w sposób oczywisty kojarzącą się ze spotkaniem roku 1981. Ponadto pojawiały się - wyrażane w sposób bardziej lub mniej otwarty - wątpliwości co do tego, kto ma "prawo" zwołania nowego kongresu.
Pomysł zwołania kongresu budził i inne wątpliwości - zwłaszcza polityków i niektórych dziennikarzy. Obawiano się, że będzie on wielkim lamentem nad niedostatkiem pieniędzy na kulturę - i niczym więcej.
Co udało się osiągnąć?
Przede wszystkim wydaje mi się, iż program kongresu był dobrze pomyślany: kładł nacisk na dyskusję o najogólniejszych problemach polskiej kultury u progu nowego stulecia, ale uwzględniał również praktyczne kłopoty dzisiejsze.
Organizatorzy kongresu deklarowali przy tym, iż pragną, aby obrady nie pomijały problemów, co do których istnieją istotne różnice poglądów związane z orientacjami światopoglądowymi, ideowymi, politycznymi, proponują jednak, aby dyskusja o takich problemach odbywała się "ponad podziałami". Cel ten w znacznym stopniu został osiągnięty: na kongresie zasiadali przy wspólnym stole obrad ludzie znani z zajmowania przeciwnych stanowisk w takich sprawach jak - przykładowo wymieniając - współczesne elity i autorytety, "ponowoczesność", "istota" polskości, wieloetniczność kultury polskiej, samorządność w sferze kultury. Również w dyskusjach uczestniczyli zwolennicy wielu orientacji - z reguły jednak udawało się im prezentować swoje poglądy nie tylko bez urażania osób myślących inaczej, ale i z szacunkiem dla odmienności stanowisk.
Cztery dni obrad kongresowych zgromadziły ponad 800 uczestników z całej Polski: twórców (kultury wysokiej i bardziej popularnej), animatorów, działaczy, menedżerów. Spotkanie roku 2000 było zatem o wiele bardziej "demokratyczne" niż kongres roku 1981 - wynikało to zarówno z faktu, iż każdy z tych kongresów odbywał się w odmiennym ustroju politycznym, jak i zapewne również z nieco odmiennego sposobu myślenia o kulturze. To zróżnicowanie składu kongresowej publiczności wywoływało niechętne reakcje części uczestników, a przede wszystkim komentatorów, którzy sądzą - całkiem fałszywie - że losy polskiej kultury zależą jedynie od ogólnonarodowych elit kulturalnych i intelektualnych (zresztą przecież bardzo licznie reprezentowanych na kongresie), nie doceniają natomiast tego, co dzieje się w regionach, czy na szczeblu lokalnym.
Za duże osiągnięcie trzeba uznać obecność na większości spotkań kongresowych przedstawicieli najwyższych władz państwowych - w tym prezydenta RP i premiera, posłów, a także ministra kultury i dziedzictwa narodowego - i to obecność czynną, ich żywy udział w kongresowych dyskusjach, jak również zapowiedź dalszego zainteresowania problemami omawianymi w toku obrad. Z wielką satysfakcją zauważyłem na sali Teatru Narodowego osoby, które w czasie przygotowań do kongresu wyrażały wobec jego idei krytyczne opinie.
A wreszcie warto przypomnieć, iż określenie "Kongres Kultury Polskiej 2000" obejmowało nie tylko cztery grudniowe dni obrad, ale kilkadziesiąt konferencji tematycznych i kilkanaście regionalnych kongresów kultury, jak również wiele imprez artystycznych: muzycznych, plastycznych, teatralnych. Naszą intencją było bowiem, aby kongres nie stanowił jedynie okazji do refleksji nad problemami kultury, ale by stał się również sam w sobie wydarzeniem kulturalnym.
Co trzeba było zrobić inaczej?
Oczywiście, dziś, po kongresie, nietrudno wskazać, że wiele rzeczy można było zrobić lepiej. Nie będę jednak pisał o zdarzających się czasem usterkach technicznych (choć dzięki profesjonalizmowi Fundacji Kultury nie było ich zbyt wiele), lecz wskażę na dwie bardziej istotne sprawy.
Po pierwsze, w programie kongresu w niedostatecznym stopniu uwzględniliśmy problemy Polaków żyjących poza granicami kraju: ich życia kulturalnego, ich wkładu w polską kulturę. Bardzo szczęśliwie się stało, iż na ten temat zechciała zabrać głos już na otwarciu kongresu pani marszałek Senatu Alicja Grześkowiak.
Po drugie, słusznie się wytyka organizatorom kongresu, że w obradach wzięło udział zbyt mało ludzi młodych (nie mam jednak dobrego pomysłu na to, jak można było tego błędu uniknąć w sytuacji, gdy większość uczestników była delegowana przez różne stowarzyszenia, samorządy).
Jak relacjonowano obrady
Organizatorom kongresu bardzo zależało na tym, aby jego idee dotarły do możliwie najszerszych kręgów społecznych. Oczekiwaliśmy, że kongres zostanie społeczeństwu szeroko zaprezentowany przez media. Jednak, niestety, wydarzenie to niezbyt zainteresowało PAP; znacznie pełniejszą informację uzyskiwali ci, którzy korzystali z serwisu Polskiej Agencji Informacyjnej, która w Internecie na bieżąco przekazywała relacje z obrad.
Świetnie ze swej roli medialnego patrona kongresu wywiązała się "Rzeczpospolita": wcześniej relacjonując przygotowania do kongresu, następnie kompetentnie omawiając dorobek poszczególnych spotkań, zamieszczając wypowiedzi uczestników kongresu, a także drukując - już następnego dnia po wygłoszeniu - przemówienie inauguracyjne Ryszarda Kapuścińskiego.
Z gazet na wdzięczność organizatorów zasługuje również "Życie", w którym można było znaleźć rzeczowe relacje z przebiegu kongresu i interesujące (co nie znaczy, że zawsze przychylne) komentarze. Także "The Warsaw Voice" przedstawił swym czytelnikom założenia i idee kongresu.
Natomiast zastanawiająco zachowała się "Gazeta Wyborcza": najpierw przez czas dłuższy nie dostrzegała przygotowań do kongresu (czyżby podjęte zostały przez "niewłaściwych" ludzi?), następnie zamieszczała wybiórczo powierzchowne komentarze swych dziennikarzy. Także prezentacja kongresu przez jeden z czołowych naszych tygodników, "Politykę", była w istocie polemiką publicysty z własnymi wyobrażeniami na temat zadań i przebiegu kongresu, a niezbornym artykułom tygodnika "Wprost" nie warto poświęcać uwagi.
Dość szeroką informację na temat kongresu można było znaleźć w wielu programach Polskiego Radia. Również Telewizja Polska przekazywała sporo informacji - czasem jednak w sposób budzący dość istotne zastrzeżenia.
Obawiam się więc i bardzo ubolewam nad tym, że idee kongresu w niewystarczającym stopniu miały szanse dotarcia pod strzechy.
Co dalej?
Organizatorzy kongresu zaplanowali jednak działania, które mają na celu upowszechnienie jego dorobku (oczywiście jednak nie na taką skalę, na jaką mogły to zrobić media).
Przede wszystkim wnioski i rezolucje, które sformułowano na kongresie, przekazane zostaną właściwym adresatom, a ponadto przewidujemy opublikowanie ich - wraz z prezentacją przebiegu obrad - w Księdze Kongresu Kultury Polskiej 2000.
Plonem kongresu już są - i będą następne - publikacje przedstawiające dorobek kongresów regionalnych i konferencji tematycznych poprzedzających kongres. A wreszcie Instytut Kultury podjął przygotowania do naukowego opracowania bardzo bogatych materiałów kongresowych.
Pozwolę sobie zakończyć te uwagi zacytowaniem własnej wypowiedzi z przemówienia zamykającego kongres: "... jako socjolog odczuwałem pewien niedosyt refleksji nad znaczeniem kultury dla kształtowania się społeczeństwa obywatelskiego, dla rozwoju i umacniania demokracji, praworządności, dla stabilności i umacniania naszego państwa. Niech mi będzie wolno wyrazić nadzieję, że następny Kongres Kultury Polskiej - a sądzę, że okaże się, iż warto go zwołać po okresie czasu krótszym niż ten, który dzieli nasze spotkanie od kongresu 1981 roku - podejmie również i wymienione przeze mnie problemy".
Autor był przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Kongresu Kultury Polskiej 2000. W rządzie Jana Olszewskiego był ministrem kultury. | Kongres Kultury Polskiej 2000 odbył się dziewiętnaście lat po kongresie poprzednim. Organizatorzy kongresu deklarowali, iż pragną, aby obrady nie pomijały problemów, co do których istnieją istotne różnice poglądów, proponują jednak, aby dyskusja o takich problemach odbywała się "ponad podziałami". Cel ten w znacznym stopniu został osiągnięty.Cztery dni obrad kongresowych zgromadziły twórców (kultury wysokiej i popularnej), animatorów, działaczy, menedżerów. określenie "Kongres Kultury Polskiej 2000" obejmowało również wiele imprez artystycznych.
wiele rzeczy można było zrobić lepiej. w niedostatecznym stopniu uwzględniliśmy problemy Polaków żyjących poza granicami kraju. w obradach wzięło udział zbyt mało ludzi młodych.Oczekiwaliśmy, że kongres zostanie społeczeństwu szeroko zaprezentowany przez media. niestety, wydarzenie to niezbyt zainteresowało PAP.Organizatorzy kongresu zaplanowali jednak działania, które mają na celu upowszechnienie jego dorobku. |
Coraz mniej banału i prostactwa - Po Ogólnopolskim Festiwalu Reklamy Złote Orły 2001
Polowanie zamiast uwodzenia
W kategorii reklamy drukowanej Grand Prix otrzymała "Gwiazdka" wykonana dla koncernu Mercedes-Benz przez agencję Ad Fabrika
MONIKA MAŁKOWSKA
Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo bohaterowie reklam kształtują naszą świadomość, obyczaje, marzenia. Kiedyś modę lansowali słynni aktorzy lub gwiazdy estrady - obecnie wzorce zachowania i wyglądu narzucają... przeciętniacy z reklam.
Czy polska reklama zmieniła się w ostatnich latach? Tak, i to bardzo. Na co dzień trudno zauważyć jej przeobrażenia - w telewizji "chodzą" klipy z dłuższym stażem obok dopiero co wyprodukowanych. Bo jeśli stare reklamówki są wciąż skuteczne, nie przerywa się ich emisji; najbardziej wydajne utrzymuje się nawet przez kilka lat. Łatwiej zauważyć nowe billboardy, są wymieniane co kilka miesięcy. Ale gdy znikają, to bezpowrotnie - jak je więc porównać? Jedyną okazją, by prześledzić reklamowe nowalijki, stają się doroczne przeglądy.
Tej jesieni zasiadałam w jury Ogólnopolskiego Festiwalu Reklamy Złote Orły. Do konkursu, w tym roku zorganizowanego po raz czwarty, stanęły 54 agencje, które nadesłały ponad 350 zgłoszeń rozpatrywanych w 43 kategoriach. Wszystkie reklamy zrealizowano w bieżącym roku. W piątek ogłoszono wyniki, przedstawiliśmy je w sobotnio-niedzielnym wydaniu "Rz".
Do jakich ogólnych wniosków prowadził przedstawiony materiał? Dwa wydają się najważniejsze. Po pierwsze, zmienił się język reklam - coraz mniej w nich banału i prostactwa, coraz więcej wyrafinowania; stały się zabawne - żarty zastąpiły informacje podawane serio. Po drugie, ich adresatem przestał być ogół społeczeństwa; kierowane są do coraz węższych grup odbiorców.
Ogrodnicy, zapylajcie
Reklamy z początku lat 90., z pierwszej fazy wolnorynkowej, charakteryzowała swoista "urawniłowka" - ich autorzy usiłowali uwieść każdego. Obok spotów opracowanych według zachodnich oryginałów, karierę zrobiła słynna reklama proszku Pollena "Ociec, prać!". Poruszała czułe struny polskich serc: tradycję, związki rodzinne i poryw ułańskiej fantazji. To także pionierskie na rodzimym rynku zastosowanie w reklamie żartu słownego, bo z zasady - każdy produkt przedstawiano serio. A nuż potencjalny klient nie byłby w stanie zrozumieć bardziej wyrafinowanego dowcipu, metafory, porównania. Obecnie agencje reklamowe nie strzelają już na oślep, lecz polują "na upatrzonego" - zwracają się do wąskich grup odbiorców. Dlaczego? Bo na rynku wybór towarów coraz większy, a nabywców coraz mniej. Toteż trzeba dokładniej poznać ich potrzeby, precyzyjniej ich scharakteryzować i tak zaadresować komunikat, by trafił właśnie do nich.
Do odbiorcy o wysokim IQ przemawiają tak, by schlebiać jego inteligencji; do osób praktycznych trafiają za pomocą konkretów; młodym sprzedają towar za pośrednictwem żargonu właściwego dla ich grupy wiekowej. Itd., itp. Ale wciąż zdarzają się przypadki bardziej skomplikowane. Na przykład, kampania Praktikera zwracała się do wyjątkowo szerokiego gremium - przecież majsterkowiczem czy amatorem ogrodnictwa może być zarówno profesor uniwersytetu, jak robotnik po podstawówce. Posłużono się grą słów - kolokwialnymi określeniami szybkiej jazdy, nawiązującymi do zajęć typowych dla różnych zawodów: "Ogrodnicy, zapylajcie ", "Ślusarze, zasuwajcie ", "Geodeci, zmierzajcie ". Wszyscy - jak najszybciej do Praktikera.
Kiedyś niezrozumiałe byłyby klipy piwa Redd's, opierające się na zabawie onomatopeicznej. Powtarzane w kółko, monotonnie słowa "Pędem nabędę" czy "Kup dwa, Wanda" brzmią jak mantry. Towarzyszy im animowany obraz z obiektem sztuki w roli głównej. To dzieła z innej kultury: w pierwszym przypadku aztecki bożek "pędem nabywa" piwo, w drugim - murzyńska statuetka imieniem Wanda ma kupić dwa. Piwa, rzecz jasna.
Seks i greps
Rozbawiając klienta, twórcy reklam zdobywają kilka punktów za jednym zamachem. Po pierwsze, dowcipna anegdota na długo pozostaje w pamięci; po drugie, zabawny dialog czy slogan reklamowy, podchwycony przez jakąś grupę społeczną, zaczyna funkcjonować w jej żargonie. Zamienia się w swoisty test identyfikacyjny. Dzięki temu kupowanie jest nie tylko zaspokajaniem potrzeby, staje się także deklaracją lojalności. Nic więc dziwnego, że większość reklam opiera się na rozmaitych żartach - makabrycznych, abstrakcyjnych, rubasznych, naiwnych, surrealistycznych.
Zwłaszcza reklama adresowana do młodych roi się od grepsów. A to warzywniak sam podchodzi do leniwych i spragnionych smakoszy napoju Frugo; to zwolennik Fanty Tiki Tiki daje się dla niej rozebrać, uwieść i - w dezabilu - porzucić. Na szczególnym żarcie oparto reklamę chipsów "Lays", przewracając tradycyjny pogląd na konflikt pokoleń. Bohaterowie w domu są idealni, dopiero poza nim pokazują, co potrafią. Niejaki Czaruś dla bliźnich jest potworem, dla uwielbiającej go mamy - czułym synkiem; Marysia dorabia w nocnym klubie, a przed papciem odgrywa wcielenie niewinności. Bo każdy człowiek ma dwa oblicza, głosi hasło zachęcające do smakowania dwóch gatunków chipsów, piekielnie ostrych i niebiańsko łagodnych. Scenariusz zaś namawia: lepiej starych wykiwać, niż mieć z nimi zatargi. Może nie najszlachetniejsza idea, ale skuteczna - sprzedaż tak reklamowanych chipsów gwałtownie wzrosła.
Matka Polka kontra Korzeniowski
W ostatnich latach obok gospodyń domowych, którym w głowie jedynie pranie, czysta toaleta i oszczędne zakupy, pojawił się w reklamach typ kobiety bliższy feministycznym ideałom - panie domu z charakterem. Znają swoją wartość, zmuszone sytuacją stają w szranki z mężczyzną i wychodzą z pojedynku zwycięsko. Tak jak pewna sympatyczna blondynka, którą sklepowy złodziejaszek pozbawił dopiero co zakupionej margaryny. Okazała się od niego sprytniejsza oraz szybsza w nogach, i wcale jej nie wzruszyło, że pokonany agresor omal nie stracił oka. Inna przedstawicielka słabej płci nie zmiękła na widok ukochanego mężczyzny, który za jakieś przewinienie chciał ją przeprosić - kazała mu powtarzać przeprosiny pięćset razy i skrupulatnie wyrok wyegzekwowała. Na szczęście on "załapał się" na promocję Ery GSM i przepraszał gratis. Reklamy dowodzą też, że staliśmy się społeczeństwem mniej pruderyjnym niż w pierwszych latach kapitalizmu. Na przykład, comiesięczna dolegliwość kobiet przestała być tylko ich problemem - młode dziewczyny dzielą uciążliwości tych dni z partnerem, który doskonale zna zalety nowych podpasek. Oczywiście, nawet najbardziej agresywne i wyzwolone panie nie usunęły całkowicie w cień naszych narodowych bohaterów. Dlatego ciągle ma szansę Robert Korzeniowski, który "sporo się nachodził", zanim dobrze się ubezpieczył.
Spoty reklamowe mają - na ogół - inną poetykę niż wielkie, fabularne kino. Zdarzają się jednak wyjątki. O zaletach kawy Jacobs opowiada perfekcyjnie sfilmowany obraz. Sekwencje z przetaczającym się za oknem tornadem, w czasie którego bohaterowie delektują się aromatycznym płynem, mogłyby trafić do muzeum pięknych ujęć. Natomiast reklamę piwa Tyskiego, które zawędrowało do Australii, nakręcono z panoramicznym "oddechem", bez skrótów w fabule, tak charakterystycznych dla klipów. Opowieść rodem z westernów, o biciu rekordu w strzyżeniu owiec na tempo, kończy żart zwycięzcy: ostatnie okazy pozbawia sierści tylko z jednej strony. Kosmaty bok ma je chronić przed dokuczliwym wiatrem Piwa w tej długiej historii jak na lekarstwo. W zamian za to - duża porcja niezłego kina. - | Modę lansują dzisiaj twórcy reklam. Polska reklama bardzo się ostatnio zmieniła. Jej język stał się bardziej wyrafinowany. Spoty zaczęły być kierowane do wąskich grup docelowych. Reklamy starają się rozbawić klienta. Obok narodowych bohaterów pojawił się w nich typ kobiety wyzwolonej.bliższy feministycznym ideałom. Spoty stały się też mniej pruderyjne. Niektóre przypominają kino fabularne. |
USA
Amerykanie wybierają prezydenta
Konkurs charakterów
Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu
(C) AP
Tym razem Amerykanie nie będą mieli łatwego wyboru. Zamiast na intrygująco różnych, przyjdzie im głosować na nieciekawie podobnych kandydatów. Jeśli postawią na republikanina, będą musieli wybrać między świetnie zorganizowanym i wyważonym, ale mało błyskotliwym Georgem W. Bushem a charyzmatycznym i przebojowym, ale niezbyt zrównoważonym Johnem McCainem. Jeśli zaś bardziej przypadnie im do gustu demokrata, to alternatywą dla doświadczonego, rzeczowego, ale sztywnego Ala Gore'a będzie przekonujący i sprawny, ale niedoświadczony Bill Bradley.
Niestety, kandydaci, którzy mogliby wnieść coś zupełnie nowego do tej już wyjątkowo nudnej, zdaniem Amerykanów, kampanii wyborczej, zostali na dzień dobry skreśleni. Pani Elizabeth Dole, która mogłaby zostać pierwszym w historii USA prezydentem kobietą, wycofała się w przedbiegach, gdyż zabrakło jej pieniędzy. Natomiast najbardziej błyskotliwy i elokwentny w obecnym gronie Alan Keyes mógłby zostać pierwszym czarnoskórym prezydentem, ale właśnie dlatego, że jest Murzynem, w sondażach zajmuje beznadziejnie dalekie miejsce. Liczący się kandydaci tak naprawdę niczym szczególnym między sobą się nie różnią i każdy, kto wygra, będzie prawdopodobnie równie dobry albo równie niedobry co pozostali, którzy odpadną tylko dlatego, że fotel prezydencki jest jeden.
Co obchodzi Amerykanów
Klasyczna kampania wyborcza polega na tym, że kandydaci walczą na problemy. Gospodarcze, społeczne, międzynarodowe. W 1992 roku Clinton atakował Busha seniora za bezrobocie. "Mamy najgorszą sytuację gospodarczą od czasu wielkiego kryzysu", straszył wyborców Clinton. Na co Bush roztaczał ponurą wizję powrotu zimnej wojny i konfrontacji nuklearnej. "Czy zaufalibyście temu człowiekowi, gdyby zasiadł na fotelu prezydenckim?" - straszył wyborców Bush swym znanym z pacyfistycznych przekonań rywalem. Wybierając Clintona, Amerykanie wybrali gospodarkę i teraz płacą za to cenę, którą jest kampania wyborcza pozbawiona jakichkolwiek ekscytujących elementów. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. Napięcie międzynarodowe też wyraźnie opadło i w związku z tym słynne wyborcze pytanie Ronalda Reagana: "Czy wiedzie się wam lepiej niż trzy lata temu?", straciło rację bytu. Zamiast budować swą pozycję na niezadowoleniu z dokonań poprzednika i powadze czekających kraj wyzwań, uczestnicy kampanii 2000 muszą więc, chcąc nie chcąc, tryskać optymizmem i przekonywać wyborców, że dobre przerobią na lepsze. Zero dramatyzmu, zero emocji.
Bo cóż teraz, w okresie bezprecedensowej prosperity "made in USA" obchodzi Amerykanów? Bynajmniej nie budżet i nie traktaty rozbrojeniowe. Przeciętny zjadacz chleba najbardziej irytuje się tym, że leczenie odbywa się pod dyktando firm ubezpieczeniowych, choć powinno zależeć głównie od pacjentów i lekarzy. Niezadowolenie z takiego stanu rzeczy wyraża aż 66 proc. Amerykanów. Ponad połowa martwi się również o stan oświaty i bezpieczeństwo swych pociech w szkołach oraz o to, że emerytów nie stać na coraz droższe leki. Takie problemy jak bezrobocie, aborcja, zbyt łatwy dostęp obywateli do broni, wydatki na armię czy polityka zagraniczna, obchodzą ledwie kilkanaście procent elektoratu. Potencjalny prezydent rzeczywiście nie musi więc znać nazwisk przywódców innych państw ani kokietować wyborców obietnicami stworzenia nowych miejsc pracy. A co musi?
Co musi prezydent
Przede wszystkim musi mieć cechy, których brakuje Clintonowi - charakter i szczerość. Im wyraźniej będzie potrafił zademonstrować je podczas kampanii, tym więcej będzie miał szans na wygraną. Tu, oczywiście, jako idealny kandydat jawi się John McCain - niestereotypowy, autentyczny i szczery do bólu. Nawet na rozsiewane przez ortodoksyjnych konserwatystów plotki, że jest psychicznie niezrównoważony, McCain, który ponad pięć lat spędził w wietnamskiej niewoli, reaguje w rozbrajający sposób. I pytany, czemu ubiega się o prezydenturę, odpowiada: "Zdaniem mojej żony, dlatego że gdy byłem torturowany przez Wietnamczyków, parę razy zbyt mocno dostałem w głowę." Jednak ten pupilek mediów, którego "Time" pochwalił ostatnio za to, że "jest dla dziennikarzy dostępny łatwiej niż prostytutka w Hongkongu", może ulec Bushowi właśnie dlatego, iż jest zbyt szczery. Co nie oznacza, że Bush musi wygrać. Dzięki bowiem kilku telewizyjnym debatom Amerykanie już odkryli, że ma on spore luki w wykształceniu. I to jest bodaj jedyny fascynujący element tej kampanii. Obserwować jak Bush, który na początku wykreowany został na niepokonanego kolosa, zbiera teraz cięgi za to, iż w konfrontacji ze swymi rywalami nie tryska inteligencją.
Po stronie demokratów ta kampania, będąca raczej konkursem charakterów niż problemów, ma o tyle ciekawy wymiar, że skoro każdy kandydat jest lepszy niż "ten kłamca Clinton", to muszą oni jak ognia unikać skojarzeń z obecnym gospodarzem Białego Domu. Największy z tym problem ma, oczywiście, Al Gore, którego to właśnie Clinton zrobił kimś i nie da się tego faktu nijak ukryć. Co zmusza Gore'a do iście desperackie zabiegów, żeby jak najbardziej zdystansować się od swego pryncypała. Kiedy więc Gore mówi o boomie gospodarczym albo rekordowo niskim bezrobociu, Clinton w tym kontekście nie istnieje. Zupełnie jakby sukcesy te spadły na Amerykę z nieba. Niektórym obserwatorom przywodzi to na myśl komunistycznych przywódców, którzy specjalizowali się w wymazywaniu ze społecznej pamięci swych najpierw sprzymierzeńców, a potem adwersarzy. Słynne zdjęcie Lenina przemawiającego w 1920 roku do żołnierzy Stalin kazał wyretuszować tak, że stojącego przy Leninie Lwa Trockiego przerobiono na schodki prowadzące na mównicę. Gore zapewne najchętniej postąpiłby teraz tak samo ze zdjęciami pokazującymi go w towarzystwie Clintona. Ale w trakcie kampanii ów ewidentny brak lojalności Gore'a wobec Clintona może się na nim srodze zemścić. Bo czyż niewierność, zdradzanie przyjaciół i pozbywanie się niewygodnych doradców to nie typowe przejawy clintonowskiego charakteru, który tak obrzydł Amerykanom? Bradley, który nie miał aż tyle wspólnego z Clintonem, może okazać się bardziej strawny dla wyborców niż Gore. Tyle tylko, że w jego programie nie ma, bo być nie może, nic szczególnego, co by go od rywala odróżniało. I podczas gdy Gore mówi, że wie, co ma robić, Bradley nie może się wykazać aż takim doświadczeniem. Który z nich wygra? Bardziej konsekwentny. Co w takim samym stopniu odnosi się do kandydata republikanów.
Jak nic nie zepsuć
Amerykanie nie zawsze wybierali najmądrzejszego, najbardziej doświadczonego i najprzystojniejszego z kandydatów. Byli i tacy, ale zdarzali się także słabeusze, rozpustnicy i łajdacy. Jednym z najlepszych prezydentów okazał się były aktor Reagan, a jednym z najgorszych były prawnik Nixon. Nie wspominając o Kennedym, który wprawdzie nie zdążył zrobić nic wybitnego, a i tak przeszedł do historii jako równy wielkością swej prezydentury Lincolnowi. Teraz Ameryka ma się świetnie. Gospodarczo kwitnie, militarnie nie ma sobie równych. I nie musi się obawiać żadnych poważniejszych zagrożeń dla swej hegemonii, gdyż jest mocarstwem dobrym - na nikogo nie chce napadać, nikogo nie okupuje, woli dawać niż zabierać. Zwycięzca wyborów prezydenckich, niezależnie od tego, kto nim zostanie, będzie miał zatem proste zadanie, nie wymagające jakichś ponadprzeciętnych umiejętności. Czy to więc Bush, czy Gore, czy MacCain czy też Bradley - nowy prezydent będzie musiał, w najgorszym wypadku, umieć jedno. Nie robić nic. Żeby nic nie zepsuć. | Amerykanie wybierają prezydentaTym razem nie będą mieli łatwego wyboru. Zamiast na intrygująco różnych, przyjdzie im głosować na nieciekawie podobnych kandydatów.Zwycięzca wyborów prezydenckich, niezależnie od tego, kto nim zostanie, będzie miał zatem proste zadanie Czy to więc Bush, czy Gore, czy MacCain czy też Bradley - nowy prezydent będzie musiał, w najgorszym wypadku, umieć jedno. Nie robić nic. Żeby nic nie zepsuć. |
WIEK FUTBOLU
Pele nienawidził urugwajskich strzelców goli i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii
Skrzydłowy, bramkarz i łącznik
Być może najlepsza jedenastka w historii - mistrzowski zespół Brazylii z 1970 roku. Od lewej - stoją: Carlos Alberto Torres, Felix, Wilson Piazza, Brito, Clodoaldo, Everaldo i specjalista przygotowania fizycznego Admildo Chirol; klęczą: Mario Americo (masażysta), Jairzinho, Gerson, Tostao, Pele, Rivelino i K.O. Jack (masażysta).
FOT. BRAZYLIJSKA FEDERACJA FUTBOLOWA
STEFAN SZCZEPŁEK
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Bez tego nie byłoby wielkich piłkarzy i trenerów, a futbol bez gwiazd nigdy nie stałby się fascynującym zjawiskiem. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło jedynie konsekwencję tych faktów i zmian dokonujących się w świecie nie mającym ze sportem wiele wspólnego.
Brazylijska segregacja
Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich.
Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki.
Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów.
Głupie pytanie
Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. Słynny Leonidas, strzelający gole Polakom podczas mistrzostw świata we Francji, w roku 1938, należał do pierwszego pokolenia "wyzwolonych" kolorowych Brazylijczyków. Cała druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych.
Problem ten, dziś niezrozumiały, jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Kiedy w roku 1966 jej reprezentacja zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Drugi, Ade Coker, po następnych dwóch latach. Obydwaj zresztą urodzili się w brytyjskich koloniach - na Bermudach i w Nigerii. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Lawina ruszyła. Czy może istnieć futbol bez kolorowych? Głupie pytanie. Bez Pelego, Eusebio, Rijkaarda, Gullita, Romario, Ronaldo...?
Pomysły Chapmana
Na Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana. Inżyniera górnika, który w roku 1903 jako całkiem przeciętny gracz został sprzedany z Northampton do Notts County za 300 (słownie trzysta) funtów. I nie jako piłkarz zdobył sławę. Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Zmarł na posterunku, w biurze na stadionie Highbury.
Ciągle czegoś szukał i eksperymentował. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. To jednak tylko interesujące ciekawostki. Nie z ich powodu Chapman przeszedł do historii futbolu.
W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie.
Decyduje taktyka
Stary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej. Zdobycie gola było utrudnione, ponieważ większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym, a przebojowi szybcy napastnicy nie dawali sobie rady w pojedynkach z obrońcami. Padało mało bramek. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M.
To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. Dzięki WM Arsenal, nawet po śmierci Chapmana, przez kilka przedwojennych lat nie miał równych w Anglii. Cały świat przyjął ten system jako najbardziej klasyczny w dziejach futbolu. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dopiero Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. Kiedy Andrzej Bogucki i Maria Koterbska śpiewają o "trzech przyjaciołach z boiska - skrzydłowym, bramkarzu i łączniku" - to śpiewają o epoce systemu WM.
Młodszy kolega w bawialni
Największą zasługą Anglii jest "poczęcie" nowoczesnego futbolu i wychowanie go do pełnoletności. Kiedy już dorósł i stał się samodzielny, matka nie była mu potrzebna. Popadł z nią nawet w ostry konflikt, ponieważ chciała go wychowywać jak za czasów królowej Wiktorii i króla Jerzego. Trzymała długo w zamkniętym domu, wmawiając, że jest najlepszy i nie musi uczyć się niczego od innych. Raz jednak wpuściła do bawialni, zwanej Wembley, nieznanego młodszego kolegę z dalekiego kraju i rozchorowała się na serce.
Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki.
Legendy Wembley
Anglii legendy pomagają na każdym kroku. Najpierw była to najdłuższa historia, pierwsza w świecie liga, potem powstanie Wembley i pierwszy finał FA Cup z 1923 roku. "Finał białego konia" o imieniu Billy, na którym konstabl George Scorey usuwał ludzi z boiska za bramki, bo na trybunach nie było już miejsca. Na stadionie znalazło się ponad 127 tysięcy ludzi. Następnie Chapman, Stanley Matthews, tragedia Manchesteru United na lotnisku w Monachium, po której stał się najbardziej lubianym klubem na ziemi. Stulecie The Football Association z legendarnym meczem na Wembley Anglia - Reszta Świata w 1963. Wreszcie tytuł mistrza, poprzedzony kradzieżą Pucharu Rimeta i cudownym odnalezieniem go w londyńskich krzakach przez kundla zwanego Pickles. Najbardziej kontrowersyjna bramka XX wieku w finale. Dwa lata później Puchar Mistrzów dla Manchesteru United - "Dzieci Busby'ego" z cudownie ocalonym z katastrofy Bobbym Charltonem. I dramat Anglii w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami w Meksyku. I jeszcze coś - 1 maja 1966 roku, na trzy miesiące przed finałem mistrzostw świata, The Beatles i The Rolling Stones wystąpili wspólnie na koncercie w Wembley. Jak nie kochać tego wszystkiego? Jak się tym nie emocjonować?
Po latach Anglicy zdobędą kilkakrotnie europejskie puchary, siłami Brytyjczyków i coraz liczniejszej rzeszy zawodników zagranicznych. W pierwszym składzie Chelsea, jednego z czołowych klubów Europy 1998 - 99, gra tylko jeden rodowity Anglik. Manchester United, najlepsza drużyna świata '99, ma ich niewielu. To też znak czasów. Anglia własnymi siłami nie osiąga wyników na miarę oczekiwań jej kibiców już od 34 lat. Tradycja i konserwatyzm obróciły się przeciw niej. To, co stanowiło jej siłę, stało się słabością. Ale na szalikach sprzedawanych kibicom pod jednym z najsłynniejszych stadionów świata znajduje się napis: "Wembley Stadium - Venue of Legends". I tak już pozostanie.
Religia Ameryki Łacińskiej
Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała.
W gronie założycieli nie było nikogo spoza Europy, ale, paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960).
Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich. Dwaj najwybitniejsi gracze lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszy to Isabelino Gradin, zwany Isabel. Napastnik jednego z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej - Penarolu Montevideo - nie tylko strzelał bramki na zawołanie dla tej drużyny i reprezentacji. Był także mistrzem kontynentu w biegu na 200 i 400 metrów, pierwszym idolem urugwajskich kibiców, przyciągającym ich na stadiony, ponieważ kogoś takiego, kto w pełnym biegu mija z piłką przy nodze po kilku przeciwników i strzela gole, jeszcze tam nie widziano. Nigdzie zresztą nie widziano, bo i skąd. Futbol dopiero powstawał. Isabel, a po nim pierwszy uznany przez cały świat Murzyn - dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade otwierają listę gwiazd kontynentu, który dał ich futbolowi więcej niż jakikolwiek inny.
Podeptany honor Brazylii
Spędziłem parę tygodni w Meksyku, chodziłem tam na mecze ligowe, przeżyłem Mundial '86 i łatwiej mi wyobrazić sobie, na czym polega fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej. Tylko tam mogło dojść do wojny futbolowej Hondurasu z Salvadorem. Czy do mobilizacji wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej, kiedy te dwa kraje grały ze sobą w roku 1970 w Meksyku, po raz pierwszy od pamiętnego finału mistrzostw świata roku 1950.
Tamte mistrzostwa organizowała Brazylia. Była faworytem. Zbudowała jeden z największych stadionów na kuli ziemskiej - Maracanę - i nazwała go imieniem dziennikarza Mario Filho. W kraju, w którym piłkarzom stawia się pomniki, największą arenę poświęcono dziennikarzowi, który o tych piłkarzach mówił i pisał. W drodze do finału Brazylijczycy, zgodnie z oczekiwaniami, gromili wszystkich, utwierdzając rodaków w przeświadczeniu, że nie ma lepszych. Ponad dwieście tysięcy ludzi chciało obejrzeć na własne oczy decydujący mecz z Urugwajem. Brazylijska poczta wypuściła już znaczki z okazji zdobycia tytułu przez "canarinhos", wytwórcy pamiątek prześcigali się w produkcji gadżetów z tej samej okazji. Miliony ludzi czekały tylko na formalny drobiazg - zwycięstwo nad Urugwajem.
Pele nie miał jeszcze ośmiu lat, ale już kopał szmaciankę na ulicach Bauru i podobnie jak starsi siedział w jakiejś kafejce obok radioodbiornika, słuchając głosu komentatora, któremu nie zamykały się usta. Wspominał później w swojej książce "Moje życie i piękna gra", że nienawidził urugwajskich strzelców goli, Juana Alberto Schiaffino i Alcide Ghiggii, i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii, więc jakie mogły być naturalne odczucia małego chłopca, który chciał pomścić swoją ojczyznę, chyba nawet nie wierząc, że osiem lat później zostanie mistrzem świata po raz pierwszy. I że stanie się jedynym człowiekiem na ziemi, który tytuł mistrza zdobędzie trzykrotnie.
Sport daje szansę
Moje skromne doświadczenia meksykańskie potwierdzają takie zachowania jak małego Pelego. Łatwiej też zrozumieć i uwierzyć w to wszystko, co o wojnie futbolowej pisze Ryszard Kapuściński. Tam, gdzie futbol jest religią, nie zawsze starcza miejsca na rozum. A jednocześnie nigdzie na świecie nie potrafią cieszyć się tak ładnie jak w Ameryce Łacińskiej. Piłka to sprawa wagi państwowej, honoru, ale i fiesta.
W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii. W Brazylii, Argentynie i innych krajach chłopcy z wielodzietnych rodzin, zarabiający na życie razem ze swoimi ojcami i rodzeństwem, dochodzą dzięki futbolowi do pozycji, o jakich marzą zapatrzeni w nich mali następcy. I tak w kółko, od kilkudziesięciu lat. Pele kopał szmaciankę i czyścił bogatym buty. Jego kolejny następca, najlepszy dziś piłkarz świata Rivaldo, zbierał w morzu muszelki, które sprzedawał turystom, aby przeżyć. A już fakt, że w trosce o życie trzeba mu było usunąć wszystkie zepsute w dzieciństwie zęby, wydaje się w przypadku takiego sportowca nieprawdopodobny. Dziś Rivaldo gra w Barcelonie i zarabia miliony dolarów.
Chwała Francuzom
Akt sprawiedliwości dokonał się w lipcu ubiegłego roku na stadionie w Saint Denis, pod bokiem spoczywających w katedrze królów Francji. Zdobycie Pucharu Świata na dwa lata przed końcem wieku to jak zapłata Opatrzności za wszystko, co Francuzi dla futbolu zrobili. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata, wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. "Złota Nike", jak ją popularnie zwano, zajęła więc stałe miejsce w siedzibie Brazylijskiej Konfederacji Futbolu w Rio. Stałe, ale nie na zawsze. Najpopularniejszy w swoim czasie puchar świata stał się łupem złodziei, nigdy go nie odnaleziono, wszystko wskazuje, że został przetopiony. Jeśli wspominamy dziś cały wiek, to było to w nim największe sportowe świętokradztwo.
Współpracownik Rimeta, Henri Delaunay, jako pierwszy rzucił hasło przeprowadzenia mistrzostw Europy dla reprezentacji krajowych. Największe pismo sportowe Europy, paryska "L'Equipe", poprzez swojego komentatora Gabriela Hanota, nakłoniło UEFA do zorganizowania turnieju dla mistrzów krajowych, dając początek tak dziś rozbudowanym rozgrywkom pucharowym. Bez Hanota nie byłoby "piłkarskich śród", Ligi Mistrzów i podobnych rozgrywek na innych kontynentach, wzorujących się na Europie, z południowoamerykańskim Copa Libertadores włącznie.
"France Football", cieszący się przez lata opinią najbardziej opiniotwórczego tygodnika piłkarskiego w Europie (jakiż był mój szok, kiedy mając go po raz pierwszy w rękach, w roku bodajże 1970, zobaczyłem, że jest czarno-biały), wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata. Tak w roku 1956 narodziła się "Złota Piłka" - marzenie każdego, kto biega po boisku.
Środowy rytm
Wydaje się, że do popularyzacji futbolu w największym stopniu przyczyniły się rozgrywki klubowe, a rola telewizji w tym procesie wymaga całkowicie odrębnego opracowania przez socjologów kultury. "Puchary" miały swój środowy rytm. Dzięki nim nawet do najuboższych krajów i zabitych deskami wiosek, jeśli miały drużyny zajmujące czołowe miejsca w lidze, przyjeżdżali zawodnicy o najbardziej znanych nazwiskach. Każdy mógł ich dotknąć, a przynajmniej zobaczyć w telewizji. A ponieważ w dobrych klubach występowali futboliści z krajów pozaeuropejskich, rozgrywki te dawały przegląd znany tylko z odległych geograficznie mistrzostw świata.
Każde pokolenie miało swoich idoli i mecze, które szczególnie pamięta. Dla mnie to był finał rozgrywek o Puchar Klubowych Mistrzów Europy, rozegrany w Amsterdamie w maju 1962 pomiędzy Realem Madryt a Benficą Lizbona. Pierwszy pokazywany w Telewizji Polskiej. Niezależnie od sentymentów to był ważny mecz. Kończył niepowtarzalną w tym stuleciu dominację jednego klubu - Realu. Kto nie widział na stadionie di Stefano, Puskasa czy Gento, a ile było takich szans, mógł przyjrzeć im się za pośrednictwem telewizji. I zdziwić się przy okazji, że Argentyńczyk di Stefano, być może najlepszy piłkarz wszystkich czasów, to nie jest kruczowłosy amant, tylko łysawy, niezbyt wysoki blondyn. Zdziwiliśmy się po raz wtóry, kiedy zobaczyliśmy, że najlepsi piłkarze Benfiki, z Eusebio i Coluną na czele, pochodzą z portugalskich kolonii w Afryce. W ten sposób dotarł do naszej świadomości fakt, że w piłkę nożną gra się nie tylko w Europie i Ameryce Południowej. I to jak się gra!
Reklama ważniejsza od goli
Telewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie. Doceniona w Ameryce, gdzie pomogła Kennedy'emu zwyciężyć w wyborach, i w Związku Radzieckim, kiedy pokazała wracającego z kosmosu Gagarina, dostrzegła swoją szansę w sporcie. Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów.
Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: Czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Relacje z najważniejszych turniejów piłkarskich przekazywane są za pomocą ponad dwudziestu kamer i coraz więcej kibiców woli oglądać to wszystko, siedząc wygodnie w domu, niż iść na stadion, wydawać na bilet i narażać się na ataki chuliganów. Oglądając mecz w domu, człowiek widzi więcej, słucha czasami nawet fachowego komentarza, ale nie uczestniczy.
Perfekcyjnie pokazywane mistrzostwa we Francji, pełne zbliżeń i powtórek, jakich nie było wcześniej, odkryły na nowo piękno futbolu, który dla wielu osób jest już zbyt szybki. A jednak maestria technologiczna ma złe strony. Pół roku po mistrzostwach brałem udział w naradzie specjalnej grupy piłkarskiej Eurowizji w Genewie. Stwierdzono tam, że wszystko to, czym fascynowali francuscy realizatorzy, jest w gruncie rzeczy artystyczną wizją rzeczywistości, a powtórki zabierały nawet kilka minut meczu. Czy istnieje więc wybór? Mecz na stadionie czy przed telewizorem? Myć ręce czy nogi?
Magia gwiazd
Każde kolejne pokolenie uważa, że najlepsi piłkarze grali w jego czasach. Dla mnie to byli Deyna, Lubański, Gadocha, Szarmach, wcześniej Pol. Nikt nie kwestionuje ich wielkości, ale starzy, odchodzący już kibice, pamiętający więcej mówili - Lubański? Żaden gracz. Wilimowski to był gracz.
Ciekawe, że tego typu emocje towarzyszą na ogół wyborom piłkarzy bliższych sercu, bo znanych. Kiedy mowa o gwiazdach światowych, sporów jest mniej. Pele znów został wybrany na sportowca XX wieku, chociaż jest przedstawicielem sportu zespołowego. Ale Pele jest legendą wszystkich czasów. Gdy miał 16 lat, został po raz pierwszy mistrzem świata, dzięki czemu od początku kariery wzbudzał sympatię na całym globie. Świat mu kibicował i współczuł, kiedy na mistrzostwach w Anglii najpierw bułgarscy, a potem portugalscy obrońcy usiłowali połamać mu nogi. Świat ten widział dzięki telewizji dramat piłkarza i tym bardziej życzył mu szczęśliwego powrotu. To trochę tak jak z Manchesterem po katastrofie lotniczej, w której zginęli jego zawodnicy. Pele był graczem genialnym, a do tego zawsze fair. Nie zapomniał swoich korzeni, pomagał biednym, umiał zachować się po zejściu z boiska, nigdy nie wiązały się z nim żadne afery. A poza tym nie mieszkał i nie grał w Europie, która mogła go zepsuć. Był daleko, w Santosie i Nowym Jorku, a przez to jeszcze bardziej tajemniczy. To samo dotyczy Garrinchy, fenomenalnego prawoskrzydłowego z krótszą nogą, którego nieziemskie zwody zna się głównie z opowiadań, bo nigdy nie opuścił Brazylii.
Maradona, porównywalny z Pele pod względem posługiwania się piłką, był absolutnym zjawiskiem lat osiemdziesiątych. Sposób gry od czasów Brazylijczyka zmienił się, więc Maradona, potrafiący wygrywać mecze w pojedynkę, zasługiwał na wyjątkowe uznanie. Jednak, w przeciwieństwie do Pelego, Argentyńczyk okazał się człowiekiem słabym i nie dającym sobie rady z ciężarem sławy. Nie wytrzymuje więc żadnego porównania ani z Pele, ani z kilkoma innymi piłkarzami. Wykrycie u niego środków dopingujących podczas mistrzostw świata w USA stanowiło dla futbolu szok.
Doping u piłkarzy, awantury na trybunach i wokół nich, ceny na zawodników, niewspółmiernie wysokie w stosunku do ich umiejętności, ponad miarę rozbudowane rozgrywki międzynarodowe, to zagrożenia ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje na kryzys piłki nożnej. Wprost przeciwnie.
Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku
1904- powstanie FIFA
1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii
1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM
1930 - pierwsze mistrzostwa świata
1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley
1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie
1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4
1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji
1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej".
1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel
Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku
1. Pele (Brazylia)
2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania)
3. Franz Beckenbauer (RFN)
4. Johan Cruyff (Holandia)
5. Bobby Charlton (Anglia)
6. Ferenc Puskas (Węgry)
7. Michel Platini (Francja)
8. Diego Maradona (Argentyna)
9. Marco van Basten (Holandia)
10. Garrincha (Brazylia) | Brazylia, uchodząca za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Grało się więc jak w Anglii. Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Problem ten jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w 1904 sami Europejczycy. Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku
1904- powstanie FIFA
1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii
1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM
1930 - pierwsze mistrzostwa świata
1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley
1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie
1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4
1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji
1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej".
1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel
Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku
1. Pele (Brazylia)
2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania)
3. Franz Beckenbauer (RFN)
4. Johan Cruyff (Holandia)
5. Bobby Charlton (Anglia)
6. Ferenc Puskas (Węgry)
7. Michel Platini (Francja)
8. Diego Maradona (Argentyna)
9. Marco van Basten (Holandia)
10. Garrincha (Brazylia) |
GOSPODARKA ŚWIATOWA
Jeśli trzecia droga istnieje, to przebiega ona między państwowym socjalizmem i korporacyjnym, globalnym kapitalizmem
Janusowe oblicze globalizacji
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
KAZIMIERZ KRZYSZTOFEK
Globalizacja jako najważniejszy bodaj proces naszego czasu zasługuje na to, aby patrzeć na jej dobre i gorsze strony. Nie jest to łatwe, z każdego punktu globu widać ją bowiem inaczej.
Korzyści globalizacji widziane oczami jej zwolenników:
- globalizacja ekonomiczna osiągnięta dzięki usunięciu barier wolnego handlu towarami i pieniędzmi promuje konkurencję, efektywność, przysparza miejsc pracy, obniża ceny dóbr konsumpcyjnych itp.;
- prywatyzacja, która przenosi zarządzanie i zasoby od rządów w prywatne ręce, poprawia efektywność; państwo ma dbać o infrastrukturę, rządy prawa, prawa własności, stać na straży umów;
- bez globalizacji utrudniony jest transfer czynników rozwojowych, nic nie przyciąga inwestorów itp.;
- coraz trudniejszy żywot mają wszelkiego rodzaju dyktatury;
- globalizacja per saldo opłaci się wszystkim społeczeństwom, ponieważ coraz bardziej technologizujący się biznes światowy wymaga coraz więcej tego, co się określa jako kompetencję cywilizacyjną - po prostu coraz lepszego wykształcenia.
Eliminuje wielkie wojny
Optymalne zachowanie jednostek, grup i całych społeczeństw polega do dostosowaniu się do tego procesu, znalezieniu sobie w nim niszy. Alternatywą korporacji ponadnarodowych jest system bazujący na zasadach, które znamy i których wynikiem jest świat wojen i konfliktów wywoływanych nacjonalizmami i szowinizmami. Najnowsza historia daje do ręki argumenty adwokatom globalizacji.
Do najważniejszych zalet globalizacji zalicza się to, że eliminuje ona wielkie wojny. Jeśli się nadal toczą, to przyczyną nie jest globalizacja, lecz - na przekór niej - dogorywające waśnie etniczne. Wszystkie wielkie cywilizacje powstały dzięki ideologicznie, kulturowo czy religijnie usankcjonowanym podbojom. Cywilizacja globalna ma szanse być pierwszą, która powstanie nie w wyniku fizycznych zawładnięć i pokonania schizmy. Globalizacja wymaga przestrzegania pewnych norm, z których najważniejszą jest pokojowe rozwiązywanie konfliktów. Sankcją za nieprzestrzeganie tej normy staje się dziś groźba wykluczenia z "globalnego plemienia", poza którym nikt sobie nie poradzi we współzależnym świecie. Nawet jeśli nie będzie się przestrzegać tej normy z przekonania, to będzie się to czynić z rozsądku: świat staje się tak gęstą siecią powiązań wszelkiego rodzaju, że wszczynanie konfliktów będzie po prostu nieopłacalne, gdy powód, dla którego wszczynano wojny - zawładnięcie obcym terytorium - przestaje się liczyć jako źródło bogactwa i siły. Jedyne wojny, których nie da się uniknąć, to wojny handlowe, ale one nie powodują ofiar.
Pomoże środowisku naturalnemu
Globalizacja pomoże także środowisku naturalnemu; pod koniec XX wieku świat rozwinięty potrzebuje tylko 50 procent surowców wymaganych do produkcji tej samej wartości dóbr co w 1960 roku. Globalizacja wymusza innowacyjność, a ta oznacza mniejsze koszty, lepsze technologie, przyjazne środowisku i ludziom, energooszczędne. Rezygnacja z tych technologii groziłaby dewastacją planety. Bez czynników rozwoju płynących z rynku globalnego większość krajów nie miałaby szans na rozwój. Dzięki mobilności kapitału w ciągu pół wieku nastąpił pięciokrotny wzrost gospodarczy w skali planety, handel międzynarodowy zwiększył się dwunastokrotnie, a inwestycje bezpośrednie około trzydziestu razy.
Nikt nie wymyślił lepszej formuły
Wedle raportu Banku Światowego z 1998 roku w latach dziewięćdziesiątych 70 procent nowych firm i fortun wyrosło na rynkach oferujących nowe produkty i usługi, których nie było w poprzedniej dekadzie; w ciągu następnej dekady tempo będzie jeszcze szybsze: 80 - 90 procent sprzętu zostanie wymienione na nowy, oszczędny, tańszy, redukujący zużycie surowców. Coraz więcej inwestycji bezpośrednich kierowanych jest na badania i rozwój, które z definicji są proekologiczne; coraz mniej ludzi w skali globalnej pracuje w wytwórczości, a coraz więcej w "czystych" usługach. Możemy uzyskać błyskawiczne informacje z banków danych na całym świecie. Różne dziedziny wiedzy zapładniają się wzajemnie ideami i pomysłami. Kreatywność ogromnie wzrasta, tempo innowacji będzie bardzo szybkie. Twórczość na potrzeby rynków globalnych daje zajęcie i dochody, a także satysfakcję z tego, że jest się zdolnym do cywilizacyjno-kulturowej kooperacji ze światem.
Globalizacja dopiero raczkuje, korzysta z upadku konkurencyjnego systemu, jakim był socjalizm. Świat jeszcze płaci frycowe. Nie zachęcający początek globalizacji jest koniecznym kosztem, tak jak kapitalizm manchesterski był wprowadzany wielkim kosztem społecznym, zanim doszło do jego humanizacji. Na rezultaty globalnej modernizacji przyjdzie też poczekać. Należy więc zaakceptować obecne nierówności w skali światowej, pod warunkiem jednak, że uzna się je za cenę przyszłych korzyści.
Globalizacja po prostu musi mieć ludzką twarz albo jej nie będzie wcale. Będzie się ona cywilizować, pod warunkiem że nie będzie ruchów antyglobalizacyjnych na wielką skalę. Obrońcy globalizacji twierdzą nie bez racji, że warunki pracy w krajach najbardziej zacofanych odbiegają od tych w krajach centrum, ale biznes lokalny stwarza jeszcze gorsze. To prawda, że ludzie w biednych krajach są eksploatowani, ale dzięki napływowi kapitału setki tysięcy mają jakąkolwiek pracę.
Podsumowując argumenty przemawiające za globalizacją, można powiedzieć, że jej obrońcy stosują retorykę Winstona Churchilla: globalizacja jest może i złą formułą na ład światowy, ale nikt nie wymyślił lepszej. Żaden inny ład nie stwarza nadziei na odzianie, wykarmienie i zapewnienie schronienia sześciu, a w przyszłości więcej miliardom ludzi.
Teraz o negatywach
Zarzuty pod adresem globalizacji czynią ją odpowiedzialną za:
- zdeformowany rozwój większości społeczeństw;
- poważne straty kulturowe;
- erozję społeczeństw obywatelskich tam, gdzie one istnieją, i uniemożliwianie ich powstania na obszarach, na których brak tradycji demokracji;
- osłabianie pozycji państw narodowych jako ważnych aktorów międzynarodowych;
- destabilizację globu przez pogłębianie napięć na tle rosnącego ubóstwa i presji emigracyjnych;
- prowokowanie fundamentalizmów;
- sprzyjanie niekontrolowanym procesom transnarodowym o charakterze patologicznym (korupcja, zorganizowana przestępczość);
- ekspansję ponadnarodowych organizmów, których nikt nie kontroluje;
- przekształcanie milionów ludzi w tani towar;
- niszczenie solidarności społecznej w skali wewnętrznej społeczeństw oraz na skalę międzynarodową przez gwałcenie podstawowych zasad sprawiedliwości.
Na takiej krytyce globalizacji wyrosła cała plejada autorów dorównujących międzynarodowym rozgłosem czołówce jej obrońców. Nie brak wśród nich także autorów pochodzących z USA, kraju, któremu wszędzie na świecie przypisuje się rolę głównego beneficjenta globalizacji. Głośny na Zachodzie, ale mniej znany w Polsce David Korten, zaprzysięgły krytyk korporacji, powiada, że żyjemy w świecie, w którym setki miliardów dolarów goni za zyskami w globalnym kasynie, które nie są inwestowane w produkcję, co powoduje niewyobrażalne marnotrawstwo na skalę światową. Obowiązuje prosty zestaw: uprościć, zredukować, zwolnić zbędną załogę, zrestrukturyzować, zderegulować, zliberalizować, konkurować. Słowem: ekonomia wysokiej wydajności i high-tech pożerają dobrobyt i pracę oraz wypluwają konsumentów.
Zwycięzca bierze wszystko
Taka globalizacja może zagrozić politycznej stabilności demokracji zachodniej: zwycięzca bierze wszystko, znika więcej miejsc pracy, niż się tworzy, los pracownika zależy nie tyle od kondycji firmy, jak to miało miejsce w narodowych przemysłach, ile od globalnej strategii korporacji. Poprzednio narody, społeczeństwa, jednostki konkurowały odpowiednio z innymi narodami, społeczeństwami; dziś jednostka w świecie kurczącej się pracy zabiega o względy swego korporacyjnego pracodawcy. W skali globu pracy nie przybywa, lecz jest jedynie redystrybuowana; wygrywają ci, którzy godzą się na niższe płace, zwolnienia z podatków, obniżone wymogi ekologiczne, gorsze warunki pracy. W ten sposób bogactwo przepływa ze społeczności do korporacji i udziałowców. Trudno w tych warunkach żądać od narodów, aby były bardziej konkurencyjne globalnie, kiedy wiadomo, ze konkurencyjne mogą być jedynie korporacje.
Narody muszą zrozumieć, że sama konkurencja je niszczy, dlatego muszą także rozwijać kooperację. O jakiej zresztą konkurencji można mówić, gdy na globalnym rynku nie ma w zasadzie regulacji, która powściągałaby rynkowe żywioły. Globalizacja to rozciągnięta na świat konkurencja, której nie ma na rynkach narodowych, nawet w takich ostojach liberalizmu jak USA czy jeszcze do niedawna Hongkong. Na rynku są rekiny i płotki, i tych drugich nikt nie chroni. Sytuację mogłaby nieco uzdrowić międzynarodowa solidarność, ale tej nie ma ani po stronie bogatych, ani biednych.
Większość skazana
Jedynie silne i bogate państwa są partnerem, z którym korporacje muszą się liczyć. Dlatego też globalizacja w centrum może mieć ludzką twarz w przeciwieństwie do peryferii, gdzie przybiera często odrażające oblicze. Jest mrzonką, że wzrost bogactwa w skali globalnej wyeliminuje biedę. Rozwój w warunkach globalizacji stwarza szanse mobilności społecznej tylko mniejszości, większość zaś będzie skazana na szukanie szans wyrwania się z nędzy.
David Korten nazywa to zdradzeniem Adama Smitha przez globalny kapitalizm, gdyż pluralizm i konkurencyjne rynki, czyli tradycyjny kapitalizm, są zastępowane przez korporacyjną, centralnie planowaną i zarządzaną gospodarkę. Gospodarka służy ludziom, interesowi publicznemu, jeśli sprzyja rozwojowi wspólnoty, opiera się na zaufaniu, współpracy i wzajemnych zobowiązaniach, niezależnych od dalekich układów, własność jest lokalna, a działalność komercyjna wykonywana przez małe przedsiębiorstwa. Silne demokratycznie i odpowiedzialne rządy wprowadzają w życie produktywną społecznie funkcję rynku, silne i politycznie aktywne społeczeństwa obywatelskie zmuszają rząd do odpowiedzialności za sferę publiczną.
Rynek globalny neguje wszystkie te warunki.
Duży biznes i mały rząd to klęska dla sfery publicznej. Jeśli nie chcemy wtrącania się rozbudowanego państwa w biznes, to ten musi być mały, nie może to być kapitalizm korporacyjny. Jeśli w ogóle jest jakiś sens szukania trzeciej drogi, to przebiega ona między państwowym socjalizmem i korporacyjnym, globalnym kapitalizmem.
Obie szale, na których ważą się plusy i minusy globalizacji, są - jak widać - pełne. Należałoby się zastanowić, jak się wahają między Odrą i Bugiem.
Autor jest socjologiem. Wykłada w Uniwersytecie Jagiellońskim i Uniwersytecie w Białymstoku. | Globalizacja jako najważniejszy bodaj proces naszego czasu zasługuje na to, aby patrzeć na jej dobre i gorsze strony. Nie jest to łatwe, z każdego punktu globu widać ją bowiem inaczej.
Korzyści globalizacji widziane oczami jej zwolenników:
Do najważniejszych zalet globalizacji zalicza się to, że eliminuje ona wielkie wojny. Jeśli się nadal toczą, to przyczyną nie jest globalizacja, lecz - na przekór niej - dogorywające waśnie etniczne. Cywilizacja globalna ma szanse być pierwszą, która powstanie nie w wyniku fizycznych zawładnięć i pokonania schizmy. Globalizacja wymaga przestrzegania pewnych norm, z których najważniejszą jest pokojowe rozwiązywanie konfliktów. Sankcją za nieprzestrzeganie tej normy staje się dziś groźba wykluczenia z "globalnego plemienia", poza którym nikt sobie nie poradzi we współzależnym świecie.Globalizacja pomoże także środowisku naturalnemu;Globalizacja wymusza innowacyjność, a ta oznacza mniejsze koszty, lepsze technologie, przyjazne środowisku i ludziom, energooszczędne. Teraz o negatywachZarzuty pod adresem globalizacji czynią ją odpowiedzialną za:
- osłabianie pozycji państw narodowych jako ważnych aktorów międzynarodowych;- destabilizację globu przez pogłębianie napięć na tle rosnącego ubóstwa i presji emigracyjnych;
- ekspansję ponadnarodowych organizmów, których nikt nie kontroluje;
Taka globalizacja może zagrozić politycznej stabilności demokracji zachodniej: zwycięzca bierze wszystko, znika więcej miejsc pracy, niż się tworzy, los pracownika zależy nie tyle od kondycji firmy, jak to miało miejsce w narodowych przemysłach, ile od globalnej strategii korporacji.Jedynie silne i bogate państwa są partnerem, z którym korporacje muszą się liczyć. Dlatego też globalizacja w centrum może mieć ludzką twarz w przeciwieństwie do peryferii, gdzie przybiera często odrażające oblicze. Jest mrzonką, że wzrost bogactwa w skali globalnej wyeliminuje biedę. Duży biznes i mały rząd to klęska dla sfery publicznej. Jeśli nie chcemy wtrącania się rozbudowanego państwa w biznes, to ten musi być mały, nie może to być kapitalizm korporacyjny. Jeśli w ogóle jest jakiś sens szukania trzeciej drogi, to przebiega ona między państwowym socjalizmem i korporacyjnym, globalnym kapitalizmem. |
Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek domagać się poszanowania naszej kultury, o co tak gwałtownie występuje Fallaci
Głos w obronie Zachodu
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
BRONISŁAW WILDSTEIN
Po dziesięciu latach milczenia sławna dziennikarka i pisarka włoska, śmiertelnie dziś chora Oriana Fallaci, na łamach "Corriere della Sera' (29.09) wybuchnęła tekstem, który obudził burzę. Wygląda na to, że "GW", która tekst przedrukowała, przestraszyła się jego konsekwencji i opublikowała później wyłącznie wybór zagranicznych tudzież krajowych napaści na autorkę (mimo że odpowiedzią na "Wściekłość i dumę" nie był na świecie wyłącznie chór potępienia).
Głosem szczególnym, choć jedynie do ostateczności doprowadzającym tezy oponentów Fallaci, był artykuł polskiego eksperta od poprawności politycznej, Konstantego Geberta, który nie tylko subtelnie uznał autorkę za emanację "europejskiego chama", ale przede wszystkim oburzył się, że artykuł został wydrukowany. Gebert zawyrokował, że w odniesieniu do tego typu niesłusznych tekstów redakcji przysługuje wyłącznie prawo krytycznego ich omówienia. W nagonce wzięła udział również Rada Etyki Mediów, która zaprotestowała przeciwko tego typu publikacjom. Uznano, że pisarka szerzy nienawiść i nawołuje do rasizmu.
Na świecie jeszcze większą wrzawę wywołało wystąpienie premiera Włoch Silvia Berlusconiego, który podkreślił wyższość zachodniej cywilizacji ze względu na przestrzeganie w niej praw człowieka.
Przerobić po swojemu
Swojego czasu lewicowi strażnicy poprawności politycznej załatwiali swoich przeciwników określeniem "faszysta". Dziś takim epitetem młotem stało się określenie "rasista". Nie chodzi oczywiście o to, że rasizm nie występuje i nie należy strzec się tego typu aberracyjnych i niebezpiecznych postaw. Jednak łatwe szermowanie tym epitetem walnie przyczynia się do jego banalizacji, a w efekcie rehabilitacji. Skoro tak wiele zjawisk i postaw określić można jako rasistowskie, skoro określenie to traktowane jest jako instrument dezawuowania adwersarzy, to trudno utrzymać wobec niego odium, które rasizmowi rzeczywiście się należy. Nie sposób też wyodrębnić i nazwać rasizmu prawdziwego. Jeżeli określana jest tak każda niewygodna postawa, to coraz trudniej będzie wzbudzić oburzenie z powodu rasizmu autentycznego. Podobnie rzecz ma się w Polsce (i nie tylko) z oskarżeniem o antysemityzm.
Nieograniczone możliwości rzucania oskarżeń o rasizm stworzył zawodowym antyrasistom koncept "rasizmu kulturowego". Zmienił on zasadniczo znaczenie pojęcia rasizmu. O ile bowiem hierarchizacja ludzi ze względu na przynależność rasową jest ponurym absurdem, o tyle hierarchizacja kultur i ich przejawów jest nieuniknionym elementem każdego wartościowania. Przynależność rasowa jest dana człowiekowi niezależnie od niego, i to ostatecznie, w wypadku kultury sprawa ma się inaczej - zwłaszcza współcześnie. Kultura jest bytem złożonym i człowiek przynależący do niej może ją przekształcać, przyjmować aktywną postawę wobec konkretnych jej przejawów, a wreszcie odejść od niej.
Uznanie, że nie możemy wartościować kultur i ich określonych aspektów, oznacza, że nie możemy wartościować w ogóle. Jest to stwierdzenie nie tylko absurdalne, ale i paradoksalne. U jego fundamentów musi leżeć mocne przeświadczenie o równowartości wszystkich kultur - a przeświadczenie takie sformułować można wyłącznie na gruncie kultury zachodniej.
Ten wstrętny Berlusconi
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazał się tekst Fallaci, włoski premier Silvio Berlusconi powiedział, że "musimy być świadomi wyższości naszej cywilizacji, systemu, (...) który w przeciwieństwie do krajów islamskich gwarantuje poszanowanie praw religijnych i politycznych".
Berlusconi wyraził się jak na polityka niezręcznie, używając określenia "wyższość". Powiedział jednak prawdę: w cywilizacji zachodniej obowiązują prawa religijne i polityczne, w krajach islamskich (poza, w ograniczonym sensie, Turcją) - nie. Jeśli więc prawa takie uznajemy, a odwołują się do nich krytycy Berlusconiego, nie możemy niczego zarzucić jego rozumowaniu.
Niezręcznością Berlusconiego było również stwierdzenie, że "Zachód będzie kontynuował podbój ludów, tak jak podbił komunizm". Oczywiste w tym kontekście było, że premierowi Włoch chodzi o "podbój" kulturowy. Przecież komunizm nie upadł na skutek fizycznej wojny ze światem Zachodu. A więc określenie "podbój" znaczyło w tym wypadku również "podbój świata" przez prawa człowieka i kulturę demokracji.
Ataki na premiera Włoch ujawniały całą wewnętrzną sprzeczność kulturowego relatywizmu. Belgijski minister spraw zagranicznych Luis Michel oświadczył: "wartości europejskie nie pozwalają nam sądzić, że nasza cywilizacja jest wyższa od innych". W wypowiedź tę wpisane jest stwierdzenie, że zasadą naszej cywilizacji jest otwartość na innych. Tylko że w pewnym momencie cecha ta musi wejść w konflikt z cywilizacją zamkniętą na innych, zwłaszcza jeśli cywilizacja ta ma ambicje uniwersalne, a takie ambicje ma również islam.
Popularny pisarz i teoretyk włoski Umberto Eco w artykule "Święte wojny, pasja i rozum" ("La Republica", 5.10), który miał być odpowiedzią na wystąpienie premiera Włoch, a jest ciągiem frazesów składających się na obowiązującą dziś w opiniotwórczych sferach Zachodu poprawną politycznie wykładnią kultury, wzywa, abyśmy spojrzeli na siebie oczyma drugiej cywilizacji. Wezwanie jest słuszne, zawsze płodne jest popatrzenie na siebie cudzymi oczyma, ale apel ten jest właśnie charakterystyczny dla kultury Zachodu. To z jej perspektywy możemy zobaczyć kulturę muzułmańską jako propozycję, nad którą należy pochylić się z dobrą wolą i zainteresowaniem - natomiast w oczach jej reprezentantów możemy zobaczyć Zachód jako materialistyczny świat pochłonięty żądzą indywidualnego użycia, apoteozujący ją w pełnej hipokryzji koncepcji praw człowieka.
W chórze potępień, które wywołała wypowiedź Berlusconiego, nastąpiło pomylenie praw człowieka i uprawnień zbiorowości. Tymczasem w wielu istotnych kwestiach zasady te mogą wchodzić ze sobą w konflikt. Jeśli zbiorowości muzułmańskich imigrantów na Zachodzie nie tylko domagają się prawa do wyznawania swojej religii, ale i budowania swojej społeczności opartej na jej prawach - to konflikt z normą europejską staje się oczywisty. Muzułmańskie prawo - szarijat - jest sprzeczne z prawami człowieka. Pod groźbą śmierci zakazuje apostazji, czyli opuszczenia muzułmańskiej wspólnoty religijnej, ogranicza prawa kobiet i zbudowane jest na zupełnie odmiennej zasadzie niż prawo europejskie, dla którego podmiotem jest osoba ludzka.
Odwoływanie się więc do praw człowieka w polemice z Berlusconim jest wyjątkowo nietrafne, gdyż idea ta o jednoznacznie zachodnim rodowodzie jest sprzeczna z kulturą islamu, a w każdym razie z jej dominującą dziś wersją.
Ta rasistka Fallaci
Fallaci pisze, że wojna wypowiedziana naszemu światu w dniu ataku na USA to "wojna religijna, której chce i którą wypowiada być może tylko odłam tamtej religii". Wzbudziło to oburzenie, a przecież trudno polemizować z tym stwierdzeniem.
Fundamentaliści islamscy odwołują się do religii. To ona jest absolutną podstawą i ostateczną formą ich kultury. Odrzucają możliwość budowy świeckiego państwa, rozdzielenie państwa od religii uznają za herezję. W ich przeświadczeniu jest to wojna religijna.
Nie mają racji i źle interpretują Koran? Co daje nam podstawę do takiego osądu? W islamie nie ma hierarchicznego Kościoła, który mógłby narzucić wiernym swoją interpretację religii. Jedyny w miarę zwarty system kościelny, który od niedawna w odłamie szyickim powstał w Iranie, broni takiej właśnie fundamentalistycznej interpretacji islamu. Ulemowie, czyli uczeni islamscy z całego świata islamu, w ogromnej przewadze (głosy innych są niesłyszalne) głoszą jego interpretację w fundamentalistycznej wersji.
- Islam jest religią miłości - tak brzmi mantra dzisiejszej poprawności politycznej. Podtrzymują to również fundamentaliści, ale dodają - miłości, ale nie dla świata rządzonego przez grzech. "Dom pokoju" to świat rządzony przez wiernych, poza nim rozciąga się "Dom wojny". Tak brzmi tradycyjna i przyjęta powszechnie nie tylko przez fundamentalistów zasada islamu. Muzułmanin nie nawraca siłą. Podporządkowany władzy muzułmanina innowierca ma prawo wyznawać swoją religię, ale muzułmanin nie może zgodzić się, aby być rządzonym przez niewiernego.
W przeciwieństwie do chrześcijaństwa, które rozpięte jest między skażoną doczesnością a boską transcendencją, islam jest monistyczny. Jest projektem ustrojowym, w którym grzech jest przestępstwem. Projektem, który łatwo zinterpretować w wymiarze totalitarnej ideologii. W przeszłości istniały odmienne interpretacje islamu, również w łonie muzułmańskiej kultury. Ale dziś dominuje złowroga, ideologiczna interpretacja tej religii. Pełni ona dziś funkcję globalnie zreinterpretowanego marksizmu. Za globalną klasę wyzyskiwaczy uznany został bogaty Zachód, świat bezbożny, opętany przez demona materializmu. Zniszczenie go otworzy bramy dla wprowadzenia boskiego porządku na całym świecie.
Ma to również społeczno-polityczną genezę. Muzułmańskie kraje wychodzące z kapitalizmu, a raczej ich elity, chętnie odwoływały się do zachodniego, lewicowego utopizmu. Przejmowały trzecioświatowe warianty marksizmu, arabską wersję socjalizmu. Skończyło się to tak jak zawsze: cywilizacyjną zapaścią i gospodarczą klęską. To na tej glebie wyrósł wymierzony w świat Zachodu fundamentalizm - owoc resentymentu. Ponure utopie totalitarnych dyktatur rodziły się zawsze z poczucia krzywdy i upokorzenia.
O tym wszystkim pełnym namiętności językiem pisze Oriana Fallaci. Pisze o wyższości kultury Zachodu, która ufundowana została na wolności i która zweryfikowała się w historii, przynosząc niespotykaną wcześniej zamożność i cywilizacyjny postęp. To dzięki tej wolności kultura zachodnia zbudowała naukę, nie jakiś pojedynczy wynalazek, ale system poznawania świata i wykorzystywania wiedzy dla potrzeb cywilizacji. Poprawność polityczna każe dziś tonować sukcesy naszej cywilizacji, opowiadać, że Chińczycy wynaleźli papier i proch, kto inny kalendarz, a kto inny jeszcze co innego... Być może wynaleźli, ale nigdy nie zastosowali powszechnie, nie uczynili elementem gospodarki. Powody tego są oczywiste, tak jak oczywiste jest, że nauka powstać mogła tylko w systemie wolności, jaki stworzyła cywilizacja zachodnia. Choć dziś wydaje się, że korzystać z niej mogą wszyscy, również przedstawiciele innych cywilizacji, to w sposób pełny mogą ją adaptować tylko wtedy, kiedy przejmą zasady cywilizacji, która naukę stworzyła. Ostatnim dowodem na to jest klęska komunizmu.
Powodowana szlachetną namiętnością Fallaci często przesadza i bywa nieprzyjemna. Dzieje się tak, gdy odnajduje w sobie wyrozumiałość dla rosyjskich najeźdźców na Afganistan. Przesadza zwłaszcza wtedy, gdy zaczyna postrzegać muzułmanów jako jednorodną zbiorowość. Kultura warunkuje ludzi, ale przecież nie modeluje ich ostatecznie. Z Fallaci nie sposób się zgodzić, kiedy zaczyna wrzucać do jednego worka i uznawać za plagę wszelkich muzułmańskich imigrantów, którzy przybyli do Europy. Ale kiedy oburza się na ekscesy europejskiej tolerancji wobec barbarzyństwa niektórych imigrantów, kiedy uznaje, że kraje europejskie winny domagać się od wszystkich stosowania się do swoich zasad - ma rację.
Racje polityków - prawdy pisarzy
Bush zachowuje się rozsądnie, starając włączyć do antyterrorystycznej koalicji jak najwięcej krajów muzułmańskich. Trzeba starać się uniknąć globalnej konfrontacji cywilizacyjnej. Zmiażdżenie ośrodków terrorystycznych przy utrzymaniu choćby neutralności większości krajów islamskich będzie sukcesem i może ograniczyć skalę konfliktu. Dla osiągnięcia takich celów trzeba bardzo ważyć słowa i często unikać mówienia prawdy. Dlatego z perspektywy politycznej wystąpienie Berlusconiego było błędem. Jednak innym regułom winna podlegać działalność intelektualistów, pisarzy, dziennikarzy.
Barbarzyństwo, którego Fallaci doświadczyła i które obserwowała w krajach islamu, jest faktem. Opisując je, spełnia swoją powinność. Zwolennicy poprawności politycznej, którzy nawołują do powstrzymywania się przed tego typu relacjami, bo mogą być one wodą na młyn rasistów, bo są doświadczeniem subiektywnym i deformują prawdę obiektywną, albowiem w każdej kulturze... itd. - przypominają Sartre'a, który protestował przeciw pisaniu o sowieckich gułagach, aby nie pozbawiać nadziei francuskich robotników.
Nie należy zamykać oczu na to, że europejskie kraje azylu dla imigrantów muzułmańskich stały się również krajami azylu dla fundamentalizmu i wyrastającego zeń terroryzmu, który pasożytuje na glebie tolerancji i demokratycznej kultury. To, że kraje europejskie nie potrafią sobie z tym poradzić, jest symptomem rozkładu i tchórzostwa tutejszych elit politycznych. Jeśli istnieją normy prawne, które karzą za działalność antykonstytucyjną, za nawoływanie do nienawiści na tle rasowym i religijnym, to czemu nie można zastosować ich do podejmujących takie działania fundamentalistycznych ugrupowań muzułmańskich? Jak można tolerować pochwały bin Ladena wygłaszane przez "autorytety" religijne w Londynie czy Brukseli? Czy trzeba czekać, aż w kolejnym zamachu, tym razem być może w Europie, zginą znowu tysiące ludzi?
Po zamachu na USA cały Zachód znalazł się w sytuacji wyjątkowej. Czy nie powinien, używając nawet środków wyjątkowych dla liberalnej demokracji, stosowanych jednak, kiedy prowadzi ona wojnę, zniszczyć wszystkich ośrodków fundamentalizmu, nie czekając, aż jeszcze głębiej uda się im zakorzenić w muzułmańskich diasporach?
Mit wielokulturowości
W tym momencie dotykamy być może najbardziej delikatnej kwestii, o której tak gwałtownie pisała Fallaci. Kwestii imigracji. I znowu, jakkolwiek można zarzucić jej przesadę, każdego, kto zna trochę Europę Zachodnią, uderza paradoks. Zbiorowości imigrantów uciekających ze swojego świata przed despotyzmem i nędzą usiłują częstokroć odbudować warunki, które do despotyzmu i nędzy prowadzą. Czy winniśmy więc zmuszać je do przyjęcia zasad naszej kultury?
Mit wielokulturowego państwa jest niebezpieczny i sprzeczny wewnętrznie. Oczywiście, jeśli ograniczymy definicję kultury do rytuału religijnego i obyczaju, to wielokulturowość istnieje już w państwach Zachodu i ma się doskonale. Jeśli jednak kulturę zgodnie ze współczesnymi definicjami rozumieć głębiej, jako model organizacji ludzkiego życia, to od razu pojawiają się problemy. Konflikt dotyczy systemu prawnego, który jest formą życia społecznego. Winniśmy domagać się, aby przybysze przyjęli zasady kultury, z dobrodziejstwa której korzystają. Inaczej fundujemy chaos i - na zasadzie reakcji - rasizm, który ugodzi we wszystkich. Również w niewinnych przybyszy.
Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek domagać się poszanowania naszej kultury, o co tak gwałtownie występuje Fallaci. Tylko że w tym celu sami musimy szanować jej fundamenty. Współczesne relatywizmy kulturowe prowadzą do podważenia naszej kultury, tworząc niebezpieczny klimat, na którym łatwo wyrasta ideologia przemocy. Taki klimat, jaki opisywał choćby Witkacy w okresie międzywojennym. - | Oriana Fallaci wybuchnęła tekstem, który obudził burzę. jeszcze większą wrzawę wywołało wystąpienie Berlusconiego, który podkreślił wyższość zachodniej cywilizacji ze względu na przestrzeganie w niej praw człowieka.Swojego czasu lewicowi strażnicy poprawności politycznej załatwiali swoich przeciwników określeniem "faszysta". Dziś takim epitetem młotem stało się określenie "rasista". O ile hierarchizacja ludzi ze względu na przynależność rasową jest ponurym absurdem, o tyle hierarchizacja kultur i ich przejawów jest nieuniknionym elementem każdego wartościowania. W chórze potępień nastąpiło pomylenie praw człowieka i uprawnień zbiorowości. Tymczasem w wielu istotnych kwestiach zasady te mogą wchodzić ze sobą w konflikt. utopie totalitarnych dyktatur rodziły się zawsze z poczucia krzywdy i upokorzenia. |
POLSKA - EUROPA
Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować Unię Europejską jako partnera, a nie jako przeciwnika
Przyczynek do tematu
JERZY ŁUKASZEWSKI
Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską: niezmiernie trudne do rozwiązania problemy finansowe UE; zyskująca coraz więcej zwolenników opinia, że gruntowna reforma instytucjonalna UE musi poprzedzić jej rozszerzenie; zmiana rządu w Niemczech i odejście ekipy, dla której szybkie przyjęcie Polski do UE rysowało się jako obowiązek polityczny i moralny; coraz silniejszy opór beneficjentów budżetu unijnego, a zwłaszcza Hiszpanii, przeciwko rozszerzeniu UE itd.
Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać w nadchodzących miesiącach i latach. Wezmą w niej udział dziennikarze, politycy, ekonomiści, przedstawiciele grup interesów, profesorowie i duchowni. Niezmiernie ważnym jej składnikiem będzie dialog rządu ze społeczeństwem.
Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji.
1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów.
Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Nie jest ugrupowaniem mechanicznym, ale całością organiczną, opartą nie tyle na bliskości geograficznej, ile na powinowactwie kulturowym i zazębieniu doświadczeń historycznych. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności, nie znanej dotąd w stosunkach międzynarodowych i wyrażającej się m.in. w olbrzymich transferach finansowych z bardziej rozwiniętych państw członkowskich do mniej rozwiniętych. Decyzje organów Uniim - zgodnie z wolą państw członkowskich - mają dla tych ostatnich moc wiążącą w dziedzinach określonych przez traktaty. UE uzupełnia zasadę "suwerenności narodowej" zasadą dobrowolnie budowanej "suwerenności zbiorowej", aby zapewnić państwom europejskim miejsce odpowiadające ich interesom oraz ich specyfice w dzisiejszym świecie. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji, takich jak unia celna, do form bardziej zaawansowanych, takich jak unia walutowa (która stała się faktem 1 stycznia 1999 roku). Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych.
Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej, zapewniając trwały pokój i ustanawiając całkowicie nowe zasady współżycia między państwami i narodami. Integracja z UE będzie również doniosłym przełomem w historii Polski, przyspieszając jej rozwój gospodarczy i społeczny, stabilizując demokrację i gospodarkę rynkową, dając dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa, wiążąc ją politycznie i ekonomicznie z Zachodem, do którego kulturowo i duchowo należy od przeszło tysiąca lat, otwierając przed nią możliwości realnego oddziaływania na sprawy europejskie i światowe poprzez udział w organach unijnych.
2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego.
Porównywalne procesy zachodzą w Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej i świecie arabskim. W przeciwieństwie do czterech czy pięciu istniejących i potencjalnych supermocarstw, państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań ekonomicznych, technologicznych, energetycznych, środowiskowych, politycznych i społecznych końca XX i początku XXI wieku. Państwa Europy Zachodniej zrozumiały wkrótce po drugiej wojnie światowej konieczność integracji, tworząc - w postaci UE - sferę stabilności, intensywnej współpracy i dobrobytu. Przyszłe stosunki międzynarodowe - jeśli nie brać pod uwagę supermocarstw - będą coraz więcej dialogiem między organicznymi wspólnotami państw, a coraz mniej między poszczególnymi państwami, teoretycznie "suwerennymi", ale w gruncie rzeczy bezsilnymi i skazanymi na satelizację. Najbardziej żywotne interesy Polski wymagają więc, by nie pozostała na marginesie europejskiego procesu integracji, tzn. na marginesie UE.
3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to jednak państw mniej rozwiniętych - Irlandii, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Dzięki dostępowi do rynków unijnych, olbrzymiemu transferowi finansowemu oraz dostosowaniu do norm i rygorów unijnych kraje te dokonały większego postępu w ostatnich 15 - 20 latach niż w dwóch poprzednich stuleciach. Zyskały też znaczenie polityczne, o którym nie mogły marzyć przed przystąpieniem do Unii. Wegetujące dawniej na obrzeżach "rdzenia europejskiego", mają dziś możność sprawować - w regularnych odstępach czasu - przewodnictwo UE i wpływać na sprawy międzynarodowe. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE. Doświadczenie uczy ponad wszelką wątpliwość, iż rozszerzenie i upowszechnienie kontaktów z innymi kulturami wzmocniło świadomość własnych, niezbywalnych i niepowtarzalnych cech narodowych oraz przywiązanie do nich.
4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. U nas, bardziej niż w innych krajach, dyskusja na ten temat nie może koncentrować się wyłącznie, albo głównie, na materialnym porównaniu pierwszych z drugimi. Szwajcaria może sobie pozwolić na to, aby jeszcze przez pewien czas pozostać poza UE. Po pierwsze, jest jednym z najbogatszych państw świata. Po drugie, wszystkie państwa, z którymi graniczy, są członkami UE, co stanowi jedną z podstawowych gwarancji jej bezpieczeństwa. Polska, położona między Niemcami a Rosją, między UE a WNP, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości.
Koniunktura międzynarodowa, która przyniosła nam demokrację i niepodległość, nie będzie trwać wiecznie. Przyjdą nowe kryzysy i nowe zagrożenia. Polska o wiele bardziej niż Francja, Włochy albo Hiszpania potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również na płaszczyźnie niematerialnej: w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski. Koszt odbudowy demokracji, niepodległości i gospodarki rynkowej w naszym kraju był nieporównywalnie większy od kosztu, którego wymaga nasza integracja z Unią. Niemniej Polacy wzięli go na siebie, ponieważ byli świadomi jego historycznej doniosłości. Poniosą również koszt integracji z UE, jeżeli debata narodowa pozwoli im zrozumieć, iż chodzi o przełom porównywalny z tym, co miało miejsce w 1989 roku.
5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej. Polacy powinni wiedzieć, jakie siły duchowe i polityczne od początku stały za tym procesem, a jakie były mu przeciwne. Dużym błędem jest sądzenie, że historia to tylko przeszłość, że odeszła, nie zostawiając śladów, że nie ma większego znaczenia dzisiaj. Historia jest rzeczywistością żywą, wciąż obecną wśród nas, określającą naszą tożsamość, nasze postawy i wybory, nasze sympatie i antypatie.
Ludzie, którzy wśród ruin i chaosu okresu powojennego zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu Francji, Niemiec, Włoch i innych krajów. To oni wyciągnęli logiczne konsekwencje z dwóch wojen światowych i zaczęli budować przyszłość na tym, co łączy narody europejskie, a nie na tym, co je dzieli. Ludzi tych, którym patronował aktywnie papież Pius XII, motywowało żywe wspomnienie reformy jedności europejskiej, która istniała w chrześcijańskim średniowieczu.
Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne, m.in. dlatego właśnie, że rysowała im się ona jako "Europa watykańska". To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni - podobnie jak to, iż większość krajów UE jest dziś rządzona albo współrządzona przez partie socjaldemokratyczne - nie zmienia istoty i znaczenia procesu integracji, świadczy natomiast o słuszności i sile idei europejskiej. Obecna sytuacja polityczna na zachodzie Europy jest wynikiem wahadłowego ruchu historii. Naturalną koleją rzeczy zmieni się za parę lat. Dzieło zjednoczenia Europy wpisuje się w logikę historii - jeśli istnieje logika historii. Dlatego rządy i konstelacje partyjne mijają, a dzieło trwa.
6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych". Pośpiech i bezustanna pogoń za sensacją nie pozwalają im często dostrzec nurtu głębszego i przekazać czytelnikom tego, co istotne. Jest oczywiste i naturalne, że w UE państwa członkowskie, regiony, miasta, grupy nacisku, partie polityczne, pracodawcy, pracobiorcy itd. bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości. Bez niego nie byłyby możliwe kolejne postępy jakościowe, a zwłaszcza niedawne utworzenie unii walutowej, wymagające ogromnego wysiłku, dyscypliny i niemałego kosztu społecznego. Bez niego Unia nie byłaby zjawiskiem wyjątkowym pośród innych ugrupowań międzynarodowych. Bez niego Polska nie miałaby żadnych szans na wejście do Unii.
Z drugiej strony, w świetle niektórych informacji prasowych, Unia - a w szczególności jej egzekutywa, czyli Komisja Europejska - rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja, równie ociężała, co pedantyczna. W rzeczywistości cały personel Komisji - urzędnicy, tłumacze, sekretarki, portierzy, gońcy i kierowcy - liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. A nie można zapominać, że UE ma 370 milionów mieszkańców. Zespół urzędniczy Komisji składa się - jak każde zbiorowisko ludzkie - z osób różnego pochodzenia, różnego charakteru, mniej i bardziej sympatycznych. Ale w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji, pracująca nad sprawami nader trudnymi i skomplikowanymi, ożywiona duchem "wspólnotowym". Dziś reprezentuje interesy Unii jako całości oraz interesy obecnych państw członkowskich. Jutro będzie reprezentować interesy Polski.
Z administracją tą negocjujemy sprawę naszego przystąpienia do UE. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. W negocjacji międzynarodowej stoją naprzeciw siebie ludzie z krwi i kości, nie jakieś anonimowe aparaty. Psychologia odgrywa w niej rolę trudną do przecenienia. Pierwszym warunkiem zrozumienia i uwzględnienia naszego stanowiska, naszych potrzeb i naszych celów przez stronę unijną jest okazanie przez nas zrozumienia dla tego, czym jest Unia, jaki jest rzeczywisty margines manewru i co można naprawdę wynegocjować. Jeżeli w nadchodzących miesiącach i latach naszym negocjatorom uda się zyskać szacunek i sympatię partnerów unijnych, to być może jeszcze raz powtórzy się jedna z tych sytuacji, do których zawsze zmierzał Jean Monnet i dzięki którym stała się możliwa integracja europejska: dwie ekipy reprezentujące na początku trudne do pogodzenia punkty widzenia zamienią się stopniowo w jeden zespół, zmierzający do osiągnięcia wspólnego celu wspólnym wysiłkiem.
Autor był w latach 1990 - 1996 ambasadorem RP we Francji. | Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską.
Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji.
UE Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji do form bardziej zaawansowanych. Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych.
Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej.
Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego. państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań końca XX i początku XXI wieku.
Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to państw mniej rozwiniętych. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE.
Polska, położona między Niemcami a Rosją, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości.
Polska potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski.
Ludzie, którzy zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu. Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne. To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni świadczy o słuszności i sile idei europejskiej.
w UE państwa członkowskie bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo interes Unii jako całości.
w świetle niektórych informacji prasowych, Unia rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja. W rzeczywistości cały personel Komisji liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. |
GOSPODARKA
Oszczędzać, inwestować, tworzyć miejsca pracy
Biznesplan dla Polski
WITOLD M. ORŁOWSKI
Zaproponowana przez Ministerstwo Finansów i przyjęta już przez rząd "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. Jej treść wynika po prostu z arytmetyki. Czy chcemy, aby gospodarka szybko się rozwijała? Jeśli mówimy, że tak, to musimy pokazać źródła finansowania jej wzrostu. I to właśnie pokazano w "Strategii..."
Wbrew wszystkim problemom i pamiętając o wszystkich popełnionych błędach, możemy śmiało stwierdzić, że polska gospodarka w latach 90-tych z powodzeniem przebyła pierwszy, najbardziej ryzykowny i najtrudniejszy etap transformacji. Udało się ją zliberalizować, ustabilizować i otworzyć na konkurencję rynku światowego. Udało się stworzyć podstawowe instytucje rynkowe. Nasz sukces najlepiej ilustruje porównanie wyników gospodarczych Polski w ostatniej dekadzie z wynikami jakiegokolwiek innego kraju transformującego swoją gospodarkę. Kombinacja rozkwitającej prywatnej przedsiębiorczości z niezbędnym poziomem stabilności makroekonomicznej zaowocowała tym, że polski produkt krajowy brutto (PKB) zwiększył się w stosunku do roku 1989 o jedną trzecią, a wydajność pracy w przemyśle przetwórczym wzrosła o ponad 60 proc.
Nie oznacza to jednak, że proces polskiej transformacji jest zakończony. Niesłychanie szybki wzrost deficytu obrotów bieżących, obserwowany od roku 1996, jest dowodem na to, że proces reform strukturalnych przebiegał zbyt wolno. Okazało się, że gospodarka nie jest w stanie znaleźć dostatecznych środków na finansowanie swojego wzrostu: zbyt małe są oszczędności gospodarstw domowych, zbyt niskie zyski firm, zbyt wiele kapitału musi być zużywane na finansowanie dziury budżetowej. Gwałtowna reakcja na kryzys rosyjski przypomniała nam, że jesteśmy wciąż postrzegani jako "rynek wschodzący", na którym chętniej się spekuluje, niż dokonuje długookresowych inwestycji. Nadal nie są rozwiązane potężne problemy sektorowe, a o rzeczywistych zdolnościach adaptacyjnych i konkurencyjności polskich przedsiębiorstw przekonamy się dopiero wówczas, gdy członkostwo w UE zniesie bariery dla zagranicznej konkurencji.
Priorytety polityki gospodarczej
Ograniczenia, o których mowa powyżej, musimy brać pod uwagę ustalając dla polskiej polityki gospodarczej priorytety na nadchodzące lata. Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie, przez kilka dziesięcioleci, stopy wzrostu PKB na poziomie co najmniej 6 - 7 proc. To jedyny sposób na likwidację w dającej się przewidzieć przyszłości gigantycznej luki rozwojowej między Polską a Europą Zachodnią. Obecny poziom rozwoju kraju, sięgający zaledwie 40 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej, nie jest wystarczający dla zaspokojenia konsumpcyjnych i cywilizacyjnych aspiracji społeczeństwa. Mając PKB na tym poziomie, postrzegani będziemy zawsze jako ubodzy krewni, żyjący bardziej z zasiłków UE niż z własnej pracy, a zajęcie "godnego Polski miejsca w Europie" będzie jedynie publicystyczną mrzonką.
Osiągnięcie i utrzymanie przez długi okres wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. W latach 90-tych obserwowaliśmy, jak jedna za drugą załamywały się gospodarki krajów, w których wierzono, że wzrost taki może być sfinansowany bez wyrzeczeń, np. przez pożyczanie kapitału z zagranicy. Nie wytrzymały gospodarki naszych najbliższych sąsiadów, Węgier i Czech, przez pewien czas stawiane za wzór udanej transformacji. Mechanizmy załamania były różne, ale zasadnicze powody niemal zawsze takie same: rozziew między potrzebami w zakresie finansowania wzrostu a zdolnością do zmobilizowania dostatecznych zasobów krajowych. Tak jak w planującej ekspansję firmie, tak i w skali kraju potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan, zestawiający niezbędne dla rozwoju wydatki inwestycyjne z bezpiecznymi źródłami ich finansowania.
Aby inwestować, trzeba oszczędzać
Przygotowując taki plan, trzeba zacząć od oszacowania niezbędnych dla rozwoju nakładów. Analiza dotychczasowego rozwoju gospodarczego Polski oraz innych gospodarek rynkowych sugeruje, że osiągnięcie i utrzymanie tempa wzrostu rzędu 7 proc. wymaga w naszym kraju inwestycji sięgających ponad 30 proc. PKB. Oczywiście można wskazać na przykłady krajów, które dzięki niezwykle wysokiej efektywności inwestowania uzyskiwały taki wzrost i niższym kosztem. Można również wskazać na to, że stosunkowo wysokie stopy wzrostu gospodarczego Polski w latach 1995 - 1998 nie wymagały aż tak wielkich inwestycji. Musimy jednak pamiętać, że po latach zaniedbań potrzebujemy ogromnych inwestycji w infrastrukturę, oczyszczenie i ochronę środowiska naturalnego, w rozwój budownictwa mieszkaniowego. Takie inwestycje - niestety - przekładają się na wzrost PKB w znacznie mniejszym stopniu i z większym opóźnieniem niż wymiana parku maszynowego w przedsiębiorstwach, charakterystyczna dla procesów inwestycyjnych lat 1995 - 1998.
Kiedy znamy już swoje potrzeby, musimy zastanowić się nad źródłami ich sfinansowania. Część nakładów można oczywiście pokryć dopożyczeniem kapitału z zagranicy. Jesteśmy jednak nadal "wschodzącym rynkiem", a więc gospodarką, która nie może sobie pozwolić na nadmierne ryzyko. Przekroczenie bezpiecznych granic deficytu obrotów bieżących (będącego prostą konsekwencją pożyczania kapitału z zagranicy) grozi kryzysem walutowym, który może cofnąć rozwój gospodarki o kilka lat. W związku z tym większość środków na sfinansowanie naszych potrzeb inwestycyjnych musimy wygospodarować w kraju, więcej oszczędzając.
Obecnie relacja oszczędności do PKB wynosi u nas niewiele ponad 20 proc. Mówiąc obrazowo, średnio jedną piątą wypracowanego w Polsce dochodu przeznaczamy nie na bieżące spożycie, lecz na finansowanie inwestycji i wzrostu. Uzyskanie i utrzymanie relacji inwestycji do PKB pozwalającej na wzrost w granicach 7 proc., przy rozsądnych ograniczeniach w zapożyczaniu się za granicą, oznacza konieczność oszczędzania od 5 do 10 punktów procentowych PKB więcej. Rzetelny biznesplan dla Polski musi wskazać, skąd te dodatkowe oszczędności zdobyć.
Finanse publiczne i wzrost
Jedną z głównych przyczyn tego, że oszczędności jest w Polsce za mało, jest stan finansów publicznych, które - w postaci różnych podatków - pochłaniają około 40 proc. całej wartości PKB. Oczywiście część tych pieniędzy przeznacza się na inwestycje. Przygniatająca większość z nich jest jednak konsumowana bądź bezpośrednio (wydatki sfery budżetowej), bądź poprzez transfery socjalne.
Zabierane 40 proc. dochodu nie wystarcza sektorowi publicznemu na pokrycie całości wydatków. Sektor publiczny, głównie budżet, dodatkowo pochłania ze skromnego polskiego rynku kapitałowego około 3 proc. PKB, finansując swój deficyt. W ten sposób sektor ten sam nie robi niemal żadnych oszczędności, nakładając jednocześnie ciężar wysokich podatków i pomniejszając tym samym dochody tych sektorów gospodarki, które skłonne są oszczędzać znacznie więcej - gospodarstw domowych i przedsiębiorstw.
Sektor publiczny jest w Polsce niewspółmiernie duży w stosunku do naszych możliwości finansowych. Jest nieefektywny, a struktura jego wydatków - niewłaściwa. Porównania międzynarodowe pokazują, że kraj na poziomie rozwoju Polski nie może znosić takiego ciężaru, jeśli chce się szybko rozwijać. Nie jest też w stanie dobrze wywiązać się ze swoich podstawowych funkcji wobec społeczeństwa i gospodarki. Nakłady na inwestycje publiczne, np. na przyzwoite drogi i oczyszczalnie ścieków, są żenująco niskie w stosunku do potrzeb. Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej problem ten - paradoksalnie - ulegnie raczej zaostrzeniu niż złagodzeniu. UE będzie wprawdzie szczodrze wspierać rozwój polskiej infrastruktury, tworzenie nowych miejsc pracy w regionach przeżywających kłopoty czy też modernizację obszarów wiejskich. Będzie jednak wymagać od Polski znalezienia środków na współfinansowanie tych inwestycji. Również NATO prędzej czy później zacznie coraz mniej poważać członka sojuszu niezdolnego do wysłania w rejon potencjalnego konfliktu choć kilku nowoczesnych samolotów. Polska racja stanu wymaga zwiększenia tak inwestycji publicznych, jak i innych wydatków służących rozwojowi gospodarczemu, choćby na edukację i badania naukowe. Tymczasem pomija się je, by uniknąć drażliwych politycznie decyzji dotyczących stopniowego zmniejszenia ciężaru wydatków socjalnych.
Wejście Polski na ścieżkę szybkiego wzrostu wymaga gruntownej reformy sektora publicznego, zwiększającej stopę oszczędności krajowych i kierującej więcej środków publicznych na cele prowzrostowe. Prosta arytmetyka wskazuje, że można tego dokonać jedynie w drodze stopniowego zmniejszania udziału wydatków socjalnych sektora publicznego w PKB. Nie oznacza to zresztą wcale, że konieczne będą cięcia tych wydatków, a tylko czasowe spowolnienie ich realnego wzrostu zdecydowanie poniżej tempa wzrostu PKB.
Od czego zacząć
Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Przestaniemy w ten sposób zużywać skąpe oszczędności krajowe na finansowanie spożycia. Doprowadzimy do spadku stóp procentowych, zwiększymy stabilność gospodarki, ograniczymy presję na nadmierną aprecjację waluty i ryzyko kryzysu walutowego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Pozwoli to na uproszczenie i ograniczenie skali podatków, w pierwszej kolejności od zmuszonych do coraz bardziej zażartej walki konkurencyjnej przedsiębiorstw, w drugiej od gospodarstw domowych. Pozostawienie większych dochodów w sektorze prywatnym zwiększy skłonność do oszczędzania w skali całej gospodarki, pozwalając na sfinansowanie ambitnego programu inwestycyjnego potrzebnego Polsce do wzrostu. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, by uniknąć ewentualnych kłopotów budżetowych oraz zapewnić inwestowanie polskich oszczędności w efektywny sposób, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki.
Program taki oznaczałby jednak nie tylko zmiany w wysokości podatków - definiowałby ponownie rolę państwa w gospodarce, pozostawiając większe pole do inwestowania i wzrostu dla sektora prywatnego. Celem stopniowego obniżenia relacji wydatków budżetowych do PKB (z około 44 proc. do 35 proc. przed rokiem 2010) nie byłoby po prostu wycofanie się państwa z gospodarki, lecz nadanie jej zdolności do "tygrysiego" wzrostu gospodarczego. Podobny program wprowadzony w latach 1985 -1988 w Irlandii spowodował, że w ciągu kilkunastu lat kraj ten nadrobił wielowiekowe zaległości w rozwoju i stał się najbardziej dynamiczną gospodarką Europy.
Dodatkowy problem: bezrobocie
Należy też pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. Najbliższe dziesięciolecie będzie pod tym względem niesłychanie trudne. Z jednej strony gwałtownie wzrośnie liczba ludności w wieku produkcyjnym, z drugiej zaś na rynek pracy spłynie fala pracowników zbędnych w szybko restrukturyzujących się przedsiębiorstwach. Na nowe miejsca pracy czekać też będzie rzesza mieszkańców wsi, w rzeczywistości już objęta ukrytym bezrobociem. Szacuje się, że dopiero stworzenie w ciągu najbliższych lat 3 - 4 milionów nowych miejsc pracy, głównie w sektorze usług, pozwoliłoby na opanowanie problemu bezrobocia. Polska potrzebuje więc wzrostu gospodarczego, dzięki któremu powstałoby wiele nowych miejsc pracy, zarówno w miastach, jak i na obszarach wiejskich. W przeciwnym razie grozić nam może los Hiszpanii - jej sukcesowi gospodarczemu lat 80. towarzyszyło 25-proc. bezrobocie.
Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał z czasem problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy. Koszty pracy powinny być obniżone przez spadek obciążenia podatkowego i obciążenia składkami emerytalnymi. Proces negocjacji płacowych powinien być uproszczony, koszty zatrudnienia pracowników ograniczone, ich wykształcenie i umiejętności lepsze, a mobilność - większa.
Tylko w ten sposób Polska może stawić czoło wyzwaniom nowego wieku i nadrobić to, co straciła w wiekach poprzednich.
Autor jest dyrektorem Zakładu Badań Statystyczno-Ekonomicznych GUS i PAN oraz Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych NOBE | polska gospodarkaprzebyła pierwszy etap transformacji. Osiągnięcie i utrzymanie wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan.Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe. powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki.Należy pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. |
Skarb państwa traci rocznie około pół miliona złotych przez niekorzystną umowę z Toeplitzem
Skórzany interes społeczny
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Dzisiaj Towarzystwo Wydawnicze i Literackie za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
KRZYSZTOF HAŁADYJ
Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Na 144 mkw. stoi czteropiętrowa kamienica o łącznej powierzchni 422 mkw. Jej właścicielem jest skarb państwa, a podmiotem faktyczne nią władającym - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
W grudniu 1990 roku prawo użytkowania wieczystego zabudowanej działki oraz prawo własności do położonej na niej kamienicy uzyskał, na podstawie ustawy, Ośrodek Dokumentacji Zabytków.
Przy okazji formalności związanych ze spłatą nieruchomości Sąd Wojewódzki w Warszawie dokonał jej wyceny. Cenę działki ustalił na 81,4 tys. zł, a cenę położonej na niej kamienicy, uznanej przez sąd za obiekt zabytkowy, na ponad 400 tys. zł. Dodatkowo ODZ został zobowiązany do uiszczania stałej rocznej opłaty w wysokości 1,5 procent wartości gruntu na konto Wydziału Realizacji Budżetu Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Dziś ODZ płaci rocznie z tego tytułu 6300 zł.
Siedziba Toeplitza
19 kwietnia 1994 roku Marek Konopka, dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy przy Brzozowej 35 z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim, będącym współwłasnością Krzysztofa T. Toeplitza oraz Ryszarda Wojciechowskiego. Towarzystwo za przekazane dotacje z Ministerstwa Kultury - kierowanego wówczas przez Kazimierza Dejmka - rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". Kamienica przy Brzozowej miała być jego siedzibą.
ODZ wynajął Towarzystwu na cele biurowo-redakcyjne lokal o powierzchni 152 mkw., za 1500 złotych miesięcznie. Umowa zakazywała Towarzystwu podnajmowania lokalu innym podmiotom bez zgody ODZ. Co ciekawe, w umowie nie znalazły się żadne zapisy dotyczące waloryzacji czynszu, jego podnoszenia ze względu na inflację oraz możliwości wygaśnięcia umowy w chwili zaprzestania wydawania "Wiadomości Kulturalnych".
Oficjalnie bowiem "Wiadomości", jak zapewniał minister Dejmek, miały być przedsięwzięciem o ogólnospołecznym charakterze. Tym zresztą tłumaczono gigantyczne dotacje (łącznie ok. 4 mln zł), dzięki którym tygodnik mógł przez cztery lata ukazywać się na rynku. Ale i tak nie uchroniło go to od bankructwa w 1998 roku.
Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze.
Dziwne aneksy
Pierwotna umowa pomiędzy ODZ a spółką Toeplitza została, za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Dzisiaj Towarzystwo za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. Na wolnym rynku, jak wynika z ustaleń "Rzeczpospolitej", za podobną kamienicę uzyskać można co najmniej 45 tys. złotych.
Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też z trzech do dziesięciu lat okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu. Sprawiło to, że ODZ, a faktycznie Ministerstwo Kultury, utraciło kontrolę nad nieruchomością. Umowy zawartej na czas określony - 10 lat, nie można bowiem jednostronnie wypowiedzieć.
Na specjalnych zasadach
Dzisiaj trudno doszukać się jakiegoś "ogólnospołecznego charakteru" użytkowania przez Toeplitza nieruchomości przy Brzozowej 35. Mają tam swoją siedzibę jego prywatne pisma "Moda Skórzana" (kwartalnik współredagowany przez Bożenę Toeplitz, żonę KTT), miesięcznik hiphopowo-desko-rolkowy "Ślizg" (współredagowany przez Franciszka Toeplitza, syna KTT), Towarzystwo Wydawnicze i Literackie spółka z o.o. (obecnie własność małżeństwa Toeplitzów), a także lewicowy tygodnik "Przegląd" (jego redaktorem naczelnym jest Jerzy Domański).
Pytany o powody tak niskiego czynszu płaconego przez Towarzystwo, Toeplitz odpowiada, iż wynika to z tego, że kamienica wykorzystywana jest w interesie społecznym. Jako przykład podaje działalność wydawniczą swojej spółki. Jednak nie potrafi wymienić z pamięci przykładów publikacji.
Niechętnie mówi także o finansach. Podkreśla jednak, że umowa najmu ma charakter społeczny, a nie handlowy. - Nasza działalność wydawnicza służy dobrze pojętemu interesowi społecznemu - mówi Toeplitz - nie można więc od nas wymagać, byśmy płacili za najem tak jak instytucje komercyjne. Teatry i muzea też są przecież traktowane na specjalnych zasadach - twierdzi KTT.
Były naciski
Do sprawy niezwykle korzystnej dla Toeplitza umowy najmu powrócił dopiero minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. 26 lipca 2000 roku w piśmie do dyrektora ODZ Roberta Kunkela stwierdził, że zasady prowadzenia gospodarki finansowej przez ODZ budzą jego poważne zastrzeżenia. Zażądał wyjaśnień od Kunkela i poprosił o przedstawienie stanu faktycznego. Równolegle ministerstwo wszczęło kontrolę wewnętrzną, której wyniki wskazywały wyraźnie na niefrasobliwość i niegospodarność urzędników zawierających umowę z Toeplitzem.
W odpowiedzi Kunkel podał, że korzystne dla KTT aneksy podpisywane były na wyraźne życzenia ówczesnego ministra kultury Kazimierza Dejmka. Według wyjaśnień Roberta Kunkela, on sam nie miał praktycznie wyjścia. Dysponowanie nieruchomościami ministerstwa odbywa się bowiem nie tyle za zgodą ministra, ile na jego wyraźne polecenie. - W razie odmowy podpisania umowy - mówi Kunkel - mogłem pożegnać się z pracą. Zapytany, czy podejmował jakieś próby zmiany niekorzystnej umowy już po odejściu ministra Dejmka, Kunkel odpowiada: - Oczywiście. Niestety umowa jest tak skonstruowana, że bez zgody Toeplitza nie ma mowy o jej zmianie. Wysyłane przez nas pisma w tej sprawie były po prostu ignorowane.
Potwierdza to Michał Urbanowski, obecny dyrektor ODZ. - W lutym zaproponowaliśmy podpisanie dodatkowego aneksu aktualizującego umowę, jednak Towarzystwo odmówiło rozmów na ten temat - mówi.
- Umowa jest ważna i nie widzę powodu, aby ją zmieniać - twierdzi Toeplitz.
Czy oznacza to, że ministerstwo jest bezradne? - Niestety tak - mówi Michał Urbanowski - z umowy wynika, że wszystko zależy teraz od Toeplitza.
Potwierdza to analiza prawna, która wpłynęła do ministerstwa 15 stycznia 2001 r. Według niej umowy w obecnym kształcie nie da się w żaden sposób wypowiedzieć, natomiast waloryzacja wysokości czynszu może zostać dokonana tylko na drodze sądowej, co jest kosztowne i długotrwałe.
Kto więc ponosi odpowiedzialność za ten stan? Oficjalnie tylko Robert Kunkel, niefortunny dyrektor ODZ, który podpisał niekorzystny aneks. Dlatego m.in. został odwołany przez ministra Ujazdowskiego w grudniu 2000 roku. Można spotkać się z opiniami, że Kunkel był tylko kozłem ofiarnym, który zapłacił za decyzję Dejmka, ówczesnego ministra kultury. Dejmek, przyznaje, że kamienica została przekazana w najem Toeplitzowi na jego wyraźne polecenie. - Chodziło o zapewnienie "Wiadomościom Kulturalnym" siedziby - mówi. Zaprzecza jednak, jakoby to on układał umowę. - Będąc ministrem, nie miałem czasu zajmować się ustalaniem wysokości czynszu w jakiejś tam kamienicy. Za szczegóły odpowiadał ówczesny szef ODZ - dodaje Dejmek. | Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Na 144 mkw. stoi czteropiętrowa kamienica o łącznej powierzchni 422 mkw. 19 kwietnia 1994 roku Marek Konopka, dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy przy Brzozowej 35 z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim, będącym współwłasnością Krzysztofa T. Toeplitza oraz Ryszarda Wojciechowskiego. Towarzystwo za przekazane dotacje z Ministerstwa Kultury - kierowanego wówczas przez Kazimierza Dejmka - rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". Kamienica przy Brzozowej miała być jego siedzibą. Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze.
Pierwotna umowa pomiędzy ODZ a spółką Toeplitza została, za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Dzisiaj Towarzystwo za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. Na wolnym rynku, jak wynika z ustaleń "Rzeczpospolitej", za podobną kamienicę uzyskać można co najmniej 45 tys. złotych.Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Pytany o powody tak niskiego czynszu płaconego przez Towarzystwo, Toeplitz odpowiada, iż wynika to z tego, że kamienica wykorzystywana jest w interesie społecznym. Jako przykład podaje działalność wydawniczą swojej spółki. Jednak nie potrafi wymienić z pamięci przykładów publikacji. korzystne dla KTT aneksy podpisywane były na wyraźne życzenia ówczesnego ministra kultury Kazimierza Dejmka. |
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński
Nie jestem człowiekiem rewanżu
Fot. Bartłomiej Zborowski
Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej?
Prof. Leon Kieres: Wciąż jestem pytany o stosunek obecnych władz do Instytutu i do mojej osoby oraz w jaki sposób oceniam obecną sytuację polityczną. Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych.
I co pan na to?
- Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tym bardziej doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. Były też formułowane inne życzenia. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie. Nie chciałem, by instytucja, która ma tak istotną rolę i misję do spełnienia wobec narodu, jego historii i tradycji, stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron. Dopóki jestem prezesem IPN, dopóty nie dopuszczę do takiej ewentualności także w przyszłości.
- Wróćmy jednak do pierwszego pytania, czy nikt już nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN?
- Naturalnie nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Czasem spotykam się z dość ostrym atakiem, jak na przykład ostatnio w "Tygodniku Solidarność". Tam niemalże wprost napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany.
- Właściwie jakie one były?
- Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić. Nie jestem człowiekiem rewanżu także wobec takich poglądów. Ale zapytam się tych, którzy tak chcą mnie konfrontować z polskim ustawodawcą: gdzie byli między 18 stycznia 1999 r. a 30 czerwca 2000 r., gdy trwały korowody z wyborem prezesa IPN i potem, gdy trzeba było przygotować Instytut do działania. Wtedy dyskutowano tylko, kto jest godny, a kto godniejszy do objęcia prezesury. Zapomniano, że sam prezes nie wystarczy. Można było mi przynajmniej wskazać budynki, a nie żebym ja sam się tym zajmował. Nie miałem niczego poza kilkoma pomieszczeniami w gmachu Sądu Najwyższego. Kiedy zresztą chcieliśmy szybciej przejąć akta, zakwestionowano warunki techniczne i tego budynku. Teraz mogę powiedzieć, że budynki już są i nie widzę ze strony obecnych dysponentów żadnych problemów z przejmowaniem archiwów. W 90 procentach one już są u nas.
- Czytelnik "Trybuny" postulował w tej gazecie, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN, bo dałoby to wiele milionów złotych oszczędności. Po co nam taka polityczna instytucja, skierowana przeciwko dawnej i obecnej lewicy? Przecież i bez IPN żadna zbrodnia nie może pozostać bez kary - pisze ów czytelnik.
- Po pierwsze, nie jest to Instytut stworzony przeciw lewicy. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. I to jest najważniejsze. Po drugie, w tej kampanii wyborczej pierwszy raz nie wypłynął problem teczek. Dlaczego? Może dlatego, iż one są tutaj i że pilnowałem, by tu się znalazły i nie działy się z nimi jakieś dziwne rzeczy. Nie komentowałem też i nie będę komentował kandydatur na ważne stanowiska państwowe, bez inicjatywy w tej sprawie właściwych osób czy instytucji. IPN nie jest bowiem stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej. Jeśli ktoś chce powołać kogoś na stanowisko, może zwrócić się do nas o materiały. Tak właśnie było w sprawie prokuratora Andrzeja Kaucza. Zwróciły się do nas o to najpierw minister Barbara Piwnik, a potem minister Barbara Labuda. Do głowy by mi jednak nie przyszło, żeby z własnej inicjatywy brać udział w tej historii. Nie zamierzam też być lustratorem w podobnych sytuacjach.
- Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków?
- Stanowczo się z tym nie zgadzam. Nie wiem zresztą, czy w tym wypadku można mówić o poglądach politycznych. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Chciałem zresztą uczynić naczelnikiem biura edukacji publicznej jednego z oddziałów IPN cenionego historyka związanego z lewicą. Odmówił mi ze względu na nadmiar obowiązków. Zatrudniłem też wielu innych, których można posądzać o wszystko, tylko nie o prawicowość. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie". Zapewniam, że nie ma u nas tendencji do jednostronnej interpretacji naszych dziejów. W praktyce również tak nie jest.
- Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP szczególnie związanych z jego niedawnym kierownictwem?
- Kolejne nieporozumienie. W naszym archiwach zatrudniliśmy od początku osiem osób, niektóre z dorobkiem naukowym, wcześniej pracujących w UOP. Nie widzę w tym nic złego. Problem byłby tylko wtedy, gdyby ci ludzie przyszli do nas z jakąś specjalną misją. Nigdy jednak nie będzie tak, że wcześniejsza praca stanie się barierą przy zatrudnianiu w IPN. Dotyczy to też funkcjonariuszy UOP.
- Dla wielu ludzi Instytut i "teczki" to jedno. Jak temu zaprzeczyć, bo przecież hasło "teczki" ma fatalną konotację. Z czym więc powinien kojarzyć się IPN?
- Z wiarygodnością opisu polskich dziejów. Bez Instytutu niemożliwy byłby powrót do weryfikacji oceny dziejów najnowszych.
- A nie będzie to historia nasza i wasza?
- Zapewniam, że nie. Dlatego powiedziałem, że nie odbieram historykowi prawa do autorskiej oceny faktów i materiałów, ale jednocześnie deklarowałem od samego początku, że ma to być instytut służący wszystkim, dlatego że do jego archiwów wszyscy będą mieli dostęp. Jedyne uprzywilejowanie historyka IPN polega na tym, że tu pracuje i szybko może zjechać windą do archiwum. Najważniejsza zasada jest jednak taka, że każdy polski historyk ma prawo zwrócić się do mnie i otrzymać interesujące go materiały, jeśli nie stoi to w sprzeczności z prawem, np. jeśli nie są one akurat objęte tajemnicą śledztwa.
- Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji?
- Przede wszystkim pragnąłbym, by działalność Instytutu znacząco przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności. Chciałbym, byśmy znaleźli odpowiedź na następujące pytanie: czy w świetle informacji znajdujących się w naszych archiwach można wyjaśnić pewne fakty z losów narodu i jednostek. Albo, być może, na podstawie naszych badań trzeba będzie powiedzieć społeczeństwu, że niektórych wydarzeń nie da się wyjaśnić. Tak bywa nie tylko u nas. Pamiętajmy przecież, że nie wyjaśniono jednoznacznie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego, czy premiera Palmego. W Polsce - syna Bolesława Piaseckiego.
- Może uda się natomiast postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Marcelego Nowotki czy docenta Ludwika Widerszala?
- Nie wiem. Mam nadzieję, że znajdziemy w naszych archiwach odpowiednie dokumenty, pozwalające jeśli nie na wszczęcie postępowania - bo to jest kwestia oceny, czy jest to zbrodnia nazistowska, komunistyczna, wojenna, czy inna zbrodnia przeciwko ludzkości - to na wyświetlenie tych zdarzeń. Szukamy. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Chyba w ciągu najbliższych miesięcy będziemy w stanie poinformować o rezultatach podjętych działań. Na temat Jedwabnego wypowiemy się jeszcze w grudniu.
- Na pewno ktoś pana zapyta: co w takim razie z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ?
- Jestem na to pytanie przygotowany. Ponieważ docierają do nas takie informacje, rozmawiałem już o tym z prof. Witoldem Kuleszą, szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności. Uhonorowanie postaw formacji podziemnej może nastąpić i przez to, że ujawnimy takich, którzy byli niegodni powoływania się na przynależność do nich.
- Co trafiło dotąd do archiwów IPN?
- Wszystko to, co powinno, i nic ponadto. Ponad dziewięćdziesiąt procent najbardziej "wrażliwych" akt z UOP wytworzonych do 6 maja 1989 r., a do 31 grudnia 1990 r. z WSI.
- Jest pan pewien, że nie było tu żadnych dwuznacznych sytuacji?
- Znowu odpowiadam krytykom, dlaczego przejmowanie akt szło tak wolno. Jak więc bym się obronił przed takim pytaniem jak pańskie, gdybym gwałtownie, dniami i nocami, zwoził tutaj dokumenty. Przyjęliśmy kardynalną zasadę: wspólne komisje - dotychczasowego dysponenta i IPN - kartka po kartce, parokrotnie liczyły, pakowały, selekcjonowały. Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN, często bardzo poufnych, nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu. Była to operacja na skalę światową, wymagająca szczególnej rozwagi i ostrożności. Ale oczywiście nikt nigdy nie będzie miał stuprocentowej pewności, że wszystko, co nakazuje ustawa, znajdzie się u nas. Trzeba mieć jednak zaufanie do konstytucyjnych organów państwa. Jeśli od początku kierowałbym się zasadą bardzo ograniczonego zaufania, podejrzliwości - do czego, nawiasem mówiąc, z różnych stron mnie namawiano - to nie powinienem tutaj trafić.
- Jaki wpływ na wzajemne relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI?
- W życiu kieruję się zasadą dobrej woli, dlatego oświadczam raz jeszcze, że nie przyglądam się nowym władzom z podejrzliwością. Spotkałem się już z ministrem Zbigniewem Siemiątkowskim i płk. Markiem Dukaczewskim. Otrzymałem od nich gwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom. Minister Zbigniew Siemiątkowski uczestniczył niedawno w posiedzeniu kolegium IPN, w grudniu naszym gościem będzie płk Marek Dukaczewski. Rozmawiałem też z ministrem Jerzym Szmajdzińskim, nadzorującym WSI, który zapewnił mnie, że nie będzie żadnych problemów, bo ustawę muszą zrealizować obie strony.
- Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek?
- Szturmu nie było. Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób. Materiały zaczęliśmy udostępniać najpierw ludziom starszym, po osiemdziesiątce i politykom. Jeśli nie nastąpią jakieś zawirowania wokół nas i sami nie popełnimy jakiegoś błędu, to zainteresowani dość szybko dowiedzą się o zawartości ich teczek.
- Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii?
Nie można wykluczyć, że spowodują je wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat. Komuś mogła się wtedy powinąć noga, mógł popełnić nawet grube świństwo, a potem całym życiem zaświadczył o swojej przyzwoitości.
- Oczywiście, że boję się. Zapewniam jednak, nie dołączę się do tych, którzy mówią, że syn ma cierpieć za grzechy ojca. Nie. W sprawie indywidualnych losów nigdy nie podniosę ręki z palcem wskazującym na syna czy brata jako wartego napiętnowania przez to, iż nosi to samo nazwisko. Wiem oczywiście, że tak może być i pewnie będzie. Mogę zapewnić jednak, iż nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował. IPN to nie supermarket z sensacyjnymi towarami. Ta sfera naszej działalności nie była i nie będzie nigdy reklamowana.
- W teczkach są aż tak straszne wiadomości?
- Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy. Jestem przecież dzieckiem, choć duszą nim nie byłem, socjalizmu. Ale aż tego się nie spodziewałem. Jestem w stanie zrozumieć upadek prostego człowieka. Byłem do tego przygotowany. Joachim Gauck pokazał mi olbrzymią teczkę zwykłego robotnika z NRD, w której były wyznania, dlaczego zgadza się donosić i brać za to pieniądze. Dla mnie jednak czymś szczególnie hańbiącym jest postawa tych, którzy decydowali o losach własnej ojczyzny. Znajdowałem bowiem dokumenty, na których konkretne, bardzo ważne osoby zatwierdzały np. obrzydliwe prowokacje, także propagandowe, w stosunku do Kościoła, Episkopatu.
- W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie?
- Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych. Byli tacy, którzy dawali mi tu trzy miesiące. Uzbierało się ich trochę więcej. Mówiono, że mnie zadepczą. Tak się nie stało. I nie martwię się też o przyszłość Instytutu. | Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. Nie komentowałem też i nie będę komentował kandydatur na ważne stanowiska państwowe, bez inicjatywy w tej sprawie właściwych osób czy instytucji. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie". ma to być instytut służący wszystkim. każdy polski historyk ma prawo zwrócić się do mnie i otrzymać interesujące go materiały, jeśli nie stoi to w sprzeczności z prawem. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Materiały zaczęliśmy udostępniać najpierw ludziom starszym, po osiemdziesiątce i politykom. |
ANALIZA
Grzywna w nowym kodeksie karnym
System stawek dziennych
Poprzedni artykuł z tego cyklu
JAROSŁAW MAJEWSKI
Nowy kodeks karny wprowadza zupełnie inny model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych (stawkowym, taksy dziennej). Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby (art. 33 par. 1).
Obowiązujący k.k. - podobnie jak jego poprzednik: kodeks karny z 1932 r. - stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie (uwaga: wyjaśnienie stosowanych tutaj skrótów podane jest w poprzednim artykule; oba stanowią całość).
System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym. W przeciwieństwie do niego jest praktycznie niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. Przede wszystkim zaś bije konkurenta na głowę w kontekście konstytucyjnej zasady równości.
Najłatwiej dostrzec to na przykładzie. W systemie kwotowym, jeśli jakieś przestępstwo zagrożone jest grzywną np. od 1000 do 50.000 zł, to ustawowe zagrożenie tylko formalnie jest takie samo dla wszystkich jego sprawców. Faktycznie jest tak samo surowe dla tych, których status majątkowy jest jednakowy, a dla wszystkich innych - różne. Prawidłowość łatwa do uchwycenia: im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego faktycznie łagodniejsze. I odwrotnie. Grzywna w wysokości np. 1000 zł po prostu musi byś bardziej dokuczliwa dla biedaka niż dla milionera. W systemie kwotowym owa nierówność ma charakter strukturalny, nieusuwalny. System stawkowy natomiast ją eliminuje. Znowu przykład: jeśli za pewne przestępstwo grozi np. grzywna od 10 do 360 stawek dziennych, to nie tylko formalnie, ale także realnie ustawowe zagrożenie jest jednakowe dla wszystkich sprawców. Przez odpowiednie kształtowanie wysokości jednej stawki można zniwelować dysproporcje różnic w ich zamożności. Grzywna w wysokości np. 100 stawek dziennych może być równie dolegliwa dla osoby niezamożnej i dla krezusa finansowego; oczywiście pod warunkiem, że właściwie określi się wysokość jednej stawki, tj. że stawka dzienna dla pierwszego sprawcy będzie dokładnie tyle razy niższa od stawki dziennej drugiego, ile razy status majątkowy pierwszego gorszy jest od statusu drugiego.
W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach, które wyraźnie się od siebie oddzielają. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się tymi samymi dyrektywami co przy wyznaczaniu dolegliwości kar niemajątkowych - zawartymi w rozdziale VI n.k.k. ("Zasady wymiaru kary i środków karnych"), mianowicie dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym (art. 53 par. 1). Na tym etapie - trzeba to z naciskiem podkreślić - nie pojawia się żadna szczególna dyrektywa wymiaru kary odnosząca się wyłącznie do grzywny, podobna do tej zawartej w art. 50 par. 3 k.k. Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od oceny statusu majątkowego sprawcy! Podstawą rzeczonej decyzji powinna być zawsze wszechstronna analiza wielu okoliczności splatających się w stanie faktycznym będącym przedmiotem postępowania, takich jak motywacja i sposób zachowania się sprawcy, popełnienie przestępstwa wspólnie z nieletnim, rodzaj i stopień naruszenia ciążących na sprawcy obowiązków, rodzaj i rozmiar ujemnych następstw przestępstwa, właściwości i warunki osobiste sprawcy, sposób życia przed popełnieniem przestępstwa i zachowanie się po jego popełnieniu, zwłaszcza staranie o naprawienie szkody lub zadośćuczynienie w innej formie społecznemu poczuciu sprawiedliwości, zachowanie się pokrzywdzonego (art. 53 par. 2), a także pozytywne wyniki przeprowadzonej mediacji między pokrzywdzonym a sprawcą albo ugoda między nimi osiągnięta w postępowaniu przed sądem lub prokuratorem (art. 53 par. 3).
Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360 (art. 33 par. 1). Jednakże od tej zasady - w zakresie granicy górnej - n.k.k. przewiduje sporo wyjątków, zarówno w części ogólnej jak i szczególnej. I tak, w wypadku grzywny: kumulatywnej związanej z przestępstwami określonymi w art. 296 par. 3, art. 297 par. 1 oraz art. 299 górny próg zagrożenia wyznacza liczba (aż!) 2000 stawek (art. 309); nadzwyczajnie obostrzonej oraz łącznej kary grzywny - 540 stawek (art. 38 par. 2, art. 86 par. 1); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary pozbawienia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 180 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1); podobnie dla grzywien występujących w sankcjach związanych z niektórymi drobniejszymi przestępstwami (np. art. 221); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary ograniczenia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 90 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1).
Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami zawartymi w art. 33 par. 3, które można by nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. I tak sąd w kontekście tego rozstrzygnięcia powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe; słowem: dokonać wszechstronnej, wręcz drobiazgowej analizy statusu majątkowego sprawcy.
Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł (art. 33 par. 3). Pewna swoistość związana jest z określaniem wartości jednej stawki w razie łącznej kary grzywny: wymierzając taką karę sąd powinien na nowo określić wartość jednej stawki zgodnie ze wskazaniami art. 33 par. 3, z tym wszakże ograniczeniem, że nie może ona przekraczać najwyższej z ustalonych dla grzywien podlegających łączeniu (art. 86 par. 2).
Na zasadach przewidzianych w n.k.k. wymierzać się będzie także grzywny zawarte w ustawach szczególnych, co nie dotyczy jednak ustawy karnej skarbowej ani wypadków, w których ustawa szczególna określa grzywnę kwotowo (art. 11 przepisów wprowadzających k.k.).
W wyroku orzeczenie dotyczące grzywny w systemie stawkowym może wyglądać np. następująco: "(...) wymierza mu 60 stawek dziennych grzywny, określając wysokość (jednej) stawki na 30 zł (...)".
Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej jest - warto podkreślić raz jeszcze - konsekwentny podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. Cele, którym mają służyć procedury obu etapów, są zupełnie różne: w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie co do surowości kary, o wymiar kary w ścisłym sensie, w drugim - o czysto techniczny właściwie zabieg, mający zapewnić, aby grzywna w określonej liczbie stawek dziennych była faktycznie równie dolegliwa dla wszystkich sprawców, którym ją wymierzono, niezależnie od różnic w stopniu ich zamożności. Założenie to znalazło także formalny wyraz w systematyce n.k.k. Nie bez powodu przecież przepis art. 33 par. 3, zawierający dyrektywę "drugiego etapu", a więc określający, czym należy się kierować przy ustalaniu wysokości stawki dziennej, zamieszczono w zupełnie innym miejscu aniżeli dyrektywy "pierwszego etapu" (tych drugich należy szukać w rozdziale VI "Zasady wymiaru kary i środków karnych", a art. 33 w rozdziale IV "Kary").
Jak widać, istota analizowanego systemu orzekania grzywny wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. Kto zapomni o tej zasadzie albo nie będzie jej rygorystycznie przestrzegał, może łatwo zaprzepaścić zalety systemu stawkowego. Warto z góry przestrzec przed niektórymi z możliwych nieprawidłowości. I tak, nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. Niedopuszczalne jest rozumowanie: "wymierzyłem sprawcy wysoką liczbę stawek, to wobec tego wartość jednej stawki ustawiam stosunkowo nisko; ale gdybym wymierzył mu mniej stawek, to wysokość jednej stawki określiłbym odpowiednio wyżej". Niedopuszczalna jest również - błąd pokrewny - wszelka "żonglerka" z użyciem liczby stawek z jednej strony oraz wysokości jednej stawki z drugiej; błędne byłoby rozumowanie: "wszystko jedno czy wymierzę w konkretnym wypadku 50 stawek grzywny, określając równocześnie wartość stawki na 100 zł, czy też 25 stawek, przyjmując, że wysokość stawki wynosi 200 zł". Nie wolno też najpierw ustalać globalnej kwoty grzywny w złotówkach, a potem odpowiednio "przykrawać" do tego ustalenia rozstrzygnięcia w kwestii liczby stawek oraz wartości jednej stawki. Wreszcie niedopuszczalne jest odwracanie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby (choć co do zasadności tego akurat zastrzeżenia w takim zakresie, w jakim nie chodzi wyłącznie o czystość konstrukcyjną, można mieć poważne wątpliwości).
Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k. Czy oznacza to, że tym samym zniknie z tego systemu model kwotowy? Otóż nie. I nie chodzi tu tylko o przepisy ustawy karnej skarbowej. Na podstawie art. 5 przepisów wprowadzających n.k.k. zostanie utrzymanych w mocy wiele rozsianych po różnych ustawach przepisów karnych, w których granice grzywien określono kwotowo (np. art. 12 ustawy z 9 listopada 1995 r. o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu i wyrobów tytoniowych). Grzywny określone kwotowo spotkać można również w ustawach, które pierwotnie miały wejść w życie nie wcześniej niż n.k.k. (np. art. 171 ust. 1-3 i 5 ustawy z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe), co może świadczyć, że owa dwoistość sposobu orzekania grzywny nie będzie przejściowa.
Żadne z postanowień części ogólnej k.k. ani słowem nie wspomina o grzywnach określonych kwotowo (w części szczególnej oraz wojskowej grzywny takie, naturalnie, również nie występują). Jedynie z lektury art. 11 przepisów wprowadzających k.k. dowiadujemy się, że grzywien kwotowych nie wymierza się "na zasadach przewidzianych" w n.k.k. (od razu pojawia się więc pytanie: to wedle jakich zasad się je wymierza?) W takiej sytuacji nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości, z którymi sądy będą musiały sobie jakoś radzić (problematykę tę mogę tylko zasygnalizować - krótkie choćby jej omówienie wymaga osobnego szkicu).
Czy kłopotów tych nie można było uniknąć? Oczywiście tak. Wystarczyło po prostu wyeliminować wszystkie grzywny kwotowe z naszego systemu prawa karnego, zastępując je grzywnami określonymi w stawkach. W toku prac nad n.k.k. taką koncepcję przyjęto. I nie wiadomo właściwie, dlaczego na koniec od niej odstąpiono.
N.k.k. statuuje ważną i racjonalną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego stosunki majątkowe lub możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji (art. 58 par. 2). Orzekanie grzywny w takiej sytuacji - nierzadkie pod rządem k.k., zwłaszcza do czasu wejścia w życie noweli z sierpnia 1995 r. znoszącej obligatoryjność grzywny kumulatywnej określonej w art. 36 par. 3 k.k. - to świadectwo groźnej niekonsekwencji w polityce karania. Wymierza się sprawcy grzywnę, z góry zakładając, że albo zapłaci ją za niego ktoś inny, albo wykonana zostanie kara zastępcza. W pełni więc trafnie do n.k.k. wprowadzono mechanizm mający zapobiec powstawaniu takich sytuacji.
Jeżeli zajdą przesłanki zastosowania art. 58 par. 2, sądowi nie wolno będzie orzec grzywny. Musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Pewne kłopoty ze stosowaniem zasady określonej w omawianym przepisie mogą się pojawić w wypadku sankcji prostych, opiewających wyłącznie na karę grzywny. N.k.k. takich wprawdzie nie przewiduje, ale można je znaleźć w niektórych innych ustawach (np. art. 24 ust. 1 ustawy o oznaczaniu wyrobów znakami skarbowymi akcyzy). W takiej sytuacji z jednej strony grzywna jest jedyną karą, jaką formalnie można wymierzyć, ale z drugiej - zakazuje tego art. 58 par. 2. Pat? Niekiedy wyjściem będzie sięgnięcie po instytucję określoną w art. 59 (jeśli naturalnie przyjąć, że zakres zastosowania tego przepisu obejmuje również sankcje proste opiewające tylko na grzywnę, bo że tak jest - z przepisu tego wprost nie wynika) i odstąpienie od wymierzenia kary połączone z równoczesnym orzeczeniem środka karnego. Gorzej, kiedy przesłanki zastosowania tej instytucji w danej sytuacji nie zajdą. Jeszcze pół biedy, jeżeli są podstawy do orzeczenia któregoś ze środków karnych. Ale jeżeli ich nie będzie? Nie orzec wobec sprawcy grzywny, to nie zastosować wobec niego żadnego środka represji karnej. Ciekawe, czy ustawodawca był świadom tej konsekwencji.
Na marginesie analizy funkcji art. 58 par. 2 warto zwrócić uwagę na pewien brak harmonii między treścią tego przepisu a treścią art. 33 par. 3. Otóż jest oczywiste, że o rozstrzygnięciu kwestii, czy sprawcy w ogóle wolno wymierzyć grzywnę, powinny decydować te same okoliczności, które potem - jeśli odpowiedź na poprzednie pytanie będzie twierdząca - zdecydują o wysokości stawki dziennej. Trudno przeto pojąć, dlaczego okoliczności wskazane w tym pierwszym oraz w drugim przepisie nie są jednakowe - wyliczenie zawarte w art. 33 par. 3 jest bogatsze o "warunki osobiste i rodzinne sprawcy".
Na koniec trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że n.k.k. przewiduje - nie znaną jego poprzednikowi - możliwość warunkowego zawieszenia wykonania kary grzywny; możliwość ta dotyczy wszelako jedynie grzywny samoistnej (art. 69 par. 1).
Autor jest adiunktem w Katedrze Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego | Nowy kodeks karny wprowadza model orzekania winy oparty na systemie określania stawek dziennych. W poprzednim modelu, funkcjonującym od 1932 r., zwanym kwotowym, oznaczenie granic ustawowego zagrożenia jak i wymiar kary w konretnym przypadku wyrażają się w określonej kwocie. Nowy model, w przeciwieństwie do poprzedniego, jest niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej a przede wszystkim uczciwiej podchodzi do konstytucyjnej zasady równości.
W nowym modelu sąd określa najpierw ilość zasądzonych stawek, których liczba nie może być niższa niż 10 ani wyższa niż 360. Na tym etapie nie brany jest pod uwagę majątek oskarżonego. Stan majątkowy jest istotny w drugiej części, tzn. przy określaniu wysokości stawek. |
Kościół i twórcy
Czas wspólny i czas osobny
RYS. JANUSZ KAPUSTA
KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK
Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania.
To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele.
W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia.
Naród się nie cofnie
W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia.
Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie."
Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny.
Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów.
Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych".
Czas przyciągania
Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej
Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar.
Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną.
Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie.
Bez dysonansów
Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury.
Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło.
Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony.
W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński.
Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje."
W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku.
Przenikliwość Kościoła
Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej.
Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć.
A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza.
Na czym to polegało?
Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom.
W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem.
W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu.
Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim".
Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła.
Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki.
Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają.
Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje.
Niektórym zabrakło sił
- Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił".
Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali...
Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku?
Wobec działań siłowych
Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego.
"Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych.
Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ.
Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa.
Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia.
Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych.
Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna.
Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość.
Zapaść duchowa?
Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy.
Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu.
Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach.
Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość.
Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans.
Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła.
Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym.
Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997. | Ksiądz Wiesław Niewęgłowski od lat sześćdziesiątych dążył od integracji Kościoła z ludźmi kultury. O swoich przemyśleniach oraz drodze, którą odbył dla osiągnięcia tego celu napisał w książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)", która ukazała sie nakładem Państwowego Wydawnictwa Naukowego.
Ksiądz Niewęgłowski w Warszawie w latach 60. podjął nowe inicjatywy, których celem było przyciągnięcie ludzi kultury do Kościoła. Dla poetów ksiądz organizował Wieczory Jednego Wiersza a dla wszystkich organizowano Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej. Na spotkania te przychodzili nie tylko wierzący,ale też ci, którzy w boga nie wierzyli lub ci, którzy byli sceptycznie nastawieni do wiary. Przychodzili tam, ponieważ chcieli się spotkać z osobami, które w tamtych czasach uważali za autorytety. Ponadto spotkania kościelne i rodzaj kultury jaką prezentowały, stanowiły doskonałą przeciwwagę do kultury marksistowskiej promowanej przez rządzących.
Niestety wybory w czerwcu 1989 r. sprawiło,że wiele osób, głównie niewierzących, odeszło z Kościoła. Autor uważa jednak,że przymierze nie zostało zerwane. |
SCENA POLITYCZNA
AWS przed wyborami prezydenckimi
Lech Wałęsa nie powinien kandydować
ALEKSANDER HALL
Pielgrzymka Jana Pawła II spowodowała znaczne spowolnienie tempa naszego życia politycznego. Spory i kłótnie zostały wyciszone w związku z wielkim religijnym i narodowym wydarzeniem, jakim była papieska wizyta w ojczyźnie. Życie polityczne ma jednak swe prawa. Powrócą problemy, które ujawniły się przed pielgrzymką.
Dla AWS jednym z najważniejszych jest wybór strategii w przyszłorocznych prezydenckich wyborach. Na początku maja władze Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność wysunęły kandydaturę Mariana Krzaklewskiego jako pretendenta do prezydentury z ramienia tego ugrupowania. Zainteresowany nie odżegnał się od propozycji, ale ogłosił, że za sprawę najważniejszą uważa to, aby AWS wysunęła jednego wspólnego kandydata. Z innych jego wypowiedzi można wywnioskować, że za optymalne rozwiązanie uznaje jeszcze bardziej ambitny plan: porozumienie całej prawicy w wyborach prezydenckich. Wkrótce po władzach RS AWS odezwały się władze partii Lecha Wałęsy - Chrześcijańskiej Demokracji III Rzeczypospolitej - udzielając poparcia kandydaturze pierwszego prezydenta nowej Polski, wybranego w wyborach demokratycznych. Lech Wałęsa przychylił się do stanowiska władz swej partii, oświadczając, że jego kandydatura jest lepsza niż obecnego przewodniczącego NSZZ "Solidarność". Tak obecnie wygląda sytuacja, której ważnym elementem jest także królowanie we wszystkich sondażach opinii publicznej Aleksandra Kwaśniewskiego - aktualnego prezydenta i naturalnego kandydata obozu lewicy w przyszłorocznych wyborach. Kwaśniewski nie tylko bije rekordy popularności, ale przez wielu wskazywany jest jako "murowany" faworyt prezydenckiej elekcji.
Jaką więc strategię wobec prezydenckich wyborów powinna przyjąć AWS, stanowiąca podstawę obecnego rządu i większości parlamentarnej? W tej sprawie mam kilka zdecydowanych poglądów.
1. Prezydenckiej kampanii nie należy rozpoczynać w tym roku
Jestem przekonany, że AWS powinna swego kandydata wskazać dopiero w przyszłym roku. Długa kampania wyborcza będzie korzystna dla urzędującego prezydenta i wyraźnie niekorzystna dla kandydata popieranego przez AWS. Są to bezpośrednie konsekwencje konstytucyjnego podziału władzy w państwie i aktualnego układu sił politycznych. Za bieżące rządzenie odpowiada premier i rząd. Zarówno premier, jak i większość Rady Ministrów wywodzi się z AWS. To ugrupowanie stanowi także podstawową część parlamentarnej większości popierającej rząd Jerzego Buzka. Kandydat AWS w wyborach prezydenckich - ktokolwiek nim będzie - zostanie obarczony odpowiedzialnością za niepopularne, ale potrzebne decyzje rządu. Będzie też poddawany naciskom i pokusom składania populistycznych obietnic niezgodnych z realizowanym rządowym programem. Sytuacja kandydata będzie tym trudniejsza, im ściślej będzie on wiązany z linią polityczną AWS i polityką rządu. W najtrudniejszej sytuacji w przedwcześnie rozpoczętej kampanii prezydenckiej znalazłby się oczywiście Marian Krzaklewski, sprawujący funkcję lidera AWS, przewodniczącego NSZZ "Solidarność" i wywierający potężny wpływ na politykę rządu. Kłopoty kandydata AWS zwiększyłyby się dodatkowo, gdyby AWS i Unia Wolności wysunęły własnych kandydatów do prezydentury. Ich rywalizacja w nieunikniony sposób musiałaby przenieść się na prace koalicyjnego rządu, pogłębiając w nim konflikty i prowadząc do publicznego eksponowania sporów. Taka sytuacja szkodziłaby rządowi, obu ugrupowaniom i ich kandydatom.
W zupełnie innej - znacznie korzystniejszej - sytuacji będzie Aleksander Kwaśniewski. Instytucjonalne uprawnienia prezydenta uwalniają go od trudów codziennego rządzenia i podejmowania niepopularnych decyzji. Dają mu natomiast okazję przedstawiania się w roli polityka odpowiedzialnego za państwo, stojącego ponad politycznymi podziałami i kłótniami, a od czasu do czasu za pomocą prezydenckiego weta kontrującego posunięcia rządu. Urzędujący prezydent faktycznie przez cały czas może prowadzić prezydencką kampanię, formalnie nie biorąc w niej udziału. Wszystkie te racje powinny skłaniać AWS do możliwie późnego desygnowania swojego kandydata w wyborach prezydenckich i skrócenia prezydenckiej kampanii, aby maksymalnie odciążyć rząd od jej negatywnych skutków.
2. Przed AWS nie należy stawiać nierealnych celów
Do takich uważam zabiegi o wyłonienie wspólnego kandydata całej prawicy. W Polsce nie ma jednego prawicowego obozu. Racja bytu takich ugrupowań jak Konfederacja Polski Niepodległej-Obóz Patriotyczny, Rodzina Polska i związane z nią Nasze Koło Jana Łopuszańskiego, Unia Polityki Realnej Korwin-Mikkego czy Ruch Odbudowy Polski Jana Olszewskiego polega na rozbiciu Akcji Wyborczej Solidarność, a w każdym razie ograniczeniu wpływów Akcji. Wybory prezydenckie, w których kandydat zamierzający wziąć udział w kampanii musi zebrać jedynie 100 tysięcy podpisów, stanowią wymarzoną wręcz okazję dla ambitnych polityków do propagowania własnego ugrupowania i jego programu. Nie można mieć złudzeń. W wyborach prezydenckich znowu zobaczymy Jana Olszewskiego, Janusza Korwin-Mikkego, a także kandydatów popieranych przez Konfederację Polski Niepodległej Adama Słomki i zapewne reprezentanta środowisk związanych z Radiem Maryja. Ci kandydaci nie będą walczyć o wygraną w wyborach prezydenckich ani przejmować się tym, że ich obecność w szrankach wyborczych zwiększy szansę kandydata lewicy. Ich celem będzie pokazanie się w wyborach, poprawienie sytuacji własnych ugrupowań przed wyborami parlamentarnymi i zaszkodzenie AWS. Próba uzgadniania wspólnego kandydata całej prawicy mogłaby mieć jedynie negatywny skutek, tak jak w przypadku sławetnych obrad Konwentu Świętej Katarzyny sprzed czterech lat.
3. Warto podjąć starania o wyłonienie wspólnego kandydata AWS i UW
Rozwiązanie to miałoby wiele zalet: pozwoliłoby uniknąć w rządzie i w koalicji eskalacji sporów związanych z rywalizacją wyborczą kandydatów AWS i Unii Wolności oraz konsolidowałoby koalicję przed wyborami parlamentarnymi, po których współpraca AWS i Unii Wolności byłaby najkorzystniejszym rozwiązaniem. I wreszcie sprawa najważniejsza. Wspólny kandydat AWS i Unii Wolności miałby niewątpliwie większe szanse nawiązania równorzędnej rywalizacji z Aleksandrem Kwaśniewskim niż występujący osobno reprezentanci tych ugrupowań. Doświadczenie uczy, że po wymianie ciosów zadanych w pierwszej rundzie wyborów przez konkurujących z sobą kandydatów trudno o pełną konsolidację ich elektoratów w drugiej turze.
Uważam, że wspólnym kandydatem AWS i Unii Wolności nie powinien być lider żadnego z tych ugrupowań. W wyborach prezydenckich decydują przecież obywatele, a nie sztaby partyjne. Zadaniem jest połączenie głosów elektoratów AWS i Unii Wolności, to zaś byłoby bardzo trudne, gdyby kandydatem był Marian Krzaklewski lub Leszek Balcerowicz. Sądzę też, że nie byłoby dobrym rozwiązaniem poszukiwanie kandydata z kręgu ludzi pełniących funkcje rządowe. Ze względu na układ sił wewnątrz koalicji wspólnym kandydatem AWS i Unii Wolności powinien być polityk AWS lub ktoś neutralny, sytuujący się między AWS i Unią Wolności. Są takie osoby.
4. W razie fiaska koncepcji wspólnego kandydata AWS i UW trzeba ustalić sposób wyłaniania kandydata AWS
Gdyby zabrakło woli politycznej wyznaczenia wspólnego kandydata AWS i Unii Wolności lub gdyby próba ta skończyła się niepowodzeniem, AWS powinna wypracować mechanizm wyłaniania wspólnego kandydata całej Akcji. Marian Krzaklewski jest liderem AWS. Jego prezydenckie aspiracje są więc naturalne i muszą być potraktowane przez wszystkie ugrupowania tworzące Akcję z należytą powagą. AWS jest jednak koalicją związku zawodowego i partii politycznych. Mają one swe uprawnione ambicje i muszą mieć udział w decyzji dotyczącej wyboru kandydata. Mają także prawo wysunąć własnych kandydatów, aby AWS mogła dokonać wyboru najlepszego, mającego największe szanse w rywalizacji z prezydentem Kwaśniewskim. Istnieje wreszcie politycznie zróżnicowana baza AWS reprezentowana w samorządach terytorialnych różnych szczebli. Ona również powinna mieć udział w procesie wyłaniania wspólnego kandydata AWS. Zapewne najlepszym sposobem dochodzenia do wspólnej kandydatury byłaby jakaś forma prawyborów mających także zaletę mobilizowania centroprawicowego elektoratu i budowania demokratycznej kultury politycznej centroprawicowego obozu.
5. Konieczna jest głęboka zmiana sposobu sprawowania władzy
Bez względu na to, czy AWS i Unia Wolności zdobędą się na wysunięcie wspólnej kandydatury w wyborach prezydenckich (co byłoby rozwiązaniem zdecydowanie lepszym), czy też AWS wystawi własnego kandydata (co byłoby rozwiązaniem zdecydowanie gorszym), jej szanse będą w dużej mierze uzależnione od oceny i bilansu dokonań centroprawicowego rządu. Istnieje teoria, według której niskie notowania rządu Jerzego Buzka i pogłębiająca się przepaść w sondażach opinii publicznej między SLD i AWS są koniecznymi kosztami reform podjętych przez rząd AWS i UW. Uważam, że to tylko część prawdy. Rzeczywiście, obóz rządzący mający odwagę zmieniania rzeczywistości i przeprowadzania trudnych społecznie reform zwykle traci część swych zwolenników, która przerzuca sympatię na opozycję występującą w wygodnej roli krytyków i recenzentów władzy. Dla strategów AWS byłoby jednak ryzykowne zadowolenie się taką konstatacją. Zmiana nastrojów społecznych w stosunku do rządu i AWS nie wynika jedynie z obiektywnych przyczyn, lecz ma także swe źródła w sposobie sprawowania władzy przez AWS i Unię Wolności. W każdym kraju istnieje grupa wyborców, którą można nazwać "partią porządku". Ludzie ci chcą być sprawnie rządzeni, mieć poczucie, że prawo jest egzekwowane, a ster nawy państwowej znajduje się w pewnych rękach. Są to zwolennicy silnego rządu. Nie ulega wątpliwości, że obecny rząd nie robi wrażenia solidarnej ekipy, skupionej wokół silnego szefa. I faktycznie taką ekipą nie jest. Stanowczo zbyt często opinia publiczna dowiaduje się o niesnaskach w rządzie, ustępstwach spowodowanych groźbą strajkowych nacisków, a nie uznaniem merytorycznych racji protestujących grup. Do tej pory niezmiernie rzadko mieliśmy do czynienia ze zdecydowanym działaniem, jakie mogliśmy obserwować przed przyjazdem papieża w stosunku do akcji blokowania dróg i wyczynów Kazimierza Świtonia na oświęcimskim żwirowisku.
Tej słabości nie da się usprawiedliwić koalicyjnym charakterem rządu, w który wpisana jest różnica zdań między współrządzącymi ugrupowaniami. Widzę dwie co najmniej równie ważne przyczyny tej słabości. Związkowe pochodzenie wielu członków rządu wywodzących się z AWS powoduje, że ulubioną metodą rządzenia ekipy Jerzego Buzka jest dialog i koncyliacja z silnymi grupami interesów oraz unikanie jednostronnie podejmowanych decyzji. Problem w tym, że posługiwanie się tą metodą uprawiania polityki zostało uznane przez tzw. społecznych partnerów rządu, zwłaszcza przez grupy związkowe, za wyraz słabości. Ugruntowało się przekonanie, że trzeba na rząd "nacisnąć", a osiągnie się swoje cele. Inną przyczyną słabości rządu jest niechęć czy niezdolność premiera do pełnienia funkcji prawdziwego szefa ekipy rządowej. Jest on bardziej mediatorem niż przywódcą. Faktyczny ośrodek władzy tworzą liderzy koalicyjnych ugrupowań: Marian Krzaklewski i Leszek Balcerowicz. Krzaklewski jednak znajduje się poza rządem, a więc odpowiedzialność za podejmowane decyzje daleka jest od jednoznaczności i przejrzystości.
Inną wyraźną słabością rządów AWS i Unii Wolności jest skrajne upolitycznienie wszystkich decyzji kadrowych, przy częstym lekceważeniu kryteriów merytorycznych. Proklamowanie przez jednego z przywódców RS AWS własnego ugrupowania jako partii władzy musi być źle odbierane społecznie i przyczyniać się do często negatywnej selekcji ludzi wiążących swą polityczną przyszłość z tym ugrupowaniem. Reasumując: praktyka rządzenia naszej centroprawicowej koalicji niebezpiecznie przypomina wzorce przyjęte i praktykowane w latach 1993 - 1997 przez poprzednią koalicję SLD - PSL.
6. Lech Wałęsa nie powinien kandydować
Nie podzielam poglądu upowszechniającego się w kręgach opiniotwórczych, przyjmującego, że wybory prezydenckie są faktycznie już rozstrzygnięte na rzecz obecnego prezydenta. To prawda, że jest on w wygodnej sytuacji politycznej i pozostaje faworytem w przyszłorocznych wyborach. AWS zachowuje jednak realne szanse podjęcia skutecznej rywalizacji z lokatorem Pałacu Prezydenckiego, pod warunkiem że zdobędzie się na istotną refleksję prowadzącą do głębokiej rewizji sposobu sprawowania władzy i pozwalającą na uniknięcie elementarnych błędów, które ułatwiłyby zadanie obozowi lewicy i jego naturalnemu kandydatowi - Aleksandrowi Kwaśniewskiemu.
Nie wszystko zależy od nas. Prezydencką kampanię AWS znacznie utrudniłoby podtrzymanie przez Lecha Wałęsę swego zamiaru kandydowania w nadchodzących wyborach. Mam nadzieję, że Lech Wałęsa zmieni swą decyzję. Pierwszy prezydent III Rzeczypospolitej wybrany w wyborach powszechnych ma już trwałe miejsce w naszej historii. Mimo że jego prezydentura pozostaje przedmiotem kontrowersji, jego nazwisko na zawsze pozostanie związane z etosem "Solidarności" i procesem odzyskiwania przez Polskę niepodległości. Ta pozycja daje Wałęsie możliwość wywierania wpływu na aktualne życie polityczne naszego kraju. Także na udział w wyłonieniu kandydata AWS w wyborach prezydenckich. Sam Lech Wałęsa nie zostanie jednak tym kandydatem. Część środowisk politycznych tworzących AWS ma do niego zdecydowanie krytyczny stosunek. Spory na prawicy pochodzące z czasów jego prezydentury są na tyle żywe, że Lech Wałęsa może być co najwyżej jednym z kandydatów prawicy i tym samym przyczynić się do rozbicia głosów prawicowego elektoratu i wzmocnienia - i tak dużych - szans Kwaśniewskiego na reelekcję. Lech Wałęsa w interesie swoim i wszystkich ludzi przywiązanych do etosu "Solidarności" nie powinien wystawiać się na taką próbę.
Autor jest członkiem SKL, posłem AWS. | Pielgrzymka Jana Pawła II spowodowała spowolnienie tempa naszego życia politycznego. Życie polityczne ma jednak swe prawa. Powrócą problemy, które ujawniły się przed pielgrzymką.Dla AWS jednym z najważniejszych jest wybór strategii w przyszłorocznych prezydenckich wyborach. Na początku maja władze Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność wysunęły kandydaturę Mariana Krzaklewskiego. Zainteresowany za sprawę najważniejszą uważa to, aby AWS wysunęła jednego wspólnego kandydata. można wywnioskować, że za optymalne rozwiązanie uznaje porozumienie całej prawicy w wyborach prezydenckich. Przed AWS nie należy stawiać nierealnych celówDo takich uważam zabiegi o wyłonienie wspólnego kandydata całej prawicy. W Polsce nie ma jednego prawicowego obozu. |
CZECZENIA
Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę?
Pokój trudniejszy niż wojna
Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź.
FOT. (C) AP
SŁAWOMIR POPOWSKI
Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały.
Cała władza dla Maschadowa
Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94.
Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa.
Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej.
Rząd dowódców polowych
Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo).
Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną.
Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie.
Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa.
Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.
Trudna wolność
Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie.
Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób.
Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie.
Punkty dla Moskwy
Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji.
W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy.
Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów...
Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego. | Skończyła się wojna w Czeczeni, jednak byli dowódcy polowi, którzy teraz sprawują nad nią władzę, stają przed trudnym okresem utrzymania porządku we wciąż żyjącym zwycięstwem kraju. Prezydentem a zarazem premierem i ministrem obrony został Asłan Maschadow, były szef sztabu, który znajduje się pod presją utrzymania porządku. Do tej pory nie popełnił większych błędów, udało mu się sformować nowe organy władzy wykonawczej. W najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym nowy rząd musi jednak stawić czoło pojawiającym się problemom, między innymi nielegalnemu handlowi ropą czy kolejnymi porwaniami korespondentów rosyjskich. W przeciwnym razie Czeczenia nie otrzyma pomocy humanitarnej ze strony ONZ. Dla Maschadowa ważne jest też oficjalne podpisanie paktu pokojowego z Rosją, ta jednak spowalnia proces pokojowy. Równie trudno będzie mu dotrzymać przedwyborczej obietnicy, że szybko doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. |
POLSKA-UE
Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców
Ceny istotniejsze niż obawy
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału.
Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw.
Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się.
Bruksela chce wyliczeń
Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE.
Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać.
Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie?
Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny.
Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz.
Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju.
Biura w Polsce drogie
Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia.
W małych miejscowościach taniej
Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc.
Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie.
W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych.
Warszawa prawie jak zachód
Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw.
Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw.
Ile za grunty orne
Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro.
Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha.
Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko | Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej byłoby zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. likwidacja tych ograniczeń będzie miała wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju. |
ROZMOWA
Joram Bronowski, izraelski krytyk: Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków
Biblia nie uznaje tragedii
Habima była uważana za teatr diasporowy
FOT. HABIMA
Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu?
JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Duża część imigrantów, w tym milionowa rzesza przybyła z byłego Związku Radzieckiego, patrzy na tutejsze dziedzictwo z góry. Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer, czyli Most, wystawia sztuki głównie po rosyjsku. Starają się nauczyć hebrajskiego, ale robią to z niechęcią, z obowiązku. Ostatnio wystawili adaptację "Opowiadań odeskich" Babla. Połączyli w ten sposób tradycję rosyjską i żydowską. Grają też "Zmierzch" Babla, także klasykę, którą ceniono w sowieckich teatrach - Czechowa, Moliera i Szekspira. Grają w bardzo pięknej sali, a poza zyskami z kasy otrzymują też państwowe dotacje. Tak jak wszystkie teatry. Same by się nie utrzymały, a rosyjscy imigranci grają w każdym z większych miast.
A sceny hebrajskojęzyczne?
Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Powstała w Moskwie tuż po rewolucji bolszewickiej, a wśród jej twórców byli najwięksi sowieccy reżyserzy - Stanisławski, Wachtangow. Pierwsza grupa aktorów przyjechała do Izraela w latach trzydziestych. Było to w czasie wielkiego światowego tournée. Wcześniej, w latach dwudziestych, Habima odwiedziła również Polskę. Boy pisał wtedy recenzję z "Dybuka" An-skiego. Do najważniejszych aktorów należeli Hana Rowina i Aharon Meskin.
Jak Habima przeżyła drugą wojnę światową?
Społeczność izraelska była odcięta od świata i znajdowała się w kleszczach. Z jednej strony zagrażała jej zbliżająca się niemiecka armia Rommla, z drugiej okupanci brytyjscy, którzy nie zgadzali się na istnienie państwa żydowskiego. Ale paradoksalnie był to czas rozkwitu kultury żydowskiej. Była sztandarem wolności, ludzie kochali teatr i literaturę. Nielegalnie imigrowało do Izraela wielu intelektualistów żydowskich. Dla potrzeb sceny pisali najwięksi poeci: Natan Alterman i Awraham Szlonski. To właśnie Alterman przetłumaczył Moliera i Szekspira, stworzył kanon klasyki teatralnej w języku hebrajskim. Pod koniec lat czterdziestych młode pokolenie teatralne zbuntowało się przeciwko teatrowi klasycznemu, akademickiemu, który uosabiała Habima. Młodzi stworzyli własną scenę. Tak powstał Teatr Kameralny, który działa do dzisiaj w Tel Awiwie.
Czym jeszcze odróżniał się od Habimy?
Habima była uważana za teatr diasporowy. Młode pokolenie chciało stworzyć coś oryginalnego, co miałoby już korzenie w nowym państwie. Takim zewnętrznym przejawem walki ze starym teatrem było m.in. naśmiewanie się z rosyjskiego akcentu aktorów Habimy. Młodzi urodzili się w Izraelu, chociaż ich główna diva Hana Maron, jedna z najważniejszych postaci życia teatralnego lat 50. i 60., pochodziła z Niemiec. Żyje do dziś i poniekąd jest bohaterką narodową. Stała się ofiarą ataku terrorystycznego na lotnisku w Monachium. Straciła wtedy nogę.
Jaki repertuar grali aktorzy Teatru Kameralnego?
Warto wspomnieć o sztuce młodego Mosze Szamira "Szedł przez pola". To była sztuka na modłę sowieckiego produkcyjniaka, o kibucu, ale powstała już w Izraelu i mówiła o tutejszym życiu. Z biegiem lat i Kameralny zaczął grać klasykę, teatry wymieniały się repertuarem i dziś trudno mówić o jakiejś specjalizacji, różnicach.
Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii?
Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Zmarł w zeszłym roku. W jego dramaturgii było coś z Felliniego. Wyrastała z poetyki jarmarku. Często wykorzystywał wątki baśniowe, swoimi bohaterami czynił królów, książąt, ale silnie związany był z rzeczywistością Izraela. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru, miał wspaniałe poczucie humoru. Za jedną z jego najważniejszych sztuk wypada uznać "Najokrutniejszy jest Król". Odbierano ją jako zawoalowaną satyrę na Ben Guriona. To były czasy, kiedy zaczęto pokpiwać z założyciela państwa Izrael, który był postacią nieco bolszewicką. W późniejszym okresie Aloni napisał wiele sztuk w czechowowskim klimacie, w tym "Ciocię Lizę". Zagrała ją właśnie Hana Rowina i była to jej ostatnia wielka rola w Habimie.
A Chanoc Levin?
Jest również poetą, reżyserem, objawił się w czasie wojny sześciodniowej w 1967 r. Zasłynął jako autor czarnych komedii, bardzo obscenicznych, lewicowych. Już pierwsza jego sztuka "Królowa wanny" wywołała polityczny skandal. Najogólniej mówiąc, Levin w groteskowy sposób przetworzył w niej mit ofiary Izaaka. Bodaj najważniejszy w historii Izraela, bo tu ciągle giną młodzi ludzie składani na ołtarzu ojczyzny. Przedstawiciele rządu, włącznie z ministrem obrony Mosze Dajanem opuszczali premierę trzaskając drzwiami. Levin był wtedy młodym chłopcem, ale przez ostatnie trzydzieści lat wyrósł na główną postać izraelskiego teatru, przy której zbladła gwiazda Aloniego.
Czy "Dybuk" An-skiego jest pierwszym ważnym dziełem teatru żydowskiego?
"Dybuk" powstał w jidysz i został przełożony na hebrajski przez jednego z twórców nowoczesnego hebrajskiego, słynnego poetę narodowego Bialika. Wcześniej jednak przełożono "Celestynę" Rojasa, który był marranem, Żydem hiszpańskim. Warto wspomnieć o komedii "Śmiech wokół małżeństwa", która powstała w XVII wieku we Włoszech, z licznymi wpływami comedia dell'arte. Została napisana w części po aramejsku. Jest to język pokrewny semickiemu. To główny język literatury talmudycznej. Przechowało się w nim wiele ksiąg Biblii. Dwadzieścia lat temu "Śmiech wokół małżeństwa" odnowił na scenie młody reżyser izraelski Omri Nican.
Nie byłoby współczesnego teatru izraelskiego bez odnowionego języka hebrajskiego. Kiedy rozpoczął się ten proces?
W latach 80. ubiegłego wieku. Po hebrajsku, a więc językiem Biblii, zaczęła mówić wtedy inteligencja żydowska. Już później osiadała w dzielnicy Tel Awiwu, która nazywa się Oazą Sprawiedliwości. Tam, na początku swojego pobytu w Izraelu, zamieszkał żydowski noblista Szmuel Josef Agnon.
Jakie są korzenie teatru w jidysz?
Jidysz był mieszaniną dolnoniemieckiego z naleciałościami słowiańskimi. Uprawiany w nim teatr przypominał jasełka i zrodził się dość późno, bo w wieku XVII i XVIII w polskich miasteczkach. Był związany z ludowym świętem głupców - Purim. Miał charakter jarmarczny. Jedną z jego głównych postaci stał się Hirszełe z Ostropola, postać zaczerpnięta z chasydyzmu, później pojawiająca się w opowiadaniach Babla, ktoś w rodzaju żydowskiego Dyla Sowizdrzała.
Czy jidysz jest dziś językiem martwym?
Jeszcze niedawno uważano, że jest na wymarciu, ale ostatnio odradza się. Można z niego zdawać maturę. Właśnie w tym roku obchodzona jest sto czterdziesta rocznica urodzin największego pisarza jidysz Szaloma Alejchema, również dramaturga. Bardzo dużo mówi się o nim w telewizji, jest także obecny w teatrze. Zwłaszcza w skupiskach żydowskich w Nowym Jorku, Buenos Aires, mniej w Londynie, bo Żydzi angielscy są silnie zasymilowani. Mało tam biedoty, a to właśnie biedota mówiła głównie w jidysz.
Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa?
Judaizm nie uznaje takiej kategorii jak fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Najbardziej tragiczna w potocznym mniemaniu postać biblijna, jaką jest Hiob, w porządku religijnym nie ma losu tragicznego. Nie ma też w Biblii absurdu, jest kara, ale i nagroda. Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków. A jednak żył w Aleksandrii Żyd zwany Ezechielem z Egiptu, który pisał sztuki na tematy biblijne, ale po grecku. Dlatego nie jest uważany za współtwórcę kultury żydowskiej, lecz hellenistycznej.
Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru?
Raczej pozostał negatywny. Nie interesują się teatrem, nie bywają w nim.
Czy dramaturgia polska jest chętnie grana przez izraelski teatr?
Wystawia się dużo sztuk. Niedawno Teatr Chanu zagrał w Jerozolimie "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Dwadzieścia lat temu grał ją Teatr Kameralny. Grany był Mrożek i "Kartoteka" Różewicza. Ale zdecydowanie silniejsze są jednak tradycje i wpływy rosyjskie.
Rozmawiał Jacek Cieślak
Joram Bronowski, ur. w 1948 r., od 1958 w Izraelu. Dziennikarz niezależnej gazety "Haarec". Krytyk literacki oraz tłumacz z literatur starożytnych, jak również z polskiego, francuskiego, angielskiego. Mieszka w Tel Awiwie. | Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer, czyli Most, wystawia sztuki głównie po rosyjsku. Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Młodzi stworzyli własną scenę. Teatr Kameralny w Tel Awiwie. Z biegiem lat Kameralny zaczął grać klasykę, teatry wymieniały się repertuarem.Nissim Aloni Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru. Chanoc LevinJest również poetą, reżyserem, objawił się w czasie wojny sześciodniowej w 1967. wyrósł na główną postać izraelskiego teatru, przy której zbladła gwiazda Aloniego.W latach 80. ubiegłego wieku Po hebrajsku zaczęła mówić inteligencja żydowska. Judaizm nie uznaje kategorii fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Teatr był źle widziany przez Żydów. |
POLSKA-UE
Poparcie dla integracji dramatycznie maleje
Polska wieś u wrót Europy
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
EDMUND SZOT
Z ostatnich sondaży opinii publicznej wynika, że poparcie wejścia Polski do Unii Europejskiej dramatycznie maleje. Ostatnio wyniosło około 46 proc. Wśród ludności wiejskiej idea integracji Polski z UE ma jeszcze mniej zwolenników, co trudno zrozumieć, gdyż głównym jej beneficjentem będzie właśnie wieś.
Na połączeniu z Unią skorzystają rolnicy, gdyż wsparcie dla rolnictwa jest w UE dwa - trzy razy większe niż w Polsce, korzyść odniosą także pozostali mieszkańcy wsi, gdyż Unia łoży bardzo duże środki na ogólny rozwój obszarów wiejskich, czyli na zbliżanie tutejszych warunków bytowania do tych, jakie ma ludność miejska. W tej sytuacji opór przed integracją trudno pojmować inaczej niż lęk przed czymś nowym, nieznanym, a trzeba pamiętać, że tego typu bojaźń na konserwatywnej z natury wsi była zawsze większa niż w mieście.
Obawy te są umiejętnie podsycane przez różne niechętne integracji kręgi, które zapowiadają takie jej skutki, jak niepewność jutra (zwłaszcza dla rolników), pozbycie się części suwerenności narodowej, realne zagrożenie polskiej kultury i tożsamości. Jednym z następstw ma też być inwazja ogólnego zepsucia obyczajów. Czytając i słuchając tych przestróg, mniej zorientowany w politycznych gierkach obywatel RP gotów jest uwierzyć, że w przyszłości we wszystkim będzie musiał słuchać niechętnej, a nawet wrogiej Polakom Brukseli, dla której będzie obywatelem drugiej kategorii, ba, ten i ów jest przekonany, że nie wolno mu będzie nawet gotować polskich (a tym bardziej ruskich!) pierogów.
Aż przykro po raz setny przypominać, że idea integracji pojawiła się jako szansa przezwyciężenia dzielących Europę podziałów politycznych, poza tym w warunkach globalizacji gospodarki okazuje się dodatkowo przydatna w przyspieszaniu rozwoju gospodarczego Starego Kontynentu. Służy też umacnianiu jego niezależności od innych światowych potęg. A ma Europa coraz liczniejszych konkurentów. Do tradycyjnie rywalizującej z nią Ameryki Północnej dołączyła Japonia i niektóre inne kraje Azji, nie rozbudzonym na razie olbrzymem są Chiny. W produkcji rolnej liczącym się rywalem Europy są jeszcze kraje Ameryki Łacińskiej i Australia.
Walka o rynek produktów rolnych jest bezwzględna, dlatego Wspólna Polityka Rolna UE została tak pomyślana, by gospodarstwa europejskie mogły mieć w niej równe szanse. Ponieważ warunki dla produkcji rolnej są w Europie na ogół mniej sprzyjające, a gospodarstwa rolne są przeważnie dużo mniejsze niż w Kanadzie, USA czy Australii - są wspierane ze wspólnego budżetu Unii.
Celem tego wsparcia jest też zachowanie tradycyjnych w Europie wartości życia na wsi, pochodnej owego swoistego chłopskiego etosu, który w innych rejonach świata nie zapisał się w życiu społeczeństw aż tak wyraźnie. Nie oznacza to, że wbrew zasadom ekonomii Unia Europejska dąży do zakonserwowania swoich struktur agrarnych. Tu zmiany mają od lat wysokie tempo, UE próbuje natomiast zapobiec wyludnianiu się wsi. I temu m.in. służą różne formy dopłat do rolnictwa i obszarów wiejskich, gdyż w warunkach gospodarki rynkowej, bez interwencji państwa rolnictwo bardzo szybko staje się peryferyjnym działem gospodarki, a obszary wiejskie miejscem swoistej zsyłki.
Podział idzie w poprzek
Po wejściu Polski do Unii Europejskiej przyspieszenia przemian agrarnych można się spodziewać także u nas. Nie nastąpi to jednak szybko i w następstwie jakiegoś nakazu administracyjnego. Będzie to po prostu skutek ogólnych warunków ekonomicznych, jakie zaczną się tworzyć w wyniku integracji. Po przewidywanym wzroście cen większości produktów rolnych opłacalność produkcji rolnej nieco by wzrosła, i to prawdopodobnie nawet wówczas, gdyby polscy rolnicy nie mieli początkowo prawa do dopłat kompensacyjnych. Praca na roli byłaby, oczywiście, znacznie bardziej opłacalna po wprowadzeniu tych dopłat. Poprawa koniunktury w rolnictwie może nawet początkowo hamować przemiany agrarne, jednak w następnych latach praca w rolnictwie będzie coraz mniej konkurencyjna w stosunku do innych dziedzin gospodarki, głównie usług, w których można oczekiwać zarówno szybkiego wzrostu zatrudnienia, jak i wzrostu płac. Tym samym pogłębią się tendencje do odchodzenia z rolnictwa, choć nie będzie to powodowało wyludniania się obszarów wiejskich, które od pozostałych będą się różniły po jakimś czasie tylko gęstością zaludnienia. W Unii Europejskiej już teraz tylko to odróżnia je od obszarów miejskich.
Kto powinien i kto będzie odchodził z pracy w rolnictwie? Zdaniem ekspertów z produkcji rolnej czy raczej z rejestru gospodarstw rolnych uprawnionych do pomocy UE (taki rejestr Polska musi sporządzić jeszcze przed wejściem do Unii) powinny wypaść te gospodarstwa, które nie mają żadnego kontaktu, albo tylko symboliczny, z rynkiem. Czyli te, które produkują żywność głównie dla swoich potrzeb. Oczywiście, nikt w Brukseli nie wyda nakazu likwidacji takich zagród, będą one funkcjonować nadal, tyle że nie powinny korzystać z dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej Unii (dla Polski byłoby to około 3,5 - 4,5 mld USD rocznie).
Teoretycznie powinny to być gospodarstwa najmniejsze, z grupy tych do pięciu czy nawet do dziesięciu hektarów. Bliższe przyjrzenie się strukturze produkcji towarowej w zależności od miejsca pochodzenia wskazuje, że procentowy jej udział jest jednak mniej więcej taki sam jak udział poszczególnych grup obszarowych w użytkowaniu ziemi.
Gospodarstwa o powierzchni od 1 do 2 ha (jest ich ponad 460 tys.) wykorzystują 4,7 proc. użytków rolnych i dostarczają 4,4 proc. ogólnej produkcji towarowej, gospodarstwa z grupy 2 do 5 ha (jest ich ponad 660 tys.) gospodarują na 15,7 proc. użytków rolnych i dostarczają 12,2 produkcji towarowej rolnictwa, gospodarstwa o powierzchni od 5 do 10 ha (520 tys.) mają 26,5 proc. ziemi i dostarczają 24,8 proc. produkcji towarowej. Dopiero w gospodarstwach od 10 do 15 ha (217 tys.) ich udział w produkcji towarowej (20,0 proc.) jest większy niż udział w posiadaniu ziemi (18,8 proc.). W gospodarstwach powyżej 15 ha (165 tys.) różnica ta jest jeszcze większa (dostarczają 38,7 proc. produkcji towarowej mając tylko 34,3 proc. użytków rolnych).
Co z tej statystyki wynika? Ano to, że podział na gospodarstwa towarowe i nietowarowe tylko częściowo zależy w Polsce od wielkości ich powierzchni. A trzeba wiedzieć, że 54,1 proc. gospodarstw rolnych w Polsce albo w ogóle nie produkuje żywności, albo wytwarza ją wyłącznie lub głównie dla swoich potrzeb.
Grupą obszarową najsłabiej wykorzystującą swoją ziemię wydają się być gospodarstwa o powierzchni od 2 do 5 ha, których właściciele utrzymują się jednak przeważnie z pracy poza rolnictwem. I w polityce rolnej powinno się tworzyć mechanizmy pomniejszające liczebność tej właśnie grupy (część z tych gospodarstw w wyniku powiększenia powierzchni przejdzie do wyższej grupy obszarowej, a większa część zasili grupę obszarowo najmniejszą). Kurczy się ona zresztą sama. Przed wojną było u nas takich gospodarstw 1136 tys. (w 1931 roku), obecnie jest ich prawie dwa razy mniej. Dalsze zmniejszenie liczby tych gospodarstw jest istotne także dlatego, że tylko tu (oraz w gospodarstwach od 5 do 10 ha) znajdują się rezerwy ziemi na powiększanie pozostałych. Grupa obszarowa od 1 do 2 ha, aczkolwiek duża i coraz liczniejsza, wykorzystuje niespełna 5 proc. ogółu użytków rolnych i jest to rolnictwo raczej hobbystyczne, rekreacyjne czy weekendowe, jako że praca w nim zajmuje niewiele czasu.
Nadal będzie również ubywać gospodarstw z grupy od 5 do 10 ha, a także od 10 do 15 ha. W tej drugiej grupie odpływ ludzi z rolnictwa może jednak przejściowo zostać zahamowany (gdy po wejściu Polski do UE poprawi się koniunktura w rolnictwie).
Tak czy owak, polityka rolna powinna tworzyć warunki do koncentracji ziemi, gdyż jest to najważniejszy czynnik restrukturyzacji rolnictwa. Taka koncentracja nie będzie jednak możliwa bez tworzenia na wsi i w małych miastach nowych miejsc pracy. Nie wolno również zapominać, że część młodych mieszkańców wsi będzie chciała ją opuścić i na stałe przenieść się do miasta. Ta droga "awansu" również nie może być zamknięta. Tymczasem tu i ówdzie słyszy się głosy, że era rozwoju dużych miast już minęła. Jest to pogląd nie tylko nieprawdziwy, ale i szkodliwy. Inna sprawa to kwestia obecnego udziału ludności wiejskiej w całości populacji. Tu rzeczywiście mogą nie zachodzić większe zmiany, będzie to jednak także skutek nasilania się obecnej tendencji przenoszenia się na wieś mieszkańców miast. Ruch ten występuje teraz głównie w pobliżu większych aglomeracji.
Boją się, bo są straszeni i brakuje im wiedzy
Przeciwnicy wejścia Polski do Unii Europejskiej największy posłuch znajdują właśnie w środowiskach wiejskich. Tam ludzie są z reguły gorzej zorientowani w pożytkach płynących z integracji, mniej czytają, mniej jeżdżą po świecie, dlatego każdą bzdurę biorą za dobrą monetę. Za wyraz rzetelnego "zatroskania" o ich przyszły los.
"Każdą nową myśl witamy
Rozpostartym krzyżem pańskim:
Precz z geniuszem Europy
Farmazońskim i szatańskim".
Od czasu, kiedy Adam Asnyk pisał te słowa (druga połowa XIX wieku) niewiele się w zasadzie zmieniło. "Europa tak, ale Europa ojczyzn" - mówią niektórzy prominentni politycy. I puszczają oko do swoich wyborców, że nie mają się czego obawiać: UE nam nie grozi. Nie wejdziemy, bo nie musimy. Chyba że po to, aby Unię "nawrócić". Mesjanistyczne ambicje idą w parze z ogólnym niezgulstwem w przygotowywaniu kraju do integracji z Unią, co prawdopodobnie będzie mieć ten skutek, że w końcu 2002 roku Polska rzeczywiście nie będzie do niej gotowa.
"Integracja europejska, jak każda wielka idea wymaga popularyzacji (...) - napisali w liście do premiera uczestnicy tegorocznego Polskiego Spotkania Europejskiego - Szczególnej dawki wiedzy i pomocy władzy i mediów wymagają grupy społeczne i zawodowe, które same siebie określają stereotypem przegranych. Wzywamy Pana Premiera do jak najszybszego wdrożenia narodowego programu promocji wiedzy o integracji europejskiej".
List ten napisany został pół roku temu. Wiedza polskiego społeczeństwa o Unii Europejskiej wzbogaciła się od tego czasu o nowe lęki i uprzedzenia. | Z ostatnich sondaży opinii publicznej wynika, że poparcie wejścia Polski do Unii Europejskiej dramatycznie maleje. Ostatnio wyniosło około 46 proc. Wśród ludności wiejskiej idea integracji Polski z UE ma jeszcze mniej zwolenników, co trudno zrozumieć, gdyż głównym jej beneficjentem będzie właśnie wieś.Na połączeniu z Unią skorzystają rolnicy, gdyż wsparcie dla rolnictwa jest w UE dwa - trzy razy większe niż w Polsce, korzyść odniosą także pozostali mieszkańcy wsi, gdyż Unia łoży bardzo duże środki na ogólny rozwój obszarów wiejskich, czyli na zbliżanie tutejszych warunków bytowania do tych, jakie ma ludność miejska. Poprawa koniunktury w rolnictwie może nawet początkowo hamować przemiany agrarne, jednak w następnych latach praca w rolnictwie będzie coraz mniej konkurencyjna w stosunku do innych dziedzin gospodarki, głównie usług, w których można oczekiwać zarówno szybkiego wzrostu zatrudnienia, jak i wzrostu płac. Tym samym pogłębią się tendencje do odchodzenia z rolnictwa, choć nie będzie to powodowało wyludniania się obszarów wiejskich, które od pozostałych będą się różniły po jakimś czasie tylko gęstością zaludnienia. |
KOSZYKÓWKA
Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok -
Odchudzanie naturalne
MAREK CEGLIŃSKI
Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków.
Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn.
Walka o Euroligę
Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć.
Formuła 2+2
W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit.
Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera.
Nieoczekiwana zmiana miejsc
Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról.
Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego.
Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra.
Łotewska fala
Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy.
Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław.
Maskoliunas i Daneu
O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody.
Wielka trójka
Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka.
Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw.
Bez Krzykały i Tomczyka
Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze.
Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer.
Wójcik wolał w kraju
Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze.
Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa.
Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić).
Rejterada sponsorów
Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał.
Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie.
Rok na zmiany
W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001.
Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok.
Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama. | Meczem Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi.
W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit.
Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał Edgarsa Snepsa. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył Uldis Visnievics. polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich. trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski.
Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons. Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał Jimmy'ego Moore'a, polskiego koszykarza Rafała Bigusa, a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu Tyrice Walker. Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska, Prokom Trefl Sopot, Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński.
Nie ma wśród faworytów Bobrów. Ericsson zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta. W tej sytuacji dziwi decyzja Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie w następnym sezonie 2000/2001 (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie). |
ŚWINOUJŚCIE
Rok prezydentury Stanisława Możejki
Wojownik w fotelu
MICHAŁ STANKIEWICZ
Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik i wydobytą z niego miną, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni.
Prezydentura Możejki jest naprawdę zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji po kolejnej spektakularnej akcji prezydenta, który wymienia w ich gabinetach zamki w drzwiach, zdejmuje z nich tabliczki, a telefon komórkowy wiceprezydenta zgłasza operatorowi sieci jako kradziony. To kara za ich nieposłuszeństwo. Mimo utraty większości w radzie prezydent nie traci jednak dobrego ducha. Od początku swojej kariery jest przecież wojownikiem.
Opiekunowie tracą zmysły
Urodzony w Szczecinie, od 1954 roku mieszka w Świnoujściu. Studia na Politechnice Szczecińskiej przerwał po czwartym roku. Rozpoczął pracę w Morskiej Stoczni Remontowej. Z opozycją po raz pierwszy zetknął się w sierpniu 1980. Wtedy jeszcze jako obserwator. Czynnie zaangażował się dopiero po ogłoszeniu stanu wojennego. Współtworzył podziemne struktury w mieście. W 1986 roku jako pierwszy w kraju zarejestrował w sądzie stoczniowy komitet "Solidarności".
- Potem już jeździłem po kraju i hurtowo zakładałem komitety. Sądy wojewódzkie standardowo odrzucały wnioski, a my standardowo składaliśmy odwołania do Sądu Najwyższego. I tam, w SN w pewnym momencie zrobiła się oaza wolności. Spotykały się całe komitety czekające na wynik postępowania - opowiada Możejko.
Wielokrotnie internowany, aresztowany. Jak twierdzi milicjanci i "opiekunowie" ze Służby Bezpieczeństwa mieli z nim zawsze kłopoty - pod nieudanych akcjach bywali zwalniani lub tracili zmysły.
- Mój pierwszy "opiekun" został wyrzucony za nieskuteczną opiekę na pochodzie pierwszomajowym. A później chodził po Świnoujściu z dużym krzyżem na piersi - wspomina Możejko. - Ci, co ze mną walczyli, zawsze mieli dużo przygód, które niekoniecznie się dla nich dobrze kończyły. I tak jest do dzisiaj.
Zarząd na taczkach
W 1990 roku, jako szef świnoujskiej "Solidarności", został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł jednak ze związku w atmosferze skandalu finansowego. Związkowcy zarzucali mu bałagan w rachunkach.
- Zostałem etatowym członkiem zarządu miasta i zbiegło się to akurat z upływem kadencji przewodniczącego "Solidarności". Wyrzucenie? To tylko dymy polityczne - komentuje.
Jako członek zarządu miasta też nie ma spokoju. Staje się jedną z dwóch ofiar głośnej "afery taczkowej". W lipcu 1993 roku rozwścieczony tłum handlarzy ze świnoujskich targowisk wywozi Możejkę i ówczesnego prezydenta Leszka Miłosza na taczkach z Urzędu Miasta. Przed budynkiem zmusza prezydenta do podpisania rezygnacji. Powodem ataku są plany budowy konkurencyjnego targowiska w pobliżu granicy. Sprawa trafiła do sądu, który skazał głównego pomysłodawcę wywożenia na taczkach, Witolda B., oraz trzy inne osoby na rok więzienia w zawieszeniu. Wyroki otrzymują jeszcze, biorące udział w zajściu, 24 osoby. Posadę stracił także ówczesny komendant rejonowy policji oraz jego zastępca za to, że ich podwładni podczas awantury nieudolnie próbowali odbić Możejkę i prezydenta Miłosza.
W kolejnych wyborach samorządowych, w roku 1994, Możejko nie kandyduje. Prowadzi biuro senatorskie Artura Balazsa. Nadal jednak walczy. Przede wszystkim z zarządem miasta zdominowanym przez SLD i UW. Współpracuje z lokalnym tygodnikiem "Wyspiarz", w którym atakuje obowiązujące w mieście "układy". Zaprzyjaźniony z Możejką redaktor naczelny tygodnika przypłaca to zwolnieniem z pracy. Razem, w roku 1997, zakładają konkurencyjne pismo. Od tej pory w Świnoujściu działają dwa walczące ze sobą tygodniki. W tam samym czasie Stanisław Możejko rozpoczyna trwający do dzisiaj bój o tunel, zapewniający leżącemu na wyspie Świnoujściu, połączenie z krajem. Powołuje Społeczny Komitet Budowy Tunelu, który sprzedaje cegiełki. Wybucha kolejna afera - jego przeciwnicy, w tym władze miasta, zarzucają mu zagarnięcie zebranych pieniędzy.
- Zebraliśmy 9,5 tys. zł. A wydaliśmy 20 tys. Na co poszły? Na telefony, faksy. Kontakty z firmami, naukowcami. Powołaliśmy Radę Naukowo-Techniczną. Byliśmy w Sejmie i Senacie. A gdy już nie mieliśmy własnych pieniędzy, użyliśmy tych z cegiełek - wyjaśnia Możejko.
Prokuratura, która zajęła się sprawą, umarza postępowanie z powodu braku dowodów.
Możejce udaje się doprowadzić do wewnętrznego konfliktu w SLD-PSL-owskim zarządzie miasta. Dogaduje się z wiceprezydentem Robertem Rachutą, który zawiadamia prokuraturę o przestępstwie popełnionym przez innych członków zarządu. Chodzi o przekazanie Spółdzielni Społem pasażu przy świnoujskiej promenadzie. W odwecie SLD-owski prezydent Krzysztof Adranowski składa wniosek o odwołanie Rachuty, w odpowiedzi na co Możejko zawiadamia prokuraturę o próbie tworzenia w mieście "mafii".
Prezydent czyści miasto
W ostatnich wyborach samorządowych, w roku 1998, Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", kandyduje ponownie. Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta, na którym zasiada w grudniu 1998 roku. W 32-osobowej Radzie Miasta popiera go 10 radnych Akcji Wyborczej Solidarność, pięciu z lokalnego ugrupowania Nowa Fala i dwaj niezależni. Opozycję stanowią członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Wolności i Unii Polityki Realnej. Urzędowanie zaczyna, od wykasowania 700 uchwał Rady Miasta, pozostawiając tylko 79. Zwalnia naczelników wydziałów. Powód - brak zaufania. Likwiduje biuro prasowe, gdyż według niego tworzy niepotrzebną barierę pomiędzy nim a mediami. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Zmienia władze zakładów komunalnych. Sposób, w jaki to robi, wywołuje zamieszanie. Wypowiedzenia wręczane są w domach zainteresowanych, w obecności kamery, która rejestruje całe zdarzenie.
- Pomysł powstał z konieczności. Zainteresowani, jak dowiedzieli się o zwolnieniu, barykadowali się od środka i nie wpuszczali do gabinetu. Delegacja jechała więc do domu, a kamera była zabezpieczeniem. Wyobraźmy sobie sytuację, że na przykład wręczamy komuś wymówienie, a ten mówi, że go uderzono. Nagranie miało nas przed takim czymś uchronić - opowiada Możejko
Prezydent przegrywa jednak w marcu 1999 roku dwa procesy wytoczone mu przez zwolnionych urzędników miejskich. Sąd pracy uznaje, że "utrata zaufania", która była podstawą zwolnień, nie wystarczy, tym bardziej że prezydent wymówił pracę rano, w pierwszym dniu urzędowania. W tym samym miesiącu prezydent odwołuje kolejnego dyrektora. Tym razem Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Rozpoczyna też walkę z Polskim Ratownictwem Okrętowym i Marynarką Wojenną. Dokonuje słynnego rozbrojenia miny (wiosną 1999 roku nakazał rozbrojenie kolejnej miny wyciągniętej z basenu Mulnik, mina ta nie pochodziła wg niego z czasów drugiej wojny światowej, lecz została podrzucona do basenu przez PRO) i domaga się zwrotu niesłusznie według niego pobranych przez firmę pieniędzy za wydobywanie fikcyjnych wraków i min. Sprawa trafia do prokuratury w Szczecinie i Stargardzie Szczecińskim. Najwyższa Izba Kontroli, w wydanej opinii w tej sprawie, rację przyznaje Możejce i zaleca PRO oraz marynarce zwrot pieniędzy.
Jednak priorytetem dla Możejki jest walka o tunel. Organizuje przetarg na projekt i jego budowę, przy okazji wdając się w konflikt z zarządem portu Szczecin - Świnoujście i Urzędem Morskim. Budowa tunelu na planowanej głębokości 10 metrów uniemożliwiłaby w przyszłości pogłębienie toru wodnego - jedynego połączenia portu w Szczecinie z morzem. Dlatego Urząd Morski proponuje zbudowanie go o 4 metry niżej. W odpowiedzi Możejko żąda wyłożenia przez szczeciński port dodatkowych 32 mln USD. Przetarg kończy się unieważnieniem, gdyż zgłasza się tylko jedna firma. Z nią też są prowadzone dalsze negocjacje.
W ciągu ostatniego roku Możejko doprowadza też do wymiany na stanowisku komendanta policji w Świnoujściu. W grudniu jednak koalicja przeżywa kryzys, którego nie przetrzymuje.
Możejko zarzuca członkom zarządu z Nowej Fali brak współpracy, działanie destrukcyjne. Po grudniowej, nieudanej próbie odwołania wiceprezydenta i członka zarządu zmniejsza im zarobki do poziomu 666 zł brutto. Potem pozbawia wszelkich kompetencji kolejnych dwóch członków zarządu. Odwołuje szefa PEC oraz szefa świnoujskiego ZOZ. Pierwszemu zarzuca nieprawidłowości przy przetargu na dostawców węgla dla świnoujskiej ciepłowni, drugiemu doprowadzenie zakładu do znacznego zadłużenia. Atmosfera staje się gorąca. Dwa dni po tym miasto obiega wiadomość: Zbigniew Pomieczyński, wiceprezydent Świnoujścia, pobił w urzędzie Henryka Makiałkowskiego, naczelnika biura zarządu miasta. Tak twierdzi poszkodowany, który pojawia się na policji z rozbitym łukiem brwiowym. Możejko przebywa wówczas na spotkaniu opłatkowym w komendzie policji. Zdarzenie komentuje: - Wystarczy, że mnie nie ma godzinę w urzędzie...
Dyktator
Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę.
- Nie liczy się z głosem ani mniejszości, ani większości. Łamie ustawy o zamówieniach publicznych. Otoczył się grupą pretorian, których mocno opłaca - wylicza Adam Szczodry, radny z ramienia UW.
Opozycja zarzuca prokuraturę zawiadomieniami. O tym, że prezydent nie wydał dokumentów z sesji rady, o tym, że fałszuje dokumenty z posiedzeń zarządu miasta, nie wpuszcza członków zarządu do ich gabinetów. Tylko w ostatnich trzech latach przez prokuraturę przewija się kilkanaście wniosków, gdzie pojawia się nazwisko Możejki. Często też z jego inicjatywy.
- W 1998 roku prezydent Możejko i Grzegorz Kapla złożyli doniesienie na krytykę opublikowaną w tygodniku "Wyspiarz" oraz to, że mieszkaniec Świnoujścia wyzywająco patrzył na pana Kaplę - podaje jeden z przykładów prokurator Anna Gawłowska-Rynkiewicz, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Szczecinie.
- Możejko zawsze próbował udowodnić, że całe nasze środowisko jest skorumpowane, a on walczy o samorządność - uważa Szczodry. - To człowiek, który dużą rolę przywiązuje do znaków zodiaku i liczb. Wskazuje, że wybrano go na prezydenta, kiedy miał 44 lata. Zarobki członków zarządu obniżył do kwoty 666 zł.
Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym. | Jeszcze nie zakończyła się afera z basenem Mulnik , wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni.
Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów. prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym. |
MSWIA
Premier wybiera Marka Biernackiego
Koniec bezkrólewia
Prawy opozycjonista
Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG.
Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata.
Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi.
Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom.
Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno).
Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO.
Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"?
Skuteczny likwidator
W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów.
Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał.
Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu.
W Ruchu Społecznym AWS
W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu.
Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki.
Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego.
Specsłużby
Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych.
Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega.
Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik.
Szef MSWiA, ale nie wicepremier
Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji.
Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem.
Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka.
Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka.
Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej.
Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera.
Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem.
Anna Marszałek, Piotr Adamowicz | Jerzy Buzek na nowego szefa MSWiA wybrał Marka Biernackiego. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem.
Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa. W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu.
Koledzy z Młodej Polski i AWS określają Biernackiego jako człowieka o zdecydowanie prawicowych poglądach, pracowitego, konsekwentnego, trochę skrytego, niezaleznego i uczciwego.
Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. |
ROZMOWA
Zbigniew Kaczmarek, mistrz olimpijski z Montrealu w podnoszeniu ciężarów, któremu odebrano medal za doping
Pomost w garażu
Jak wspomina pan swoje starty olimpijskie?
ZBIGNIEW KACZMAREK: Byłem na trzech olimpiadach. Debiutowałem w 1972 roku w Monachium, od razu stając na podium. Byłem solidnie przygotowany. Najładniejszą olimpiadę przeżyłem cztery lata później w Montrealu.
Czy pan żartuje?
Najpierw było miło. Kiedy dowiedziałem się, że mój start wyznaczono na 21 lipca, odczułem dodatkowe emocje. Tego dnia obchodziłem bowiem 30. urodziny. Uznałem to za dobrą wróżbę. Tak mnie to zmobilizowało, że w rwaniu ustanowiłem rekord świata wynikiem 139,5 kilogramów. W efekcie wygrałem. Ponieważ konkurs zakończył się późnym wieczorem, dekoracja odbyła się dopiero następnego dnia. Do dziś pamiętam, jak słuchałem Mazurka Dąbrowskiego ze złotym medalem na szyi.
Kiedy zabrano panu ten medal?
Najpierw było świętowanie i to dość długie. Jeszcze w wiosce olimpijskiej złoci medaliści otrzymywali telegramy z gratulacjami podpisanymi przez przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego. Już w kraju, na specjalnym spotkaniu, odznaczenia w klapy marynarek rodem z Bytomia wpinał nam premier Piotr Jaroszewicz, a pierwszy sekretarz KC PZPR, Edward Gierek, chętnie się z olimpijczykami fotografował i wzniósł radzieckim szampanem toast za naszą pomyślność. W nagrodę za sukcesy władający wówczas na Górnym Śląsku sekretarz partii Zdzisław Grudzień obiecał talon na małego fiata. Słowa nie dotrzymał. Tymczasem jesienią pod adresem Polskiego Komitetu Olimpijskiego nadeszło oficjalne pismo od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Z żalem informowano o pozytywnym rezultacie mego testu dopingowego, przeprowadzonego zaraz po konkursie w Montrealu. Unieważniono mój występ, żądając zwrotu medalu.
Oddał pan?
Początkowo nie chciałem, lecz nie miałem wyjścia. Dowiedziałem się o tym podczas obozu wypoczynkowego na czarnomorskim wybrzeżu w Bułgarii. Podtrzymywali mnie na duchu koledzy. Trener Klemens Roguski swoimi kanałami próbował dowiedzieć się czegoś konkretniejszego, ale wskórać wiele nie mógł. Lekarz kadry, Michał Firsowicz, nabrał wody w usta. Odwieczny prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, Janusz Przedpełski, też sugerował milczenie. Chciałem się bronić, ale nie wiedziałem jak. Na nic zdały się starania, by przebadano mnie ponownie. Dano mi wybór: zwracam medal i dostaję półroczną dyskwalifikację, bez odebrania stypendium i z możliwością treningów, albo zdobycz zostaje mi odebrana, a ja tracę miejsce w drużynie narodowej oraz klubie i wracam do wyuczonego fachu górnika. Tylko pierwsze rozwiązanie dawało możliwość powrotu na pomost, więc długo się nie namyślałem. Po karencji wystartowałem w kolejnych mistrzostwach Europy i świata w Stuttgarcie, zdobywając srebrny i brązowy medal. Medalistów testowano na doping, ale byłem czysty jak łza.
Czuje się pan zawiedziony?
Na pewno. Zabrano mi najcenniejsze trofeum sportowe, nie przedstawiając konkretnych zarzutów. I nie wysłuchując moich racji. Ale nie lamentuję. Nie jestem w tym względzie wyjątkiem. Wielu sportowcom wyrządzono większą krzywdę.
Nie zamierza pan walczyć o zwrot olimpijskiego złota?
Nie chcę jeszcze raz przez to wszystko przechodzić. Po co mam się denerwować?
Czy dyskwalifikacja dopingowa nie zraziła pana do podnoszenia ciężarów?
Jestem fanatykiem swojej dyscypliny. Jeszcze cztery lata temu startowałem w zawodach Bundesligi.
Dla pieniędzy czy przyjemności?
To nie były wielkie kwoty. Jakieś 500 marek. Wystarczało na pokrycie kosztów podróży. Dźwiganie wciąż sprawia mi frajdę. Auto moknie pod chmurką, gdyż w garażu kazałem zamontować minipomost. Zamiast opon trzymam w nim "fajery". Po kilku latach przerwy, spowodowanej operacją, bez przygotowania wyrwałem 90 kilogramów i podrzuciłem 120. Chciałbym wystartować w mistrzostwach weteranów, jeśli odbędą się gdzieś blisko. W Niemczech jest trudno o sponsora.
W Niemczech też pan miał dopingową wpadkę.
Tym razem sam byłem sobie winny. Wspomagałem się medykamentami bez konsultacji z lekarzem. Jedno z lekarstw zawierało niedozwolony środek. Nie znałem jeszcze biegle języka niemieckiego i czytając skład tabletek, o tym nie wiedziałem. Dlatego test dał wynik pozytywny. Sędziowie zwrócili jednakże uwagę, że sam postanowiłem po zawodach dać się przebadać, co dowodziło, że doping przyjąłem nieświadomie. Dodam, że był to mój debiut ciężarowy w Niemczech.
Wracając do pana olimpijskich startów, w Moskwie nie było medalu.
To był jeden z lepszych występów w mojej karierze, ale nigdy nie miałem tak silnej konkurencji. Bardzo chciałem ponownie stanąć na olimpijskim "pudle" i udowodnić, że potrafię się tam dostać w sposób uczciwy. Niestety, skończyło się na 6. pozycji. Nie kryłem rozczarowania, w dodatku słyszałem komentarze, że Kaczmarek może zdobyć medal jedynie "na koksie".
A pan jak ocenia swój moskiewski start?
Z perspektywy lat z szóstego miejsca jestem zadowolony. 317 kilogramów dawałoby mi medal jeszcze na kolejnej olimpiadzie w Los Angeles. W Moskwie padły rekordowe rezultaty. Na pytanie, czy zostały one uzyskane uczciwie, odpowiadam: nie wiem. Nigdy nie poznamy prawdy w tej kwestii. Niemniej dziwna wydaje się lawina rekordów na olimpijskim pomoście w stolicy ZSRR.
Zaraz potem zakończył pan karierę.
Miałem już 34 lata i zaczynało brakować motywacji. Szczyt możliwości na pewno miałem już za sobą. Wydawało mi się, że pora kończyć z dźwiganiem, tym bardziej iż czułem ciężary w kościach. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że mogłem jeszcze kilka sezonów walczyć na pomoście. A może stanąłbym na podium podczas igrzysk w Los Angeles?
W roku 1981 wyjechał pan na stałe do RFN. Dlaczego?
Nie bardzo wiedziałem, co dalej robić. Trener Roguski miał mi pomóc w wyjeździe zagranicznym, gdzie miałbym pomagać w szkoleniu sztangistów, ale nic z tego nie wyszło. Jako górnik w kopalni "Siemianowice" nie miałem prawa narzekać na zarobki. Tyle że w tym czasie w polskich sklepach bez kolejki można było kupić chyba jedynie ocet. Ale ekonomia nie była decydująca. W Polsce jak ogon ciągnęła się za mną przeszłość. Dostawałem listy dotyczące dopingowej wpadki. Zdarzało się, że pytali mnie o to napotkani na ulicy przypadkowi kibice. To było bardzo uciążliwe psychicznie. Ile razy miałem mówić: jestem niewinny, to była pomyłka. W RFN stałem się postacią anonimową i odzyskałem spokój. Zresztą wyjazdy sportowców zauważano, bo byli znani. A wyjeżdżała przecież w tym czasie cała masa Polaków. I nie tylko do Niemiec, lecz przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii. Jeżeli ktoś decydował się pozostać w RFN, traktowano go podejrzliwie, nie bacząc, że tam ma rodzinę. W przypadku Ślązaków było to na porządku dziennym.
Kupił pan bilet w jedną stronę?
Nie. Sądziłem, że dwa, trzy lata posiedzę, zarobię i wrócę. Ale tymczasem wybuchł stan wojenny. W niemieckiej telewizji zobaczyłem na polskich ulicach czołgi i patrole żołnierzy. Pojawiły się informacje o ofiarach śmiertelnych. Zamiast myśleć o powrocie, coraz głębiej zapuszczałem korzenie. Wolna Europa podała nawet, że poprosiłem o azyl, co nie było prawdą.
Co pan robi w Niemczech?
Pracuję w fabryce Volkswagena. Mieszkam w mieście Kassel w Hesji. Polskę odwiedzam coraz częściej. Zawsze wpadam do Tarnowskich Gór, gdzie odwiedzam rodziców, klub i stare kąty.
Lato spędza pan nad Bałtykiem.
Tak jak dawniej. Staram się spędzać urlop w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma tłoku na plaży. Moje ostatnie wakacyjne hobby to łowiectwo, którym "zainfekował" mnie zaprzyjaźniony strzelec, srebrny medalista olimpijski z Montrealu, Wiesiek Gawlikowski. Najchętniej polujemy na Pomorzu, w okolicach Tuczna.
Nie myślał pan o trenerce?
To nie dla mnie. Ja sobie lubię wypić piwko, zapalić papierosa. Nie mógłbym tego robić jako trener.
Rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert | ZBIGNIEW KACZMAREK: Najładniejszą olimpiadę przeżyłem cztery lata później w Montrealu. Kiedy dowiedziałem się, że mój start wyznaczono na 21 lipca, odczułem dodatkowe emocje. Uznałem to za dobrą wróżbę. Tak mnie to zmobilizowało, że w rwaniu ustanowiłem rekord świata wynikiem 139,5 kilogramów. W efekcie wygrałem.
Kiedy zabrano panu ten medal?
Jesienią pod adresem Polskiego Komitetu Olimpijskiego nadeszło oficjalne pismo od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. |
Najbardziej nośne hasła kampanii wyborczej wskazują na wyrastanie nowej siły społecznej
Elektorat w poszukiwaniu reprezentacji
JANUSZ A. MAJCHEREK
Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia, i wcale nie tak rozbieżne, jak się pozornie wydaje.
W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił (opierającej się na frakcjach, parytetach, udziałach, modułach czy algorytmach). Deficyt obywatelskiej partycypacji wynika oczywiście nie tylko z tego i dotyka nie tylko młodej demokracji polskiej - bezpośrednie zaangażowanie polityczne jest niewielkie także w krajach, w których jest ona ugruntowana. Jednak środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne.
Pierwsze przymiarki
Na razie z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Mimo rozmaitych zakłóceń (które zresztą ukazały mechanizmy manipulacji dokonywanych przez partyjnych działaczy, co potwierdziło słuszność skierowanych przeciw nim działań) eksperyment ten został oceniony względnie pozytywnie, jako ożywczy dla polskiej demokracji. Zaktywizował i przyciągnął do Platformy dziesiątki tysięcy wyborców, podtrzymując wysokie poparcie dla tej nowej inicjatywy politycznej i dając do myślenia jej bardziej zrutynizowanym rywalom.
Bezpośrednie wybory zwierzchników samorządowej władzy wykonawczej, zredukowanie i odpartyjnienie administracji publicznej oraz wprowadzenie niskiego podatku liniowego to pomysły, które będą musiały na realizację poczekać dłużej, lecz pokazują, ku jakim wychodzą oczekiwaniom: większego uzależnienia władzy od obywateli oraz zmniejszenia jej ingerencji w ich życie, pracę i osobiste dochody. Wysokie poparcie dla Platformy wskazuje, że są to oczekiwania niemałej części społeczeństwa.
Swoista, niespodziewana kariera braci Kaczyńskich i ich inicjatywy politycznej, nazwanej równie sugestywnie i adekwatnie jak niezręcznie "Prawo i Sprawiedliwość", pokazała z kolei, jak silne jest społeczne oczekiwanie obiecywanej przez nich poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego. Opierając się na tym jednym praktycznie tylko haśle, PiS osiągnęło w sondażach, po kilku zaledwie tygodniach istnienia, pozycję porównywalną z partiami obecnymi w politycznym obiegu od lat.
Sprawne państwo wyemancypowanych obywateli
Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS, a zatem lokowane w nich społeczne nadzieje i oczekiwania, są niespójne lub wręcz wzajemnie sprzeczne.
Poprawa bezpieczeństwa wymaga zwiększenia zarówno ingerencji odpowiedzialnych za nie instytucji w życie publiczne, a niekiedy i prywatne (większa kontrola i penetracja przez policję), jak i nakładów finansowych, co kłóci się z tendencją do ograniczania wpływu państwa i zmniejszania podatków. Zaostrzenie walki z przestępczością to deklaracja twardej władzy, nieoglądającej się na obywatelskie zastrzeżenia i mało wrażliwej na wymogi proceduralnej legitymizacji swoich poczynań.
W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo - swoją fiskalną zachłannością - albo bandyci - swoją bezkarną brutalnością. Mając swój osobisty dorobek, nie życzą sobie, by efekty ich pracy zostały zmarnowane przez zbiurokratyzowane i nastawione na redystrybucję państwo, opanowane przez partyjne kliki czy - tym bardziej - kryminalne gangi i mafie. Będąc ludźmi ekonomicznie samodzielnymi, nie potrzebują państwa opiekuńczego, lecz takiego, które zapewni obywatelom osobiste i publiczne bezpieczeństwo, co należy przecież do jego najważniejszych zadań. Są wyemancypowani ideowo i światopoglądowo, dlatego nie chcą w polityce doktrynerstwa i moralizatorstwa, lecz rozwiązywania praktycznych problemów, oczekują od polityków partnerstwa i służby, a nie paternalizmu i łaski. Domagają się państwa silnego i sprawnego, lecz ograniczonego do kilku kluczowych dziedzin i poddanego obywatelskiej kontroli. Inaczej mówiąc: jest to zestaw oczekiwań nowej klasy średniej, będący przeciwieństwem klientowskiego i rewindykacyjnego nastawienia rozmaitych "sierot po PRL".
Bezpieczeństwo osobiste i publiczne zamiast socjalnego
Te postulaty i oczekiwania zostały dostrzeżone także przez innych polityków. Najszybciej zareagowała Unia Wolności, która niedawne nawoływania o większą wrażliwość społeczną zamieniła na obietnice zbudowania silnego państwa dzięki silnej klasie średniej. Propozycja ta może się jednak okazać spóźniona, skoro program taki inni zaczęli głosić wcześniej. Poparcie dla PO jest przecież w dużej mierze wynikiem rozczarowania się Unią.
Część politycznych i intelektualnych elit pomstuje na populistyczny i demagogiczny charakter obietnic obniżenia podatków, powściągnięcia publicznej biurokracji czy zaostrzenia walki z przestępczością, nie chcąc uznać krachu dotychczasowej polityki karnej, socjalnej i kadrowej państwa.
Na wyzwania te na razie głusi wydają się politycy SLD, pławiący się w wynikach sondaży. Dostrzegając rosnące oczekiwania w zakresie bezpieczeństwa osobistego i publicznego, Leszek Miller zaproponował ułatwienie obywatelom dostępu do broni palnej. W istocie potwierdza to jednak całkowitą odmienność oferty SLD, zgodnie z którą opiekuńcze państwo zajmie się potrzebami materialnymi i poprawą warunków socjalnych obywateli, natomiast bezpieczeństwo mieliby sobie zapewnić sami. Według tej koncepcji państwo jest od bezpieczeństwa socjalnego, a nie osobistego, dlatego ma rozszerzać redystrybucję, a nie usprawniać policję, i zwiększać wydatki socjalne, a nie zmniejszać podatki.
Pewne jest, że właśnie ta oferta ma obecnie większe powodzenie i w najbliższych wyborach zwycięży. Dlatego o propagandowych i sondażowych sukcesach Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości można mówić tylko jako względnych. Gdyby to one jednak zapowiadały kierunek ewolucji opinii publicznej w Polsce, to być może już w następnej kadencji program ich okaże się równorzędnym partnerem w wyborczej rywalizacji z socjalnymi obiecankami.
Jest elektorat, nie ma zaplecza
Do tego jednak potrzebne byłoby szerokie, ale spójne zaplecze polityczne. Platforma Obywatelska jeszcze takiego zasięgu nie ma, a ze spójnością może mieć już wkrótce problemy, bo formuła obywatelskiego pospolitego ruszenia grozi podobnymi kłopotami organizacyjnymi, jakie przeżyła AWS. Ugrupowanie braci Kaczyńskich natomiast oparte jest na jednym tylko haśle, oni sami ogarnięci są obsesjami, a w sprawach ekonomicznych - tak istotnych dla elektoratu klasy średniej - prezentują, wraz ze swoim otoczeniem, poglądy iście księżycowe. Byłoby cudem, gdyby PiS okazało się w tym kształcie czymś więcej niż kolejną polityczną efemerydą obu bliźniaków.
Jest więc pewien spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. aktywnego elektoratu, z tendencją rosnącą. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej, zwłaszcza gdyby UW oraz PiS nie pokonały wyborczego progu. Platforma Obywatelska jest wciąż formacją zbyt młodą i nieprzewidywalną, by można ją uznać za zdolną do samodzielnego przejęcia tej roli i efektywnego wywiązania się z niej. Samo pojawienie się i błyskotliwa kariera PO stanowią jednak ważny i wyraźny symptom przemian zachodzących w polskim elektoracie i wyłaniania się z niego nowych grup, odmiennych od dotychczasowej klienteli partyjnej. - | kariery polityczne Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa.
W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast.
z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. eksperyment ten został oceniony pozytywnie.
kariera braci Kaczyńskich i "Prawo i Sprawiedliwość", pokazała jak silne jest społeczne oczekiwanie obiecywanej przez nich poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego.
Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS są niespójne.
jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej transformacji coś osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo.
Te postulaty i oczekiwania zostały dostrzeżone także przez innych polityków.
potrzebne byłoby szerokie, ale spójne zaplecze polityczne. Platforma Obywatelska jeszcze takiego zasięgu nie ma. Ugrupowanie Kaczyńskich natomiast oparte jest na jednym tylko haśle.
Jest spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej. |
W firmach konieczne są zwolnienia i wzrost wydajności pracy
Zbędne są nie tylko panie od herbaty
Pierwszy etap zwolnień najbardziej zbędnych pracowników większość polskich firm ma już za sobą. W najbliższych latach możemy spodziewać się kolejnych redukcji zatrudnienia - oceniają ekonomiści. Firmy będą do tego zmuszone, by ograniczyć koszty i poprawić swą konkurencyjność nie tylko w eksporcie, ale przede wszystkim na rynku krajowym.
Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową (IBnGR) ocenia, że mamy już za sobą pierwszy etap restrukturyzacji przedsiębiorstw, który polegał na pozbyciu się absolutnie niepotrzebnej siły roboczej, np. pań do parzenia herbaty w biurach.
Dotychczas jednak bardzo ostrożnie zwalniano pracowników zatrudnionych bezpośrednio w produkcji. Teraz przyszedł na to czas. Jak przypomina Bohdan Wyżnikiewicz, gdy porównamy największe polskie przedsiębiorstwa z ich zachodnimi odpowiednikami, okazuje się, że w stosunku do wielkości produkcji zatrudnienie u nas jest drastycznie większe. Wprawdzie koszty pracy stale w Polsce rosną, ale wciąż nie stanowią problemu dla firm z dobrymi wynikami. Nadmierne zatrudnienie przedsiębiorstwa rekompensują sobie stosunkowo niskimi płacami.
Nadrobić stracony czas
W raporcie opublikowanym latem tego roku ekonomiści z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) stwierdzili, że jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona głęboka restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Prawie 45 procent z przebadanych przez EBOR polskich firm przyznało, że ma przerost zatrudnienia.
Choć wiele firm zapowiada restrukturyzację i zwolnienia pracowników w projekcie budżetu na 2000 r. przewidziano, że poziom bezrobocia w przyszłym roku spadnie do 11,5 proc. z 11,8 proc. na koniec '99.
Waldemar Kuczyński, doradca ekonomiczny premiera Buzka, jest przekonany, że w przyszłym roku średnioroczne bezrobocie będzie większe, niż planowane w projekcie ustawy budżetowej 11,5 proc. i przekroczy 12 proc. Jedną z przyczyn będą zwolnienia restrukturyzacyjne. - Musi się zwiększyć konkurencyjność polskiej gospodarki, a zwłaszcza wydajność pracy. Musi spaść poziom zatrudnienia i kosztów. Dopiero wtedy będzie można utrzymać większe tempo wzrostu gospodarczego bez zwiększania deficytu w handlu zagranicznym, podkreśla Waldemar Kuczyński. Według niego, teraz będziemy ponosić konsekwencje konsumpcyjnego boomu lat 1993-98.
- Stracono 4-5 najlepszych lat za rządów koalicji SLD-PSL. To wtedy była pora na redukcję zatrudnienia. Tymczasem mieliśmy chorobliwy wzrost zatrudnienia i spadek bezrobocia. W ciągu czterech lat stopa bezrobocia spadła z 15 do 10 proc. - przypomina doradca premiera.
Konieczność zwiększenia konkurencyjności dotyczy nie tylko eksporterów, ale i firm, których produkcja i usługi skierowane są na rynek krajowy. Wymusza to konkurencja importu, którego presja wzrosła w tym roku wraz z obniżeniem do zera większości stawek celnych w handlu z Unią Europejską. - Zmniejszenie zatrudnienia to jeden z warunków poprawy antyimportowej konkurencyjności polskich firm. Najważniejszą sprawą jest obrona rynku krajowego. 80 proc. polskiej produkcji trafia nie na eksport, lecz do sprzedaży w kraju - przypomina Waldemar Kuczyński.
Inwestorzy ostrożni
W opinii Mirosława Panka, doradcy inwestycyjnego członka zarządu ING BSK Asset Management kryzys w Rosji wymusił w wielu polskich firmach przyspieszoną restrukturyzację i jest to pozytywny efekt załamania rynku na wschodzie.
Również wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia, choć przedsiębiorstwa bronią się przed większymi zwolnieniami zabezpieczając sobie 2-3-letnią ochronę pracowników w pakiecie socjalnym.
Od chwili wejścia inwestora strategicznego do TC Dębica trwa proces zmniejszania zatrudnienia. Za każdym razem zatrudnienie zmniejszane jest o kilkaset osób, jego wielkość i wysokość odpraw jest negocjowana ze związkami zawodowymi. Można przyjąć, że kolejne zwolnienia następują zawsze po zakończeniu następnego etapu unowocześniania zakładu. Według dostępnych danych, sprzedaż na zatrudnionego w TC Dębica jest o 1/3 niższa niż w Stomilu Olsztyn. Z kolei wartość sprzedaży na zatrudnionego w olsztyńskiej spółce jest dwa razy niższa niż w całej grupie Michelin, do której Stomil należy.
W samym Stomilu, jak do tej pory nie było zwolnień, choć upłynął już termin gwarancji zatrudnienia danych przez Michelina. Liczba osób zatrudnionych w spółce zmniejsza się z przyczyn naturalnych - np. poprzez odejścia na emerytury.
Bardzo ostrożnie podchodzi do zwolnień Daewoo FSO, choć w marcu minął okres ochronny, w którym Koreańczycy gwarantowali utrzymanie zatrudnienia w swych polskich zakładach (ponad 20 tys. osób). Zwolnień grupowych w Daewoo FSO jednak nie będzie, gdyż ograniczanie liczby pracowników ma nastąpić głównie poprzez ich przenoszenie do spółek pracujących dla firmy matki.
Natomiast papiernicza spółka Frantschach Świecie SA zapowiedziała niedawno zwolnienia pracowników, informując jednocześnie o dobrych wynikach finansowych. Spośród 2011 pracowników ma z firmy odejść nie więcej niż 475 osób. Jak ocenia Jan Żukowski, dyrektor ds. restrukturyzacji i zasobów ludzkich Frantschach Świecie SA, dzięki restrukturyzacji, w tym zwolnieniom, spółka zaoszczędzi łącznie 40 mln zł.
Co po fuzji
Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. W wyniku fuzji BRE z Bankiem Handlowym pracę stracić ma ok. 1,5 tys. osób (24 proc. łącznej liczby zatrudnionych), z czego 2/3 w Banku Handlowym. Zwolnienia już się zaczęły i obejmują przede wszystkim osoby, które dublują się na stanowiskach w obu bankach. Eksperci twierdzą, że aby bank Pekao SA osiągnął europejskie normy zatrudnienia, powinno ono zostać drastycznie zmniejszone. Radykałowie mówią o konieczności zredukowania zatrudnienia do jednej trzeciej obecnego poziomu. Najłagodniejsze prognozy mówią o redukcji o jedną trzecią.
Przeprowadzona na początku tego roku fuzja trzech fabryk kabli z grupy Elektrim spowodowała zwolnienia 1000 osób. Redukcje objęły zakład w Ożarowie i Załomiu. W obu tych kablowniach do fuzji nie redukowano zatrudnienia, bo obowiązywał tzw. pakiet socjalny. Zwolnienia kosztowały spółkę ponad 35 mln zł. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie w spółce Elektrim Kable dojdzie do kolejnej fali redukcji zatrudnienia, tak by wydajność na zatrudnionego zbliżyła się do średniej europejskiej. Wcześniej Elektrim znacząco ograniczył zatrudnienie w trzeciej swojej fabryce kabli - w Bydgoszczy. Jednocześnie spółka ta była intensywnie modernizowana.
Parasol ochronny
Zwalniani pracownicy Frantschach Świecie SA otrzymają odprawy w wysokości ośmiokrotnego miesięcznego wynagrodzenia. Opłacanie przez firmę szkolenia komputerowego przewiduje dla ok. 87 zwalnianych pracowników (ponad 40 proc.) giełdowe Polskie Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych (PPWK SA), największy w kraju producent atlasów szkolnych.
Na ochronny parasol pakietów socjalnych i hojne odprawy dla zwalnianych mogą liczyć zatrudnieni górnictwie i hutnictwie. W Hucie Katowice, która poinformowała, że w 1999 r. zmniejszy zatrudnienie o ponad połowę do 7 tys. osób. (głównie przez przejścia pracowników do wydzielonych z huty spółek) 1300 osób skorzysta z hutniczego pakietu socjalnego.
Na osłonę nie mogą liczyć pracownicy przemysłu lekkiego, gdzie - jak informuje Zbigniew Kaniewski, przewodniczący Krajowej Rady Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego oraz Sejmowej Komisji Gospodarki - w tym roku pracę straci ok. 40 tys., czyli ok. 10 proc. pracowników. Już zwolniono ok. 25 tys. osób. Związkowcy i pracodawcy zdają sobie sprawę, że zatrudnienie w przemyśle lekkim będzie musiało się zmniejszyć wraz z poprawą wydajności. Na razie wskaźnik wydajności w polskim przemyśle lekkim jest 7-11-krotnie niższy niż w krajach Unii Europejskiej.
W przemyśle lekkim największe zwolnienia dotyczą zwykle spółek przeżywających problemy finansowe. Zagrożone upadłością białostockie Fasty - jeden z największych krajowych producentów tkanin informował niedawno o zwolnieniach grupowych 100 do 400 osób z 1100-osobowej załogi.
Około 23 proc. redukcja liczby pracowników w ciągu 12 miesięcy (do czerwca tego roku) związana była też z restrukturyzacją zatrudnienia w spółkach z grupy tekstylnej Próchnika. Zwolnienia grupowe nastąpiły także w innych giełdowych spółkach przemysłu lekkiego, np. w Arielu i Lubawie.
Bielawski Bielbaw, giełdowy producent tkanin i pościeli, w drugiej połowie 1998 r. i w pierwszych 6 miesiącach tego roku zmniejszył zatrudnienie o 545 osób do 1906.
Zwolnienia to za mało
Zbigniew Skowroński, prezes zarządu Bielbawu, zapowiada kolejne redukcje w przyszłym roku. Podkreśla, że wydajności w przemyśle tekstylnym nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię. W większości zakładów pracownicy obsługują przestarzałe maszyny, które pracują na granicy swych możliwości i nie są w stanie produkować więcej. - Jeden złoty płacy w przestarzałej technice nie daje dużych przychodów ani zysków - uważa dyr. Skowroński. Tymczasem przy niewielkiej rentowności, bez wsparcia większymi ulgami inwestycyjnymi, przedsiębiorstw nie stać na modernizację.
- Potrzebne są również inwestycje w zarządzanie produkcją, logistykę, magazyny. Problem nie polega na tym, że nasze szwaczki szyją wolniej - podkreśla Cezary Przybysławski, prezes Bytomia. Dodaje, że w wyniku trwającej od 1998 r. restrukturyzacji Bytomia, już 80 proc. z 2400 pracowników jest zatrudnionych bezpośrednio przy produkcji. W 1998 i 1999 r. ze spółki odejdzie łącznie ok. 300 osób. Po inwestycjach w nowe maszyny i technologie, Bytom mógłby zmniejszyć zatrudnienie jeszcze o 20 proc.
W ostatnich dniach zwolnienia grupowe zapowiedziały Vistula i Elpo. Elpo, które w 1998 r. zatrudniało ponad 740 osób, zmniejsza niezbyt opłacalną produkcję przerobową i chce ograniczyć zatrudnienie o ok. 130 osób.
Vistula w ostatnich latach ograniczyła liczbę pracowników z 3100 do 2366. Teraz spółka zapowiada, że od nowego roku jej główny zakład w Krakowie będzie pracował na jedną zmianę, co oznacza grupowe zwolnienia 220 osób spośród 750 pracowników. - Musimy dostosować zatrudnienie do wielkości sprzedaży i produkcji - mówi prezes spółki, Edward Robak.
Anita Błaszczak, Tomasz Świderek | Firmy, które przed wejściem Polski do Unii Europejskiej chcą ograniczyć koszty i poprawić swoją konkurencyjność, zmuszone są do redukcji zatrudnienia. Dotyczy to nie tylko eksporterów, lecz także firm produkujących towary dla rynku krajowego. Redukcję zatrudnienia w Polsce przysieszają m.in. fuzje przedsiębiorstw oraz wejście zagranicznych inwestorów. Zwalniani mogą liczyć na pakiety socjalne i odprawy. W przemyśle lekkim do zwiększenia wydajności przedsiębiorstw niezbędne są inwestycje w nowe technologie i zarządzanie produkcją. |
ROZMOWA
Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok
Podwyższenie stóp jest realne
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Każdy budżet trzeba oceniać z dwóch perspektyw: krótkookresowej, dotyczącej roku, w którym będzie obowiązywał, i średnio- czy też długoterminowej, a więc jego skutków na kolejne lata. Ta druga jest bardzo ważna dla Narodowego Banku Polskiego.
Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Ale dla NBP ta restrykcyjność nie jest wystarczająca, bo nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, który jest największym zagrożeniem dla stabilizacji makroekonomicznej. A więc już jako budżet na rok 2001 stanowi on za mały postęp w stosunku do 2000 roku.
Oczywiście jest poprawa w liczbach, bo deficyt finansów publicznych na poziomie 1,7 proc. jest o 1 pkt. proc. mniejszy niż 2,7 proc. zakładane w tym roku. Ale trzeba pamiętać, że ten postęp będzie osiągnięty poprzez utrzymanie wydatków budżetowych na zbliżonym poziomie, a jednocześnie nastąpi jednorazowe zwiększenie dochodów dzięki sprzedaży licencji na telefonię komórkową UMTS. Gdyby nie ten zabieg, deficyt fiskalny wyniósłby aż 2,6 proc. PKB.
Ten dodatkowy dochód z UMTS jest mylący w ocenie finansów publicznych w średniej perspektywie kilku lat. NBP walczy o to, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje. Prywatyzacja będzie dobiegać końca, dochody z tego tytułu kurczą się, licencje zostaną sprzedane, i w 2003, a nawet w 2002 r. mogą pojawić się już napięcia w budżecie. Na te lata przypada bowiem znaczny wzrost kosztów obsługi zadłużenia zagranicznego.
Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku.
Chociaż rozumiem, że minister finansów nie miał wielkiego pola manewru, jeśli ponad 60 proc. przyszłorocznych wydatków stanowią wydatki sztywne.
Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna?
Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji i prognoza wzrostu produktu krajowego brutto o 5,7 proc. w 2001 roku okaże się nierealna. Wydatki będą takie, jakie są, bo znaczna część jest sztywnych, a dochody się zmniejszą i wtedy deficyt finansów publicznych wzrośnie. W ocenie NBP, prognoza 5,7 proc. wzrostu PKB jest zbyt optymistyczna.
Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa?
Ostatecznie decyduje o tym 10-osobowa Rada Polityki Pieniężnej. W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe. Żaden ruch prawdopodobnie nie wpłynie już na wykonanie celu inflacyjnego na 2000 rok. I dlatego należy jak najszybciej, czyli w sierpniu, określić cel inflacyjny na 2001 rok. Nie może on być zbyt łatwy, ale też musi być realny. Nie można sobie pozwolić na to, żeby kolejny rok nie wykonać celu. Wtedy zastanowimy się, jaką politykę stóp procentowych prowadzić, żeby cel - przy pewnym wysiłku - osiągnąć. Jeśli trzeba będzie, to zaostrzyć ją. Być może wykonanie celu na 2001 rok będzie wymagało zwiększenia restrykcyjności polityki pieniężnej już w tym roku, bo takie decyzje skutkują z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Zaostrzanie polityki pieniężnej może być rozumiane dwojako: jako utrzymywanie niezmienionych stóp procentowych przy spadającej inflacji, jak również jako podwyższanie stóp. Które z nich ma Pani na myśli?
Obie możliwości wchodzą w grę. Podwyższenie stóp jest realne. Ale to, moim zdaniem, będziemy wiedzieć po określeniu celu inflacyjnego na 2001 rok.
Z tego, co powiedziała Pani o zbyt małej lutowej podwyżce, wynika, że jest Pani zwolennikiem zdecydowanych posunięć w polityce pieniężnej.
Tak. W naszych warunkach, inflacji dwucyfrowej lub bliskiej tego poziomu, jestem zwolennikiem ruchów większych. To nie znaczy, że nie można czasem podnieść stóp o 1 punkt, dla wygładzenia pewnych trendów, jeśli na przykład ryzyko niewykonania celu inflacyjnego jest bardzo małe. Ale tendencję inflacyjną można odwrócić tylko istotniejszą podwyżką stóp. Jestem za ostrożnymi obniżkami, a bardziej zdecydowanymi podwyżkami stóp procentowych. Moim zdaniem, to jest bardziej skuteczne. Oczywiście zawsze decyzja Rady Polityki Pieniężnej jest kompromisem między indywidualnymi punktami widzenia.
Czy przedstawiona w założeniach budżetowych prognoza inflacji średniorocznej w 2001 r. na poziomie 6,1 proc. jest realna?
NBP posługuje się wskaźnikiem liczonym w skali grudzień do grudnia. Nie mieliśmy specjalnych zastrzeżeń do rządowej prognozy indeksu średniorocznego. Ale pozostaje moje wcześniejsze zastrzeżenie. Jeśli PKB nie osiągnie zakładanego poziomu wzrostu w wysokości 5,7 proc., to przy niezmienionych wydatkach budżetowych, a przecież większość jest sztywna, ten wskaźnik inflacji staje się mniej realny.
A jaka będzie inflacja na koniec tego roku?
Cel 5,4-6,8 proc. na pewno jest zagrożony, ale moim zdaniem tegorocznymi decyzjami już tego zagrożenia prawdopodobnie nie zmniejszy się.
Powiedziała Pani, że projekt budżetu nie jest korzystny dla obrotów bieżących.
Tak, bo nie zmniejsza popytu wewnętrznego.
Czy bardzo dobre dane o obrotach bieżących w maju były jednorazowe, czy też mamy szansę na utrzymanie się tej tendencji?
Rzeczywiście, maj był nadspodziewanie dobry, a moim zdaniem pozytywna tendencja będzie się utrzymywać. Nie wydaje mi się, by deficyt poniżej 400 mln USD miał szansę się powtórzyć, ale myślę, że każdy kolejny miesiąc będzie lepszy od wyniku osiągniętego w podobnym okresie ubiegłego roku.
A ile wyniesie deficyt obrotów bieżących na koniec tego roku?
Zakładamy, że ok. 7,5 proc. zarówno w tym roku, jak i następnym. I to jest ciągle niebezpieczny poziom. Może się też tak zdarzyć, że ten rok będzie lepszy, a przyszły na poziomie 7,5 proc. PKB. I to będzie psychologicznie niedobre, bo nastąpiłby wzrost deficytu obrotów bieżących.
Dane majowe poprawiły nastroje na rynku, rzadziej teraz mówi się o możliwości wystąpienia kryzysu walutowego w Polsce. Czy sądzi Pani, że jesteśmy już bezpieczni?
Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje. Poziom deficytu obrotów bieżących 7,5 proc. PKB jest zbyt ryzykowny. Może on pojawić się przejściowo, ale nie na dłużej. Za stabilny, choć ciągle wysoki, uznałabym ok. 6 proc. Wyższy oznacza, że pojedyncze negatywne wydarzenie w Polsce czy na zewnątrz wystawia nas na ryzyko destabilizacji. Każde może być katalizatorem. Nie musi doprowadzić do kryzysu, ale może.
Rozmawiała Anna Słojewska | Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Z punktu widzenia średniookresowego jest to budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku. Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna?Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji. Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa? W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe. |
Karty stałego klienta
Coraz powszechniejsze w Polsce
Korzyść obopólna
Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych.
Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg.
Hipermarkety nie spieszą się
Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca.
W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda.
Wygoda zamiast rabatu
W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla.
Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.)
Jedna karta - różne zasady
Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki.
Karta dla wszystkich czy dla wybrańców
System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart.
Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas.
Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać.
Nie tylko giganci
Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru.
O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki.
Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem.
Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów.
Piotr Apanowicz | Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych.
Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg.
Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta.
W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami.
Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem.
System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland.
Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska.
Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej.
Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją.
Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. |
ROZMOWA NA GORĄCO
Jean Philippe Courtois, wiceprezes Microsoft Corporation
Duża firma w trudnych czasach
Rz: Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie?
JEAN PHILIPPE COURTOIS: Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W innych krajach świata gospodarka może nie kwitnie, ale też nie odczuwa poważnych kłopotów. W Europie, według najnowszych danych, w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent. W przyszłym roku tempo wzrostu ma spaść, ale nadal będzie rosło, nawet w Stanach Zjednoczonych o około 8 procent. Jak na kraj, o którym się mówi, że jest w recesji, to niezła prognoza. Dzieje się tak, bo coraz więcej przedsiębiorstw zdaje sobie sprawę, że wykorzystując nowoczesne technologie potrafi sprzedać więcej, szybciej dociera do klienta i spadają koszty tego dotarcia.
Ale z drugiej strony widać, że przemysł IT oszczędza. Chyba już wszystkie wielkie firmy z branży ograniczyły zatrudnienie?
Nie tylko nasze. Dotyczy to również firm telekomunikacyjnych. Podobnie jest z biurami podróży, liniami lotniczymi, ubezpieczeniami. Rzeczywiście jest trudniej.
Czy przewidując nadejście cięższych czasów Microsoft zmienił politykę cenową?
Do trudniejszych warunków na rynku przygotowywaliśmy się wcześniej. Pół roku temu zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów. Daliśmy im możliwość "prenumeraty" nowych produktów. Druga oferta, to wprowadzanie niezbędnych zmian w tych wszystkich produktach, które sprzedaliśmy wcześniej.
Nadal trudno mi zrozumieć tak duży wzrost w tym sektorze, podczas gdy inne tracą aż tyle. Czy zmieniło się coś w sposobie poszukiwania nowych klientów, którzy nie wiedzieli, że istnieją odpowiednie produkty właśnie dla nich?
Wśród naszych zagranicznych klientów jest ok. 10 tysięcy największych firm w Europie, na Bliskim Wschodzie oraz w Azji. To 50 procent naszych obrotów. Kolejne 40 procent to małe i średnie firmy. Mamy wśród nich 20 milionów klientów. Pozostałe 10 procent to odbiorcy bezpośredni, pojedynczy. Taki podział klientów jest także efektem naszych poszukiwań dotarcia do nowych możliwości. Zauważyliśmy w porę, że gwałtownie wzrasta zainteresowanie IT właśnie ze strony małych firm. A po wynikach wszystkich widać, że większe wykorzystanie Internetu pomaga w uzyskaniu większej konkurencyjności. Dla agencji podróży koszty transakcji związanej ze sprzedażą biletu lotniczego wcześniej wynosiły ok. 70 dolarów. Teraz ten koszt spadł do 7 dolarów. Podobna sytuacja jest w wydawnictwach prasowych. Jeśli chce się ogłoszeniem prasowym w "The New York Times" dotrzeć do ponad miliona czytelników, trzeba wydać 150 tysięcy dolarów. Jeśli takie samo ogłoszenie zamieści się w Internecie, wyda się jedną dziesiątą tej sumy i dotrze się do 15 mln czytelników. To, co obecnie obserwujemy na świecie, to wielki odwrót od ogłoszeń drobnych publikowanych w gazetach, właśnie na rzecz publikowania ich w sieci.
Zmieniły się również sposoby robienia zakupów przez firmy. To także pozwala wprowadzić wielkie oszczędności, w efekcie obniżyć koszty i ceny. To wyjaśnia skąd bierze się motywacja zwiększania wydatków na IT.
Czy w tym wzroście popytu na usługi i produkty IT zagrożeniem nie jest piractwo?
Zaskakujące, ale piractwo uległo ograniczeniu. W Europie 44 procent rynku to produkty i usługi pirackie. Jeśli chodzi o Polskę, jest to 55 procent. I udział ten szybko spada ze względu na podjętą walkę z piractwem komputerowym. Zdarza się naturalnie, że jakieś małe firmy kupują program i potem kilka razy go kopiują, ale coraz więcej ludzi rozumie, że jest to zwykła kradzież.
Co robi Microsoft, by zabezpieczyć się przed nielegalnym kopiowaniem i sprzedawaniem swoich produktów?
Część strategii to uproszczenie polityki licencyjnej. Wiele także można zrobić, jeśli chodzi o technologię. Wprowadzamy coraz doskonalsze programy, które uniemożliwiają nielegalne kopiowanie, ponieważ nie będą funkcjonowały w wersji, która nie jest oryginalna.
Przyjechał pan do Polski z prezentacją najnowszego programu Microsoftu Windows XP. Czy nie sądzi pan, że to zbędny wysiłek w przypadku kraju, który przeżywa kłopoty gospodarcze?
Rozumiem, że polskie PKB przestało rosnąć w tempie 5-6 procent rocznie i spadło do nieco ponad 1 procentu wzrostu. To przecież nie recesja. Polska wydaje na inwestycje w IT 1,7-1,8 proc. PKB, podczas gdy średnia europejska wynosi 3,5-3,6 procentu. Kiedy więc bierzemy pod uwagę polskie ambicje szybkiego wejścia do Unii Europejskiej jest dla nas zrozumiałe, że nie może to nastąpić bez posiadania odpowiedniej infrastruktury technologicznej. I tak postępuje większość kandydatów do UE. Czesi mieli 5-6 lat temu taki sam poziom wydatków, jak obecnie Polska, dzisiaj osiągnęli już średni poziom europejski. I nie jest to sztuka dla sztuki. Dzięki sprawnemu systemowi łączności, w tym Internetowi, zyskują przede wszystkim małe i średnie firmy, które łatwiej mogą się ze sobą komunikować. W efekcie powstaje samonapędzający się proces: więcej możliwości, większa produkcja, większe zatrudnienie.
Zresztą i władze niektórych krajów europejskich starają się zrobić coś, aby ułatwić działalność firmom. I nie chodzi tylko o zmiany przepisów na prostsze, ale na przykład poprawiają komunikację pomiędzy poszczególnymi resortami i decyzje wydawane są szybciej. Szybciej następuje obieg dokumentów, mniej jest biurokracji. To również wpływ przedsiębiorstw na administrację, które wiedzą, że przyspieszenie obiegu informacji jest w ich interesie.
Jak pan widzi możliwości rozwoju biznesu w Polsce?
Z waszym krajem wiążemy duże nadzieje. Z drugiej strony, dla Polski korzystne jest to, że - decydując się na pewne rozwiązania później niż kraje rozwinięte przemysłowo - korzysta z nowocześniejszych rozwiązań niż podobne firmy w Europie Zachodniej, a zwłaszcza na południu kontynentu.
Kilka miesięcy temu rozmawiałam z jednym z dyrektorów francuskiego ministerstwa zatrudnienia i solidarności. Poprosiłam też mojego rozmówcę o zeskanowanie i przysłanie mi elektronicznie zdjęcia. Powiedział, że nie ma takiej możliwości, bo komputery są stare, a skanerów nie mają. Czy we Francji ten resort jest waszym klientem?
Tak, to nasz klient i wiemy, że mamy tam jeszcze wiele do zrobienia.
Otoczenie, w którym działa pana firma jest niesłychanie konkurencyjne, zmienia się także bardzo szybko. Jak zmienia się sam Microsoft?
Mam za sobą 18 lat pracy w Microsofcie. Wtedy pracowało w firmie 250 osób. Zawsze poruszały mnie w tej firmie stałe kontakty z klientami, wieloletnia współpraca i trwałe zobowiązania. Działamy jednocześnie w konkurencyjnym, ale też ryzykownym otoczeniu. Rzeczywiście kilka razy zaryzykowaliśmy i byliśmy w tym bardzo konsekwentni. Pierwszym takim projektem był pecet. Był to początek lat 80., w Microsofcie pracowało wtedy 50 osób, a największym naszym klientem był IBM. Jeszcze w 1985 roku ludzie śmiali się, kiedy sprzedawaliśmy Windows. Uważano, że jest zbyt wolny, że nie ma przyszłości, że nigdy nie uda nam się z nim przebić. Teraz wiadomo, że nie mieli racji.
W jaki sposób wpłynął na działalność Microsoftu spór z administracją w Stanach Zjednoczonych?
Jak wiadomo został niedawno polubownie załatwiony, ale to doświadczenie było bardzo bolesne dla firmy. Nikomu nie życzę, aby przydarzyło się firmie, w której pracuje. My z kolei zrozumieliśmy, że jeśli osiągnie się na rynku jakąś pozycję, o nowych produktach i planach dalszych innowacji, powinno się informować w sposób bardzo przemyślany i odpowiedzialny. Była to także lekcja, jak wprowadzać nowe produkty na rynek. Nie ukrywam, że chcielibyśmy o tym incydencie jak najszybciej zapomnieć.
Rozmawiała Danuta Walewska | Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie?
JEAN PHILIPPE COURTOIS: W Europie w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent. coraz więcej przedsiębiorstw zdaje sobie sprawę, że wykorzystując nowoczesne technologie potrafi sprzedać więcej. zyskują przede wszystkim małe i średnie firmy. powstaje samonapędzający się proces: więcej możliwości, większa produkcja, większe zatrudnienie. |
Fałszywi kombatanci śpią spokojnie, nie ściga ich prokuratura ani Urząd ds. Kombatantów
Partyzanci w rajtuzach
Wincenty Pełka: Mam absolutną pewność, że osoby, które dziś podszywają się pod moich podkomendnych, nigdy do konspiracji nie należały
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
LESZEK KRASKOWSKI
Siedmiolatek Kazimierz K., pseudonim Ryba, rozmontował dwie koparki sprowadzone przez Wehrmacht do kopania rowów przeciwczołgowych. Dwunastolatek Lucjan G., pseudonim Latawiec, palił księgi podatkowe i uwolnił z niemieckiego aresztu trzech rolników. Z życiorysów niektórych kombatantów wynika, że Armia Krajowa składała się głównie z małoletnich łączników.
Gdy wybuchła wojna, "Ryba" miał dwa i pół roku. Jako niespełna siedmioletnie pacholę został zaprzysiężony i "przeszkolony specjalnie, jako małoletni, do służby łącznika" w oddziale AK w Żarnowcu nad Pilicą (Śląskie). Niemcy coś chyba podejrzewali, bo raz go schwytali i okrutnie zbili. "Wsławił się szczególną odwagą, rozmontowując dwie koparki niemieckie sprowadzone do kopania rowów przeciwczołgowych na organizowanej przez wroga linii obronnej. Zginął wówczas kolega, który z nim współdziałał, sam uniknął śmierci, kryjąc się pod koparką przed nagle przybyłymi Niemcami. Po wyzwoleniu aresztowany i katowany przez UB, skazany na trzy lata więzienia. Strzelec »Ryba«, młody żołnierz AK, był dzielnym i ofiarnym konspiratorem" - to cytat z oficjalnego dokumentu, zaświadczenia weryfikacyjnego nr 17/225/90. Po wojnie "Ryba" został awansowany do stopnia plutonowego, odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami za okazane męstwo i odwagę.
Honor żołnierza AK
O bezprzykładnych aktach heroizmu "Ryby" i kilku jego małoletnich sąsiadów można się dowiedzieć jedynie przypadkiem. Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych nie udostępnia teczek kombatantów ani byłym dowódcom AK, ani inspektorom NIK, a tym bardziej dziennikarzom. Na ślad fałszywych kombatantów wpadł osiem lat temu Wincenty Pełka, były komendant placówki AK "Żołna" (Żarnowiec nad Pilicą), zastępca dowódcy 2. Batalionu 116. Pułku Piechoty AK. Od tamtej pory prowadzi nierówną walkę z urzędnikami o cofnięcie uprawnień kombatanckim hochsztaplerom.
"Od lutego 1993 r. upominam się nie o swoje osobiste sprawy, ale wyłącznie o społeczne, o honor żołnierza AK, o honor kombatanta, który został zdewaluowany - napisał w liście do rzecznika praw obywatelskich. - Występuję przeciw okradaniu w biały dzień, co miesiąc, przez wiele lat, przez wielu ludzi skarbu państwa".
- Pamiętam rozbrajanie żołnierzy austriackich po pierwszej wojnie światowej - mówi Wincenty Pełka, rocznik 1909. - Za mojego życia narodził się i upadł komunizm. Nie zejdę z tego świata, dopóki małoletni kombatanci nie zostaną rozliczeni ze swoich oszustw. Najmłodszy żołnierz w moim oddziale miał siedemnaście lat. Te koparki to był ciężki sprzęt. Jak mogło sobie z nim poradzić siedmioletnie dziecko?
Wersję Pełki potwierdził Stanisław Grela z Koryczan, żołnierz AK od 1942 roku: - Wystrzegaliśmy się dzieci, chodziło o zachowanie tajemnicy.
W maju 1992 roku prawdziwi podkomendni Wincentego Pełki sporządzili listę swoich rzekomych kolegów z konspiracji, obecnych kombatantów. Znalazło się na niej dwanaście osób. Dziś niektórzy z nich już nie żyją, świadczenia kombatanckie przysługują wdowom.
Sympatyk z legitymacją
Kazimierzowi K., pseudonim Ryba, pomyliła się w życiorysie data urodzenia - zamiast 1937 wpisał rok 1933. I tak już zostało, również w legitymacji kombatanckiej, która uprawnia m.in. do pięćdziesięcioprocentowej zniżki na PKP i PKS. Do dat nie miał głowy również ojciec Kazimierza K., już podczas okupacji wydawało mu się, że jego syn jest starszy. Koronnym dowodem na to, że "Ryba" był w partyzantce, jest kartka z zeszytu w kratkę, oświadczenie podpisane przez ojca młodocianego konspiratora. Napisano na niej: "Łany Małe, 1 I 1944 r. Na propozycję dowódcy placówki w Woli Libertowskiej ppor. rez. Antoniego Janiszewskiego, ps. Jawor, żołnierza AK, polecam swego jedynego syna (jeszcze wówczas 10-letnie dziecko) do pracy w konspiracji. Pełni świadom, że mogę stracić największy skarb, jaki posiadam, czynię to dla dobra Ojczyzny. Ja, ojciec, jako wierny syn Narodu Polskiego i żołnierz Armii Krajowej. Wypełniając swój honorowy obowiązek, kieruję się hasłem: Bóg, Honor, Ojczyzna".
Kazimierz K. tłumaczył w elbląskiej prokuraturze, że z przywilejów kombatanckich nigdy nie korzystał, a legitymację kombatancką z błędną datą urodzenia odesłał do katowickiego ZBoWiD. Nie wie, dlaczego nigdy tam nie dotarła. Prokuratura nie zleciła ekspertyzy papieru rzekomego dokumentu z 1944 roku, nie wystąpiła też do ZUS i KRUS z pytaniem, czy Kazimierz K. pobierał dodatek kombatancki.
"Fakt, iż zaświadczenie, a następnie deklaracja i legitymacja zawierają błędny rok urodzenia, nie może stanowić podstawy do podważania uczestnictwa Kazimierza K. w AK - napisała w uzasadnieniu umorzenia śledztwa prokurator Joanna Owczarek. - Przyjmując, iż podczas zaprzysiężenia w 1944 r. Kazimierz K. miał 7 lat, nie powoduje to nierealności takiego działania. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż większość osób, które mogłyby potwierdzić, iż Kazimierz K. walczył w AK, nie żyje. Z uwagi na znaczący upływ czasu niemożliwe jest także zdobycie dokumentów. Nie zdołano udowodnić, iż dołączone dokumenty, które przemawiają na korzyść Kazimierza K., zawierają nieprawdziwe dane".
- Umorzyłam śledztwo, gdyż nie mam dowodów na to, że Kazimierz K. odniósł jakiekolwiek korzyści materialne z tytułu przynależności do organizacji kombatanckiej - mówi prokurator Owczarek.
Sierpień 1944 roku, las sanczygniowski. Dowódca 106. Dywizji AK pułkownik Bolesław Nieczuja-Ostrowski (z prawej) wizytuje batalion partyzancki
ARCHIWUM
- Kazimierz K. może być nawet z rocznika 1945, a ja i tak nic nie mogę zrobić, skoro prokuratura umorzyła śledztwo - mówi Marian Piotrowicz, prezes Zarządu Okręgu Śląskiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. - On jest tylko sympatykiem naszego związku.
- Ale ten sympatyk ma legitymację kombatancką i wysokie odznaczenie za walkę z Niemcami.
- Nic o tym nie wiem - odpowiada Piotrowicz. - Stowarzyszenie nasze nie jest uprawnione do weryfikacji już wydanych uprawnień kombatanckich. Od tego są sąd i Urząd ds. Kombatantów.
Stefan K., który podpisał wniosek o odznaczenie "Ryby", poznał go dopiero w 1979 roku. "Miałem wątpliwości, gdyż chodziło o młody wiek - zeznał w prokuraturze. - Ale uważałem, że skoro jest w związku, to dokumentacja jest w porządku".
- Prosiłem pana Piotrowicza o przesłuchanie tych osób - mówi Wincenty Pełka. - Proponowałem konfrontację jako najsprawiedliwszy sposób dojścia do prawdy. Usłyszałem: "Panie, co to by było. Ile pan ma lat? Czy to warto?". Powiedziałem, że odwołam się do Warszawy. "I tak sprawa do nas wróci" - taka była odpowiedź.
Gońcy, łącznicy, kurierzy i kolporterzy
Wincenty Pełka, dziś dziewięćdziesięciodwuletni, dysponuje kserokopiami życiorysów niektórych kombatantów. Obala punkt po punkcie to, co jest w nich napisane.
Jan K. z Woli Libertowskiej twierdzi, że w czerwcu 1944 roku w miejscowości Jeżówka koło Wolbromia brał udział w wysadzeniu pociągu wiozącego rannych żołnierzy Wehrmachtu z frontu wschodniego.
- Takiej akcji nie było - zapewnia Pełka. - Gdyby w Jeżówce był napad na pociąg, Niemcy spaliliby wieś, represje byłyby okropne. Kiedy w Porębie Dzierżnej ktoś zaatakował niemiecki samochód i zastrzelił jednego niemieckiego żołnierza, hitlerowcy w odwecie wymordowali kilkadziesiąt osób.
Jan G. napisał w swoim życiorysie, że do AK wstąpił w 1942 roku, przysięgę złożył w stodole Bronisława Waligóry, w obecności gospodarza (Waligóra zaprzecza). W 1943 roku zastrzelił trzech konfidentów, m.in. Siedlińskiego w Żarnowcu.
- Młody Siedliński rok przed końcem wojny pojechał do Warszawy i nie wrócił - mówi Wincenty Pełka. - Nie był konfidentem. Wszyscy starsi ludzie z Żarnowca potwierdzą, że takiej egzekucji konfidenta nigdy nie było. Jan G. już dziś nie żyje, ale świadczenia kombatanckie odziedziczyła po nim żona.
Generał Bolesław Nieczuja-Ostrowski, mający dziś dziewięćdziesiąt cztery lata, dowódca 106. Dywizji AK, skreślił z listy żołnierzy ośmiu podejrzanych kombatantów, m.in. Kazimierza K., pseudonim Ryba. "Panie generale! Z całą odpowiedzialnością stwierdzamy, że postąpił pan niesłusznie" - odpowiedzieli szefowie Zarządu Okręgu Śląskiego ŚZŻAK i zignorowali tę decyzję.
- Pod moją komendą było dwadzieścia tysięcy ludzi: dywizja, brygada kawalerii i oddziały sztabowe - mówi generał Nieczuja-Ostrowski. - To oczywiste, że nie mogłem ich wszystkich znać. Zaufałem nieżyjącemu już Romanowi Pelanowi, pseudonim Błyskawica, który w konspiracji był oficerem szkoleniowym. Wprowadził mnie w błąd. Gdy odkryłem fałsz, napisałem do niego. Nie odpisał.
Wincenty Pełka oburza się, że fałszywi kombatanci wystawiali zaświadczenia kolejnym osobom, a te następnym. "W ten sposób, można by to nazwać systemem łańcuszkowym, ogniwo po ogniwie rosły szeregi AK, ale niestety już dawno po wojnie" - napisał w liście do Jacka Taylora, szefa Urzędu ds. Kombatantów. "Cała konspiracja opierała się w znakomitej większości na ludziach, którzy odbyli służbę wojskową. A tu, czytając życiorysy powojennych akowców, odnosi się wrażenie, że AK to nie tyle wojsko, ile gońcy, łącznicy, kurierzy i kolporterzy".
Na pisma Pełki dwa razy odpisała Grażyna Marciniak, główny specjalista w Urzędzie ds. Kombatantów. Poradziła, aby złożył skargę w Wydziale Spraw Obywatelskich przy Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach, w prokuraturze lub wystąpił przeciwko stowarzyszeniu na drogę sądową. "Wymienione stowarzyszenia nie podlegają prawnie bądź organizacyjnie Urzędowi - napisała Grażyna Marciniak. - Weryfikacja członków stowarzyszeń kombatanckich należy do statutowych obowiązków tych stowarzyszeń".
Głęboko zakonspirowani
Zapytaliśmy rzeczniczkę Urzędu ds. Kombatantów Bożenę Materską, czym zajmuje się Departament Weryfikacji Uprawnień Kombatantów i dlaczego w ten sposób urząd reaguje na skargę obywatela. Podaliśmy pełne dane jednego z fałszywych kombatantów, łącznie z numerem legitymacji oraz sfałszowaną i prawdziwą datą urodzenia. "Akta Kazimierza K., dotyczące jego uprawnień kombatanckich znajdują się w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych" - odpowiedziała Bożena Materska i obiecała, że sprawa zostanie wyjaśniona.
Wincenty Pełka poszedł drogą, którą zasugerował mu Urząd ds. Kombatantów. Z urzędu wojewódzkiego otrzymał odpowiedź, że zarzuty zasługują na bardzo poważne potraktowanie, jednak "w świetle znowelizowanego prawa o stowarzyszeniach Wydział Spraw Obywatelskich jako organ nadzorujący działalność ŚZŻAK w Katowicach nie jest upoważniony do przeprowadzenia kontroli". Prokuratura w Olkuszu podjęła sprawę, by w szybkim tempie ją umorzyć.
"Zarzuty Wincentego Pełki kierowane pod adresem niektórych osób posiadających uprawnienia kombatanckie są całkowicie bezpodstawne" - napisała prokurator Beata Polan w postanowieniu o umorzeniu dochodzenia. "Ubliżają również komisjom weryfikacyjnym, które przyznawały te uprawnienia".
- Czy siedmiolatek Kazimierz K. mógł rozmontować dwie niemieckie koparki? - zapytaliśmy panią prokurator.
- O to proszę pytać prokuraturę w Elblągu, ja sprawą Kazimierza K. się nie zajmowałam - odpowiada Beata Polan.
"Uważam, że nadanie uprawnień kombatanckich Kazimierzowi K. było zwykłym fałszerstwem" - takie zeznanie jednego ze świadków znaleźliśmy w aktach śledztwa w olkuskiej prokuraturze. Przesłuchiwani kombatanci z "listy dwunastu", negatywnie zweryfikowani przez generała Nieczuję-Ostrowskiego, zeznawali zgodnie, że byli tak głęboko zakonspirowani, iż o ich przynależności do AK nie wiedziała nawet najbliższa rodzina. Dokumentów żadnych nie mają, gdyż rzekomo zostały zniszczone po wojnie w obawie przed bezpieką.
Wincenty Pełka nie poddał się. W tym roku, 21 marca napisał doniesienie do Prokuratury Rejonowej w Katowicach, tym razem przeciwko prezesowi Okręgu Śląskiego ŚZŻAK. Wyliczył, że każdy z kilkunastu fałszywych kombatantów wyłudza co roku od skarbu państwa minimum 2,5 tysiąca złotych (ryczałt energetyczny, dodatek kombatancki, ulgi w opłatach telefonicznych, bezpłatny abonament RTV, zniżki na przejazdy koleją i PKS).
- Sprawa powinna być załatwiona w 1993 roku - mówi Pełka. - Gdy przemnożymy 2,5 tysiąca złotych razy kilkanaście osób, razy siedem lat, uzbiera się spora kwota. To nie jest sprawa o znikomej szkodliwości. - | Na ślad fałszywych kombatantów wpadł osiem lat temu Wincenty Pełka, były komendant placówki AK "Żołna" (Żarnowiec nad Pilicą), zastępca dowódcy 2. Batalionu 116. Pułku Piechoty AK. Od tamtej pory prowadzi nierówną walkę z urzędnikami o cofnięcie uprawnień kombatanckim hochsztaplerom."Od lutego 1993 r. upominam się nie o swoje osobiste sprawy, ale wyłącznie o społeczne, o honor żołnierza AK, o honor kombatanta, który został zdewaluowany - napisał w liście do rzecznika praw obywatelskich. - Występuję przeciw okradaniu w biały dzień, co miesiąc, przez wiele lat, przez wielu ludzi skarbu państwa".Wincenty Pełka dysponuje kserokopiami życiorysów niektórych kombatantów. Obala punkt po punkcie to, co jest w nich napisane.Generał Bolesław Nieczuja-Ostrowski dowódca 106. Dywizji AK, skreślił z listy żołnierzy ośmiu podejrzanych kombatantów. "Panie generale! Z całą odpowiedzialnością stwierdzamy, że postąpił pan niesłusznie" - odpowiedzieli szefowie Zarządu Okręgu Śląskiego ŚZŻAK i zignorowali tę decyzję.Wincenty Pełka oburza się, że fałszywi kombatanci wystawiali zaświadczenia kolejnym osobom, a te następnym. nie poddał się. napisał doniesienie do Prokuratury Rejonowej w Katowicach, tym razem przeciwko prezesowi Okręgu Śląskiego ŚZŻAK. |
Wadliwa struktura i szkodliwe otoczenie
Świat wokół TVP
JAN DWORAK
Po przemianach roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała bardzo mocno zetatyzowana, czyli bardziej służy strukturom państwa, szczególnie partiom politycznym, mniej opinii publicznej. O jej funkcjonowaniu głos decydujący mają politycy, a nie środowiska dziennikarskie, twórcze czy np. samorządowe.
Nie jest to sytuacja niezwykła. Tak mniej więcej, jak dzisiaj w Polsce, telewizja publiczna wyglądała na zachodzie Europy dwadzieścia i więcej lat temu. Wykorzystywali ją, a w każdym razie próbowali wykorzystywać, traktując jako jedno z narzędzi kierowania państwem politycy, także ci najwybitniejsi, jak Charles de Gaulle czy Konrad Adenauer. Od tamtych czasów minęła jednak epoka. Dziś w krajach Unii Europejskiej zadania telewizji publicznych umieszcza się gdzieś na pograniczu kultury, instytucji społeczeństwa obywatelskiego i przemysłu audiowizualnego, zwracając szczególną uwagę na ten kontekst jej działania, który wiąże się z błyskawicznym rozwojem technologicznym mediów.
Decyzje sprzed dekady
Obecną sytuację Telewizji Polskiej wyznaczyło kilka strategicznych decyzji sprzed dziesięciu lat. W roku 1990 było to powstrzymanie prywatyzacji II Programu (w innych krajach regionu, np. w Czechach, do niej doszło) oraz rozwinięcie biura reklamy, co pozwoliło na bardzo obfite czerpanie pieniędzy z rynku komercyjnego.
W latach 1992 i 1993 uchwalenie ustawy o radiofonii i telewizji wyznaczyło nowe ramy dla telewizji: powstała jedna silna spółka akcyjna skarbu państwa. Decyzja ta spowodowała, że w odróżnieniu od większości państw regionu w Polsce telewizja publiczna przetrwała do dziś jako największy nadawca, w znacznym stopniu autonomiczny od władzy wykonawczej, ale niewiele zmieniony strukturalnie, nieprzygotowany organizacyjnie do wyzwań rynkowej konkurencji.
Telewizja Polska przeżyła w ciągu ostatnich dwunastu lat trzy odmienne epoki: okres trudności ekonomicznych z powodu załamania gospodarki PRL, okres prosperity, kiedy była monopolistką w połowie lat 90. i okres ponownych trudności ekonomicznych, wynikających z pojawienia się konkurencji.
Inne czynniki nie odgrywają w tej "historii gospodarczej" żadnej istotnej roli - nawet przekształcenie telewizji w spółkę prawa handlowego. Wystarczy porównać obowiązujący regulamin spółki z dokumentami dawnego Radiokomitetu i tzw. p.j.o. - państwowej jednostki organizacyjnej Telewizja Polska, by stwierdzić, że wewnętrzna struktura nie zmieniła się wcale tak bardzo. Wszystkie kierownictwa p.j.o. i zarządy spółki, choć w różnych proporcjach, odpowiadają za grzech zaniechania - wszystkie zapowiadały reformę telewizji i żadne z nich tego nie zrobiło. Obecny zarząd co prawda reformę zaczął, ale nikt nie wie, jakie jest jej stadium dzisiaj.
Poszukiwanie panaceum
Do dziś telewizja publiczna nie jest więc przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Jej problemy to: kosztowna i nieefektywna struktura, szczególnie oddziałów terenowych, oraz znaczne przerosty zatrudnienia (poczynając od najwyższych szczebli zarządu), którego nie udaje się zmniejszyć.
Przestrzegałbym przed poszukiwaniem na te kłopoty panaceum. Zazwyczaj wymienia się kilka środków, które mają wyleczyć wszelkie zło: zmienić ustawę, zlikwidować formę spółki prawa handlowego, zapewnić stosowny przypływ środków - najlepiej z budżetu państwa. Wszystkie te pomysły mają charakter zaklinania rzeczywistości i biorą się albo z czystej bezradności, albo z chęci powrotu do bezpiecznej przeszłości - zakładają, że telewizja publiczna nie powinna brać udziału w rywalizacji rynkowej.
Uważam inaczej. To nie forma spółki powoduje, że w TVP nie istnieją jasne kryteria oceny pracy, nie funkcjonuje system motywacji i awansu zawodowego pracowników, zwłaszcza dziennikarzy, a każdy pracownik w dowolnej chwili może znaleźć się na dowolnym stanowisku albo zostać zwolniony. Także nie forma spółki powoduje, że nie pojawiły się zapowiadane od dawna konkursy na programy, a proces układania ramówki nie podlega czytelnym regułom.
Przecież to nie ustawa jest winna temu, że wśród skrajnie rozbudowanego kierownictwa wyższego i najwyższego szczebla panuje chaos kompetencyjny. Trudno jest ustalić, kto naprawdę odpowiada za program i w jakim zakresie: zarząd, poszczególni jego członkowie w ramach podziału odpowiedzialności, dyrektorzy anten, dyrektorzy agencji produkcyjnych, producenci wewnętrzni czy wreszcie twórcy i dziennikarze. Bo na pewno nie odpowiadają za program te ciała, które słowo "program" mają w nazwie: Rada Programowa i Biuro Programowe.
Ustawa oczywiście nie jest aktem doskonałym, wymaga zmian - także w zakresie organizacji mediów publicznych. Choćby w sprawie społecznej kontroli programu. Dziś oceny programu może dokonywać Rada Programowa, której niejasne miejsce w strukturze spółki i status ciała opiniodawczo-doradczego dają minimalną rolę we wpływie na postępowanie zarządu.
A to właśnie Rada Programowa powinna stać się reprezentantem opinii publicznej, wskazywać na kluczowe zadania stojące przed telewizją publiczną i mieć taką pozycję w strukturze firmy, aby jej głos nie mógł być zlekceważony. Być może powinna to być pozycja komisji rewizyjnej przewidziana dla spółki z o.o. w kodeksie spółek handlowych. Na pewno jednak skład Rady Programowej powinien uwzględniać większą złożoność opinii publicznej niż tylko podział na ugrupowania polityczne.
Potrzeba całej gamy środków, którymi posługuje się prawodawstwo, wiedza o mediach i współczesne zarządzanie, aby telewizja stała się instytucją dobrze służącą społeczeństwu. Z jasno określonymi zadaniami, z systemem motywacji jej pracowników, z przejrzystymi regułami gospodarki finansowej.
Tymczasem wszystkie działania naprawcze blokowane są przez nieustanny polityczny spór czy walkę o wpływy, którą bez końca toczą o telewizję wszystkie ugrupowania polityczne. Jeśli więc szukać jednego klucza do uruchomienia właściwej dynamiki zmian, to jest nim jawny consensus głównych sił politycznych dotyczący telewizji publicznej.
Być może dałoby się go zbudować z uwzględnieniem następujących założeń:
1. Telewizja publiczna jest domeną kultury, jedną z najważniejszych instytucji odpowiedzialnych współcześnie za tworzenie tożsamości narodowej i tożsamości innych wspólnot społecznych.
2. Telewizja publiczna powołana jest do rozpowszechniania i tworzenia programu, a nie generowania zysku. To odróżnia ją od innych spółek prawa handlowego, nie zwalnia jej jednak ani z konkurencji na rynku mediów, ani ze stałego doskonalenia struktury wewnętrznej.
3. Rolą polityków jest dbałość o bezstronność i maksymalną neutralność telewizji w debacie publicznej, natomiast kierowanie nią powierzone zostaje osobom kompetentnym i obdarzonym niezbędnym do pełnienia tych funkcji autorytetem.
Po dwunastu latach
Na przełomie lat 80. i 90. nie było w polskiej telewizji masowych czystek, choć musieli odejść ludzie skompromitowani służbą dla propagandowej machiny totalitaryzmu. Ważniejsze było przekształcanie struktur prawnych i budowanie nowych podstaw ekonomicznych, a w dziedzinie programu - tworzenie właściwych standardów etycznych i zawodowych, choćby w czasie pierwszych kampanii wyborczych demokratycznej Polski.
Później właściwie wszyscy - od prawa do lewa - mieli szansę kierować telewizją i za nią odpowiadać. Dzisiaj najwyższy czas zmienić reguły gry - jasno odgraniczyć prawa i odpowiedzialność polityki od odpowiedzialności i kompetencji ludzi kierujących publiczną telewizją.
Niedawno Rada Programowa jednomyślnie, właśnie w obliczu dwóch zagrożeń - upolitycznienia i komercjalizacji - wezwała kierownicze gremia ugrupowań politycznych, aby określiły swój stosunek do mediów w swoich programach wyborczych. W interesie publicznym, a w szczególności w interesie całej polskiej kultury jest, aby ten apel nie zawisł w powietrzu.
Autor jest przewodniczącym Rady Programowej TVP. | Po przemianach roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała bardzo mocno zetatyzowana, czyli bardziej służy strukturom państwa, szczególnie partiom politycznym, mniej opinii publicznej. O jej funkcjonowaniu głos decydujący mają politycy, a nie środowiska dziennikarskie.Obecną sytuację Telewizji Polskiej wyznaczyło kilka strategicznych decyzji sprzed dziesięciu lat. uchwalenie ustawy o radiofonii i telewizji wyznaczyło nowe ramy dla telewizji. |
Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża.
Maleńkość i jej Mocarz
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
JÓZEF TISCHNER
Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu, ponieważ usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą.
Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Kiedyś powstawało wrażenie, że sam Kościół nie wierzy w większą liczbę zbawionych, skoro tak mało wiernych beatyfikuje, dziś podnoszą się głosy przeciwne, że beatyfikacji jest zbyt wiele i tym sposobem tracą one znaczenie. Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Dla Boga - być miłosiernym dla siebie i bliźnich.
Chrystus niedługo przed śmiercią uczył właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebije doniosły głos Chrystusa: "Nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi płaczcie".
Drogi miłosierdzia
Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu; bywa to najczęściej strach przed utratą życia lub utratą znaczenia, które może być równoznaczne z utratą życia. Z tego powodu zabijali Herod, Piłat, poddani im żołnierze, w końcu także inni poddani. Przypuśćmy, że sam nie będąc władcą, zgodzisz się jednak być miłosiernym dla innych, szczególnie dla przeciwników cezarów i będziesz się starał im ocalić życie. Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika. Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie? Nie widzimy tego dokładnie. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem łaski i okrucieństwa, jak strumienie tej samej rzeki.
Orędzie Chrystusa wchodzi w świat, w którym okrucieństwo osiągnęło szczyt. Nie nade mną, ale sami nad sobą, waszymi dziećmi, synami, córkami miejcie litość.
Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. Pisał Klerkegaard: "Jednakowoż istnieje wiele odmian miłości; inaczej kocham ojca i inaczej matkę, miłość do mojej żony wyrażam jeszcze inaczej i każda różniąca się od siebie miłość przejawia się inaczej; ale istnieje też taka odmiana miłości, którą kocham Boga, która da się określić tylko jednym słowem - skrucha". W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. Dopiero przy zderzeniu z miłością widzimy, jak ubogi jest język wobec bogactwa treści, które oko ma na widoku.
W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. "Zarówno zło fizyczne, jak też zło moralne lub grzech każe poszczególnym synom czy córkom Izraela zwracać się do Boga, apelując do Jego miłosierdzia. Tak zwraca się do Niego Dawid w poczuciu swej ciężkiej winy, ale podobnie zwraca się do Boga zbuntowany Job świadom swego straszliwego nieszczęścia. Zwraca się do Niego również Estera w poczuciu śmiertelnego zagrożenia swego ludu. Jeszcze wiele innych przykładów znajdujemy w księgach Starego Testamentu".
Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej o "miłości miłosiernej", w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czy ów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści.
Czytamy: "skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna «wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go». Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem głębokiego uczucia i tym się również tłumaczy jego szczerość wobec syna, która tak oburzyła starszego brata. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto Ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Co więcej, zostało ono jakby odnalezione na nowo. Wyrazem tej świadomości są słowa, które ojciec wypowiada do starszego syna: «trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a znów odnalazł się, z tego, że ożył»".
Dobro jest proste
Trzeba tu pochylić się nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Znaczy raczej, że "moc" dobra jest "wyższa" niż wszelka inna moc. Dobro ani nie "umiera", ani nie "ożywa". To, co powstaje i tworzy się zawsze, przynależy do sfery bytu. Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt, gdy znika, znika przez rozkład. Ale dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Jeśli czasami mówimy inaczej, to tylko dlatego, że mylą się nam kategorie ontologiczne z agatologicznymi. Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. "Istnieje" mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono "zapala się" od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że taki, jakim właśnie jest, był zawsze. Ale spotkanie z tym, który wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie "ma serce".
Prawda o miłości
Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Zatrzymam się przy cytacie, w którym opisuje ona jedno ze swych "mistycznych omdleń". W nas, bądź co bądź dzieciach racjonalizmu, opisy takich przeżyć budzą "zawodowy sceptycyzm". Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wagę świętości.
Siostra Faustyna mówi o bólu. To jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu. Czytamy: "Pragnęłam gorąco spędzić całą noc z Chrystusem w ciemnicy. Modliłam się do jedenastej, o jedenastej powiedział mi Pan: połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez całą noc. I natychmiast położyłam się do łóżka.
Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Nawet gdyby te męki mniej mnie samej dotyczyły, to bym mniej cierpiała, ale kiedy patrzę na Tego, którego ukochało całą mocą serce moje, że On cierpi, a ja Mu w niczym ulżyć nie mogę, serce moje rozpadało się w miłości i goryczy. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszelką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszelkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Nie wszystko jeszcze świat wie, co Jezus cierpiał. Towarzyszyłam Mu w Ogrójcu i w ciemnicy, w badaniach sądowych, byłam z Nim w każdym rodzaju męki Jego; nie uszły uwagi mojej ani jeden ruch, ani jedno spojrzenie Jego, poznałam całą wszechmoc miłości i miłosierdzia Jego ku duszom". ("Dzienniczek", s. 303).
W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego. Myślałam, że po tych słowach zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski przewyższa swym ogromem ta jedna. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" (s. 304).
Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, którzy podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także córa Jaira, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Teraz dopiero coś się ukazuje, coś odsłania.
Przede wszystkim ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa - miłość do Miłości - została nagle, dopiero co stworzona, lecz raczej tak, że ona dopiero teraz się odsłania. Była jak nawinięta na kłębki i oto kłębek się rozwinął i miłość stanęła w pełnym blasku. Ale przez sam fakt ujawnienia miłość przybrała na sile. Miłość niewyznana tym się różni od wyznania, że brakuje jej wiedzy o sobie. Gdy miłości brakuje wiedzy o sobie, miłość słabnie, kluczy, raz traci, raz odzyskuje siebie.
W takt tej samej melodii
Ważne jest i to, że moja wiedza o miłości mojej do innych czy innych do mnie dojrzewa poprzez partycypacje. Wiem, że inny kocha i jak kocha, gdy potrafię partycypować w jego miłości ku mnie. Partycypować to jak tańczyć z innym w takt tej samej melodii. Melodia zagarnia mnie, zagarnia jego. Mocarz uważa, by nie zniszczyć jego "maleńkości". "Nie ugasić świecy o nikłym płomyku". Droga Mocarza do człowieka wiedzie poprzez jego "maleńkość". Nie oznacza to jednak, że człowiek znika. Wręcz przeciwnie, albowiem: "Wszędzie, gdzie człowiek przez posłuszeństwo wychodzi z własnego «ja» wyrzeka się swego, tam musi wejść Bóg. Gdy bowiem ktoś nie chce niczego dla siebie samego, Bóg musi dla niego pragnąć dokładnie tego, czego chce dla siebie" (Mistrz Eckhart, "Pouczenie duchowe", 1).
Maleńkość stała się Mocarzem
Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa. Można je ująć słowami św. Pawła: "Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus".
Człowiek zatracił się w muzyce, którą świat mu zagrał. Stał się artystą - twórcą i odtwórcą zarazem. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża.
Cytowany fragment "Dzienniczka" jest śladem pięknej wiary i mistyki św. Pawła. "Bo miłość Chrystusowa przynagla nas, na myśl o tym, że jeden umarł za wszystkich; więc wszyscyśmy pomarli. Umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i zmartwychwstał".
Autor jest księdzem, profesorem filozofii w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Tekst uważe się również w świątecznym wydaniu "Tygodnika Powszechnego". | Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie.Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. Dopiero przy zderzeniu z miłością widzimy, jak ubogi jest język wobec bogactwa treści, które oko ma na widoku. W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię.Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej o "miłości miłosiernej", w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czy ów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści.
Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Siostra Faustyna mówi o bólu. To jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu.W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego. Myślałam, że po tych słowach zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski przewyższa swym ogromem ta jedna. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" (s. 304).
Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? |
ROZMOWA
Jirzi Menzel, reżyser: Wolę dziś pracować w teatrze
Nie potrafię żebrać
FOT. (C) ONDREJ NEMEC
Rz: W czeskim wydaniu "Księgi Guinnessa 20 stulecia" zapisano wybitne osiągnięcia ludzi naszego wieku. Oscar dla filmu "Pociągi pod specjalnym nadzorem" według prozy Hrabala był "wyczynem", który uczynił pana sławnym. Jak czuje się pan wśród rekordzistów XX w.?
JIRZI MENZEL: Dla mnie to niespodzianka. Nie uznaję rekordów, nie piję piwa. Ale wiem, że taki zapis to dobry trick reklamowy.
W lipcu objął pan kierownictwo artystyczne jednego z najbardziej znanych praskich teatrów, Divadlo na Vinohradach. Z czym wiąże się ta decyzja i jak pan widzi najbliższy sezon?
Przede wszystkim będę musiał długo siedzieć w teatrze i martwić się, jak wszystkim dogodzić. Chciałbym, aby członkowie zespołu, a głównie aktorzy czuli się tam dobrze, żeby każdy z nich miał co grać. Wpływ na repertuar będę oczywiście miał, ale będzie on, nie ma co ukrywać, ograniczony możliwościami finansowymi, zainteresowaniem widzów, poziomem zaangażowanych reżyserów. W sumie widzę ten sezon jak szaradę, w której trzeba poukładać teksty, ludzi i sytuacje.
Jakie są plany repertuarowe?
Zaczynamy od "Igraszek z diabłem" Jana Drdy, potem chcemy przygotować adaptację "Stu lat samotności" Marqueza. W następnej sztuce "Niech żyje królowa" - angielskiego pisarza Roberta Bolta powróci na scenę Dagmar Havlova w roli Marii Stuart.
Na stałe, czy tylko do tej sztuki?
Pani prezydentowa nigdy nie przestała być członkiem zespołu, korzystała tylko z bezpłatnego urlopu i teraz postanowiła wrócić na scenę. Premierę planujemy na koniec lutego 2001.
Przed i krótko po wyjściu za mąż za Vaclava Havla, w styczniu 1997, Dagmar Havlova grała główną rolę Królowej Krystyny w sztuce Strindberga, teraz wraca również do królewskiej roli Marii Stuart. Małżonka prezydenta znajduje się stale w centrum uwagi dziennikarzy, nie zawsze dla niej życzliwych. Nie obawia się pan trochę tego come backu i naporu publiczności, gdy znowu pojawi się na scenie?
Nie. Ona jest w porządku. Nieprzyjemni mogą być tylko niektórzy dziennikarze i dla nich Divadlo na Vinohradach będzie musiało pozostać zamknięte.
Pracowaliście już kiedyś razem?
Graliśmy w dwóch filmach, w teatrze nie pracowaliśmy. Kiedy zacząłem reżyserować w Divadle na Vinohradach, Dagmar kręciła serial telewizyjny i nie mogłem jej w niczym obsadzić, bo ciągle nie zgadzały się nam terminy. No, a potem przerwała pracę.
Czy szef artystyczny i reżyser zamierza również grać? Niedawno otrzymał pan od Włochów nagrodę za osiągnięcia aktorskie.
Moja pozycja aktora w praskim zespole jest szczególna. Gdy ktoś zachoruje, a inny z kolegów nie ma ochoty lub odwagi go zastępować, robię to ja. W ten sposób zagrałem już sporo ról. Można powiedzieć, że lubię to robić. Nie jestem zawodowym aktorem i pewnie przedstawienia ze mną nie są tak dobre jak z aktorem, który przygotował rolę, ale w sytuacji awaryjnej najważniejsze jest, aby w ogóle sztuka mogła być grana.
Odtwórczyni głównej roli w pana "Postrzyżynach" wg Hrabala, Magda Vaszaryova, jest teraz ambasadorem Słowacji w Warszawie. Spodziewał się pan, że zrobi karierę polityczną?
Nie, ale mnie to nie zaskoczyło. Znam ją od lat i wiem, że nie miała wielkich artystycznych ambicji. Można powiedzieć, że aktorką stała się przypadkowo. Z wykształcenia jest socjologiem. Studia skończyła w 1968 roku, w chwili gdy po sierpniowej inwazji wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji nie można było u nas uprawiać zawodu socjologa. A ponieważ wcześniej wystąpiła w filmie, zaproponowano jej, by przyszła do teatru, gdzie, mimo braku studiów aktorskich, zagrała wiele pięknych ról. Potem dalej występowała w filmie, m.in. w moich "Postrzyżynach".
Bohumil Hrabal pozostaje pana ulubionym autorem. Dwa lata temu na MFF w Karlowych Warach publicznie wychłostał pan rózgą producenta, który ponoć ukradł panu prawa do nakręcenia filmu według opowiadania "Obsługiwałem angielskiego króla". Jak z tymi prawami naprawdę było?
Chodziło o pana Sirotka, któremu nie chciałbym już robić większej reklamy. On mi tych praw nie ukradł, ale dzięki mnie je uzyskał, a następnie za moimi plecami je sprzedał, co było nie fair. Dlatego dostał.
Czy kręci ktoś ten film?
Stale trwają kłótnie, kto ma go reżyserować, ale ja już w tym nie uczestniczę.
A nie ma pan ochoty na swoją wersję "Obsługiwałem angielskiego króla" w teatrze lub na inne pozostawione przez Hrabala utwory?
Teatralną adaptację tego opowiadania zrobili już inni. Ja też mógłbym, ale musiałbym być przekonany, że kogoś to naprawdę interesuje. Nie należę do reżyserów, którzy biegają i szukają sponsorów żebrząc o pieniądze. Zawsze pracowałem, gdy mnie o to ktoś poprosił. Tylko praca w godnych warunkach ma sens. Teraz, niestety, albo nikt mnie nie potrzebuje, albo propozycje, które dostaję, nie odpowiadają moim wymaganiom.
Przed 10 laty nakręcił pan "Operę żebraczą" według sztuki Vaclava Havla. Trzy lata później "Życie i niezwykłe przygody wojaka Ivana Czonkina". Od 1994 roku reżyseruje pan głównie w teatrach. Dlaczego odsunął się pan od filmu?
"Czonkin" nie był dobrze przyjęty. Doszedłem więc do wniosku, że gust widzów jest inny od mojego i że nie ma sensu z tym walczyć. A ponieważ zapraszano mnie do reżyserowania w teatrach, chętnie się tego podejmowałem. Pracowałem w teatrach czeskich i zagranicznych, m.in. we Włoszech, w Bułgarii, Chorwacji, Francji. Niedawno moja inscenizacja "Chorego z urojenia" Moliera dostała w Chorwacji nagrodę za najlepsze przedstawienie roku. W Czechach o tym nie napisali ani słowa.
Zmiany polityczne po listopadowej rewolucji '89 i zmiany w finansowaniu kultury narodowej stworzyły nową jakościowo sytuację w czeskim kinie. Pojawili się nowi twórcy. Kto dzisiaj tworzy nowe oblicze czeskiego filmu?
Istnieje wielu naprawdę dobrych reżyserów: Jan Hrzebejk ("Pielesze", "Musimy sobie pomagać"), Jan Sverak ("Kola"), Sasza Gedeon ("Powrót Idioty").
Nie ma mecenasów kultury, są sponsorzy. Czy trudno zdobyć pieniądze na film?
Sądząc po liczbie kręconych filmów, nietrudno. Ale, jak już powiedziałem, nie potrafię żebrać. Jeśli mi ktoś coś zaproponuje i da pieniądze, a ja uznam, że z tego może być dobry film, zrobię go. Dotąd projekty przedstawiane mi tego nie gwarantowały. Albo były to rzeczy bez wartości, albo takie, których dzisiejszy, młody widz wychowany na zachodnich filmach, nie chce oglądać.
Jaki jest gust młodej czeskiej widowni?
Coraz bardziej prymitywny. Kiedyś na filmy Felliniego były wyprzedane wszystkie bilety, dzisiaj już by tak nie było. To o czymś świadczy, nieprawdaż?
Rozmawiała Barbara Sierszuła
Gdy za okupacyjną tragikomedię "Pociągi pod specjalnym nadzorem" Jirzi Menzel dostał w 1966 roku Oscara, krytycy pisali, że zmysł ciętej obserwacji, poczucie humoru i filmowego skrótu doprowadził w tym filmie do perfekcji. Kiedy w 1980 roku sfilmował "Postrzyżyny", okrzyknięto go specjalistą od filmowych adaptacji prozy Bohumila Hrabala. Po śmierci pisarza, w 1997 r., jeszcze raz próbował to udowodnić, starając się o uzyskanie praw do nakręcenia filmu wg opowiadania "Obsługiwałem angielskiego króla". Nieuczciwi konkurenci sprawili, że nie dostał. Wziął więc rózgę do ręki i publicznie jednego z nich wychłostał. Dzisiaj Jirzi Menzel (ur. 1938) nie kręci filmów, reżyseruje głównie w teatrach. | objął pan kierownictwo artystyczne jednego z najbardziej znanych praskich teatrów, Divadlo na Vinohradach. jak pan widzi najbliższy sezon? będę martwić się, jak wszystkim dogodzić. widzę ten sezon jak szaradę, w której trzeba poukładać teksty, ludzi i sytuacje. Zaczynamy od "Igraszek z diabłem" Jana Drdy, potem chcemy przygotować adaptację "Stu lat samotności" Marqueza. W następnej sztuce "Niech żyje królowa" powróci na scenę Dagmar Havlova. Moja pozycja aktora w praskim zespole jest szczególna. Gdy ktoś zachoruje, a inny z kolegów nie ma ochoty go zastępować, robię to ja.
Dwa lata temu publicznie wychłostał pan rózgą producenta, który ponoć ukradł panu prawa do nakręcenia filmu według opowiadania "Obsługiwałem angielskiego króla". Chodziło o pana Sirotka. On mi tych praw nie ukradł, ale dzięki mnie je uzyskał, a następnie za moimi plecami je sprzedał, co było nie fair. Teatralną adaptację tego opowiadania zrobili już inni. Ja też mógłbym, ale musiałbym być przekonany, że kogoś to interesuje. Nie należę do reżyserów, którzy biegają i szukają sponsorów żebrząc o pieniądze. Zawsze pracowałem, gdy mnie o to ktoś poprosił.
Od 1994 roku reżyseruje pan głównie w teatrach. Dlaczego odsunął się pan od filmu?"Czonkin" nie był dobrze przyjęty. Doszedłem więc do wniosku, że gust widzów jest inny od mojego i że nie ma sensu z tym walczyć. Jeśli mi ktoś coś zaproponuje i da pieniądze, a ja uznam, że z tego może być dobry film, zrobię go. |
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI
Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie
Dokąd zmierzasz, kasacjo?
ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ
Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji.
Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego.
Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji.
Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN.
Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę.
Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi.
Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji.
Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu.
W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze.
Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron.
W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania.
SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej.
Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82).
Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane.
Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji.
Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić.
Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej | Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu, w tym wypadku Sądu Najwyższego. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w różnych sprawach. Gdyby jednak brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, Należałoby się liczyć z napływem tylu spraw, że ich rozpoznanie wydłużyłoby postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. |
ROZMOWA
Biskup Piotr Libera, sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski
Rachunek sumienia
"My" jako wspólnota Kościoła - powtórzę raz jeszcze - robimy rachunek sumienia w ramach instytucji kościelnych, takich jak: parafia, diecezja, zgromadzenie zakonne czy wspólnota kapłanów. Ponadto jako Kościół będziemy to czynić w roku 2000 wraz z Ojcem Świętym. Kościół w Polsce wybrał tę formę rachunku sumienia i tak ją przeprowadza.
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Jan Paweł II wymienia jako jeden z warunków dobrego przygotowania do Wielkiego Jubileuszu rachunek sumienia z błędów i zaniedbań członków Kościoła w przeszłości i teraźniejszości. Polscy biskupi i księża niejednokrotnie wzywali do indywidualnego rachunku sumienia, ale Kościół, jako instytucja, nie przeprowadził takiego rachunku. Dlaczego? Co zaważyło: brak aprobaty dla samej idei, a może inercja?
BISKUP PIOTR LIBERA: Zanim odpowiem na to pytanie, myślę, że trzeba najpierw powiedzieć, czym jest rachunek sumienia i czym jest samo sumienie. Przy dzisiejszej dewaluacji słów takie wyjaśnienie jest niezmiernie ważne. Sumienie to głos Boga, który odzywa się we wnętrzu, w sercu człowieka. Inaczej mówiąc, sumienie to rodzaj zmysłu etycznego, moralnego, który pomaga człowiekowi rozpoznawać, co jest dobre, a co złe. Istnieje również sumienie wypaczone, zniekształcone, źle uformowane, które zło może nazwać dobrem, a dobro złem. Mówię o tym dlatego, że obawiam się, iż są ludzie, którzy wzywając Kościół do rachunku sumienia, sami mają sumienie nie uporządkowane, obciążone złem, nieraz od wielu lat. I te właśnie osoby czy pewne środowiska najgłośniej domagają się od Kościoła przeprowadzenia rachunku sumienia. Należałoby powiedzieć: niech najpierw ci, którzy tak intensywnie i uporczywie domagają się od Kościoła rachunku sumienia, sami staną w prawdzie wobec swojego sumienia.
Ależ Księże Biskupie, rachunku sumienia Kościoła za grzechy "jego synów i córek" domaga się Jan Paweł II, który sam to czyni, a punkty tego rachunku wymienił w liście przygotowującym jubileusz "Tertio Millennio Adveniente" (TMA).
Tego bynajmniej nie neguję, tylko zwracam uwagę na pewną subtelną tendencję dostrzegalną u pewnych osób, środowisk, które same mając obciążone sumienia grzechami, w sposób faryzejski mówią: zróbcie wy rachunek sumienia. To niepokoi Kościół. Niepokoi mnie taka postawa, ponieważ grozi wypaczeniem samej idei rachunku.
Wiem, że w Kościele, także w Polsce istnieją różnice w ocenie samej idei rachunku sumienia. Czy to właśnie jest powodem, dla którego Kościół, jako instytucja, nie podjął się jego przeprowadzenia?
Kościół w Polsce podjął apel Jana Pawła II. Rachunek sumienia jest przeprowadzany przez parafie, diecezje, kapłanów, zakonników, kleryków w seminariach, przez świeckich. Z tego, co wiem, w wielu parafiach, seminariach duchownych, rodzinach zakonnych - męskich i żeńskich, rachunek sumienia był, jest i będzie przeprowadzany przy okazji rekolekcji wielkopostnych, adwentowych, jak również podczas specjalnych rekolekcji, które w tysiącach parafii przeprowadzono przed Wielkim Jubileuszem w ciągu ostatnich trzech lat.
Z mojego doświadczenia i wiedzy wynika, że nie we wszystkich parafiach jest on przeprowadzany.
Nie dysponuję w tej materii szczegółowymi danymi. Wiem, że w bardzo wielu parafiach taki rachunek sumienia był przeprowadzany. Odbywały się i nadal odbywają nabożeństwa pokutne, podejmowane są czyny pokutne, na przykład pielgrzymki, posty i inne formy umartwienia, jako wynagrodzenie za popełnione zło. To wszystko jednak nie dzieje się w świetle kamer telewizyjnych i w szumie prasowych doniesień. Jeśli mamy do czynienia z autentycznym rachunkiem sumienia, nikt nie będzie robił go na pokaz. Jest to cicha, codzienna praca społeczności kościelnej oczyszczającej się przed Bogiem ze swoich przewinień.
Moje pytanie dotyczy jednak nie rachunku indywidualnego, ale Kościoła jako wspólnoty tworzonej przez ludzi - świeckich i duchownych, gdyż czyny poszczególnych osób miały nie tylko indywidualne skutki.
Rachunek sumienia przeprowadzany na przykład w parafii nie jest indywidualny. Jest to rachunek sumienia wspólnotowy, gdyż parafia jest częścią, która składa się na pewną całość. Kościół w Polsce pamięta o zasadzie: Ecclesia semper reformanda. Wie, że stale musi się odnawiać i oczyszczać.
Czy w związku z tym, podobnie jak Jan Paweł II na Wielki Post roku 2000, przygotowuje ogłoszenie jakiejś deklaracji, aktu pokuty i przebaczenia?
Kościół w Polsce jest częścią Kościoła Powszechnego, który ustami Jana Pawła II, 8 marca 2000 roku w Watykanie będzie żałował za popełnione grzechy. I my, jako Kościół w Polsce, jako biskupi, kapłani i osoby świeckie, będziemy w tym partycypować. Jan Paweł II jako głowa Kościoła wyzna wtedy również i nasze grzechy. My się włączymy w ten rachunek sumienia i w ten akt żalu za wszystkie niewierności na przestrzeni wieków.
Niedawno, bo w listopadzie, Konferencja Episkopatu ogłosiła Słowo Biskupów Polskich na Wielki Jubileusz Narodzenia Zbawiciela, które, w moim odczuciu, jest pewnego rodzaju rachunkiem sumienia. Jest to rachunek przeprowadzony przez Kościół za ostatnie dziesięć lat naszego życia społecznego, politycznego i gospodarczego. Ale nie ma w nim rachunku Kościoła z życia Kościoła, jego świeckich i duchownych członków, z przeszłości i teraźniejszości. Dlaczego?
Słuszna jest obserwacja, że Słowo Biskupów z Jasnej Góry na Wielki Jubileusz Zbawiciela to swoisty rachunek sumienia, stanięcie w prawdzie, gdy chodzi o złożoną i trudną rzeczywistość polską. W tym dokumencie używana jest pierwsza osoba liczby mnogiej - "my". Może być on zatem traktowany również jako rachunek sumienia społeczności ludzi wierzących w Polsce. Przecież Kościół działa w konkretnej społeczności wierzących, którzy konieczne, a zarazem trudne reformy społeczne albo akceptują, albo odrzucają, wspierają je albo opóźniają. To jesteśmy my, ludzie Kościoła, którzy tworzymy polską społeczność. Ponadto realizują te reformy w większości ludzie wierzący, chrześcijanie. I w tym sensie jest to również rachunek sumienia nas jako Kościoła.
Czyli możemy zrobić rachunek sumienia jako "my" działający w polityce, "my" w gospodarce, a nie możemy jako "my" - wspólnota Kościoła. Dla mnie jest to różnica.
"My" jako wspólnota Kościoła - powtórzę raz jeszcze - robimy rachunek sumienia w ramach instytucji kościelnych, takich jak: parafia, diecezja, zgromadzenie zakonne czy wspólnota kapłanów. Ponadto jako Kościół będziemy to czynić w roku 2000 wraz z Ojcem Świętym. Kościół w Polsce wybrał tę formę rachunku sumienia i tak ją przeprowadza.
Oczywiście. Czy zatem, wracając do "Tertio Millenio Adveniente", parafie, wspólnoty seminaryjne, zakonne, w ramach rachunku za grzechy, a konkretnie punktu: "przyzwolenie na stosowanie w obronie prawdy metod nacechowanych nietolerancją a nawet przemocą" rozważać będą na przykład odpowiedzialność katolików za zburzenie w okresie międzywojennym cerkwi prawosławnych na Lubelszczyźnie, Chełmszczyźnie? Ewangelicy pamiętają natomiast zabieranie im po wojnie na Mazurach kościołów. Może taki akt poprawiłby stosunki ekumeniczne?
Rachunek sumienia obejmuje również oczyszczenie pamięci historycznej. Natomiast trzeba bardzo uważać, by przy tej okazji nie wdać się w jakieś bieżące rozgrywki polityczne, które bazują na zaszłościach, a powinny być najpierw przedmiotem badań kompetentnych osób, historyków. Jan Paweł II, wzywając do rachunku sumienia, jest jednocześnie realistą. Powołuje na przykład specjalne komisje, gremia, by w świetle ustaleń naukowych oceniać fakty z przeszłości.
Czy u nas zostało powołane jakieś kompetentne grono osób zajmujących się badaniem wydarzeń z przeszłości, które wciąż mogą dzielić chrześcijan?
Takie gremium zostało powołane w ramach Komisji Ekumenicznej Konferencji Episkopatu i w porozumieniu z Polską Radą Ekumeniczną. Zajmuje się ono newralgicznymi sprawami we współżyciu trzech wyznań - protestanckiego, prawosławnego i katolickiego.
A czy zdaniem Księdza Biskupa w parafiach, seminariach jest przeprowadzany rachunek sumienia z realizacji wskazań Soboru Watykańskiego II, o czym mówi "Tertio Millennio Adveniente"?
Punktem wyjścia w rachunku sumienia powinno być zawsze Słowo Boże, a więc wierność wobec wskazań Ewangelii. Dopiero potem dokumenty soborowe, synodalne. Postawione na przykład w rachunku sumienia pytanie: "czy byłem, czy byliśmy ludźmi dialogu", nie ma odniesienia wprost do konkretnego dokumentu Soboru. Ale wiadomo, że idea dialogu jest wiodąca dla Vaticanum II.
Idźmy dalej. "... wobec łamania podstawowych praw człowieka przez reżimy totalitarne niemało chrześcijan, niestety, wykazało brak rozeznania, który czasem przeradzał się nawet w przyzwolenie" (TMA). Co z rachunkiem w tym punkcie?
Zapewne w niektórych krajach Kościół w ramach rachunku sumienia musi się przyznać w tym punkcie do winy. W perspektywie jednak niezaprzeczalnych ofiar, prześladowań, jakie poniósł Kościół katolicki w Polsce w okresie nazizmu i komunizmu, mówienie o przyzwoleniu uważam osobiście za nieporozumienie. W tych trudnych latach to właśnie Kościół bronił godności człowieka.
A co z tymi świeckimi i duchownymi, którzy - z różnych względów - w okresie PRL współpracowali ze służbami specjalnymi?
To jest inna kwestia. Powtórzę słowa księdza prymasa: "Kościół prawdy się nie boi". Mówiąc o ewentualnych współpracownikach, trzeba być tylko bardzo uważnym, aby nie dać się wmanipulować w aktualne gry polityczne.
Powiedział Ksiądz Biskup wcześniej, że rachunek nie odbywa się w świetle jupiterów. I rzeczywiście. Ale z drugiej strony w świetle tychże jupiterów odbywają się czasami rozmowy, dyskusje, są udzielane wypowiedzi, które świadczą o tak dużych napięciach i podziałach wśród samych katolików - i świeckich, i duchownych, że mogą być nawet odbierane jako źródło "antyświadectwa i zgorszenia" (TMA). A zwłaszcza wtedy, gdy katolicy z powodu różnych poglądów, dotyczących najczęściej charakteru uczestnictwa Kościoła w życiu społecznym, nie chcą siąść przy jednym stole albo dopuścić do "swoich mediów" katolików mających inne poglądy. I dzieje się to publicznie.
Społeczeństwo polskie, a więc żyjący także w tym społeczeństwie Kościół, przeżywa od dziesięciu lat poważne i gwałtowne przemiany. Jan Paweł II powiedział, że jesteśmy na wirażu dziejów. Wiadomo, że na wirażu działają różne siły, także i odśrodkowe. To, co obserwujemy w tej chwili, to proces ścierania się różnych koncepcji, wizji Kościoła. Jest to pewien kryzys, ale moim zdaniem kryzys wzrostu, który przyniesie pozytywny owoc. Uważam, że mamy do czynienia nie tyle z podziałami, ile z ustawicznym trudem budowania jedności wierzących. To trud, który towarzyszy Kościołowi od 2000 lat. Prawdziwa jedność jest bowiem czymś dynamicznym, czymś, co się dzieje i co budujemy codziennym wysiłkiem. Dlatego Kościół poprzez Sobór wzywa do nieustannej postawy dialogu, otwierania się, przedstawiania swoich racji, ale też i wsłuchiwania się w racje drugiej strony.
Zostawmy rachunek. Przed kilkoma miesiącami dowiedzieliśmy się, że na wzór listu biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku ze słynnym "przebaczamy i prosimy o przebaczenie", który stał się początkiem chrześcijańskiego pojednania między Polakami i Niemcami, Kościół przygotowuje podobne deklaracje pojednania między narodami: polskim i litewskim, polskim i ukraińskim. Co z tą inicjatywą?
Jak wiadomo dojrzewanie do pojednania to długa droga, nie można niczego przyspieszać. Wola pojednania istnieje po wszystkich stronach, dialog się nie urwał. Są różnego rodzaju formalne i nieformalne spotkania. Ale trzeba jeszcze dużo modlitwy i dużo światła prawdy, żeby ten proces przyniósł spodziewany owoc w postaci pełnego pojednania. Przypomnę, że podczas ostatniej pielgrzymki Ojca Świętego do Polski, na wspólne z Polakami nabożeństwo do Ełku przybyła liczna grupa biskupów litewskich wraz z kilkunastoma tysiącami Litwinów. Również i bracia Ukraińcy brali masowo udział we wspólnych modlitwach z papieżem, chociażby w Drohiczynie czy Zamościu. To są fakty świadczące o tym, że ten proces trwa. Ile czasu jeszcze opatrzność potrzebuje na wypracowanie dokumentu o pojednaniu na wzór listu z 1965 roku, trudno przewidzieć.
Czy zdaniem Księdza Biskupa Kościół w Polsce jest dobrze przygotowany, aby wejść w Rok Jubileuszowy? Program jest bardzo bogaty, to wiemy.
To zależy od tego, czy każdy z nas, czy dana parafia jest przygotowana. Musimy sobie na to pytanie odpowiadać każdego dnia. Jeśli dany dzień przeżyłem dobrze, jestem otwarty na drugiego człowieka, staram się postępować zgodnie z Ewangelią, to jestem w tym dniu przygotowany do wejścia w radości Wielkiego Jubileuszu. Jeśli coś w tych dziedzinach szwankuje, to muszę do przeżycia Jubileuszu jeszcze dorastać.
Rozmawiała: Ewa K. Czaczkowska | Jan Paweł II wymienia jako jeden z warunków przygotowania do Wielkiego Jubileuszu rachunek sumienia z błędów i zaniedbań członków Kościoła w przeszłości i teraźniejszości. Kościół, jako instytucja, nie przeprowadził takiego rachunku. Dlaczego?
BISKUP PIOTR LIBERA: są ludzie, którzy wzywając Kościół do rachunku sumienia, sami mają sumienie obciążone złem. te właśnie osoby czy środowiska najgłośniej domagają się od Kościoła przeprowadzenia rachunku sumienia.
Kościół w Polsce podjął apel Jana Pawła II. Rachunek sumienia jest przeprowadzany przez parafie, diecezje, kapłanów, zakonników, kleryków w seminariach, przez świeckich.
Kościół w Polsce jest częścią Kościoła Powszechnego, ustami Jana Pawła II, 8 marca 2000 roku w Watykanie będzie żałował za popełnione grzechy.
Czyli możemy zrobić rachunek sumienia jako "my" działający w polityce, "my" w gospodarce, a nie możemy jako "my" - wspólnota Kościoła.
"My" jako wspólnota Kościoła robimy rachunek sumienia w ramach instytucji kościelnych
Rachunek sumienia obejmuje również oczyszczenie pamięci historycznej. Jan Paweł II, wzywając do rachunku sumienia, jest jednocześnie realistą. Powołuje pecjalne komisje, gremia, by w świetle ustaleń naukowych oceniać fakty z przeszłości. Kościół wzywa do postawy dialogu, otwierania się, ale też wsłuchiwania się w racje drugiej strony. |
ANALIZA
Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych
Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego
LESZEK LESZCZYŃSKI
Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej.
Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym.
Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później.
Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych.
Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi.
Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności.
Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione.
Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej.
Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić.
Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać.
W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony.
Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu.
Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie.
Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia.
Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują.
Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych.
Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej | Polski prawodawca chce powrócić do klauzul generalnych związanych z wielkimi europejskimi kodyfikacjami XIX w. Klauzulę kojarzoną z socjalistycznym porządkiem prawnym, zasady współżycia społecznego, chce zastąpić dobrymi obyczajami. Dotychczasowe klauzule przetrwały przełom lat 80. i 90. Zmiany nazewnictwa pojawiają się z opóźnieniem w stosunku do zmian aksjologii społecznej i prawnej. Trudno bowiem przewidzieć kierunki i trwałość tych przemian. Szybciej zmienia się te nazwy, które są wyraźnie sprzeczne z nowym porządkiem, np. interes ludu pracującego po 1989 r. Reagowanie prawodawców na zmiany społeczne to złożony problem.
Klauzula zasad współżycia społecznego (sformułowana w 1936 r. w konstytucji ZSRR) dominowała w socjalistycznym systemie prawnym. Jej zastosowanie w orzecznictwie, podporządkowane otoczeniu politycznemu prawa, doprowadziło do podporządkowania interesów jednostki interesom ogólnospołecznym. W ustawie o nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym pozostawiono klauzulę dobrych obyczajów, ponieważ była wygodna i nieszkodliwa. Dzisiaj przywrócenie klauzuli dobrych obyczajów w podstawowych aktach prawnych pozwoli odciąć się od starego systemu aksjologicznego i powiązać polskie prawo z tradycją europejską. Nowe odniesienie, bardziej przystające do gospodarki rynkowej, uwolni klauzulę od jej interpretacji politycznych i pozwoli powiązać system ocen jednostki z ocenami społecznymi. Należy jednak pamiętać, że o skutkach klauzul generalnych nie decyduje ich nazwa, lecz praktyka decyzyjna. |
TECHNOLOGIE
Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych
Komputer sterowany myślą
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni.
Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia.
Elektrody w mózgu
Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii.
Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci.
Elektroniczna telepatia
Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90.
Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli.
System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów.
Homoelektronicus
Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość.
Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem.
Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. | W laboratoriach naukowych testowane są detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, dzięki którym ludzie sparaliżowani będą mogli myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Dzięki nowoczesnym urządzeniom chorzy przez modelowanie wytwarzania fal mózgowych mogą budować całe zdania wypowiadane następnie przez syntetyzator mowy. Ponadto amerykanin Phil Kennedy planuje umieść w mózgu implanty, które pozwolą sparaliżowanym ludziom poruszanie kończyn. |
Z arcybiskupem Damianem Zimoniem, metropolitą katowickim, rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Kościoła praca nad pracą
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
W dokumentach Synodu Plenarnego stwierdzono, że religijność Polaków wydaje się mieć niewielki wpływ na kształtowanie zasad i modeli życia społeczno-gospodarczego, co zacytował ksiądz arcybiskup również w swoim liście na temat bezrobocia na Śląsku. To zdanie jest również recenzją aktywności - czy raczej jej braku - hierarchii kościelnej w propagowaniu nauczania społecznego Kościoła. Jestem przekonana, że spora część katolików po prostu nie wie, czym jest nauczanie społeczne Kościoła.
ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: - Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich, zwłaszcza robotników, nie jest wystarczająca. W okresie komunistycznym ta nauka była po prostu niszczona. Mamy rzeczywiście wiele do nadrobienia, w czym zapewne pomoże także przygotowywany przez Stolicę Apostolską katechizm społeczny.
Co należy zatem uczynić, z punktu widzenia nauczania społecznego Kościoła, żeby nasze życie gospodarcze było zdrowsze, by nie rodziło tak poważnych w skutkach problemów społecznych jak bezrobocie?
Przede wszystkim ludzie odpowiedzialni za życie polityczne, społeczne i gospodarcze powinni poznać zasady nauki społecznej Kościoła, by wiedzieć, co wcielać w życie. Ze strony Kościoła, biskupów, uczelni katolickich konieczna jest większa promocja tej nauki. Ważny jest też przykład, czyli skromniejszy styl życia nas, sług Ewangelii.
Zacznijmy więc od początku: co znaczą w praktyce solidaryzm i pomocniczość - podstawowe zasady nauczania społecznego Kościoła?
Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. O człowieku pracującym w konkretnym zakładzie pracy i o ludziach z Trzeciego Świata, którzy umierają w nędzy. Muszę się z nimi dzielić. Być solidarnym z drugim człowiekiem - to znaczy nie zamykać się w swoim kręgu, nie tworzyć tylko klasy ludzi bogatych. Zasada pomocniczości jest odwrotnością panującego w PRL centralizmu partyjnego. Oddaje to wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom, gminom. Tylko to, czego nie można rozwiązać na tym poziomie, należy oddać kompetencji państwa.
Aby się dzielić, trzeba najpierw mieć. Drobni przedsiębiorcy narzekają, że reguły działające na rynku są chore, coraz trudniej im utrzymać firmę, a w konsekwencji dać pracę innym. Ksiądz arcybiskup w liście o bezrobociu na Śląsku jako remedium wymienił m.in. obniżenie obciążeń finansowych pracodawców, wsparcie małej i średniej przedsiębiorczości, a jako najskuteczniejszą tego formę - kształtowanie efektywnej i konkurencyjnej gospodarki na regularnym rynku pracy. To są rozwiązania w duchu liberalnym.
Wobec obecnego ogromnego bezrobocia potrzeba nam dialogu wszystkich stron - poza partyjnymi podziałami. Autentycznego dialogu, w którym nie będzie chodziło tylko o zdobycie głosów wyborczych. Potrzebne są odgórne działania rządu i wspólne zastanowienie się nad zasadami solidaryzmu społecznego i pomocniczości, uściślenie, co one rzeczywiście znaczą w konkretnym regionie, bo w każdym mogą znaczyć co innego. Natomiast jeśli chodzi o przedsiębiorców, rzeczywiście, jeśli muszą zbyt wiele oddać państwu czy na cele społeczne, nie będą w stanie się utrzymać. Z tego powodu upada wiele małych przedsiębiorstw. Czy są to rozwiązania liberalne? Jeżeli liberalizm pojmować jako godność osoby ludzkiej, jako troskę o rodzinę, poszanowanie biednych i dzielenie się, jest on do przyjęcia. Ale jeśli liberalizm jako naczelną zasadę przyjmuje zysk, wówczas jest nie do przyjęcia.
Czyli akceptacja wolnego rynku, ale z ludzką twarzą?
Powiedziałbym: gospodarka rynkowa, ale o wymiarze społecznym. Kościół nie buduje struktur życia politycznego ani gospodarczego, nie tworzy jakiejś trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem, ale daje temu życiu pewną bazę. Rola nauki społecznej Kościoła ze swej natury potrzebuje pewnej perspektywy czasowej. Zawsze więc będzie Kościół mówił o godności człowieka, o tym, że zysk nie jest absolutnym celem gospodarki, że człowiek bogaty, który organizuje życie gospodarcze, ma też obowiązek dzielenia się z drugim. Polska jest dopiero u początku gospodarki rynkowej. I widzimy, że w wielu wypadkach nowi przedsiębiorcy zbyt wielki nacisk kładą na zysk, a nie na człowieka. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem, podczas gdy, jak mówi papież w "Sollicitudo rei socialis", powinna być równowaga. Do łagodzenia konfliktu potrzebne są związki zawodowe. One mają stawać w obronie człowieka, a nie zajmować się polityką.
Ingerując na przykład w działania rządu?
Związki zawodowe, a w zakładach na Śląsku bywa ich po kilkanaście, nie mogą myśleć tylko o sobie, ale muszą mieć na uwadze cały zakład pracy. I one muszą realizować zasady solidarności i pomocniczości, bo zbyt duże roszczenia mogą doprowadzić do upadku przedsiębiorstwa. Poważnym problemem jest etyka pracy. Wielu ludzi nie chce pracować albo pracuje źle. Znam parafię na Śląsku, która chciała zatrudnić przy budowie kościoła bezrobotnych ze swojego terenu. Do kościoła owszem chodzą, ale pracy nie podjęli. Przed laty ktoś przekonywał mnie, że przydałoby się niewielkie bezrobocie, bo podniósłby się poziom pracy. Bezrobocie jest ogromne, ale nasza praca jest wciąż chora. W wielu wypadkach ludzie chcą tylko brać. Kościół musi wychowywać ludzi do pracowitości. Potrzebna jest nam praca nad pracą.
Pracę nad pracą podjął Kościół w latach 80. Mówił o tym, jako o podstawowym problemie etycznym odnoszącym się do wolności człowieka, ks. Józef Tischner podczas I Zjazdu Solidarności. Potem jednak Kościół tę ideę zarzucił. Również obchodzenie 1 maja Święta Józefa Robotnika, w opozycji do majowych pochodów i chwalenia socjalistycznej roboty, nie utrwaliło się w świadomości wiernych.
Kiedy człowiek staje się wolny, nie jest łatwo zmienić jego mentalność, zwłaszcza z roszczeniowej na zadaniową. To jest szerszy problem wolności, którą wykorzystujemy nieraz fatalnie, choć wolność jest największym dobrem, jakie Bóg dał człowiekowi.
Czego może uczyć św. Józef Robotnik dzisiaj - w okresie wolności?
Święty Józef był zwyczajnym człowiekiem, zwyczajnej rzemieślniczej pracy. Potrafił zmienić swoje plany: chciał być małżonkiem, a dowiedziawszy się, że ma być inaczej, przyjął to. Miał w sobie tę wewnętrzną giętkość, gotowość do innowacji, która jest nam dzisiaj bardzo potrzebna. Musimy uczyć się owej gotowości do zmiany planów życiowych, do zmiany zawodu, a jednocześnie pracowitości i odpowiedzialności. To jest zadanie dla Kościoła, dla rodziny i szkoły.
Następna sprawa, jaką ksiądz arcybiskup wymienił, jako ważną dla wprowadzania w życie nauczania społecznego Kościoła, to dawanie przykładu przez ludzi Kościoła skromnym stylem życia. Również podczas Synodu zauważono, że materialny poziom życia części księży, wyższy niż otoczenia, może wywoływać antyklerykalizm.
Często powtarzam księżom na Śląsku, że w naszym życiu duszpasterskim materialnie powinniśmy być podobni do zwyczajnej rodziny, a nawet od niej biedniejsi. Kilkakrotnie też podczas pielgrzymek przypominał o tym Ojciec Święty, który w czasie wojny pracował fizycznie i który wciąż jest blisko ludzi pracy. Są w Polsce rejony naprawdę ubogie, gdzie ksiądz pozbawiony możliwości uczenia religii w szkole przymierałby głodem. Na Śląsku księża wywodzą się głównie z biedniejszych rodzin robotniczych, chociaż powoli się to zmienia i więcej jest pochodzących z rodzin inteligencji technicznej. Poza tym na Śląsku nurt społeczny nauczania Kościoła był już obecny w XIX wieku. Trzeba też dodać, że przed wojną, w okresie kryzysu gospodarczego, biskup Stanisław Adamski apelował do księży, by modlić się za bezrobotnych i nie brać od nich ofiar za posługi kościelne.
Dzisiaj ksiądz arcybiskup proponuje tworzenie duszpasterstwa dla bezrobotnych, a jak jest z opłatami za posługi?
Żaden bezrobotny nie zgłosił się do mnie z tego powodu, że ksiądz żądał od niego zbyt wiele. W diecezji nie mamy żadnych stawek za posługi religijne. Jest przyjęta zasada dobrowolnej ofiary, czasem bardzo skromnej, a czasem wysokiej. Oczywiście, zdarzało się, że musiałem interweniować, gdy ksiądz wyznaczał jakieś taksy. Generalnie jeśli ksiądz ma autorytet moralny, jeśli jego życie jest kroczeniem za ubogim Chrystusem, w jego parafii nie ma żadnych konfliktów związanych z finansami.
Ale przyzna ksiądz arcybiskup, że brakuje dziś takich XIX-wiecznych księży społeczników ze Śląska czy Wielkopolski, którzy zakładaliby na większą niż obecnie skalę parafialne kasy pożyczkowo-oszczędnościowe, zachęcali wolontariuszy do prowadzenia kursów dla ludzi szukających pracy.
Owszem, brakuje, ale są też wspaniali księża, o których się mało mówi, bo dobro jest zawsze mniej zauważalne niż zło. Media, zwłaszcza nie wywiązująca się ze swoich zadań telewizja publiczna, kreują postawy bardzo konsumpcyjne, pokazują głównie ludzi, którzy skupiają się na sobie i własnych przyjemnościach. Wszyscy musimy włożyć więcej wysiłku, by pokazywać to, co pozytywne.
W dokumentach synodalnych znalazło się sformułowanie, że bezrobocie wpływa także na postawy religijne. Bezrobotny obwinia za swoją sytuację życiową wszystkich, łącznie z Kościołem i Panem Bogiem. A może to właśnie jest główny powód, że Kościół zajął się problemem bezrobocia?
Jest tyle społecznych dokumentów Kościoła, że nie można mieć wątpliwości, iż cel jest inny. A zwłaszcza osobista postawa Ojca Świętego, na przykład taki niezwykle wymowny gest, jak odwiedzenie rodziny Milewskich podczas ostatniej pielgrzymki do Polski.
Chyba zawstydził nim biskupów.
Papież nikogo nie zawstydza, on nas zachęca. Ojciec Święty, który w seminarium był moim profesorem etyki społecznej, wykonywał wiele takich gestów. I ten też nie był nowy. Papież w ten sposób nas mobilizuje.
Musiał to robić długo, skoro po wielkich katechezach społecznych dopiero po dziesięciu latach ukazał się list Episkopatu na tematy społeczne, a w roku ubiegłym wszyscy biskupi razem, w takim geście, odwiedzili cierpiących w ośrodkach społecznych.
Ale i my stale próbujemy wychodzić do ludzi, nie tylko w czasie kolędy i nie tylko wtedy, kiedy jesteśmy zaproszeni. Ja zdobyłem tę umiejętność w ciągu dziesięciu lat pracy jako proboszcz w Katowicach, gdzie jest bardzo wielu ludzi ubogich. Ale to prawda, że najchętniej słuchamy papieża, ale zbyt słabo realizujemy jego nauczanie. Ojciec Święty też czasem pyta, co zrobiliśmy z jego nauczaniem społecznym. I mówi nam też, że go przyjmujemy za bardzo po polsku, a za mało po chrześcijańsku. Bo chrześcijaństwo to coś więcej niż Polska.
A dlaczego tak późno Kościół hierarchiczny wyraził akceptację dla wprowadzanych w życie reform społeczno-gospodarczych, dla wolnej ekonomii? Czy ze względu na tych, którzy na przemianach stracili, czy może w samym Episkopacie nie było zgody co do tego, czy rzeczywiście są to zmiany dobre?
Wszyscy uczymy się nauki społecznej Kościoła, także biskupi. Ojciec Święty mówi, że on się też tego uczy. Nie należy się więc dziwić niektórym zachowaniom czy słowom, bo do pewnych sytuacji nie dorastamy, jakby rzeczywistość nas wyprzedzała. Oczywiście, mogliśmy bardziej akcentować sprawy społeczne. To są nasze cienie, ale proszę pamiętać, że my też jesteśmy członkami tego społeczeństwa, synami polskich rodzin.
Mówiliśmy o etyce pracowników i pracodawców. Kościół też jest pracodawcą, i to w opinii wielu świeckich nie najlepszym. Często płaci im tyle, co Bóg zapłać, a czasami jeszcze łamie prawa pracownicze.
Proszę pamiętać, że w systemie totalitarnym musieliśmy się ukrywać z naszą działalnością, wielu nie mogło ujawnić, że pracuje w Kościele. A teraz i my uczymy się, jak być pracodawcą, jak przestrzegać zasad, także tych, o których mówi nauka społeczna Kościoła. Ponadto Kościół jest wspólnotą ludzi, którzy służą, a nie tylko przedsiębiorstwem zatrudniającym ludzi na podstawie umowy o pracę. | ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich nie jest wystarczająca. Ze strony Kościoła konieczna jest większa promocja tej nauki. Ważny jest też przykład, czyli skromniejszy styl życia nas, sług Ewangelii.
Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. Zasada pomocniczości Oddaje to wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom.
Ksiądz arcybiskup w liście o bezrobociu na Śląsku jako remedium wymienił m.in. kształtowanie efektywnej i konkurencyjnej gospodarki na regularnym rynku pracy. To są rozwiązania w duchu liberalnym.
Powiedziałbym: gospodarka rynkowa, ale o wymiarze społecznym. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem, podczas gdy powinna być równowaga. Związki zawodowe muszą mieć na uwadze cały zakład pracy, bo zbyt duże roszczenia mogą doprowadzić do upadku przedsiębiorstwa. Poważnym problemem jest etyka pracy. Kiedy człowiek staje się wolny, nie jest łatwo zmienić jego mentalność z roszczeniowej na zadaniową.
Czego może uczyć św. Józef Robotnik?
Święty Józef Potrafił zmienić swoje plany: chciał być małżonkiem, a dowiedziawszy się, że ma być inaczej, przyjął to. Musimy uczyć się owej gotowości do zmiany planów życiowych, a jednocześnie pracowitości i odpowiedzialności.
Często powtarzam księżom na Śląsku, że w naszym życiu duszpasterskim materialnie powinniśmy być podobni do zwyczajnej rodziny, a nawet od niej biedniejsi. W diecezji nie mamy żadnych stawek za posługi religijne. Jest przyjęta zasada dobrowolnej ofiary.
brakuje dziś księży społeczników, którzy zakładaliby parafialne kasy pożyczkowo-oszczędnościowe, zachęcali wolontariuszy do prowadzenia kursów dla ludzi szukających pracy.
Owszem, brakuje, ale są też wspaniali księża, o których się mało mówi, bo dobro jest zawsze mniej zauważalne niż zło.
bezrobocie wpływa także na postawy religijne. może to właśnie jest główny powód, że Kościół zajął się problemem bezrobocia?
nie można mieć wątpliwości, iż cel jest inny. A zwłaszcza osobista postawa Ojca Świętego, na przykład taki gest, jak odwiedzenie rodziny Milewskich. i my stale próbujemy wychodzić do ludzi. Ale to prawda, że najchętniej słuchamy papieża, ale zbyt słabo realizujemy jego nauczanie.
dlaczego tak późno Kościół hierarchiczny wyraził akceptację dla wprowadzanych w życie reform społeczno-gospodarczych?
Wszyscy uczymy się nauki społecznej Kościoła, także biskupi. |
ROZMOWA
Jerzy Dudek, bramkarz Feyenoordu i reprezentacji Polski
Życie w klasztorze
FOT. (C) REUTERS
Jerzy Dudek (na zdjęciu obok z lewej strony) ma 27 lat.
Od 3 lat nie opuścił ani jednego oficjalnego meczu Feyenoordu. 28 sierpnia na gali zorganizowanej przez holenderski związek piłki nożnej otrzyma nagrodę dla najlepszego piłkarza ligi holenderskiej w minionym sezonie. Ostatni piłkarz z zagranicy otrzymał takie wyróżnienie 20 lat temu.
Czy będzie pan grał do końca kontraktu, czyli do roku 2003 w Rotterdamie?
JERZY DUDEK: To zależy od klubu. Jeżeli klub dostanie poważną ofertę, to trzeba będzie ją rozważyć. Życie piłkarzy zawodowych to wieczna tułaczka. Nie mamy prawa do niczego się przyzwyczaić. Ciężko się będzie rozstać z Holandią.
W jakim klubie chciałby pan grać?
Jak byłem małym chłopcem, to chciałem grać w III lidze w Górniku Knurów. Po 100 meczach w III lidze marzyłem o I lidze. Teraz gram w Feyenoordzie i słyszę o innych klubach. Gra w czołowym klubie włoskim, angielskim czy hiszpańskim - w Barcelonie, AC Milan, Realu, Interze Mediolan, Juventusie, Arsenalu - jest marzeniem każdego zawodowego piłkarza.
Według prasy holenderskiej za grę w Lidze Mistrzów do kasy Feyenoordu wpłynęło 30 milionów guldenów, czyli ok. 12 mln dolarów. Ile dostali z tego piłkarze?
Brutto ok. 7 mln dolarów. Zapłaciliśmy jednak od tej kwoty wielki podatek, bo 60 procent.
Jak pan trafił do Rotterdamu?
Przez przypadek, w 1996 roku. Najpierw byłem tam na obozie zimowym z moim klubem, Sokołem Tychy. Rozegraliśmy dwa sparingi z rezerwami Feyenoordu i zainteresował się mną menedżer Feyenoordu. Wróciłem do Polski i po pół roku Feyenoord przeprowadził z Sokołem poważne rozmowy. Oba kluby szybko dobiły targu. Z ciężkim sercem jechałem do Holandii. Byłem wtedy bramkarzem bez doświadczenia, rozegrałem w I lidze tylko 15 meczów. Nie płacono nam pensji przez kilka miesięcy. Koledzy sami mnie popychali, żebym wyjechał za granicę, bo dzięki pieniądzom z mojego transferu mogli egzystować. W lipcu 1996 roku podpisałem z Feyenoordem 6-letni kontrakt.
Ile zapłacił Feyenoord za pański transfer?
Czapkę gruszek. Suma jest 6-cyfrowa, śmiesznie mała. Lepiej jej nie wymieniać.
Zbigniew Małkowski jest trzecim Polakiem w Feyenoordzie, oprócz pana i Tomasza Rząsy. Jak porozumiewacie się z holenderskimi kolegami?
W szatni z Tomkiem żartujemy oczywiście po polsku. Na boisku dominuje język piłkarski i holenderski. Znajomość języka zawsze się przydaje. Kiedy do klubu przybyło 7 - 8 obcokrajowców, klub zlecił nam obowiązkową naukę holenderskiego. Lekcje odbywały się dwa razy w tygodniu.
Ostatnio odszedł z Feyenoordu trener Leo Beenhakker. Dlaczego?
Oficjalna przyczyna - to brak wyników. Razem z Tomkiem uważamy, że Beenhakker nie powinien odchodzić.
Reprezentacja Polski nie zakwalifikowała się do finałów mistrzostw Europy. Jakie są tego przyczyny?
Futbol to gra zespołowa. Liczą się nie tylko indywidualne umiejętności zawodników, ale i to, żeby wszystkim się chciało grać. Nie zawsze tak jest. Niektórzy myślą, żeby jak najszybciej urwać się ze zgrupowania i pojechać do domu. Wielu piłkarzy z reprezentacji Polski gra w zachodnich ligach. Podobnie jest z reprezentacją Holandii. Niestety, w naszej kadrze nie ma takich piłkarzy, jakich ma Holandia - oni grają w najlepszych klubach Europy, w Barcelonie, Manchesterze United, Interze, Arsenalu. Piłkarze holenderscy zajmują tam pierwszoplanowe role, decydują o obliczu tych zespołów. Niektórzy polscy piłkarze wręcz siedzą na ławce rezerwowych w zachodnich klubach. A w kraju udają wielkich piłkarzy i twierdzą, że od razu im się należy miejsce w reprezentacji. Moim zdaniem na to miejsce trzeba zasłużyć grą w klubie.
Wyniki reprezentacji są pochodną organizacji tego sportu w Polsce. Nie ma bazy treningowej dla juniorów. W Holandii każda wioska ma takie boiska treningowe, jakich u nas nie ma narodowa drużyna. U nas juniorzy muszą grać na wynik. W Holandii na tym etapie szkolenia wynik nie jest ważny. Mówią: "Przegrajmy mecz, ale nauczmy się czegoś. To będzie w przyszłości procentować." W Holandii dziecko zaczyna chodzić na treningi, gdy ma 6 lat. W Polsce szkolenie zaczyna się późno, od 11 roku życia. To wynik złej sytuacji finansowej klubów. Poza tym ludzie nie są przyzwyczajeni do płacenia składek na klub ani zawożenia dzieci na mecze swoimi samochodami. Polscy piłkarze przyzwyczaili się, że klub musi im wszystko dać.
Jak wygląda pański przeciętny dzień? Trenuje pan więcej niż w Polsce?
Środy są wolne, to dzień dla rodziny. Zwykle o 10.30 zaczynam 30-, 45-minutowy trening z dwójką innych bramkarzy, mamy własnego trenera. Później dołączam do grupy. Po 1,5 - 2 godzinach treningu czeka mnie siłownia i masaże. Obiad jemy o 13.00. Poza tym żyjemy według własnych zasad, ale do wielu rzeczy w nowym środowisku trzeba się dopasować, bo inaczej zaczynają się problemy.
Zawsze chciał pan być bramkarzem?
Zaczynałem jak wszyscy, od gry na podwórku. Byłem najmłodszy i stawiano mnie do bramki, bo wszyscy chcieli strzelać gole i się cieszyć. Potem byłem w klasie sportowej. Gdy miałem 13 lat, trener zaczął wystawiać mnie w polu, ale minął rok i wróciłem do bramki. Trener uznał, że tam przydam się najbardziej.
Jakie ma pan hobby?
Moja rodzina to moje hobby, żona Jolanta i 3-letni syn. Jestem domatorem. Kolekcjonuję koszulki znanych piłkarzy i bramkarzy, mam ich ponad 30. W Feyenoordzie mamy tylko po dwa zestawy koszulek, wiec w meczach ligowych nie ma mowy o wymianie. Na grę w Lidze Mistrzów mieliśmy więcej koszulek i mogłem się wymieniać.
W telewizji belgijskiej nazywają pana "Jerzy Jurek Dudek".
Nie mogę wytłumaczyć niektórym Holendrom, ani Belgom, że imię Jurek to zdrobnienie od Jerzy. Imienia Jerzy nie mogą wymówić, więc podpisuję się Jurek. Jedni nazywają mnie Jurek, inni Jerzy Jurek.
Jest pan popularny. Niektórzy mówią o "dudkomanii". Czy ma pan jakieś przywileje w sklepach?
Dają mi zniżki przy zakupach. Znajomy Włoch za darmo chce gościć mnie i moją rodzinę w swojej restauracji. Twierdzi, że to przywilej dla przyjaciół. Ale ja nie chcę ludzi wykorzystywać.
W Holandii stał się pan idolem młodzieży. Dostrzegło to haskie Ministerstwo Spraw
Zagranicznych. Chcą pana sfilmować w Polsce, przybliżyć nasz kraj młodym Holendrom i w ten sposób propagować akces Polski do Unii Europejskiej. Co pan na to?
Słyszałem o tych planach od mojego menedżera. To poważna sprawa. Jeżeli mogę w ten sposób pomóc ojczyźnie, to oczywiście się zgadzam. Wejście Polski do Unii to sprawa bardzo poważna. Ma to plusy i minusy. Nie chciałbym jednak, żeby po wejściu Polski do UE nasi rolnicy czekali pod moim domem i mówili: "Ty, my nie chcemy do Unii".
Czy pańscy klubowi koledzy wiedzą coś o Polsce?
Dwa lata temu dwóch moich kolegów obejrzało film "Lista Schindlera" i postanowili pojechać do Polski, do Krakowa, aby zobaczyć na własne oczy miejsce akcji filmu i książki. Ja im pomogłem, pojechałem razem z nimi. Zwiedziliśmy Kraków, getto, gdzie nakręcono film, byliśmy w Oświęcimiu. Wycieczka wywarła na nich wielkie, pozytywne wrażenie. Miło się później wypowiadali o Polsce w prasie holenderskiej. W tym roku koledzy wybierają się do Berlina.
Czy Holendrzy mają szansą wygrać mistrzostwa Europy?
Chciałbym, żeby tak było. Będzie im bardzo ciężko, będą pod wielką presją i nie wiem, czy zawodnicy będą w stanie sobie z tym poradzić. Ja będę im kibicować przed telewizorem w kraju. Mam zaplanowany miesięczny urlop z rodziną. Czekają mnie też dwa benefisowe mecze: jeden z moich pierwszych trenerów obchodzi 60. urodziny, a trener Kaczmarek 30-lecie pracy trenerskiej. Na początku lipca wracam do Rotterdamu, do pracy i życia w klasztorze.
Rozmawiała w Rotterdamie
Małgorzata Bos-Karczewska | Jerzy Dudek Od 3 lat nie opuścił ani jednego oficjalnego meczu Feyenoordu. 28 sierpnia na gali zorganizowanej przez holenderski związek piłki nożnej otrzyma nagrodę dla najlepszego piłkarza ligi holenderskiej w minionym sezonie.
Jak pan trafił do Rotterdamu?
Przez przypadek. byłem tam z moim klubem, Sokołem Tychy. Rozegraliśmy dwa sparingi z rezerwami Feyenoordu i zainteresował się mną menedżer. W lipcu 1996 roku podpisałem 6-letni kontrakt. |
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie
Stracone złudzenia
Komentarz: Gołota znów zadziwił
Fot. (C) AP
JANUSZ PINDERA
Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse.
Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy.
W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów.
W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego.
Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej.
W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę.
Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu.
Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił.
Dramat w ringu. Bokser walczy o życie
Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny.
Komentarz
Gołota znów zadziwił
Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata.
Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie.
Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy.
Janusz Pindera | W ostatniej rundzie walki bokserskiej Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem. Początkowo wydawało się,że Polak ma wygraną w kieszeni. Już w pierwszej rundzie dwa razy posłał przeciwnika na deski. Również druga, trzecia, czwarta i piąta runda należała do Gołoty. W rundzie szóstej, siódmej i ósmej widać było wyraźnie,że obaj bokserzy są zmęczeni. W rundzie dziewiątej Gołota znów się obudził i wygrał z ocenami sędziów: siedem, pięć i trzy. W dziesiątej rundzie Grant zaatakował dwoma prawymi prostymi, po których Gołota się zakołysał. Kolejna seria ciosów posłała Polaka na deski. Sędzia odgwizdał koniec walki i przy gwizdach publiczności ogłosił Granta zwycięzcą pojedynku. |
Branża tłuszczowa
Były lider "czerwoną latarnią"
Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami.
Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD.
Zbiory wyższe, ale dwa razy za małe
W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, tj. o 135,1 tys. ton (o 30,1 proc.) więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż zbierano średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji rzepaku był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów, w tym szczególnie plonów rzepaku jarego.
Areał uprawy rzepaku (317,3 tys. ha), choć większy o 12,3 proc. niż w roku 1996, był o 28,2 proc. niższy od średniej w latach 1991-1995 i o 37,8 proc. niższy od średniej z lat 1986-1990. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne, gdyż - skutkiem dużych mrozów, przy braku okrywy śnieżnej - około połowy plantacji przepadło i trzeba ją było zaorywać. Ubytek ten zastępowano siewem rzepaku jarego, którego powierzchnia wzrosła w tym roku do 120 tys. ha. Plony rzepaku wyniosły 18,4 kwintali z hektara i były o 15,7 proc. wyższe niż w roku 1996, ale o 10,2 proc. niższe od średnich w latach 1991-1995 i o 27,6 proc. niższe od plonów uzyskiwanych w latach 1986-1990. Jak z tego widać, regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny.
Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion.
Jesienią, pod zbiory w 1998 roku, zasiano rzepak na powierzchni około 356 tys. ha, tj. o 15,2 proc. większej niż pod zbiory tegoroczne. Przy przeciętnych warunkach agrometeorologicznych oraz przy zakładanym wzroście nawożenia i zużycia środków ochrony roślin plony rzepaku mogą wynieść 20-22 kwintale z ha, a zbiory mogłyby wynieść 720-770 tys. ton. Nadal byłyby więc niższe niż możliwości przetwórcze przemysłu tłuszczowego.
Potrzebna promocja
Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa.
Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności uprawy rzepaku jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. Otóż proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Do poprawienia relacji cen rzepaku do ceny pszenicy przyczyniły się pospołu, bardzo nieznaczny wzrost cen skupu rzepaku o 2 proc. i znaczny spadek cen skupu zbóż - o 12 proc. Ewa Rosiak twierdzi, że w UE proporcja ceny rzepaku do ceny pszenicy wynosi 2,1:1. Utrzymuje się ją za pomocą dopłat.
Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku w Polsce przyczyniłoby się również: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny: zaopatrywania plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne. Większe zakłady przemysłu tłuszczowego, które potrafią dbać o swoje interesy, powoli zresztą do tych form wsparcia plantatorów powracają.
Sposób na zwiększenie rentowności
Rentowność przemysłu tłuszczowego, która jeszcze w I połowie 1996 roku wynosiła 11,2 proc. (brutto) i 6,7 proc. (netto), obniżyła się w I połowie1997 roku odpowiednio do minus 1,6 proc. i do minus 2,8 proc. Wskaźnik bieżącej płynności finansowej zmniejszył się z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji spadła z 5,8 do 2,3. Zdaniem ekspertów z IERiGŻ, do pogorszenia się wyników ekonomiczno-finansowych branży tłuszczowej przyczyniły się następujące czynniki:
- obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych oraz próbująca powstrzymać ten spadek polityka bardzo wolnego wzrostu cen,
- bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, która spowodowała wzrost jego cen (w 1996 roku) oraz wymusiła import nasion,
- wysokie koszty finansowe spowodowane niedoborem środków własnych i koniecznością zaciągania kredytów bankowych,
- rosnące zadłużenie branży tłuszczowej z tytułu zaciągniętych wcześniej kredytów inwestycyjnych.
W 1990 roku spożycie tłuszczów zwierzęcych było w Polsce ponad dwa razy wyższe niż spożycie tłuszczów roślinnych i kształtowało się jak 71:29. W 1993 roku po raz pierwszy spożycie tłuszczów roślinnych było wyższe niż spożycie tłuszczów zwierzęcych i przewaga tłuszczów roślinnych stale od tego czasu rosła. W 1996 roku proporcja ta kształtowała się jak 19:12 (na korzyść tłuszczów roślinnych). Od połowy ubiegłego roku notuje się jednak w Polsce ponowny wzrost spożycia masła - z 1,56 kg w I połowie 1996 roku do 1,92 kg w I połowie 1997 roku. W tym samym czasie spożycie margaryny w gospodarstwach domowych spadło z 4,20 kg na osobę do 3,90 kg. Wzrosło natomiast spożycie pozostałych tłuszczów roślinnych (olej, oliwa) i zmniejszyło się spożycie pozostałych tłuszczów zwierzęcych surowych oraz topionych (słoniny, smalcu). W sumie udział tłuszczów roślinnych zmniejszył się jednak z 64,6 proc. do 63,1 proc. Ogółem spożycie tłuszczów roślinnych zmniejszy się w tym roku z 15,3 kg (przed rokiem) do około 15 kg. I jest to, zdaje się, optymalna wielkość spożycia tłuszczów roślinnych w Polsce.
Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej, co jest ważne zwłaszcza w kontekście bliskiego już wejścia Polski do Unii Europejskiej. Kontyngent produkcji rzepaku zostanie bowiem ustalony na poziomie średniego areału jego uprawy w okresie ostatnich trzech lat przed przyjęciem Polski do UE.
Edmund Szot | Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. zmniejszy się w tym roku spożycie tłuszczów roślinnych. nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne. regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny.
Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. zbiory rzepaku w Polsce mogłyby być większe. Nadwyżkę nasion można by eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym.
Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie. uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. powinna się kształtować jak 2:1. w III kwartale 1996 roku wynosiła 1,48:1, w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. |
REPORTAŻ
Karmimy roślinożerców mięsem, a to jest wbrew naturze. I natura się mści.
Na razie się nie wściekły
Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław Aszkiełowicz
FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI
IWONA TRUSEWICZ
Wokół Garzewka pagórkowate pastwiska upstrzone krowami. Czarno-białe zwierzęta, duże i czyste. Stada po prawie sto sztuk. W środku wsi dwie białe nowe obory otoczone wiankiem zabudowań. Genowefa Olewińska robi kiełbasę. Z wołowiny. Tylko domowa ma ten niepowtarzalny aromat dodanych ziół i przypraw.
- To z mojej sztuki. Kazałam ubić i sobie udziec zostawić. Wiem, co ta krowa jadła, bo sama ją wykarmiłam. W supermarkecie w życiu bym wołowego mięsa czy wyrobu nie kupiła. Nie wiadomo, skąd pochodzi. Nikt na etykietach nie pisze nazwiska hodowcy i pochodzenia jego krów - tłumaczy.
Jemy tylko swoje
Olewińcy część swoich krów sprowadzili z Holandii. Pierwsze holenderki kupowali przed kilku laty za 4600 zł za sztukę. Nie żałują. Rekordzistka daje w roku czternaście tysięcy litrów mleka najwyższej klasy. Reszta średnio po 7200 litrów.
Obory wybudowali sami, wyposażyli w nowoczesne stanowiska dojenia, schładzalnię mleka. Krowy dużo czasu spędzają na pastwiskach. Odpoczywają na słomie, nie są wiązane, nie mają boksów. To humanitarna hodowla.
- Pierwszy raz bałam się jakieś trzy lata temu, gdy w telewizji usłyszałam, że Anglicy wybijają swoje stada. Szwagier właśnie zlikwidował swoje polskie stado, bo miało białaczkę, i chciał kupić trzydzieści cztery krowy w Holandii. Bałam się nie tego, iż być może jemy chore mięso, ale że jemu nie pozwolą bydła sprowadzić. Nasz rząd mówił o zamknięciu granic na mięso z Unii. Na mówieniu się skończyło - opowiada Genowefa Olewińska.
Domowej kiełbasy musi być dużo. Lubią ją mąż Krzysztof i piątka dzieci - od najstarszego osiemnastoletniego po dwuletniego szkraba.
- Teraz tylko swoje mięso będę dzieciom dawała, innego nie - zapewnia gospodyni.
Lamborgini przed oborą
Po drugiej stronie drogi, w domu z 1925 roku, mieszka szwagier, czyli Wojciech Jończyk. Przed białą długą oborą stoi pojazd marki Lamborgini - ogromny, ciężki traktor włoski. W oborze lśni srebrzysta cysterna ze schłodzonym mlekiem. Co drugi dzień samochód z należącej do Holendrów mleczarni Warmia Dairy w Lidzbarku Warmińskim odbiera udój.
Na zapleczu schładzalni pokój z komputerami. Każda krowa ma tu swoją metryczkę. Wiadomo, co jadła każdego dnia, ile dała mleka, na co chorowała.
- Na razie się nie wściekły - żartuje hodowca. Ale zaraz wyjaśnia: - Moje bydło je roślinne pasze, które sam wytwarzam. Rocznie kupuję w wytwórniach jeszcze pięćdziesiąt ton koncentratu sojowego. Wojciech Jończyk pokazuje obszerną halę obory wyłożoną słomą. Tutaj stado spędza zimę, odpoczywa. Żadnych rusztów, łańcuchów ("łańcuch to męczarnia dla zwierząt"). Dziewięćdziesiąt sześć krów spokojnie przeżuwa i daje mleko.
- Nie odczuwają stresu, więc nawet żywione bez białka z mączek kostnych dają średnio osiem tysięcy litrów rocznie - opowiada gospodarz. Ziemi ma siedemdziesiąt hektarów.
- Ludzie coraz szybciej wykoślawiają naturę. Mieliśmy propozycje takich mieszanek paszowych, które powodowały, że krowy dają mleka dwa razy więcej niż u nas. Tylko ile taka krowa pożyje? To przecież żywe stworzenie, nie maszyna - dodaje żona.
- Człowiek jest łasy na pieniądze. Kiedyś więcej było ludzi uczciwych. Często pytam siebie, gdzie się podziała moralność, etyka zawodowa - zastanawia się mąż.
Teraz stado Jończyków daje rocznie 350 tys. litrów mleka. Zaplanowali, że w 2005 roku osiągną 700 tysięcy. Nowa obora kosztowała sześć milionów złotych, spłacają kredyt, boją się więc, że po wejściu do Unii ograniczy się im produkcję.
Koło diabelskie
Jerzy Kostuch z Zalesia ma osiemdziesiąt krów, dzierżawi od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa trzysta hektarów pastwisk i 120 hektarów pól. Krowy są "z własnych krzyżówek", holsztynofryzyjki. Pasza też jest własna. Wychodzi dwa razy taniej aniżeli kupowanie jej w wytwórniach.
- Karmię tradycyjnie, produkuję śrutę, makuchy rzepakowe i łączę składniki według własnej receptury. Moja rekordzistka daje nawet dziewięć tysięcy litrów mleka rocznie - opowiada.
O chorobie szalonych krów i jej przyczynach hodowca ma własne zdanie: "Całe to karmienie kocentratami, mączką kostno-mięsną, antybiotykami to diabelskie koło, które napędza pogoń za zyskiem. To czysty kanibalizm".
Jego obawy budzą nieszczelne granice, zgoda rządu na import żelatyny, która przecież robiona jest z kości zwierząt.
- Nie mamy odpowiednich testów, nie wiemy więc, czy ta choroba już u nas jest. Myślę, że to kwestia czasu - dodaje.
Własnej wołowiny się nie obawia. Kupuje też w supermarketach. Nie zauważył, by zmniejszył się popyt.
Naturę trzeba szanować
Władysław Kapusta przestał jeść wołowinę. Nie chce też, by jadła ją żona i dzieci. "Nie mam pewności, co sprzedają w sklepach. Wołowina jest w kiełbasach, konserwach, wchodzi w skład mrożonej pizzy" - mówi.
Na co dzień kieruje gospodarstwem w podolsztyńskich Bałdach, należącym do Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Swoje zwierzęta karmi paszami treściwymi własnej produkcji.
- Można makuchy rzepakowe zmieszać z pszenicą i wychodzi superpasza. Obawiam się, że teraz ktoś będzie chciał zrobić duże pieniądze na zachodniej wołowinie. Teraz jest tam sprzedawana za grosze, jej przemycenie do Polski staje się więc niezwykle zyskowne - dodaje.
Mieczysław Aszkiełowicz z Jonkowa ma liczące osiemdziesiąt sztuk stado, które zimą i wiosną karmi przede wszystkim kupowaną paszą.
- Nie wiem, co dokładnie pasza zawiera, bo producenci, zasłaniając się tajemnicą, nie wyszczególniają składników. A państwo powinno nałożyć na nich taki obowiązek i kontrolować wytwórnie - zwraca uwagę.
- Doszło do tego, że roślinożerców karmimy mięsem. A to jest wbrew naturze i natura się mści - dodaje Krystyna Aszkiełowicz.
- Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław, gładząc mruczącego na kolanach kota zwanego Rumcajsem.
Zdaniem Aszkiełowiczów dobrze, iż coś takiego jak choroba wściekłych krów się pojawiło, bo może komuś przyjdzie do głowy, że naturę trzeba szanować.
Jemy hamburgery
Paweł Policht był w Paryżu, gdy na kontynencie pojawiła się choroba wściekłych krów. Kiedy wrócił do swojej Nowej Wsi na Warmii, wiedział, że dobrze robi, karmiąc swoje liczące 135 sztuk stado, własną paszą z makuchów i soi.
- Nie obawiamy się o nasze stado. Mamy tu cztery krowy rasy limusine z Francji, ale stado z którego je kupiliśmy, ma ponad dziesięć lat i nic się tam nie dzieje - opowiada.
Nowa Wieś jest pięknie położona w lasach. Pracuje tu tartak, wzdłuż szerokiej ulicy stoją dostatnie domy. Pastwiska dochodzą daleko pod lasy.
- Uwielbiam mięso wołowe. Jemy własnej produkcji steki, kupujemy w supermarketach, moje dzieci bardzo lubią hamburgery. Myślę, że polskie mięso jest czyste, a obecna sytuację, to szansa dla nas na eksport. Włosi już chcą od nas kupować - argumentuje.
Janina Bruchwałd z Rogali ma tylko złe myśli. Mięsa wołowego nie je od dwóch lat. Od kiedy na jej rękach umierały cielęta zainfekowane wirusem wywołującym choroby dróg oddechowych. Wirus zabił całe stado młodych zwierząt, byczki chorowały na zapalenie płuc i błon śluzowych.
- Padały w strasznych męczarniach i nikt nam nie pomógł opanować choroby. Weterynarze powiedzieli tylko, iż mogą załatwić, że rzeźnia szybciej przyjmie nasze krowy. Dlatego wiem, że jeżeli nie daj Boże i w Polsce znajdzie się jakaś wściekła krowa, nikt nie pomoże rolnikom. Zostaną sami ze swoim nieszczęściem.
Służby się interesują
Olewińscy piętnaście krów sprowadzili z Holandii w październiku, każda kosztowała 5200 zł. Przeszły miesięczną kwarantannę w Poznaniu, mają wszystkie potrzebne certyfikaty.
- Nie wiem, czy przeszły badanie na chorobę wściekłych krów. Tego w papierach nie ma. Boję się. Jeżeli coś by się zdarzyło... to bylibyśmy bankrutami.
Rząd zapewnia, że w Polsce choroby nie ma. Skąd to wie?
Genowefa Olewińska: Kilka dni temu zadzwonił do nas lekarz z Wojewódzkiego Inspektoratu Weterynarii w Olsztynie. Pytał, czy nasze krowy żyją i czy są zdrowe. Odpowiedziałam, że zdrowe. Ucieszył się. | Władysław Kapusta przestał jeść wołowinę. - Obawiam się, że teraz ktoś będzie chciał zrobić duże pieniądze na zachodniej wołowinie.
Mieczysław Aszkiełowicz ma stado, które karmi przede wszystkim kupowaną paszą.- dobrze, iż coś takiego jak choroba wściekłych krów się pojawiło, bo może komuś przyjdzie do głowy, że naturę trzeba szanować.
Paweł Policht wiedział, że dobrze robi, karmiąc swoje stado własną paszą. |
WSPOMNIENIE
Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński
Proroctwo Mickiewicza
MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI
Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża.
BOHDAN TOMASZEWSKI
W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą.
Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego.
Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży?
Lubił tenis
Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom.
Miał co wspominać
W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy.
Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu.
Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną.
Wkładał frak
Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub).
Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii.
Na leżaku
Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego.
Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa."
Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się.
Zadra
Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat.
Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy".
Befsztyk Nojiego
Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie.
Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku.
I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim.
Było wesoło
Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie".
Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów.
Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania.
Wygramy, musimy wygrać
Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy.
Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium.
Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!"
26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia.
Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach. | W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. |
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich protestują przeciwko uwłaszczeniu Telekomunikacji na gruncie, który niegdyś hrabia darował narodowi polskiemu
Spadkowa próba honoru
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę
FOT. (C) MARIUSZ FORECKI/TAMTAM
HARALD KITTEL
Byłoby dla Poznania lepiej, gdyby 172 lata temu hrabia Edward Raczyński nie darowywał narodowi polskiemu ufundowanej przez siebie biblioteki wraz z obszerną działką. Hrabia nie mógł wiedzieć, że sprawa własności jego darowizny wywoła w mieście wielką kłótnię, podzieli urzędników, bibliotekarzy postawi na baczność i zmusi do walki o schedę po szlachetnym darczyńcy, a poznaniaków zachęci do organizowania demonstracji w obronie książnicy.
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę. Książnicę umyślił za swojego życia podarować narodowi. Zarząd powierzył fundacji, a nieruchomości dał na własność miastu. Już na początku książnica miała księgozbiór liczący 13 tysięcy woluminów. Wśród nich wiele specjalistycznych dzieł z niemal wszystkich dziedzin wiedzy.
Pech fundacji hrabiego
W pierwszej wojnie światowej żelazny kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć na długie lata, przepadł. W tarapaty wpadła fundacja zarządzająca biblioteką.
- Ostatnie posiedzenie zarządu odbyło się 30 maja 1924 roku. Był na nim prezydent Poznania Cyryl Ratajski. Na zebraniu ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto. Grunt i gmach książnicy od tej chwili należały do miasta - mówi miejski urzędnik, który prosi o nieujawnianie nazwiska.
Oryginalny protokół spotkania podaje: "Prezydent Ratajski oświadcza, że fundacja zadanie swoje spełniła, a ponieważ jej majątek został przez wojnę zniszczony, więc bibljotekę utrzymuje miasto. [...] Ponieważ niektórzy członkowie kuratorjum, jak p. Wojewoda i p. Marszałek Sejmiku Wojewódzkiego często się zmieniają, jest opieka miejska najtrwalszą, tem więcej, że grunt i budynek są własnością miasta".
Drugiej wojny gmach nie przetrwał. Spłonął w lutym 1945 roku. Część najcenniejszych zbiorów uratowano. Biblioteka została odbudowana i oddana do użytku w 1956 roku.
W 1950 roku ustawa orzekła, że nieruchomości należące do samorządów przejdą na własność państwa. Tak Biblioteka Raczyńskich w momencie otwarcia i działka, która do niej przylega, były znacjonalizowane. Choć kilka razy chciano gmach rozbudować, nigdy się to nie udało.
W 1973 roku część parceli bibliotecznej na tyłach książnicy została oddzielona. Na niej i sąsiednich działkach zamierzano zbudować miejskie centrum telekomunikacji. Powstał projekt, zgodnie z którym biblioteka miała dostać część powierzchni. Nic nie zbudowano. W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Centrala nie powstała, a gdy przedsiębiorstwo podzielono na dwa: Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Od tamtej pory tysiącem metrów, podarowanych kiedyś przez hrabiego razem z biblioteką narodowi, zarządzała Telekomunikacja Polska.
Tajne przekazanie
Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. Wojewoda Telekomunikację uwłaszczył jednym podpisem.
- Nikt tu nie wiedział o przekazaniu bibliotecznego gruntu Telekomunikacji Polskiej. To była najściślejsza tajemnica, którą znało zaledwie kilka osób. Na pewno nie wiedziały o tym władze miasta ani dyrekcja biblioteki, sprawdziliśmy to - mówi proszący o anonimowość bibliotekarz.
"W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji Polskiej wieczystym użytkownikiem tego terenu", podało pismo Biblioteki Raczyńskich "Winieta" w lutym 1999 roku. Rok przed tą publikacją firma została wpisana do ksiąg wieczystych jako użytkownik.
- Sześć lat sprawa była całkowicie tajna - mówi pracownica biblioteki. - Dowiedzieliśmy się o niej przypadkowo.
Dyrektor biblioteki Wojciech Spaleniak opisał w "Winiecie" latem 1998 roku wizytę Joanny Wnuk-Nazarowej, ówczesnej minister kultury i sztuki w książnicy. "Skoncentrowaliśmy się głównie na kwestii przyszłej rozbudowy", pisze dyrektor Spaleniak. W tym samym czasie Telekomunikacja była właścicielem gruntu przeznaczonego przez hrabiego pod przyszłą rozbudowę. Plany dyrektora były mrzonkami.
- Byłam wtedy członkiem zarządu miasta. Nie wiedzieliśmy o tym fakcie - mówi radna Katarzyna Kretkowska.
Teraz władze Poznania muszą szanować decyzję wojewody.
- Miasto nie było stroną i dowiedziało się o tym po fakcie - uważa wiceprezydent Maciej Frankiewicz.
Ruszenie bibliotekarzy
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia.
- To miała być biblioteka. Dobro narodowe, polskie. I dlatego założyliśmy stowarzyszenie, które teraz walczy o dar hrabiego - mówi pracownica biblioteki.
Pierwsze zebranie odbyło się 7 czerwca ubiegłego roku. Stowarzyszenie od razu skrytykowało porozumienie zarządu miasta z Telekomunikacją.
- To był list intencyjny. Zresztą teraz już nieważny - mówi przewodniczący Komisji Kultury w Radzie Miasta profesor Jan Skuratowicz.
Bibliotekarze nagłośnili sprawę przejęcia gruntu. Przygotowano dwa wielkie happeningi na placu Wolności przed biblioteką. Zaczęło się zbieranie podpisów i wysyłanie protestów.
Związek Literatów Polskich w Poznaniu: "Ten akt nie jest pomyłką, lecz świadomym przekroczeniem prawa usankcjonowanego historią i tradycją naszego regionu. Nie powinno się realizować interesów spółki akcyjnej kosztem wspólnych interesów społeczności naszego miasta".
- Postępowanie urzędników i prywatnej spółki jest naganne - mówi Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia. - To są już kwestie honorowe. Telekomunikacja chce coś stawiać na terenie, który został darowany na bibliotekę, a został nikczemnie odebrany bibliotece decyzjami peerelowskich urzędników, których postanowienia są dziś potwierdzane.
Antenat zdradzony
"Wydaje nam się, iż darowizna Edwarda Raczyńskiego nie może być złamana i do tego nie przez władze komunistyczne, ale przez przedstawicieli uczciwego samorządu! Jako osoby zainteresowane tym, co rodzina Raczyńskich zrobiła dla Wielkopolski i w ogóle dla Polski - jesteśmy córkami prezydenta RP na uchodźstwie, również Edwarda - sprzeciwiamy się z głębi serca temu projektowi", napisały w liście do prezydenta Poznania Wanda Dembińska, Wirydiana Rey i Katarzyna Raczyńska. Prapraprawnuczka dobroczyńcy poznaniaków Edwarda hr. Raczyńskiego - Cecylia Rey - jest oburzona postępowaniem władz Poznania. "Naszym pragnieniem jest, by wola naszego dziada została uszanowana", napisała do Towarzystwa Przyjaciół Biblioteki Raczyńskich.
Podobnie oburzony jest Stanisław Rostworowski, starosta Koła Nałęczów. Przysłał do Poznania wyrazy poparcia.
- Nikt tu naprawdę nie chce, żeby bibliotekę na siłę uszczęśliwiać. Tylu poznaniaków dzwoniło do nas z poparciem, że mamy obowiązek walczyć - mówi bibliotekarz.
Zyskowny układ
Władze Poznania utrzymują, iż miasto zyska na układzie z Telekomunikacją Polską. Za wpłacone 30 mln zł otrzyma na własność powierzchnię dla książek.
- To jest najlepsze w tej chwili wyjście z sytuacji. Działka należy do Telekomunikacji, przeszła w jej ręce w zgodzie z prawem. A że kiedyś była darowana na rozbudowę biblioteki? Ależ tutaj w planowanej siedzibie Telekomunikacji będzie 6 tysięcy metrów dla biblioteki - mówi dyrektor Wojciech Spaleniak. - Dostaniemy magazyny biblioteczne, skarbiec biblioteczny, wszystko nowoczesne i z zachowaniem wszelkich rygorów. To będą pomieszczenia dla biblioteki. Prowadzimy rozmowy z Telekomunikacją, biorę w nich udział, bierze zarząd miasta. Wszyscy się zgadzają, że biblioteka musi się rozbudowywać i się rozbuduje. Tylko gmach będzie zbudowany nie przez nas ani nie przez miasto, ale przez TP SA.
Wojciech Spaleniak mówi, że tak naprawdę to w snach widzi na tyłach biblioteki jej nowe skrzydło przeznaczone w całości na książki. Zbudowane przez bibliotekę dla niej samej. Ale zaraz się mityguje i mówi, że tak się nie da.
- Jeśli się rozmowy wreszcie zakończą porozumieniem, będziemy mieli bibliotekę najpóźniej za trzy lata - planuje Spaleniak.
- Są prowadzone rozmowy i w tej chwili to jedyne wyjście. Plany się skoryguje - mówi prof. Skuratowicz. - Nie ma innego sposobu na budowę pomieszczeń dla biblioteki.
Rzecznik prasowy Telekomunikacji wciąż podkreśla, że jego firma wcale nie chce krzywdy biblioteki.
- Nie wiem, czego ludzie się obawiają. Nie zgadzamy się ze stwierdzeniem, że Telekomunikacja chce rozbić bibliotekę - mówi Piotr Kostrzewski, rzecznik prasowy poznańskiej TP SA. - Biblioteka, która jako instytucja miejska nie może liczyć na duże pieniądze, mogłaby pod naszym mecenatem wykorzystywać najnowsze zdobycze techniki, tworząc choćby czytelnię internetową. Jest to dla niej jedyna dziś szansa na rozbudowę. Nie ustąpimy jednak ze swego tytułu do gruntu, gdyż mamy do niego pełne prawo.
- Tylko tak wprowadzimy się do gotowego budynku. Sami nigdy nie znajdziemy pieniędzy, bo miasto ich nie ma - mówi Spaleniak.
Prawo nie protestuje
W sylwestra ubiegłego roku wygasła decyzja prezydenta o warunkach zabudowy terenu za biblioteką. Mimo to po pięciu dniach Telekomunikacja miała już nową decyzję, która przedłużyła wygasłe warunki do 30 maja 2002 roku.
- Na takie decyzje o warunkach zabudowy czeka się miesiącami. Dlaczego Telekomunikacja dostała je od ręki? - pyta jeden z bibliotekarzy.
Choć urzędnicy podkreślają, że prawo nie zostało złamane i wszystko jest w najlepszym porządku, Samorządowe Kolegium Odwoławcze wszczęło w sprawie tej decyzji postępowanie administracyjne. Ma ono ewentualnie stwierdzić nieważność decyzji prezydenta Poznania.
Kolegium poprosiło magistrat o przesłanie akt sprawy z "wypisem z tekstu i wyrysem z planu zagospodarowania przestrzennego obowiązującego dla tego terenu".
Nikt nie wie, co wyniknie z tej sprawy i jak się ona skończy.
- Problem w tym, że centrum Poznania nie ma szczegółowego planu zagospodarowania terenu. Jest tylko ogólny - mówi prof. Jan Skuratowicz. Na tym planie biblioteka i działka na jej tyłach to zaledwie mały kwadracik.
Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia, opisał historię biblioteki w piśmie do ministra sprawiedliwości. Wydział Skarg i Wniosków Ministerstwa Sprawiedliwości odesłał pismo do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
O bibliotekę walczy też działająca w niej "Solidarność". Jej przewodnicząca Gwidona Kempińska wniosła skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jej zdaniem warto sprawdzić, czy firma jest faktycznym spadkobiercą Przedsiębiorstwa Państwowego Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Według niej nie. Wyroku jeszcze nie ma.
Bezsilność bibliotekarzy
- Nawet jeśli wywalczymy unieważnienie decyzji o warunkach zabudowy, to i tak nic się nie zmieni. Przecież Telekomunikacja postawi tu sobie, co będzie chciała. A gdy się na nas obrazi, to i bibliotekę gotowa wykurzyć już całkiem - mówią pracownicy książnicy. Bojownicy o książkę w większości nie chcą ujawniać nazwisk. - Zarząd miasta lubi Telekomunikację. My jej nie lubimy, dlatego miasto może nas znienawidzić. A wtedy wyrzucą nas z pracy, bo przecież biblioteka jest miejska - mówią. I ostrożnie walczą dalej. - | Byłoby dla Poznania lepiej, gdyby 172 lata temu hrabia Edward Raczyński nie darowywał narodowi polskiemu ufundowanej przez siebie biblioteki wraz z działką. Hrabia nie mógł wiedzieć, że sprawa własności jego darowizny wywoła w mieście wielką kłótnię. W pierwszej wojnie światowej kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć na długie lata, przepadł. W tarapaty wpadła fundacja zarządzająca biblioteką. ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto. W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Od tamtej pory tysiącem metrów, podarowanych kiedyś przez hrabiego razem z biblioteką narodowi, zarządzała Telekomunikacja Polska. Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. Wojewoda Telekomunikację uwłaszczył jednym podpisem. Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji. Rzecznik prasowy Telekomunikacji wciąż podkreśla, że jego firma wcale nie chce krzywdy biblioteki.- Nie wiem, czego ludzie się obawiają. Nie zgadzamy się ze stwierdzeniem, że Telekomunikacja chce rozbić bibliotekę - mówi. |
GRECJA
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień
Demokracji nie wolno deptać bezkarnie
TERESA STYLIŃSKA
- Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK.
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód.
Winy nie zostały darowane
Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi.
- Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja.
W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie".
Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać.
- Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem.
Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną.
- Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną.
Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis.
Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem.
Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec.
Zabrakło poparcia
Jak to się stało, że dyktatura upadła?
Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu.
Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu.
Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym.
- Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi.
Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań?
- Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację.
Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne.
Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy?
To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem.
- Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator.
Wielki proces
Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos.
Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni.
Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci.
- Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie.
Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość.
Warunek przebaczenia
Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis.
Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu.
A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu.
Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych.
- W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry. | 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji. Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód. Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem. Wielu uważa, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. |
Po telewizji publicznej przyszedł czas na upolitycznienie stacji komercyjnych
Dajecie to, czy nie dajecie?
LUIZA ZALEWSKA
Czy gdyby, nie daj Boże, dziś przytrafiły się prezydentowi kłopoty z golenią prawą, moglibyśmy dowiedzieć się o tym z telewizji? Z TVP, która nie dała nam szansy przyjrzeć się nawet ubiegłorocznemu incydentowi z Charkowa? Z Polsatu, gdzie nad treścią serwisów informacyjnych czuwa były rzecznik komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy może z TVN, której prezes w dniu wyborów świętował wygraną razem ze zwycięzcą?
Pogłoski o planach mianowania Dariusza Szymczychy szefem agencji, która będzie produkować informacje aż dla trzech kanałów - Polsatu, Polsatu Info i ponadregionalnej stacji TV 4, krążyły po Warszawie od wielu tygodni. Jednak mało kto w nie wierzył. Właściciel Polsatu Zygmunt Solorz słynął przecież z tego, że umie świetnie ustawić się w każdej politycznej konstelacji i z każdej partii może w razie potrzeby liczyć na poparcie. Wiele można było o nim powiedzieć, ale nigdy, że jest związany z jedną opcją polityczną. Nikt nie miał wątpliwości, iż właściciel Polsatu czyni to świadomie. Nikogo nie dziwił więc dobór jego najbliższych doradców: jeden dbał o to, by Polsat miał dobre stosunki z lewicą, drugi zabiegał o poparcie prawicy. Równowaga, jaką udawało się Solorzowi zachować przez lata rozmaitych politycznych koalicji, świadczyła o jego sile. Mówiono, że to politycy są zależni od właściciela Polsatu, a nie, że on zależy od polityków.
Tak silna pozycja stwarzała Solorzowi komfortową sytuację i pozwalała zachować spory dystans do bieżących rozgrywek. Dzięki temu właściciel Polsatu politycznie się nie afiszował, nikogo publicznie nie musiał wspierać. Zdarzały się co prawda incydenty, na przykład "policyjny" film o Lidze Republikańskiej w trakcie kampanii prezydenckiej w 1995 r., ale można je policzyć na palcach. Także na antenie Polsatu polityka nigdy nie była priorytetem i jeśli już politycy pojawiali się w programach, to zgodnie z parytetem (np. program "Bumerang"). Ale ostatnie miesiące dla dziennikarzy tej stacji nie były tak beztroskie - dziennikarka, która w grudniowym "Politycznym Graffiti" zbyt dociekliwie przepytywała gen. Jaruzelskiego, została odsunięta od tego programu. Nominacja Dariusza Szymczychy potwierdza, że w Polsacie nadeszły nowe czasy. Trudno jednak uwierzyć, iż zabiegający dotychczas o niezależność Solorz z radością zdecydował się na tak oczywistą politycznie decyzję, jak mianowanie na kluczowe stanowisko w stacji byłego redaktora naczelnego "Trybuny" z rekomendacji SdRP, a potem rzecznika komitetu wyborczego Kwaśniewskiego.
Co mogło Solorza - choć bardziej właściwe wydaje się słowo: musiało - do tego skłonić? Najpewniej układ sił w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, w której już dziś obóz prezydenta i SLD ma mocną pozycję, a jeśli dać wiarę sondażom wkrótce może mieć na Radę jeszcze większy wpływ. Nie dość więc, że organ ten - w założeniu apolityczny - jest całkowicie upolityczniony, to istnieje obawa, że zostanie całkowicie zdominowany przez jedną tylko opcję polityczną. Rada zamiast stać na straży pluralizmu mediów i niezależności (także od polityki), tę niezależność ogranicza.
Widz był ważniejszy
Jeszcze do niedawna mieliśmy w Polsce gwarancję, że informacja, jaką oferują nam stacje telewizyjne, może być odporna na polityczne naciski. Prywatne stacje dawały tego dowody. Kiedy podczas kampanii samorządowej w 1997 r. publiczna stacja arbitralnie wstrzymała emisję reklamówki wyborczej, ostro atakującej prominentnych działaczy lewicy, znalazła się stacja komercyjna, która nie bała się tej samej reklamówki wyemitować. Była to decyzja odważna, bo TVN naraziła się z tego powodu na proces (właśnie wygrany). Ale dzięki temu opinia publiczna mogła żyć w przeświadczeniu, że stacje czymś się od siebie różnią, że walka o widza, polegająca na dostarczaniu mu wszystkich, nie tylko wybranych informacji, jest ważniejsza od politycznych znajomości, a manipulacje, które przytrafiają się TVP, ujawniane będą przez konkurencję. Potwierdził to incydent z Charkowa, który - mimo telefonów prezydenckich ministrów - upubliczniły i Polsat i TVN, choć wielu narzekało, że zbyt późno.
Rzeczywiście, musieliśmy czekać na to pięć dni, ale czy dziś stacje telewizyjne w ogóle pokazałyby taki film? Czy bliski współpracownik Kwaśniewskiego może uznać, iż jest to temat, którym podlegające mu serwisy informacyjne powinny się zająć? Czy podobną decyzję podjąłby prezes TVN Mariusz Walter?
"Coraz częściej w polskich mediach pada pytanie: dajecie to, czy nie dajecie? Jest wydarzenie, którego nie sposób ignorować, a ludzie dzwonią do siebie i pytają: dajecie to? A jak dajecie? Dajecie teraz, czy dopiero w wieczornym wydaniu? Okrojone, czy nie? Czyli przeszliśmy już na poziom, na którym wszyscy się w jakimś stopniu przyzwyczaili do ograniczania wolności słowa" - mówił niedawno podczas dyskusji o wolności prasy Tomasz Lis z TVN.
Niedawna kampania wyborcza ujawniła, z jak wielkim trudem dziennikarzom udaje się przekonać swoich szefów do wyrwania się ze świata politycznych wpływów. Co prawda TVN informowała o mieszkaniu prezydenckiej pary wykupionym za niewielkie pieniądze czy niefortunnym zachowaniu prezydenckiego ministra na lotnisku pod Kaliszem, ale już po wyborach nie odważyła się na emisję pełnego filmu z lotniska, kompromitującego Pałac Prezydencki. Było to kilka dni po tym, jak prezes TVN Mariusz Walter świętował w sztabie Kwaśniewskiego wygrane wybory.
Musimy być wiarygodni
Trudno uwierzyć, by Walter nie zdawał sobie sprawy z rangi tego gestu. Na wieczory wyborcze nie przychodzą przecież przypadkowi ludzie, lecz ci, którzy kampanię wspierali, albo chociaż życzyli kandydatowi zwycięstwa. Tymczasem Walter, jeśli popierał kandydata lewicy, nigdy przedtem nie robił tego tak ostentacyjnie. Zaledwie cztery lata wcześniej w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" zapewniał: "Musimy być maksymalnie wiarygodni. Nie myślimy, jak politycy, od wyborów do wyborów, ale w dłuższej perspektywie. Uleganie żadnym politykom nam się nie opłaca".
Wygląda jednak na to, że Walter musi rezygnować nie tylko z marzeń o prowadzeniu telewizji ambitnej, ale też niezależnej. "Nie ma powodów bać się polityków. Co złego mogą nam zrobić? Odebrać koncesję? Z nami to nie jest takie proste" - mówił wówczas. I chociaż istotnie trudno spodziewać się nawet po tak upolitycznionej KRRiTV, by podczas procesu rekoncesjonowania zaczęła niepokornym stacjom odbierać częstotliwości, przez minione lata prezesi komercyjnych telewizji z pewnością dobrze zrozumieli, że aby ich interes mógł się rozwijać potrzebują nie tylko pieniędzy, ale też dobrych układów w coraz bardziej jednostronnej Radzie
Rada mogłaby na przykład nieoczekiwanie zapałać chęcią zwalczania w TVN programów, które mogą niekorzystnie wpływać na dzieci, a mimo to emitowane są tam od rana. I nagle nakładać dotkliwe kary finansowe, co mogłoby popsuć opinię stacji wśród reklamodawców. Rada mogłaby zastanowić się, czy przygotowywany właśnie "Big Brother" jest naprawdę niewinnym programem. Ale co gorsza, mogłaby poważnie ograniczyć rozwój stacji i uznać, że TVN nie zasługuje na nowe częstotliwości, które właśnie są do rozdania. Byłaby to kara wyjątkowo dotkliwa, bo poszerzenie zasięgu jest priorytetem dla każdego właściciela stacji, której nie może odbierać 40 proc. mieszkańców kraju.
Sporo do stracenia mógłby mieć też Polsat. Teoretycznie Krajowej Radzie mogłoby przecież przyjść do głowy, że co najmniej dziwny na słabym i koncesjonowanym rynku telewizyjnym jest fakt, iż z trzech dużych stacji aż dwie są związane z Solorzem.
Politycy zawsze gotowi pomóc
Skoro szefowie stacji telewizyjnych w coraz większym stopniu zależni są od świata polityki, powoli przestaje dziwić coś, co tuż po 1989 r. było nie do pomyślenia - że po prezesach przyjdzie czas na dziennikarzy i oni szukać będą poparcia u polityków. Tymczasem dziesięć lat po odzyskaniu wolności na sejmowym korytarzu usłyszeć można dziennikarkę, która prosi lidera ludowców, by załatwił jej i grupie jej znajomych wyrzuconych właśnie z pewnej medialnej instytucji, pracę w telewizji publicznej. Kiedy wydawca zdejmuje materiał z konferencji na temat sytuacji kobiet, dziennikarz, który ten materiał przygotowywał (ale na nim nie zarobił), odwołuje się do posłanki, która na tej konferencji występowała. I namawia ją do złożenia oficjalnej skargi. Dyrektora, który nie może pogodzić się z tym, że stracił pracę w TVP, spotkać można pod drzwiami lidera SLD. Nawet dziennikarz komercyjnej stacji, który przegrał walkę o pozycję w swojej firmie, idzie do prezydenta, który co prawda miał okazję dobrze poznać ten zawód, ale dziś ma z dziennikarstwem niewiele wspólnego.
Niezwykle trudno w takiej sytuacji wyobrazić sobie rzetelną relację z konferencji z udziałem tych polityków. Tak samo trudno, jak to, że ktoś, kto wcześniej prosił prezydenta o poparcie, zdobędzie się na przygotowanie rzetelnej relacji, gdyby głowie państwa zdarzyły się inne przykre incydenty.
Laureatka prestiżowej nagrody Grand Press Monika Olejnik radziła przed kilkoma laty, by dziennikarz nie zaprzyjaźniał się z politykami. Dziś takie rady wydają się mocno nieaktualne. Teraz już nie ma mowy o przyjaźni. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. Jeśli komuś się wydaje, że zależność od polityków powinna być dla dziennikarza równoznaczna z końcem kariery, winien przyjrzeć się zwolnieniom grupowym w TVP. Kryteria zwolnień są tak niejasne, iż zwolnić można każdego. Jednak nie przypadkiem tracą pracę akurat ci, którzy ze światem polityki nie mają nic wspólnego. Niebezpieczne dotychczas związki są teraz jawnie premiowane.
Trudno usprawiedliwić dziennikarzy, którzy szukają poparcia u polityków. Ale warto pamiętać, że takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogliby zdobyć się na absolutną niezależność. Prezesi tymczasem może i o takiej niezależności marzą, ale przede wszystkim muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy. Skoro sami są w większości politykami, nie można od nich wymagać, by w związkach mediów z polityką widzieli coś niewłaściwego.
Za żadną ze swych błędnych decyzji (od przyznania koncesji kodowanej stacji, która przez kilka lat blokowała cenne częstotliwości, a teraz uznała, że ich nie potrzebuje, po nierówne - jak uważa NIK - traktowanie ogólnopolskich nadawców radiowych) Krajowa Rada nie została rozliczona, trudno więc oczekiwać, że będzie można wyciągnąć konsekwencje za to, czego nie robi.- | Nominacja Dariusza Szymczychy potwierdza, że w Polsacie nadeszły nowe czasy. Trudno jednak uwierzyć, iż Solorz z radością zdecydował się na tak oczywistą politycznie decyzję. Co mogło Solorza do tego skłonić? prezesi komercyjnych telewizji zrozumieli, że aby ich interes mógł się rozwijać potrzebują dobrych układów w coraz bardziej jednostronnej Radzie. Skoro szefowie stacji telewizyjnych zależni są od świata polityki, przestaje dziwić coś, co było nie do pomyślenia - że po prezesach przyjdzie czas na dziennikarzy i oni szukać będą poparcia u polityków. |
UGANDA
Fanatyczny watażka Joseph Kony wysyła do boju z ugandyjską armią młode dziewczyny i chłopców. Nastolatki - otumanione ideologią i strachem - rabują, porywają i zabijają.
Dzieci z armii Boga
SYLWESTER WALCZAK
z Gulu (północna Uganda)
Florence Lala ma 14 lat, okrągłą twarz i cichy, nieśmiały głos. Kiedy mówi, odwraca twarz i nie patrzy nam w oczy. Z jej spokojnej, beznamiętnej opowieści wyłania się obraz tragedii, która od 10 lat jest codzienną rzeczywistością dla setek tysięcy mieszkańców północnej Ugandy.
- Po raz pierwszy przyszli do nas w lutym 1997 roku - wspomina Florence. - Szukali mojego brata, żołnierza ugandyjskiej armii. Ukryliśmy się z mamą w buszu, ale znaleźli nas. Zabrali mnie ze sobą. Wkrótce potem wpadliśmy w zasadzkę. Wybuchła strzelanina, w zamieszaniu udało mi się uciec. Wróciłam do domu. Po dwóch tygodniach przyszli ponownie. Zabrali z domu mnie i mojego ojca. Ojciec nie miał pieniędzy, żeby się wykupić, więc go zastrzelili. Mnie też chcieli zabić, ale przekonałam ich, że nie chciałam uciec, tylko zgubiłam się w czasie ataku. Jeden z komendantów powiedział, żeby mnie oszczędzić.
Prosto na kule
Siedzimy w małym pokoiku, w ośrodku pomocy dla dzieci doświadczonych przez wojnę w mieście Gulu w północnej Ugandzie.
- Te dzieci przeszły przez piekło - mówi Mark Avola, szef ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision. - Zostały porwane ze swych domów w wieku 9, 12 lub 15 lat. Często widziały śmierć swych najbliższych. Były torturowane i bite. Zmuszano je do wielotygodniowych marszów przez busz, w czasie których wiele zmarło z wyczerpania i głodu.
Porwane w Ugandzie dzieci rebelianci prowadzili do swych obozów w południowym Sudanie. Tam przechodziły one kilkumiesięczne szkolenie ideologiczne i wojskowe. Dziewczynki oddawano jako żony rebelianckim oficerom, ale przez cały czas musiały być gotowe do walki. - Niektóre szły w bój z niemowlętami na plecach - mówi Avola. Po jakimś czasie składające się z dzieci oddziały przechodziły z powrotem do Ugandy. Pod czujnym okiem komendantów brały udział w napadach, rabunkach, porwaniach i starciach z ugandyjską armią. Do ataku szły wyprostowane, nie kryjąc się przed kulami. - Mówili nam, żebyśmy się nie bali, bo chroni nas Duch Święty - wspomina Florence.
Przed wyruszeniem do Ugandy wszyscy uczestniczą w specjalnym rytuale namaszczenia świętym olejem. - Potem modliliśmy się do pewnej góry, aby osłabiła armię ugandyjską - mówi Florence. Wkrótce po przybyciu do Sudanu, kiedy nie miała jeszcze 13 lat, została oddana za żonę oficerowi rebelianckiego wywiadu o imieniu Ayel. Po prawie roku szkolenia wojskowego dostała do ręki broń i wraz ze 100-osobowym oddziałem przeszła do Ugandy w okolicy Parajoku.
Do ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision trafiają przede wszystkim dzieci porwane przez Lord's Resistance Army. Pomocy w powrocie do normalnego życia szukają tu jednak czasem także dorośli mężczyźni.
SYLWESTER WALCZAK
Rebelia dziesięciu przykazań
Początków rebelii należy szukać w 1986 roku, wkrótce po tym, jak obecny prezydent Ugandy, Yoweri Museveni, obalił Miltona Obote. Zamieszkujący północną część kraju lud Acholi, który stanowił podporę władzy Obote, z nieufnością przyjął rządy Museveniego. Wielu Acholi przyłączyło się do millenarystycznego Ruchu Ducha Świętego, założonego przez charyzmatyczną kobietę-proroka Alice Lakwenę. Alice poprowadziła rzesze swych zwolenników na Kampalę, ale w roku 1988 zostali oni rozbici przez oddziały Museveniego. Od tego czasu Alice przebywa na wygnaniu w Kenii, a większość żołnierzy jej powstańczej armii złożyła broń i wróciła do cywilnego życia.
W kraju pozostała garstka nieprzejednanych, zgrupowana wokół kuzyna Alice o nazwisku Joseph Kony. Pozbawiony charyzmy i poparcia społecznego, którym cieszyła się Alice, Kony terroryzował północną Ugandę do 1991 roku, kiedy resztki jego organizacji zostały rozbite i wycofały się do Sudanu. Po uzyskaniu pomocy Chartumu Kony podjął nową ofensywę w 1993 roku. Założył organizację o nazwie Lord's Resistance Army (co można przetłumaczyć jako Ruch Oporu Boga) i ogłosił, że jego celem jest zbudowanie państwa, opartego na 10 przykazaniach bożych. W roku 1995 jego ludzie zamordowali ponad 100 cywilów pod miejscowością Atiak. - Najgorzej było w 1996 - wspomina Oketch Bitek, reporter niezależnego dziennika "Monitor". - Tysiące ludzi przychodziły spać na ulicach i skrzyżowaniach w centrum Gulu. Bali się zostać w swych domach na obrzeżach miasta, bo tam panowali rebelianci Kony'ego.
- Rebelia jest praktycznie zdławiona, a na północy jest dziś bezpieczniej niż kiedykolwiek - powiedział nam w Kampali John Nagenda, rzecznik prezydenta Museveniego. - O tym, że prezydent chce ostatecznie rozwiązać ten problem, świadczy jego ostatnia propozycja amnestii dla Kony'ego i jego oficerów.
Rzeczywiście, bez większych obaw podróżowaliśmy po drogach między Gulu, Atiakiem, Adjumani i Moyo, na których jeszcze przed kilkoma miesiącami rebelianci palili samochody i mordowali pasażerów, obcinając im wcześniej nosy i uszy. Poczucie bezpieczeństwa wzmacniała obecność przy drodze dziesiątków wojskowych patroli.
Żołnierze boją się dzieci
- Wojsko boi się rebeliantów Kony'ego - ostrzegł nas Oketch Bitek. - Czasami zapowiadają, do której wioski przyjdą mordować, i armia trzyma się od tego miejsca z daleka. Teraz jest spokojnie, bo większość rebeliantów wycofała się do Sudanu. Podobnie bywało w poprzednich latach, jednak po kilku miesiącach partyzanci wracali i rzezie zaczynały się od nowa.
Miejscowy dowódca armii przyznał, że nie jest w stanie dać ludziom gwarancji bezpieczeństwa. Dlatego 300 tysięcy mieszkańców północnej Ugandy uciekło ze swych domów. Żyją w obozach dla uchodźców, takich jak Pabo na drodze z Gulu do Atiaku. W maleńkich glinianych lepiankach mieszka tu 40 tysięcy osób. W obawie przed rebeliantami nie wychodzą uprawiać pól. - Tydzień temu kilka osób, które odeszły za daleko od obozu w Pabo, zostało porwanych przez rebeliantów - mówi Oketch Bitek. - W kwietniu uprowadzili 40 osób niedaleko Purongo. Na szczęście większość wykorzystali tylko jako tragarzy do niesienia zrabowanych rzeczy i potem ich zwolnili.
- Władze nie przyznają się do porażek - mówi Oketch Bitek. - Twierdzą, że rebeliantów jest bardzo mało. Tymczasem wiadomo, że są ich tysiące. Czasami jednego dnia potrafi przejść z Sudanu do Ugandy 500 osób. Latem 1996 roku przez dwa dni mordowali ludzi w obozie dla sudańskich uchodźców w Acholpii, pod nosem wojskowego garnizonu w odległej o 12 km miejscowości Kilak. Żołnierze wiedzieli, co się dzieje, ale nie interweniowali.
Pokochać oprawcę
Armia nie była w stanie zapewnić ochrony ośrodka dla dzieci - ofiar wojny, prowadzonego w Gulu przez World Vision. - Rebelianci próbowali nas zaatakować, ale pomylili bramy i weszli do sąsiadów - mówi szef ośrodka Mark Avola. - W kilka dni potem ewakuowaliśmy się na południe, do dystryktu Masindi. W tej chwili jest tam drugi ośrodek, w którym wracające do normalnego życia dzieci uczą się zawodu. Uczymy ich krawiectwa, stolarki, naprawy rowerów, fryzjerstwa - wyjaśnia Avola. - Wiele chce ponownie podjąć naukę, ale szkoły nie funkcjonują. Poza tym właśnie one są ulubionym celem ataków rebeliantów Kony'ego.
W obu ośrodkach World Vision przebywa około 200 dzieci. - Często spotykają tutaj swych oprawców: dzieci, które ich porywały, torturowały, zabijały ich najbliższych - mówi Mark Avola. - Uczymy je pojednania, wybaczenia, miłości. Rozmawiają z psychologami, mówią o swych przeżyciach, a w wolnych chwilach śpiewają i tańczą. Po około dwóch miesiącach część dzieci wraca do swych wiosek. Często nie mają już rodziców i trafiają do dalekich krewnych. Czasami społeczność uważa je za morderców i nie chce ich zaakceptować. Słyszeliśmy o przypadkach zabijania zrehabilitowanych u nas dzieci przez krewnych ofiar rebeliantów. Przekonujemy ludzi, że te dzieci też są ofiarami wojny - wyjaśnia Avola.
Nie wrócę do domu
Mimo prania mózgu i groźby śmierci tysiące dzieci przy pierwszej okazji rzuca broń i ucieka z szeregów Lord's Resistance Army. Florence zrobiła to wkrótce po przejściu do Ugandy. - Złapali mnie i kazali jednemu z chłopców, żeby zabił mnie maczetą. Już miał to zrobić, ale komendant zdecydował, żeby darować mi życie. Ten chłopiec jest teraz tutaj, przyjaźnimy się - mówi Florence.
- Przez 6 miesięcy mieszkaliśmy w buszu, rabując żywność w okolicznych wioskach. Ludzie bali się nas i nie donosili armii, gdzie jesteśmy - wspomina Florence. - Przez cały czas planowałam ucieczkę, ale nie chciałam pójść do najbliższego garnizonu. Wcześniej napadliśmy na okolicznych i spaliliśmy im ciężarówkę. Bałam się, że mnie zabiją. Kiedy w końcu uciekła, poprowadziła armię do kryjówki swych dawnych kompanów.
- Mieli wtedy dużo nowych jeńców, których zostawili i uciekli - opowiada. - Żołnierze ścigali ich przez kilka dni, zabili dwóch. Chłopiec, który miał mnie zabić maczetą, skorzystał z okazji i uciekł do żołnierzy.
Po kilkutygodniowych przesłuchaniach Florence trafiła do ośrodka World Vision. Nie chce wracać do matki, która mieszka w wiosce Kitigum Matidi. - Od kiedy uciekłam, rebelianci dwa razy byli w naszym domu i pytali o mnie. Wiedzą, że poprowadziłam wojsko na ich kryjówkę. Chciałabym zamieszkać z moim krewnym w Kitgum, ale nie wiem, czy zechce mnie wziąć. Jest biedny - mówi cicho Florence. Kiedy odprowadzamy ją do jednego z dużych namiotów, w którym uratowane z piekła ugandyjskie dzieci śpią na piętrowych pryczach, spotykamy kilka jej koleżanek. Jedna z dziewczynek, drobna 13-latka, chodzi o kulach, ciągnąc za sobą zniekształconą lewą nogę. - Dostała szrapnelem podczas starcia z armią - mówi nasz przewodnik. - Miała dużo szczęścia, że w ogóle przeżyła.
Współpraca: Szymon Karpiński | Siedzimy w ośrodku pomocy dla dzieci doświadczonych przez wojnę w mieście Gulu w północnej Ugandzie. Porwane w Ugandzie dzieci rebelianci prowadzili do swych obozów w południowym Sudanie. Po jakimś czasie składające się z dzieci oddziały przechodziły z powrotem do Ugandy. brały udział w napadach, rabunkach, porwaniach i starciach z ugandyjską armią.
Joseph Kony w 1993 roku Założył organizację o nazwie Lord's Resistance Army i ogłosił, że jego celem jest zbudowanie państwa, opartego na 10 przykazaniach bożych. Wojsko boi się rebeliantów Kony'ego. 300 tysięcy mieszkańców północnej Ugandy uciekło ze swych domów.
W obu ośrodkach World Vision przebywa około 200 dzieci. - Często spotykają tutaj swych oprawców - mówi Mark Avola. - Uczymy je pojednania. Po około dwóch miesiącach część dzieci wraca do swych wiosek. Czasami społeczność uważa je za morderców i nie chce ich zaakceptować. Przekonujemy ludzi, że te dzieci też są ofiarami wojny. |
HISTORIA Do końca PRL mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady
Przypisani do pracy
(C) ŹRÓDŁO: www.komunizm.px.pl
JERZY MORAWSKI
Na pożółkłych kartach są wypisane kolumny liczb, tabele i zestawienia. Pełne poprawek, na marginesach dopiski ołówkiem. Wersje piąte i szóste dokumentów. Nagłówki opatrzone napisami "ściśle tajne" lub "poufne". Widać olbrzymią pracę rachmistrzów ministerialnych, biurowych specjalistów od przetwarzania ludzi w cyferki.
Do dokumentów Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych w Warszawie od lat nikt nie zaglądał. Może nawet od pierwszej połowy lat pięćdziesiątych, gdy powstały.
Oto "wykonanie planu rozdziału absolwentów szkół wyższych według działów gospodarki w latach 1950 - 1955". Gospodarka potrzebowała nowych 129859 osób z dyplomami ukończenia wyższych uczelni. A kraj "dostarczył" ich zaledwie 112125. "Wykonano pokrycie" zaledwie w 86 procentach! - alarmowały statystyki. Dane rozbito na zawody, co też nie poprawiało pesymistycznej wymowy zestawień.
Na przykład inżynierów budownictwa socjalizm potrzebował 5700, a dostarczano ich 4475, czyli pokrycie wynosiło 78 procent. Podobnie architektów: 2800 na 2479 - 88,2 procent. Kulało pozyskanie inżynierów odlewników: potrzebnych 770, zabezpieczonych 550, czyli zaledwie 71,4 procent. Nastąpił natomiast wysyp inżynierów budowy okrętów: socjalizm prosił o 120, a pojawiło się 185, czyli 154 procent. Agronomów po studiach było za mało: czekano na 3910, a przybyło 3669, czyli 93,7 procent. Brakowało nauczycieli: 21 tysięcy zamierzano rozdzielić między szkoły, a uczelnie wypuściły ich o 4 tysiące mniej.
Sześcioletni plan potrzebował 3030 artystów i tylu ich dostarczono, co do jednego. Zapotrzebowanie na statystyków określono na 3000 osób. Pokrycia nie wykazano, sądząc jednak z mozołu, z jakim dokonano zestawień, o statystyków nie trzeba się było już martwić.
Sześcioletni plan rozwoju kraju przygotowany pod kierownictwem Hilarego Minca, wicepremiera i szefa Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, przestawiał gospodarkę na nowe tory. Rozwinąć przemysł ciężki, tak aby sprostał potrzebom wojskowym Związku Radzieckiego. Każdy trybik gospodarki, zgodnie z wzorem ze Wschodu, musiał być zaplanowany. Położono nacisk na fachowe kadry.
W marcu 1950 roku pojawiła się ustawa o planowym zatrudnieniu absolwentów szkół średnich zawodowych oraz szkół wyższych. Już na początku widniało w niej zdanie: "Państwo Ludowe powinno planowo kierować dopływem absolwentów szkół do uspołecznionych zakładów pracy i zapewnić młodzieży możliwość niezwłocznego włączenia się w budownictwo socjalistyczne". "Niezwłoczne włączenie się" oznaczało nakaz pracy. Kierować tym miały nowo powołane komisje przydziału pracy dla absolwentów.
Rugowanie z liceum
Bogdan Osmoliński po skończeniu w 1948 roku szkoły podstawowej w rodzinnej Żółkiewce (woj. lubelskie) trafił do szkoły ogólnokształcącej w Krasnymstawie. Po skończeniu dziewiątej klasy w 1950 roku otrzymał świadectwo. Wychowawca klasy wyczytał listę osób, którym nie wolno było kontynuować nauki w liceum. Osmoliński znajdował się na liście. Z trzydziestu uczących się w klasie osób połowa została z liceum usunięta. Podobnie uszczuplono inne dziewiąte klasy w szkole.
- Nie wręczono nam, rugowanym ze szkoły, żadnego dokumentu - wspomina Osmoliński. - Nic nie tłumaczono. Chyba też na nic się nie powoływano.
Poinformowano wyrzuconych, że w każdym technikum zawodowym przyjmą ich na skróconą naukę. Do klasy trzeciej technikum. W dwa lata mieli zdobyć zawód technika.
Osmoliński nie zamierzał uczyć się w technikum. Marzył o studiach humanistycznych, miał je podjąć po skończeniu liceum. Wpadł z kolegą na pomysł, że spróbują kontynuować naukę w ogólniaku w innej miejscowości. Szkoła znajdowała się w Rybczewicach.
Na początku wakacji odwiedzili dyrektora liceum w Rybczewicach z prośbą, by przyjął ich do dziesiątej klasy. Przedłożyli świadectwa. Dyrektor nie zadawał żadnych pytań, zabrał podania. Zapewnił, że nie widzi przeszkód, aby Osmoliński z kolegą kontynuowali naukę w jego liceum. Chłopcy byli zadowoleni, że dało im się obejść jakieś niejasne zarządzenie dyrekcji ogólniaka w Krasnymstawie.
Po wakacjach Osmoliński z kolegą zgłosili się do internatu ogólniaka w Rybczewicach. Byli pewni, że w nim zamieszkają. Tam kazano im się zameldować u dyrektora.
- Dyrektor miał do nas pretensje, że wprowadziliśmy go w błąd. Dzwonił do ogólniaka w Krasnymstawie. Tam powiedziano mu, że zostaliśmy wytypowani do szkolnictwa zawodowego - opowiada Osmoliński. - Tłumaczył, że nie może nas przyjąć. Oddał nam podania i świadectwa.
Osmolińskiego przyjęto do technikum elektrycznego w Lublinie. Wówczas technika nie podlegały Ministerstwu Oświaty, ale ministerstwu mającemu pieczę nad dziedziną w nich nauczaną. Lubelskie technikum podporządkowane było Ministerstwu Przemysłu Maszynowego.
Bogdan Osmoliński był synem chłopa z dziesięciohektarowego gospodarstwa. W klasie znalazł się z innymi osobami ze wsi podobnie jak on usuniętymi z różnych liceów.
- Dzisiaj rozumiem, dlaczego usunięto mnie z ogólniaka i zmuszono do nauki w technikum zawodowym. Potrzeba było wykwalifikowanych robotników do budowy komuny - mówi.
Żywioł biurokracji
Policzenie wszystkich dusz z dyplomami (podobną statystyką objęto absolwentów techników) wymagało armii urzędników. Musieli oni dokonać bilansu możliwości uczelni, porachować wszystkich uczących się, co do głowy. Resorty zasypywały Komisję Planowania tonami pism donoszących o zapotrzebowaniu na konkretnych absolwentów. A żywioł biurokracji skupiony w Komisji Planowania wydzielał, wręcz cykał po człowieku.
Nawet wiodące w socjalizmie resorty, jak Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwo Obrony Narodowej, czapkowały w Departamencie Zatrudnienia Komisji Planowania. Pułkownik Józef Turski, szef kadr MON, pisał w grudniu 1951 roku: "Biorąc szczególnie pod uwagę znaczenie wychowania fizycznego w ludowym Wojsku Polskim, proszę o przydzielenie do dyspozycji MON stu absolwentów Wyższych Szkół Wychowania Fizycznego i AWF".
Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego potrzebowało w 1952 roku 472 absolwentów ze średnim wykształceniem, m.in. 83 techników budowlanych, 48 elektryków i jednego kinotechnika. Usilne dążenie do powszechnego bezpieczeństwa zmusiło "resort strachu" do wystąpienia również o absolwentów z branży włókienniczej. "MBP wytypowało, po uzgodnieniu z zainteresowanymi resortami, absolwentów z Technikum Włókienniczego w Łodzi. Przędzalnictwo bawełny - Wymysłowski Stefan, tkactwo bawełny - Gerynbenwald Dawid, tkactwo wełny - Piotrowski Bogdan, technologia szycia - Marchewka Cyryl. Proszę o spowodowanie wydania nakazów pracy dla absolwentów wytypowanych przez MBP".
Szef służby zdrowia bezpieki domagał się w piśmie "przedłużenia nakazów pracy absolwentów szkół wyższych i średnich do lat trzech". A MON informowało: "Zostanie przeniesiony do rezerwy por. Połubiński Jerzy syn Wacława, inż. mgr budowy okrętów. Należy zobowiązać wyżej wymienionego do pracy w konkretnym pionie MON. Proszę o wystawienie dla ww. nakazu pracy".
MON rozrastało się dynamicznie. "Potrzebujemy prawników do obsadzenia administracyjnych stanowisk. Zamierzamy powołać osoby do zawodowej służby wojskowej poprzez nakazy pracy". Chodziło między innymi o Wiesława Kowalczyka, aktora z Teatru Młodego Widza we Wrocławiu, i Tadeusza Kiedosa, cenzora z Wojewódzkiego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w Bydgoszczy.
W 1953 roku Komisja Przydziału Pracy Absolwentów wykazała w sprawozdaniu, że skierowano do MON 290 absolwentów, a zapotrzebowanie opiewało na 539 osób. Konstanty Rokossowski, marszałek Polski, ówczesny szef MON, wystosował delikatny list do Komisji Planowania, a nie było to w jego zwyczaju: "Przydział absolwentów szkół wyższych dla potrzeb MON nie pokrywa zapotrzebowania wojska nawet w 50 procentach. Proszę o zwiększenie przydziału absolwentów". Marszałek wyszczególnił potrzeby, chodziło mu m.in. o dwóch inżynierów odlewników.
Bezpieka liczyła skrupulatnie wchłanianych w swe szeregi absolwentów wyższych uczelni. W 1953 roku przydzielono do MBP 150 prawników. Skierowano jednak zaledwie 66, z czego pracę podjęło 54. Dwanaście osób, co odnotowano, nie podjęło pracy z przyczyn usprawiedliwionych.
Biurokratyczny wysiłek Komisji Planowania przekładał się na pojedyncze losy ludzi. Człowiek, którego nazwisko widniało w dokumentach z napisem "ściśle tajne", nawet jeszcze nie wiedział, że jego los już został zaplanowany. Za czasów pańszczyźnianych chłop był przypisany do ziemi. Biurokracja pierwszej połowy lat pięćdziesiątych XX wieku przywiązywała obywatela do gospodarki socjalistycznej.
Rozkazuje państwo
W 1952 roku Bogdan Osmoliński skończył technikum. Chciał się zatrudnić w budowanej Fabryce Samochodów Ciężarowych w Lublinie. Ale nic z tego. Wręczono mu nakaz pracy i skierowanie do zakładu sieci energetycznych w Kielcach. Nikt nie pytał, czy praca w Kielcach zgodna jest z jego planami życiowymi. One się nie liczyły. Obowiązywał nakaz pracy.
W nakazie pracy Osmolińskiego, kierującym go do zakładów sieci energetycznych w Kielcach, określone było wynagrodzenie miesięczne 461 złotych i trzyletni okres przymusowego zatrudnienia. Wpisano także stanowisko: zastępca mistrza konserwacji sieci.
Osoba wręczająca nakazy pracy Osmolińskiemu i jego kolegom postraszyła ich. Za uchylanie się od podjęcia pracy zgodnie z nakazem groziła grzywna w wysokości stu tysięcy złotych.
- Młodych ludzi, którzy nie znali prawa, od razu ustawiano na całe życie: musisz robić to, co rozkazuje ci państwo. Jeśli się nie podporządkujesz, spotka cię kara - mówi Osmoliński. - Nikt z mojej klasy w technikum nie sprzeciwił się nakazowi pracy.
Osmoliński przez trzy miesiące mieszkał w hotelu miejskim w Kielcach. Później przerzucono go do rejonu energetycznego w Końskich. Rejon nie mógł zapewnić mu mieszkania i umieszczono go ponownie w hotelu, a później na kwaterze. Wykonywał dokumentacje sieci energetycznych, nadzorował brygady remontowe.
Rok przed końcem trzyletniego obowiązkowego okresu pracy Osmolińskiego powołano do wojska. Opuścił je w 1956 roku. Przez pół roku nie pracował, przebywał w domu rodziców w Żółkiewce. Przeczytał w gazecie ogłoszenie, że białostockie Przedsiębiorstwo Elektryfikacji i Obsługi Rolnictwa poszukuje fachowców. Zgłosił się. Przepracował tam ponad trzydzieści lat. W 1977 roku ukończył zaocznie Wyższą Szkołę Inżynierską.
- Studia skończyłem dwadzieścia lat później, niż powinienem. Przez to usunięcie z liceum ogólnokształcącego i nakaz pracy - mówi. - Czuję się pokrzywdzony. Odżyła teraz sprawa reprywatyzacji, zwraca się to, co kiedyś zabrano. Mnie komuna pozbawiła możliwości intelektualnego rozwoju. Przez to mój status społeczny był niższy. Zawodowy także, bo byłem tylko technikiem. Gorszy też był mój status finansowy. Utraciłem możliwości życiowe, dlatego że ktoś wyznaczył mi drogę inną niż ta, którą zamierzałem pójść. A była nas rzesza młodych ludzi, których zmuszono do budowy komuny - mówi.
Bogdan Osmoliński poprosił Instytut Pamięci Narodowej o wyjaśnienie przyczyn wyrzucenia w 1950 roku jego i tysięcy uczniów z liceów ogólnokształcących. Otrzymał odpowiedź, że IPN nic nie wie na ten temat.
Inteligencja pod kuratelą
Leszek W. kończył liceum w Tomaszowie Mazowieckim, gdy dołączono go do grupy agitatorów. Mieli pojechać na wieś i przekonywać chłopów do założenia spółdzielni produkcyjnej. W Komitecie Miejskim PZPR sekretarz partii tłumaczył agitatorom w trakcie narady: "macie przekonać chłopów, że muszą założyć kołchozy". Leszek W. studiował niedawno dzieła Lenina i zabrał głos: "Towarzysz Lenin powiedział, że nie ma żadnego przymusu". Sekretarz partii kazał mu opuścić naradę.
W szkole czekał na niego dyrektor. Poinformował, że otrzymał polecenie usunięcia go ze szkoły. Dyrektor był znajomym rodziców Leszka W. Nie wyrzucił chłopaka.
Leszek W. zdał maturę. Szkolny ZMP nie chciał wystawić mu opinii potrzebnej do egzaminu na wyższe studia. Bez poparcia ZMP podania na studia nie były przyjmowane. Leszek W. pojechał do pracy przy budowie Nowej Huty. Został pomocnikiem murarza. Po pewnym czasie tamtejszy przewodniczący ZMP wystawił mu odpowiednią opinię na studia. Zdał egzaminy wstępne do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Szczecinie. Rozpoczął studia.
W 1955 roku ukończył uczelnię. Wezwała go Komisja Przydziału Pracy dla Absolwentów.
- Komisję tworzyli pracownicy naukowi i czynnik społeczny. Czynnik to ktoś chyba z komitetu partii - wspomina Leszek W. - Wręczyli mi nakaz pracy do Krakowa. Chciałem zostać w Szczecinie. Moje tłumaczenie jednak zdało się na nic.
Leszek W. pojechał do Krakowa. Nie odpracował jednak trzech lat zgodnie z nakazem, gdyż awansowano go i przeniesiono do stolicy.
Doktor Zdzisław Wójcik, dzisiaj emerytowany socjolog z Łodzi, gdy skończył studia socjologiczne na Uniwersytecie Łódzkim w 1953 roku, dostał nakaz pracy na wsi w okolicach Skierniewic. Wychował się w Łodzi. Nie chciał się przenosić. Miał znajomości w Wojewódzkim Związku Gminnych Spółdzielni. Postarał się tam o pracę w charakterze inspektora szkolenia zawodowego. Przekonał komisję przydziału, która działała na Uniwersytecie Łódzkim, że posada w WZGS wiąże się z pracą na wsi. Połowa kolegów ze studiów w podobny sposób wymigała się od nakazów pracy.
Zdzisław Wójcik opublikował w 1962 roku krótką analizę zgodności nakazów pracy z kierunkiem studiów ukończonych przez osoby nimi objęte. Badania dotyczyły niektórych absolwentów Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Łódzkiego. Okazało się na przykład, że siedem osób trafiło do szkolnictwa. Jedna absolwentka filologii wylądowała w przemyśle włókienniczym jako referent w dziale zbytu, a dwie zostały zwolnione z nakazów.
Analiza jest zbyt fragmentaryczna, by wyciągać wnioski. Sygnalizuje jednak, że nakazom pracy towarzyszyło sporo biurokratycznego bałaganu.
Komisje przydziału pracy dla absolwentów rozwiązano w 1956 roku. Dziś nie sposób doszukać się w publikacjach naukowych wzmianki o nakazach pracy. Po biurokratycznym systemie, który je wydawał, nie ma też śladu w archiwach.
- Dziś myślę, że nakazy pracy oprócz kierowania na wieś inteligencji do szkół pozwalały władzy mieć kuratelę nad młodymi, wykształconymi ludźmi - mówi doktor Wójcik.
Bat na uchylających się
Kiedy zlikwidowano komisje przydziału pracy, wprowadzono system skierowań. Na uczelniach pojawili się pełnomocnicy do spraw pracy.
25 lutego 1964 roku ukazała się ustawa o zatrudnieniu absolwentów szkół wyższych - powstała pajęczyna zależności, która omotała wszystkich mających ochotę wyrwać się spod kurateli państwa.
Wprowadzono pojęcie "absolwent uchylający się". Chodziło o osobę, która nie zamierzała podjąć pracy w przedsiębiorstwie fundującym jej stypendium w okresie studiów. "Uchylający się" musiał zwrócić przedsiębiorstwu kwotę równą otrzymanemu stypendium i połowie kosztu wykształcenia absolwenta. Podobnie musieli opłacić się "uchylający się", jeżeli otrzymywali stypendia państwowe. W ustawie zapowiedziano, że spłata podlega przymusowemu wykonaniu w trybie egzekucji administracyjnej.
Absolwenci wyższych uczelni wyjeżdżający z kraju na Zachód musieli złożyć weksle albo poręczenia rodziców, że w razie pozostania za granicą ktoś spłaci koszty poniesione przez państwo na ich wykształcenie. Do końca PRL istniał obowiązek pracy, a w połączeniu z krótką uzdą dla absolwentów wyższych uczelni powodowało to, iż mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady. - | Na pożółkłych kartach są wypisane kolumny liczb, tabele i zestawienia. Pełne poprawek, na marginesach dopiski ołówkiem. Nagłówki opatrzone napisami "ściśle tajne" lub "poufne". Widać olbrzymią pracę rachmistrzów ministerialnych, biurowych specjalistów od przetwarzania ludzi w cyferki.Do dokumentów Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych w Warszawie od lat nikt nie zaglądał. Oto "wykonanie planu rozdziału absolwentów szkół wyższych według działów gospodarki w latach 1950 - 1955". Gospodarka potrzebowała nowych 129859 osób z dyplomami ukończenia wyższych uczelni. A kraj "dostarczył" ich zaledwie 112125. "Wykonano pokrycie" zaledwie w 86 procentach! - alarmowały statystyki. Dane rozbito na zawody, co też nie poprawiało pesymistycznej wymowy zestawień. W marcu 1950 roku pojawiła się ustawa o planowym zatrudnieniu absolwentów szkół średnich zawodowych oraz szkół wyższych. Już na początku widniało w niej zdanie: "Państwo Ludowe powinno planowo kierować dopływem absolwentów szkół do uspołecznionych zakładów pracy i zapewnić młodzieży możliwość niezwłocznego włączenia się w budownictwo socjalistyczne". "Niezwłoczne włączenie się" oznaczało nakaz pracy. Kierować tym miały nowo powołane komisje przydziału pracy dla absolwentów. Policzenie wszystkich dusz z dyplomami (podobną statystyką objęto absolwentów techników) wymagało armii urzędników. Musieli oni dokonać bilansu możliwości uczelni, porachować wszystkich uczących się, co do głowy. Resorty zasypywały Komisję Planowania tonami pism donoszących o zapotrzebowaniu na konkretnych absolwentów. A żywioł biurokracji skupiony w Komisji Planowania wydzielał, wręcz cykał po człowieku. Biurokratyczny wysiłek Komisji Planowania przekładał się na pojedyncze losy ludzi. Człowiek, którego nazwisko widniało w dokumentach z napisem "ściśle tajne", nawet jeszcze nie wiedział, że jego los już został zaplanowany. Za czasów pańszczyźnianych chłop był przypisany do ziemi. Biurokracja pierwszej połowy lat pięćdziesiątych XX wieku przywiązywała obywatela do gospodarki socjalistycznej. Kiedy zlikwidowano komisje przydziału pracy, wprowadzono system skierowań. Na uczelniach pojawili się pełnomocnicy do spraw pracy.25 lutego 1964 roku ukazała się ustawa o zatrudnieniu absolwentów szkół wyższych - powstała pajęczyna zależności, która omotała wszystkich mających ochotę wyrwać się spod kurateli państwa.Wprowadzono pojęcie "absolwent uchylający się". Chodziło o osobę, która nie zamierzała podjąć pracy w przedsiębiorstwie fundującym jej stypendium w okresie studiów. "Uchylający się" musiał zwrócić przedsiębiorstwu kwotę równą otrzymanemu stypendium i połowie kosztu wykształcenia absolwenta. Podobnie musieli opłacić się "uchylający się", jeżeli otrzymywali stypendia państwowe. W ustawie zapowiedziano, że spłata podlega przymusowemu wykonaniu w trybie egzekucji administracyjnej.Absolwenci wyższych uczelni wyjeżdżający z kraju na Zachód musieli złożyć weksle albo poręczenia rodziców, że w razie pozostania za granicą ktoś spłaci koszty poniesione przez państwo na ich wykształcenie. Do końca PRL istniał obowiązek pracy, a w połączeniu z krótką uzdą dla absolwentów wyższych uczelni powodowało to, iż mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady. |
EDUKACJA
Brak merytorycznego uzasadnienia podważa wiarygodność rankingu
Uczelnia na rynku informacji
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
MAREK ROCKI
W 1992 roku tygodnik "Wprost" opublikował pierwszy polski ranking uczelni wyższych. Został on przyjęty przez środowisko akademickie z mieszanymi uczuciami. Zasadom jego tworzenia nie oszczędzano krytyki, ale dyskutowano o nim. Już wtedy, zaledwie dwa lata od zapoczątkowania ustrojowej transformacji, okazało się, że takie przedsięwzięcie odpowiada na społeczne zapotrzebowanie.
Jak wybrać najlepszą
Wzrost popytu na usługi edukacyjne świadczone przez szkoły wyższe niejako wymusza powstawanie równolegle rynku informacji o ofertach dydaktycznych. Jednym z elementów tego rynku są rankingi. Powinny zastępować obiegowe i intuicyjne oceny jakości poszczególnych szkół wyższych oraz być pomocne przy wyborze miejsca dalszej nauki. W tym roku w kwietniu i w maju, a więc w okresie szczególnego zainteresowania edukacją na poziomie wyższym, opublikowano pięć obszernych, różnie usystematyzowanych wykazów najlepszych szkół wyższych. Pierwszy ukazał się ranking miesięcznika edukacyjnego "Perspektywy". Ranking ten obejmuje uczelnie prawie wszystkich typów, oprócz uczelni wojskowych.
W ostatnim tygodniu kwietnia swój pierwszy ranking wyższych uczelni opublikował tygodnik "Polityka". Ranking "Polityki" dotyczy uczelni, które prowadzą kierunki nazwane przez redakcję "ekonomia, zarządzanie, prawo". W tym roku po raz drugi ranking szkół biznesu przedstawił w majowym numerze miesięcznik "Businessman". Ogranicza się on tylko do szkół biznesu, prezentując zestawienia programów magisterskich, licencjackich, podyplomowych i programów MBA. Tradycyjnie w maju ukazał się także ranking szkół wyższych tygodnika "Wprost". Ten ranking zawiera wszystkie typy uczelni (bez wojskowych) i niektóre grupy kierunków studiów. Dziennik "Rzeczpospolita" rozpoczął publikację swych rankingów uczelni według kierunków studiów 22 maja od prezentacji wydziałów prawa.
Interesujące jest to, że - w zakresie, w jakim można porównywać wyniki tych rankingów - mają one zasadniczo tych samych zwycięzców. To dobrze, bo zestawienie kryteriów omawianych rankingów tylko częściowo daje podstawy do oceny ich wiarygodności. Trudno porównać metodologię przyjętą przez autorów poszczególnych rankingów, ponieważ i objętość publikacji, i ich szczegółowość są znacznie zróżnicowane. Jednak uważna lektura rankingów i ich opisów nie w każdym przypadku daje racjonalne podstawy do wyboru oraz oceny uczelni i oferowanych przez nią programów. Niektóre zestawienia wydają się być niedopracowane nawet merytorycznie, inne przeładowane treścią.
W ocenie "Businessmana"
Najuboższy jest opis kryteriów, który podaje miesięcznik "Businessman". Autorzy piszą bowiem, że "oceniali między innymi" - co oznacza, że oceniali także inne czynniki ponad te wymienione w tekście prezentującym ranking. Nie przedstawiają wartości stosowanych not. Podają jedynie, że "najwyższe noty przypisali liście referencyjnej pracodawców oraz opinii samych szkół o ich najpoważniejszych rywalach". Oprócz niejasno przedstawionych zasad stosowanych przy opracowywaniu rankingu również i analiza jego wyników rodzi wiele wątpliwości. Na przykład: w rankingu programów MBA na pierwszym miejscu znajduje się Szkoła Główna Handlowa. Z tekstu nie wynika jednak, który program MBA był oceniany. SGH prowadzi bowiem (pomijając prowadzone w SGH europejskie odpowiedniki MBA) trzy programy studiów kończące się dyplomami Master of Business Administration. Niewłaściwe jest też to, że autorzy porównują instytucje z założenia nieporównywalne - na liście występują jako równoprawne programy akredytowane przez "AACBS - The International Association for Management Education", najstarszą, bo istniejącą od 1916 roku agencję akredytującą programy z dziedziny zarządzania, oraz programy, które mają akredytację działającego w Polsce od 1994 roku Stowarzyszenia Edukacji Menedżerskiej FORUM. Ponadto "Businessman" podaje jedynie pozycje w rankingu, bez punktacji, jaką otrzymały poszczególne programy.
Wzorzec znany "Polityce"
Znacznie więcej informacji uzyskać można z lektury rankingu "Polityki". Jednakże za mało, aby uznać je za wyczerpujące. Podobnie jak w przypadku "Businessmana" w rankingu "Polityki" nie ujawniono wszystkich branych pod uwagę wskaźników, które posłużyły do oceniania. Świadczy o tym zwrot stosowany w opisie wyników rankingu. W każdym z sześciu cząstkowych kryteriów brano pod uwagę "między innymi" dane wymienione w tekście tegoż artykułu. Tak więc jawność kryteriów, o której pisze "Polityka", gdy podkreśla przejrzystość zasad swego zestawienia, jest pozorna. Ponadto nie podano wag dla poszczególnych wskaźników, informując ogólnie, że wynosiły od 2 do 25. Nie wiadomo więc, które wskaźniki zostały przez autorów uznane za najważniejsze w ocenie uczelni.
Jednakże najistotniejszym mankamentem rankingu "Polityki" jest brak informacji o maksymalnej liczbie punktów, jaką mogła uzyskać szkoła wyższa w poszczególnych kryteriach. Nie pozwala to na porównanie klasyfikowanych uczelni ze wzorową, zdaniem autorów, uczelnią tego rankingu. Twórcy rankingu nie podają również, jakie są ich zdaniem optymalne wartości wskaźników. Na przykład: czy "idealny" proponowany przez "Politykę" stosunek liczby nauczycieli pracujących w omawianej uczelni na pierwszym etacie do ogółu studentów ma być optymalny z punktu widzenia kosztów, czy z punktu widzenia walorów dydaktycznych?
Tajemnicze algorytmy "Wprost"
Ranking "Wprost" w odróżnieniu od zestawienia z "Polityki" podaje maksymalną liczbę punktów, jaką powinna uzyskać wzorowa szkoła wyższa. Dzięki temu można ocenić słabe - zdaniem "Wprost" - strony poszczególnych uczelni. Autorzy z "Wprost" podali pełną listę kryteriów, jest ona jednak moim zdaniem niejasna i niewiarygodna. Z niewiadomych przyczyn pominięto dwie kategorie w klasyfikacji Komitetu Badań Naukowych, który ocenia polskie uczelnie według skali od 1 do 5, biorąc tylko kategorie od 1 do 3. Moje zastrzeżenia budzą też kryteria, które dotyczą płac i tempa awansu absolwentów uczelni. Ponieważ GUS nie podaje danych o płacach i karierach zawodowych według ukończonej uczelni, należy sądzić, że redakcja samodzielnie przeprowadziła badania szacujące wartości stosownych mierników (zgodnie z deklaracjami zawartymi w artykule "żelazną zasadą było opracowanie rankingu własnymi siłami"). Autorzy rankingu jednak nie przedstawiają metody i zakresu badań, za pomocą których oceniali uczelnie pod tym względem, piszą jedynie o stosowaniu pewnych tajemniczych "algorytmów". I nie ujawniają, skąd brali dane.
"Perspektywy" w poszukiwaniu ideału
Publikacja rankingu "Perspektyw" miała nadmiar informacji: listy rektorów i członków PAN, którzy oceniali uczelnie; lista firm, których szefowie działów kadr odpowiedzieli na ankiety; listy rankingowe według typów uczelni i według grup kierunków studiów; lista rankingowa uczelni niepublicznych; lista ogólna zawierająca 75 najlepszych uczelni. I to, jak się okazało, w pewnym sensie zaszkodziło rankingowi "Perspektyw". Prasa i telewizja podały bowiem tylko wyniki tego ostatniego zestawienia. W tabelach opublikowanych w miesięczniku "Perspektywy" zestawiono szczegółowe wyniki rankingów według poszczególnych kryteriów, ale nie to było przedmiotem komentarzy. Nikt nie zwrócił uwagi na przykład na to, że pod względem kategorii KBN na pierwszym miejscu wśród wszystkich uczelni są akademie muzyczne z Warszawy i Krakowa, że Uniwersytet Warmińsko-Mazurski jest na drugim miejscu pod względem liczby słuchaczy studiów podyplomowych i doktoranckich, że największy udział studentów obcokrajowców ma Akademia Medyczna w Warszawie oraz że najlepsza z uczelni niepublicznych (na 35 pozycji w rankingu) zebrała tylko nieco ponad 20 proc. liczby punktów, które miała najlepsza w rankingu.
Serial "Rzeczpospolitej"
Najdłuższy serial rankingowy przygotowała "Rzeczpospolita". Przez dwa tygodnie publikowała zestawienia dotyczące uczelni prowadzących jeden z popularnych kierunków studiów. Uczelnie były oceniane na podstawie jasno sformułowanych kryteriów i systemów punktowania. Autorzy wykorzystali profesjonalną firmę, która zajmuje się badaniami społecznymi, wykorzystano ankiety nadesłane przez uczelnie, a w przypadku rankingu wydziałów prawa ankietowano także studentów. Niestety i w tym rankingu nie uniknięto błędów. Na przykład przy ocenianiu siły dyplomu na rynku pracy w rankingu wydziałów prawa na dziewiątym miejscu - wyprzedzając między innymi KUL i Uniwersytet Śląski - znalazła się uczelnia, której najstarsi studenci uczą się piąty semestr. Wydaje się oczywiste, że uczelnię można oceniać wówczas, gdy ma ona chociaż kilka roczników absolwentów, a w szczególności dotyczyć to powinno rynkowej oceny wartości dyplomu. W ankietowaniu pracowników uczelni i studentów przyjęto stałą liczbę osób udzielających odpowiedzi. Właściwsze byłoby ankietowanie proporcjonalne do liczby pracowników i studentów, bo oceniane wydziały nie są sobie liczebnie równe. Kolejną usterką rankingu "Rzeczpospolitej" jest ujęcie w zestawieniu obejmującym kierunek informatyka jedynie politechnik i części uniwersytetów. W praktyce - zgodnie z tekstem zamieszczonym w "Rzeczpospolitej" - informatyka "ukrywa dwie różne dziedziny nauki". Jedna związana jest z elektroniką i dotyczy konstrukcji komputerów, a druga dotyczy ich wykorzystywania, na przykład (jak pisze "Rzeczpospolita") do przygotowywania oprogramowania, symulacji zjawisk itp. Dlatego też błędem jest pominięcie w tym zestawieniu uczelni, które prowadzą kierunek informatyka i ekonometria.
Ranking możliwie doskonały
Oczywiście każdy ranking jest subiektywny: mierzy to, co chcieli zmierzyć jego autorzy. Jeśli jednak autorzy chcą, by ranking służył odbiorcom, to sposób podania informacji musi być kompletny. Najprościej jest ułożyć listę, wykorzystując jedno, klarowne kryterium (na przykład: liczbę kandydatów na jedno miejsce). Ale takie zestawienie może prowadzić do paradoksów: uczelnie powszechnie uważane za najlepsze mogą wypaść słabo ze względu na opisany w "Polityce" mechanizm autoselekcji kandydatów. Prowadzi to także do uproszczonych komentarzy, na przykład najpopularniejszy w Polsce jest kierunek reżyserii, bo na jedno miejsce przypada kilkudziesięciu kandydatów - nie podaje się jednak tego, że tych miejsc jest cztery, a kandydatów stu. I jak można tę sytuację porównywać z liczbą trzech i pół tysiąca kandydatów na tysiąc miejsc? Dobry ranking musi więc uwzględniać wiele czynników, ale tu wchodzimy na grunt statystyki. Bez dogłębnej jej znajomości także można sporządzić ranking, ale jego wiarygodność będzie ograniczona. Także dla tych, którzy w nim wygrywają.
Wskazywanie poprzez rankingi najlepszych i dobrze kształcących szkół wyższych ma, wydaje mi się, znaczenie nie do przecenienia. Pod pewnymi jednak warunkami: otóż rankingi powinny charakteryzować się przejrzystymi kryteriami, prawidłowym zebraniem danych oraz być uczciwie opracowane. Ich autorzy winni być profesjonalistami w tej materii, odrzucającymi wszelki koniunkturalizm, a ponadto powinni pamiętać, przygotowując zestawienia szkół wyższych, że wybór uczelni jest kluczowym momentem w życiu młodych ludzi, którzy poszukują swojej dalszej drogi, kończąc edukację w szkole średniej. Ranking ma być im w tym pomocny.
Autor jest rektorem Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie i kierownikiem zakładu ekonometrii stosowanej w tej uczelni. | Wzrost popytu na usługi edukacyjne świadczone przez szkoły wyższe niejako wymusza powstawanie równolegle rynku informacji o ofertach dydaktycznych. Jednym z elementów tego rynku są rankingi. Powinny zastępować obiegowe i intuicyjne oceny jakości poszczególnych szkół wyższych oraz być pomocne przy wyborze miejsca dalszej nauki. W tym roku w kwietniu i w maju opublikowano pięć obszernych, różnie usystematyzowanych wykazów najlepszych szkół wyższych.
Interesujące jest to, że - w zakresie, w jakim można porównywać wyniki tych rankingów - mają one zasadniczo tych samych zwycięzców. To dobrze, bo zestawienie kryteriów omawianych rankingów tylko częściowo daje podstawy do oceny ich wiarygodności. Trudno porównać metodologię przyjętą przez autorów poszczególnych rankingów, ponieważ i objętość publikacji, i ich szczegółowość są znacznie zróżnicowane. Jednak uważna lektura rankingów i ich opisów nie w każdym przypadku daje racjonalne podstawy do wyboru oraz oceny uczelni i oferowanych przez nią programów. Niektóre zestawienia wydają się być niedopracowane nawet merytorycznie, inne przeładowane treścią.
Najuboższy jest opis kryteriów, który podaje miesięcznik "Businessman". Znacznie więcej informacji uzyskać można z lektury rankingu "Polityki". Jednakże za mało, aby uznać je za wyczerpujące. Ranking "Wprost" w odróżnieniu od zestawienia z "Polityki" podaje maksymalną liczbę punktów, jaką powinna uzyskać wzorowa szkoła wyższa. Autorzy rankingu jednak nie przedstawiają metody i zakresu badań, za pomocą których oceniali uczelnie pod tym względem, piszą jedynie o stosowaniu pewnych tajemniczych "algorytmów". Publikacja rankingu "Perspektyw" miała nadmiar informacji. I to, jak się okazało, w pewnym sensie zaszkodziło rankingowi "Perspektyw". Najdłuższy serial rankingowy przygotowała "Rzeczpospolita". Niestety i w tym rankingu nie uniknięto błędów.
Oczywiście każdy ranking jest subiektywny: mierzy to, co chcieli zmierzyć jego autorzy. Jeśli jednak autorzy chcą, by ranking służył odbiorcom, to sposób podania informacji musi być kompletny. Najprościej jest ułożyć listę, wykorzystując jedno, klarowne kryterium (na przykład: liczbę kandydatów na jedno miejsce). Ale takie zestawienie może prowadzić do paradoksów. |
MEDIA
Znani dziennikarze odchodzą z Radia Zet
Konflikt wartości czy konflikt osobowości
LUIZA ZALEWSKA
Radio Zet musi się zmieniać, bo zmieniają się rynek i słuchacze - mówi prezes stacji Robert Kozyra. Niedawno świętowano dziesięciolecie, w październiku rozgłośnia zdobyła najwyższą w historii słuchalność, a mimo to największe gwiazdy nie chcą już w niej pracować.
10 lat temu zajmowali dwa pokoje i jedno studio. Przez trzy miesiące reporterzy pracowali na starym sprzęcie pożyczonym od francuskiego radia RFI, a serwisy informacyjne wystukiwano na starej maszynie do pisania.
Mało kto miał doświadczenie i na antenie trudno było to ukryć. Raz poważną rozmowę przerywało szczekanie psa, bo dziennikarka nie miała co z nim zrobić i wzięła do studia, kiedy indziej didżej dusił się ze śmiechu podczas czytania serwisu. - Jak się uspokoję, to poczytam wam dalej - obiecywał.
Słuchaczom to nie przeszkadzało. Tylko w Zetce można było usłyszeć czterogodzinne autorskie audycje z muzyką, której jak ognia bały się wówczas państwowe media. Nieograniczonej wolności muzycznej towarzyszyły nowoczesne serwisy informacyjne - szybkie jak karabin maszynowy, niezwykle treściwe, z dnia na dzień coraz bardziej profesjonalne. Emocjonalne relacje na żywo po raz pierwszy wzbudzały u słuchacza wrażenie, że jedną nogą jest na miejscu wydarzeń. W porannych rozmowach z politykami ("Gość Radia Zet") twórca stacji Andrzej Woyciechowski narzucił standardy, na których wzorowała się większość dziennikarzy. Wkrótce politycy zaczęli przychodzić do studia nawet w niedzielę - na "Śniadania z Radiem Zet" Krzysztofa Skowrońskiego.
By podać najświeższą wiadomość, przerywano najbardziej atrakcyjny program. W szczególnych przypadkach uruchamiano "otwarte studia". Gdy w czerwcu 1992 r. wybuchła afera lustracyjna, Zetka do później nocy relacjonowała gorącą debatę sejmową, która zakończyła się upadkiem rządu Jana Olszewskiego. Wyborom parlamentarnym i prezydenckim towarzyszyły audycje i wieczory wyborcze. Za "Pojedynek wyborczy" - program z udziałem publiczności, która uczestniczyła w dyskusji polityków z przeciwnych obozów - Woyciechowski i Radio Zet otrzymali nagrodę mediów "Słoń '93".
Najpierw informacja
Naturalne było, że Radio Zet stanie do konkursu na ogólnopolską koncesję i naturalne było, że ją otrzyma. - Chcemy przypominać BBC. Być profesjonalnym, spokojnym radiem politycznym, bez oper mydlanych, porad dla emerytów itd. Robimy radio jak dla siebie - mówił Woyciechowski.
Miały być przede wszystkim debaty polityczne, wywiady i relacje na żywo. Z deklaracji przedkoncesyjnych: 60 proc. czasu antenowego dla informacji i publicystyki, 30 proc. to muzyka, 10 proc. - reportaże i słuchowiska literackie.
W przeciwieństwie do konkurencji, czyli krakowskiego RMF FM, Radio Zet nie prosiło Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji o prawo do tzw. rozszczepiania reklam, czyli nadawania w różnych miastach różnych reklam. - Ten proceder niszczy małe rozgłośnie - tłumaczył Woyciechowski.
Obie stacje miały się uzupełniać: Zetka miała być stacją informacyjną, RMF FM - rozrywkowo-muzyczną.
Woyciechowski twardo pilnował wprowadzonych standardów. Rygorystyczny kodeks reklamy wykluczał emitowanie treści wykraczających poza dobre obyczaje i naruszających dobry smak. Z tego powodu w 1993 r. nie zgodzono się na emisję przed 22.00 kontrowersyjnej reklamy filmu, w której dyskutowano o wielkości męskiego członka. - Ten fragment jest pornograficzny. Nie chcę, jako tata dwojga dzieci, siedzieć przy śniadaniu i odpowiadać na pytania: Tato, a co to znaczy... - wyjaśniał.
Tych, których nie interesowała zbytnio polityka, przyciągały konkursy, np. "Kuferek Radia Zet", do którego przez cały dzień wkładano rozmaite rzeczy, a ten słuchacz, który żadnej nie przeoczył, otrzymywał całą jego zawartość.
Pod numerem "Czerwonego telefonu" wysłuchiwano każdego, kto za pięćset złotych chciał się podzielić ważną wiadomością, o której jeszcze nikt inny nie wiedział. (Dziś stawka wzrosła do tysiąca złotych.)
Do "Zielonego telefonu" można się było - ale już za darmo - wypłakać. Dziś uruchamiany jest w szczególnych przypadkach, gdy zbierane są opinie w konkretnej sprawie.
Najpierw słuchacz
Takie radio przyciągało słuchaczy, ale nie były ich miliony. W połowie 1995 r. słuchalność Zetki wynosiła 13 proc., podczas gdy programu I PR sięgała 47 proc., a RMF - 23 proc. (odsetek słuchaczy, którzy w ciągu tygodnia słuchali stacji przez co najmniej kwadrans, dane OBOP). - Radio, które ma takie wyniki, albo musi się zmienić, albo czekać na śmierć - mówiła wdowa po Woyciechowskim, Dorota Zawadowska-Woyciechowska.
Wybrano pierwszy wariant. Sprecyzowano adresata programu (25 - 35-latkowie, aktywni zawodowo i atrakcyjni dla reklamodawców) i do jego upodobań dostosowano program. Wynajęto amerykańskich doradców, zatrudniono nowego dyrektora programowego Roberta Kozyrę, którego wypatrzył sam Woyciechowski. Wcześniej Kozyra pracował w poznańskich rozgłośniach S i RMI FM, poznańskim oddziale TVP, gdańskim Radiu Plus.
Zmieniono ramówkę. Programy publicystyczne zastąpiły żywe magazyny informacyjne, np. "Świat o szóstej". Ambitną, alternatywną muzykę zastąpiły światowe przeboje. O ich emisji przestał decydować autor audycji, a zaczął - program komputerowy. - Musieliśmy się rozejść. Moje eksperymenty dźwiękowo-muzyczne przestały się mieścić w nowej formule - wspomina Wojciech Szymocha, przez cztery lata jeden z najoryginalniejszych didżejów Radia Zet.
Większość jednak akceptowała zmiany. By przyciągnąć młodych słuchaczy, wprowadzono "Komputerową listę przebojów". Dla nich powstało też "Party mix" z muzyką z zachodnich dyskotek. Pojawiły się programy satyryczne i rozrywkowe, wywiady z gwiazdami muzyki i show-biznesu. Do dzisiaj artyści, aktorzy, sportowcy - w ramach projektu "Znani tylko z nami" - goszczą na antenie nawet w weekendy. Niedawno, w listopadzie tego roku, byli to aktorzy sitcomu "Miodowe lata", emitowanego przez Polsat.
Masowej publiczności zaproponowano wielkie bezpłatne koncerty: "Niebieskie lato", "Niebieską zimę", "Wielką majówkę".
Najpierw muzyka
Zaczęły znikać radiowe reportaże, które za czasów Woyciechowskiego były codziennym punktem programu. Zredukowano je do jednej, sobotniej audycji "Raport specjalny". Była za mało komercyjna i w październiku tego roku zniknęła z anteny. Robert Kozyra, który dziś jest już prezesem i redaktorem naczelnym radia, uznał, że reportaż nie jest w tej chwili stacji potrzebny.
- Nie ma czasu na wytłumaczenie słuchaczowi, dlaczego jeden ważny pan spotkał się z drugim ważnym panem i co z tego wynika. Ważniejsze są postacie z okładki "Vivy" - coraz częściej narzekali sfrustrowani dziennikarze i coraz częściej porównywali nowego prezesa z założycielen stacji. - Mówienie o tym, co dzisiaj robiłby Andrzej Woyciechowski, jest czysto teoretyczne. Nie wiadomo, jak pogodziłby niezależność polityczną stacji z jej niezależnością finansową - odpowiada na to Kozyra.
Ponad dwa lata temu na antenie pojawiła się nowa postać, która szybko stała się symbolem zmian - Irek Bieleninik. Do tegorocznych wakacji prowadził trzygodzinne "Poranki z Radiem Zet". Wielu pamięta do dziś jeden z jego telefonów do przypadkowej osoby, wybranej z książki telefonicznej. - Czy jest pan X? - zapytał.
- Nie. Nie żyje - odpowiedziała wdowa.
- To ma pani wielkie szczęście, bo wygrała pani nagrodę - odparował Bieleninik.
Kozyra: - Bieleninik to niewątpliwie kontrowersyjna postać, ale też osobowość. Jest zadziorny i prowokujący, ale wiele znanych osób, m.in. Marek Borowski, Władysław Frasyniuk i prezydent Aleksander Kwaśniewski, chwaliło jego audycję.
W połowie 2000 r. (według firmy badawczej ARC Rynek i Opinia) słuchacze uznali, że dwie największe stacje komercyjne są do siebie bardzo podobne - dynamiczne, nowoczesne, nadające modną muzykę. Pierwszy raz badani stwierdzili też, że to RMF bardziej kojarzy im się ze stacją informacyjną i publicystyczną, a Radio Zet z rozrywką i muzyką.
Kozyra przyznaje: Radio Zet jest dziś stacją muzyczno-informacyjną. - Rynek się zmienił i nie udźwignąłby takiego radia, jakie robił Andrzej Woyciechowski - wyjaśnia.
Radio poważnieje
Jednak od września tego roku zmieniono strategię rozwoju rozgłośni. Radio Zet spoważniało. W jesiennej ramówce poranne wejścia Bieleninika zredukowano do trzech minut. Według nowej strategii stacja ma być "prestiżowa i aspiracyjna". - Oznacza to radio, którego słuchanie jest w dobrym tonie - wyjaśnia prezes. Więcej wagi przywiązuje się do sposobu komunikacji ze słuchaczem. Do starszego i bardziej wykształconego odbiorcy adresowany jest ambitny projekt "Sto twarzy Krystyny Jandy". Składa się z konkursu dla słuchaczy nawiązującego do trwającego właśnie wielkiego tournée aktorki, co w całości finansuje radio.
Efekt był piorunujący. W październiku Radio Zet osiągnęło najwyższą słuchalność w historii. W grupie docelowej (od 25 do 44 lat ze średnim i wyższym wykształceniem) prześcignęło RMF FM.
Dziennikarze: - Przez lata narastało rozgoryczenie - radio tak się zmieniło, że czasem musimy się wstydzić. Ale teraz doszło do paradoksu, bo nasze niezadowolenie wybuchło akurat w chwili, kiedy zaczęto powoli wracać do tego, co kiedyś było w nim najlepsze.
Otwarty konflikt zaczął się, gdy Kozyra postanowił zwolnić didżeja, który współtworzył rozgłośnię. Dziennikarze stanęli w jego obronie, ale to nie pomogło. Zaczęły wybuchać kolejne konflikty, aż w końcu dziennikarze zaczęli składać wypowiedzenia. Największe gwiazdy, które od dziesięciu lat pracowały w stacji, i ci, którzy przyszli tam kilka lat temu. Razem 28 osób. W liście, jaki skierowali w piątek do właścicieli stacji, postawili jeden warunek - Kozyra musi odejść.
Prezes przeprasza i zwalnia
"Nie negujemy prawa zarządu do określania strategii i celów programowych. Nie możemy jednak akceptować sposobu realizacji tej strategii, polegającego na przedmiotowym traktowaniu dziennikarzy, którzy gwarantują Radiu Zet jego poziom, niezależność i pozycję na rynku mediów" - napisali odchodzący.
- To my stworzyliśmy to radio i jego markę. Dlatego uważamy, że mieliśmy prawo zaprotestować, bo dziś o wszystkim decydują sympatie i antypatie prezesa. On mówi: "Zet jak zmiany". My odpowiadamy na to: "Zet jak zasady"- mówi jeden z dziennikarzy.
Odchodzący podkreślają, że to nie zmiany, jakim podlega radio, są przyczyną ich protestu. - Doskonale zdajemy sobie sprawę, że to przedsięwzięcie, które musi na siebie zarabiać. Akceptujemy, że w radiu musi być szef, ale powinien mieć autorytet. I powinien szanować pracowników.
Kozyra odpowiada na to: - Nie jest moim celem przedmiotowe traktowanie dziennikarzy. Każdy ma prawo do błędu, szczególnie gdy kieruje zespołem tak wybitnych osobowości. Ale z tego powodu nie można przekreślić człowieka w taki sposób, w jaki robią to dziś dziennikarze Radia Zet. Tym bardziej że jeszcze niedawno publicznie deklarowali oni, iż Radio Zet to wyjątkowe miejsce pracy.
- Wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób czują się dotknięci moimi decyzjami lub sposobem ich podejmowania, przepraszam. Ale nie mogę zaakceptować publicznego sposobu załatwiania tej sprawy - mówił prezes w miniony piątek.
Tego samego dnia podpisał wypowiedzenia pierwszych siedmiu dziennikarzy, m.in. Krzysztofa Skowrońskiego, Andrzeja Morozowskiego i szefowej serwisów informacyjnych Pauliny Stolarek. - Nie odbije się to na finansowej sytuacji radia, bo będziemy starali się zapewnić słuchaczom równie dobrych dziennikarzy i równie dobry program - uważa Kozyra. Równocześnie namawia pozostałych dziennikarzy, by pozostali w radiu.
- Przyczyną konfliktu części pracowników nie są sprawy finansowe, polityczne, merytoryczne, a jedynie spór personalny. Nie ma więc wiele o czym rozmawiać. Bo ja nie wyobrażam sobie, by pracownicy sami wybierali sobie prezesa. To nie była i nie jest spółka pracownicza - mówi prezes EuroZetu Sławomir Suss. | Radio Zet Niedawno świętowano dziesięciolecie.Tylko w Zetce można było usłyszeć autorskie audycje z muzyką, której bały się wówczas państwowe media. Nieograniczonej wolności muzycznej towarzyszyły nowoczesne serwisy informacyjne.
Zmieniono ramówkę. Programy publicystyczne zastąpiły żywe magazyny informacyjne. Ambitnąmuzykę światowe przeboje. Robert Kozyra, który dziś jest prezesem i redaktorem naczelnym radia, uznał, że reportaż nie jest stacji potrzebny. zmieniono strategię rozwoju rozgłośni. ma być "prestiżowa i aspiracyjna".
Dziennikarze: - Przez lata narastało rozgoryczenie - radio tak się zmieniło, że czasem musimy się wstydzić. dziennikarze zaczęli składać wypowiedzenia. |
ROZMOWA
Louis Schweitzer, szef Renault
Państwo nie powinno pomagać producentom
Louis Schweitzer, szef Renault
: Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki.
Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy?
Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna.
Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek?
Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault.
Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie?
W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz.
Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe.
Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję?
Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych.
Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu.
Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego?
To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne.
Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa?
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci.
Dlaczego nie Daewoo Motor?
Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać?
Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn?
Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem.
Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało.
Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce?
W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności.
W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk.
Rozmawiał Piotr Rudzki | Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki.
Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy?
Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy.
Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek?
Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu. |
KOLEJE
Dziś w PKP realizowane są interesy zarządzających monopolem, a nie kolejarzy
Nastawiacze torów
RYS. JERZY CZAPIEWSKI
KRYSTYNA BOBIŃSKA HENRYK KLIMKIEWICZ
Polski transport kolejowy jest zagrożony. W czasie prac podkomisji sejmowej zmieniona została idea ubiegłorocznego projektu nowej ustawy o PKP, której celem była demonopolizacja transportu kolejowego.
Po ośmiu miesiącach prac w Sejmowej Komisji Transportu i Łączności zmieniony projekt ma szansę trafić pod obrady Sejmu. Zmiany, jakie wprowadzili posłowie do projektu rządowego oznaczają zdecydowany regres w porównaniu z pierwotną wersją ustawy. Nowy projekt niweczy nadzieje na zasadniczą reformę sektora kolejowego, a przez to oddala szansę na realną prywatyzację PKP. Wszystko to dzieje w sytuacji, gdy pomoc państwa dla PKP zostanie znacząco, bo o ponad 1 mld zł, zwiększona.
Wpływowi zwolennicy zachowania dotychczasowej pozycji PKP w argumentacji politycznej celowo utożsamiają partykularne interesy PKP z interesem sektora transportu kolejowego w Polsce. Tak naprawdę realizowane są interesy górnej warstwy zarządzającej monopolem, a nie kolejarzy. Fachowcy w tej branży mają dobre perspektywy wykorzystania swoich kwalifikacji w prywatnej lub samorządowej firmie. Tymczasem niechętne zmianom lobby bliskie jest zniweczenia intencji rządu. Przyjęto bowiem strategię manipulacji zasadami udzielania koncesji, aby nikt, poza PKP, takiej koncesji nie mógł dostać lub nie chciał się o nią starać. Zmieniono w tym celu nie tylko zapisy ubiegłorocznego projektu, ale także obowiązującą ustawę o transporcie kolejowym.
Komu koncesje
Istotą zmian w projekcie rządowym jest:
- wycofanie idei powołania "Instytucji Regulatora Kolei",
- antykonkurencyjne, we wszystkich płaszczyznach, zasady przyznawania koncesji.
"Instytucja Regulatora Kolei", tak jak instytucja regulatora w każdym z sektorów infrastruktury, w którym występuje monopol naturalny (sieć), jest powoływana przede wszystkim po to, aby regulować ceny dostępu do tej sieci niezależnym, konkurującym ze sobą podmiotom korzystającym z infrastruktury (poza tym może, ale nie musi, mieć przypisane inne funkcje).
Ale rzeczywiście, po co instytucja regulatora w polskich kolejach, skoro celem nowego ustawodawstwa jest wyeliminowanie na wejściu wszelkich podmiotów, które mogłyby ośmielić się konkurować z wszechobecnymi PKP.
Drogą do zagwarantowania braku konkurencji temu monopoliście jest odpowiednie zredagowanie na nowo zasad przydzielania koncesji.
Prawo w tym projekcie działa wstecz: "Z dniem wpisu do rejestru PKP SA minister właściwy do spraw transportu dokona przeniesienia uprawnień wynikających z koncesji otrzymanych przez PKP". Natomiast: "Przedsiębiorcy, który otrzymali koncesję na podstawie przepisów o transporcie kolejowym wystąpią w terminie 6 miesięcy do organu koncesyjnego z wnioskiem o zmianę koncesji. Niespełnienie warunków zmiany koncesji powoduje jej wygaśnięcie". Czyli wszystkie pozostałe firmy, oprócz PKP, mające już koncesje, muszą ubiegać się ponownie, ale zgodnie z nowymi zasadami ich udzielania.
Sposoby eliminowania konkurentów
Przypatrzmy się uważnie sposobom eliminacji potencjalnego konkurenta poprzez zapisy warunków uzyskania koncesji.
- Zobowiązuje się starającego się o koncesję, zanim jeszcze będzie wiedział, czy ją otrzyma, do wejścia w posiadanie tytułu prawnego do dysponowania pojazdami szynowymi bądź do używania linii kolejowej. Inaczej mówiąc, człowiek (osoba prawna) musi najpierw nabyć albo wydzierżawić linię kolejową lub lokomotywę i wagony zanim wystąpi o koncesję. Po czym może się okazać, że jej nie dostaje. Absurdalność tej sytuacji jest tak widoczna, że nie warto nawet mówić o konsekwencjach materialnych, gdyby starający się o koncesję nie uzyskał jej. Cel takiego zapisu jest tak jasny, jak jego absurdalność.
- Koncesjobiorca musi określić "szczegółowo przedmiot i zakres działalności gospodarczej". Jest to bardzo niepokojący punkt, ponieważ nie wiadomo zupełnie, co rozumie się pod pojęciem "szczegółowo". Nie jest sprecyzowany "zakres działania". Czy określa na przykład, że podmiot będzie przewoził żwir? A jeżeli zechce przewozić cegłę zamiast żwiru, to co wtedy z koncesją? Generalnie zapis ten sparaliżuje jakąkolwiek elastyczność podmiotu wobec zmiennego zapotrzebowania rynku.
- Podmiot musi prowadzić aktualnie działalność gospodarczą. Musi udowodnić, że "nie zgłoszono wniosku o ogłoszenie jego upadłości lub nie znajduje się w stanie likwidacji". Do wniosku musi dołączyć sprawozdania finansowe z ostatnich trzech lat. Nie jest w najmniejszym nawet stopniu zasygnalizowane, jak będzie oceniana sytuacja, jeżeli sprawozdania finansowe będą wykazywać straty. W końcu PKP też wykazują straty, i co?
- Projektodawcy wymagają zapewnienia "właściwego nadzoru nad przestrzeganiem bezpieczeństwa w transporcie kolejowym". Bezpieczeństwo na szlakach kolejowych zapewnia się nie poprzez deklarację wnioskodawcy, ale poprzez decyzje o przyznaniu atestu i dopuszczeniu do ruchu lokomotyw, wagonów i innych urządzeń kolejowych oraz przez bieżące kontrole nad przestrzeganiem norm bezpieczeństwa, sprawowaną przez Głównego Inspektora Kolejowego i Urząd Dozoru Technicznego.
W nowym projekcie znika natomiast w sposób cichy i nie rzucający się w oczy ustęp wymagający, by "osoby kierujące działalnością podmiotu ubiegającego się o koncesję nie były karane za przestępstwa przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym, przestępstwa karno-skarbowe i przestępstwa przeciwko mieniu". Jest to praktycznie zadziwiające w sytuacji, kiedy nawet podmioty występujące o grant na badania naukowe muszą przestrzegać analogicznie sformułowanego przepisu. Wyraźnie jest ktoś wpływowy, komu ten zapis przeszkadzał.
Konkurs piękności
Mimo ogromu ograniczeń i wymagań nie wiadomo:
- czy wszyscy, którzy spełniają nawet te mordercze kryteria, otrzymają koncesje,
- czy będzie to, jak już ktoś określił, konkurs piękności, czyli minister w roli jurora będzie oceniał, kto najlepiej spełnia postawione kryteria, czy też będzie organizowany przetarg, kto da więcej za konkretną koncesję.
Wprawdzie minister w rozporządzeniu musi określić liczbę koncesji, ale rozporządzenia można zmieniać, co więcej "organ koncesyjny (czyli minister) może ograniczyć liczbę udzielonych koncesji w określonym zakresie lub na określonym obszarze ze względu na obronność lub bezpieczeństwo państwa albo inny ważny interes publiczny, a także na wniosek sejmiku województwa w zakresie publicznego transportu osób na obszarze województwa". Liczbę koncesji ograniczyć można do jednej, gwarantując monopol firmie posiadającej już koncesję. "Inny ważny interes publiczny" jest pojęciem zupełnie nie zdefiniowanym. Inny ma sens dla władzy sądowniczej, a zupełnie inny dla jednoosobowo podejmującego decyzje ministra.
Model japoński
Ratować polski transport kolejowy można w inny sposób, na przykład tak, jak to zrobiła Japonia.
W Japonii już w 1986 r. zdecydowano, że Japońskie Koleje Narodowe nie mogą dłużej obciążać budżetu (stan ich zadłużenia stał się nieakceptowalnie wysoki). Sześcioma ustawami uchwalonymi jednocześnie w 1987 r. dokonano restrukturyzacji i prywatyzacji. Podzielono japońskie koleje na sześć regionalnych firm obsługi pasażerskiej, które miały objąć we władanie infrastrukturę danego regionu, oraz jedną firmę przewozów towarowych. Japończycy podkreślają, że chcieli jednocześnie zlikwidować dwie przyczyny nieefektywności kolei: zbyt duży rozmiar przedsiębiorstwa i państwową formę własności.
W chwili restrukturyzacji było zatrudnionych 277 tys. osób, a potrzeby prywatnych firm oszacowano w programie restrukturyzacji na 183 tys. Dla części zbędnych pracowników znaleziono miejsca w przedsiębiorstwach powiązanych z kolejnictwem. 77 tys. przesunięto do innych działów administracji rządowej, przedsiębiorstw samorządowych lub prywatnych przedsiębiorstw. Uruchomiono też programy przeszkalania pracowników i pomoc w poszukiwaniu pracy.
Powołano instytucję Likwidatora Japońskich Kolei Narodowych, który na poczet długów przekazał wpływy ze sprzedaży poszczególnych firm wraz z gruntami i całą infrastrukturą. Pozostałe długi obciążyły skarb państwa, za co w rezultacie zapłacili podatnicy.
Dziesięć lat po prywatyzacji dokonano oceny efektów reformy kolei japońskiej. Stwierdzono 37-procentowy wzrost wydajności pracy, poprawę bezpieczeństwa pracy i zdecydowaną poprawę poziomu obsługi pasażerów. Firmy prywatne spłacały długi zaciągnięte jeszcze przez koleje państwowe i potrafiły generować zyski.
System japoński oraz system nowozelandzki określone zostały przez Sekretariat OECD jako najlepiej sprawdzające się modele.
Obawiamy się, że polski model nie będzie do nich zaliczony.
Autorka jest pracownikiem Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. Autor jest prezesem firmy konsultingowej TOR. | W czasie prac podkomisji sejmowej zmieniona została idea ubiegłorocznego projektu nowej ustawy o PKP, której celem była demonopolizacja transportu kolejowego.
Zmiany, jakie wprowadzili posłowie do projektu rządowego oznaczają zdecydowany regres w porównaniu z pierwotną wersją ustawy. realizowane są interesy górnej warstwy zarządzającej monopolem, a nie kolejarzy. Drogą do zagwarantowania braku konkurencji monopoliście jest odpowiednie zredagowanie na nowo zasad przydzielania koncesji. Mimo ogromu ograniczeń i wymagań nie wiadomo czy wszyscy, którzy spełniają nawet te mordercze kryteria, otrzymają koncesje.Liczbę koncesji ograniczyć można do jednej, gwarantując monopol firmie posiadającej już koncesję. Ratować polski transport kolejowy można w inny sposób, na przykład tak, jak to zrobiła Japonia.Japończycy chcieli zlikwidować przyczyny nieefektywności kolei: zbyt duży rozmiar przedsiębiorstwa i państwową formę własności. |
INFORMATYZACJA
Jak zbudować system komputerowy
Pośpiech szkodzi przetargom
RYS. PAWEŁ GAŁKA
RYSZARD NOWAK
System informatyczny jest jak wodociąg - dopóki pracuje, dopóty nie budzi zainteresowania. Dopiero w momencie awarii skupia na sobie uwagę. Przykładem może być ZUS.
Kilkanaście lat system informatyczny ZUS działał nieprzerwanie. Przez cały ten czas prawie nikt o nim nie słyszał, nim nie zabrano się za jego unowocześnienie przy okazji reformy ubezpieczeń społecznych. Zresztą w zakresie wypłat rent i emerytur oraz wniosków o przyznanie świadczeń działa nadal tzw. stary system. Całe szczęście, że tworzenie nowego zaczęto od obsługi składek.
Ucieczka dostawcy
Od kilku lat toczy się dyskusja na temat powodów niepowodzeń we wdrażaniu wielkich systemów informatycznych (system podatkowy, celny, ubezpieczeń społecznych, itd.).
Różne są metody realizacji dużych przedsięwzięć informatycznych. Jedna z mniej szczęśliwych to rozpisanie przetargu ukierunkowanego na wybór dużej firmy informatycznej, która będzie w stanie przejąć całą odpowiedzialność za budowę systemu. Przykład: przetarg na kompleksowy system dla urzędów celnych. Umowa była majstersztykiem. Siemens Nixdorf wypchnął do podpisania tej umowy swoją spółkę CGK, systemu jak nie było, tak nie ma, a biedna, wystawiona do odstrzału CGK i tak nie zapłaciła przewidzianych umową kar.
Wydaje się, że im większy system, tym mniejsza szansa na osiągnięcie sukcesu tą drogą. Najprawdopodobniej niewiele daje eskalacja żądań i gwarancji w wymaganiach przetargowych, gdy przedmiotem przetargu jest dostawa, czyli wykonanie i następnie oddanie systemu w całości do eksploatacji przez zamawiającego. Znany efekt "ucieczki dostawcy" zaowocuje nieuchronnie pozostawieniem użytkownika z problemami, gdy tylko koszty ich rozwiązywania okażą się zbyt wysokie. Bull, francuska firma informatyczna, znalazła sposób, by zostawić "wyeksploatowanego" klienta w trakcie realizowania kontraktu na informatyzację podatków w Polsce, a i ZUS zostanie zapewne pozostawiony samemu sobie, gdy przestanie być finansowo interesujący.
Standardy polskie i zachodnie
Jako antidotum na niebezpieczeństwa związane z wdrażaniem systemów informatycznych w nowych lub reformowanych instytucjach wymienia się często koncepcję zakupu i zaadaptowania gotowego i sprawdzonego systemu z zachodu. Zakłada się, że skoro w efekcie tego procesu powstanie organizacja zgodna z zachodnimi standardami, to któryś z istniejących zachodnich systemów będzie spełniał jej potrzeby. Ten pogląd usprawiedliwia odkładanie istotnych decyzji i powoduje, spontaniczną, pozbawioną jakiegokolwiek planu mikrokomputeryzację takiej instytucji. Polonizowanie i wdrażanie typowych systemów zarządzania produkcją w typowych przedsiębiorstwach trwa kilka lat, zwykle zdecydowanie dłużej niż zakłada się na początku, i kończy się pełnym sukcesem w zastanawiająco niskim procencie przypadków. Koszt jest zawsze bardzo wysoki.
Koncepcje zinformatyzowania w ten sposób państwowych instytucji często rozważano i zwykle odrzucano. Powodem był najprawdopodobniej wzrost wiedzy na temat problemów z ich realizacją.
Własnym sumptem
Kilkakrotnie podejmowano próby stworzenia kompleksowego systemu dla powstającej lub reorganizującej się instytucji, powołując w jej ramach zespół informatyków. Drugi etap budowy systemu ewidencji podatków i podatników "Poltax" jest tego klasycznym przykładem. Kiedy po pięciu latach okazało się, że wynajęcie francuskiej firmy Bull nie rozwiązuje problemu informatyzacji systemu podatkowego w Polsce, zdecydowano się na rozbudowanie stworzonego w ramach Ministerstwa Finansów zespołu informatyków, który przejął całe zadanie. Kierujący wcześniej tym zespołem, jeszcze podczas współpracy z Francuzami, profesor Andrzej Jankowski jako jedną z przyczyn niepowodzenia "Poltaksu" podał w piśmie "Computerworld" fakt tworzenia systemu przez zespół dopiero powstający, i to w bardzo niesprzyjających warunkach (m.in. zmiany w działaniu samej instytucji, nieuregulowany status informatyków, zmiany priorytetów). Budowanie sprawnego zespołu informatyków zawsze trwa długie lata, a żeby stworzyć dobry system informatyczny, trzeba najpierw zrobić w danej dziedzinie system zły. Według płynących ostatnio od osób kierujących informatyzacją podatków -"Poltax" ma się coraz lepiej. Być może etap złego działania został już zakończony i za kilka lat system będzie pracował w wystarczającym zakresie.
Komu jakie zadanie
Drogą, która w naszych realiach okazywała się dotychczas dość skuteczna, jest oddanie dobrze zdefiniowanych informatycznych zadań do wykonywania przez wyspecjalizowane zewnętrzne firmy.
Koncepcja ta ma następujące zalety:
- Już w fazie analizy zadania umożliwia dostęp do specjalistycznej wiedzy i oparcie planów na realnie istniejących mocach wykonawczych.
-Zaoszczędza czas potrzebny na stworzenie zespołów i ośrodków informatycznych.
- Wyklucza zjawisko "ucieczki dostawcy" - w odróżnieniu od dostawcy systemu wykonawca usług jest wynagradzany za eksploatację systemu w danym okresie.
- Wymusza skuteczne egzekwowanie powierzonych zadań przez wcześniejsze precyzyjne określenie składowych systemu, zakresu obowiązków i odpowiedzialności poszczególnych wykonawców.
Zlecanie poszczególnych zadań budowy systemu zewnętrznym firmom jest natomiast szalenie nieatrakcyjne w początkowej fazie przedsięwzięcia - zbyt szybko ukazuje wszystkie koszty i rzeczywiste problemy. W dodatku, przez wielu informatyków zatrudnionych w informatyzowanej instytucji traktowany jest jako zamach na ich pozycję. Tymczasem ich pozycja umacnia się: do nich należy dokonanie szczegółowej analizy, które z zadań zlecić na zewnątrz, które realizować, korzystając z własnych zasobów, a także, jak te cząstkowe rozwiązania, eksploatowane na odległych komputerach, najprawdopodobniej w różnych technologiach, zintegrować w jeden "przezroczysty", osiągalny ze wszystkich stanowisk pracy system. Przykładem takiej ścieżki jest KRUS - Kasa Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, która uznana została przez tygodnik "Teleinfo" za najlepiej zinformatyzowaną instytucję ubezpieczeniową w 1999 r. Charakterystyczne jest, że KRUS nie ma własnego ośrodka informatyki - obsługiwana jest przez grupę zewnętrznych firm. Ważne, że do tej pory nic nie było słychać o kłopotach z identyfikacją składek czy wypłatami rolniczych świadczeń. To znaczy, że systemy w KRUS działają.
Nie tylko komputery
Stałym elementem najbardziej fatalnych scenariuszy jest niedostrzeganie złożoności zadania informatycznego. Zwykle na początku widzi się jedynie wielką liczbę komputerów osobistych otoczonych najprzeróżniejszymi peryferiami i podłączonych do lokalnych lub regionalnych serwerów, a wszystko to zwieńczone wielkim serwerem centralnym. Prezes Janusz Paczocha, obejmując kilka lat temu stanowisko w Głównym Urzędzie Ceł, zapowiadał jako pierwszy krok w nowym etapie realizacji systemu informatycznego rozpisanie wzorcowego przetargu na mikrokomputery dla urzędów celnych.
Przetarg się odbył i zapewne był wzorcowy, tylko w żaden sposób nie przybliżył uruchomienia systemu. Zakup sprzętu wraz z podstawowym oprogramowaniem i urządzeniami peryferyjnymi to przedsięwzięcie najprostsze, spektakularne i łatwo je przedstawić jako duży sukces, mimo iż potem często okazuje się, że duża część zakupów była chybiona.
Poważny problem zaczyna się z chwilą przystąpienia do przejęcia danych z istniejących systemów. Przyjęta jest zwykle jedna z dwóch skrajnych koncepcji:
-Desperacka - próba wykonania przy okazji budowy nowego systemu wszystkich "niekompletnych" ewidencji. Doprowadza to do rozproszenia wysiłków i skutecznie zatrzymuje budowanie właściwego systemu.
- Kunktatorska - okrojenie "na razie" systemu. Tego rodzaju wyjście nazywane jest pragmatycznym i prowadzi do wytworzenia papierowo-mikrokomputerowej atrapy systemu, przy czym przeznaczone na realizację projektu fundusze topi się w "wyposażaniu technicznym biur i centrali".
Pod presją czasu
W dalszym ciągu na realizację czekają programy komputeryzacji systemów ewidencji pojazdów i kierowców, ewidencji gruntów, upraw i zwierząt, podatków i podatników ("Poltax"), rejestrów sądowych, systemów dla administracji celnej ("Osiac") i wiele innych. Prawie każda resortowa reforma czy reorganizacja zawiera w sobie konieczność stworzenia ogólnokrajowego systemu informatycznego. Perspektywa wejścia do Unii Europejskiej zjawisko to nasili. Kolejne poważne informatyczne przedsięwzięcia będą podejmowane pod presją czasu. W przygotowywanych w pośpiechu dokumentach przetargowych pojawią się chybione wymagania i nierealne terminy. Do wydania są duże, w większości unijne pieniądze. Żądania szybkich efektów łatwo zaowocują powielaniem ogólnie znanych scenariuszy. Dotychczas przynosiły one tylko niepowodzenia.
Autor reprezentuje Agencję Informatyczną, partnera firmy Software AG w Polsce, dostawcy narzędzi do tworzenia systemów informatycznych o kluczowym znaczeniu | System informatyczny jest jak wodociąg - dopóki pracuje, dopóty nie budzi zainteresowania. Dopiero w momencie awarii skupia na sobie uwagę. toczy się dyskusja na temat powodów niepowodzeń we wdrażaniu wielkich systemów informatycznych.Różne są metody realizacji dużych przedsięwzięć informatycznych. Jedna z mniej szczęśliwych to wybór dużej firmy informatycznej, która będzie w stanie przejąć całą odpowiedzialność za budowę systemu. Drogą, która w naszych realiach okazywała się dotychczas dość skuteczna, jest oddanie dobrze zdefiniowanych informatycznych zadań do wykonywania przez wyspecjalizowane zewnętrzne firmy. Stałym elementem najbardziej fatalnych scenariuszy jest niedostrzeganie złożoności zadania informatycznego. Zwykle na początku widzi się jedynie wielką liczbę komputerów osobistych otoczonych peryferiami i podłączonych do lokalnych serwerów, a wszystko to zwieńczone wielkim serwerem centralnym. |
Z prof. Jerzym Szackim, socjologiem, rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Kłopotliwy dar wolności
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Rz: Od dwunastu lat Polska jest krajem suwerennym. Możemy wreszcie stanowić o sobie, budujemy demokratyczne struktury państwa, ale czy naprawdę jesteśmy narodem wolnym?
JERZY SZACKI: Co to jest wolność - filozofowie biedzą się nad tym pytaniem od starożytności. Dobrej definicji nie ma, a jeśli nawet są jakieś niezłe definicje, to często okazuje się, że ludzie, którzy do którejś z nich pasują, niekoniecznie czują się wolni. W Polsce stopień wolności jest wysoki, ale niekoniecznie przekłada się to na dobre samopoczucie obywateli. Z reguły jest tak, że człowiek w niewoli myśli, że nic lepszego nad wolność istnieć nie może, kiedy jednak przestaje być niewolnikiem, od razu odkrywa dziesiątki innych dolegliwości, które nie mają nic wspólnego z jej brakiem. O tym, że jest się wolnym, myśli się niewiele wtedy, kiedy rzeczywiście jest się wolnym, bo wtedy górują inne zmartwienia.
Według klasyka liberałów Monteskiusza wolność to wartość, która daje dostęp do innych wartości. Czy Polacy mają tego świadomość, że wolność dała im taką możliwość?
Wolność jest na pewno warunkiem koniecznym, żeby dokonywać wyboru innych wartości, ale nie jest warunkiem wystarczającym. Aby z wolności w pełni korzystać, trzeba mieć jeszcze dostęp do innych rzeczy. Kiedy zniewolenie jest oczywiste, jesteśmy skłonni myśleć, że właśnie wolności potrzeba nam najbardziej. Nie dla każdego jednak wolność jako taka jest dobrem najbardziej pożądanym. Wielu ludzi pragnie wolności dlatego, że wyobraża sobie, iż kiedy ona nastanie, to i garnek będzie pełny, i dzieci będą grzeczniejsze i wszystko będzie świetnie. Tymczasem wolność otwiera jedynie jakieś możliwości, nie zaspokaja natomiast wszystkich potrzeb. Podobnie funkcjonowało u nas zresztą pojęcie demokracji. Demokracja miała oznaczać nie tylko głosowanie raz na cztery lata, ale i rozwiązanie wszystkich problemów, które się narzucały, kiedy demokracji nie było.
Wolność najpełniej realizuje się w demokracji?
Nie znamy żadnego innego systemu politycznego, w którym wolność jednostki byłaby w tak wysokim stopniu zagwarantowana. Znamy jednak demokracje zabójcze dla wolności jednostki.
Co ma pan na myśli?
Myślę o sytuacji, kiedy większość zamyka gębę mniejszości. Ale znamy też dyktatury, skądinąd bardzo okrutne, pod którymi na przykład wolność gospodarcza istniała w dość szerokim zakresie. Sytuacja będzie zatem inaczej oceniana przez kogoś, kto jest zainteresowany głównie wolnością gospodarczą, inaczej przez kogoś, kto jest bardziej wrażliwy na wolność słowa, na te swobody, które polegają na tym, że można mówić to, co się myśli, że można się organizować, działać czy wreszcie wpływać na to, jak wygląda i co robi rząd.
Biorąc pod uwagę te wszystkie możliwości, czy Polacy w pełni korzystają z wolności?
Myślę, że polski system polityczny stwarza możliwości korzystania z niej na bardzo przyzwoitym poziomie, nie gorszym być może niż najlepsze liberalne demokracje. Natomiast jest znacznie gorzej, gdy w grę wchodzi wykorzystywanie tych formalnych możliwości. Najkrócej mówiąc, mamy porządną konstytucję, natomiast nie mamy rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego. Brakuje nam nawyków, które w wielu krajach pozwalają ludziom bronić swoich interesów i załatwiać wiele ważnych dla nich spraw bez pomocy takiego lub innego urzędu. Bez czekania aż mądry urzędnik o wszystkim pomyśli. U nas, kiedy pojawia się problem społeczny albo pisze się list do gazety, albo narzeka, jaki okropny jest rząd, bo nie wyremontował jezdni na naszej ulicy, czy też nie zapobiegł temu, że krany przeciekają. Pierwsze pytanie rzadko dotyczy tego, co sami możemy zrobić.
Większe szkody w myśleniu obywatelskim przyniosło chyba 45 lat komunizmu niż 123 lata zaborów.
Nie potrafię w ten sposób porównywać. Nie ulega jednak wątpliwości, że nastąpił upadek ducha obywatelskiego zarówno w porównaniu z II Rzecząpospolitą, jak i w porównaniu z zaborem austriackim czy pruskim, w dużo mniejszym stopniu rosyjskim. Na Węgrzech w okresie międzywojennym liczba organizacji pozarządowych była wielokrotnie większa niż obecnie. Podejrzewam, że w Polsce jest podobnie. Komunizm był z założenia systemem nastawionym na likwidację działalności obywatelskiej jako tej, która wymyka się spod kontroli władzy. Podejrzewano, że za każdą niezależną inicjatywą, kryją się jakieś okropne polityczne zamysły. Zniszczono samorządność, spółdzielczość, samopomoc i wiele innych dobrych rzeczy.
Na początku lat 90. ksiądz Józef Tischner pisał o "nieszczęsnym darze wolności", mówił, że Polacy bardziej niż przemocy boją się wolności. Czy wciąż boimy się wolności? Czy dlatego nie korzystamy z niej w pełni?
To nie jest kwestia strachu przed wolnością, ale zanik skłonności do tego, aby możliwie wiele rzeczy próbować najpierw robić samemu, nawet wtedy, gdy na pozór sytuacja jest niesprzyjająca. Osadnicy w Ameryce Północnej musieli sami się organizować i dawać sobie radę z trudnymi warunkami, bo nie było nikogo, żadnej władzy, która by ich w tym zastąpiła. Natomiast u nas jest bardzo rozpowszechnione poczucie, że od wszystkiego są władze. A wolność potrzebna jest głównie po to, aby na nie naciskać i je krytykować.
A może nasza demokracja ogranicza samodzielność Polaków? Choćby na polu ekonomicznym uprzywilejowując niektórych przez nieprecyzyjne przepisy i złe prawo?
Istnieje, oczywiście, niemało przeszkód w rozwoju samorzutnych działań i sporo podejrzliwości w stosunku do nich. O przepisach i prawie też dużo złego dałoby się powiedzieć. Działalność gospodarczą krępują z pewnością bardziej, niż jest to niezbędne. Nie mam pewności, co jest u nas najgorsze: wady prawa czy bylejakość i opieszałość jego stosowania.
Może my w ogóle nie mamy potrzeby bycia wolnymi? Z badań wynika, że dla połowy Polaków z podstawowym wykształceniem nie jest ważne, czy rządy są demokratyczne, a więc te, które najpełniej gwarantują wolność, czy niedemokratyczne.
Dotyczy to nie tylko ludzi słabo wykształconych. Jest duża kategoria ludzi, którzy powiadają, że jest całkowicie nieważne, jaki istnieje ustrój, jak długo nikt mi się nie wtrąca do tego, co robią i jak długo ich warunki życia są znośne. Takie postawy występują we wszystkich społeczeństwach. Nie o to zresztą chodzi w demokracji, aby wszyscy zajmowali się nieustannie polityką. Chodzi tylko o świadomość, że los każdego obywatela zależy między innymi od polityki i za bierność płaci się niekiedy wysoką cenę. Kiedy zostaje wprowadzona dyktatura, zazwyczaj niektórzy protestują, ale większość ludzi na ogół się dostosowuje. Nie dla wszystkich ludzi wolność jest wartością bezwzględną. Niektórzy ludzie mówią: "a na cholerę mi wolność, skoro nie mam za co kupić dzieciom podręczników do szkoły, nie mam pracy, nie mam żadnych widoków na przyszłość". I trudno mieć do kogokolwiek żal, że w ten sposób rozumuje, bo wolność jest rzecz wspaniałą, ale jej uroki dostrzegają najlepiej ludzie wolni od elementarnych trosk życia codziennego, zastanawiający się głównie nie nad tym, jak przetrwać, ale co zrobić ze sobą i ze światem.
Być może dlatego, że wykorzystali już wolność ekonomiczną do zaspokojenia swoich potrzeb.
Albo odziedziczyli środki, które pozwoliły im wieść lepsze życie niż innym w społecznej hierarchii. Wielu ludzi chciałoby mniej wolności, a więcej chleba, mniej wolności, a więcej porządku.
Uważa pan profesor, że część osób oddałaby wolność za bezpieczeństwo ekonomiczne?
Tak myślę. Większość dyktatorów XX wieku swoje sukcesy zawdzięczała nie tyle nagiej sile, ile temu, że do przekonania ludzi trafiały zapewnienia, iż zamiast daru wolności, z którym nie wiedzieli, co zrobić, otrzymają coś dla nich w danej chwili ważniejszego. Nie każdy musi wiedzieć, że żaden dyktator nie dotrzymał swoich obietnic lub dotrzymywał ich tylko tak długo, jak długo nie umocnił dostatecznie swej władzy.
Erich Fromm powiedział, iż ludzie uciekają od wolności i sami wybierają sobie Hitlera. Czy dyktatura byłaby możliwa w naszym kraju?
Na razie nie dostrzegam takiego niebezpieczeństwa, ale jest to możliwe w każdym kraju, w którym źle się dzieje - tym bardziej że do ustanowienia dyktatury wystarcza zwykle zdeterminowana i dobrze zorganizowana mniejszość połączona z dezorientacją i biernością większości.
Wodzowskie metody kierowania partią stosuje Andrzej Lepper i metody te podobają się wielu zewnętrznym obserwatorom.
Niejednokrotnie spotykałem ludzi, którzy otwarcie mówili, że byliby zadowoleni, gdyby była silna władza zdolna zlikwidować niedole i absurdy, które dotykają nas na co dzień. Jest to zrozumiała tęsknota - z tym, że w takim rozumowaniu tkwi zasadniczy błąd. Zakłada ono mianowicie, iż ten silny człowiek będzie miał niezmiennie dobre chęci, a ponadto będzie rozporządzał niezwykłą mądrością i wystarczającą potęgą, aby usunąć wszystko, co ludziom dolega. A to jest sytuacja z krainy baśni.
Uważa pan profesor, że Polacy wolności nie chcą, nie cenią jej?
Nie można powiedzieć, że nie chcą, ale na pewno nie bardzo wiedzą, co z wolnością robić. I wielu z nich niekoniecznie potrafi się z wolności cieszyć, bo nie umie sobie wyobrazić, jakie korzyści wraz z wolnością na nich spłynęły. Sporą rolę gra też słabość pamięci o niewoli oraz to, że coraz liczniejsze jest pokolenie, które samo niewoli nie doświadczyło.
Można skorzystać z wolności wyborów i wybrać taki parlament i rząd, który stworzy warunki do rozwoju ekonomicznego. Ale sądząc po frekwencji wyborczej i tego nie chcemy.
Podczas ostatnich wyborów frekwencja była, rzec można, w normie. Dla mnie zdumiewającą sprawą była tylko frekwencja wyborcza w czerwcu 1989 roku, kiedy wydawało się, że każde dziecko wie, jaka jest stawka. A jednak prawie 40 procent uprawnionych nie głosowało. W krajach naszego regionu udział w wyborach parlamentarnych jest dużo liczniejszy niż u nas. To daje do myślenia.
Co w takim razie z naszym przekonaniem, że jako naród jesteśmy "wolnościowcami"?
Przysłowiowe polskie umiłowanie wolności w wielu wypadkach jest tylko umiłowaniem możliwości mówienia "nie". A protest i twórczość to dwie różne rzeczy. Nie zapominajmy też o tym, że o wolność walczyła zazwyczaj mniejszość. To o niej opowiadają, słusznie zresztą, podręczniki historii.
Czyli ciągle jest to wolność od czegoś, a nie wolność do czegoś. Może z tego powodu elitom politycznym tak trudno przychodzi budować polityczne programy dla Polski? Jest program zjednoczenia Polski ze strukturami europejskimi i drugi - mu przeciwny, ale nie ma określenia miejsca oraz roli Polski po realizacji pierwszego czy drugiego programu.
Rzeczywiście na wyższych poziomach polskiej polityki nie ścierają się jakieś konkretne wizje naszej demokracji, społeczeństwa, kultury. Ci, którzy są za integracją z Unią Europejską, umieją sobie wyobrazić jej ogromne korzyści oraz to, co groziłoby Polsce, gdyby pozostała na uboczu jednoczących się wielkich organizmów polityczno-gospodarczych. Ale w skali masowej te programy funkcjonują, z jednej strony, jako do pewnego stopnia irracjonalne nadzieje i, z drugiej strony, jako jeszcze bardziej irracjonalny strach. W dyskusji toczonej przez politycznych profesjonalistów też nie ma wiele elementów, które wykraczałyby ponad "za" czy "przeciw".
Może dlatego, że te programy nie są właściwie oryginalne, ale wtórne. Z jednej strony jest powielanie modelu zachodniego, a z drugiej międzywojennej myśli endeckiej.
Na pewno jest to wtórne. Pierwsza z klisz jest obecna w Polsce od stuleci, jej początki sięgają XVIII wieku, kiedy targowiczanie atakowali Konstytucję 3 maja z powodu tego, że była w ich oczach "obca" i sprzeczna z polską tradycją. W tradycji endeckiej, a i katolickiej, zepsuty Zachód jawił się jako przeciwieństwo zdrowej polskiej wsi. Te schematy myślowe trwają, chociaż świat się zmienił. W wielu wypadkach w istocie nie chodzi zresztą o Europę. Politycy świadomi lęków, które są w ludziach, usiłują po prostu je wykorzystać. - | Co to jest wolność - filozofowie biedzą się nad tym pytaniem od starożytności. Dobrej definicji nie ma, a jeśli nawet są jakieś niezłe definicje, to często okazuje się, że ludzie, którzy do którejś z nich pasują, niekoniecznie czują się wolni. W Polsce stopień wolności jest wysoki, ale niekoniecznie przekłada się to na dobre samopoczucie obywateli. mamy porządną konstytucję, natomiast nie mamy rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego. Brakuje nam nawyków, które w wielu krajach pozwalają ludziom bronić swoich interesów i załatwiać wiele ważnych dla nich spraw bez pomocy takiego lub innego urzędu. |
KAMPANIA
W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi
Podkradanie wyborców
MAŁGORZATA SUBOTIĆ
Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu.
Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji.
Zamknięta pula
Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.)
Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań.
Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD.
Dwa bieguny
Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy.
Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS.
Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu.
Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji.
W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia.
Siła biografii
Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi.
Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD.
Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981.
Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy.
Identyfikacja w cenie
W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania.
Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników.
Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u".
Konsekwencje wyrazistości
Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS.
Możliwości kradzieży
Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe.
Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy.
Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.)
Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej.
W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne.
Wieloznaczność wskazówek
Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania.
Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka).
Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny.
W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP. | Do parlamentu wejdzie sześć ugrupowań. Pozycja dwóch, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. Ostateczny wynik będzie zależał od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia.
Rzadko SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru". Mniej "zamknięty" charakter ma AWS. Częściej jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". dwie trzecie wyborców SLD wyklucza możliwość głosowania na AWS. bardziej "ortodoksyjni" są zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. oznacza to, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans.
Wśród wyborców ważny jest stosunek do przeszłości. połowa osób, które należały do NSZZ "Solidarność", chce głosować na AWS. I 50 proc. tych, którzy byli członkami związków branżowych, deklaruje się jako wyborcy SLD. "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile podziałów politycznych. 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące do PZPR.
wybory będą wyborami identyfikacji ideologicznej. poglądy polityczne są głównym czynnikiem wyboru ugrupowania. tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. PSL jest "partią klasową". Ugrupowania wyraziste mają mniejsze możliwości poszerzenia kręgu wyborców.
połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności. Ciekawe jest że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. z SLD do UW potencjalny przepływ jest dwukrotnie większy. |
Z prof. Jerzym Szackim, socjologiem, rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Kłopotliwy dar wolności
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Rz: Od dwunastu lat Polska jest krajem suwerennym. Możemy wreszcie stanowić o sobie, budujemy demokratyczne struktury państwa, ale czy naprawdę jesteśmy narodem wolnym?
JERZY SZACKI: Co to jest wolność - filozofowie biedzą się nad tym pytaniem od starożytności. Dobrej definicji nie ma, a jeśli nawet są jakieś niezłe definicje, to często okazuje się, że ludzie, którzy do którejś z nich pasują, niekoniecznie czują się wolni. W Polsce stopień wolności jest wysoki, ale niekoniecznie przekłada się to na dobre samopoczucie obywateli. Z reguły jest tak, że człowiek w niewoli myśli, że nic lepszego nad wolność istnieć nie może, kiedy jednak przestaje być niewolnikiem, od razu odkrywa dziesiątki innych dolegliwości, które nie mają nic wspólnego z jej brakiem. O tym, że jest się wolnym, myśli się niewiele wtedy, kiedy rzeczywiście jest się wolnym, bo wtedy górują inne zmartwienia.
Według klasyka liberałów Monteskiusza wolność to wartość, która daje dostęp do innych wartości. Czy Polacy mają tego świadomość, że wolność dała im taką możliwość?
Wolność jest na pewno warunkiem koniecznym, żeby dokonywać wyboru innych wartości, ale nie jest warunkiem wystarczającym. Aby z wolności w pełni korzystać, trzeba mieć jeszcze dostęp do innych rzeczy. Kiedy zniewolenie jest oczywiste, jesteśmy skłonni myśleć, że właśnie wolności potrzeba nam najbardziej. Nie dla każdego jednak wolność jako taka jest dobrem najbardziej pożądanym. Wielu ludzi pragnie wolności dlatego, że wyobraża sobie, iż kiedy ona nastanie, to i garnek będzie pełny, i dzieci będą grzeczniejsze i wszystko będzie świetnie. Tymczasem wolność otwiera jedynie jakieś możliwości, nie zaspokaja natomiast wszystkich potrzeb. Podobnie funkcjonowało u nas zresztą pojęcie demokracji. Demokracja miała oznaczać nie tylko głosowanie raz na cztery lata, ale i rozwiązanie wszystkich problemów, które się narzucały, kiedy demokracji nie było.
Wolność najpełniej realizuje się w demokracji?
Nie znamy żadnego innego systemu politycznego, w którym wolność jednostki byłaby w tak wysokim stopniu zagwarantowana. Znamy jednak demokracje zabójcze dla wolności jednostki.
Co ma pan na myśli?
Myślę o sytuacji, kiedy większość zamyka gębę mniejszości. Ale znamy też dyktatury, skądinąd bardzo okrutne, pod którymi na przykład wolność gospodarcza istniała w dość szerokim zakresie. Sytuacja będzie zatem inaczej oceniana przez kogoś, kto jest zainteresowany głównie wolnością gospodarczą, inaczej przez kogoś, kto jest bardziej wrażliwy na wolność słowa, na te swobody, które polegają na tym, że można mówić to, co się myśli, że można się organizować, działać czy wreszcie wpływać na to, jak wygląda i co robi rząd.
Biorąc pod uwagę te wszystkie możliwości, czy Polacy w pełni korzystają z wolności?
Myślę, że polski system polityczny stwarza możliwości korzystania z niej na bardzo przyzwoitym poziomie, nie gorszym być może niż najlepsze liberalne demokracje. Natomiast jest znacznie gorzej, gdy w grę wchodzi wykorzystywanie tych formalnych możliwości. Najkrócej mówiąc, mamy porządną konstytucję, natomiast nie mamy rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego. Brakuje nam nawyków, które w wielu krajach pozwalają ludziom bronić swoich interesów i załatwiać wiele ważnych dla nich spraw bez pomocy takiego lub innego urzędu. Bez czekania aż mądry urzędnik o wszystkim pomyśli. U nas, kiedy pojawia się problem społeczny albo pisze się list do gazety, albo narzeka, jaki okropny jest rząd, bo nie wyremontował jezdni na naszej ulicy, czy też nie zapobiegł temu, że krany przeciekają. Pierwsze pytanie rzadko dotyczy tego, co sami możemy zrobić.
Większe szkody w myśleniu obywatelskim przyniosło chyba 45 lat komunizmu niż 123 lata zaborów.
Nie potrafię w ten sposób porównywać. Nie ulega jednak wątpliwości, że nastąpił upadek ducha obywatelskiego zarówno w porównaniu z II Rzecząpospolitą, jak i w porównaniu z zaborem austriackim czy pruskim, w dużo mniejszym stopniu rosyjskim. Na Węgrzech w okresie międzywojennym liczba organizacji pozarządowych była wielokrotnie większa niż obecnie. Podejrzewam, że w Polsce jest podobnie. Komunizm był z założenia systemem nastawionym na likwidację działalności obywatelskiej jako tej, która wymyka się spod kontroli władzy. Podejrzewano, że za każdą niezależną inicjatywą, kryją się jakieś okropne polityczne zamysły. Zniszczono samorządność, spółdzielczość, samopomoc i wiele innych dobrych rzeczy.
Na początku lat 90. ksiądz Józef Tischner pisał o "nieszczęsnym darze wolności", mówił, że Polacy bardziej niż przemocy boją się wolności. Czy wciąż boimy się wolności? Czy dlatego nie korzystamy z niej w pełni?
To nie jest kwestia strachu przed wolnością, ale zanik skłonności do tego, aby możliwie wiele rzeczy próbować najpierw robić samemu, nawet wtedy, gdy na pozór sytuacja jest niesprzyjająca. Osadnicy w Ameryce Północnej musieli sami się organizować i dawać sobie radę z trudnymi warunkami, bo nie było nikogo, żadnej władzy, która by ich w tym zastąpiła. Natomiast u nas jest bardzo rozpowszechnione poczucie, że od wszystkiego są władze. A wolność potrzebna jest głównie po to, aby na nie naciskać i je krytykować.
A może nasza demokracja ogranicza samodzielność Polaków? Choćby na polu ekonomicznym uprzywilejowując niektórych przez nieprecyzyjne przepisy i złe prawo?
Istnieje, oczywiście, niemało przeszkód w rozwoju samorzutnych działań i sporo podejrzliwości w stosunku do nich. O przepisach i prawie też dużo złego dałoby się powiedzieć. Działalność gospodarczą krępują z pewnością bardziej, niż jest to niezbędne. Nie mam pewności, co jest u nas najgorsze: wady prawa czy bylejakość i opieszałość jego stosowania.
Może my w ogóle nie mamy potrzeby bycia wolnymi? Z badań wynika, że dla połowy Polaków z podstawowym wykształceniem nie jest ważne, czy rządy są demokratyczne, a więc te, które najpełniej gwarantują wolność, czy niedemokratyczne.
Dotyczy to nie tylko ludzi słabo wykształconych. Jest duża kategoria ludzi, którzy powiadają, że jest całkowicie nieważne, jaki istnieje ustrój, jak długo nikt mi się nie wtrąca do tego, co robią i jak długo ich warunki życia są znośne. Takie postawy występują we wszystkich społeczeństwach. Nie o to zresztą chodzi w demokracji, aby wszyscy zajmowali się nieustannie polityką. Chodzi tylko o świadomość, że los każdego obywatela zależy między innymi od polityki i za bierność płaci się niekiedy wysoką cenę. Kiedy zostaje wprowadzona dyktatura, zazwyczaj niektórzy protestują, ale większość ludzi na ogół się dostosowuje. Nie dla wszystkich ludzi wolność jest wartością bezwzględną. Niektórzy ludzie mówią: "a na cholerę mi wolność, skoro nie mam za co kupić dzieciom podręczników do szkoły, nie mam pracy, nie mam żadnych widoków na przyszłość". I trudno mieć do kogokolwiek żal, że w ten sposób rozumuje, bo wolność jest rzecz wspaniałą, ale jej uroki dostrzegają najlepiej ludzie wolni od elementarnych trosk życia codziennego, zastanawiający się głównie nie nad tym, jak przetrwać, ale co zrobić ze sobą i ze światem.
Być może dlatego, że wykorzystali już wolność ekonomiczną do zaspokojenia swoich potrzeb.
Albo odziedziczyli środki, które pozwoliły im wieść lepsze życie niż innym w społecznej hierarchii. Wielu ludzi chciałoby mniej wolności, a więcej chleba, mniej wolności, a więcej porządku.
Uważa pan profesor, że część osób oddałaby wolność za bezpieczeństwo ekonomiczne?
Tak myślę. Większość dyktatorów XX wieku swoje sukcesy zawdzięczała nie tyle nagiej sile, ile temu, że do przekonania ludzi trafiały zapewnienia, iż zamiast daru wolności, z którym nie wiedzieli, co zrobić, otrzymają coś dla nich w danej chwili ważniejszego. Nie każdy musi wiedzieć, że żaden dyktator nie dotrzymał swoich obietnic lub dotrzymywał ich tylko tak długo, jak długo nie umocnił dostatecznie swej władzy.
Erich Fromm powiedział, iż ludzie uciekają od wolności i sami wybierają sobie Hitlera. Czy dyktatura byłaby możliwa w naszym kraju?
Na razie nie dostrzegam takiego niebezpieczeństwa, ale jest to możliwe w każdym kraju, w którym źle się dzieje - tym bardziej że do ustanowienia dyktatury wystarcza zwykle zdeterminowana i dobrze zorganizowana mniejszość połączona z dezorientacją i biernością większości.
Wodzowskie metody kierowania partią stosuje Andrzej Lepper i metody te podobają się wielu zewnętrznym obserwatorom.
Niejednokrotnie spotykałem ludzi, którzy otwarcie mówili, że byliby zadowoleni, gdyby była silna władza zdolna zlikwidować niedole i absurdy, które dotykają nas na co dzień. Jest to zrozumiała tęsknota - z tym, że w takim rozumowaniu tkwi zasadniczy błąd. Zakłada ono mianowicie, iż ten silny człowiek będzie miał niezmiennie dobre chęci, a ponadto będzie rozporządzał niezwykłą mądrością i wystarczającą potęgą, aby usunąć wszystko, co ludziom dolega. A to jest sytuacja z krainy baśni.
Uważa pan profesor, że Polacy wolności nie chcą, nie cenią jej?
Nie można powiedzieć, że nie chcą, ale na pewno nie bardzo wiedzą, co z wolnością robić. I wielu z nich niekoniecznie potrafi się z wolności cieszyć, bo nie umie sobie wyobrazić, jakie korzyści wraz z wolnością na nich spłynęły. Sporą rolę gra też słabość pamięci o niewoli oraz to, że coraz liczniejsze jest pokolenie, które samo niewoli nie doświadczyło.
Można skorzystać z wolności wyborów i wybrać taki parlament i rząd, który stworzy warunki do rozwoju ekonomicznego. Ale sądząc po frekwencji wyborczej i tego nie chcemy.
Podczas ostatnich wyborów frekwencja była, rzec można, w normie. Dla mnie zdumiewającą sprawą była tylko frekwencja wyborcza w czerwcu 1989 roku, kiedy wydawało się, że każde dziecko wie, jaka jest stawka. A jednak prawie 40 procent uprawnionych nie głosowało. W krajach naszego regionu udział w wyborach parlamentarnych jest dużo liczniejszy niż u nas. To daje do myślenia.
Co w takim razie z naszym przekonaniem, że jako naród jesteśmy "wolnościowcami"?
Przysłowiowe polskie umiłowanie wolności w wielu wypadkach jest tylko umiłowaniem możliwości mówienia "nie". A protest i twórczość to dwie różne rzeczy. Nie zapominajmy też o tym, że o wolność walczyła zazwyczaj mniejszość. To o niej opowiadają, słusznie zresztą, podręczniki historii.
Czyli ciągle jest to wolność od czegoś, a nie wolność do czegoś. Może z tego powodu elitom politycznym tak trudno przychodzi budować polityczne programy dla Polski? Jest program zjednoczenia Polski ze strukturami europejskimi i drugi - mu przeciwny, ale nie ma określenia miejsca oraz roli Polski po realizacji pierwszego czy drugiego programu.
Rzeczywiście na wyższych poziomach polskiej polityki nie ścierają się jakieś konkretne wizje naszej demokracji, społeczeństwa, kultury. Ci, którzy są za integracją z Unią Europejską, umieją sobie wyobrazić jej ogromne korzyści oraz to, co groziłoby Polsce, gdyby pozostała na uboczu jednoczących się wielkich organizmów polityczno-gospodarczych. Ale w skali masowej te programy funkcjonują, z jednej strony, jako do pewnego stopnia irracjonalne nadzieje i, z drugiej strony, jako jeszcze bardziej irracjonalny strach. W dyskusji toczonej przez politycznych profesjonalistów też nie ma wiele elementów, które wykraczałyby ponad "za" czy "przeciw".
Może dlatego, że te programy nie są właściwie oryginalne, ale wtórne. Z jednej strony jest powielanie modelu zachodniego, a z drugiej międzywojennej myśli endeckiej.
Na pewno jest to wtórne. Pierwsza z klisz jest obecna w Polsce od stuleci, jej początki sięgają XVIII wieku, kiedy targowiczanie atakowali Konstytucję 3 maja z powodu tego, że była w ich oczach "obca" i sprzeczna z polską tradycją. W tradycji endeckiej, a i katolickiej, zepsuty Zachód jawił się jako przeciwieństwo zdrowej polskiej wsi. Te schematy myślowe trwają, chociaż świat się zmienił. W wielu wypadkach w istocie nie chodzi zresztą o Europę. Politycy świadomi lęków, które są w ludziach, usiłują po prostu je wykorzystać. - | Rz: Od dwunastu lat Polska jest krajem suwerennym. budujemy demokratyczne struktury państwa, ale czy naprawdę jesteśmy narodem wolnym?JERZY SZACKI: Co to jest wolność - filozofowie biedzą się nad tym pytaniem od starożytności. W Polsce stopień wolności jest wysoki, ale niekoniecznie przekłada się to na dobre samopoczucie obywateli. Aby z wolności w pełni korzystać, trzeba mieć dostęp do innych rzeczy. Myślę, że polski system polityczny stwarza możliwości korzystania z niej na bardzo przyzwoitym poziomie, nie gorszym być może niż najlepsze liberalne demokracje. Natomiast nie mamy rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego. |
LUDZIE
Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę
Dwoje wnucząt
Marta i Jack wpadli na siebie w "Między Nami", knajpce młodej "warszawki". Marta lubiła "Między Nami". Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi.
MICHAŁ MAJEWSKI
Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu". Pani doktor poczuła, jak w kilka sekund przybywa jej dziesięć lat.
Marta - 27 lat, efektowna, wysoka blondynka. W domu od najmłodszych lat znakomite warunki - gosposia, latem wakacje z rodzicami nad morzem, zimą narty z tatą i mamą we Włoszech.
W ogólniaku Marta trenuje biegi i skok wzwyż. Potem przykra wpadka - oblewa maturę przy pierwszym podejściu. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa, nie podoba się jej na tych studiach. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię. Chce zostać terapeutką.
Paweł - 33 lata, brat Marty. Nie miał problemów z nauką. Na prawo dostał się za pierwszym razem. Odwrotność Marty - raptus i gorąca głowa. Żona, dwuletnia córka. Posada notariusza w dobrej firmie.
Mama Marty - elegancka pani. Pediatra, ponadtrzydziestoletnie doświadczenie zawodowe, pracuje w jednym z warszawskich szpitali. Opowiada chętnie, ze swobodą, łatwością, ale stara się nie patrzeć w oczy. Szalenie zakochana w Bogusi - córce Pawła.
Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny, wymagający. Bardzo przeżył nieudaną maturę córki. Do wszystkiego w życiu doszedł ciężką pracą. Idealista. Przekonany, że sprawiedliwość musi zwyciężać.
Amerykanin z Między Nami
Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Marta lubiła Między Nami. Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. Potem spotkania tamtej paczki robiły się coraz rzadsze. Znajomi, starsi od Marty o parę lat, mieli coraz mniej czasu - praca, obowiązki, wyjazdy, rodziny, dzieci.
Jej brat, który był duszą tamtego towarzystwa, cieszył się narodzinami córki Bogusi. Przestali bywać, ale "opuszczona" Marta z przyzwyczajenia przesiadywała w knajpie przy Brackiej.
Trzy dni później przychodzi na przyjęcie do restauracji "Sofia", na którym rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców.
Wtedy pojawia się Jack. Młody Amerykanin wpada jej w oko - wygadany, wesoły, przystojny, podobno tańczył i występował w pokazach mody. Marta jest po prostu zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Zatrudniają się w wytwornej restauracji przy ulicy Marszałkowskiej - on jest szefem kuchni, ona pracuje jako tłumaczka. Niedługo potem Marta zaprasza do tej knajpy rodziców, żeby poznali jej nowego chłopaka. Jack przyrządza na tę okazję wystrzałowe potrawy. - Sprawiał miłe wrażenie - wspomina pani doktor.
Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. Nie podoba im się, że Marta się nie uczy, pracuje w knajpie i na dodatek mieszka z dwoma facetami. Nic jednak głośno nie mówią, bo dziewczyna jest zachwycona. Szkoda, że się nie wtrącają.
Kłamstwo w dużym swetrze
W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. Przyszły tata coraz częściej bez wstydu, na oczach Marty, ugania się za innymi kobietami. Dlaczego Marta nie informuje go o ciąży? Teraz mówi, że bała się, iż ją opuści.
Dlaczego nie mówi rodzicom? Bała się braku ich zgody na związek z Jackiem.
Dziewczyna szybko brnie w coraz bardziej chore sytuacje.
Na przełomie 1997 i 1998 roku Jack i jego kumpel Bob potrzebują pieniędzy na założenie baru z szybkim jedzeniem w znanej warszawskiej dyskotece. Po namowach Amerykanina Marta zastawia w lombardzie mieszkanie swojej świętej pamięci babci. Bez wiedzy rodziców Marty pokój z kuchnią na Mokotowie, wart sto tysięcy złotych, przepada za śmieszne cztery tysiące.
Amerykanin musi wiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży - śpią w jednym łóżku, Marta fatalnie się czuje. Jack udaje, że wszystko jest w porządku. Czasami mówi Marcie, że nie lubi dzieci i nie wyobraża sobie ich wychowywania.
W lutym para wyskakuje ze znajomymi na weekend do Wrocławia. Na miejscu pada pomysł, żeby jechać do Pragi czeskiej. Marta jest bez paszportu. Zostawiają dziewczynę w czwartym miesiącu ciąży na stacji benzynowej, w obcym mieście.
Niemal przez całą ciążę Marta mniej więcej dwa razy w miesiącu widuje się z mamą. Spotykają się w mieście na kawie, bywa, że córka wpada do mieszkania rodziców. - Zawsze była niechlujnie ubrana, przychodziła w szerokim swetrze albo w za dużej bluzie - opowiada pani doktor.
Poza tym ciągle jest w złej formie - przygnębiona, wynędzniała i płaczliwa. Spowiada się mamie, że wszystko przez sercowe kłopoty z Jackiem. Pani doktor myśli, że córka zapadła na anoreksję albo bulimię - wcześniej Marta miała chorobliwą obsesję odchudzania się. W końcu zaniepokojona matka dzwoni do znajomej psycholog. Marta zgadza się pójść na spotkanie. Wizyt jest kilka, ale psycholog nie wyciągnęła od Marty zbyt wiele.
W czerwcu, niecały miesiąc przed porodem, pani doktor namawia marnie wyglądającą córkę, żeby przebadała się w jej szpitalu. Marta się zgadza. Badania wypadają znakomicie, może poza lekką niedokrwistością. Nadal nikt nie wie o ciąży.
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie Santorini na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Jak wtedy wyglądała? Marta wyciąga dowód osobisty, w którym jest jej fotografia sprzed dwóch lat. W pierwszej chwili trudno uwierzyć, że panna ze zdjęcia i efektowna dziewczyna, która siedzi obok, to ta sama osoba - z fotografii patrzy jakaś niezdarnie ostrzyżona, blada kobieta o przerażonych oczach.
Marta zmienia nazwisko
W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. Przy rejestracji celowo przeinacza swoje nazwisko - boi się, że w szpitalu zorientują się, iż jest córką znanych lekarzy.
Potem nie chce pokazać dowodu osobistego. W końcu oddaje dokument, ale błaga lekarzy, aby utrzymali całą sprawę w tajemnicy. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara.
Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna.
Po wyjściu zamiast dzieckiem zaczyna się opiekować szczeniakiem rasy husky, którego kupiła z gazetowego ogłoszenia dzień przed porodem.
Trzy dni później wpada na przyjęcie do restauracji Sofia - rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Znika po dwóch kwadransach, żeby nie prowokować kłopotliwych pytań o swój wygląd i marny nastrój.
Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego (numer telefonu komórkowego Marta zostawiła w izbie przyjęć szpitala na Solcu - M.M.).
Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami. Przyznaje, że jej mama jest pediatrą. Podaje nazwę szpitala, w którym pracuje babcia chłopca.
Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Jedzie z nimi na urlop nad morze - ma zamiar wreszcie wyjawić prawdę. Nie daje rady i po kilku dniach wraca z niczym. Kilka dni później Amerykanin wyrzuca ją z mieszkania przy Emilii Plater. Dziewczyna wraca do pustego mieszkania rodziców. Kilka razy snuje się wokół szpitala. Boi się wejść, innym razem pojawia się z psem i zostaje przegnana przez portiera, kolejny raz zjawia się późnym wieczorem, kiedy lekarze są już dawno w domach. W końcu daje spokój, odpuszcza, znika, nie pojawia się więcej.
Powiem, ale po sylwestrze
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie "Santorini" na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Pod koniec lata Marta zamęcza mamę z pozoru niewinnymi pytaniami. Na przykład chce się koniecznie dowiedzieć, co to oznacza, jeżeli dziecko po urodzeniu leży w cieplarce. Potem pani doktor znajduje w stercie ubrań córki śpioszki dla niemowlaka. Bardzo się cieszy - myśli, że Marta kupiła je dla małej Bogusi.
W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa, profesora Jana Tylkę, który był nauczycielem jej przyjaciółki i jest znajomym ojca. Później profesor tak opowiadał o pierwszej wizycie Marty: "(...) W sumie nie wiedziałem, czego chce. Płakała, trzymała się za głowę (...). Nie zadawałem jej żadnych pytań, chciałem, aby sama powiedziała, jaki ma problem". Na to trzeba będzie czekać do listopada. Najpierw opowiada o sprzedanym za grosze mieszkaniu. Rodzice są zszokowani, ale wybaczają. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego.
W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Z początku nie wierzą w porażającą informację. Daliby głowę, że dziecko jest wymysłem pogrążonej w depresji dziewczyny, ale wiadomości się potwierdzają. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. W końcu na początku stycznia mówi jej, że jest "podwójną babcią". Rozmawiają z Martą. Są porażeni, nieludzko wstrząśnięci jej opowieścią, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mamy synka.
Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem ustanowionym przez sąd opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej. Dziecko ma porażenie mózgowe i wylew trzeciego stopnia. Pani mama będzie wiedziała, co to znaczy".
- To nic! Chcę go odzyskać - woła do słuchawki Marta. Umawiają się za trzy dni, na 12 stycznia 1999 roku - chłopiec ma wtedy pół roku.
Domek był za duży
Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej.
Marta i jej rodzice wychodzą rozgoryczeni. Mają wiele do zarzucenia ośrodkowi i pani Bałut.
Pani Bałut przez wiele dni zastanawiała się, czy rozmawiać z "Rz" o sprawie małego Pawła - to imię nadano chłopcu w szpitalu. W końcu opiekunka prawna dziecka nie zgadza się na spotkanie - odsyła do zeznań, które składała przed sądem. Problem w tym, że zeznania nie wyjaśniają wszystkiego, np. z informacji zebranych przez pełnomocnika Marty wynika, iż dzieci opuszczone przez matki trafiają do jednego szpitala - przez przypadek do tego, w którym pracuje babcia Pawła (pani Bałut znała jej miejsce pracy). Tymczasem chłopczyk trafił do innej placówki. Kolejna rzecz: Przed sprawą o pozbawienie praw rodzicielskich pani Bałut próbuje znaleźć Martę. W dowodzie, który dziewczyna zostawiła na Solcu są dwa adresy - pani Bałut sprawdziła jeden. Tu akurat opiekunka prawna ma przyzwoity argument. Mówi, że Marta jest dorosłą osobą i sama wiedziała, gdzie powinna się zgłosić w sprawie syna.
Mamę Marty dziwi inna rzecz. To, że dziecko z tak poważnymi uszkodzeniami znalazło momentalnie rodzinę preadopcyjną - trafiło do niej tego samego dnia, w którym odebrano Marcie prawa rodzicielskie.
- Nie było żadnego wylewu III stopnia ani porażenia mózgowego. To są nieodwracalne uszkodzenia, a chłopczyk jest przecież zdrowy. Domniemane uszkodzenia były tylko argumentem za szybkim oddaniem dziecka do adopcji - opowiada pani doktor.
W lutym pełnomocniczka Marty, przez przypadek, wpada w sądzie na koleżankę po fachu, która ma reprezentować pewne małżeństwo w sprawie o adopcję. Okazuje się, że chodzi o małego Pawła. Prawniczki postanawiają zaaranżować spotkanie obu stron. Szykuje się przełom, bo ludzie, u których od trzech miesięcy jest dziecko, chcą rozmawiać. Wycofują się w ostatniej chwili - okazuje się, że Anna Bałut zabrania im pojawić się na tym spotkaniu.
W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Kupują większą szafę, żeby pomieścić nowe ubranka dla wnuczka, wymieniają okna, żeby mały nie nabawił się kataru. Wynajmują nad morzem większy dom niż zwykle, by komfortowo spędzić pierwsze, wspólne wakacje.
Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie. Sąd nie zgadza się, żeby rodzice dziewczyny zostali nowymi opiekunami prawnymi. Sąd nie zgadza się też na kontakt Marty i jej rodziców z chłopczykiem i oddala wniosek o powołanie biegłego psychologa, który miałby wydać opinię na temat Marty. Proces wlecze się cały rok. W marcu 2000 r. jest postanowienie - wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej zostaje oddalony. Przewodnicząca składu, która na sali sądowej zwracała się do pani Bałut po prostu: "Pani Aniu", potrzebuje aż dwóch miesięcy z okładem na napisanie uzasadnienia - druzgocącego dla Marty. Sąd ocenia, że dziewczyna jest emocjonalnie nieprzygotowana do wychowywania dziecka. Marta składa apelację - jest maj 2000 r. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy. Od półtora roku jest w rodzinie preadopcyjnej.
Dwa imiona za dużo
Dziecko jest w doskonałych rękach. Nie kwestionują tego nawet Marta i jej rodzice. Dzięki codziennym ćwiczeniom i pomocy fachowej rehabilitantki chłopak jest w znakomitej formie - pogodny, rozgarnięty, ufny i bardzo związany z opiekunami. "Dziecku nie brakuje nawet ptasiego mleka (...). Bardzo je kochają, dbają, robią wszystko dla dziecka. Wiedzą, że matka biologiczna złożyła wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Bardzo się z tego powodu denerwują" - relacjonowała w sądzie pani Bałut.
Z kolei w opinii psychologicznej profesor Tylka napisał o Marcie: Myślę, że jej doświadczenie można uznać (...) za przejaw dezintegracji pozytywnej, kiedy po ciężkich przeżyciach osoba formuje nową osobowość, lepszą i dojrzalszą. W sądzie profesor dodał, że "dziecko ma prawo poznać biologicznych rodziców. Nie ma większej więzi niż ta między biologicznymi rodzicami i dzieckiem".
- Co się stanie, kiedy ten chłopak za kilkanaście lat dowie się, że jego biologiczna matka walczyła o bycie z nim. Walczyła i przegrała. To będzie dla niego koszmar - mówi Bartek, przyjaciel Marty.
Z drugiej strony, co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu?
Ciekawa rzecz dotyczy imion. Otóż jedna z rehabilitantek miała powiedzieć w sądzie, że do chłopczyka w nowej rodzinie nie mówi się Paweł, lecz Wojtuś. Z kolei mama Marty uważa, że po ewentualnym powrocie, wnuczek powinien mieć na imię Boguś, bo wnuczka to przecież Bogusia. Sama Marta nie mówi o dziecku inaczej niż Mały.
- Pani doktor? Nie ciągnie pani, żeby pójść i zobaczyć chłopca? Pani przecież nigdy go nie widziała.
- Poszłabym, gdybym miała pewność, że go odzyskamy. A tak po prostu mam wnuka, którego nie mam. Znajoma neurolog pociesza mnie, że dzieci zaczynają pamiętać od połowy czwartego roku. Jest jeszcze chwila - tłumaczy pani doktor, opędzając się od szalonej husky, rówieśniczki chłopca, na którego ludzie mówią: Pawełek, Wojtek, Mały i Boguś.
Imiona chłopca i innych bohaterów tekstu zostały zmienione | Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Młody Amerykanin wpada jej w oko. Marta Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plate. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara.Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję.Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego.Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami.Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty.. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. Rozmawiają z Martą. Są porażeni, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii.Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości.W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich.Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie. |
ROZMOWA
Paweł Kukiz, lider Piersi o nowej płycie "Pieśni ojczyźniane"
Manifestacja wolności
FOT. (C) ANDRZEJ GEORGIEW / FORUM
RZ: Artyści twierdzą, że ich bodaj największym problemem są dziś wścibscy fani i bulwarowe media. Tymczasem, pan niczym naturszczyk z programu dla wścibskich telewidzów "Wielki Brat", zamontował trzy kamery w domu i daje się podglądać w Internecie.
PAWEŁ KUKIZ: Zamontowałem kamery nie po to, żeby pokazywać genitalia, lecz pomóc w przekazaniu obrazu mojej duszy. A to jest zasadnicza różnica. W Internecie jest moja strona http://www.kukizipiersi.pl. Są na niej teksty z mojej nowej płyty. Niedługo będzie możliwość przesłuchania fragmentów piosenek. Podam też godziny, kiedy będzie można mnie zastać w czasie "czatu" na serwerze onet.pl i porozmawiać. Oczywiście, jeśli będę chciał pokazać stan mojej duszy obrazując to genitaliami - zawsze mam możliwość zrobienia zbliżenia kamerką. Teraz o tym nie myślę. Pozwalam się podglądać tylko wtedy, kiedy chcę. Kiedy nie chcę, wyciągam z gniazdka łącza zasilające kamery. Poza tym przekazują obraz z półminutowym opóźnieniem. Nie ma więc obawy, że można coś podejrzeć bez mojej zgody.
Po co wyłączać kamery, nie lepiej byłoby ich nie montować?
Powód jest prosty. Bez pośrednictwa mediów mam możliwość porozmawiać z bywalcami Internetu o tym, o czym chcę.
Czy pana zdaniem media wypaczają sens pana wypowiedzi, cenzurują je lub blokują?
Podam świeży przykład. Przyjechała do mnie ekipa "Teleexpressu". Umówiliśmy się na rozmowę w związku z premierą "Pieśni ojczyźnianych". Przygotowałem i wypowiedziałem tylko jedno zdanie, że w naszym kraju coraz trudniej się śmiać, a jeśli śmieję się, to nie dlatego, że mam zacięcie kabaretowe, lecz dlatego, że nasz kraj i nasi politycy przypominają coraz częściej kabaret. Oglądam "Teleexpress" i co? Pokazano mnie przy komputerze, ale moją wypowiedź wycięto. Zamiast niej pojawił się komentarz Marka Sierockiego zupełnie nie korespondujący z przesłaniem płyty.
A może jest pan przewrażliwiony na własnym punkcie?
A może telewizji publicznej nie podobają się moje poglądy i teksty o politykach, którzy mają wpływ na nią? Jeśli tak, to po co umawia się ze mną i wysyła na koszt podatnika ekipę? Rozmawiając z ludźmi w Internecie mam pewność, że moje poglądy nie będą cenzurowane. Komunikują się ze mną często osoby mające wpływ na opinię publiczną, bardziej aktywne niż przeciętny odbiorca tradycyjnych mediów. Jeśli nie będą się zgadzać z moimi poglądami, wywiąże się dyskusja. W tradycyjnych mediach nie byłoby to możliwe. Zdarza się, że wyłączność na prawdę mają coraz częściej dziennikarze.
Ile odbył już pan rozmów w Internecie?
Przez dwa dni sto. Najciekawsze, że wiele osób z Polski ma kłopoty z uruchomieniem kamer. Rozmówcy z Kanady, Niemiec robią to bezbłędnie. To znaczy, że dalej jeździmy furmanami, a świat poszedł do przodu.
Dlaczego w piosence "Państwo Wielkiej Powszechnej Niemocy" zaatakował pan Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy?
W pewnym momencie poczułem, że przypomina mi czyny społeczne z epoki PRL.
To duża przesada. Nikt nikogo nie zmusza do udziału w akcji Jerzego Owsiaka. Zamiast narzekać na polityków, robi swoje.
Ale można mówić o presji moralnej. Uważam, że Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy miałaby dzisiaj sens, gdyby zyskała wymiar lokalny. Pomagała budować nasze małe ojczyzny. Niestety, tak jak w komunizmie, mamy do czynienia z centralnym sterowaniem. Ze szczytnej jeszcze niedawno idei robi się szopka. Ludzie z wioski, z małego miasteczka mogą przekazać pieniądze na fundację, ale nie będą mieli z tego żadnego pożytku. Obowiązuje rejonizacja, są kasy chorych. Myślę też, że coraz trudniej jest kontrolować taką masę pieniędzy. Może warto zastanowić się, ile kosztuje telewizję dzień transmisji, ekipy telewizyjne, sprzęt, studio, prezenterzy? Czy ktoś się nad tym zastanawiał? A ci kolesie z banków i firm, których nazwiska i nazwy wymieniane są na antenie - ile zyskują taniego czasu reklamowego nie schodząc z wizji? Nie dość, że wychodzą na wspaniałych ludzi, mogą sobie jeszcze odpisać od podatku darowizny. Uważam, że dzięki takim spektakularnym akcjom jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy państwo usprawiedliwia swoją niemoc i indolencję. Wierzę w szczere intencje Jurka Owsiaka. Wiem, że wykonał kapitalną rzecz. Pomagał ludziom i skonsolidował naród. Jednak kontynuowanie działalności fundacji na dotychczasowych zasadach nie ma sensu.
Słuchając pana nowych nagrań "Tańczę" czy "Młode Tłoki" trudno zorientować się, kiedy szydzi pan z disco polo i Modern Talking, a kiedy muzyka grana na dancingach i weselach sprawia panu radość.
Mogę się śmiać z piosenek typu "Szła Maryna koło młyna", ale kiedy jestem na weselu, a zdążyłem już wypić parę piw - czuję się świetnie. Podobne uczucie towarzyszy mi, gdy wykonuję "Młode Tłoki". Z początku miał to być żart z pewnej konwencji. Później zauważyłem jednak, że śmieję się z samego siebie. Dlaczego mam traktować własną muzykę poważnie? Przecież pop nie jest tą dziedziną sztuki, w której warto szukać ponadczasowych wartości. To zabawa albo też zapis naszej rzeczywistości. Podziały na disco polo i rock nie mają sensu. Ktoś śpiewa o wiejskim weselu, ktoś o przeżyciach z wielkomiejskiej ulicy. Moim zdaniem discopolowcy są często bardziej autentyczni niż muzycy rockowi o wielkich intelektualnych ambicjach. Jaka jest różnica między kimś, kto "widział orła cień", a kimś, kto widzi "trzy krasnoludki, gdy na zamku jest dużo wódki"? Rozumiem Witkacego, Herberta i księdza Twardowskiego. O czym jest "Widziałam orła cień" - nie rozumiem. Przysięgam!
Czy dlatego jako pierwszy wykonawca rockowy zdecydował się pan na występy z Shazzą, gwiazdą disco polo na zeszłorocznym festiwalu opolskim?
Nie była to manifestacja miłości do disco polo, lecz mojej wolności. Chciałem też zobaczyć, jak publiczność przyjmie Shazzę, a także pokazać, jakie są gusty Polaków. Trzeba je uszanować, a na pewno nie można lekceważyć. Kiedy ktoś jeździ na traktorze pół dnia, nie może potem słuchać Metalliki. Metallicę ma w polu, że aż miło.
Na płycie znalazła się też piosenka "Szał", mówiąca o używaniu narkotyków przez młodzież. Jakie są pana obserwacje na ten temat?
Narkotyki są teraz popularniejsze wśród młodzieży niż wina owocowe konserwowane siarką w czasach mojej młodości. I to jest przerażające. Ale politycy tym się nie przejmują. Myślą tylko o tym, jak zachować władzę.
Rozmawiał Jacek Cieślak
Paweł Kukiz z grupą Hak został laureatem Jarocina '83. Z supergrupą Aya RL zaśpiewał m.in. "Skórę", jedną z najsłynniejszych polskich piosenek lat 80. W grupie Piersi zasłynął jako parodysta muzycznych konwencji i bezlitosny prześmiewca życia Polaków. Do muzyki punkowej przypomniał socrealistyczne wiersze Tuwima i Gałczyńskiego. "ZChN zbliża się" zaśpiewał na melodię "Pan Jezus zbliża się". Był też członkiem Emigrantów, wystąpił w "Pozłacanym warkoczu" Katarzyny Gaertner. Zagrał w "Girl Guide" Juliusza Machulskiego. | pan zamontował kamery w domu i daje się podglądać w Internecie.
PAWEŁ KUKIZ: Zamontowałem, żeby pomóc w przekazaniu obrazu mojej duszy.
telewizji publicznej nie podobają się moje poglądy i teksty o politykach, Rozmawiając z ludźmi w Internecie mam pewność, że nie będą cenzurowane.
zaatakował pan Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy?
można mówić o presji moralnej. |
Nie poszukujmy dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod
Banalizacja barbarzyństwa
ABP JÓZEF ŻYCIŃSKI
W 1990 r., gdy przyszedłem do Tarnowa jako biskup diecezjalny, żyło tam piękne wspomnienie Ottona Schimka, żołnierza Wehrmachtu rozstrzelanego na ziemi tarnowskiej za niesubordynację podczas drugiej wojny światowej. W romantycznej wersji jego śmierci opowiadano, że widząc niemoralny charakter wojny rozpętanej przez nazistów, odmówił strzelania do Polaków i zapłacił za to cenę własnego życia.
Postać Schimka w okresie stanu wojennego inspirowała młodzież do protestów przeciw przemocy praktykowanej przez ówczesne władze. Na domniemany grób Schimka przyjeżdżali pielgrzymi z odległych rejonów Polski, by wyrazić szacunek dla młodego żołnierza, który głos sumienia cenił tak wysoko, że w warunkach pogardy dla zasad moralnych potrafił wyraźnie ujmować granicę między godnością a barbarzyństwem.
Niektórzy marzyli wtedy, aby rozpocząć proces beatyfikacyjny Schimka i ukazać na jego przykładzie, że silne osobowości potrafią kierować się głosem sumienia nawet w skrajnie trudnych warunkach, gdy deptane są prawa człowieka. Z zamiaru tego trzeba było jednak zrezygnować, gdy otrzymałem dokumentację uzasadniającą wyrok sądu polowego, który skazał Schimka na karę śmierci. Jeśli wierzyć dokumentom sporządzonym na wewnętrzny użytek Wehrmachtu, przyczyna śmierci była znacznie mniej wzniosła, niż głosiła fama. Miało ją stanowić notoryczne włóczęgostwo lekceważące wszelkie zasady dyscypliny wojskowej.
Kształtowana w popularnych opowieściach tęsknota za jedynym sprawiedliwym w Sodomie okazała się kolejny raz piękna, lecz odległa od życia. W tęsknocie tej odnajdujemy jednak ważną ekspresję naszych poszukiwań takich wzorców ludzkiej godności, w których nawet agresywna erupcja barbarzyństwa nie jest w stanie zniszczyć poczucia elementarnej ludzkiej solidarności.
Godot zamiast Schimka
Mieszkańcy Jedwabnego nie potrafili naśladować wzorców, które w popularnej opinii przypisywano Schimkowi. Nie znamy dokumentów, według których w tragiczny dzień usiłowaliby oni wyrazić elementarną solidarność z żydowskimi braćmi w człowieczeństwie. Można prowadzić w nieskończoność dyskusje, w jakim stopniu tamta barbarzyńska sytuacja była wynikiem nazistowskiej prowokacji, w jakim zaś wyrażała indywidualne odczucia polskich mieszkańców Jedwabnego. Nie zmienia to jednak faktu, że oczekiwanie w Jedwabnem na utrwalony w popularnych opowieściach styl Schimka okazało się ostatecznie czekaniem na Godota.
Skłonny jestem sądzić, iż w pamiętnym dniu w Jedwabnem wśród tłumu gapiów, którzy patrzyli na przerażone postacie wijące się z bólu wśród płomieni ognia, krzyżowały się różnorodne odczucia. Jedni widzieli w konających niedawnych sympatyków bolszewickiej władzy, inni - lokalnych przedstawicieli małego biznesu, którzy jeszcze niedawno święcili sukcesy ekonomiczne. Nie brakło zapewne także takich, u których poczucie zażenowania łączyło się z bezsilnością wobec wszechpotężnego fatalizmu zdarzeń, na który niewielki wpływ mają mieszkańcy małych miasteczek. Próby matematycznego określania proporcji tych odczuć są z góry skazane na niepowodzenie. Niewiele wnoszą zresztą do moralnej oceny sytuacji, gdyż szalone byłyby sugestie, że mogą istnieć jakiekolwiek racje usprawiedliwiające zbiorowe palenie istot ludzkich w stodołach.
Próby rekonstruowania tych mechanizmów psychologii tłumu, które byłyby w stanie złagodzić wymowę dramatu tamtej sytuacji, niewiele zmieniają, przez odwołanie bowiem do psychologii tłumu można próbować łagodzić najbardziej żenujące zachowania. Społeczność Jedwabnego nie stanowiła wszak jedynie anonimowego tłumu gapiów noszących w psychice ślady wcześniejszych urazów i uprzedzeń. Jej kulturowe środowisko winny określać również zasady etyki chrześcijańskiej. Żyjący tymi zasadami o. Maksymilian Kolbe potrafił w oświęcimskich warunkach oddać życie za skazanego na śmierć brata w człowieczeństwie. To prawda, że nie możemy oczekiwać, by mieszkańcy prowincjonalnych miasteczek praktykowali na co dzień heroizm, którego uczy przykład życia wielkich świętych. Istniały jednak powody, by w tamtych warunkach oczekiwać na tę podstawową ludzką solidarność, której zabrakło.
W czasach programowego rozmywania wielu wartości granice między heroizmem a bestialstwem okazują się trudne do natychmiastowego określenia. Casus Jedwabnego stanowi ostrzeżenie dla tych wszystkich, którzy jako mistrzowie relatywizmu chcieliby programowo rozmywać te granice. Nawet jeśli demarkacja między dobrem a złem jest trudniejsza, niż zwykliśmy sądzić, przykład Jedwabnego ukazuje sytuację moralnego zła, w której tłumaczona bezsilnością obojętność rodzi zażenowanie i poczucie wstydu.
Oswoić barbarzyństwo?
Bezradna akceptacja barbarzyństwa jako metody działania rodzi w nas zarówno poczucie bezsilności, jak i pytanie: dlaczego tak łatwo można zaakceptować i oswoić prymitywne przejawy agresji wymierzonej przeciw drugiemu człowiekowi?. Pytanie to podejmowało już wiele osób pytających o mechanizmy banalizacji zła. Zmagał się z nim m.in. Szymon Wiesenthal na kartach "Słonecznika" (PIW 2000). W opisywanym przez niego środowisku małych, wylęknionych konformistów przeciętny Niemiec wyciszał w latach trzydziestych głos sumienia pragmatyczną zasadą: Musimy przecież jakoś żyć z Hitlerem, skoro robią to miliony innych. Sąsiedzi na nas patrzą. Patrzenie na sąsiadów, którzy współtworzyli bezmyślny tłum, ułatwiało wyciszanie sumień, przynajmniej na najbliższy okres. Dopiero po latach "dobrzy chłopcy" z mieszczańskich rodzin konkludowali w godzinie śmierci: "Nie urodziłem się mordercą. Zrobiono ze mnie mordercę...". Anonimowe "zrobiono" kojarzy się łatwo z Heideggerowskim "man". Zaciera ono kształt osobowej odpowiedzialności tych, którzy mogli skutecznie głosić ideologię nienawiści, korzystając z wygodnej obojętności najbliższego środowiska.
Istnieją sytuacje, w których psychologicznie łatwa obojętność okazuje się przestępstwem. Aby wyciągnąć wnioski z bolesnego promieniowania barbarzyństwa, trzeba umieć stawiać osobistą odpowiedzialność moralną ponad anonimową mentalność tłumu, w którym na miejscu moralnych wyborów pojawia się bezmyślne kopiowanie konformizmu naszych bliźnich. Akceptacja barbarzyństwa może dotknąć przeciętnych ludzi, którzy bynajmniej nie zamierzają usprawiedliwiać ludobójstwa ani niszczyć humanistycznej kultury. Wiesenthal wspomina konkretnych esesmanów, którzy uwielbiali muzykę Bacha, Griega i Wagnera. Nawet znany z sadyzmu i okrucieństwa SS-untersturmfuhrer Richard Rokita ocierał wilgotne ze wzruszenia oczy, gdy słuchał "Żałobnego tanga"
Nie było więc tak, by szaleńczy plan eksterminacji Żydów zrodził się ex nihilo jako wytwór czyjejś chorej psychiki; nie powstał on również z prostej pogardy dla kulturowego dziedzictwa Europy. Miał znacznie bardziej wyrafinowaną postać, w której obrońcy maniakalnych idei mogli nawet czasem występować w roli intelektualistów cytujących intelektualne autorytety, uznawane jako symbol odwagi i twórczego poszukiwania nowych szlaków. Cytowali wszak nie tylko rasistowską antropologię Gobineau, lecz również wielkie prace Heideggera czy Nietzscheańskie projekty nadczłowieka, których retoryka dziś jeszcze fascynuje tyle umysłów. Tła dla ich planów dostarczały szerokie kręgi konformistów, którzy pocieszali się w przypływach łatwego optymizmu, że Hitler zrobi najczarniejszą robotę, a potem "pójdzie w odstawkę", gdyż naród niemiecki jest zbyt wielki, by mógł na dłużej zawierzyć swą przyszłość psychopatom. Tło takie stanowiły również wpływowe kręgi intelektualne, które tworzyły klimat, w jakim absurd, barbarzyństwo czy sadyzm traciły swój dotychczasowy sens i mogły stawać się fundamentem nowego świata, wznoszonego przez ubermenschów wyzwolonych zarówno z elementarnej logiki, jak i tradycyjnie rozumianej moralności.
Ostatecznie promieniowanie barbarzyństwa dotykało mieszkańców prowincjonalnych miasteczek, którzy wyciszali spokojnie sumienia, powołując się na autorytet tych, którzy występowali w roli ostatecznych ekspertów od kwestii żydowskiej. Ludobójstwo - zbanalizowane na pewnym etapie społecznej kontroli - generowało reakcję łańcuchową, której zasięg wykraczał poza granice systemów politycznych i tradycji kulturowych. Doraźne zanieczyszczenie środowiska intelektualnego przez ignorowanie prawdy i odpowiedzialności moralnej stworzyło klimat swobodnego rozwoju wszelkich patologii, włącznie z usprawiedliwianiem barbarzyństwa przez małomiasteczkowe środowiska, które wcześniej dowiadywały się o barbarzyństwie jedynie z lektury gazet.
Antropologia empiryczna
Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Jest ona szczególnie gorzka dla tych, którzy chcieliby traktować barbarzyństwa nazizmu tylko jako lokalną fluktuację ludobójstwa, przerażająco obcą dla reprezentatywnej reszty rodziny ludzkiej. Okazuje się, że prawda o naturze człowieka jest znacznie bardziej złożona. Ofiary przemocy doświadczające barbarzyńskiej agresji mogą łatwo przyzwyczaić się do tej ostatniej, by stosować nową agresję wobec niewinnych. Spirala zła nie zna ograniczeń etnicznych i nie wolno nam traktować żadnego środowiska jako niewrażliwego na promieniowanie prymitywizmu. Ta gorzka prawda chroni przed ideologicznymi złudzeniami, w których niektórzy próbują absolutyzować więzy krwi czy wspólnotę kulturową. Nie wolno traktować tych wartości jako współczesnych bożków, gdyż podatność natury ludzkiej na zło przekracza wszelkie granice bliskich nam klasyfikacji.
Czy doświadczenie tej gorzkiej prawdy nie musi prowadzić do pesymizmu albo nawet relatywizmu, w którym załamuje się nasza wiara w człowieka? Uważam, że nie. Bolesną prawdę o całej złożoności natury człowieka możemy poznawać choćby z biblijnej historii króla Dawida. Król Dawid, autor pełnych poezji psalmów, nie potrafił kierować się głosem sumienia, gdy na horyzoncie jego życia pojawiła się Betszeba (2 Księga Samuela, rozdz. 11). Zawirował jego świat i w doświadczeniu sytuacji granicznej legł w gruzach cały system uznawanych wcześniej wartości. Promieniowanie zła, przybierające postać reakcji łańcuchowej, skłoniło go do intryg, w których wyniku mąż Betszeby Uriasz zapłacił cenę życia (2 Sm. 11, 15 - 17). Ilu Uriaszów powinien zniszczyć Dawid, byśmy patrzyli na jego dramat w podobny sposób, jak patrzymy na tragedię Jedwabnego?
Istotnym składnikiem postawy Dawida pozostaje to, iż potrafił uznać swą winę. Dawid rzekł do Natana: Zgrzeszyłem wobec Pana. Natan rzekł Dawidowi: Pan odpuszcza ci też twój grzech (2 Sm. 12, 13n). Znamienne jest, że Dawid nie usiłuje szukać czynników usprawiedliwiających jego czyn. Nie przytacza argumentów, że znalazł się w jakościowo nowej sytuacji, w której stracił głowę i zagubił elementarne poczucie odpowiedzialności moralnej. Jego stwierdzenie "zgrzeszyłem wobec Pana" pozostaje czytelnym, po męsku przyjętym, znakiem odpowiedzialności moralnej. Wyzwala ono ze złudzeń, że istnieją osoby, a może nawet narody, które są wyłącznie krystalicznym uosobieniem dobra moralnego.
Dobro jest w naszym realnym świecie wymieszane ze złem, podobnie jak w życiu króla Dawida. Nie zwalnia to jednak z odpowiedzialności moralnej ani nie czyni obojętności na zło cnotą. Dlatego też nie poszukujmy jakichś wyimaginowanych dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod. Dokumenty takie nie mogą istnieć, bo śmierci niewinnych istot nie można nigdy sprowadzać do rangi epizodu.
Dzisiaj potrzeba, byśmy modlili się za ofiary tego mordu, okazując tę solidarność ducha, której zabrakło w godzinie ich rozstania z ziemią ojców, na której żyli. Potrzeba, byśmy - w imieniu społeczności tych, którzy obojętnie patrzyli na ich śmierć - powtórzyli krótkie Dawidowe: "Zgrzeszyłem wobec Pana"; niezależnie od tego, czy jakikolwiek protest obserwatorów mógł okazać się skuteczny w tamtej sytuacji.
Tekst ukazuje się w marcowej "Więzi". | Mieszkańcy Jedwabnego nie potrafili naśladować wzorców. Nie znamy dokumentów, według których w tragiczny dzień usiłowaliby oni wyrazić elementarną solidarność z żydowskimi braćmi w człowieczeństwie. w jakim stopniu tamta sytuacja była wynikiem nazistowskiej prowokacji, w jakim zaś wyrażała indywidualne odczucia polskich mieszkańców Jedwabnego. Społeczność Jedwabnego nie stanowiła wszak jedynie anonimowego tłumu gapiów. Jej kulturowe środowisko winny określać również zasady etyki chrześcijańskiej. nie możemy oczekiwać, by mieszkańcy prowincjonalnych miasteczek praktykowali na co dzień heroizm, którego uczy przykład życia wielkich świętych. Istniały jednak powody, by w tamtych warunkach oczekiwać na podstawową ludzką solidarność, której zabrakło.
W czasach rozmywania wielu wartości granice między heroizmem a bestialstwem okazują się trudne do natychmiastowego określenia. przykład Jedwabnego ukazuje sytuację moralnego zła, w której tłumaczona bezsilnością obojętność rodzi poczucie wstydu.
dlaczego można zaakceptować prymitywne przejawy agresji przeciw drugiemu człowiekowi?
Istnieją sytuacje, w których psychologicznie łatwa obojętność okazuje się przestępstwem. Aby wyciągnąć wnioski z bolesnego promieniowania barbarzyństwa, trzeba umieć stawiać osobistą odpowiedzialność moralną ponad anonimową mentalność tłumu. Akceptacja barbarzyństwa może dotknąć przeciętnych ludzi, którzy bynajmniej nie zamierzają usprawiedliwiać ludobójstwa ani niszczyć humanistycznej kultury.
Nie było tak, by szaleńczy plan eksterminacji Żydów zrodził się jako wytwór czyjejś chorej psychiki; nie powstał również z prostej pogardy dla kulturowego dziedzictwa Europy. obrońcy maniakalnych idei Cytowali nie tylko rasistowską antropologię Gobineau, lecz również prace Heideggera czy Nietzscheańskie projekty nadczłowieka. Tła dla ich planów dostarczały szerokie kręgi konformistów.
Ostatecznie promieniowanie barbarzyństwa dotykało mieszkańców prowincjonalnych miasteczek, którzy wyciszali spokojnie sumienia, powołując się na autorytet tych, którzy występowali w roli ostatecznych ekspertów od kwestii żydowskiej. Ludobójstwo - zbanalizowane na pewnym etapie społecznej kontroli - generowało reakcję łańcuchową.
Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Ofiary agresji mogą łatwo przyzwyczaić się do tej ostatniej, by stosować nową agresję wobec niewinnych. Spirala zła nie zna ograniczeń etnicznych.
nie poszukujmy jakichś wyimaginowanych dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod. śmierci niewinnych istot nie można nigdy sprowadzać do rangi epizodu. |
ROZMOWA
Joram Bronowski, izraelski krytyk: Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków
Biblia nie uznaje tragedii
Habima była uważana za teatr diasporowy
FOT. HABIMA
Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu?
JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Duża część imigrantów, w tym milionowa rzesza przybyła z byłego Związku Radzieckiego, patrzy na tutejsze dziedzictwo z góry. Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer, czyli Most, wystawia sztuki głównie po rosyjsku. Starają się nauczyć hebrajskiego, ale robią to z niechęcią, z obowiązku. Ostatnio wystawili adaptację "Opowiadań odeskich" Babla. Połączyli w ten sposób tradycję rosyjską i żydowską. Grają też "Zmierzch" Babla, także klasykę, którą ceniono w sowieckich teatrach - Czechowa, Moliera i Szekspira. Grają w bardzo pięknej sali, a poza zyskami z kasy otrzymują też państwowe dotacje. Tak jak wszystkie teatry. Same by się nie utrzymały, a rosyjscy imigranci grają w każdym z większych miast.
A sceny hebrajskojęzyczne?
Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Powstała w Moskwie tuż po rewolucji bolszewickiej, a wśród jej twórców byli najwięksi sowieccy reżyserzy - Stanisławski, Wachtangow. Pierwsza grupa aktorów przyjechała do Izraela w latach trzydziestych. Było to w czasie wielkiego światowego tournée. Wcześniej, w latach dwudziestych, Habima odwiedziła również Polskę. Boy pisał wtedy recenzję z "Dybuka" An-skiego. Do najważniejszych aktorów należeli Hana Rowina i Aharon Meskin.
Jak Habima przeżyła drugą wojnę światową?
Społeczność izraelska była odcięta od świata i znajdowała się w kleszczach. Z jednej strony zagrażała jej zbliżająca się niemiecka armia Rommla, z drugiej okupanci brytyjscy, którzy nie zgadzali się na istnienie państwa żydowskiego. Ale paradoksalnie był to czas rozkwitu kultury żydowskiej. Była sztandarem wolności, ludzie kochali teatr i literaturę. Nielegalnie imigrowało do Izraela wielu intelektualistów żydowskich. Dla potrzeb sceny pisali najwięksi poeci: Natan Alterman i Awraham Szlonski. To właśnie Alterman przetłumaczył Moliera i Szekspira, stworzył kanon klasyki teatralnej w języku hebrajskim. Pod koniec lat czterdziestych młode pokolenie teatralne zbuntowało się przeciwko teatrowi klasycznemu, akademickiemu, który uosabiała Habima. Młodzi stworzyli własną scenę. Tak powstał Teatr Kameralny, który działa do dzisiaj w Tel Awiwie.
Czym jeszcze odróżniał się od Habimy?
Habima była uważana za teatr diasporowy. Młode pokolenie chciało stworzyć coś oryginalnego, co miałoby już korzenie w nowym państwie. Takim zewnętrznym przejawem walki ze starym teatrem było m.in. naśmiewanie się z rosyjskiego akcentu aktorów Habimy. Młodzi urodzili się w Izraelu, chociaż ich główna diva Hana Maron, jedna z najważniejszych postaci życia teatralnego lat 50. i 60., pochodziła z Niemiec. Żyje do dziś i poniekąd jest bohaterką narodową. Stała się ofiarą ataku terrorystycznego na lotnisku w Monachium. Straciła wtedy nogę.
Jaki repertuar grali aktorzy Teatru Kameralnego?
Warto wspomnieć o sztuce młodego Mosze Szamira "Szedł przez pola". To była sztuka na modłę sowieckiego produkcyjniaka, o kibucu, ale powstała już w Izraelu i mówiła o tutejszym życiu. Z biegiem lat i Kameralny zaczął grać klasykę, teatry wymieniały się repertuarem i dziś trudno mówić o jakiejś specjalizacji, różnicach.
Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii?
Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Zmarł w zeszłym roku. W jego dramaturgii było coś z Felliniego. Wyrastała z poetyki jarmarku. Często wykorzystywał wątki baśniowe, swoimi bohaterami czynił królów, książąt, ale silnie związany był z rzeczywistością Izraela. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru, miał wspaniałe poczucie humoru. Za jedną z jego najważniejszych sztuk wypada uznać "Najokrutniejszy jest Król". Odbierano ją jako zawoalowaną satyrę na Ben Guriona. To były czasy, kiedy zaczęto pokpiwać z założyciela państwa Izrael, który był postacią nieco bolszewicką. W późniejszym okresie Aloni napisał wiele sztuk w czechowowskim klimacie, w tym "Ciocię Lizę". Zagrała ją właśnie Hana Rowina i była to jej ostatnia wielka rola w Habimie.
A Chanoc Levin?
Jest również poetą, reżyserem, objawił się w czasie wojny sześciodniowej w 1967 r. Zasłynął jako autor czarnych komedii, bardzo obscenicznych, lewicowych. Już pierwsza jego sztuka "Królowa wanny" wywołała polityczny skandal. Najogólniej mówiąc, Levin w groteskowy sposób przetworzył w niej mit ofiary Izaaka. Bodaj najważniejszy w historii Izraela, bo tu ciągle giną młodzi ludzie składani na ołtarzu ojczyzny. Przedstawiciele rządu, włącznie z ministrem obrony Mosze Dajanem opuszczali premierę trzaskając drzwiami. Levin był wtedy młodym chłopcem, ale przez ostatnie trzydzieści lat wyrósł na główną postać izraelskiego teatru, przy której zbladła gwiazda Aloniego.
Czy "Dybuk" An-skiego jest pierwszym ważnym dziełem teatru żydowskiego?
"Dybuk" powstał w jidysz i został przełożony na hebrajski przez jednego z twórców nowoczesnego hebrajskiego, słynnego poetę narodowego Bialika. Wcześniej jednak przełożono "Celestynę" Rojasa, który był marranem, Żydem hiszpańskim. Warto wspomnieć o komedii "Śmiech wokół małżeństwa", która powstała w XVII wieku we Włoszech, z licznymi wpływami comedia dell'arte. Została napisana w części po aramejsku. Jest to język pokrewny semickiemu. To główny język literatury talmudycznej. Przechowało się w nim wiele ksiąg Biblii. Dwadzieścia lat temu "Śmiech wokół małżeństwa" odnowił na scenie młody reżyser izraelski Omri Nican.
Nie byłoby współczesnego teatru izraelskiego bez odnowionego języka hebrajskiego. Kiedy rozpoczął się ten proces?
W latach 80. ubiegłego wieku. Po hebrajsku, a więc językiem Biblii, zaczęła mówić wtedy inteligencja żydowska. Już później osiadała w dzielnicy Tel Awiwu, która nazywa się Oazą Sprawiedliwości. Tam, na początku swojego pobytu w Izraelu, zamieszkał żydowski noblista Szmuel Josef Agnon.
Jakie są korzenie teatru w jidysz?
Jidysz był mieszaniną dolnoniemieckiego z naleciałościami słowiańskimi. Uprawiany w nim teatr przypominał jasełka i zrodził się dość późno, bo w wieku XVII i XVIII w polskich miasteczkach. Był związany z ludowym świętem głupców - Purim. Miał charakter jarmarczny. Jedną z jego głównych postaci stał się Hirszełe z Ostropola, postać zaczerpnięta z chasydyzmu, później pojawiająca się w opowiadaniach Babla, ktoś w rodzaju żydowskiego Dyla Sowizdrzała.
Czy jidysz jest dziś językiem martwym?
Jeszcze niedawno uważano, że jest na wymarciu, ale ostatnio odradza się. Można z niego zdawać maturę. Właśnie w tym roku obchodzona jest sto czterdziesta rocznica urodzin największego pisarza jidysz Szaloma Alejchema, również dramaturga. Bardzo dużo mówi się o nim w telewizji, jest także obecny w teatrze. Zwłaszcza w skupiskach żydowskich w Nowym Jorku, Buenos Aires, mniej w Londynie, bo Żydzi angielscy są silnie zasymilowani. Mało tam biedoty, a to właśnie biedota mówiła głównie w jidysz.
Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa?
Judaizm nie uznaje takiej kategorii jak fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Najbardziej tragiczna w potocznym mniemaniu postać biblijna, jaką jest Hiob, w porządku religijnym nie ma losu tragicznego. Nie ma też w Biblii absurdu, jest kara, ale i nagroda. Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków. A jednak żył w Aleksandrii Żyd zwany Ezechielem z Egiptu, który pisał sztuki na tematy biblijne, ale po grecku. Dlatego nie jest uważany za współtwórcę kultury żydowskiej, lecz hellenistycznej.
Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru?
Raczej pozostał negatywny. Nie interesują się teatrem, nie bywają w nim.
Czy dramaturgia polska jest chętnie grana przez izraelski teatr?
Wystawia się dużo sztuk. Niedawno Teatr Chanu zagrał w Jerozolimie "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Dwadzieścia lat temu grał ją Teatr Kameralny. Grany był Mrożek i "Kartoteka" Różewicza. Ale zdecydowanie silniejsze są jednak tradycje i wpływy rosyjskie.
Rozmawiał Jacek Cieślak
Joram Bronowski, ur. w 1948 r., od 1958 w Izraelu. Dziennikarz niezależnej gazety "Haarec". Krytyk literacki oraz tłumacz z literatur starożytnych, jak również z polskiego, francuskiego, angielskiego. Mieszka w Tel Awiwie. | Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu?
JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku.
Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii?
Nissim Aloni. W jego dramaturgii było coś z Felliniego. Wyrastała z poetyki jarmarku. wzbogacił język hebrajskiego teatru.
Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa?
Judaizm nie uznaje kategorii fatum. Teatr Uznawano za przejaw obcej tradycji Greków. |
MEDYCYNA
Nieporozumieniem jest twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych
Wątpliwa pochwała czerwonego wina
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków - piwa i wyrobów spirytusowych. Wino od wielu lat uznawane jest za najbardziej korzystny dla zdrowia napój alkoholowy. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma wciąż pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki.
Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Znani badacze Doll i Peto uważają, że jest ono odpowiedzialne w USA za 3 proc. zgonów z powodu nowotworów. Podejrzewa się, że zwiększa ryzyko takich chorób górnej części układu oddechowo-pokarmowego, jak rak jamy ustnej, gardła, krtani, przełyku, a także - raka wątroby. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy.
Trzy lampki wina lub dwa kufle piwa
W 1989 r. amerykańska Narodowa Akademia Nauk oświadczyła, że choć nie poleca jego konsumpcji, to przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna: 28 g czystego etanolu dziennie, czyli ponad dwa drinki, za które uznaje się napój zawierający 12 g czystego alkoholu (tj. 270 ml piwa, 100 ml wina oraz 30 ml napojów spirytusowych 40-proc.). Bardziej powściągliwe jest Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka. W 1996 r. opublikowało oświadczenie, że nawet umowne dwa drinki zwiększają ryzyko choroby nowotworowej.
Specjaliści od dawna spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. Ci sami badacze - Doll i Peto twierdzą, że wśród ponad 12 tys. lekarzy brytyjskich w wieku 48-78 lat, ogólna śmiertelność była niższa u tych, którzy pili nie więcej niż trzy drinki dziennie - czyli 36 g etanolu. Duńczycy stwierdzili, że najdłużej żyją mieszkańcy Kopenhagi spożywający od jednego do dwóch drinków dziennie. Można zatem przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g.
Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Nawet Duńczycy przyznają, że lepszym zdrowiem cieszą się mieszkańcy ich kraju, którzy wypijają 3-5 drinków w postaci wyłącznie czerwonego wina. Dotąd wiadomo było, że zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe.
W poszukiwaniu napoju Bogów
- Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego, czego nie można powiedzieć o piwie i napojach spirytusowych - twierdzi na łamach "British Medical Journal" dr Morten Grobaek z Instytutu Medycyny Prewencyjnej w Kopenhadze. Uczony tłumaczy to tym, że ulubiony trunek starożytnych Greków i Francuzów zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Nawet wina nie można zatem uznać za "cudowny napój Bogów".
Czerwone wino, jak Cabernet Sauvignon, faktycznie zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze i zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Substancje te znajdują się w skórce winogron, które są usuwane w początkowej fazie wyrobu białego wina. Dlatego mniej chroni ono przed arteriosklerozą, podobnie jak częste nawet spożycie ciemnych winogron, gdyż w czerwonym winie stężenie polifenoli jest znacznie większe.
Amerykanie wymyślili nawet tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Zresztą, badania specjalistów z Papworth Hospital w Cambridge, opublikowane na łamach "American Journal of Clinical Nutrition", wykazały, że Cabernet skuteczniej niż tabletki z polifenolami chroni przed zawałem serca. Abstynenci przekonują jednak, że do wyboru są też inne napoje, bogate w tego rodzaju dobroczynne substancje - zielona i czarna herbata.
Kontrowersyjny jest też tzw. paradoks francuski. Słynne badania sugerują, że Francuzi o jedną trzecią rzadziej umierają na chorobę niedokrwienną serca i zawały niż Walijczycy i jedną czwartą rzadziej niż Szkoci. Cieszą się lepszym zdrowiem, choć wcale nie odżywiają lepiej niż inni Europejczycy, gdyż spożywają dużo mięsa oraz tłustych serów, zawierających znaczne ilości szkodliwych tłuszczy pochodzenia zwierzęcego. Podobnie jest z Francuzkami: umierają na serce aż 5-6 razy rzadziej niż Walijki i Szkotki.
Mniej jednak mówi się o tym, że we Francji jest większa umieralność z powodu innych przyczyn niż choroba wieńcowa, jak nowotwory alkoholozależne, przewlekłe schorzenia wątroby, samobójstwa i wypadki komunikacyjne. Zastanawiające jest tylko, że kobiety w tym kraju rzadziej umierają na nowotwory. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż panie są o połowę bardziej zagrożone marskością wątroby. Inne badania sugerują, że szczególnie młode kobiety są bardziej narażone na raka.
Kultura rasy białej
Alkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol - nie tylko czerwone wino - ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu, który jest szkodliwy dla tętnic po utlenieniu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy: hamuje agregację płytek, nasila uwalnianie tkankowego aktywatora plazminogenu, zmniejsza poziom fibrynogenu. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie, np. zwiększa krzepliwość krwi. W Skandynawii powstało nawet określenie "poniedziałkowych" zatorowych udarów mózgu - po zaprzestaniu picia i wzrostu krzepliwości krwi.
Badania te pokazują, jak trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych, że tak powinni postępować nawet abstynenci. Obecnie przeważa raczej pogląd, że jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. Trzeba też pamiętać, że nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia. Wielu specjalistów woli zatem przemilczać korzyści, jakie wynikają nawet z picia czerwonego wina, a częściej mówią - i chyba słusznie - o zagrożeniach. Tym bardziej, że alkohol i tak jest częścią naszej kultury. | Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu. Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany. amerykańska Akademia Nauk przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna.
Specjaliści spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu. Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy od rodzaju trunku. coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego. Czerwone wino zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze.
Alkohol jest toksyną uszkadzającą serce. najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach. Więcej zalet ma umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol zwiększa stężenie we krwi dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki wykazuje odwrotne działanie. trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych. Obecnie przeważa raczej pogląd, że można zalecać picie alkoholu jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. |
POLSKA - EUROPA
Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować Unię Europejską jako partnera, a nie jako przeciwnika
Przyczynek do tematu
JERZY ŁUKASZEWSKI
Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską: niezmiernie trudne do rozwiązania problemy finansowe UE; zyskująca coraz więcej zwolenników opinia, że gruntowna reforma instytucjonalna UE musi poprzedzić jej rozszerzenie; zmiana rządu w Niemczech i odejście ekipy, dla której szybkie przyjęcie Polski do UE rysowało się jako obowiązek polityczny i moralny; coraz silniejszy opór beneficjentów budżetu unijnego, a zwłaszcza Hiszpanii, przeciwko rozszerzeniu UE itd.
Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać w nadchodzących miesiącach i latach. Wezmą w niej udział dziennikarze, politycy, ekonomiści, przedstawiciele grup interesów, profesorowie i duchowni. Niezmiernie ważnym jej składnikiem będzie dialog rządu ze społeczeństwem.
Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji.
1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów.
Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Nie jest ugrupowaniem mechanicznym, ale całością organiczną, opartą nie tyle na bliskości geograficznej, ile na powinowactwie kulturowym i zazębieniu doświadczeń historycznych. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności, nie znanej dotąd w stosunkach międzynarodowych i wyrażającej się m.in. w olbrzymich transferach finansowych z bardziej rozwiniętych państw członkowskich do mniej rozwiniętych. Decyzje organów Uniim - zgodnie z wolą państw członkowskich - mają dla tych ostatnich moc wiążącą w dziedzinach określonych przez traktaty. UE uzupełnia zasadę "suwerenności narodowej" zasadą dobrowolnie budowanej "suwerenności zbiorowej", aby zapewnić państwom europejskim miejsce odpowiadające ich interesom oraz ich specyfice w dzisiejszym świecie. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji, takich jak unia celna, do form bardziej zaawansowanych, takich jak unia walutowa (która stała się faktem 1 stycznia 1999 roku). Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych.
Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej, zapewniając trwały pokój i ustanawiając całkowicie nowe zasady współżycia między państwami i narodami. Integracja z UE będzie również doniosłym przełomem w historii Polski, przyspieszając jej rozwój gospodarczy i społeczny, stabilizując demokrację i gospodarkę rynkową, dając dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa, wiążąc ją politycznie i ekonomicznie z Zachodem, do którego kulturowo i duchowo należy od przeszło tysiąca lat, otwierając przed nią możliwości realnego oddziaływania na sprawy europejskie i światowe poprzez udział w organach unijnych.
2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego.
Porównywalne procesy zachodzą w Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej i świecie arabskim. W przeciwieństwie do czterech czy pięciu istniejących i potencjalnych supermocarstw, państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań ekonomicznych, technologicznych, energetycznych, środowiskowych, politycznych i społecznych końca XX i początku XXI wieku. Państwa Europy Zachodniej zrozumiały wkrótce po drugiej wojnie światowej konieczność integracji, tworząc - w postaci UE - sferę stabilności, intensywnej współpracy i dobrobytu. Przyszłe stosunki międzynarodowe - jeśli nie brać pod uwagę supermocarstw - będą coraz więcej dialogiem między organicznymi wspólnotami państw, a coraz mniej między poszczególnymi państwami, teoretycznie "suwerennymi", ale w gruncie rzeczy bezsilnymi i skazanymi na satelizację. Najbardziej żywotne interesy Polski wymagają więc, by nie pozostała na marginesie europejskiego procesu integracji, tzn. na marginesie UE.
3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to jednak państw mniej rozwiniętych - Irlandii, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Dzięki dostępowi do rynków unijnych, olbrzymiemu transferowi finansowemu oraz dostosowaniu do norm i rygorów unijnych kraje te dokonały większego postępu w ostatnich 15 - 20 latach niż w dwóch poprzednich stuleciach. Zyskały też znaczenie polityczne, o którym nie mogły marzyć przed przystąpieniem do Unii. Wegetujące dawniej na obrzeżach "rdzenia europejskiego", mają dziś możność sprawować - w regularnych odstępach czasu - przewodnictwo UE i wpływać na sprawy międzynarodowe. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE. Doświadczenie uczy ponad wszelką wątpliwość, iż rozszerzenie i upowszechnienie kontaktów z innymi kulturami wzmocniło świadomość własnych, niezbywalnych i niepowtarzalnych cech narodowych oraz przywiązanie do nich.
4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. U nas, bardziej niż w innych krajach, dyskusja na ten temat nie może koncentrować się wyłącznie, albo głównie, na materialnym porównaniu pierwszych z drugimi. Szwajcaria może sobie pozwolić na to, aby jeszcze przez pewien czas pozostać poza UE. Po pierwsze, jest jednym z najbogatszych państw świata. Po drugie, wszystkie państwa, z którymi graniczy, są członkami UE, co stanowi jedną z podstawowych gwarancji jej bezpieczeństwa. Polska, położona między Niemcami a Rosją, między UE a WNP, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości.
Koniunktura międzynarodowa, która przyniosła nam demokrację i niepodległość, nie będzie trwać wiecznie. Przyjdą nowe kryzysy i nowe zagrożenia. Polska o wiele bardziej niż Francja, Włochy albo Hiszpania potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również na płaszczyźnie niematerialnej: w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski. Koszt odbudowy demokracji, niepodległości i gospodarki rynkowej w naszym kraju był nieporównywalnie większy od kosztu, którego wymaga nasza integracja z Unią. Niemniej Polacy wzięli go na siebie, ponieważ byli świadomi jego historycznej doniosłości. Poniosą również koszt integracji z UE, jeżeli debata narodowa pozwoli im zrozumieć, iż chodzi o przełom porównywalny z tym, co miało miejsce w 1989 roku.
5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej. Polacy powinni wiedzieć, jakie siły duchowe i polityczne od początku stały za tym procesem, a jakie były mu przeciwne. Dużym błędem jest sądzenie, że historia to tylko przeszłość, że odeszła, nie zostawiając śladów, że nie ma większego znaczenia dzisiaj. Historia jest rzeczywistością żywą, wciąż obecną wśród nas, określającą naszą tożsamość, nasze postawy i wybory, nasze sympatie i antypatie.
Ludzie, którzy wśród ruin i chaosu okresu powojennego zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu Francji, Niemiec, Włoch i innych krajów. To oni wyciągnęli logiczne konsekwencje z dwóch wojen światowych i zaczęli budować przyszłość na tym, co łączy narody europejskie, a nie na tym, co je dzieli. Ludzi tych, którym patronował aktywnie papież Pius XII, motywowało żywe wspomnienie reformy jedności europejskiej, która istniała w chrześcijańskim średniowieczu.
Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne, m.in. dlatego właśnie, że rysowała im się ona jako "Europa watykańska". To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni - podobnie jak to, iż większość krajów UE jest dziś rządzona albo współrządzona przez partie socjaldemokratyczne - nie zmienia istoty i znaczenia procesu integracji, świadczy natomiast o słuszności i sile idei europejskiej. Obecna sytuacja polityczna na zachodzie Europy jest wynikiem wahadłowego ruchu historii. Naturalną koleją rzeczy zmieni się za parę lat. Dzieło zjednoczenia Europy wpisuje się w logikę historii - jeśli istnieje logika historii. Dlatego rządy i konstelacje partyjne mijają, a dzieło trwa.
6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych". Pośpiech i bezustanna pogoń za sensacją nie pozwalają im często dostrzec nurtu głębszego i przekazać czytelnikom tego, co istotne. Jest oczywiste i naturalne, że w UE państwa członkowskie, regiony, miasta, grupy nacisku, partie polityczne, pracodawcy, pracobiorcy itd. bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości. Bez niego nie byłyby możliwe kolejne postępy jakościowe, a zwłaszcza niedawne utworzenie unii walutowej, wymagające ogromnego wysiłku, dyscypliny i niemałego kosztu społecznego. Bez niego Unia nie byłaby zjawiskiem wyjątkowym pośród innych ugrupowań międzynarodowych. Bez niego Polska nie miałaby żadnych szans na wejście do Unii.
Z drugiej strony, w świetle niektórych informacji prasowych, Unia - a w szczególności jej egzekutywa, czyli Komisja Europejska - rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja, równie ociężała, co pedantyczna. W rzeczywistości cały personel Komisji - urzędnicy, tłumacze, sekretarki, portierzy, gońcy i kierowcy - liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. A nie można zapominać, że UE ma 370 milionów mieszkańców. Zespół urzędniczy Komisji składa się - jak każde zbiorowisko ludzkie - z osób różnego pochodzenia, różnego charakteru, mniej i bardziej sympatycznych. Ale w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji, pracująca nad sprawami nader trudnymi i skomplikowanymi, ożywiona duchem "wspólnotowym". Dziś reprezentuje interesy Unii jako całości oraz interesy obecnych państw członkowskich. Jutro będzie reprezentować interesy Polski.
Z administracją tą negocjujemy sprawę naszego przystąpienia do UE. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. W negocjacji międzynarodowej stoją naprzeciw siebie ludzie z krwi i kości, nie jakieś anonimowe aparaty. Psychologia odgrywa w niej rolę trudną do przecenienia. Pierwszym warunkiem zrozumienia i uwzględnienia naszego stanowiska, naszych potrzeb i naszych celów przez stronę unijną jest okazanie przez nas zrozumienia dla tego, czym jest Unia, jaki jest rzeczywisty margines manewru i co można naprawdę wynegocjować. Jeżeli w nadchodzących miesiącach i latach naszym negocjatorom uda się zyskać szacunek i sympatię partnerów unijnych, to być może jeszcze raz powtórzy się jedna z tych sytuacji, do których zawsze zmierzał Jean Monnet i dzięki którym stała się możliwa integracja europejska: dwie ekipy reprezentujące na początku trudne do pogodzenia punkty widzenia zamienią się stopniowo w jeden zespół, zmierzający do osiągnięcia wspólnego celu wspólnym wysiłkiem.
Autor był w latach 1990 - 1996 ambasadorem RP we Francji. | UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. cały personel Komisji liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera. |
AFERA
Kulisy aresztowania prezesa Oceanu SA
Jak budżet stracił setki milionów
IWONA TRUSEWICZ I ANITA BŁASZCZAK
Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie Wiesława M., głównego akcjonariusza i do 1 marca prezesa giełdowej spółki Ocean Company SA, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. Zdaniem prowadzących dochodzenie budżet państwa miał na nich stracić ponad sto milionów złotych. Wiesław M. został zatrzymany przez olsztyńską policję w swojej podwarszawskiej willi, której adres nie figurował w żadnej ewidencji.
Policyjny konwój przewiózł prezesa do Olsztyna, gdzie Sąd Rejonowy wydał 24 lutego nakaz tymczasowego aresztowania na trzy miesiące. Aresztowanie Wiesława M. związane jest z prowadzonym od października ubiegłego roku śledztwem Komendy Wojewódzkiej Policji w Ol- sztynie. Zdaniem policji aresztowany prezes Oceanu jest jednym z mózgów i pomysłodawców tzw. łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych, jaki funkcjonował od 1998 do końca 1999 roku. Na razie straty, które poniósł budżet, oceniane są na ponad sto milionów złotych, choć według niektórych źródeł mogą być one kilka razy większe.
W łańcuchu uczestniczyło dziewiętnaście firm z dawnych województw elbląskiego, olsztyńskiego, ciechanowskiego, toruńskiego, wrocławskiego i warszawskiego. Czternaście z nich było zakładami pracy chronionej. Zdaniem prowadzących dochodzenie wśród firm uczestniczących w fikcyjnych transakcjach była m.in. największa w Toruniu dyskoteka (także z.p.ch.) oraz producent wody mineralnej Evita SA z Biskupca (woj. warmińsko-mazurskie).
Wiesław M., założyciel i główny akcjonariusz Ocean Company SA (64,4 proc. akcji i 70,57 proc. głosów na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy), ma także 15 proc. akcji Evity, która do grudnia ubiegłego roku była zakładem pracy chronionej. Należy do niego również 90 proc. udziałów w spółce inwalidzkiej Wolność z Elbląga.
Przepływ faktur
Na początku i na końcu łańcucha stała firma nie zatrudniająca inwalidów. Zakładała ona filię za granicą, na przykład w Tajlandii, i sprowadzała stamtąd towar. Transakcje polegały na przepływie faktur, a nie towarów.
Następnie ten sam nieistniejący towar kupowały i odsprzedawały między sobą zakłady pracy chronionej, które nie płaciły VAT, ale jego równowartość odprowadzały do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON). Od połowy 1998 roku PFRON zwracał firmom 75 proc. wpłaconego podatku w postaci subwencji. Im wyższe były obroty firm, tym wyższa okazywała się subwencja.
Uczestnicy łańcucha obracali także własnymi nieruchomościami, handlowali między sobą tymi samymi samochodami osobowymi i ciężarowymi. Śledczy mają faktury, z których wynika, że ten sam towar jednego dnia zdążył być kupiony, zmagazynowany i sprzedany między trzema zakładami.
Sprowadzoną z Dalekiego Wschodu pastę do zębów (bez atestu) uczestnicy systemu sprzedali do Rosji. Zdaniem prowadzących dochodzenie sprzedaż za granicę służyła gromadzeniu pieniędzy na prywatnych kontach kilku osób.
Evita jak huta
Od połowy roku 1999 zostały zlikwidowane subwencje z PFRON. Wprowadzono jednak wówczas nowy mechanizm wsparcia zakładów pracy chronionej. Z należnego podatku VAT odprowadzanego do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych firma będąca z.p.ch. mogła, przy dużych obrotach, pozostawić u siebie kwotę równą 1950 zł na jednego zatrudnionego. Im więcej firma zatrudniała ludzi, tym więcej pieniędzy mogła zatrzymać.
Kontrolerzy Urzędu Kontroli Skarbowej z Olsztyna ustalili, że z.p.ch. Evita SA oraz jej spółka córka Evita Service zatrudniały jesienią 1999 roku 6700 osób w kilku oddziałach utworzonych przede wszystkim na południu kraju (woj. śląskie). Pracownikami oddziałów byli chałupnicy inwalidzi, którzy za minimalną płacę krajową (650 zł brutto) produkowali materiały reklamowe (torby, czapki).
Zdaniem prowadzących dochodzenie oraz urzędników skarbowych dzięki tak dużemu zatrudnieniu oraz dużym obrotom z udziału w łańcuchu handlowym Evita mogła otrzymać z PFRON co miesiąc kwoty równe liczbie zatrudnionych pomnożonej przez 1950 zł (ponad 13 mln zł).
Zdaniem Urzędu Kontroli Skarbowej kwota główna zobowiązań Evity wobec budżetu państwa wynosi ponad 20 mln zł bez odsetek i kar. Urząd skarbowy zajął konta spółki.
W grudniu 1999 roku Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych, odebrała Evicie status z.p.ch. Spółka odwołała się od decyzji. Odwołanie czeka na rozpatrzenie. W piątek nie udało nam się skontaktować z członkami zarządu Evity.
Prezesa Wiesława M. reprezentuje dwóch adwokatów. Teresa Grzymska z Olsztyna i Wojciech Tomczyk z Warszawy. Mecenas Tomczyk był od czerwca 1989 do września 1990 roku wiceministrem sprawiedliwości (ministrem był wtedy Aleksander Bentkowski).
Prowadzący sprawę prokurator Piotr Miszczak odmówił "Rz" zgody na rozmowę z Wiesławem M. Ostatni raz rozmawialiśmy z prezesem M. na początku lutego, kiedy urząd skarbowy zajął majątek należącej do M. spółki Wolność z Elbląga (potem konta zostały odblokowane i Wolność dalej produkuje słodycze).
Zapytany o fikcyjny handel, Wiesław M. powiedział wtedy:
- Jak można zarzucić spółce pozorne transakcje, jeżeli był towar, byli klienci i dokumenty kupna-sprzedaży, dokumenty kontroli granicznej. Poza tym podatki były płacone, a pieniądze inwestowane.
Co ma Ocean do wody (mineralnej)
Obecny prezes Ocean Company Jerzy Wolak podkreśla, że spółka nie ma nic wspólnego ani z aresztowaniem byłego prezesa i większościowego akcjonariusza, ani ze stawianymi mu zarzutami. Zarzuty dotyczą bowiem okresu, w którym Ocean Company SA nie był jeszcze zakładem pracy chronionej (ten status spółka ma od 30 września 1999 r.). Zapewnia, że dotychczas spółka nie uzyskała żadnych zwrotów VAT i subwencji wynikających z tego statusu. Prezes Wolak dodaje, że Ocean miał w ostatnich dwóch latach kilka kontroli skarbowych, które nie wykryły żadnych nieprawidłowości.
Jednak zarzuty olsztyńskiej prokuratury dotyczą m.in. Evity, która do niedawna, bo do 14 lutego, była spółką powiązaną z Oceanem. Ocean miał 15 proc. jej akcji.
W październiku 1999 roku Ocean SA poinformował w komunikacie podpisanym przez Jerzego Wolaka o podpisaniu z Evitą umów dotyczących transakcji o łącznej wartości 70 mln zł. Komunikat wyjaśniał, że transakcje dotyczą granulatu i polimeru butelkowego PET (do produkcji popularnych butelek PET). Według Jerzego Wolaka Evita miała dobre dojścia do producentów granulatu i kupowała go w dużych ilościach, sprzedając następnie Oceanowi, który rozprowadzał surowiec wśród producentów PET. 14 lutego bieżącego roku Ocean poinformował, że prawie wszystkie akcje Evity wniósł aportem do swej spółki zależnej specjalizującej się w handlu hurtowym Ocean King, w której ma 100 proc. udziałów. Zachował sobie dziesięć akcji - jak wyjaśnia Jerzy Wolak - na wszelki wypadek.
Zaginiony list
Prezes Wolak podkreśla, że Ocean nadal nie dostał żadnej oficjalnej informacji z prokuratury ani z sądu o aresztowaniu byłego prezesa i akcjonariusza. - Wiemy o tym tylko z mediów. Zapewniam, że dotychczas firma Ocean Company nie dostała zawiadomienia w tej sprawie. Nie mamy więc nawet prawa wydawać żadnego komunikatu - tłumaczył w piątek po południu Jerzy Wolak, dodając, że spółka nie naruszyła prawa o obrocie papierami wartościowymi. (Zgodnie z nim za zatajenie istotnych informacji o bieżących wydarzeniach w spółce grozi do pięciu lat pozbawienia wolności i do 5 mln zł grzywny).
Jak dowiedziała się "Rz" w Wydziale Karnym Drugim Sądu Rejonowego, na prośbę Wiesława M. sąd 24 lutego wysłał powiadomienie o aresztowaniu prezesa Wiesława M. pod adresem: "zarząd spółki Jerzego Wolaka, ul. Rydygiera 12, Warszawa", a więc pod adresem Oceanu. Jacek Socha, przewodniczący Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, poinformował w piątek, że Komisja zbada, czy Ocean Company nie złamała obowiązków informacyjnych o aresztowaniu byłego prezesa.
Ocean Company, który debiutował na giełdzie wiosną 1996 roku jako spółka specjalizująca się w handlu hurtowym i detalicznym, wprawdzie nadal prowadzi niewielką sieć około 25 sklepów i hurtowni (tekstylia, zabawki, kosmetyki), ale coraz aktywniej działa w innych branżach. Firmy, w których ma udziały, zajmują się inwestycjami w nieruchomości (m.in. Ocean-Investment), produkcją spirytusu odwodnionego (Agro-Eko) czy sidingu (Crane Plastic Poland). W 1999 roku Ocean zanotował bardzo dużą poprawę przychodów ze sprzedaży (o 142 proc. - do 222,6 mln zł.) i zysku netto (prawie dwukrotny wzrost - do 8,9 mln zł). Tak dobre wyniki spółka wyjaśniała kontraktami na import paliw (od końca września 1999 roku ma koncesję na obrót paliwami) oraz dużym kontraktem na eksport konserw na Wschód. | Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie Wiesława M., głównego akcjonariusza i do 1 marca prezesa spółki Ocean Company, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. Zdaniem policji prezes Oceanu jest jednym z mózgów łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych. straty, które poniósł budżet, oceniane są na sto milionów złotych.W łańcuchu uczestniczyło dziewiętnaście firm. Czternaście z nich było zakładami pracy chronionej.
Na początku i na końcu łańcucha stała firma nie zatrudniająca inwalidów. Zakładała ona filię za granicą i sprowadzała stamtąd towar. Transakcje polegały na przepływie faktur, a nie towarów. ten nieistniejący towar kupowały i odsprzedawały między sobą zakłady pracy chronionej, które nie płaciły VAT, ale jego równowartość odprowadzały do PFRON. PFRON zwracał firmom 75 proc. wpłaconego podatku w postaci subwencji.
Od połowy roku 1999 zostały zlikwidowane subwencje z PFRON. Wprowadzono nowy mechanizm wsparcia zakładów pracy chronionej. Z należnego podatku VAT firma będąca z.p.ch. mogła, pozostawić u siebie kwotę równą 1950 zł na jednego zatrudnionego. z.p.ch. Evita SA oraz jej spółka córka Evita Service zatrudniały 6700 osób. Evita mogła otrzymać z PFRON co miesiąc ponad 13 mln zł.
Obecny prezes Ocean Company Jerzy Wolak podkreśla, że spółka nie ma nic wspólnego ani z aresztowaniem byłego prezesa, ani ze stawianymi mu zarzutami. Zarzuty dotyczą bowiem okresu, w którym Ocean Company nie był zakładem pracy chronionej. Jednak zarzuty prokuratury dotyczą Evity, która była spółką powiązaną z Oceanem. Ocean miał 15 proc. jej akcji.
Prezes Wolak podkreśla, że Ocean nie dostał żadnej oficjalnej informacji o aresztowaniu byłego prezesa. Jak dowiedziała się "Rz", sąd wysłał powiadomienie o aresztowaniu Wiesława M. pod adresem Oceanu. |
BUDŻET 2000
Posłowie bardziej pamiętali o swoich wyborcach, niż o potrzebach kraju
Co winien żubr, że nie żyje na Podkarpaciu
RYS. MARCIN CHUDZIK
KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA
Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych.
Zarówno w trakcie kilkutygodniowych prac, jak i w momencie podejmowania ostatecznych decyzji komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad głównymi pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze.
Nie były to zresztą wielkie pieniądze. W tym roku komisja postanowiła niemal w pełni zawierzyć rządowym wyliczeniom, więc kwota, na jaką obcięła wydatki niektórym resortom i instytucjom, nie przekroczyła 66 mln zł. Dla porównania: rok temu posłowie znaleźli oszczędności na ponad 220 mln zł, dwa lata temu - na 278 mln zł, trzy lata temu - na prawie 650 mln zł.
Z oświaty na oświatę
Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Przy zaplanowanym na przyszły rok prawie 4,7-mliliardowym budżecie policji była to kropla w morzu.
Ktoś mógłby spytać: a GROM? Przecież komisja zwiększyła budżet tej jednostki o ponad 8 mln zł. To prawda, tyle że jednocześnie zabrała je z wydatków na... bezpieczeństwo publiczne. Było to więc tylko zwykłe przesunięcie, spowodowane przeniesieniem GROM z jednego resortu (MSWiA) do drugiego (MON).
Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. Najpierw członkowie komisji zgodnie przyznawali, że wydatki na szkoły i opiekę zdrowotną nie wystarczają na pokrycie potrzeb, gdy jednak doszło do ostatecznych decyzji, zwiększyli środki na Internet w gimnazjach, zabierając je z... rezerwy na reformę oświaty. Natomiast zaplanowana przez rząd druga rezerwa - na działania osłonowe i restrukturyzację w ochronie zdrowia - posłużyła komisji za doskonałe źródło, z którego można było sfinansować wydatki na wybrane szpitale w wybranych województwach.
Zabrać żubrom, dać Bieszczadom
Nie był to jedyny przejaw partykularyzmu. Właściwie dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie.
Bez najmniejszego zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego (propozycji dotyczących tego regionu było więcej, ale często sprowadzały się do jednego wniosku, rozpisanego pod kilkoma pozycjami). To nic, że posłowie, przyznając większe środki na zabytki podkarpackie, zabierali jednocześnie pieniądze zabytkom krakowskim, a zwiększając wydatki na trzy przejścia drogowe na Podkarpaciu, zmniejszali jednocześnie środki na przejścia drogowe w całej Polsce. Nie pamiętali przy tym lub nie chcieli pamiętać, że jedno z tych trzech przejść, w Korczowej, dostało już w tym roku dodatkowe środki, które miały wystarczyć na dokończenie jego budowy.
Absurdalna była propozycja odebrania miliona złotych Krajowemu Centrum Doradztwa, Rozwoju Rolnictwa i Obszarów Wiejskich, by pieniądze te przekazać na doradztwo rolnicze w województwie podkarpackim. Jeszcze bardziej groteskowo brzmiało uzasadnienie: pozostawienie środków w Krajowym Centrum byłoby przejawem centralizacji, a my jesteśmy za decentralizacją (jednocześnie wnioskodawcy zapomnieli, że rok temu nie sprzeciwiali się, by wydatki na to samo Krajowe Centrum Doradztwa zwiększyć aż trzynastokrotnie). Trudno odmówić słuszności ich obecnej argumentacji, ale dlaczego akurat decentralizacja miałaby oznaczać przesuwanie środków do jednego województwa?
Nie inaczej trzeba ocenić propozycję, by pół miliona złotych zabrać Białowieskiemu Parkowi Narodowemu i przekazać go dwóm innym parkom: Bieszczadzkiemu i Magurskiemu. Wnioskodawcy argumentowali, że chcieliby, aby dodatkowe środki posłużyły na odbudowę stacji meteorologicznej na bazie upadłego Igloopolu. Dlaczego akurat miałoby to się odbyć kosztem białowieskich żubrów?
Wy nas - my was
Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic: ani na straż pożarną, ani na inspekcje sanitarne i weterynaryjne, pomoc społeczną i wiele innych dziedzin życia. Za to mieszkańcom pozostałych regionów powodzi się nadzwyczaj dobrze.
Ale można też było dojść do innej konstatacji: im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" choćby kilku z nich. Zwłaszcza jeśli uda się to zrobić na zasadzie wymiany: wy nam poprzecie przejście graniczne na Podkarpaciu, my pomożemy wam dostać więcej pieniędzy na regionalny ośrodek pomocy społecznej na Podlasiu.
Wskutek takich lub podobnych układów grupa posłów z województwa podkarpackiego wywalczyła dla swojego regionu 26 mln zł. To więcej, niż dostała policja, i więcej, niż otrzymała oświata w całej Polsce.
- Zdziwiłabym się, gdyby w drugim sejmowym czytaniu budżetu nie zebrały się grupy posłów z innych województw, by złożyć wnioski o zwiększenie wydatków w ich regionach - podsumowała postępowanie kolegów posłanka UW Helena Góralska.
Nie czas na założenia
Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie chodzi o to, by z góry podważać resortowe wyliczenia (tak jak to robili kilka dni później posłowie opozycyjnego SLD), ale można było przynajmniej spytać przedstawicieli ministerstwa, czym uzasadniają tak duży optymizm i jakie wyjścia awaryjne przewidują na wypadek, gdyby wskaźniki wyraźnie się pogorszyły. Na nic zdały się pytania dwojga posłów Unii Wolności (Heleny Góralskiej i Andrzeja Wielowieyskiego) oraz posła PSL (Mirosława Pietrewicza), skoro ich dociekliwości nie wsparli koledzy z AWS.
Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Wielu z nich ograniczyło się jedynie do prezentacji danych liczbowych i mało brakowało, by bez zastrzeżeń "przeszedł" budżet takich instytucji, jak Państwowa Inspekcja Pracy czy Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Nie budził podejrzeń sprawozdawcy ani planowany zakup 40 samochodów przez PIP, ani koszty budowy siedziby tej inspekcji we Wrocławiu, ani nawet brak informacji o przewidywanym wzroście płac.
Idealnie wypadł w ocenie innego posła sprawozdawcy złożony w ostatniej chwili plan finansowy PFRON. Dopiero później okazało się, że nie ma w nim wielu istotnych danych o planowanych na 2000 rok wydatkach, a z tych, które PFRON przedstawił, wynikało, iż niektóre formy jego działalności będą... zanikać (na przykład tworzenie miejsc pracy, dofinansowanie usług transportowych dla niepełnosprawnych dzieci i młodzieży). W przypadku instytucji, która miałaby w 2000 roku wydać 1,6 mld zł, a oprócz tego trzymać 305 mln zł w bonach skarbowych, ponad 51 mln w akcjach i przeszło 79 mln zł na rachunkach bankowych, informacja o ograniczaniu niektórych form pomocy dla niepełnosprawnych mogła wydawać się co najmniej dziwna.
Pokrzyczymy, darujemy
Ale nawet tam, gdzie od początku pojawiały się zastrzeżenia, komisja w swoich ostatecznych decyzjach nic nie zmieniała. Czasami czyniła wręcz odwrotnie. Z niezrozumiałych względów przyznała na przykład dodatkowy milion złotych Urzędowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć zastrzeżeń do słabych efektów pracy tej instytucji miała niemało.
Po wielokrotnym ponaglaniu rządu, by uregulował wszystkie zaległe zobowiązania z tytułu przynależności Polski do międzynarodowych organizacji, posłowie postanowili ostatecznie... obciąć budżet MSZ o 20 mln zł zaplanowanych właśnie na te składki.
Po ujawnieniu bulwersujących informacji o trzydziestopięciomilionowym środku specjalnym w Urzędzie Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (trzykrotnie wyższym niż środki z budżetu państwa na funkcjonowanie tej instytucji), jeden z posłów postanowił złożyć wniosek o... zwiększenie budżetu UNFE o 10 mln zł (na szczęście wniosek nie uzyskał większości w komisji).
Właściwie tylko w przypadku Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji posłowie zachowali się konsekwentnie, krytykując i ostatecznie obcinając budżet tej instytucji o prawie 22,8 mln zł.
Idealnie też nie bywało
Niekonsekwencji podczas tegorocznych prac sejmowej komisji było znacznie więcej. Nie twierdzę, że w latach poprzednich było idealnie. Zasadą kilku ostatnich budżetów stało się na przykład lukrowanie prognoz dotyczących dochodów tylko po to, by zawyżone "papierowe" wpływy przekazać na z góry upatrzone cele. W tym roku - trzeba przyznać - dzielenia skóry na niedźwiedziu nie było. Nie było też zwiększania wydatków na własne diety i biura poselskie, przy jednoczesnych cięciach wydatków na płace w innych urzędach. A tak zdarzyło się rok temu. Ale nie sposób też nie zauważyć, że gdy dzielono wówczas budżetowe nadwyżki, dostawali je rolnicy, uczniowie i chorzy w całym kraju. Nie tylko na Podkarpaciu. | Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych. komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze. Bez zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego. |
UKRAINA
W zniszczonej podczas osunięcia ziemi wiosce prezydent Leonid Kuczma już wygrał październikowe wybory
Przedwyborczy kataklizm w Kostyńcach
Po wiosennych ulewnych deszczach namokłe warstwy ziemi oddzieliły się od leżących poniżej pokładów gliny i zaczęły się zsuwać po zboczu.
FOT. PIOTR KOŚCIŃSKI
PIOTR KOŚCIŃSKI
z Czerniowiec
Tę straszną noc zapamiętają wszyscy. Ziemia huczała, domy trzeszczały, zawalały się ściany. W niewielkiej wiosce koło Czerniowiec osunął się grunt, niszcząc 120 gospodarstw. Prawdziwy koniec świata. A jednak Kostyńce na tej tragedii zyskały.
Kostyńce. Czterdzieści kilometrów na zachód od miasta Czerniowce na Ukrainie, kilkanaście kilometrów od Prutu, ze trzydzieści - od dawnej przedwojennej granicy rumuńsko-polskiej niedaleko Śniatynia. Teren jest górzysty, wioska położona na stoku niewielkiego gliniastego wzgórza. To właśnie tu w nocy z 17 na 18 marca tego roku wydarzyła się największa w ostatnich latach tragedia w obwodzie czerniowieckim. Część zbocza osunęła się, niszcząc domy i drogi, pola i sady. Natychmiast zorganizowano pomoc, przyjechali żołnierze. Ewakuowano ludzi i dobytek. Na szczęście dla poszkodowanych rozmiary katastrofy nie były wielkie, a przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi - wyjątkowa rzecz nie tylko na Ukrainie - każdy z nich dostał od państwa spore odszkodowanie za zniszczone mienie.
Ale zniszczeniom nie ma końca. Ziemia wciąż się osuwa, małe szczeliny się powiększają, zamieniają się w rozpadliny. Domy pękają dalej, a geolodzy ostrzegają: wciąż jest niebezpiecznie. W obwodzie czerniowieckim takich niebezpiecznych miejsc są setki.
Ziemia wokół dudniła
Niewielki budynek został zniszczony niemal całkowicie. W środku - ruina, potrzaskany dach oparł się na szczątkach ścian. Starsza kobieta o pomarszczonej twarzy czegoś szuka, przeciska się pomiędzy zwałami cegieł i drewnianymi belkami ze zniszczonego dachu. - To mój dom - odpowiada, wycierając rękawem łzy. - Jak to było? Ano, zaczęło trzeszczeć, łamać się, ziemia wokół dudniła, to uciekłam...
Teraz mieszka u rodziny, ale gdy tylko może, wraca do swej wsi. Za zniszczony dom dostała 12 tys. hrywien (około 12 tysięcy złotych). Nie kupiła nowego, choć taka kwota powinna wystarczyć na niewielki dom. Ale trudno tak po prostu odejść, zostawić coś, co się przez tyle lat budowało, zamieszkać samej w nowym miejscu.
Niedaleko, przy dziwacznie spękanej wiejskiej drodze, stoi inny budynek. Dwóch mężczyzn pracowicie odrywa deski i drewniane podpory dachu. Trzeci wyciąga z desek pordzewiałe gwoździe - może się jeszcze przydadzą.
- Trzeba się stąd wynosić - mówi właścicielka zrujnowanego domu. - Bóg chyba nas pokarał za grzechy... A w Kostyńcach mieszkać nie chcę. Ziemia ciągle się rusza, szczeliny w murach domu i budynków gospodarskich coraz szersze. A i gaz jakiś spod ziemi się wydobywa, ludzie na gardło chorują, liście żółkną... Tu już się żyć nie da.
Dostała 19 tysięcy hrywien odszkodowania. - I co ja za to porządnego kupię? Ceny poszły w górę - żali się. - Teraz co najmniej siedem tysięcy dolarów chcą za dom.
Nawet dla tych, którzy nie ucierpieli, katastrofa oznaczała koniec bardzo trudnych, ale względnie spokojnych czasów.
Zdradliwe rozpadliny
- W Bukowinie (obwód czerniowiecki zajmuje jej północną część - przyp. red.) zarówno wypadki osunięć gruntu, jak i powodzie to rzeczy normalne - mówi Wacław Skibickyj, szef obwodowego Zarządu ds. Sytuacji Nadzwyczajnych. - Cztery lata temu ziemia "ruszyła" w Czerniowcach przy ulicy Odesskiej. W obwodzie jest półtora tysiąca takich zagrożonych miejsc. Najniebezpieczniejsze są rejony górskie, w tym storożyniecki. Właśnie tam leży wieś Kostyńce.
Zastępca naczelnika, Walerij Koncewycz, wyjaśnia przyczynę osuwania się terenu. - Na twardej glinie leży warstwa ziemi. W tym roku poziom wód gruntowych z powodu ulewnych deszczów znacznie się podniósł. Namokła ziemia oddzieliła się od gliny. Pomógł silny wiatr... - mówi. - W Kostyńcach ziemia osuwała w promieniu ośmiuset metrów.
Akcję ratunkową prowadziły dwa bataliony Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych. W trudnych warunkach - śnieg z deszczem, zniszczone drogi, zdradliwe rozpadliny - ratowały ludzi i ich dobytek. Nikt nie ucierpiał, ale straty były duże.
- Geolodzy mają ocenić, czy niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Wtedy w Kostyńcach będzie można żyć normalnie - wyjaśnia naczelnik Skibickyj. Ale do samej wioski docierają sprzeczne wieści. - Mówią nam, że cała wioska ciągle będzie się przesuwać: najpierw będzie "jechać" naprzód, a potem trochę się cofać, i tak w kółko - mówi Leontyna Krusznicka, pracownica rady.
We wsi nikt nie wie, czy specjaliści próbują coś zrobić na wypadek, gdyby historia miała się powtórzyć. Kiedy wycina się las na zboczu, jedni twierdzą, że to źle, bo korzenie utrzymywały ziemię, a teraz wierzchnia warstwa "zjedzie" w dół. Inni mówią, że dobrze, bo pod ciężarem drzew ziemia znów mogłaby zacząć się obsuwać.
Dary podzieliły Kostyńce
W Kostyńcach nic nie będzie już takie jak dawniej. Choć tragedia nie dotknęła wszystkich, to przecież wpłynęła na życie wioski.
Mieszka tu ponad tysiąc osób, niemal sami Ukraińcy, choć w obwodzie żyje wielu Rumunów (przed wojną należał do Rumunii). Kiedyś był tu sprawnie działający (podobno) kołchoz, do którego należały wspaniałe, głównie czereśniowe sady. Teraz jest bankrutująca od czterech lat prywatna "agrofirma", która miesiącami nie płaci pensji swym pracownikom. Jest szkoła podstawowa i nawet malutka szkoła muzyczna - w tym roku skończyło ją sześciu uczniów. Jest też kilka sklepów. Ot, wioska położona na uboczu głównych dróg.
Wioska się podzieliła na tych, których dotknęła "ziemna" katastrofa, i pozostałych. Poszkodowani dostali mnóstwo darów - żywność, odzież - i pieniądze. Jak na biedną ukraińską wieś - ogromne pieniądze! - Ludzie są zadowoleni - mówi naczelnik Skibickyj. - Żyjemy jak Cyganie, ale ludzie są zadowoleni - zgadza się Leontyna Krusznicka.
Przed radą wiejską stoi tablica informacyjna z dziesiątkami poprzyklejanych karteczek - ofert sprzedaży domów w bliższych i dalszych wioskach. Kilkanaście osób postanowiło pozostać w Kostyńcach, ponad pięćdziesiąt zdecydowało się przenieść dalej, kilkanaście kupiło działki i się buduje. Inni czekają. Ceny domów w okolicy po nagłym wzroście podobno zaczęły spadać - nagły i niespodziewany boom się skończył.
Poszkodowani liczą tymczasem na kolejne dary, kolejne ulgi. A i reszta wsi ma nadzieję, że i jej coś się trafi, tym bardziej że zagrożone są całe Kostyńce. 120 rodzinom obiecano, że jeśli ich dzieci właśnie teraz kończą szkołę, to jako pierwsze będą przyjmowane na studia. Reszta wsi chciałaby, żeby dotyczyło to wszystkich.
Nauczycielka z miejscowej szkoły żali się pani Leontynie, że ze spisu uprzywilejowanych dzieci skreślono dziewczynę, która skończyła naukę w zeszłym roku, nie dostała się na studia i teraz znów chce próbować. - Też powinna być na liście! - mówi. - Ale szkołę skończyła rok temu - oponuje Leontyna Krusznicka. - Przecież będzie zdawać teraz... - tłumaczy nauczycielka.
- Wszyscy chcieliby jakoś skorzystać na tej małej katastrofie. I nasza wieś, i sąsiednie wioski - wzdycha pani Krusznicka. - A jeśli ktoś ma jakieś pretensje, to do nas, do rady wiejskiej.
Odszkodowania i wybory
A do Kostyńców zawitała wielka polityka. Prezydent we wsi! Wacław Skibickyj podkreśla, że jest to chyba jedyna wieś, do której dwukrotnie przyjechał prezydent Leonid Kuczma, a także szefowie resortów, z samym ministrem do spraw sytuacji nadzwyczajnych Wasylem Durdyńcem. To zdarza się bardzo rzadko.
W Kostyńcach same odszkodowania wyniosły ponad 2 miliony hrywien. Wypłacono je z kasy państwowej. Poszkodowani otrzymali również pomoc rzeczową za dobrych kilkadziesiąt tysięcy. Mieszkańcy wsi zatopionych podczas ubiegłorocznej powodzi na Zakarpaciu tyle nie dostali, po rozmaitych małych ziemnych katastrofach w obwodzie czerniowieckim w ogóle nie przyznaje się rekompensat. Tam zniszczonych zostało "tylko" kilka domów.
Ale zbliżają się wybory prezydenckie i trzeba było chyba pokazać, że władza troszczy się o ludzi. Mieszkańcy wsi odwdzięczyli się Kuczmie i wysunęli jego kandydaturę na prezydenta Ukrainy. Przy wjeździe do wsi, nad wysypaną tłuczniem wiejską drogą powiewa transparent: "Kostyńce popierają prezydenta Leonida Kuczmę".
Kuczma ma przed sobą ciężką kampanię, ale w Kostyńcach już wygrał październikowe wybory. | Kostyńce. Czterdzieści kilometrów na zachód od miasta Czerniowce na Ukrainie. wioska położona na stoku niewielkiego gliniastego wzgórza. To właśnie tu w nocy z 17 na 18 marca tego roku wydarzyła się największa w ostatnich latach tragedia w obwodzie czerniowieckim. Część zbocza osunęła się, niszcząc domy i drogi, pola i sady. Natychmiast Ewakuowano ludzi i dobytek. Na szczęście dla poszkodowanych rozmiary katastrofy nie były wielkie, a każdy z nich dostał od państwa spore odszkodowanie za zniszczone mienie. W obwodzie czerniowieckim takich niebezpiecznych miejsc są setki. Na twardej glinie leży warstwa ziemi. W tym roku poziom wód gruntowych z powodu ulewnych deszczów znacznie się podniósł. Namokła ziemia oddzieliła się od gliny. Akcję ratunkową prowadziły dwa bataliony Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych. Nikt nie ucierpiał, ale straty były duże. |
OBSZARY WIEJSKIE
Inwestowanie w rolnictwo zwróci się z nawiązką
Wspólne dobro Polaków
EDMUND SZOT
Polska za kilka lat stanie się członkiem Unii Europejskiej, która chroni swoje rolnictwo i swoją wieś przed bezwzględnymi skutkami gospodarki rynkowej. Bo nie ulega wątpliwości, że bez ingerencji państwa, w warunkach całkowicie wolnego rynku rolnictwo staje się coraz bardziej marginalną sferą gospodarki, podobnie jak wieś staje się coraz mniej atrakcyjnym miejscem zamieszkania.
Zarówno rolnictwo, jak i wieś nie są w stanie zmienić tej sytuacji z pomocą własnych sił. Ich dalszy rozwój, a nawet tylko trwanie wymaga wsparcia z zewnątrz.
Obszary upośledzone
W Unii Europejskiej mechanizmem, jaki umożliwia niesienie pomocy rolnictwu, jest Wspólna Polityka Rolna, która obecnie coraz bardziej przekształca się we Wspólną Politykę Rozwoju Obszarów Wiejskich.
Wraz z perturbacjami, do jakich doprowadziło w końcu wspieranie tylko rynków rolnych, narastała w Unii świadomość, że trzeba zmienić hierarchię celów: mniej wspierać produkcję żywności, bardziej natomiast zadbać o ochronę środowiska oraz kulturowego dorobku wsi.
Tym, co w Polsce wyróżnia obszary wiejskie, jest - miejmy nadzieję, że tylko na razie - ich upośledzenie cywilizacyjne. Mieszkać na wsi oznacza u nas przeważnie tyle samo, co być rolnikiem, nie móc dojechać do swojej zagrody po utwardzonej drodze, nie mieć w domu kanalizacji ani telefonu, często także nie móc korzystać z bieżącej wody, którą trzeba czerpać z przydomowej studni lub dowozić.
Być mieszkańcem wsi oznacza też być zdanym na bardzo niski poziom oświaty, na szkołę, w której nauczycielka matematyki (sic!) uczy dzieci, że jedna czwarta jest większa od jednej trzeciej (to zdarzyło się naprawdę)). Być mieszkańcem wsi oznacza też być zdanym na fatalną opiekę lekarską, na niemożność dotarcia w porę do szpitala w razie wypadku czy nagłego ataku choroby itd.
O tym, że tak być nie musi, świadczą przykłady innych państw europejskich, gdzie warunki życia na wsi nie są gorsze od miejskich, gdzie tylko co czwarty, piąty mieszkaniec wsi para się rolnictwem, gdzie w wiejskim domu jest wszystko to, co w domu w mieście. Na wsi nie ma natomiast uporczywego hałasu i nie zdarzają się duszące człowieka smogi. W bardziej cywilizowanych krajach obszary wiejskie różnią się jedynie tym, że są słabiej zaludnione.
Ku temu powinna zmierzać polityka państwa wobec obszarów wiejskich w Polsce. Jest to nie tylko moralny obowiązek społeczeństwa wobec mieszkańców wsi, ale także warunek sprawnego funkcjonowania państwa. Takiej polityki od polskiego rządu będzie się domagać Unia Europejska.
Ogromne rozpiętości
Obszary wiejskie zajmują 93 proc. terytorium Polski i zamieszkuje je (wliczając tu także mieszkańców małych miasteczek) ponad 40 proc. ludności. Z przeprowadzonych w ubiegłym roku przez Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej badań zróżnicowania w poziomie infrastruktury technicznej wynika, że spośród 2167 gmin miejsko-wiejskich i wiejskich aż 701 (w tym 29 miejsko-wiejskich) w ogóle nie miało sieci kanalizacyjnej, 35 gmin nie miało ani jednego kilometra utwardzonych dróg, w 48 gminach (w tym jednej miejsko-wiejskiej) nie było wodociągów. Liczba telefonów przypadających na 1000 mieszkańców wahała się od 2,8 w gminie Nowe Piekuty (woj. podlaskie) do 448,9 w podwarszawskiej gminie Łomianki.
Zróżnicowanie infrastrukturalne w skali powiatów było, oczywiście, mniejsze. Największe w przypadku gęstości dróg o twardej nawierzchni - od 1,5 km na 100 km kw. w powiecie wałeckim do 174,3 km na 100 km kw. w powiecie bielskim (woj. śląskie). Do tych danych należy jednak podchodzić ostrożnie, gdyż innej sieci dróg wymaga region gęsto zaludniony, a innej słabo.
Poza tym gęstość dróg zależy od wielkości miejscowości, rodzaju jej zabudowy, ukształtowania terenu itp. Duże było zróżnicowanie w przypadku kanalizacji - od 0 km w powiecie stalowowolskim (woj. podkarpackie) i sejneńskim (woj. podlaskie) do 44,1 km w powiecie chrzanowskim (woj. małopolskie). Różnice gęstości sieci wodociągowej mieściło się w przedziale 8,2 km na 100 km kw. w powiecie sanockim (woj. podkarpackie) do 241,1 km na 100 km kw. w powiecie bielskim (woj. śląskie). Liczba telefonów przypadających na 1000 mieszkańców wahała się od 19 w powiecie jarosławskim (woj. podkarpackie) do 316 w powiecie warszawskim zachodnim (woj. mazowieckie).
W skali regionalnej zróżnicowanie poziomu infrastruktury było, naturalnie, najmniejsze. Zwłaszcza sieci telefonicznej - od 85,0 aparatów na 1000 mieszkańców w woj. podkarpackim do 150,6 w woj. opolskim.
Na podstawie wyżej wymienionych wskaźników: sieci wodociągowej, kanalizacji, telefonizacji oraz gęstości gminnych dróg o nawierzchni twardej sporządzona została zbiorcza miara rozwoju infrastruktury poszczególnych regionów oraz miara jej wewnątrzregionalnego zróżnicowania. Wynika z niej, że najbardziej rozwiniętą infrastrukturę techniczną mają województwa: opolskie, małopolskie i wielkopolskie, niższą (ale wyższą od średniej) województwa: śląskie, dolnośląskie, kujawsko-pomorskie i zachodniopomorskie, niższą od średniej (ale nie najniższą) województwa: łódzkie, mazowieckie, świętokrzyskie, pomorskie, lubuskie i podkarpackie oraz najniższą województwa: podlaskie, lubelskie i warmińsko-mazurskie.
Największe zróżnicowanie między powiatami i gminami w obrębie województwa jest w Podkarpackiem, Mazowieckiem i Zachodniopomorskiem.
To się zwróci
Rozwój infrastruktury kosztuje. Nie wszystkie gminy w Polsce znajdują się w takiej samej sytuacji, jak gmina Kleszczów (woj. łódzkie), która w 1997 r. na inwestycje przeznaczyła 3417,59 zł w przeliczeniu na mieszkańca (w gminie tej znajduje się płacąca wysoki podatek lokalny elektrownia "Bełchatów"). Są i takie gminy jak Ceranów (woj. mazowieckie), które nie wydały na inwestycje ani złotówki.
W skali powiatów wydatki inwestycyjne wahały się od 62,24 zł w powiecie będzińskim (woj. śląskie) do 1137,34 zł na mieszkańca w powiecie polkowickim (woj. dolnośląskie).
W skali regionów rozpiętość wydatków była już dużo mniejsza: od 169,08 zł na mieszkańca w woj. opolskim do 345,93 zł w woj. dolnośląskim.
Zdaniem Adama Walewskiego, z którego pracy ("Infrastruktura techniczna obszarów wiejskich w świetle nowego podziału administracyjnego") zaczerpnęliśmy powyższe dane, uwidoczniona polaryzacja w sferze infrastruktury technicznej będzie się nadal pogłębiać. Gminy o niższym poziomie rozwoju są też na ogół biedniejsze, a więc i mają mniejsze możliwości finansowania tej sfery z własnych środków. Dotyczy to także powiatów i regionów.
W Unii Europejskiej biedniejsze regiony mogą liczyć na większą pomoc z unijnej kasy, dzięki czemu dysproporcje w rozwoju poszczególnych części zintegrowanej Europy są coraz mniejsze. U nas, przy prawie całkowitej bierności rządu, pogłębiają się. Polska prawdopodobnie już w przyszłym roku otrzyma z Unii pierwsze pieniądze na restrukturyzację rolnictwa i rozwój obszarów wiejskich (program SAPARD). Przez okres 7 lat ma to być po około 200 mln euro rocznie.
Dodatkowo obszary wiejskie będą mogły skorzystać z części unijnej pomocy przeznaczonej na ochronę środowiska i rozwój transportu (program ISPA), gdzie pomoc UE będzie jeszcze większa. Ale warunkiem otrzymania wsparcia jest wyłożenie także własnych środków, czyli współfinansowanie rozwoju obszarów wiejskich.
Bogatsze regiony będą miały możliwość zainwestowania większych funduszy w restrukturyzację rolnictwa i rozwój wsi. Tym samym będą miały większe szanse na uzyskanie środków pomocowych z Unii Europejskiej. Dystans między poszczególnymi gminami, powiatami i regionami jeszcze by się powiększył. Nie wolno do tego dopuścić. I nie chodzi o to, że poszczególne regiony mają być pod każdym względem jednakowe. Że powinny mieć po tyle samo kilometrów autostrad i dróg szybkiego ruchu, taką samą gęstość linii kolejowych i energetycznych itd. Ważne jest co innego: by mieszkańcy niektórych regionów nie żyli z poczuciem upośledzenia, by mieli jednakowe szanse edukacyjne i takie same możliwości znalezienia pracy, by osiągali porównywalne dochody.
Obszary wiejskie, choć zamieszkałe przez ludność wiejską, są wspólnym dobrem całego społeczeństwa. | Tym, co w Polsce wyróżnia obszary wiejskie, jest ich upośledzenie cywilizacyjne. W bardziej cywilizowanych krajach obszary wiejskie różnią się jedynie tym, że są słabiej zaludnione. Rozwój infrastruktury kosztuje. W Unii Europejskiej biedniejsze regiony mogą liczyć na pomoc z unijnej kasy. Polska prawdopodobnie już w przyszłym roku otrzyma z Unii pierwsze pieniądze na restrukturyzację rolnictwa i rozwój obszarów wiejskich. |
POLACY NA UKRAINIE
"Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym"
Ptaki bez skrzydeł
Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią.
LECH WOJCIECHOWSKI
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom.
Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze.
Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej.
Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę.
Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?".
Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest.
I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją.
Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy.
Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz.
Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym".
Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp.
W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami.
Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy.
Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego.
ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ | Od roku 1935, czasu przesiedleń i represji, Polacy na Ukrainie nie mogli obnosić się ze swoja polskością, przez co powoli przestali mówić w języku ojczystym, wtopili się w ukraińskie tło. Jedynie, co ich łączyło, to Kościół katolicki, modlitwy zawsze mówiono tylko w języku polskim.
Po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę w 1991 roku Polacy starają się odbudować swoją tożsamość, budują kościoły, zakładają stowarzyszenia polonijne, wydają gazety. Żyją w biedzie, ale mają historyczną świadomość swoich korzeni, które chcą pielęgnować. |
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU
Wolność przepływu towarów
Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu
CEZARY MIK
Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36).
W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej).
W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon).
Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE.
W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji.
Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30.
Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych.
ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE.
W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich.
ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami.
Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych.
W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie.
Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług.
Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126.
Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu | Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej, a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym.
W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego".
Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Wyrok nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. |
Dlaczego amerykańskie służby wywiadowcze nie ostrzegły o planowanym zamachu?
Nowa wojna, nowi szpiedzy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
BARTŁOMIEJ SIENKIEWICZ
Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele.
Przypomniano ostrzeżenia i prognozy przewidujące przeprowadzenie spektakularnego ataku terrorystycznego, wymierzonego w USA lub inne kraje Zachodu. Ten swoisty festiwal spełnionych proroctw i trafnych przewidywań każe tym bardziej zadać pytanie, dlaczego wspólnoty wywiadowcze USA (ale też państw NATO i Izraela) nie były w stanie wcześniej dotrzeć do organizacji Osamy bin Ladena, skoro było wiadomo, jakie stanowi ona zagrożenie? Dlaczego od trzech lat, jakie minęły od jednoczesnych zamachów na ambasady amerykańskie w Nairobi i Dar-es-Salam, nie udało się zniszczyć tej organizacji? Być może ta "impotencja wywiadowcza" jest pochodną znacznie szerszych zjawisk niż tylko błędów planistycznych czy organizacyjnych.
Wywiad w klimatyzowanym hotelu
Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta (opublikowany przez polskie "Forum" za "The Atlantic Monthly"). Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Dodajmy, że ta przypadłość może być wynikiem zarówno złego odżywiania się, jak strachu przed utratą życia. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze "in the fields" unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie takich ludzi do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów (starannie unikających innych miejsc niż klimatyzowane, pięciogwiazdkowe hotele), stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny.
Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu, który nie tylko pracował jako oficer wywiadu, ale także uczestniczył w zarządzaniu nim i kontroli. O wadze diagnoz Codevilli niech świadczy choćby fragment, z komentarzem dopisanym później przez historię: "USA nie mają prawie żadnych informacji o budowanych przez Indie broniach jądrowych, nie mówiąc już o konkretnych planach ich użycia. (...) Ale sekrety jądrowe Indii pozostaną bezpieczne tak długo, jak próby agenturalnej penetracji tego programu prowadzone będą z odległego świata dyplomacji". W kwietniu 1998 roku, ku całkowitemu zaskoczeniu USA, Indie, a potem Pakistan dokonały pierwszych próbnych wybuchów ładunków jądrowych, składając tym samym swoje wizytówki w najbardziej elitarnym klubie świata.
Codevilla podał charakterystykę typowego współczesnego oficera CIA. Jest to obraz przeciętniaka, który skończył niezbyt renomowaną amerykańską uczelnię, nigdy nie pracował fizycznie ani nie spotykał ludzi zmuszonych do wyrzeczeń i zarabiania na życie pracą fizyczną, któremu obce jest poczucie niebezpieczeństwa i jakiekolwiek silne emocje: polityczne, religijne czy związane z jakąś pasją czy specjalizacją. Nie zna zwykle historii czy kultury kraju, którym się akurat zajmuje, często także języka innego niż angielski. Nie służył w armii, nie ma również pojęcia o świecie biznesu. Jest produktem korporacji doskonale wypranym z jakichkolwiek właściwości, oprócz przymusu bycia sympatycznym. Autor na końcu przestrzega: "Jako niewyspecjalizowany biurokrata, nasz oficer będzie mógł osiągnąć połowiczny sukces tylko z podobnymi sobie biurokratami". Od lat było wiadomo, że terroryzm islamski powstaje wśród ludzi często zacofanych, biednych, żyjących z dala od placówek dyplomatycznych. To jednak okazało się dla wywiadu najpotężniejszego państwa w historii barierą nie do pokonania, zbyt dużym wyrzeczeniem.
Po upadku komunizmu
Jednak myliłby się ten, który by sądził, że powyższe charakterystyki dotyczą wyłącznie Amerykanów. O nich się po prostu najczęściej pisze. W mniejszym bądź większym stopniu choroba skostnienia i powielania schematów działania wyniesionych z czasów zimnej wojny dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. W ostatniej dekadzie odeszło ze służb specjalnych państw europejskich pokolenie, które dojrzewało w okresie szczytu napięcia między Wschodem a Zachodem i myślało kategoriami totalnej konfrontacji z jasno określonym przeciwnikiem. Dla następców zimna wojna była heroiczną kartą własnej organizacji, ale ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu.
Te zmiany przede wszystkim dotknęły środków i metod prowadzenia działalności wywiadowczej w sytuacji, w której złamany został dotychczasowy monopol państwa. Dotyczy to środków komunikacji, takich jak Internet, telefonia komórkowa, łączność satelitarna z przystawkami szyfrującymi, umożliwiającymi utajnienie przekazu. Na rynku znajdują się urządzenia szyfrujące o potencjale przewyższającym niejednokrotnie to, czym dysponują małe czy średnie państwa. Inny element zmiany to zatarcie się granicy w metodach pracy między wywiadem, dziennikarstwem czy pracą analityczną. Tzw. dziennikarstwo śledcze posługuje się często bardzo podobnymi do wywiadowczych sposobami dotarcia do interesujących materiałów, ludzi, faktów. Różni analitycy dawno przestali być molami książkowymi, a ci najlepsi sami próbują poznać realia, zdobywając przy tym wiedzę nieosiągalną dla niejednego wywiadu.
Do tego obrazu dochodzi absolutna niemal swoboda w globalnym transferze środków finansowych, powszechna łatwość poruszania się, jawność życia publicznego i łatwość dostępu do informacji - a więc czynniki, które wyznaczają globalizację.
Jądra ciemności
Ale to nie rządy i policje pierwsze zaczęły korzystać z efektów globalizacji i upowszechnienia technik zarezerwowanych w poprzedniej epoce wyłącznie dla organizmów państwowych. Uczyniły to grupy przestępcze: handlarze narkotyków i żywym towarem, "pracze" brudnych pieniędzy, siatki złodziei samochodów. Szybko w ich ślady poszli różnego rodzaju ekstremiści. Niedawno przekonująco pisał o tym Ryszard Kapuściński na łamach "Gazety Wyborczej", nazywając to "drugą globalizacją".
I ostatni element zmiany: świat polityki, który określa wyzwania dla wywiadów, nie dzieli się już wyłącznie na państwa sojusznicze i wrogie, ale na obszary, na których państwa istnieją, i takie, gdzie ich praktycznie nie ma. Coraz liczniej występują miejsca, w których państwowości się załamały, tworząc "czarne dziury" na mapie - wypełnione chaosem, przestępczością i nędzą. Północny Kaukaz, Naddniestrze, części byłej Jugosławii, Abchazja, górska część Tadżykistanu i Kirgizji, że nie wspomnę już o podobnych miejscach w Afryce - tworzą oparcie dla wszystkich, którzy swój los bądź realizację swoich ideałów budują na przemocy. W jednym z takich miejsc - Afganistanie rządzonym przez fanatyków religijnych zarabiających na handlu opium - schronił się Osama bin Laden.
Przed trzema laty miałem w rękach analizę jednego z wybitnych polskich specjalistów od problemów Azji Centralnej, w której zawarta była prognoza o destabilizacyjnej roli Afganistanu w regionie i w świecie, właśnie w kontekście bin Ladena. Ta analiza była przeznaczona dla polskiego rządu, ale z pewnością podobne opracowania powstawały w USA i Europie. Nie spowodowały najwyraźniej wzrostu intensywności działań wywiadów, które mogłyby prowadzić do wyeliminowania tego niebezpieczeństwa.
Być może świat stał się zbyt skomplikowany i zarazem niedostępny dla wywiadowczych biurokracji państw Zachodu. Politycy, na których ciąży odpowiedzialność za sterowanie instrumentami władzy, jakimi są służby specjalne, sami nie mieli pomysłu na skuteczne zapobieganie scenariuszom chaosu w ramach licznych lokalnych konfliktów. Wystarczy sobie przypomnieć politykę europejską i amerykańską wobec rozpadu byłej Jugosławii, ujawniającą nie tylko egoizm, ale i bezradność w obliczu procesów charakterystycznych dla całej epoki "ponowoczesnej". Innym wyrazistym przykładem jest polityka Rosji wobec Kaukazu, której skutkami jest destabilizacja tego regionu na pokolenia. Ufność w przewagę militarną, ekonomiczną i technologiczną stępiła czujność i wyobraźnię zarówno polityków, jak i szpiegów. Ci ostatni nie zdołali przebudować swoich organizacji w taki sposób, by mogły one sprostać narastającemu od lat zagrożeniu.
Ponowoczesny Bond
Jeśli teraz prezydent Bush proklamował wojnę przeciw terroryzmowi, jeśli jesteśmy świadkami wydarzeń otwierających nową epokę myślenia politycznego o świecie, to ta wojna przyniesie także głębokie zmiany w dziedzinie wywiadowczej.
Po pierwsze, spowoduje przywrócenie równowagi między środkami wywiadu elektronicznego, z którego Amerykanie byli szczególnie dumni (i tym samym gotowi całkowicie na nim polegać), a tzw. humintem, czyli werbowaniem agentów. Po drugie, wymusi przeniesienie punktu ciężkości pracy wywiadowczej z rezydentur w ambasadach na rzecz niekonwencjonalnych sposobów docierania do interesujących miejsc i środowisk. To z kolei pociąga za sobą dwie konsekwencje: zwiększenie ryzyka osobistego dla oficerów wywiadu i inny sposób ich rekrutacji oraz większe otwarcie się wywiadów na ludzi nie będących "dziećmi korporacji", a mogących spełniać zadania operacyjne i analityczne do tej pory zarezerwowane wyłącznie dla kadrowych oficerów. Ludzi, którzy w przeciwieństwie do znacznej części biurokracji wywiadowczej są obdarzeni inteligencją i wyobraźnią, a także dogłębną wiedzą pozwalającą na ogarnięcie szerszego kontekstu niż troska o kolejny awans czy dobrą placówkę (spokojną i z dobrym jedzeniem, rzecz jasna).
Gdyby ten postulat - prognoza, wydawał się zbyt szokujący w świecie nawykłym do specjalizacji zawodowej i dla czytelników przywiązanych do obrazu szpiega rodem z Bonda, warto przypomnieć, że w momentach przełomowych, kiedy historia "wypadała z torów", to właśnie tacy amatorzy byli autorami największych sukcesów wywiadowczych minionego stulecia. Wielkie osiągnięcie brytyjskiego wywiadu czasu drugiej wojny, tzw. Double Cross System (przewerbowywanie niemieckich agentów), tworzyli cywile zatrudnieni przez brytyjski wywiad tylko na pewien czas; podobnie sukcesy "czerwonej orkiestry", czyli wywiadu ZSRR na okupowaną Europę, były tworzone przy znacznym udziale wyszkolonych amatorów. Amerykański wywiad w czasie drugiej wojny światowej został powołany i prowadzony przez grupę inteligentnych dżentelmenów z renomowanych uczelni, którzy potrafili stworzyć podstawy późniejszej organizacji o nazwie CIA. Sukcesy wywiadu Armii Krajowej tworzyli nie przedwojenni "dwójkarze", lecz zwykli polscy inteligenci, gotowi na poświęcenie życia dla Ojczyzny.
... a sprawa polska
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Opisane wyżej problemy stojące przed wywiadami nie są udziałem wyłącznie USA czy Europy Zachodniej. Jeszcze bardziej dotyczą wywiadów krajów prowincjonalnych z punktu widzenia tej "ponowoczesnej wojny", na przykład takich jak Polska. Służby specjalne nie tworzą bowiem jakiejś enklawy wyjątkowości - jeśli istnieją w państwie, w którym nie najlepiej działa służba zdrowia czy transport, administracja jest kiepska, policja bezradna, a drogi fatalne, to nie należy się spodziewać, że służby specjalne będą na poziomie największych potęg. Ale w tej wojnie kraje prowincjonalne mogą być zagrożone na równi z wielkimi, z tym, że są mniej odporne. I dlatego o tyle większą wagę powinny przywiązywać do działania mechanizmów ostrzegających.
W Polsce od dawna mówi się o konieczności reform w sektorze służb specjalnych. SLD na szczęście wpisał ten postulat w swój program. Teraz, po wygranych wyborach, politycy Sojuszu stoją przed nie lada dylematem: ta reforma nie tylko musi uwzględniać dotychczasowe słabości tego sektora, ale być odpowiedzią na zupełnie nowe zagrożenia. Jeśli operacja politycznie się uda, ale pacjent nie przeżyje, skutki mogą obciążyć reformatorów. Problem w tym, że od 11 września cena za pomyłki stała się bardzo wysoka.
Autor w latach 80. działał w opozycji demokratycznej, był oficerem Urzędu Ochrony Państwa, współtwórcą i wieloletnim wicedyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich. | Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele.Przypomniano ostrzeżenia i prognozy przewidujące przeprowadzenie spektakularnego ataku terrorystycznego, wymierzonego w USA lub inne kraje Zachodu. Ten swoisty festiwal spełnionych proroctw i trafnych przewidywań każe tym bardziej zadać pytanie, dlaczego wspólnoty wywiadowcze USA nie były w stanie wcześniej dotrzeć do organizacji Osamy bin Ladena, skoro było wiadomo, jakie stanowi ona zagrożenie?
Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta. Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Dodajmy, że ta przypadłość może być wynikiem zarówno złego odżywiania się, jak strachu przed utratą życia. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze "in the fields" unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie takich ludzi do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów, stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny.
Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu, który nie tylko pracował jako oficer wywiadu, ale także uczestniczył w zarządzaniu nim i kontroli. O wadze diagnoz Codevilli niech świadczy choćby fragment, z komentarzem dopisanym później przez historię: "USA nie mają prawie żadnych informacji o budowanych przez Indie broniach jądrowych, nie mówiąc już o konkretnych planach ich użycia. Ale sekrety jądrowe Indii pozostaną bezpieczne tak długo, jak próby agenturalnej penetracji tego programu prowadzone będą z odległego świata dyplomacji". |
Pielgrzymka z Kazachstanu
Na święta w ojczyźnie
Dwa zesłańcze życiorysy
Maria Klepacka miała szesnaście lat, kiedy do Lwowa wkroczyły sowieckie wojska. W 1941 roku, jako uczennica szkoły pielęgniarskiej, została zmobilizowana do Armii Radzieckiej. Trafiła do szkoły lotniczej w Woroneżu, potem do 7. zapasowego pułku lotniczego w Buzułuku.
Latała jako strzelec radiotelegrafista na bombowcach DB-3. Jej samolot zrzucał bomby na Niemców wokół Stalingradu. W 1943 roku, kiedy generał Władysław Anders wyprowadził I Korpus Polski z terytorium ZSRR, sowiecki sąd wojskowy skazał Klepacką na karę śmierci. Oskarżono ją o szpiegostwo na rzecz Polaków.
W bombowcu, w więzieniu, w łagrze, w ziemiance
Pani Maria, z którą leciałem w samolocie prezydenta RP z Kazachstanu do Polski, pokazała mi blizny na przegubach rąk.
- To od kajdanek. NKWD torturowało mnie przez kilka miesięcy. Chcieli wymusić zeznanie, że przekazywałam informacje polskim żołnierzom w Buzułuku. Byłam głupia, że od razu nie poszłam do Sikorskiego. Mój ojciec, oficer na wojnie polsko-bolszewickiej, poznał Sikorskiego osobiście, zanim został on generałem.
Jako radiotelegrafistka miała dostęp do tajnych kodów. O zwolnieniu z wojska nie mogła nawet myśleć.
- Załoga mojego bombowca po 28 dniach od skazania mnie na śmierć uzyskała zamianę wyroku na 10 lat więzienia. Przebywałam jako więzień polityczny w Solelecku pod Orenburgiem. Więzienie mieściło się w starym klasztorze. Odsiedziałam 10 lat i 5 miesięcy, a kiedy po śmierci Stalina napisałam do polskiego konsulatu, że powinnam być traktowana jako jeniec wojenny, prokuratura w Swierdłowsku dodała mi do wyroku 25 lat zsyłki w Kazachstanie.
Pani Maria trafiła do kopalni węgla w Karagandzie. Do pracy chodziła każdego dnia 14 kilometrów. Dopiero gdy zasłabła z głodu, otrzymała pensję w wysokości 600 rubli. To pozwoliło jej przeżyć.
- Po przyjeździe do Kazachstanu musiałam sobie wykopać ziemiankę. Żyliśmy jak krety. Przez dziesięć lat karczowałam las, potem budowałam linię kolejową.
Wyszła za mąż za dońskiego Kozaka, zesłanego jako kułak do Kazachstanu. Był mechanikiem na statku. Dzisiaj mieszkają w niewielkim mieszkaniu w Karagandzie. Ona otrzymuje rentę, 3200 kazachskich tenge, równowartość 20 dolarów.
Polacy mi nie ufali, byłam w ruskim mundurze
Brata pani Marii, który uczył się w lwowskiej Szkole Kadetów, NKWD zabrało w 1939 roku z ich mieszkania na ulicy Gródeckiej. Podobnie jak wszystkich innych kadetów, którzy pozostali w mieście. Siedział w więzieniu na Podzamczu. Więcej go nie zobaczyła.
- Pytałam o brata w sztabie polskim w Buzułuku, ale nie bardzo mi wierzyli. Byłam w ruskim mundurze. Nie mogłam pisać do Czerwonego Krzyża, bo jako radiotelegrafistka musiałam podpisać zobowiązanie, że przez 15 lat nie będę utrzymywać kontaktów i korespondencji z jakimkolwiek cudzoziemcem. Może teraz go odnajdę?
- Słyszała pani o Katyniu? - zapytałem.
- Nie...
Wielu tych pielgrzymów, lecących w prezydenckim samolocie do Polski, nie mówi już po polsku. Tutaj, w kraju ojców i dziadków, mają odnaleźć swoją utraconą ojczyznę. Polskę, w której niektórzy nigdy nie byli, a niektórzy zachowali jej obraz w najodleglejszych wspomnieniach z dzieciństwa.
Piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu
To już piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu, zorganizowana przez Polską Akcję Humanitarną. Program pielgrzymek jest co roku taki sam. Wigilia i święta z polskimi rodzinami, które zaprosiły gości z daleka. Zwiedzanie Krakowa, Częstochowy, Warszawy. Msza u ojców bonifratrów w Krakowie, spotkanie z kardynałem Franciszkiem Macharskim, gościna u ojców paulinów w klasztorze jasnogórskim, spotkanie opłatkowe u marszałka Sejmu, Macieja Płażyńskiego i u prymasa Józefa Glempa.
Tego roku przyleciało do Polski 66 osób z dziewięciu rejonów administracyjnych Kazachstanu. Niektóre są oddalone od Astany, dzisiejszej stolicy republiki, o 1500 kilometrów. Najmłodszy z gości liczy 63 lata, najstarszy - 87 lat. Większość z nich niemal całe życie spędziła w zagubionych w stepie kołchozach. 119 polskich rodzin zgłosiło w Polskiej Akcji Humanitarnej chęć przyjęcia gościa i spędzenia z nim świąt Bożego Narodzenia. Zgłaszający się to często ludzie niezamożni, byli wśród nich nawet samotni emeryci. W takich przypadkach w opiece nad gościem uczestniczy kilka osób - jedna daje nocleg, inna służy transportem, jeszcze inna finansuje część pobytu
Lepianka w toczce nr 8
Większość pielgrzymów to ofiary deportacji przeprowadzonych przez władze sowieckie w latach trzydziestych. Jedna z pasażerek prezydenckiego samolotu, Kazimiera Dąbrowska, trafiła do Kazachstanu w 1936 roku, kiedy władze sowieckiej Ukrainy oczyszczały z Polaków wioskę Nowostańce pod Winnicą. Trzyosobową rodzinę, matkę z dwiema kilkuletnimi córkami, zakwaterowano w krytej darnią lepiance o powierzchni 7 metrów kwadratowych. Razem z inną polską rodziną liczącą siedem osób. Polskich wygnańców osiedlano wtedy w rejonie czkałowskim w powiecie kokczetawskim, w rozrzuconych po stepie osiedlach zwanych toczkami, czyli punktami. Punktów było 13, każdy miał swój numer. Dopiero po latach nadano im nazwy.
W 1942 roku, w nocy, do drzwi mieszkania zastukał milicjant. Pod lufą karabinu wyprowadził matkę pani Kazimiery. Dzieciom powiedział, że zabiera ją na stację kolejową. W rzeczywistości kobietę zmobilizowano do oddziałów wykonujących niewolniczą pracę w kopalniach węgla na tyłach frontu.
- Mamusia uciekła do nas z kopalni, szła po śniegu siedemdziesiąt kilometrów. Ledwo przyszła do domu, sąsiadka doniosła na nią do NKWD. Przesiedziała siedem miesięcy w areszcie za samowolne porzucenie pracy. Ale sądziły ją kobiety i wypuściły do domu.
Od 1945 roku, kiedy Kazimiera Dąbrowska skończyła 16 lat, co dziesięć dni musiała meldować się w komendanturze NKWD. Co trzy miesiące odnawiano jej tymczasowy dowód osobisty. Ani ona, ani jej matka nie miały prawa oddalać się ponad trzy kilometry od miejsca osiedlenia.
- Jeździli milicjanci na motocyklach, każdego znali z wiedzenia. Jeśli milicjant zobaczył człowieka dalej od domu, wsadzał go na dwa dni do karceru. Ale jeden Kazach, komendant, porządny był. Jak mamusia chodziła zamienić igły czy chustkę na jedzenie, to nic nie mówił.
W 1948 matka pani Kazimiery złożyła podanie o wyjazd do Polski. Podobnie postąpiła większość Polaków mieszkających w Kazachstanie. Komendantura NKWD natychmiast wydała wszystkim zakaz wyjazdu. Ci, którzy próbowali uciekać, otrzymywali wyroki - dziesięć lat łagru.
Od dziecka pani Kazimiera miała marzenie - uczyć się. Miejscowa administracja nie zezwoliła jej na wyjazd do szkoły średniej. Kiedy uciekła do Karagandy i przyjęto ją do szkoły akuszerskiej, powróciła do 8. toczki pod konwojem. Marzenia zrealizowała dopiero jako dojrzała kobieta. Uczyła się zaocznie, pracując w handlu. Ukończyła technikum handlowo-kulinarne, później zaliczyła dwa lata studiów w Instytucie Gospodarki Narodowej w Ałma-Acie Ze studiów musiała zrezygnować - matka zachorowała, zabrakło pieniędzy na dalekie podróże do stolicy.
"... nielegalnie przesiedlona z powodów narodowościowych"
Dzisiaj Kazimiera Dąbrowska zabrała ze sobą do Polski bardzo ważny dokument. Każdy z pielgrzymów, zaproszonych na święta, posiada podobny. "Dombrowskaja Jekaterina Rafałowna, urodzona w 1929 roku, nielegalnie przesiedlona z powodów narodowościowych w 1936 razem z rodziną, pozostająca pod nadzorem organów MSW od 1945 do 1956 roku, zostaje uznana za represjonowaną z przyczyn politycznych i rehabilitowana na podstawie ustawy Republiki Kazachstan »O rehabilitacji ofiar masowych represji«".
Mirosław Kuleba | Maria Klepacka miała szesnaście lat, kiedy do Lwowa wkroczyły sowieckie wojska. W 1941 roku została zmobilizowana do Armii Radzieckiej. W 1943 roku, kiedy generał Władysław Anders wyprowadził I Korpus Polski z terytorium ZSRR, sowiecki sąd wojskowy skazał Klepacką na karę śmierci. Oskarżono ją o szpiegostwo na rzecz Polaków. - Załoga mojego bombowca po 28 dniach od skazania mnie na śmierć uzyskała zamianę wyroku na 10 lat więzienia. Odsiedziałam 10 lat i 5 miesięcy, a kiedy po śmierci Stalina napisałam do polskiego konsulatu, że powinnam być traktowana jako jeniec wojenny, prokuratura w Swierdłowsku dodała mi do wyroku 25 lat zsyłki w Kazachstanie.
To już piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu, zorganizowana przez Polską Akcję Humanitarną. Program pielgrzymek jest co roku taki sam. Wigilia i święta z polskimi rodzinami, które zaprosiły gości z daleka. Zwiedzanie Krakowa, Częstochowy, Warszawy. Msza u ojców bonifratrów w Krakowie, spotkanie z kardynałem Franciszkiem Macharskim, gościna u ojców paulinów w klasztorze jasnogórskim, spotkanie opłatkowe u marszałka Sejmu, Macieja Płażyńskiego i u prymasa Józefa Glempa.
Większość pielgrzymów to ofiary deportacji przeprowadzonych przez władze sowieckie w latach trzydziestych. Jedna z pasażerek prezydenckiego samolotu, Kazimiera Dąbrowska, trafiła do Kazachstanu w 1936 roku, kiedy władze sowieckiej Ukrainy oczyszczały z Polaków wioskę Nowostańce pod Winnicą. Trzyosobową rodzinę, zakwaterowano w krytej darnią lepiance o powierzchni 7 metrów kwadratowych. |
ROZMOWA
Prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich
Nie ominą nas problemy europejskie
FOT. PIOTR JANOWSKI
Dziesięciolecie działalności rzecznika praw obywatelskich i zorganizowana w ramach obchodów Roku Praw Człowieka międzynarodowa konferencja "Obywatel - jego wolności i prawa", 27-28 stycznia na Zamku Królewskim w Warszawie, stwarzają okazję do podsumowań i refleksji na temat funkcjonowania tej instytucji w Polsce. W rozmowie z "Rzeczpospolitą" prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich trzeciej kadencji, mówi m. in. o tym, co różni te trzy kadencje, o czym będzie się dyskutować podczas konferencji, o czym piszą nadawcy nadsyłanych do niego listów, o prawie do prywatności, uprawnieniach policji, pozycji i roli polskiego ombudsmana w Europie.
: Prawie 400 tys. listów, jakie nadeszły w upływającym dziesięcioleciu do rzeczników trzech kolejnych kadencji, to chyba najlepszy sprawdzian potrzeby istnienia tej instytucji.
Profesor Adam Zieliński: Ich liczba zresztą rośnie; w 1997 r. było ich prawie 49 tys. Od blisko dwóch lat, czyli od momentu, kiedy objąłem tę funkcję, przychodzi miesięcznie prawie 4 tys. listów.
Czy wszystkie pan czyta? Jaki obraz się z nich wyłania?
Czytam część z nich. Świat zza biurka rzecznika wygląda smutniej niż zza wielu innych biurek. Poruszają przypadki niedostatku, pokrzywdzenia, nieszczęścia.
I jest tych listów tak wiele, mimo że obywatel ma coraz więcej instytucji, do których może się zwrócić w obronie swych praw?
Rozwój różnego rodzaju instytucji obrony praw człowieka jest tendencję ogólnoświatową, widoczną w tych zwłaszcza państwach, które stosunkowo niedawno weszły na drogę demokracji. A więc w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, w państwach byłego ZSRR oraz w Ameryce Południowej. W sumie instytucje ombudsmańskie istnieją w ponad osiemdziesięciu krajach. Powołany został ombudsman Unii Europejskiej, rozważa się celowość utworzenia takiego urzędu w ramach Rady Europy.
Wśród państw postkomunistycznych polski rzecznik działa chyba najdłużej i zebrał najwięcej doświadczeń.
Dlatego właśnie nam ONZ powierzyła rolę koordynatora pomocy technicznej instytucjom ombudsmańskim w innych krajach tego regionu. Zadania te już wykonujemy. Przygotowujemy wydanie tekstów ustaw rzecznikowskich z krajów Europy Zachodniej i naszego regionu. Będziemy organizować konferencje, sympozja, staże i dzielić się doświadczeniami.
Jakie one są?
Zdecydowanie mniej jest naruszeń praw obywatelskich o charakterze podstawowym. Wielkim problemem rzecznika pierwszej kadencji prof. Ewy Łętowskiej było to, że zaczynała działać, kiedy jeszcze nie były przestrzegane prawa polityczne. Obecnie ten problem właściwie przestał istnieć; w urzędzie rzecznika nie pojawia się znacząco wiele spraw o naruszanie praw politycznych.
Jest pan rzecznikiem trzeciej już kadencji. Jak by ją pan scharakteryzował? Co ją odróżnia od dwóch poprzednich?
Nieco inny środek ciężkości. W pierwszej kadencji była to problematyka zasad funkcjonowania państwa prawnego i przeciwdziałania wielu rażącym naruszeniem praw obywatelskich. . W drugiej, gdy tę funkcję sprawował prof. Tadeusz Zieliński - prawa socjalne. Obecnie też problematyka naruszania praw socjalnych jest często podnoszona w listach. Jednak środek ciężkości przesuwa się w stronę problematyki praw osobistych, zwłaszcza ochrony prywatności obywatela, statusu osoby jako obywatela, prawa do informacji. Chodzi o problemy, z jakimi ma dziś do czynienia Europa Zachodnia. Występują zjawiska ksenofobii, niechęci do cudzoziemców, dyskryminacji. Status cudzoziemców jest zaś na Zachodzie jednym z wyznaczników praw człowieka. I nie spodziewajmy się, że te problemy nas ominą. Europa jest dziś jedna i pewne zjawiska pojawiają się w różnych krajach jednocześnie bądź z opóźnieniem, ale ich nie omijają.
Czego ludzie oczekują od rzecznika?
Przede wszystkim pomocy w rozwiązywaniu ich indywidualnych spraw, ale i załatwienia ogólniejszych problemów. Istnieje zresztą ciągle sporo nieporozumień co do możliwości i kompetencji tego urzędu. Wiele osób, których sprawy prawomocnie osądzono, widzi w nim jak gdyby trzecią instancję sądową. Odnotowujemy nawał wniosków o kasację; miesięcznie około trzystu osób zwraca się do mnie, żebym wniósł kasację lub rewizję nadzwyczajną, w tym ostatnim wypadku od prawomocnego wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego. Tylko w grudniu 1997 r. było 267 takich próśb, z czego 110 dotyczyło orzeczeń w sprawach karnych, 72 - w sprawach cywilnych. Tymczasem możliwość taka dotyczy jedynie sytuacji naprawdę wyjątkowych, określonych naruszeń prawa. W ciągu dziesięciu lat rzecznik skierował 212 rewizji nadzwyczajnych i 150 kasacji. Dodać trzeba, iż kasacje funkcjonują dopiero od przeszło roku. Było także 151 wniosków do Trybunału Konstytucyjnego, 268 wystąpień o inicjatywę prawodawczą oraz 1523 wystąpienia o charakterze generalnym. W Biurze RPO przyjęto przeszło 25 tys. obywateli. Pewną nowością jest szersze kierowanie przez rzecznika spraw bezpośrednio do sądów, zwłaszcza do NSA.
Jakie są przyczyny skarg? Co je najczęściej powoduje?
Bieda, bezradność, bezrobocie, nieumiejętność odnalezienia się w nowej rzeczywistości, nieżyciowe przepisy, niewydolność sądów i w ogóle wymiaru sprawiedliwości, niedobre przyzwyczajenia w działalności administracji, brak atmosfery poszanowania prawa. Obywatelowi ciągle trudno przebić się ze swoimi racjami. Wciąż silne są w Polsce tradycje omnipotentnej, wszystko mogącej władzy.
I tak już niezmiennie, od lat?
Na skutek coraz szerszego włączania się w "myślenie europejskie" rosną wymagania dotyczące ochrony praw człowieka również w naszym kraju. Podnosi się poprzeczka w zakresie ochrony np. tajemnicy korespondencje urzędowej, wysyłanej do obywatela chociażby w sprawach sądowych, podatkowych itp. Zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych będzie powołany Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych.
A kwestia uprawnień policji, gorący obecnie temat, chociażby w związku z niedawnymi wydarzeniami w Słupsku?
Właśnie studiuję opracowanie porównawcze na temat nadzoru policyjnego w Europie. Dotyczy ono stosowania podsłuchów telefonicznych, policyjnej kontroli osób, pobierania odcisków palców, możliwości naruszania tajemnicy korespondencji. Nie jest to więc, jak widać, jedynie nasz polski problem.
Czy zabierze pan głos w sprawie słupskiej?
Przygotowuję ogólne wystąpienie na temat potrzeby przeciwdziałania demoralizacji i przestępczości, ale zachowującego zasady prawne. Chcę to jednak zrobić dopiero wówczas, gdy opadną emocje. Stanowisko rzecznika jest wciąż niezmienne: policja musi mieć uprawnienia do zabezpieczania porządku, ale musi działać zgodnie z prawem. Nie chciałbym jednak tego wiązać wyłącznie z wydarzeniami w Słupsku czy wcześniej - na Wybrzeżu, gdyż kwestia jest szersza. Słupsk nie jest jedynym przykładem, w którym można mieć zastrzeżenia do działań policji. Nie wolno używać przymusu policyjnego wobec dzieci. Policjanci nie mogą się "zarażać" agresywnością młodzieży. Muszą być lepiej wyszkoleni i wyposażeni. Jednak bez programu działań, które dawałyby młodzieży możliwość wyszumienia się, będą nadal zadymy. Trzeba też, moim zdaniem, zahamować nasycanie programów telewizyjnych przemocą. Tworzą one bowiem pewien stereotyp: że człowiek jest silny. Uderzony, skopany, podnosi się jak gdyby nigdy nic. Ta fikcja niezwykle silnie oddziałuje na wyobraźnię, zwłaszcza dzieci i ludzi młodych, którzy wyobrażają sobie, że tak jest i w życiu. W rzeczywistości człowiek jest istotą niesłychanie kruchą. Wystarczy jedno uderzenie, jeden cios w głowę, by poniósł natychmiastową śmierć.
Wkrótce będzie obradować w Warszawie międzynarodowa konferencja naukowa pod hasłem: "Obywatel - jego wolności i prawa". O czym będzie się dyskutować?
Pierwszy temat to instytucja rzecznika praw obywatelskich i jej miejsca w systemie prawno-państwowym. Nowa konstytucja wymaga dostosowania do niej również ustawy o rzeczniku. Projekt nowelizacji został już przygotowany, wymaga jednak szerszego przedyskutowania. Drugi blok zagadnień: realizacja międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka w Polsce. Tu też jest sporo problemów. Konstytucja przewiduje, że ratyfikowane przez Polskę umowy międzynarodowe stanowią jedno ze źródeł prawa. Trzeba je jednak doprowadzić do świadomości sędziów, prokuratorów, administracji publicznej. Potrzebne będą nie tylko teksty konwencji czy innych dokumentów międzynarodowych, ale i komentarze do nich, orzecznictwo. W Polsce jest to na razie obszar prawie nie znany. Stoi zatem przed nami wielkie zadanie zdobywania, tłumaczenia i upowszechniania niezbędnych materiałów. Z okazji Roku Praw Człowieka wydaliśmy w formie kalendarza i w odrębnej broszurze tekst Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Chcemy, by dotarł do szkół, sądów, prokuratur, urzędów. Trzeci temat konferencji to rola przepisów konstytucyjnych w ochronie praw człowieka. Pozostaje np. do wyjaśnienia, jak rozumieć poszczególne prawa: do informacji, do odszkodowania, do dwuinstancyjnego postępowania sądowego i nowe środki ochrony tych praw. Na maj 1998 r. zapowiadana jest duża międzynarodowa konferencja, organizowana w Warszawie razem z Organizacją Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Ma to być konferencja wszystkich krajów OBWE, podczas której będziemy mówić o roli praw człowieka i instytucji ombudsmana.
Jakie efekty przyniosło dziesięć lat działalności urzędu rzecznika praw obywatelskich?
Jest to przede wszystkim poprawa klimatu, zwłaszcza w organach centralnych. Pamiętam, z jakimi trudnościami borykała się swego czasu prof. Ewa Łętowska. Dziś już nie myśli się o likwidacji albo ograniczeniu funkcji rzecznika, a takie kłopoty miał prof. Tadeusz Zieliński.
Nie słychać także zarzutów o nadmiernym upolitycznieniu tej instytucji.
Uważam, że jeśli prawo nasyci się nadmiernie elementami politycznymi, trzeba liczyć się z tym, że będzie przedmiotem gier politycznych. W urzędzie rzecznika podejmuje się sprawy wywołujące konsekwencje polityczne, ale chodzi o to, żeby nie było motywacji politycznej w ich podejmowaniu. Bardzo chciałbym uchronić ten urząd od tego, by stał się elementem walki politycznej.
rozmawiała: Danuta Frey | Dziesięciolecie działalności rzecznika praw obywatelskich i międzynarodowa konferencja "Obywatel - jego wolności i prawa" stwarzają okazję do podsumowań funkcjonowania tej instytucji w Polsce. W rozmowie z "Rzeczpospolitą" prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich, mówi m. in. o tym, o czym będzie się dyskutować podczas konferencji, o czym piszą nadawcy nadsyłanych do niego listów, o prawie do prywatności, uprawnieniach policji, pozycji i roli polskiego ombudsmana w Europie. |
The Race - wyścig jakiego nie było
Sztorm na żywo
KRZYSZTOF RAWA
Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita".
Założenia regulaminowe są jasne i zwięzłe. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku o północy z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, nie ma podziału na klasy, za to są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić naprawdę najlepszych. Jak dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador.
Śladem bohaterów Verne'a
Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. Pomysł powstał we Francji, w której wyścigi żeglarskie wywołują chyba największe w Europie społeczne emocje, co przekłada się na zainteresowanie sponsorów. Organizatorami regat są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom.
Do rywalizacji staną wszyscy najlepsi żeglarze. W sensie sportowym jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 roku współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund. To wynik uzyskany w 1997 roku przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Pierwszym rekordzistą tej rywalizacji, który pokonał wyznaczoną przez Verne'a symboliczną książkową barierę 80 dni był też Francuz Bruno Peyron. Na katamaranie Commodore Explorer (obecnie Polpharma-Warta) przepłynął trasę w 79 dni, 15 minut i 56 sekund.
Kamery na maszt
Wymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. W programie regat mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w ponad 170 krajach w trakcie trwania całego wyścigu. Dystrybucję telewizyjnego obrazu i pełną opiekę medialną zlecono firmie Trans World International (TWI), czyli filii International Management Group (IMG) założonej w 1960 roku przez Marka MacCormacka. IMG ma w ręku ogromną władzę nad światowym sportem. Zarządza m. in. turniejem wimbledońskim, turniejami golfowymi British Open i US Open, prowadzi interesy wielu sław takich jak Andre Agassi, Pete Sampras, czy słynny skiper (dowódca jachtu) Dennis Conner, jeśli wrócić do żeglarstwa.
Agencja TWI zajęła się żeglarstwem w latach 80. i to od razu wydarzeniami z najwyższej półki. Od 20 lat do dziś zarządza m. in. Pucharem Ameryki, jest odpowiedzialna za prestiżowe regaty Whitbread (wyścig dokoła świata załogowych jachtów jednokadłubowych). Wedle szefów TWI właśnie w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku: ponad 800 godzin programów na całym świecie. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. Przewiduje się transmisje na okrągło w internecie i na żądanie rozmowy z wybranymi członkami załogi. Słowem wykorzystane ma być wszystko, co daje współczesna technika satelitarna, teletransmisyjna i multimedialna. Wszystkie obrazy i dźwięki będą rozprowadzane przez Centrum Medialne w Paryżu.
Wabik na sponsorów
Cała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Szczegóły wielu kontraktów w The Race zapewne pozostaną nieznane, ale dla przeciętnego widza będzie jasne, że największe logo na głównym żaglu każdego z jachtów należy do sponsora tytularnego, także kolorystyka jednostki podlega ścisłym prawom rynku. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo, bo oznaczyć można nie tylko ogromne żagle (na niektórych jachtach powyżej 1000 m kw.) i kadłuby, ale także pokłady (widok z helikoptera!), bomy, pokrowce na żagle, a także stosownie ubrać zespół, postawić flagi, balony i namioty w portach, wreszcie pomalować samochody dostawcze.
Wielkim wabikiem na sponsorów stał się głośny przykład mało znanej grupy kapitałowej zajmującej się obrotem wierzytelności Intrium Justitia, która w regaty Whitbread 1993/94 zainwestowała 3 mln funtów szterlingów i uzyskała wedle wyliczeń szwedzkiej agencji marketingowej Imedia AB zwrot z inwestycji w postaci czasu antenowego i publikacji o wartości 28 622 178 funtów. Żeby być dokładnym, przez parę miesięcy trwania regat o Intrium Justitia napisano w prasie dziewięciu krajów zachodnioeuropejskich 10 548 razy, w radiu mówiono 1124 minuty, a w telewizji pokazano przez 5448 minut. Cena akcji grupy na londyńskiej giełdzie wzrosła w czasie regat o 65 procent.
Ryzyko nowości
Regaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe, niż 3 mln funtów. Koszty najbogatszych można szacować na przykładzie syndykatu Club Med, który przygotowuje się do The Race mając 15 mln dolarów. Nowy superjacht Team Philips Brytyjczyka Pete'a Gossa kosztował 4,1 mln dol. Kapitan Roman Paszke, gdy wstępnie tworzył program uczestnictwa w wyścigu, planował wysokość wkładu finansowego dla sponsora tytularnego na 8 mln zł, a dla 2-3 sponsorów głównych powyżej 4 mln zł. Przy tych stawkach nie zrealizował planu budowy u francuskiego producenta nowego jachtu, tylko kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę, katamaran wcześniej znany jako Jet Services V, potem Commodore Explorer i Explorer. Być może ten pomysł okaże się najbardziej opłacalny, bo katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów współczesnego żeglarstwa oceanicznego.
Większość syndykatów, które zgłosiły się do The Race buduje nowe jednostki, albo mocno przebudowuje istniejące jachty, co stanowi wyzwanie technologiczne, ale jest też ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra nie największy, czy teoretycznie najszybszy, ale raczej najodporniejszy na awarie jacht świata. Na razie Polpharma-Warta pozostaje pierwszym jachtem, który na pewno wystartuje z Barcelony. Niedługo kolejne próby na trasach kwalifikacyjnych powinni podjąć Steve Fosset (USA) na megakatamaranie PlayStation, Grant Dalton na ClubMed (Nowa Zelandia), Cam Lewis (USA) na Team Adventure, Brytyjczyk Tony Bullimore na Millenium Challenge, jego rodak Pete Goss na Team Philips oraz tajemniczy zleceniodawca projektu o nazwie Code Zero 2. Przygotowują się także Holender Henk de Velde i Earl Edwards (USA).
Jeśli wszyscy spiszą się jak należy, to wedle planów marketingowych, The Race ma szansę dostać się do grupy najgłośniejszych wydarzeń sportowych na świecie, po mistrzostwach świata w piłce nożnej, letnich igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i samochodowych mistrzostwach Formuły 1.
"Srebrny Sekstant" dla Lecha Kosakowskiego
Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant". Honorową nagrodą wyróżniono flagowy jacht ZHP - "Zawisza Czarny". Kosakowski uhonorowany został za przepłynięcie małym, siedmiometrowym jachtem śródlądowym "Nona" z Bratysławy do Miami na Florydzie. W ciągu dwóch lat żeglugi przebył prawie 9 tys. mil morskich. | O północy 31 grudnia 2000 roku z Barcelony w wyścigu The Race wyruszy około dziesięciu superjachtów, aby przepłynąć bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, omijając trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Wyścig ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. Cała moc technologii posłuży bowiem do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. |
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy
Ziemię drogo kupię
Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej
FOT. BERTOLD KITTEL
BERTOLD KITTEL
Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym.
Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa.
Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza.
Tajemniczy interes
Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej.
Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU
FOT. BERTOLD KITTEL
- Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał.
W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy.
Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem.
Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach.
Nie wiedziałem, że chodzi o PZU
Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie.
Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka.
Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji.
- Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy.
Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju.
- W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami.
Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura.
- Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło.
Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze.
Mazurski trop
Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy.
W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję.
16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów.
Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje.
28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany.
Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce.
Jak wyprać dwa miliony
Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski?
Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek.
- Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem!
Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze.
Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada.
Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi.
Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji.
- Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem.
Słabe punkty planu
Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU.
A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem.
- Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty.
Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. -
OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE:
1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych.
2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości.
3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA.
4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw.
5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy.
6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje.
7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji.
8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki.
BYDGOSKA TRANSAKCJA
PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób.
KOMENTARZ
PZU bez kontroli
PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym.
Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej.
Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji?
PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej.
W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno.
Ewa Kluczkowska | Były zarząd PZU akceptował niekorzystne dla firmy umowy, przez co ta straciła miliony złotych. Pieniądze wyłudzała dobrze zoganizowana grupa, posługując się fałszywymi dokumentami. PZU SA od kilku lat skupował w większych miastach działki. Transakcji w imieniu firmy dokonywała spółka zależna PZU Development. Okazało się jednak, że firma za działki znacznie przepłacała. Transakcjami zainteresowała się prokuratura. Jedną z podejrzanych operacji było kupno w Bydgoszczy działki za 3,7 miliona złotych. Do sprzedawcy trafiło jednak tylko 1,6 miliona, a pozostała kwota wyprowadzona została przez konta dwóch firm. Ostatnia z nich wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy. Wygląda na to, że poprzednie kierownictwo PZU nie dbało o odpowiedzialne zarządzanie firmą i naraziło PZU na stratę zaufania i pieniędzy swoich klientów. |
II KONGRES FILMU POLSKIEGO
Środowisko filmowców jest zbulwersowane
Burza wokół listu ministra
Roku 1999 był bez wątpienia dobrym rokiem dla polskiego kina, o czym najlepiej świadczą takie filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny". Na zdjęciu na pierwszym planie Izabella Scorupco (Helena) i Michał Żebrowski (Skrzetuski) w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana.
(C) PAT
Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu.
Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić: "Państwu, które w swoich konstytucyjnych powinnościach ma zachowanie tożsamości narodowej, rozwój duchowy społeczeństwa, pieczę nad własną kulturą, nie może być wszystko jedno, co sprzedaje kino, czym nas karmi telewizja i wreszcie, z czym idziemy na obce salony: z owocem własnego ducha i intelektu, czy tylko mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Czy my, to jeszcze my, czy już śmiesznie nadęte pawie i denerwujące krzykliwe papugi?"
Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisze: "dalej obowiązuje ustawa z 1987 roku, z całkiem innej epoki, gdy nie było wolnego rynku, prywatnych producentów i dystrybutorów, gdy inne obowiązywały reguły, inne prawo. Nowa ustawa wciąż czeka w Sejmie w fazie projektu. Tak, jak gdyby środowisku filmowemu wcale na niej nie zależało." Dalej minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. "A stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii. Zarzut ten nie jest odsuwaniem odpowiedzialności od Ministerstwa. Ale przecież za sprawą ludzi kina Komitet na obszarze kultury zajmuje miejsce wyjątkowe. Tylko kino spośród wszystkich sztuk uzyskało tak dużą niezależność, a Przewodniczący Komitetu ma rangę Podsekretarza Stanu."
Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji.
Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Zwłaszcza że pomimo próśb władz Komitetu i Stowarzyszenia Filmowców - do dokumentacji z Kongresu nie wpłynął dotąd adres z własnoręcznym podpisem ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska.
Krzysztof Zanussi: - Dzisiaj film jest w Polsce sługą dwóch panów. Jego pierwszym panem jest telewizja, która przeznacza na produkcję filmową najwięcej pieniędzy. I od telewizji usłyszeliśmy podczas Kongresu słowa pochwały. Ministerstwo Kultury dysponuje znacznie mniejszymi funduszami, ale to właśnie stamtąd dotarł na Kongres list, który odczytano nam jako pismo ministra. List był kuriozalny, pełen połajanek. Stawiał poważne zarzuty naszej kinematografii w roku jej największego sukcesu, podważając osiągnięcia Wajdy i Hoffmana. Na dodatek obarczony został drobnym, ale porażającym błędem. Znalazło się w nim bowiem sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu, którym w rzeczywistości nie jest. Przełożony, który nie zna stanowisk swoich podwładnych, kompromituje się jako administrator. Ale meritum jest jeszcze bardziej przerażające. Nasz minister surowo ocenił kinematografię na oczach przybyłych gości. Jego list kontrastował z listem marszałka Płażyńskiego i wypowiedziami uczestników kongresu. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. Zawarte w nim zarzuty w stosunku do Komitetu Kinematografii były niedorzeczne. Tak jak niedorzeczny jest sam Komitet. Od wielu lat przecież nawołujemy, żeby politycy pomogli nam uchwalić nową ustawę, która ten anachroniczny twór zlikwiduje, a połajanki ministra są głęboko nie na miejscu. Bo to właśnie do niego możemy mieć pretensje, że nie umiał popchnąć rządowego projektu ustawy. Czując osobistą sympatię do ministra Zakrzewskiego podejrzewam, że ten nieszczęsny list był jakimś wypadkiem przy pracy. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby minister mógł go podpisać świadomie.
Krystyna Krupska, członek KK, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność", członek Rady Sekretariatu Kultury: - Ten list jest rzeczą absolutnie niewiarygodną. Przecież to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Projekt rządowy przygotowany przez Komitet został przekazany do konsultacji międzyresortowych w kwietniu tego roku. Konsultacje były pozytywne, drobne zastrzeżenia miał tylko Komitet Integracji Europejskiej. Potem jednak na utworzenie funduszu kinematografii nie zgodziło się Ministerstwo Finansów. Minister Zakrzewski miał mimo to przesłać projekt do rozpatrzenia, z votum separatum w stosunku do Ministerstwa Finansów. Poprosił nas o poparcie i 30 czerwca na posiedzeniu Komitetu Kinematografii podjęliśmy taką uchwałę. Dostaliśmy od pana ministra informację, że projekt został przesłany do rządu. Przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski wielokrotnie pytał ministra, co dzieje się z projektem. Słyszał w odpowiedzi, że pan Ścibor źle się stara. A tymczasem okazało się, że projekt nowej ustawy w ogóle nie opuścił ministerialnego biurka. "Solidarność" wystąpiła nawet do premiera Buzka z pismem z zarzutami pod adresem Ministerstwa Kultury. Pismo to zostało przesłane do ministra Zakrzewskiego. Minister kultury odpowiedział na to listownie, że ustawa jest ciągle poprawiana w ministerstwie. To jest wprowadzanie Komitetu w błąd.
Tym bardziej dziwi, że nagle na forum publicznym minister usiłuje zrzucić na Komitet Kinematografii winę za to, że ustawy nie ma. To naprawdę niewiarygodne, podobnie jak to, by minister nie znał stanowisk swoich podwładnych: przewodniczący Komitetu jest kierownikiem centralnego urzędu administracji państwowej, a nie podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury, jak było napisane w liście. Taki chaos informacyjny po prostu nie mieści się w głowie. Jestem oburzona, że taki list mógł pojawić się jako adres ministra.
Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich: - Odkąd sięgnę pamięcią, nie przychodzi mi do głowy minister kultury, który by tak dalece nie liczył się z interesami środowiska twórczego. List, który nam odczytano, jest chyba próbą jakiegoś nieprzemyślanego politykowania. Szef resortu zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi, powinien zdać sobie sprawę ze swego posłannictwa i obowiązku względem kultury.
Tymczasem w ostatnim czasie Ministerstwo Kultury wyrządziło nam wiele krzywdy. Po pierwsze - z winy ministerstwa, przez manipulacje urzędników, nie nastąpiła zapowiedziana zmiana prawa autorskiego. Po drugie - oszukano nas, że ustawa o kinematografii została skierowana do Sejmu, a tymczasem została zamknięta w ministerialnej szufladzie. Po trzecie wreszcie - Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu nam przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Na posiedzeniu tej komisji nie było ministra Zakrzewskiego. Przyszła tylko pani minister Popowicz. Jak żyję, nie pamiętam, żeby Ministerstwo Kultury robiło takie rzeczy. Kiedyś byłem świadkiem przemówienia minister kultury Francji Margarethe Trautman. Cóż to była za przyjemność. I jaki wielki żal, że wizje naszych polityków nie sięgają dalej niż do następnych wyborów. A list? Czy on został naprawdę podpisany przez ministra? My dostaliśmy kartki bez podpisu.
- Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. - Powodem sporu między mną a Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim jest formuła Komitetu Kinematografii, socjalistyczna w formie i kapitalistyczna w treści. To ona sprawia, że do szefa urzędu ustawiają się reżyserzy z prośbą o pieniądze. Uważam, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nowej ustawy o kinematografii. Moim kandydatem na stanowisko szefa Komitetu jest Mirosław Chojecki.
To ostatnie stwierdzenie ministra Krzysztof Zanussi komentuje: - W ostatnich latach PRL-u środowisko filmowe wywalczyło sobie prawo głosu we własnych sprawach. W tej chwili żadnej dyskusji na temat zmiany na stanowisku szefa Komitetu Kinematografii nie ma.
Barbara Hollender, J.C. | Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego. Minister Zakrzewski zaatakował środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat. stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii.
Filmowcy Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. Wielu wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. minister usiłuje zrzucić na Komitet winę za to, że ustawy nie ma. podpisałem list, jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. |
OSTROWIEC
Strajk był rotacyjny. Na okupacyjny było za zimno
Miasto młodych emerytów
W Hucie Ostrowiec, z czterech tysięcy osób, które pracowały tam w zeszłym roku, ma zostać ostatecznie połowa
FOT. PIOTR KOWALCZYK
MICHAŁ MAJEWSKI
Matka sprząta w Neapolu, ojciec dorabia "na czarno" w Reichu. Piłkarze spadli do drugiej ligi, a ludzie w hucie zamiast pensji dostali zaliczki. W Ostrowcu trwa restrukturyzacja hutnictwa.
Dwa zawody liczyły się kiedyś w Ostrowcu - hutnik i szwaczka. Teraz Ostrowiec przoduje w całym kraju, jeśli chodzi o liczbę lumpeksów i ogłoszeń o wyjazdach do Włoch. Na każdym kroku używańce i ogłoszenia: "Bezpośredni dowóz furgonetką przez Starachowice, Rzym do Neapolu i na Sycylię".
Strajk na zimno
W Przedsiębiorstwie Budowy Maszyn i Konstrukcji strajk był rotacyjny. Musiał być rotacyjny, bo na okupacyjny zrobiło się za zimno. Ogrzewanie odcięto i co chwilę ktoś kaszlał, kichał albo wycierał nos. W taki ziąb ciężko strajkować na okrągło i dlatego ludzie przychodzili przesiedzieć swoje osiem godzin. W klitkach ponurego biurowca dogrzewali się farelkami. Ten biurowiec to labirynty ciemnych, wychłodzonych korytarzy. Większość pokojów zdewastowana, na podłogach walają się stare gazety, resztki skrzynek, kartonów. Nie lepiej jest w łaźni i szatniach. Blaszane szafki na ubrania trzymają chłód i wilgoć, w oknach dykta zastąpiła szyby, wszędzie unosi się drażniący smród stęchlizny.
W gigantycznej hali, w której budowano kadłuby wozów pancernych, też zimno, ale nie czuć stęchlizny. Ludzie zbierali się wokół żeliwnego piecyka. Podtrzymywali ogień, wrzucając drewniane podkłady, na których stały monstrualnych rozmiarów obrabiarki. Te maszyny to majątek. Bywa, że jedna jest warta pół miliona złotych. Trochę to dziwne, bo przed rokiem mało znana firma kupiła większościowe udziały przedsiębiorstwa za niecałe dwieście tysięcy.
Jak się kupuje fabrykę
Jerzy Buzek, Maciej Płażyński, Hanna Suchocka, Marian Krzaklewski, Longin Komołowski, Emil Wąsacz, posłowie i senatorowie RP, UOP, NIK, Komisja Krajowa "Solidarności", wojewoda, starosta, prokuratura - to tylko najważniejsi ludzie i instytucje, do których trafiły listy z upadającej fabryki. Komitet strajkowy pisze o prywatyzacji. I trzeba przyznać, że to ciekawa historia. Przedsiębiorstwo Budowy Maszyn i Konstrukcji to jeden z dawnych wydziałów gigantycznej Huty Ostrowiec (w czasach prosperity osiemnaście tysięcy pracowników). Przed sześcioma laty niektóre wydziały (na przykład Odlewnia Rur, Wytwórnia Konstrukcji Stalowych i PBMiK) zostały odłączone od huty i jako jednoosobowe spółki skarbu państwa zaczęły działać samodzielnie. W 1996 roku w ramach dalszej prywatyzacji akcje PBMiK zostały wniesione do narodowych funduszy inwestycyjnych. 14 października zeszłego roku V NFI Victoria (najwięcej akcji) i pozostałe fundusze sprzedały swoje 58 procent firmie Energobud z Kielc za śmiesznie niską kwotę 194 tysięcy złotych. [Energobud jest dobrze znany w Kłodzku. Miał tam postawić domki dla powodzian. Umowa w Kłodzku została jednak zerwana, bo kielecka firma nie dotrzymywała uzgodnionych warunków. Były też nieprawidłowości w finansowaniu budowy. W tej sprawie toczy się postępowanie prokuratorskie. - Do tej pory do urzędu zgłaszają się podwykonawcy, którym Energobud nie zapłacił za pracę - mówi Andrzej Jansa, sekretarz gminy w Kłodzku].
Energobud, zanim podpisał umowę kupna większościowych udziałów PBMiK w Ostrowcu, zdążył je odsprzedać Mazowieckiemu Przedsiębiorstwu Budownictwa Ogólnego z Raciąża, którego właścicielem jest Leszek Bogdański, były wiceprezes Energobudu. W ten sposób mieliśmy w Polsce prywatną fabrykę wozów bojowych, objętą planem mobilizacji. Mieliśmy, bo kilkanaście dni temu prezes złożył w sądzie wniosek o upadłość PBMiK.
Pani Maria płacze, pan Roman podbiera...
Zanim nastąpił krach, 550 pracowników przeżyło z nowymi właścicielami nędzny rok. W marcu pensje wypłacono w dwóch ratach, w kwietniu już w trzech. Od czerwca zaczęło się "rosołowe" albo inaczej "postne" - w kasie dawali tylko po 50 złotych tygodniowo. Jak żyć za 50 złotych? Pani Maria, operatorka suwnicy, pomaga sobie płaczem. Nie ma jeszcze południa, a ona płakała już dwa razy. Wypłakała w kiosku papierosy dla męża, w zajezdni wyszlochała anulowanie kary dla syna, którego "kanar" złapał w autobusie bez biletu.
Pan Roman, któremu stuknęła pięćdziesiątka, podbiera pieniądze córce. Dziewczyna dostała kredyt studencki i teraz cała rodzina pana Romana żyje z tych pieniędzy.
Robertowi, młodemu technikowi budowy maszyn, pomaga teściowa emerytka.
- Ostrowiec to miasto, w którym kochamy nasze teściowe emerytki! - pokpiwa młody technik. I tak musi trochę kombinować. Mieszka tuż za Ostrowcem i powinien mieć podmiejski bilet miesięczny. Jeździ z miejskim i nerwowo rozgląda się po autobusach. Żona i córka nie wsiadają do autobusu koło domu. Idą rano na następny, "miejski" przystanek. Dzięki tym zabiegom oszczędzają 50 złotych.
W sumie firma jest winna ludziom ponad trzy miliony złotych. W ostatnich dniach w zakładzie zabrakło pieniędzy na mydło, ciepłą wodę i ogrzewanie. Wyłączono telefony. Do komitetu strajkowego można było się dodzwonić, ale strajkujący nie mogli porozumieć się ze światem.
Kosmodrom w hucie
To było jak odliczanie na kosmodromie: sto, potem siedemdziesiąt, dalej cztery, trzy, dwa, jeden - Jerzy Stupnicki, kierownik ostrowieckiego urzędu pracy, opowiada, jak topniała grupa hutników, którzy chcieli uczyć się nowego zawodu. Ostał się jeden, ale podobno jeszcze się waha.
A do końca roku z Huty Ostrowiec ma odejść 1200 osób. Unia Europejska dała pieniądze, żeby uczyć ludzi innych, potrzebnych zawodów, ale na razie niewiele z tego wyszło. Jedna z propozycji zakładała, że odchodzący z zakładu hutnik uczy się nowego zawodu na specjalnych szkoleniach. W tym czasie dostaje normalną pensję - pieniądze wykłada huta, budżet państwa i Unia Europejska. Po szkoleniu urząd pracy znajduje hutnikowi nowe zajęcie.
Ale pod jednym warunkiem - pracownik, który decyduje się na taki kontrakt, nie może wziąć odprawy. A odprawa to teraz około 20 tysięcy złotych do ręki. I na razie wszyscy, oprócz tego jednego, który się waha, wolą dostać 20 tysięcy, niż uczyć się nowego zawodu. Na dodatek całe przedsięwzięcie jest mocno spóźnione - nadal nie wybrano instytucji, która poprowadzi szkolenia. Podobno w ostrowieckiej hucie zawiodła informacja o tym programie. Coś chyba jest na rzeczy, bo na przykład krakowska Huta Sendzimira przewidziała dla swoich hutników aż 750 kontraktów.
Są też inne projekty. Odchodzący hutnicy mieliby na przykład prawo wziąć nisko oprocentowane kredyty (do 50 tysięcy złotych). Ale na razie nie zostały wybrane banki, które mają ich udzielać.
Rezultat jest taki, że hutnicy w Ostrowcu biorą po 20 tysięcy i najczęściej od razu biegną do urzędu pracy po zasiłek dla bezrobotnych. - Ostrowiec staje się miastem młodych emerytów - z żalem mówi kierownik Stupnicki. We wrześniu, jak wyliczono, bezrobocie w mieście wynosiło nieco ponad 16 procent. Na początku stycznia już co piąta osoba będzie bez pracy. Oczywiście oficjalnie, bo w Ostrowcu sporo ludzi kombinuje, jak przechytrzyć państwo.
Kołnierzyki od zawsze
Pan Marek Pronobis z urzędu pracy bezradnie się uśmiecha. - Przecież nie możemy ich śledzić.
Opowiada, jak "bezrobotni" oszukują jego instytucję. Urząd od czasu do czasu wzywa osoby pobierające zasiłek, żeby sprawdzić, czy nadal nie mają zajęcia. - Wystarczy wtedy rzucić okiem na parking przed urzędem. Stoją tam samochody zapchane towarem, bo ludzie przyjeżdżają prosto z bazaru - mówi.
Ostatnio jeden "bezrobotny", elegancko ubrany, na korytarzu, którym przechodził Marek Pronobis, tłumaczył komuś przez "komórkę", że troszeczkę spóźni się do pracy. - Co można zrobić? Poprosiłem dziewczyny, żeby regularnie posyłały temu panu wezwania - opowiada urzędnik. Właściciel sklepiku niedaleko huty, w którym dwanaście rodzin kupuje "na kreskę", opowiada, że w okolicy rozwodzi się sporo zgranych małżeństw. Rozwodzą się, ale nie rozchodzą, żyją tak jak przedtem. A rozwód potrzebny jest do tego, żeby wyciągnąć od państwa alimenty.
Dlaczego ludzie tak kombinują?
Odpowiedź jest banalna. Brakuje pracy, a jeżeli nawet jest, to za marne pieniądze. Ludzie nie palą się do pracy za siedemset złotych. Ostatnio Marek Pronobis organizował giełdę pracy dla przedsiębiorcy ze stolicy, który szukał piętnastu szwaczek. Pronobis ostro się z nim posprzeczał o to, ile pań należałoby zaprosić na giełdę. Przedsiębiorca mówił, że "najwyżej pięćdziesiąt". Pronobis nie dawał za wygraną: "co najmniej dwieście". Ostatecznie zaprosili dwieście. Z trudem wybrali siedemnaście. Panie podobno entuzjastycznie podeszły do giełdy i oferowanej pracy. Okazało się jednak, że większość z nich nie może podjąć pracy, bo wychowują małe dzieci albo są chore. Wielu po prostu brakowało umiejętności. W papierach napisane: "szwaczka", a okazuje się, że kobieta nie potrafi przyszyć rękawów do koszuli. Co robiła dwadzieścia lat w fabryce koszul? Wykładała kołnierzyki na lewą stronę.
Zamienię Ostrowiec
W Ostrowcu 10 października rozeszła się wiadomość, że pracownicy huty zamiast pensji odbierają jedynie zaliczki. Strach padł na ludzi, bo huta to nadal największy pracodawca w okolicy. Resztę wypłaty załoga dostała dopiero 21 października i potrzebna była na to pożyczka z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych.
Trzeba przyznać, że huta ostatnio bardzo dużo zainwestowała - w zeszłym roku na przykład ponad 257 milionów złotych. Przedsiębiorstwo sprawiło sobie kosztowne i bardzo nowoczesne urządzenia do ciągłego odlewania stali. Jak na złość ma z tym sprzętem kłopoty techniczne. A konkurencja nie śpi. Huta w Zawierciu na przykład zakupiła też nowe urządzenia i od początku działały bezbłędnie.
W Hucie Ostrowiec z czterech tysięcy osób, które pracowały tam w zeszłym roku, ma zostać ostatecznie połowa. Zwalniani i tak nie będą w najgorszej sytuacji - przewidziano dla nich hutniczy pakiet socjalny (na przykład świadczenia przedemerytalne albo szkolenia).
Na takie wsparcie nie mogą liczyć pracownicy tych przedsiębiorstw, które kilka lat temu zostały wydzielone z huty. Władze miasta chcą, żeby Rada Ministrów uznała Ostrowiec za miejsce dotknięte strukturalną recesją i degradacją społeczną. To pozwoliłoby m.in. stosować ulgi podatkowe.
Energiczna dziennikarka z lokalnej gazety opowiada, że niewesoło jest też w słynnej Wólczance, szyjącej koszule. - Brakuje zleceń. Niemcy, którzy je dawali, wolą teraz tańsze szwalnie na Ukrainie - opowiada i boleje nad tym, że z miasta wynosi się renomowana francuska firma bieliźniarska. - Przenoszą się do Starachowic, bo tam jest specjalna strefa ekonomiczna.
Wynieść chciałby się też pan Stanisław, emerytowany hutnik. Wszystko przez to, że jego trzydziestoletnia córka nie może od roku znaleźć pracy. Dał ogłoszenie do gazety, w której pracuje energiczna dziennikarka. Napisał, że zamieni M-5 w ostrowieckim bloku na mniejsze mieszkanie w Warszawie. Na razie nie było chętnego. | W Przedsiębiorstwie Budowy Maszyn i Konstrukcji strajk był rotacyjny. prezes złożył w sądzie wniosek o upadłość. 550 pracowników przeżyło z nowymi właścicielami nędzny rok. W sumie firma jest winna ludziom ponad trzy miliony złotych. Unia Europejska dała pieniądze, żeby uczyć ludzi innych, potrzebnych zawodów, ale na razie niewiele z tego wyszło. Na początku stycznia już co piąta osoba będzie bez pracy. Oczywiście oficjalnie.Władze miasta chcą, żeby Rada Ministrów uznała Ostrowiec za miejsce dotknięte strukturalną recesją i degradacją społeczną. |
ROZMOWA
Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP
Zachód potrzebował Miloszevicia
BARTłOMIEJ ZBOROWSKI
Historycy, politycy wymieniają różne przyczyny konfliktu jugosłowiańskiego, a teraz kosowskiego. Jedni eksponują powody ekonomiczne - załamanie się socjalistycznej gospodarki; drudzy źródeł nieszczęść dopatrują w waśniach narodowościowych, w dążeniu do budowy tzw. wielkiej Serbii, jeszcze inni twierdzą, że są to "wojny religijne". Dość często jako przyczynę konfliktu wymienia się brak reform demokratycznych w Serbii, a także interesy wielkich mocarstw na Bałkanach. Co pana zdaniem legło u podstaw rozpadu Jugosławii?
BRONISŁAW GEREMEK: Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Podobnie rozpadały się imperia w wyniku podmuchu pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa także poważnie osłabiła lub nawet spowodowała zniknięcie wielu tych struktur. Koniec lat 80. przyniósł zaś falę ich rozpadu bez poprzedzających ją wojen.
Jugosławia, dla człowieka mojego pokolenia, była tworem powstałym po pierwszej wojnie, po rozpadzie imperiów tureckiego i austro-węgierskiego. W jakimś sensie stanowiła element mojej wyobraźni europejskiej. Nigdy nie traktowałem Jugosławii jako struktury imperialnej, choć jej zapowiedź stała się zauważalna jeszcze za życia Tity. W momencie rozpadu federacji w 1991 roku zrozumiałem, że tym razem rozpoczęła się szczególna agonia: imperium i komunizmu.
Gdy w 1991 roku doszło do secesji Słowenii i Chorwacji, a następnie Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii, Stipe Mesić, ostatni prezydent Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie - które też oderwie się od Jugosławii. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu. Przypominał, że to Albańscy studenci pierwsi wyszli - już w marcu 1981 roku - na ulice Prisztiny i zażądali przekształcenia autonomicznej prowincji w republikę. W Kosowie jest już po wojnie. Prowincję opuściły oddziały serbskie, albańskie zdają broń. Jak pan ocenia szansę pozostania Kosowa w Serbii? Jaka będzie przyszłość tej serbskiej prowincji? Jej status?
Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym... z obecnością sił międzynarodowych... na długie lata. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Współczesną tendencją jest przekazywanie przez władze centralne uprawnień społecznościom lokalnym. Słowem, przyszłość mają struktury federalne, konfederalne. Jeśli Serbia stanie się krajem demokratycznym, to znikną pytania i obawy o przyszłość Kosowa.
Czy po czystkach etnicznych, po tylu wzajemnie wyrządzonych sobie krzywdach będzie możliwe wspólne życie Serbów i Albańczyków w Kosowie?
Na usta ciśnie się odpowiedź, że nie będzie to możliwe. Zachowuję jednak nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa i jego mieszkańców. Nie mogę inaczej... Gdybym bowiem zaakceptował "czarny scenariusz", oznaczałoby to, że zbrodniczy system Miloszevicia zwycięża, że czerpie korzyści z czystek etnicznych. Na to nikt się nie może zgodzić. Dlatego za zadanie równie ważne - obok odbudowy Kosowa - uważam utrzymanie wieloetnicznego charakteru tej prowincji.
Czy nie powinniśmy się obawiać, że po nieudanej próbie budowy "wielkiej Serbii" teraz odżyje idea budowy wielkiej Albanii? Cokolwiek by mówić, Albańczycy, choć ponieśli tak wielkie ofiary i straty, są teraz silniejsi jednością, czują też poparcie międzynarodowej wspólnoty. Serbowie od początku kryzysu jugosłowiańskiego, a w szczególności konfliktu kosowskiego, byli postrzegani przez Zachód jako "główni winowajcy". Czy nie zabrakło obiektywizmu w ocenie sytuacji w Jugosławii, a w szczególności w Kosowie?
Nie sądzę, by diagnoza zawarta w tym pytaniu była trafna. Z moich obserwacji - poczynionych choćby w latach 1998-99 - wynika, że idea tak zwanej wielkiej Albanii nie trafiła w Kosowie na podatny grunt. Odniosłem wrażenie, że ludność tej prowincji, która osiągnęła pewien standard życiowy, odcina się od Albanii. Kosowscy Albańczycy starali się podkreślać swoją odrębność, a może nawet wyższość. Ale gdyby nawet podjęto jakieś próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa skutecznie się temu sprzeciwi, także dlatego, że byłby to zamysł sprzeczny z powszechną przecież tendencją do europejskiej integracji.
Przez cały ubiegły rok był pan pierwszą osobą w Europie, która usiłowała pogodzić Serbów i Albańczyków. Dlaczego to się panu nie udało? Jak pan ocenia działania organizacji międzynarodowych (ONZ, OBWE, NATO) w celu rozwiązania jugosłowiańskiego kryzysu?
Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie i szczególny nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii.
Proponowałem polską koncepcję "okrągłego stołu". To sprawdzony sposób na przełamywanie uprzedzeń, nienawiści i podziałów. Spotkałem się z zainteresowaniem tą ideą jedynie wśród Albańczyków. Nawet serbska opozycja, która chciała obalić Miloszevicia, w sprawach Kosowa mówiła tym samym głosem co on. Świadczyło to o słabości opozycji, która nie potrafi wyjść poza doktrynę Miloszevicia.
Nie było więc warunków do sensownej debaty politycznej, która odpowiedziałaby na najważniejsze pytania dotyczące przyszłości Kosowa. Dopiero teraz - mówię o tym z goryczą - po użyciu wielkiej siły i zastosowaniu przymusu możliwa staje się poważna rozmowa o tym, jak będzie zorganizowany samorząd prowincji, jaka będzie policja, szkolnictwo...
Serbowie mówią, że gdyby 5 milionów dolarów, którymi Ameryka zamierza nagrodzić osobę, która pomoże ująć Miloszevicia - oskarżonego o popełnienie zbrodni wojennych w Kosowie - przeznaczono po podpisaniu porozumienia w Dayton na pomoc gospodarczą dla Jugosławii, a w szczególności dla Kosowa, to nie doszłoby do tak ostrego serbsko-albańskiego konfliktu, który w dużej mierze ma podłoże gospodarcze.
Myślę, że 5 milionów dolarów by nie wystarczyło, i obawiam się, że zasiliłyby one kasę Miloszevicia i bliskich mu osób. Ale pytanie jest zasadne - choć historycy, a ja jestem przede wszystkim historykiem, bardzo nie lubią takiego pytania - co by było, gdyby było inaczej? Wyobraźmy sobie jednak... Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, gdy przez sto dni demonstrowała wyborcza koalicja "Zajedno" (Razem), zdeterminowana i zdecydowana obalić Miloszevicia - nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Była szansa. Dziś można się już tylko zastanawiać, dlaczego Zachód jej nie wykorzystał. Sądzę, że historycy zgodnie odpowiedzą, bo politykom tego zapewne mówić nie wypada, iż Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów.
Kończy się ostra, wojenna faza konfliktu w Kosowie. Tymczasem w Czarnogórze coraz powszechniejsze staje się żądanie przeprowadzenia referendum w sprawie odłączenia tej republiki od Jugosławii. Czy nie sądzi pan, że w Czarnogórze może się powtórzyć tragiczny scenariusz kosowski?
Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. Nadal przecież znajduje się tam 45 tysięcy żołnierzy Wojsk Jugosławii, wcześniej było tylko 8 tysięcy i to Czarnogórców, a nie Serbów. Po drugiej stronie "barykady" jest 15 tysięcy czarnogórskich policjantów. Dwie zorganizowane i stojące naprzeciw siebie siły.
Rozmawiałem niedawno w Warszawie z prezydentem Czarnogóry Milo Djukanoviciem. Zapewniał mnie, że społeczeństwo tej republiki wcale nie chce odłączenia od Jugosławii. Związki Czarnogórców z Serbami są silne i wielorakie, mają głębokie korzenie. Pan Djukanović podkreślał, że jako prezydent chciałby, aby Czarnogóra pozostała w federacji, ale może się to okazać niemożliwe. Trudno sobie bowiem wyobrazić istnienie demokratycznej enklawy w totalitarnym państwie jugosłowiańskim. Gdy to mówił, przypomniałem sobie bezskuteczne wysiłki Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wysłania do Serbii - do całej Jugosławii - w 1998 roku misji pan Felipe Gonzaleza, której zadaniem miało być inicjowanie i wspieranie reform demokratycznych. Nie znalazłem zrozumienia nie tylko w Belgradzie, ale zabrakło też zdecydowanego poparcia Zachodu, który nie był do końca przekonany o słuszności tej misji. Kiedy spotykam się z brakiem reakcji Zachodu, wtedy gdy wydaje się ona konieczna, albo gdy są to reakcje nieprawidłowe, to podejrzewam, że u podstaw takiego postępowania leży przeświadczenie, iż Bałkany to dziwna, niezrozumiała i egzotyczna kraina.
O Bałkanach mówi się, że mają swoją specyfikę. Na czym ona polega? Podczas gdy w Europie znosi się granice, na Bałkanach narody chcą wytyczać nowe. Dlaczego?
To kluczowe pytanie. Dotyka ono przede wszystkim historii. Powiadano, że Bałkany zawsze produkowały więcej historii, niż były w stanie skonsumować. Ale głównym problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez mocnej, autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. Bałkany zostały zepchnięte na biegun ubóstwa. Krzyżowały się tam wpływy i ambicje strategiczne potęg światowych.
Jednym z niezwykle ważnych zadań jest zdjęcie z Bałkanów odium egzotyki. Trzeba potraktować je normalnie, tak jak te kraje, które wyszły z komunizmu i dostosowują się do współczesnej cywilizacji i gospodarki.
Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - schizmę wschodnią, podział chrześcijaństwa na zachodnie i wschodnie. Ten podział okazał się wyjątkowo dramatyczny, bo dotyczył nie tylko wiary, ale i kultury, społecznych struktur, sposobu myślenia. Ale pocieszającym jest to, że u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu, współpracy. Grecja jest nie tylko członkiem Unii Europejskiej, charakteryzującej się przewagą zachodniego, katolickiego i protestanckiego chrześcijaństwa, ale jest także uczestnikiem sojuszu północnoatlantyckiego. Turcja, kraj islamu, jest członkiem NATO. Postrzegam to jako ogromną szansę pojednania. Mam nadzieję, że nadchodzące nowe stulecie powie zdecydowane "nie" zderzeniom cywilizacji, a poprze dialog.
Jaka jest doraźna i długofalowa koncepcja polskiej polityki bałkańskiej?
W 1989 roku dokonała się u nas nie tylko wielka polityczna zmiana, ale rozpoczął się także proces o niezwykłym znaczeniu - jednoczenie Europy. Rozszerzanie Unii Europejskiej jawi się dziś zaledwie fragmentem tego, co się wówczas zaczęło.
Polska postrzega Bałkany bez żadnych podtekstów, bez ukrytych interesów, nie szukamy tam źródeł surowcowych, nie szukamy sfer wpływów. Mamy zaś poczucie historycznej bliskości. Bułgarii i Rumunii udzieliliśmy jednoznacznego poparcia w ich dążeniu do NATO. Polacy darzą wielką sympatią Serbów - wspomnę chociażby okres drugiej wojny światowej, jak wiele łączyło wówczas Serbów i Polaków w oporze wobec hitlerowskich Niemiec. Dziś Polska - ze swoim udanym wyjściem z komunizmu - może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy.
Jak interwencja NATO w Kosowie - już z Polską, Czechami i Węgrami jako pełnoprawnymi członkami sojuszu - wpłynęła na pozycję tych państw we wspólnocie międzynarodowej, a w szczególności w NATO?
- Nie spodziewaliśmy się wówczas, 12 marca, gdy nas przyjmowano do NATO, że niemalże na drugi dzień staniemy przed takim problemem. W moim przekonaniu tę próbę przeszliśmy pozytywnie. Podkreśliłbym rozumną reakcję polskiego społeczeństwa. Nie było ono stronnicze, nie wypowiadało się za Albańczykami a przeciw Serbom. Nie przeczę, że pokazywane w telewizji obrazy - samoloty bombardujące Jugosławię - nie wzbudzały sympatii, ale gdy zobaczyliśmy mordy dokonywane przez serbską policję i serbskie oddziały paramilitarne na Albańczykach, wówczas poparcie dla akcji NATO stało się powszechne.
Ostatnie dni to narastająca fala protestów w Serbii skierowanych przeciw reżimowi. Opozycja żąda odejścia jugosłowiańskiego prezydenta. To już kolejna - chyba trzecia poważna - próba obalenia Miloszevicia. Gdyby się powiodła, jakie mogłyby być jej następstwa dla Jugosławii, dla Bałkanów, dla Europy?
Niezwykle trudno odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. A co potem? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Nie brak zatem obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny, że mogą dojść do głosu nostalgiczni, faszyzujący politycy.
Chciałbym jednak wierzyć w to, że tragiczne doświadczenie kosowskie i odejście Miloszevicia otworzą drogę powrotu Serbii i Jugosławii do Europy.
Rozmawiał Ryszard Bilski | Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Gdy w 1991 roku doszło do secesji Słowenii i Chorwacji, a następnie Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii, Stipe Mesić przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu. Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie i szczególny nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii. |
Dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności
Liberum veto i zabytki
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JAN PRUSZYŃSKI
"Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP. Znamienne, że prasa pełna nerwowych wypowiedzi dotyczących mienia Żydów polskich pomija sprawy zabytków budownictwa, dzieł sztuki i rzemiosł artystycznych, księgozbiorów i archiwaliów.
Opieszałość swoistego wymiaru "sprawiedliwości społecznej" działała nie tylko na korzyść ich bezprawnych posiadaczy, ale również na szkodę dziedzictwa kultury. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Czy również kulturalnemu?
Czym była nacjonalizacja
Nacjonalizacja anno 1945 była - podobnie jak "komunalizacja" - aktem represji realizowanym z naruszeniem obowiązującego prawa. Reforma rolna rozpoczęta w 1944 roku nie rozwiązała problemów wsi polskiej, gdyż nie to było jej celem. "Nacjonalizacja podstawowych gałęzi gospodarki narodowej zlikwidowała bazę kapitału, a przeprowadzenie reformy rolnej spełniło tę samą funkcję w stosunku do obszarnictwa" - pisano w podręcznikach prawa.
Odbieranie właścicielom ich mienia, pod nadzorem i przy udziale funkcjonariuszy UB i MO, nie było nacjonalizacją, tj. unarodowieniem, lecz konfiskatą na rzecz państwa, uzasadnioną założeniami ideologii, nie zaś względami sprawiedliwości czy tym bardziej gospodarności.
Gdyby było inaczej, nie byłaby potrzebna ani ochrona policyjna, ani zakaz przebywania dłużej niż jedną dobę właścicieli parcelowanych majątków na terenie powiatów, w których były one położone, ani zagrożenie karą śmierci każdemu, kto w świetle dekretu z 1944 roku o ochronie państwa "utrudniałby wprowadzanie w życie reformy rolnej albo nawoływał do czynów skierowanych przeciw jej wykonywaniu lub publicznie pochwalał takie czyny".
Zgodnie z przepisami przejęciu podlegały jedynie nieruchomości wraz z inwentarzem oraz urządzeniami przemysłu rolnego. W większości parcelowanych majątków znajdowały się jednak obiekty znacznej wartości historycznej i artystycznej, dzieła sztuki i pamiątki osobiste pokoleń ich właścicieli, księgozbiory i archiwa. Ich spisywanie i ocenę powierzono "komitetom folwarcznym" nie mającym żadnego przygotowania i zawłaszczono na podstawie rozporządzenia ministra rolnictwa z 1 marca 1945 roku.
W świetle przepisów - co potwierdziło orzecznictwo SN i NSA - minister ten nie miał kompetencji do decydowania w sprawach "wartości naukowej, artystycznej lub muzealnej" i decyzje podjęte na podstawie jego rozporządzenia były od początku nieważne z mocy prawa.
Kłopoty z bogactwem
Około dwudziestu tysięcy nieruchomości wraz z wyposażeniem znalazło się w posiadaniu państwa, bez jakiejkolwiek koncepcji ich zagospodarowania. Obiekty, które dziś bez wyjątku zaliczylibyśmy do zabytków, były wykorzystywane do celów niezgodnych z ich przeznaczeniem, nieremontowane i opuszczane po zdewastowaniu. Wyzyskiwano je nie tylko na siedziby PGR, szkoły i ośrodków zdrowia, ale wzorem sowieckim na magazyny nawozów, substancji żrących, paliw i składów ziemiopłodów, co powodowało ich przyspieszone niszczenie. "Mnie, towarzysze, cieszy, jak rozbierają te zamki, bo to ginie burżuazja" - głosił oficjalnie wysoki funkcjonariusz partyjny, a dyrektor PGR użytkującego dawny zbór jako... chlew: mówił: "przedtem świnie heretyki tu siedziały, to teraz też świnie mogą tu być, tylko pożyteczniejsze".
Nie inaczej postąpiono z budynkami miejskimi poddanymi dewastującemu reżimowi "gospodarki komunalnej". Była to kolejna, choć pośrednia zemsta na właścicielach. "Władza ludowa" realizowała nie tylko zasadę "sprawiedliwości społecznej", ale także walki klasowej. Wszyscy mieli do wszystkich pretensje, nikt nie był u siebie, a przedstawiciele władzy, przebywający gdzieś na wysokości, brali na siebie wygodną rolę "właściciela" rozdzielającego cudze dobra według własnego uznania tym, którzy w jej mniemaniu na nie zasługiwali.
Na masowe porzucanie zdewastowanych budynków zabytkowych "przeznaczonych do zagospodarowania społecznego" rząd reagował wydawaniem uchwał o lokalizacji w nich zakładów produkcyjnych. Dewastacja zasobu budowlanego trwała z różnym nasileniem aż po schyłek PRL.
"Mienie podworskie"
Ignorowanym produktem dekretu z 6 września 1944 roku była konfiskata zasobów artystycznych określanych odtąd pogardliwą nazwą "mienia podworskiego". Pracownikom Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków, a zwłaszcza jej Wydziału Muzealnictwa, oraz znacznej części pracowników muzeów zabrakło wyobraźni. Dowolność dysponowania zasobem przekraczającym możliwości "zagospodarowania" uczyniła z nich współsprawców zniszczeń.
Przyzwyczajenia wyniesione z lat okupacji i brak odpowiedzialności pozwalały na dokonywanie swoistej selekcji zasobu według nigdzie niezapisanych kryteriów. W inwentarzach nie notowano, ile i jakich obiektów trafiło do muzeów, ile zostało skierowanych do sprzedaży w sklepach DESA, ile "rozdysponowywano" darmo lub za ułamek rzeczywistej wartości między wybrańców, darowano podczas wizyt państwowych i partyjnych, a ile "wypożyczono" urzędom państwowym lub prominentom.
Podobnie traktowano księgozbiory, których większość była niszczona na miejscu, część włączana do bibliotek miejskich i publicznych, skąd były wycofywane w ramach kolejnych reorganizacji lub po prostu przywłaszczane i sprzedawane w antykwariatach. Tysiące książek trafiły na makulaturę lub na... kompost, znacznie mniej do Biblioteki Narodowej.
Mimo upływu lat wiedza o zasobie muzeów nie była lepsza. Według raportu o stanie muzealnictwa polskiego z 1982 roku miał on wynosić "około 7 milionów obiektów", a w 1987 roku 9 milionów 214 tysięcy obiektów oraz 18 tysięcy depozytów. Ten przyrost zbiorów był kolejnym przykładem tezy udanie przedstawionej przez Ilię Erenburga, dotyczącej mnożenia królików w urzędniczej wyobraźni. Kontrole wykazywały niedociągnięcia w inwentaryzacji, brak oszacowania zbiorów i spisów z natury, ale raporty z nich były utajniane przez resort kultury "w interesie społecznym".
Odbudowa zabytków zniszczonych podczas drugiej wojny nie zmienia faktu, że liczniejsze od odrestaurowanych dzieła uległy zniszczeniu. Planowana i realizowana przebudowa ustroju spowodowała niszczenie przejawów i dokumentów przeszłości, zatem argumentowanie, iż dzięki przemianom społecznym były one lepiej chronione i szerzej udostępniane, jest tak absurdalne, że nie zasługuje na polemikę. Ochrona zabytków była iluzoryczna, opieka zaś ograniczona do zabytków wykorzystywanych gospodarczo. Doprowadzono do ruiny kilkadziesiąt tysięcy obiektów budownictwa miejskiego i wiejskiego, tysiące rozebrano na materiał budowlany.
Znaczna część obiektów nie była zresztą nigdy zarejestrowana. Konfrontacja bilansu zasobu zabytkowego odebranego przed ponad półwieczem z zachowaną jego częścią jest niepodważalnym dowodem państwowego wandalizmu. Dziedzictwem minionego ustroju jest zafałszowanie historii, ośmieszenie patriotyzmu i działania we wspólnym interesie i dla wspólnego dobra. Zabytki przestały identyfikować społeczności lokalne i wzmagać poczucie przynależności do własnego narodu lub choćby własnego miejsca na ziemi.
Co gorsza, zrównanie z dziełami sztuki wytworów nie mających wiele wspólnego z artyzmem, talentem, a nawet zwykłą starannością wykonania dawnych wieków spowodowało zamęt pojęciowy i trudności oceny, z którymi będą borykać się przyszłe pokolenia pracowników muzealnictwa i konserwatorstwa.
Łatwiej zmienić ustrój niż przyzwyczajenia
Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. Faktem jest, że przywrócenie praw właścicielskich coraz mniej licznym "przedstawicielom klas posiadających" nie ma wielu zwolenników.
Stosunek różniących się doktrynalnie i programowo przedstawicieli partii stanowiących większość w parlamencie, a także muzealników, władz stowarzyszeń zawodowych i członków społeczeństwa do własności jest wypadkową zastarzałej niechęci, podejrzliwości i zawiści. Nie przyjmują oni do wiadomości, że dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności, a tym bardziej "własności społecznej" - gdyż kategoria taka prawnie nie istnieje. Zwolennicy referendum za reprywatyzacją lub przeciw niej nie zauważają, że równałoby się ono rozstrzygnięciu, czy należy przestrzegać prawa.
Racje prawne byłych właścicieli ustępują też interesom posiadaczy dzieł sztuki i zabytków, którzy weszli w ich posiadanie dawniej lub obecnie wskutek tzw. prywatyzacji nie będącej prawnym przeciwieństwem wywłaszczenia, lecz rozporządzaniem cudzym mieniem. Państwo i jego instytucje - przede wszystkim Agencja Własności Rolnej - wyprzedały liczne zabytki nieruchome, mimo że prawa własności były wątpliwe, zaniżając w dodatku wartość zbywanych nieruchomości lub nawet określając ją jako zerową. Sprzedano w ten sposób kilkanaście zamków, m.in. w Baranowie Sandomierskim, w Krokowej, Łagowie Lubuskim i Rydzynie, oraz kilkadziesiąt pałaców i dworów. Niektóre, jak zamek w Książu, sprzedano za symboliczną złotówkę, inne darowano osobistościom lub partiom. To, że zespoły pałacowo-parkowe stały się po dokonanym przez nabywców remoncie zadbanymi rezydencjami, nie zmienia wadliwości nabycia praw. Inne, o wielkiej kubaturze i nie mniejszej wartości historycznej, czekają na swój los: całkowite zniszczenie lub "sprywatyzowanie".
W pomysłach tzw. uwłaszczenia, których jednym z przykładów była ustawa z 14 lipca 2000 roku o zasadach realizacji programu powszechnego uwłaszczenia obywateli, zignorowano specyfikę zabytków nieruchomych, co następnie "naprawił" Senat, stanowiąc, że "z uwłaszczenia wyłączone są budynki wpisane do rejestru zabytków na podstawie przepisów ustawy o ochronie dóbr kultury", tj. domy i mieszkania dzielnic staromiejskich stanowiące w wielu miejscowościach większość zasobu budowlanego. Do tego uwłaszczenie "użytkowników" kamienic zabytkowych i mieszkań komunalnych byłoby nieoczekiwaną gratyfikacją ich wieloletniego niedbalstwa widocznego w większości miast polskich.
Jak oddać, by nie oddawać?
Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Wyłączono z tego zespoły pałacowo-parkowe określone mianem "szczególnie znaczących dla kultury narodowej": Arkadii, Gołuchowa, Kozłówki, Łańcuta, Nieborowa, Niedzicy, Opinogóry, Oporowa, Pieskowej Skały, Pszczyny, Rogalina, Wilanowa oraz Królikarni. Zrozumiała jest niechęć do oddawania właścicielom lub ich spadkobiercom obiektów wysokiej wartości, nie tylko artystycznej i historycznej, ale i materialnej, o które państwo dbało - inaczej niż o większość zabytków nieruchomych, szczególnie, że nie jest pewne, czy byliby w stanie zająć się nimi i czy nie sprzedaliby ich obrotnym biznesmenom. Rozwiązanie to pozornie słuszne "społecznie" byłoby jednak ustawowym zatwierdzeniem aktów konfiskat naruszających prawo.
Kryterium "szczególnego znaczenia dla kultury" jest zresztą - podobnie jak "oczywisty charakter zabytkowy" - określeniem na tyle pojemnym, że na jego podstawie można dowolnie powiększać listę wyłączeń. Rzecz nie w tym, czy wydzielić spod reprywatyzacji tylko wielkie rezydencje, dwory i dworki, "sprywatyzowane" zabytkowe młyny, wiatraki, kuźnie, warsztaty i pomieszczenia fabryczne, ale czy to "szczególne znaczenie" spowoduje skuteczną opiekę nad obiektami w gestii państwa lub samorządów, zagrożonymi zniszczeniem, ponieważ środki przeznaczane na ich utrzymanie są równe świadomości kulturalnej decydentów.
W przeciwieństwie do regulacji "reprywatyzacji" nieruchomości rozwiązania dotyczące zwrotu dzieł sztuki były powierzchowne, by nie rzec niedbałe. Artykuł 58 ust. 1 ustawy mówił, że osobie uprawnionej przywraca się na jej wniosek własność rzeczy będących dobrami kultury w rozumieniu ustawy o ochronie dóbr kultury i pozostających w posiadaniu muzeów lub instytucji publicznych. Główną przeszkodą realizacji byłaby trudność ilościowego i jakościowego określenia obiektów podlegających zwrotowi.
Ustawa zobowiązała muzea publiczne do sporządzenia w ciągu sześciu miesięcy "wykazów ruchomych dóbr kultury"! Wątpliwe, by muzea lekceważące rozporządzenia ministra kultury i sztuki w sprawach ewidencji i inwentaryzacji chciały i mogły wykonać je w tak krótkim terminie. Władze Muzeum Narodowego poinformowały oficjalnie, że w ich zbiorach znajduje się zaledwie 321 obiektów podlegających zwrotowi, choć do niedawna twierdziły, iż w wyniku zwrotu "opustoszałyby muzea".
Swego rodzaju kuriozum jest przepis, na podstawie którego można by orzec o zachowaniu do siedmiu lat obiektu przez dotychczas nim władającego. Pomysłodawcy zdawali się nie zauważyć sprzeczności tego rozwiązania z artykułem 64 konstytucji, przewidującym możliwość ustawowego ograniczenia własności, jednak "w zakresie, w jakim nie narusza ono istoty prawa własności".
Warto zauważyć, że prywatyzacja dotyczy wyłącznie zabytków nieruchomych, reprywatyzacja miała obejmować zabytki nieruchome i ruchome, a uwłaszczenie wyłączało je całkowicie, co wskazuje na celowość łącznej regulacji problematyki własności obiektów mających znaczenie dla dziedzictwa narodowego, "strzeżonego" w świetle artykułu 5 Konstytucji RP.
Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym...", choćby było to sprzeczne z poglądami polityków, uważających, że drugi człon tego samego artykułu: "...urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pozwala na liberum veto i obstrukcję parlamentarną, jakże podobne do działań, które w odleglejszej przeszłości hamowały działalność ustawodawczą.
Autor jest prawnikiem, profesorem w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Od wielu lat specjalizuje się w problematyce ochrony dziedzictwa kultury. Jest autorem wielu publikacji, m.in. monografii "Prawna ochrona zabytków architektury w Polsce" (1977), "Ochrona zabytków w Polsce. Geneza, organizacja, prawo" (1989), "Dziedzictwo kultury Polski, jego straty i ochrona" (w druku). | Nacjonalizacja anno 1945 była aktem represji realizowanym z naruszeniem obowiązującego prawa. Odbieranie właścicielom ich mienia było konfiskatą na rzecz państwa. przejęciu podlegały nieruchomości wraz z inwentarzem. W większości parcelowanych majątków znajdowały się jednak obiekty znacznej wartości historycznej i artystycznej, dzieła sztuki i pamiątki osobiste, księgozbiory.
Około dwudziestu tysięcy nieruchomości wraz z wyposażeniem znalazło się w posiadaniu państwa, bez jakiejkolwiek koncepcji ich zagospodarowania. Obiekty, które dziś zaliczylibyśmy do zabytków, były wykorzystywane do celów niezgodnych z ich przeznaczeniem, nieremontowane i opuszczane po zdewastowaniu. Nie inaczej postąpiono z budynkami miejskimi poddanymi dewastującemu reżimowi "gospodarki komunalnej".
Ignorowanym produktem dekretu z 6 września 1944 roku była konfiskata zasobów artystycznych określanych odtąd nazwą "mienia podworskiego". Przyzwyczajenia wyniesione z lat okupacji i brak odpowiedzialności pozwalały na dokonywanie swoistej selekcji zasobu według nigdzie niezapisanych kryteriów. W inwentarzach nie notowano, ile i jakich obiektów trafiło do muzeów, ile zostało skierowanych do sprzedaży, ile "rozdysponowywano" darmo lub za ułamek rzeczywistej wartości. Podobnie traktowano księgozbiory. Odbudowa zabytków zniszczonych podczas drugiej wojny nie zmienia faktu, że liczniejsze od odrestaurowanych dzieła uległy zniszczeniu. Konfrontacja bilansu zasobu zabytkowego odebranego przed ponad półwieczem z zachowaną jego częścią jest niepodważalnym dowodem państwowego wandalizmu.
Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. przywrócenie praw właścicielskich "przedstawicielom klas posiadających" nie ma wielu zwolenników. Stosunek przedstawicieli partii stanowiących większość w parlamencie, a także muzealników, władz stowarzyszeń zawodowych do własności jest wypadkową zastarzałej niechęci. Nie przyjmują oni do wiadomości, że dzierżenie rzeczy cudzych nie jest równoznaczne z tytułem własności. Racje prawne byłych właścicieli ustępują też interesom posiadaczy dzieł sztuki i zabytków, którzy weszli w ich posiadanie dawniej lub obecnie wskutek tzw. prywatyzacji.
Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Wyłączono z tego zespoły pałacowo-parkowe określone mianem "szczególnie znaczących dla kultury narodowej". Rozwiązanie to pozornie słuszne "społecznie" byłoby jednak ustawowym zatwierdzeniem aktów konfiskat naruszających prawo. W przeciwieństwie do regulacji "reprywatyzacji" nieruchomości rozwiązania dotyczące zwrotu dzieł sztuki były powierzchowne, niedbałe. Artykuł 58 ust. 1 ustawy mówił, że osobie uprawnionej przywraca się własność rzeczy będących dobrami kultury i pozostających w posiadaniu muzeów lub instytucji publicznych. Główną przeszkodą realizacji byłaby trudność ilościowego i jakościowego określenia obiektów podlegających zwrotowi. Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym..." |
CZECZENIA
Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę?
Pokój trudniejszy niż wojna
Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź.
FOT. (C) AP
SŁAWOMIR POPOWSKI
Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały.
Cała władza dla Maschadowa
Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94.
Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa.
Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej.
Rząd dowódców polowych
Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo).
Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną.
Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie.
Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa.
Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.
Trudna wolność
Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie.
Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób.
Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie.
Punkty dla Moskwy
Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji.
W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy.
Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów...
Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego. | Od stycznia br. prezydentem Czeczenii pełniącym także urząd premiera, a faktycznie również obowiązki ministra obrony, jest Asłan Maschadow. Nowy prezydent, który będzie sprawował władzę w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym, ma już za sobą sformowanie nowych organów władzy.
Maschadow zebrał w rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Szczególnie jedną nominację władze w Moskwie potraktowały jako wyzwanie - zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew, ścigany listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Jednakże posunięcia kadrowe Maschadowa nie miały na celu prowokowania Rosji. Włączając do rządu czołowych dowódców polowych, nowy prezydent mógł przejąć kontrolę nad ich prywatnymi armiami. Udało mu się także maksymalnie poszerzyć swoje zaplecze społeczno-polityczne. Jednak dzieląc się władzą, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Poza tym nie wiadomo, czy świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.
Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Źle wyglądają również perspektywy gospodarcze. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Rząd liczy, że odbuduje gospodarkę w oparciu o eksploatację, przetwórstwo i transport ropy. Jednakże wymaga to olbrzymich nakładów finansowych.
Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która wyraźnie spowolniła proces pokojowy i wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. |
ROZMOWA
Elwira Seroczyńska, srebrna medalistka olimpijska ze Squaw Valley: "Czułam się wówczas, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę".
To jedno potknięcie
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Które z wydarzeń zimowych igrzysk olimpijskich w Squaw Valley mocniej utkwiło pani w pamięci - srebrny medal w łyżwiarskim biegu na 1500 metrów czy utrata złotego na 1000 metrów po pechowym upadku na ostatnich metrach?
ELWIRA SEROCZYŃSKA:Trudno rozdzielić te uczucia radości i zawodu. Medal to oczywiście niepowtarzalna satysfakcja, tym bardziej że nie spodziewana dla wszystkich. Upadek to utracona szansa, przed którą już nigdy więcej nie stanęłam, przeżycie tym bardziej przykre, że mógł to być złoty medal.
Długo śnił się pani po nocach ten upadek?
Nie potrafię płakać nad rozlanym mlekiem. Było mi strasznie przykro, ale nie stało się to moją osobistą tragedią. Człowiek powinien patrzeć na życie nieco szerzej niż tylko pod kątem osiągnięć sportowych. Oczywiście tamto wydarzenie można uznać za tragedię sportowca, ale dla mnie nie była to życiowa klęska.
Może bardziej dla polskich kibiców. Już wtedy miała pani szansę zostać "Wojciechem Fortuną w spódnicy". Dwanaście lat przed jego nieoczekiwanym sukcesem i złotym medalem na igrzyskach w Sapporo. Tak jak on znalazła się pani w ekipie w ostatniej chwili.
Okazało się, że do igrzysk można przygotować się szybko i dobrze pod każdym względem. Zostałyśmy objęte przygotowaniami do olimpiady w Squaw Valley we wrześniu 1959 r. tylko ze względu na srebrny medal, który koleżanka Helena Pilejczyk zdobyła w biegu na 1000 m w mistrzostwach świata w sezonie przedolimpijskim. Mnie dokooptowano właściwie jako osobę towarzyszącą jej w treningach i startach. Późno zaczęłyśmy przygotowania, ale tak bardzo cieszyłyśmy się z nominacji, że trenowałyśmy niezwykle intensywnie. Chciałyśmy zaprezentować się jak najlepiej, nie myślałyśmy nawet o sukcesach, jakie było nam dane osiągnąć.
Squaw Valley 1960. Jakie to były igrzyska?
Przede wszystkim dla mnie była to pierwsza olimpiada. Byłam zauroczona tym wyjazdem, atmosferą, jaka panowała w wiosce olimpijskiej. Potem jeszcze parę razy wyjeżdżałam na igrzyska jako zawodniczka, trener kadry, również osoba prywatna, ale nigdzie nie spotkałam się z taką atmosferą. Teraz poszczególne dyscypliny są rozgrywane w różnych, często od siebie oddalonych, miejscach. Wtedy mieszkaliśmy, jak sama nazwa wskazuje, w "Dolinie Indianki", na ograniczonej przestrzeni ze wspaniałą perspektywą i niezapomnianymi widokami. To pozytywnie wpływało na psychikę, przynajmniej tak wrażliwej osoby jak ja. Czuliśmy się wszyscy bardzo zintegrowani, szczęśliwi. Pamiętam tę radość, tę przepiękną pogodę, kalifornijskie słońce, coś wspaniałego. Żyliśmy jak w wielkiej rodzinie. Były tam dwa duże budynki. W jednym mieszkali mężczyźni, w drugim kobiety. Między tymi domami stała olbrzymia stołówka, w której wieczorami często odbywały się różne imprezy, spotkania, zabawy. Przyjeżdżały na nie gwiazdy Hollywoodu. Spotkaliśmy się m.in. z aktorem Tonym Curtisem, który grał w filmie "Pół żartem, pół serio", i znaną potem amerykańską seksbombą Jane Mansfield. Ciekawe, że powszechnie uznane gwiazdy zupełnie inaczej wyglądają na ekranie, a inaczej, gdy siedzi się dziesięć metrów od nich. Mogę powiedzieć, że wśród sportsmenek w Squaw Valley, biorąc pod uwagę urodę, było więcej "gwiazd filmowych" niż wśród aktorek, z którymi się zetknęłam.
Czy to był pierwszy pani wyjazd za ocean?
Tak. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś, zaraz po naszym przyjeździe z Wilna, Cyganka napotkana na ulicy w Elblągu wywróżyła mi, że "widzi podróż za ocean". Śmiałam się z tego, myśląc, że Cyganka po prostu ma tupet i opowiada kłamstwa.
Uprawiała pani wtedy sport?
Wówczas jeszcze nie. Sportem zainteresowałam się zupełnie przypadkowo. Bardzo chciałam pojechać na ferie zimowe do Zakopanego i tylko dlatego zapisałam się do sekcji łyżwiarskiej, która wyjeżdżała tam na zgrupowanie. Nigdy nie myślałam, że zostanę łyżwiarką, ale byłam osobą ogólnie sprawną. Jeździłam na łyżwach, ale takich najzwyklejszych - przykręcanych do butów - po ubitym śniegu, po ulicy. Widocznie zdradzałam predyspozycje do uprawiania sportu, skoro trener pomyślał, że po pierwszym zimowym zgrupowaniu mogę wystartować w mistrzostwach Polski juniorów, które odbywały się w lutym. Zdobyłam na nich od razu złoty medal. Pewnie dlatego zostałam łyżwiarką. Gdybym nie zaczęła od sukcesu, to najprawdopodobniej na tym zakopiańskim zgrupowaniu w 1951 roku skończyłaby się moja kariera.
A tak zdobyła pani w Squaw Valley jedyny w historii zimowych igrzysk srebrny medal dla Polski.
W swoim pierwszym starcie, na 500 metrów, zajęłam punktowane 6. miejsce. To już była niespodzianka. Nazajutrz na 1500 metrów ścigałam się z Amerykanką. Symptomy dobrej formy pojawiły się już na zgrupowaniu w Medeo. Po przyjeździe do Ameryki też odczuwałam swobodę, ogólną lekkość. Pojechałam najlepiej, jak umiałam. Nie słyszałam nawet, jaki miałam czas. Prawdopodobnie trener przestał wierzyć we wskazania stopera, gdy zobaczył, że jadę na rekord świata. Na tablicę wyników spojrzałam dopiero po minięciu mety. Wtedy był to najlepszy czas dnia i wynik tylko o 0,2 sek. gorszy od rekordu świata. Jechała ze mną jeszcze Helena Pilejczyk, która w ostatniej parze z Lidią Skoblikową uzyskała trzeci czas, a Rosjanka zdobyła złoty medal.
Po tym biegu zapanowała wielka radość w wiosce olimpijskiej. W kolejnym, na 1000 metrów, byłam już faworytką. Trener wystawił mnie tym razem w najlepszej grupie. Startowałam w ostatniej parze. Nikt już nie mógł poprawić mojego wyniku. Słyszałam, jak trener, gdy do mety pozostawało mi około 70 metrów, krzyknął: "Jedziesz na złoty medal". Wchodziłam właśnie w wiraż. Gdy to usłyszałam, starałam się jechać jak najbliżej bandy, by nawet o milimetr nie wydłużyć toru jazdy. Do dziś trudno mi powiedzieć, jak doszło do upadku. Prawdopodobnie najechałam na bandę, którą usypano ze śniegu, kiedyś bowiem nie stawiało się kloców na torze. Słońce mogło lekko stopić bandę, mogła obsunąć się jakaś grudka, o którą zaczepiłam łyżwą, i sen o medalu prysnął. To był najczystszy przypadek. Byłam wtedy w fantastycznej dyspozycji. Nie odczuwałam najmniejszego zmęczenia. Srebrny medal i szansa na drugi, złoty, przyszły jakby same. Nie musiałam się napracować na torze w czasie zawodów, żeby tak szybko pojechać. Tak jest wtedy, gdy zawodnik trafi z najwyższą formą właśnie na zawody. Wówczas sportowiec ma pełną swobodę ruchu, która niesie go do najwyższych osiągnięć. Czułam się wtedy, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę". To niepowtarzalne uczucie.
Po Squaw Valley kolejna olimpiada odbywała się w Innsbrucku.
Przygotowywałyśmy się do niej już cztery lata. Cały czas pod presją psychiczną, że jesteśmy medalistkami, że się na nas liczy. Podtrzymałam te apetyty złotym medalem na 500 metrów w mistrzostwach świata w 1962 roku w Imatrze w Finlandii. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że w grudniu 1963 r., podczas zgrupowania w Berlinie, rozchorowałam się na zapalenie zatok. Ciągnęło się to dość długo. Nie wyobrażałam sobie wtedy, że mogę położyć się do łóżka. Leczyłam się i trenowałam. To był błąd. Skończyło się tym, że do Innsbrucka pojechałam ze stanem podgorączkowym. Przeżyłam tam wielką osobistą tragedię. Czułam się bardzo źle, nie miałam na nic siły. Podobnie zresztą Helena Pilejczyk. Ja, która charakteryzowałam się wielką dynamiką, szczególnie na starcie i na pierwszej prostej, która nieraz byłam filmowana przez zagraniczne ekipy jako wzór do naśladowania dla innych łyżwiarek, absolutnie nie znalazłam w sobie sił. Nogi miałam jak z waty. Nie życzę nikomu takich przeżyć: startowania w roli srebrnej medalistki, w pewnym sensie faworytki, gdy jest się kompletnie bezsilnym. Tego się nie da opisać. Starałyśmy się jeszcze ratować. Chodziłyśmy na dodatkowe treningi. Biegałyśmy gdzieś w polu, wykonywałyśmy skoki. Nie udało się. Miejsca w drugiej dziesiątce w porównaniu z nadziejami stanowiły totalną klęskę.
Jakie były pozostałe pani olimpiady?
Innsbruck okazał się dla mnie jakimś fatum. W 1972 r. zostałam trenerem kadry narodowej. Propozycję prowadzenia kadry dostałam pewnie dlatego, że w klubie Sarmata Warszawa wychowałam od samego początku najlepszą wówczas polską łyżwiarkę Romanę Troicką. Niestety ta najbliższa mi zawodniczka zaprzestała wówczas startów, gdyż zaczęła studiować prawo. Prowadziłam w kadrze takie zawodniczki jak Erwina Ryś-Ferens, Janina Korowicka, Ewa Malewicka, Stanisława Pietruszczak. Jeździły fantastycznie. Rysiówna była mistrzynią Europy juniorek, Malewicka medalistką tej samej imprezy. Dziewczyny z roku na rok poprawiały wyniki. Przyszedł czas olimpiady 1976 roku, którą w awaryjnym trybie przeniesiono z Denver do Innsbrucku. Miewam w życiu przeczucia, które się potem sprawdzają. "Boże, znowu ten Innsbruck" - pomyślałam, gdy tylko usłyszałam, gdzie będziemy startować. Dziewczyny jechały tam w wielkiej formie. Pamiętam, jak profesor Tadeusz Ulatowski mówił mi już tam, na miejscu: "Pani Elwiro, niech pani będzie spokojna. Widzę, że one są w fantastycznej formie". Rzeczywiście. Na treningach Polki zwracały uwagę wszystkich konkurentów. Wtedy przyszła jeszcze propozycja startu w Inzell na kilka dni przed olimpiadą. Kierownik wyszkolenia twierdził, że te zawody dobrze zrobią zawodniczkom, że nastąpi tzw. przewyższenie formy. Ja tego nigdy nie stosowałam, ale jako jedyna kobieta w sztabie szkoleniowym nie potrafiłam się przeciwstawić i nie dopuścić do startu w silnie obsadzonych zawodach na dwa dni przed najważniejszą imprezą. Po powrocie z Inzell były to już nie te same dziewczyny. Zmieniły się w ciągu trzech dni. Być może dlatego, że w igrzyskach nie wypadły na miarę oczekiwań. Miały szanse walczyć o miejsca w szóstce, nie powiem, że o medale, a zajmowały 8. - 12. miejsce. Dziś to może byłoby sukcesem. Wtedy kojarzyło się z porażką. Dwa razy byłam w Innsbrucku na olimpiadzie i obydwie imprezy przykro mi się kojarzą.
Już jako działaczka Polskiego Komitetu Olimpijskiego byłam jeszcze na letnich igrzyskach w Moskwie w 1980 roku. Widziałam na własne oczy słynne zwycięstwo Władysława Kozakiewicza na Łużnikach. Cieszyłam się wraz ze wszystkimi Polakami. Zupełnie inaczej przeżywa się zawody sportowe, gdy obserwuje się je z boku, a inaczej, gdy albo samemu się startuje, albo odpowiada za czyjś wynik. Z Moskwy pamiętam niesamowitą kontrolę, jakiej wszystkich poddawano. Trudno było, by ktoś spoza ekipy dostał się do hotelu.
Powiedziała pani, że przyjechała do Elbląga z Wilna.
Tam się urodziłam. Mieszkałam na samej ulicy Ostrobramskiej. Opuściliśmy mieszkanie w 1947 roku. Dosyć późno, w czerwcu, bo mamie zależało, żebyśmy ukończyli szkołę. Kto z Polaków chciał, mógł wyjeżdżać. Większość naszych znajomych zdecydowała się na repatriację. Byli tacy, którzy zostali. Mieli jakieś majątki czy ziemię. Moja babcia też miała ziemię i majątek, ale zostawiła wszystko i wyjechała. Nawet świeżo wykończony duży drewniany dom. Babcia miała trzech synów. Każdy z trzech wujków miał w nim dostać swoją część po założeniu rodziny.
Gdzie stał ten dom?
Dwadzieścia kilometrów od Wilna. Posiadłość nazywała się Dworzec. Po wyjeździe z Wilna już nigdy w niej nie byłam, a bardzo chciałabym pokazać synowi swoje rodzinne strony. Od czasu repatriacji dwa razy jeździłam do Wilna. Raz prywatnie, na zaproszenie znajomych, drugi raz w oficjalnej delegacji na zimowe igrzyska polonijne. Wszystko wydało mi się jakieś inne, mniejsze. Odwiedziłam dom, w którym mieszkałam. Weszłam w podwórko, w znajomą bramę. Zapukałam nawet do mieszkania, ale, niestety, nikogo nie było w domu.
Jaką rolę w pani karierze odegrała Helena Pilejczyk, druga polska medalistka ze Squaw Valley. Mówi się, że wasza rywalizacja była trampoliną do sukcesów?
To oczywiste. Jesteśmy dobrym przykładem, że niekoniecznie trzeba mieć jakieś supermożliwości, by piąć się coraz wyżej po sportowej drabinie. Ta nasza codzienna rywalizacja na zgrupowaniach, treningach, zawodach krajowych, w bardzo trudnych warunkach, których nie chcę już nawet wspominać, przy równorzędnej klasie i osobistych ambicjach, doprowadziła do medalowych osiągnięć na arenie międzynarodowej. To jasne, że Helena była dla mnie motorem, a ja dla niej. Chciałabym tu podkreślić, że przywiązują olbrzymią wagę do rywalizacji stricte sportowej. Starałam się wpajać swoim podopiecznym, że nigdy nie można mieć pretensji do zawodnika, który chce wygrać. Nie można czuć zawiści do kogoś dlatego, że jest lepszy. Każdy trenuje po to, by być najlepszym. Jeśli ktoś ze mną wygrywa, to przede wszystkim powinnam mieć pretensje do siebie, że mu nie dorównuję.
Pozostała pani w sporcie jako trenerka łyżwiarstwa, a potem kierownik wyszkolenia w Polskim Związku Badmintona. Jak zmienił się sport od czasu, kiedy pani go uprawiała?
Trudno porównywać warunki, w jakich trenowałam, z tymi, które ma dzisiejsza młodzież. Ćwiczyliśmy na mniej wygodnych torach naturalnych, ale cieszyliśmy się z wszystkiego. Może dlatego, że sportowe wyjazdy były wówczas dla młodych jedyną praktycznie możliwością zwiedzenia świata. Nie mieliśmy takich wymagań jak dzisiejsza młodzież, za to w każdym z nas było więcej radości. Z biegiem lat młodzież staje się coraz bardziej znudzona, sfrustrowana. Zmieniają się ludzie, zmienia sprzęt. Na olimpiadzie my startowaliśmy w normalnych rajtuzach i swetrach. Dziś są coraz lepsze lodowiska i sprzęt, coraz częstsze zgrupowania w najróżniejszych sportowych ośrodkach, ale talent i praca pozostają wciąż podstawą sukcesu. Z przykrością stwierdzam, że tyle lat minęło, a pan ze mną rozmawia, jakbym nadal była zawodniczką i odnosiła w tej dziedzinie największe osiągnięcia.
Czy praca z badmintonistami to efekt odrzucenia przez środowisko łyżwiarskie?
Myślę, że moje doświadczenia nie zostały wykorzystane do końca. Zrezygnowano ze mnie, jako trenera kadry, tylko po jednym cyklu olimpijskim. Za dużo osób czekało na moje potknięcia. Przez te cztery lata cały czas poprawialiśmy wyniki i to jedno potknięcie na olimpiadzie w Innsbrucku wystarczyło, by mi podziękować za pracę. Nie chcę do tego wracać. Może jestem zbyt wrażliwa, może za bardzo wszystkim się przejmowałam. Po mało satysfakcjonującym mnie okresie pracy w klubie Stegny na nowym torze w Warszawie dostałam propozycję od koleżanki ze studiów w AWF, wówczas sekretarza generalnego Polskiego Związku Badmintona, bym została u nich kierownikiem wyszkolenia. Pracowałam tam sześć lat. Wydaje mi się, że dobrze spełniałam swoją rolę.
Jakie nagrody otrzymała pani za występ w Squaw Valley?
Wtedy nie startowało się dla nagród, bardziej liczyły się względy ambicjonalne, przynajmniej dla mnie. Chodziło o to, by być najlepszym, co wiązało się z szansą wyjazdu na najbardziej prestiżowe zawody. Nagrodą za medal olimpijski było 3000 złotych, a wtedy była to przeciętna pensja pracownika biura w urzędzie państwowym. Dostałam także komplet sztućców od Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. O pieniądzach, o jakich teraz się słyszy, człowiek wówczas nawet nie marzył.
Co w całym życiu dało pani największą satysfakcję?
To, że wykształciłam i wychowałam syna na porządnego człowieka, nie tłumacząc się karierą w sporcie czy sytuacją materialną. Dariusz skończył politechnikę i pracuje jako inżynier w Oxfordzie. Również to, że utrzymuję dobre stosunki z moimi dawnymi zawodniczkami. Zawsze przywiązywałam dużą wagę do tego, żeby znalazły sobie miejsce w życiu. Uważam, że z powodzeniem można pogodzić sport i naukę. Ja w swoim życiu miałam taki okres, w którym trenowałam, studiowałam, wychowywałam dziecko i prowadziłam dom. I wszystko potrafiłam pogodzić. Trzeba tylko naprawdę chcieć i umieć sobie wszystko zorganizować. Jako trenerka starałam się dopingować zawodniczki do systematycznego, rzetelnego treningu, ale i do nauki. Nigdy nie było moim celem przypodobanie się zawodnikom. Zajmowałam taką postawę, jaką uważałam za słuszną i obiektywną. Zawsze mówiłam to, co myślę, i zawsze miałam na to argumenty. Mam wielką satysfakcję, że Romana Troicka skończyła studia i jest radcą prawnym. Do dziś często się spotykamy.
Jakie nadzieje wiąże pani ze startem polskich sportowców w igrzyskach w Nagano?
Szans na medale raczej nie mamy, ale nigdy nie wiadomo, w czyjej kieszeni siedzi marszałkowska buława. Może się zdarzyć taka niespodzianka, jaką sprawiłyśmy w Squaw Valley, choć i my jechałyśmy na igrzyska bez specjalnych nadziei.
rozmawiał: Marek Cegliński | Zostałyśmy objęte przygotowaniami do olimpiady w Squaw Valley we wrześniu 1959 r. tylko ze względu na srebrny medal, który koleżanka Helena Pilejczyk zdobyła w biegu na 1000 m w mistrzostwach świata w sezonie przedolimpijskim. dla mnie była to pierwsza olimpiada. Byłam zauroczona tym wyjazdem, atmosferą, jaka panowała w wiosce olimpijskiej. Potem jeszcze parę razy wyjeżdżałam na igrzyska jako zawodniczka, trener kadry, również osoba prywatna, ale nigdzie nie spotkałam się z taką atmosferą.
W swoim pierwszym starcie, na 500 metrów, zajęłam punktowane 6. miejsce. Nazajutrz na 1500 metrów ścigałam się z Amerykanką. Na tablicę wyników spojrzałam dopiero po minięciu mety. Wtedy był to najlepszy czas dnia i wynik tylko o 0,2 sek. gorszy od rekordu świata. W kolejnym, na 1000 metrów, byłam już faworytką. Do dziś trudno mi powiedzieć, jak doszło do upadku. To był najczystszy przypadek. Byłam wtedy w fantastycznej dyspozycji. Czułam się wtedy, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę".
Po Squaw Valley kolejna olimpiada odbywała się w Innsbrucku.Przygotowywałyśmy się do niej już cztery lata. Cały czas pod presją psychiczną, że jesteśmy medalistkami, że się na nas liczy. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że w grudniu 1963 r., podczas zgrupowania w Berlinie, rozchorowałam się na zapalenie zatok. Skończyło się tym, że do Innsbrucka pojechałam ze stanem podgorączkowym. Nie życzę nikomu takich przeżyć: startowania w roli srebrnej medalistki, w pewnym sensie faworytki, gdy jest się kompletnie bezsilnym. |
Polskie nastolatki w czołówce dzieci zażywających środki uspokajające
Świat wrogi dzieciom
Kadry z ogólnie dostępnych gier komputerowych.
LUIZA ZALEWSKA
W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Dzieci od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć - ostrzegają psychologowie.
- Moje najmłodsze dziecko wychowuję zupełnie inaczej niż starszych synów. Im pokazywałam świat, dobre strony życia, podsuwałam wzorce. W przypadku najmłodszego dziecka skupiam się na wyjaśnianiu, czego nie powinno się robić.
Tłumaczę: nie wolno wyrywać zwierzątkom nóżek, nie wolno śmiać się z innych itd. Bo właśnie takimi negatywnymi wzorcami mój syn faszerowany jest przez cały dzień. Korygowanie złych stron tego przekazu zabiera mi tyle czasu, że brak chwil, by mówić mu, jak można robić dobre rzeczy. Ot tak, po prostu dobre - opowiada dr Elżbieta Zubrzycka z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego.
Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. Tak mówi też wielu rodziców, zwłaszcza tych, którzy szybko wzbogacili się w ostatnich latach i dzięki temu zdobyli wysoką pozycję społeczną. Są dla dzieci najlepszym dowodem, że liczy się nie to, co mamy w głowie, ale ile w portfelu.
- Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze. Nonszalancja, chamstwo, brak strachu przed nauczycielami - takie rzeczy spychały kiedyś młodego człowieka na margines klasy.
Teraz właśnie taki nastolatek jest popularny i cieszy się prestiżem w grupie, a nie dziecko, które jest mądre i zdolne - uważa dr Zubrzycka.
Jestem tym, co posiadam
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki "standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie" - mówiła przed dwoma laty profesor Anna Przecławska z Uniwersytetu Warszawskiego na konferencji "Dziecko jako konsument". To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces.
Zdaniem profesor Przecławskiej, na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. W rezultacie od ilości i jakości posiadanych rzeczy materialnych zależy pozycja młodego człowieka w grupie rówieśników.
Amerykańskie dziecko ogląda około 20 tys. reklam rocznie, polskie na razie dużo mniej - szacuje się, że w ciągu roku może obejrzeć od 6 do 10 tys. spotów. Według niektórych badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej, która wypiera tradycyjne bajki. Przez małe dzieci jest zresztą z bajkami mylona. Tymczasem, według dr Lucyny Kirwill z UW, takie dzieci nie mają i długo nie będą miały pojęcia, iż głównym celem reklamy jest perswazja, nie rozumieją, że pobudza ona w nienaturalny sposób ich potrzeby i motywuje do kupna. Dla nich reklama jest źródłem wiedzy o wzorach zachowań i wartościach. Perswazyjny cel reklamy zaczynają rozumieć dopiero siedmio-, ośmiolatki, ale nie są jeszcze krytyczne wobec takiego przekazu. Bo jest on atrakcyjny, więc nadal dostarcza wiele pozytywnych emocji. Sceptyczny stosunek do reklamy pojawia się u nastolatków, ale trudno ocenić, w jakim stopniu jest prawdziwy, dorośli bowiem także deklarują często obojętność wobec takiego przekazu, a jednocześnie mimowolnie mu ulegają.
Jeśli mnie kochasz, to kup mi...
Oglądanie reklam przez dzieci ma swoje dobre strony. To dzięki spotom reklamującym szczoteczki i pasty do zębów wzrosła wśród nastolatków świadomość higieny jamy ustnej, a dzięki reklamom mydeł i płynów do kąpieli - higieny całego ciała. Zalew reklam jogurtów sprawił, że stał się to dziś popularny produkt spożywczy. Psychologowie zwracają jednak uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji ("Olek ma mambę, Marek ma mambę. Mambę owocową ma każdy z nas. Mam i ja").
Reklamy kształtują język dziecka, a także złe nawyki żywieniowe, przekonując na przykład, że czekolada może zastąpić szklankę mleka, a batonik - obiad. Może też podważyć pozycję rodziców, którzy opierają się reklamowej perswazji, a nawet wzbudzić lęk u dzieci, którym rodzice nie chcą kupić na przykład cukierków. Bo czy dziecko nie ma prawa zwątpić w miłość swoich "opornych" rodziców, jeśli słyszy w telewizji taki tekst: "Jeśli twoje dziecko najbardziej na świecie kocha cukierki, a ty najbardziej na świecie kochasz swoje dziecko, to kup mu...".
Rodzice dla rodziców
Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed telewizyjną reklamą, jest niewielka. Przed dwoma tygodniami weszła w życie nowela ustawy o radiofonii i telewizji, według której w radiu i telewizji nie można nadawać reklam skierowanych bezpośrednio do niepełnoletnich. O sformułowanie "bezpośrednio" ostro walczyły przez kilka tygodni środowiska reklamowe i w końcu posłowie zdecydowali się je dopisać. Efekt? Trudno oczekiwać, by z ekranów zniknęła jakakolwiek "dziecięca" reklama. Leszek Popowicz, dyrektor generalny Stowarzyszenia Agencji Reklamowych, zapytany, jakiej reklamy dzieci nie zobaczą już w telewizji, odpowiada: - Takiej, która będzie bezpośrednio skierowana do dzieci, czyli używająca słów: "kup ten produkt" lub bliskoznacznej formuły, i która odwołuje się do dziecięcego portfela.
Tymczasem nie sposób uchronić dziś dziecka przed kontaktem z reklamą. Trzy lata temu do szkół podstawowych i liceów dotarły schoolboardy - tablice wielkości metra kwadratowego, a na nich reklamy kosmetyków, filmów, sprzętu gospodarstwa domowego, a nawet ubezpieczeń. Ostatnio tygodnik "Nowe Państwo" ujawnił, że agencje reklamowe przygotowują się do walki o jeszcze młodszych klientów. Toczą już rozmowy o zamieszczeniu podobnych tablic w przedszkolach.
Stawka jest wysoka. Według szacunków Instytutu Rynku Wewnętrznego i Konsumpcji zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem lub przy współudziale dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej. Amerykanie już trzydzieści lat temu ukuli slogan podsumowujący takie zjawisko: "Na rynku dzieci są rodzicami dla swoich rodziców".
Poza kontrolą
Głównym przekazem reklamowym jest wciąż jeszcze telewizja. Niektórzy obawiają się, że dużo gorsze (bo pozostające praktycznie poza kontrolą rodziców) skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie. Dziś rodzic zaszokowany reklamą środków antykoncepcyjnych w tygodniku "Bravo Girl" może wyperswadować dziesięcioletniej dziewczynce dalsze kupowanie podobnych periodyków. A przynajmniej - przeglądając takie pisma - ma świadomość, że takie reklamy się zdarzają. Tymczasem o treści reklamy internetowej rodzice mogą nie wiedzieć, bo trafia ona bezpośrednio do użytkownika komputera, na przykład jako dodatek do bezpłatnej poczty elektronicznej od koleżanki.
Pod większą kontrolą pozostaje telewizyjny przekaz reklamowy. Pod warunkiem że dziecko ogląda telewizję w obecności dorosłych, a to zdarza się coraz rzadziej. Podczas badań wpływu reklamy na dziecko przeprowadzonych wśród pięcio- i dziesięciolatków przez dr. Pawła Kossowskiego z UW okazało się, że co dziesiąte badane dziecko miało własny telewizor, a część nawet magnetowid.
Zabawa w zabijanie
Z polskich badań wynika, że do osiemnastego roku życia dziecko może obejrzeć około 250 tys. aktów agresji. - Przeprowadzono tysiące badań i dzisiaj już nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza - mówi dr Zubrzycka. U niektórych powoduje wzrost agresji. U wszystkich osłabia wrażliwość i hamulce kontrolujące agresję. Najbardziej podatne na wpływ oglądanej przemocy są dzieci między ósmym i dwunastym rokiem życia, niezależnie od płci, zwłaszcza jeśli same bywają bite, gorzej się uczą i nie są zbyt popularne wśród rówieśników.
Ale - według profesor Marii Braun-Gałkowskiej z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego - istnieje coś gorszego od przemocy oferowanej przez telewizję. To przemoc, na której oparta jest większość (mówi się o 80 proc.) gier komputerowych. Grające dziecko nie tylko bowiem ogląda agresywne zachowania i oswaja się z nimi, ale w nich aktywnie uczestniczy.
Z badań przeprowadzonych w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu (średnio 30 godzin tygodniowo przed komputerem) cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są głównie na posiadanie przedmiotów i nie widzą w tym nic złego. W rezultacie w dorosłym życiu bliskie im będą zachowania psychopatyczne. Nie znają poczucia empatii, więc łatwiej im będzie krzywdzić innych, dbać będą przede wszystkim o siebie i siebie będą cenić najbardziej.
Coraz częściej po gry komputerowe sięgają dziewczęta. Wabią je ich szokujące reklamówki. Na jednej z nich skąpo odziana kobieta (w zasadzie każdy element jej stroju służy głównie jako przechowalnia nabojów, luf i podobnych akcesoriów) z przewieszonym karabinem przez ramię trzyma w ręku urwaną głowę swojej przeciwniczki. - Jakimi kobietami będą w przyszłości dziewczynki, do których dziś trafia taki przekaz - pytała profesor Braun-Gałkowska na promocji swej książki "Zabawa w zabijanie".
Nie trzeba być najlepszym
Jakie będą w przyszłości dziewczynki, jeszcze nie wiadomo, ale już wiemy, że nastoletnie życie wywołuje u młodych bardzo poważne stresy. Z opublikowanego właśnie międzynarodowego raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w ścisłej czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Badano dzieci z 25 krajów Europy oraz Izraela, Kanady i Stanów Zjednoczonych w latach 1997 - 1998.
W kategorii jedenastolatków polskie dzieci uplasowały się na trzecim miejscu - wyprzedzają je tylko równolatki z Izraela i Grenlandii. W starszych grupach wiekowych (trzynastolatki i piętnastolatki) polscy uczniowie znaleźli się na czwartym miejscu, bo wyprzedziły je nastolatki z Rosji.
Dlaczego tak się dzieje? - Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie - przypuszcza psychoterapeutka Maja Szafran. Ich sytuacja upodabnia się do presji wywieranej na młodych Japończyków (japońskie nastolatki nie były badane przez WHO), którzy od dzieciństwa przygotowywani są do kariery. I naszym dzieciom rodzice wpajają przekonanie, że muszą być naj. Podobne oczekiwanie formułują rówieśnicy, bo to najlepsi są najłatwiej przez nich akceptowani. Najlepsi będą mieli najlepsze perspektywy, najlepszą pracę, największe pieniądze. - Wśród dzieci, z którymi pracuje, są i takie, dla których wielkim problemem jest mocna piątka. To, że nie dostały z jakiegoś przedmiotu szóstki, staje się tragedią - mówi psychoterapeutka.
- Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze - podkreśla Szafran. - Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą. | W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. Tak mówi też wielu rodziców, którzy szybko wzbogacili się i dzięki temu zdobyli wysoką pozycję społeczną. Są dla dzieci najlepszym dowodem, że liczy się nie to, co mamy w głowie, ale ile w portfelu. Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze. Nonszalancja, chamstwo, brak strachu przed nauczycielami - takie rzeczy spychały kiedyś młodego człowieka na margines klasy. Teraz właśnie taki nastolatek jest popularny i cieszy się prestiżem w grupie, a nie dziecko, które jest mądre i zdolne.
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie. To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces. na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. W rezultacie od ilości i jakości posiadanych rzeczy materialnych zależy pozycja młodego człowieka w grupie rówieśników. Według badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej, która wypiera tradycyjne bajki. reklama jest źródłem wiedzy o wzorach zachowań i wartościach. Sceptyczny stosunek do reklamy pojawia się u nastolatków, ale trudno ocenić, w jakim stopniu jest prawdziwy, dorośli bowiem także deklarują obojętność wobec takiego przekazu, a jednocześnie mimowolnie mu ulegają. Psychologowie zwracają uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji. Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze. Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą. |
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.