source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie
Tajemnica królów nubijskich
Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej)
FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha.
Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później.
W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii.
Korzenie
Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane.
Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej.
Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu.
Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia.
Krzyż
Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo?
-Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów...
Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim.
Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu.
Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii.
Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała
FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI
Polityka
W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe.
W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce:
- Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia.
Pielgrzymi
Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła".
Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych.
Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego".
Fenomen
Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka.
W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. - | Na pustyni nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą polscy archeolodzy odkryli kościół oraz krypty z grobami chrześcijańskich władców Nubii. Kraina ta leżała na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. W starożytności jej władcy toczyli wojny z Egiptem faraonów. Chrześcijaństwo zaczęło przenikać na tereny Nubii ok. 350 roku n.e. Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów uznających tylko jedną, boską naturę Chrystusa. Od VI do połowy XIV wieku chrześcijaństwo nubijskie przeżywało rozkwit. Powstały wtedy liczne świątynie - jedną z nich jest kościół odkryty przez polskich archeologów. W kryptach spoczywa prawdopodobnie dwudziestu monarchów - tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła. Kościół w Banganarti, w którym uprawiano pośmiertny kult władców, był najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Na ścianach kaplic pątnicy pozostawili inskrypcje wydrapane w tynku. W dotychczas odsłoniętej partii budowli znajduje się ich około 200. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie. |
STYCZNIOWE PODWYŻKI
Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju
Prognozy obniżenia rentowności
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw.
Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.
Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie.
Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu
- Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy.
Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku.
- Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu.
Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne.
W Bizonie szukają oszczędności
W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania.
Konieczne wsparcie na nowych rynkach
Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek.
- Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem.
Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia.
W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników.
Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej
- Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach.
Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju.
Potrzebne stabilne otoczenie
- Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi.
Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie.
Wzrosną koszty sprzedaży
W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży.
Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas.
Do negocjacji z klientem
- Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne.
- Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje.
Lidia Oktaba | Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych. podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. |
PLUSKWA MILENIJNA
Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA
Państwo podwyższonej gotowości
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie.
Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA.
Japonia wita wcześniej
Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku.
Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego.
- Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy.
Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika).
- Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów.
Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne.
Mundurowe gotowe
Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000.
W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność.
Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach.
Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak.
Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia.
Sterowanie ręką
Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy.
Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów.
Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii.
- Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu.
Respiratory muszą działać
Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu.
- Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi.
Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS.
Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji.
Pełne bankomaty
Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich.
Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne".
W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA.
Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów.
Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe.
W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy.
Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz
Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy. | Przed sylwestrem, w związku z problemem roku 2000, państwo jest w stanie podwyższonej gotowości. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują sztaby antykryzysowe. Szczególne przygotowania trwają też w policji, straży pożarnej, wojsku i służbach specjalnych. Na wypadek problemów opracowano plany awaryjne. Za najpoważniejsze zagrożenie uważa się obecnie ewentualne przerwy w dostawie energii. Elektrownie zapewniają, że mamy w kraju 20-procentową rezerwę, co zapobiegnie skokom napięcia. Przygotowani są też dostawcy. Napięta sytuacja panuje w szpitalach. Tutaj nie może zabraknąć energii, bo trzeba zapewnić ciągłość pracy respiratorów. Planuje się większą obsadę lekarską i pielęgniarską. Zespoły antykryzysowe utworzono też w ZUS, Telekomunikacji Polskiej i Polskich Liniach Lotniczych. Związek Banków Polskich zapewnia, że polski system bankowy nie obawia się roku 2000. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą jednak obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma też historię i saldo swojego tegorocznego rachunku, wydrukowane dzień wcześniej. Kolej ma w rezerwie baterie i agregaty, a także lokomotywy spalinowe. MSWiA ocenia stan przygotowań na 92%. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. Nie wiemy, co nas czeka, bo roku 2000 nikt jeszcze nie przeżył. Na szczęścia kilka godzin wcześniej Nowy Rok przywitają państwa azjatyckie. Będziemy na bieżąco monitorować sytuację na świecie. Na wypadek awarii elektrowni nuklearnych w państwach byłego ZSRR pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. |
TENIS
Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński
Licencja na trawę
KRZYSZTOF RAWA
Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki.
Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca.
Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114.
Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Kolejka do świątyni
Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru.
Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej.
Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej".
Program, plakat i podkładka
W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków.
Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19.
W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis.
Bilety z odzysku
Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne.
Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć.
Logo na czekoladkach
Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet.
Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę.
Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów.
Triumfatorzy z ostatnich lat
1990 Martina Navratilova Stefan Edberg
1991 Steffi Graf Michael Stich
1992 Steffi Graf Andre Agassi
1993 Steffi Graf Pete Sampras
1994 Conchita Martinez Pete Sampras
1995 Steffi Graf PeteSampras
1996 Steffi Graf Richard Krajicek
1997 Martina Hingis Pete Sampras
1998 Jana Novotna Pete Sampras
1999 Lindsay Davenport Pete Sampras
Hiszpańska rebelia
Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji.
Ubiegłoroczne finały
Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5
Davenport - Graf 6:4, 7:5 | Od 1911 roku słynny turniej tenisowy Wimbledon na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. W latach 1877-1896 datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem, przez kilkanaście lat obowiązywała reguła,że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca. Przy sprzyjającej pogodzie turniej trwa dwa tygodnie i jedną wolną niedzielą pośrodku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń.Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114. Do 1921 roku grano na kortach przy Warple Road (również w dzielnicy Wimbledon, a od 1922 roku aż do tej pory graq się dwie mile dalej, na obszarze między Church Road i Somerset Road.
Na Wimbledon z centrum Londynu można dojechać samochodem, podmiejskim pociągiem lub, tak jak to robi większość osób, metrem. Po dotarciu na stację metra Southfields tłum dzieli się na tych,co na korty chcą się dostać autobusem, tych którzy wybierają wspólne taksówki i tych, którzy wolą 15-minutowy spacer. Następnym punktem programu jest stanie w kolejce do wejścia na stadion. Ocenia się,że w pierwszych latach XX wieku dziennie na korty przychodziło 6-7 tyś. osób dziennie. Obecnie frekwencja wynosi 40 tyś.
Podstawowym menu podczas turnieju są w koejności:bułki, kanapki,piwo, lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych są plastry łososia i Pimms.
Bilety na turniej można otrzymać dzięki skomplikowanemu systemowi losowania i rozdziału, który co roku jest gorąco dyskutowany. Najdroższe bilety są na numerowane siedzenia i w dniach turnieju można je kupić wyłącznie u koników. Cierpliwi mogą jednak czekać na tych, którym turniej się znudził i którzy wrzucą swój bilet do specjalnego pudełka. Ci, którzy nie są cierpliwi mogą oglądać mecz stojąc na wąskich ścieżkach między kortami.
Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet. |
ROZMOWA
Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii
Nasza orientacja proeuropejska jest jasna
FOT. ARCHIWUM
Jak ocenia pan okres swej prezydentury po ponad trzech latach i w obliczu kolejnych wyborów prezydenckich, które odbędą się jesienią?
PETRU LUCINSCHI: - Stoimy wciąż przed trzema problemami. Po pierwsze, mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane, a ostatnich kilkadziesiąt lat żyliśmy w Związku Radzieckim i nie mamy doświadczeń pomocnych przy formowaniu samodzielnego państwa. Po drugie, przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana i scentralizowana jak jedna wielka hala fabryczna, w gospodarkę rynkową. Jednocześnie, od ogłoszenia niepodległości nasze związki gospodarcze ukierunkowane dawniej wyłącznie na wschód przestały funkcjonować tak jak dawniej, bo na wschodzie spadło zainteresowanie współpracą z nami. Wreszcie jest kwestia procesów demokratycznych, budowy społeczeństwa obywatelskiego i obyczajów demokratycznych na różnych poziomach życia społecznego. Tu również brak nam tradycji.
Przemiany w tych dziedzinach nie przyniosły jeszcze odczuwalnych dobrych rezultatów, choć w bieżącym roku powinny już być one zauważalne. Natomiast gdy chodzi o naszą pozycję w świecie, to Mołdawia stała się bardziej znana w Europie. Nasza orientacja proeuropejska jest jasna.
Jeśli tak, to jak pan chce pogodzić dążenie do udziału w integracji europejskiej z faktem, że Republika Mołdawii pozostaje członkiem Wspólnoty Niepodległych Państw?
Pańskie pytanie zdaje się logiczne, ale pomija pewne elementy rzeczywistości. WNP jest organizacją regionalną, podobnie jak Współpraca Gospodarcza Krajów Morza Czarnego (BSEC), w której też aktywnie działamy i nikt nam w tej sprawie nie zadaje podobnych pytań. WNP widziana jest za bardzo pod kątem politycznym. My uczestniczymy tylko w wymiarze gospodarczym Wspólnoty, a nie na przykład wojskowym - tego porozumienia nie ratyfikowaliśmy. Zwracamy uwagę, by dokumenty WNP, które podpisujemy, nie były przeszkodą w integracji z Europą. Problem raczej w tym, że Europa nie może się zdecydować ani w sprawie Mołdawii, ani w sprawie Ukrainy...
My też mamy z tym pewne problemy...
Wy nie macie żadnych problemów, bo jesteście już objęci integracją, podobnie jak kraje bałtyckie. W sprawie krajów bałtyckich Europa zadecydowała, że są one jej integralną częścią. A więc pytanie należy postawić Unii Europejskiej. My robimy, co możemy. Jeśli mamy dobre stosunki gospodarcze z Ukrainą, Rosją, a nawet Białorusią, to dlatego, że znajdujemy tam zbyt na wyroby naszej produkcji.
Polska też handluje z tymi krajami, a nie jest członkiem WNP. Jakie są konkretne korzyści ze statusu członka Wspólnoty?
68 proc. naszego handlu to handel z nimi. Potrzebujemy kontaktów z ludźmi, którzy mają tam duże interesy. Są też ułatwienia celne, konsularne, większa wolność poruszania się. I tyle. Polska też z pewnością potrzebuje współpracy z Rosją. Ale nawiasem mówiąc, zanim Mołdawia miała związki z Rosją, miała je z Polską - już w czternastym wieku.
Pod koniec ubiegłego roku upadł rząd Iona Sturzy, który był postrzegany na Zachodzie jako reformatorski. Jaki charakter ma rząd jego następcy, Dumitru Braghisa?
Rząd Sturzy był oparty na ścisłym podziale tek między ugrupowaniami koalicji będącej konglomeratem wielu partii. Gdy utracił większość parlamentarną, można było rozpisać przedterminowe wybory. Większość deputowanych zdecydowała się jednak poprzeć rząd zbudowany nie na zasadzie podziału stanowisk pomiędzy partie. Właśnie mija 100 dni urzędowania rządu Braghisa, który kontynuuje politykę reform i integracji europejskiej, a jednocześnie zaczął się zajmować codzienną rzeczywistością ekonomiczną i zwrócił większą uwagę na problemy korupcji i przestępczości gospodarczej. Rząd Sturzy zajęty był bardziej makroekonomią, stosunkami z międzynarodowymi instytucjami finansowymi itd.
Czy parlament jest równie reformatorski?
Tam jest wiele dziecinady. Rząd zwrócił się ostatnio do parlamentu o zgodę na prywatyzację strategicznych dziedzin naszej gospodarki: produkcji wina i tytoniu. Partie, które wspierały gabinet Sturzy i które mają prywatyzację w swoim programie, nie chcą głosować za tym, bo to nie ich rząd. Interes kraju nie liczy się. Domagają się natomiast, by frakcja komunistyczna, która głosowała za rządem Braghisa, głosowała też za prywatyzacją. A komunistom z kolei przeszkadza w tym doktryna. To wszystko jest godne ubolewania.
Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta. Dlaczego?
System parlamentarny funkcjonuje dobrze, gdy są dwie alternatywne siły polityczne zmieniające się u steru władzy w wyniku wyborów. U nas jest konglomerat ugrupowań. Niby jest jakaś prawica, lewica i centrum, ale są i partie trudne do określenia. Jak z tego zbudować większość? Była koalicja większościowa i po siedmiu miesiącach rozpadła się. Tymczasem mamy kryzys. Jak z niego wyjść, jeśli władza państwowa nie funkcjonuje? A więc może należy wzmocnić konstytucyjnie władzę wykonawczą.
Istnieje forma demokracji z silną władzą prezydenta. Jest przy tym niezależne sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, parlament. Do niedawna było tak na przykład w Finlandii, która teraz, gdy jej sytuacja w pełni ustabilizowała się, stała się republiką parlamentarną. Silny prezydent jest też na Cyprze, którego sytuacja jest trochę analogiczna do naszej, bo tak jak u nich północ kraju, tak u nas Naddniestrze to separatystyczne republiki utworzone siłą i nieuznawane przez społeczność międzynarodową. Inny przykład to Chorwacja za rządów Tudjmana.
Chorwacja Tudjmana nie była w pełni demokratyczna.
Wiem, chcę tylko powiedzieć, że silne rządy prezydenckie wynikały z sytuacji tego kraju, dopóki nie umocnił swej państwowości. Myśmy natomiast przyjęli system będący kompilacją różnych elementów demokracji europejskiej i po sześciu latach wszystkie siły polityczne są zgodne, że trzeba to jakoś zreformować. Pracujemy nad tym otwarcie, we współpracy m. in. z Radą Europy.
Jak wyglądają stosunki mołdawsko-rumuńskie?
Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych...
Jednak w 1918 roku Besarabia weszła w skład Rumunii...
Na niewiele ponad dwadzieścia lat. A czy Austria nie była przez kilka lat częścią Niemiec? Podobna jest sytuacja między Mołdawią a Rumunią. Proszę zwrócić uwagę, że choćby w ostatnich dziesięcioleciach rozrosły się tu miasta, do których napłynęli Rosjanie, Ukraińcy. Coś się tu zmieniło. Niezależnie jednak od tego jesteśmy za jak najściślejszymi stosunkami z Rumunią. I mamy je w bardzo wielu dziedzinach.
Moje pytanie nie tyle dotyczyło perspektyw zjednoczenia, ile raczej wiązało się z faktem, że Rumunia, tak z wami związana kulturowo, jest waszym sąsiadem bardziej zaawansowanym na drodze integracji europejskiej i w przyszłości granica z nią może się okazać waszą granicą z Unią Europejską, jak dla Polski obecnie granica z Niemcami.
My też chcielibyśmy graniczyć z Unią przez Niemcy, ale cóż robić. Mówiąc jednak poważnie: staramy się w pełni wykorzystywać sąsiedztwo z Rumunią, również w perspektywie integracji europejskiej.
Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza i wycofania stamtąd rosyjskiej XIV Armii?
Rosja zajmuje jasne stanowisko, gdy chodzi o konieczność zachowania integralności terytorialnej Mołdawii. Mam nadzieję, że wraz z prezydenturą Władimira Putina to się zrealizuje. Zdajemy sobie sprawę, że trzeba określić szeroką autonomię tego terytorium, ale w ramach Republiki Mołdawii. Wszystko zależy od polityki rosyjskiej, częściowo ukraińskiej, a poza tym od stanowiska Europy, OBWE, nawet ONZ. My w żadnym razie nie chcemy konfliktu zbrojnego, tylko rozwiązania pokojowego. A do wyprowadzenia XIV Armii Rosja zobowiązała się podczas szczytu OBWE w Stambule w listopadzie ubiegłego roku.
Rozmawiał w Kiszyniowie Bogumił Luft
Republika Mołdawii leżąca między Prutem a Dniestrem to historyczna Besarabia, wschodnia część niegdysiejszego Hospodarstwa Mołdawskiego, jednej z trzech struktur państwowych, w których przez wieki kształtował się naród rumuński. Besarabia nie weszła jednak w skład państwa rumuńskiego powstałego w połowie XIX wieku ze zjednoczenia Mołdawii i Wołoszczyzny, bo wcześniej, w 1812 roku, została zagarnięta przez Rosję. Do Rumunii przyłączyła się dopiero w 1918 roku. Moskwa zajęła ją powtórnie w 1940 roku na mocy paktu Ribbentrop - Mołotow. By ją odbić, Rumunia przystąpiła u boku Niemiec do wojny przeciw ZSRR. Po wojnie Stalin utworzył na terenie Besarabii Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką. W chwili rozpadu ZSRR republika ta proklamowała niepodległość. | Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii: Po pierwsze, mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane i nie mamy doświadczeń pomocnych przy formowaniu samodzielnego państwa. Po drugie, przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana, w gospodarkę rynkową. Przemiany w tych dziedzinach nie przyniosły jeszcze odczuwalnych dobrych rezultatów. Natomiast Nasza orientacja proeuropejska jest jasna. Zwracamy uwagę, by dokumenty WNP, które podpisujemy, nie były przeszkodą w integracji z Europą. Jeśli mamy dobre stosunki gospodarcze z Ukrainą, Rosją, a nawet Białorusią, to dlatego, że znajdujemy tam zbyt na wyroby naszej produkcji.
Właśnie mija 100 dni urzędowania rządu Braghisa, który kontynuuje politykę reform i integracji europejskiej, a jednocześnie zaczął się zajmować codzienną rzeczywistością ekonomiczną i zwrócił większą uwagę na problemy korupcji i przestępczości gospodarczej.
Czy parlament jest równie reformatorski?
Tam jest wiele dziecinady. Interes kraju nie liczy się.
Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta.
System parlamentarny funkcjonuje dobrze, gdy są dwie alternatywne siły polityczne zmieniające się u steru władzy w wyniku wyborów. U nas jest konglomerat ugrupowań. Jak z tego zbudować większość? mamy kryzys. Jak z niego wyjść, jeśli władza państwowa nie funkcjonuje? może należy wzmocnić konstytucyjnie władzę wykonawczą.
Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych... Niezależnie jednak od tego jesteśmy za jak najściślejszymi stosunkami z Rumunią.
Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza?
trzeba określić szeroką autonomię tego terytorium, ale w ramach Republiki Mołdawii. A do wyprowadzenia XIV Armii Rosja zobowiązała się podczas szczytu OBWE w Stambule. |
Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata, i jednodniowy prezydent RP
Waliza czasu
Przy stoliku w cukierni: Ferdynand Goetel, Kazimierz Wierzyński, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Bolesław Mieczysławski
FOT. ARCHIWUM DOKUMENTACJI MECHANICZNEJ
JAN ZIELIŃSKI
Antoni Słonimski w swoim "Alfabecie wspomnień" pisze: "Warto by odełgać legendę o Wieniawie - bawidamku i fanfaronie w stylu gaskońskim, legendę, która utrwaliła się, fałszywie przekazując nam tę malowniczą i tragiczną postać dwudziestolecia międzywojennego. Nie był legendą jego dowcip, wdzięk i uroda".
Zajrzyjmy do książki wydanej przez PIW przed rokiem - "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego".
Przede wszystkim to nie szuflada, tylko waliza i worek. Prezentowane w tym szczupłym tomie teksty nie zostały znalezione w starej szufladzie, nie wiodły spokojnej egzystencji osobistych papierów oficera i dyplomaty, jakie mogłyby wypłynąć na światło dzienne po jego spokojnej śmierci w podeszłym wieku. Ich los był dużo barwniejszy, jak barwne było życie osoby, której dotyczą, aż po dramatyczny kres - samobójczą śmierć w 1942 roku.
Waliza Wieniawy, ocalona z wojny i wyrwana niszczącemu działaniu lat, otwiera się dziś, pokazując szczątki egzystencji bogatej, nie na miarę jednego człowieka skrojonej. Jakieś kwity, piękne zdjęcia, trochę poezji i zamknięty, zatrzymany w wycinkach, depeszach i rękopisach czas.
Na pierwszym planie - dorodny koński zad
W chwili, kiedy Włochy w roku 1940 opowiedziały się po stronie Niemiec, ówczesny ambasador RP przy Kwirynale, b. adiutant marszałka Piłsudskiego gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zapakował sporą ilość papierów, prywatnych i urzędowych, i posłał zwykłą pocztą do Francji, na nie budzący podejrzeń adres na prowincji. Paczka doszła bez przeszkód, a osoba, która ją odebrała (młodociana córka szwagierki Wieniawy i Francuza), czujnie zakopała papiery pod dużym drzewem, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Po wojnie rzecz odkopała, zaniosła w worku na strych i zupełnie o tych obcych jej papierzyskach zapomniała. Wypłynęły dopiero w latach osiemdziesiątych - pisze o tym we wstępie (prześliczną polszczyzną) córka Wieniawy.
Do papierów z paczki czy worka doszła zawartość walizy, z jaką Wieniawa po opuszczeniu Włoch popłynął do Ameryki. Wszystkie papiery uporządkowała, na prośbę rodziny, Elżbieta Grabska, ich edycją zajął się Marek Pytasz.
Książek o Wieniawie ukazało się w latach dziewięćdziesiątych co najmniej kilka. Oprócz dwóch Majchrowskiego ("Ulubieniec Cezara" i "Pierwszy Ułan Drugiej Rzeczypospolitej"), po jednej Urbanka ("Wieniawa - szwoleżer na pegazie"), Dworzyńskiego ("Wieniawa - poeta, żołnierz, dyplomata") i Romeyki ("Wspomnienia o Wieniawie i rzymskich czasach") wymienić też trzeba starannie przez Romana Lotha opracowany tom tekstów samego Wieniawy, zatytułowany "Wymarsz i inne wspomnienia". Jest więc z czego wybierać i z czym konfrontować.
Ale spróbujmy wziąć w nawias całą dotychczasową wiedzę o Wieniawie i spojrzeć na niego tak, jakbyśmy dysponowali tylko tą najnowszą książką.
Utrzymane w zielonkawej tonacji zdjęcie na okładce przedstawia Marszałka i jego adiutanta w dorożce. Dorożkarz w cylindrze odwrócił się ku pasażerom zdziwiony, jedną ręką trzyma wodze. Jest zimno, futrzane kołnierze przy mundurach osłaniają szyję. Obaj oficerowie patrzą z uwagą gdzieś w bok, na ukos, Piłsudski dobrotliwie, Wieniawa z lekkim grymasem pogardy. Co się tam dzieje, na placu przed budynkiem, który właśnie opuścili?
Na tylnej stronie okładki dalszy ciąg tego zdjęcia: w głębi salutujący oficer, a na pierwszym planie lejce i dorodny koński zad. Patrząc na ten fragment fotografii (i mając w świeżej pamięci wiersz Wieniawy "Moja para", o kasztanie i kochance) myślę o osobliwej geopolitycznej notatce generała z roku 1941: "Potencje świata, uważające się za naszych protektorów, chciały mieć Polskę małą, mizerną. W planach swych zatem skroiły jej odpowiednio kuse szatki. Nic więc dziwnego, że skoro wyrosła na silną, tęgą, mocarną dziewczynę, pokazuje im czasem części swej anatomii, które rażą delikatny wzrok zakłopotanych mecenasów". Z tą notatką, utrzymaną w stylu osiemnastowiecznych autorów francuskich, koresponduje z kolei zachowany fragment raportu ambasadora Wieniawy z końca grudnia roku 1939, w którym o kluczowej pozycji Polski w Europie środkowej i o przeciwdziałaniu głoszonym przez włoskie kręgi faszystowskie koncepcji "małej Polski", jednolitej narodowościowo i nielicznej, mówi się wyważonym językiem dyplomaty i stratega.
Z wizytą u Picassa
Ta umiejętność mówienia różnymi głosami (nie mylić z umiejętnością głoszenia różnych poglądów zależnie od zapotrzebowania) jest charakterystyczna dla ludzi wielostronnych, którzy w jednym życiu łączą różne biografie. Takim właśnie człowiekiem był Wieniawa - doktor medycyny i student malarstwa, poeta i zawodowy oficer, dziennikarz (redaktor naczelny "Dziennika Polskiego" w Detroit) i dyplomata, wreszcie jednodniowy prezydent RP.
A równocześnie te rozmaite biografie przenikają się wzajemnie i przeplatają. Spójrzmy, jak to wygląda na przykładzie malarstwa. Świeżo upieczony doktor medycyny (ze specjalnością w zakresie chirurgii i okulistyki) wyrusza do Berlina, gdzie, jak wynika z reprodukowanego w książce dokumentu z 4 maja 1907 roku, zdaje egzamin i staje się studentem królewskiej akademickiej szkoły wyższej sztuk pięknych w Berlinie (wydawcy, nie wiedzieć czemu, podają, że jest to świadectwo ukończenia pierwszego roku studiów). Wkrótce potem, jak tylu artystów, trafia do Paryża. Tu praktykuje jako lekarz, ale równocześnie działa w Towarzystwie Artystów Polskich i maluje. Z nie wydrukowanego niestety w całości w książce tekstu wspomnieniowego Wieniawy o okresie paryskim, pisanego pod koniec życia, wynika, że odwiedzając pracownie swych paryskich kolegów trafił też do Picassa. Szkoda, że relacji o tej wizycie nie posłał wówczas na świeżo do jakiejś warszawskiej gazety - mielibyśmy cenne świadectwo wczesnej polskiej recepcji hiszpańskiego nowatora.
Paryskie obrazy Wieniawy przepadły przy okazji powrotu do Polski, w innych okolicznościach przepadł też rękopis parodystycznej powieści przygodowej, pisanej na cztery ręce ze znakomitą poetką Bronisławą Ostrowską. Ale oko malarza i zmysł piękna dają o sobie znać w zupełnie innych okolicznościach. Najpierw w rosyjskim więzieniu, kiedy Wieniawa zajmuje się puszczaniem baniek mydlanych, ku zdumieniu współwięźniów ("dopóki nie spostrzegli się, że te kule eteryczne i kolorowe w szarzyznę więzienną szmuglowały zaczarowany świat bajek i poezji"). Potem, podczas następnej wojny, w raporcie na temat zniszczeń, jakich doznał Zamek Królewski w czasie wrześniowych bombardowań Warszawy i na temat początków systematycznego niszczenia przez okupanta polskich zbiorów naukowych i muzealnych. Zdanie "Ponadto od bomby lotniczej została zniszczona sala balowa z plafonem Bacciarellego «Rozwikłanie chaosu»" nie tylko, jakby przez cechów solidarność, zawiera nazwisko twórcy zniszczonego plafonu, ale też przez podanie znaczącego tytułu nabrzmiewa gorzką ironią. Bomba jako sposób na przywrócenie rozwikłanego chaosu. Ambasador nie rozwodzi się nad tym w zwięzłym z konieczności raporcie, ale tkwiący w nim artysta umie przecież to wszystko jakby mimochodem przemycić.
W wierszach Wieniawy, nawet tych najbardziej swawolnych i pozornie niefrasobliwych, kryje się jakiś cień, wspomnienie jakiegoś traumatycznego przeżycia z przeszłości, przeżycia, które ma kobiece kształty i zapach śmierci. Wiąże się z tym wyczulenie na upływ czasu. Echo tych przeżyć wraca w artykule politycznym z roku 1941, zatytułowanym "Walka z czasem". Z klasycznym w swej lakoniczności przesłaniem: "Czas biegnie - Polska czeka..."
Bezinteresowna wierność
I tu dochodzimy do (innego przecież chyba?) traumatycznego momentu w biografii Wieniawy. Jest koniec roku 1912, w sali Towarzystwa Geograficznego odczyt do polskich studentów wygłasza Józef Piłsudski. Mówi o historycznej przeszłości, ale przede wszystkim o tym, jak ciekawą a zaniedbaną dziedziną wiedzy jest wiedza wojenna. Mówi, a z jego głosu i rzadkich, ale plastycznych gestów promieniuje siła "niezwykła, podbijająca i zniewalająca, zmuszająca do posłuszeństwa". Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - jemu dał Wodza, a Komendantowi - bezinteresownie oddanego i wiernego adiutanta oraz żołnierza, który nad proponowane mu już w niepodległej Polsce stanowiska będzie przekładał służbę w pułku szwoleżerów. Jego list do Piłsudskiego, świadectwo tej bezinteresownej wierności, kończy się prośbą wręcz miłosną: "Chciałbym jedynie, żeby Komendant, mając kiedyś wolną chwilę, zechciał spojrzeć na mnie dobrym spojrzeniem i żeby Komendant zechciał mi wierzyć, że na tym dobrym spojrzeniu najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie mi zależy". Podejrzewam, że rezygnacja z najwyższego stanowiska państwowego, na jakie Wieniawa został desygnowany dekretem prezydenta Mościckiego we wrześniu 1939 roku, miała z tą bezinteresowną wiernością bezpośredni związek.
Mówiąc o Wieniawie warto przypomnieć pełną specyficznego wdzięku polską inteligencję przedwojenną, uformowaną na wielu pokoleniach związanych z kulturą europejską i narodową. Są to wartości delikatne, materia łatwo ulegająca zatarciu, a przecież trzeba, abyśmy pamiętali, że przodkowie nasi nie byli jak posągi kamienne z Wysp Wielkanocnych, niezrozumiałe dla nas, w jedną stronę zwrócone i wszystkie do siebie podobne.
Antoni Słonimski "Alfabet wspomnień" | Zajrzyjmy do książki "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego". teksty nie zostały znalezione w starej szufladzie, Ich los był dużo barwniejszy, jak barwne było życie osoby, której dotyczą. kiedy Włochy w roku 1940 opowiedziały się po stronie Niemiec, ówczesny ambasador, b. adiutant marszałka Piłsudskiego gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zapakował sporą ilość papierów, prywatnych i urzędowych, i posłał do Francji. Wypłynęły dopiero w latach osiemdziesiątych. umiejętność mówienia różnymi głosami jest charakterystyczna dla ludzi wielostronnych, Takim człowiekiem był Wieniawa - doktor medycyny i student malarstwa, poeta i dyplomata, wreszcie jednodniowy prezydent RP. W wierszach kryje się jakiś cień, wspomnienie traumatycznego przeżycia z przeszłości. Jest koniec roku 1912, w sali Towarzystwa Geograficznego odczyt do polskich studentów wygłasza Józef Piłsudski. Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - dał Komendantowi oddanego adiutanta oraz żołnierza. |
Obecny system zaopatrywania sił zbrojnych RP nie jest klarowny
Jak wykluczyć korupcję z MON
PAWEŁ F. NOWAK
O korupcji w Ministerstwie Obrony Narodowej mówi się w kontekście podejrzeń o nieprawidłowości w realizacji zamówień publicznych. Byłoby wielce zawstydzające, gdyby w resorcie, w którym Honor i Ojczyzna powinny być ponad wszystko, dopuszczano się praktyk niegodnych urzędników państwowych i żołnierzy.
Plotki wokół ministerstwa (i w nim samym) głoszą, iż prowizje były sute, do 10 proc. To bardzo dużo, wręcz nie do wiary. Na zakupy w ostatnich latach MON przeznaczało 1,5 do 2 mld zł rocznie; urobek byłby niesamowicie wysoki. Zamówienia publiczne to dziedzina narażona na różne nieprawidłowości, ale również na pomówienia, i dlatego konieczne są działania tworzące system odporny na zakłócenia.
Nasze prawo nie toleruje form premiowania za kontrakt zrealizowany w urzędach państwowych. Mówi się o tym, nie podając konkretów, iż w wielu instytucjach budżetowych (nie tylko w MON) warunkiem kontraktu jest sowita prowizja, że często już na początku trzeba złożyć odpowiedni depozyt.
Przede wszystkim zapobiegać
W każdym środowisku znajdą się ludzie, którzy przynoszą innym wstyd, ale nie wolno też uogólniać pojedynczych opinii. Już wcześniej nagłaśniano afery, związane na przykład z odraczaniem służby wojskowej czy nadużyciami w gospodarce wojskowej. Te ostatnie, przy dobrej kontroli, są do wykrycia. Zdecydowanie trudniejsze do ujawnienia są łapówki, w tym prowizje (trudno to inaczej nazwać), z czego doskonale zdają sobie sprawę zarówno biorący, jak i dający.
Częstotliwość i powtarzalność plotek świadczy, że ich prawdopodobieństwo jest wysokie. Od lat wokół MON krążą plotki o prowizjach. A jeśli mamy do czynienia z naciskami na realizację dostaw u określonych wykonawców, to jest to wielce prawdopodobne. W praktyce można uprawdopodobnić każdą transakcję, układając odpowiednio wymagania, wie o tym każdy handlowiec, i dlatego tak ważna jest elementarna uczciwość. Niezbędne są również mechanizmy eliminujące różne nieprawidłowości, w tym surowa kontrola piętnująca każdy przypadek niewłaściwego działania, którego sprawcy powinni ponosić konsekwencje. Tego w naszym państwie brakuje.
Gospodarka rynkowa wprowadziła nowe zasady, które szczególnie wojsku skomplikowały działalność. Kiedyś podpisywało się umowę z producentem i przez lata płynęły dostawy. Dzisiaj musimy stosować ustawę o zamówieniach publicznych, ogłaszać przetargi i za każdym razem wybór może być zupełnie inny. Powoduje to bałagan w zasobach sprzętowych i materiałowych, co się wyraźnie odbija w kosztach. Są to ułomności możliwe do wyeliminowania - także przy dobrej woli prezesa Urzędu Zamówień Publicznych, który może, ale nie musi się zgodzić na kontrakt ponadtrzyletni.
Pierwsze zabezpieczenia
Wiele w tej dziedzinie zmienia się na korzyść wojska. Ustawa o przebudowie, modernizacji technicznej i finansowaniu sił zbrojnych RP w latach 2001 - 2006 pozwala na kontrakty wieloletnie, choć anulowała artykuł 73 ustawy o zamówieniach publicznych w odniesieniu do dostaw ujętych w programie sześcioletnim. Pozostaną nam kontrakty pięcio-, cztero- i trzyletnie, bo ustawa o finansowaniu SZ RP jest epizodyczna, odnosi się do konkretnego programu. Przez ten czas zostanie jednak uporządkowany park sprzętowy. Nie będzie niespodzianek, jakie przynosił coroczny przetarg i wybór dostawcy. Także zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych, aczkolwiek niezupełnie takie, jakich wojsko oczekiwało, stwarzają szansę na uporządkowanie procedur. W myśl tych zmian siły zbrojne, gdy chodzi o usługi lub dostawy dotyczące broni, amunicji lub sprzętu przeznaczonego wyłącznie do celów wojskowych, mogą prowadzić postępowanie o zamówienie publiczne na zasadach szczególnych. Skróci to procedury i zmniejszy ich pracochłonność. Jest to również istotne dla producentów wyrobów używanych w wojsku. Mogą bowiem liczyć na bezpośrednie zamówienia, właśnie na zasadach szczególnych, na kilka kolejnych lat.
Wojsko niedawno zaczęło realizować swoje potrzeby w cyklu trzyletnim. Od lat zezwalała na to ustawa o zamówieniach publicznych. Z tej możliwości rzadko jednak korzystano. Liczba kontraktów w każdym roku była dość duża, dochodziła w Departamencie Zaopatrywania SZ do 1000; w przeliczeniu na osoby prowadzące - ponad 20 na jedną. To bardzo dużo: w podobnych instytucjach armii natowskich przypada na jedną osobę trzy - sześć spraw. Liczba prowadzonych postępowań nie może być za duża, gdyż wówczas popełnia się błędy z braku czasu na dokładne sprawdzenie oferowanego zaopatrzenia, negocjowanie cen, śledzenie realizacji dostaw.
Możliwość prowadzenia postępowań na zamówienia wieloletnie jest więc korzystna, zmniejszy obciążenie pracowników, umożliwi dokładne sprawdzenie kontrahentów, wejrzenie w proces technologiczny, co dla wojska ma istotne znaczenie. Z drugiej strony można się spodziewać wzmocnienia nacisków oferentów, aby wygrać przetarg na kilkuletnie dostawy. Będą nowe pokusy. Trzeba uczciwości, by się im oprzeć i dokonać obiektywnego wyboru, ale i dobrych mechanizmów kontrolnych oraz kar za nadużycia.
Przy wyborze kontrahenta wszyscy powinni mieć równe szanse. Zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych ku temu zmierzają. Jednak przepisy nie są doskonałe. Nie jest i nie będzie tak, że kupujący dokona najwłaściwszego wyboru, jeśli tylko będzie się ściśle trzymać zapisów ustawy. Zmowa dostawców może wywindować cenę, której w nieograniczonym przetargu nie można negocjować. Producenci otaczają tajemnicą swe koszty i kalkulacje ekonomiczne, co uniemożliwia zbadanie zasadności proponowanej ceny. Przykładem klinicznym może być przetarg, do którego zgłasza się tylko dwóch wykonawców, proponując różne ceny na określony wyrób, praktycznie taki sam. Każdy z nich wykonuje określoną część całego wyrobu i bez udziału drugiego nie jest w stanie go wykonać. W świetle ustawy o zamówieniach publicznych nic ich nie łączy, mogą więc dyktować ceny. Nie jest to uczciwe, ale spełnia warunki ustawy o zamówieniach publicznych. Można przerwać taki przetarg, jeśli ma się świadomość tajnych powiązań (trzeba czasu, by uzyskać odpowiednie informacje), i uruchomić tryb wolnej ręki, który daje możliwość negocjowania ceny. Nie lubią tego trybu dostawcy, a dla odbiorcy jest on najkorzystniejszy.
Co trzeba zrobić
Unormowanie problemów związanych z dostawami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla wojska wymaga wprowadzenia wielu zmian organizacyjno-strukturalnych i kompetencyjnych. W Ministerstwie Obrony Narodowej podjęto działania, które powinny uzdrowić obecną sytuację. Zaliczyć do nich można:
- wyłączenie z urzędu Ministerstwa Obrony Narodowej wszelkiej działalności wykonawczej, związanej z zakupami usług i zaopatrzenia, co oznacza likwidację Departamentu Zaopatrywania SZ, a także zaniechanie takiej działalności w innych instytucjach, w tym w Sztabie Generalnym WP i w Departamencie Polityki Zbrojeniowej (prace badawczo-rozwojowe);
- zbudowanie jednego dla całego resortu centralnego ośrodka planistycznego w Sztabie Generalnym WP. Planowanie zostanie jednoznacznie odłączone od wykonania;
- utworzenie w resorcie obrony narodowej samodzielnej instytucji budżetowej, która zajmie się zakupami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla SZ RP, zbudowanej według odmiennych od dotychczasowych schematów organizacyjnych. Powinna ona być bezpośrednio podporządkowana ministrowi, aby wykluczyć presję urzędników resortu na realizowane zamówienia;
- zbudowanie silnych wewnętrznych mechanizmów kontrolnych, które będą w zarodku likwidować nieprawidłowości;
- skatalogowanie tzw. dostaw centralnych i decentralnych (realizowanych przez rodzaje sił zbrojnych i inne podmioty) oraz powierzenie nowej instytucji realizacji wszystkich dostaw centralnych, bez wyjątku, łącznie z pracami badawczo-rozwojowymi;
- uruchomienie zaopatrywania wojska w układzie wieloletnim, który dopuszczają obecne ustawy;
- unifikację dostaw, polegającą na określeniu standardów (norm) przez instytucje odpowiedzialne za określone rodzaje uzbrojenia i sprzętu wojskowego, co pozwoli uniknąć zaśmiecania wojska przeróżnymi ich odmianami i typami;
- wprowadzenie obowiązku kontroli jakości oferowanych wyrobów, włącznie z badaniem procesów technologicznych. Uruchomienie kontraktów wieloletnich wymaga sprawdzania wszystkich dostawców (producentów), a nie tylko tych, którzy dostarczają uzbrojenie i sprzęt specjalny;
- zweryfikowanie pracowników zajmujących się dostawami dla wojska, postawienie wysokich wymagań jakościowych i etycznych, dotyczących wyznaczania na te stanowiska;
- zdyscyplinowanie działalności oraz dokładne zdefiniowanie kompetencji instytucji zajmujących się organizacją dostaw w resorcie obrony narodowej.
Trzeba wprowadzać nowe mechanizmy, doskonalić system zakupów, by zminimalizować ewentualne nieprawidłowości i ryzyko niewłaściwych działań. Jednak podstawową sprawą jest uczciwość ludzi, którzy nadzorują i prowadzą procedury przetargowe, odporność na pokusy i naciski. Muszą to zapewniać odpowiednie płace i poczucie bezpieczeństwa, że nieuleganie presji nie będzie prowadziło do zwolnienia z pracy i służby. Zmiany powinny uruchomić mechanizmy, które pozwolą na skuteczne współdziałanie z dostawcami i producentami, aby towar był dokładnie taki, jakiego wojsko potrzebuje, a ceny realne.
Obecny system zaopatrywania SZ RP nie jest klarowny, często zupełnie odbiega od regulaminu MON. Zakupy centralne realizują i Departament Zaopatrywania SZ i rodzaje sił zbrojnych, które dążą do przejęcia większości dostaw, jakby to zakupy, a nie szkolenie były najważniejszą działalnością dowództw. Wypacza to sens funkcjonowania dowództw oraz baz materiałowych, które nie są przygotowane do realizacji zakupów i którym brakuje personelu do tego celu. Konieczne jest więc uporządkowanie oraz racjonalizacja systemu zaopatrywania, aby dowództwa RSZ i bazy materiałowe mogły się zajmować swoimi kluczowymi zadaniami.
Pułkownik Paweł F. Nowak jest od 23 lipca br. dyrektorem Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych. | Ustawa o przebudowie, modernizacji i finansowaniu sił zbrojnych pozwala na kontrakty wieloletnie, choć anulowała artykuł 73 ustawy o zamówieniach publicznych w odniesieniu do dostaw ujętych w programie sześcioletnim. Pozostaną nam kontrakty pięcio-, cztero- i trzyletnie, bo ustawa o finansowaniu SZ RP jest epizodyczna, odnosi się do konkretnego programu. Przez ten czas zostanie uporządkowany park sprzętowy. Nie będzie niespodzianek, jakie przynosił coroczny przetarg i wybór dostawcy. |
W Mielcu udał się plan ratowania miasta bankrutującego wraz z upadającą fabryką
Odbicie od dna
- Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski. Przepracował 26 lat przepracował w WSK, a dziś zarządza mielecką specjalną strefą ekonomiczną.
FOT. KRZYSZTOF ŁOKAJ
JÓZEF MATUSZ
Jeszcze kilka lat temu Mielec umierał wraz z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego (WSK). Dziś stopa bezrobocia jest tu najmniejsza na Podkarpaciu. Duża w tym zasługa specjalnej strefy ekonomicznej, w której pracuje ponad sześć tysięcy osób. Dalszych kilka tysięcy zatrudniają spółki i instytucje obsługujące firmy ze strefy.
Powoli z dna podnoszą się również spółki powstałe na bazie majątku upadłej WSK. Tradycje lotnicze w Mielcu zostały zachowane. Jest nadzieja, że wraz z zakupem samolotów wielozadaniowych dla naszej armii do Mielca w ramach offsetu trafią nowoczesne technologie. - Problemy są jak wszędzie, ale nie wyobrażam sobie miasta bez strefy. Miasto bankrutowało na naszych oczach. Znaleźliśmy jednak pomysł na ratowanie Mielca. Wprawdzie nie wszystkie założenia się powiodły, ale miasto odbiło się od dna - mówi Janusz Chodorowski, prezydent Mielca.
Nobilitacja w WSK
Pomysł ulokowania w Mielcu wielkiego przemysłu i produkcji lotniczej pochodzi od przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Polskie Zakłady Lotnicze były kluczową fabryką Centralnego Okręgu Przemysłowego. Przed wojną produkowano w Mielcu słynne superbombowce Łoś. Władze komunistyczne postanowiły kontynuować lotnicze tradycje, ale rynek zbytu towarów był jeden - wschód. We wczesnych latach pięćdziesiątych z linii produkcyjnych PZL Mielec (przemianowanych na WSK) schodziły radzieckie migi, które trafiały prosto na wojnę koreańską. W latach 60. produkowano tu popularne antki na potrzeby sowieckich kołchozów. W WSK powstawały też samochody, pompy wtryskowe, lodówki, chłodnie i silniki.
Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu. W fabryce pracowało ponad dwadzieścia tysięcy osób i w sześćdziesięciotysięcznym mieście trudno było znaleźć rodzinę, w której przynajmniej jedna osoba nie pracowałaby w WSK. Po szkole szło się prosto tam - i tak do emerytury. Fabryka budowała przedszkola, domy kultury, stadion. Dla pracowników były przydziały, talony na malucha i wczasy w Bułgarii. Dyrektor WSK był ważniejszy od pierwszego sekretarza komitetu miejskiego partii.
Praca w WSK nobilitowała: z całego kraju zjeżdżała do Mielca kadra inżynierska. Janusz Chodorowski, zanim w 1994 roku został prezydentem miasta, też zaczynał karierę zawodową w wytwórni. - Fabryka dawała duże pole do popisu. W WSK były pierwsze komputery. Żyliśmy w przekonaniu, że w Mielcu robi się naprawdę wielkie rzeczy, i to w wymiarze światowym - wspomina. W latach 70. i 80. Mielec stał się sławny dzięki klubowi piłkarskiemu Stal Mielec, utrzymywanemu z pieniędzy WSK. Nazwiska: Lato, Szarmach, Kasperczak czy Domarski były znane szeroko za granicą.
Mało kto pamięta, że WSK Mielec o kilka tygodni wyprzedziła gdański Sierpień. Załoga zastrajkowała, bo nie przywieziono ręczników.
Trumny zamiast samolotów
Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. Jeszcze w 1989 roku do Związku Radzieckiego wysłano dużą partię samolotów, za które fabryka nie dostała pieniędzy. RWPG rozpadła się, a nikt inny nie chciał kupować samolotów z Mielca. Stanął zakład, a wraz z nim zaczęło umierać miasto. Zwolnienia, strajki, tragedie rodzinne. Gospodarka wolnorynkowa nie pasowała do Mielca. Jeśli ktoś przez dwadzieścia lat toczył takie same części, to nie miał pojęcia o samodzielnej działalności.
Nowa władza nie miała pomysłu na Mielec, choć politycy często tu gościli. Niektórzy denerwowali załogę swymi wypowiedziami. Premier Jan Krzysztof Bielecki powiedział, że skoro WSK nie może sprzedawać samolotów, to niech produkuje igły. Wprawdzie igieł nie produkowano, ale przebojem eksportowym stały się trumny wysyłane do Niemiec. Pracownicy mówili, że wyrób trumien symbolizuje pozycję zakładu. Rodziły się pomysły, by w Mielcu wspólnie z Włochami produkować karetki pogotowia. Później miały być tam wytwarzane wozy strażackie i wagony dla warszawskiego metra. Wszystko kończyło się na pomysłach. Brnięto po omacku, a wszyscy zastanawiali się, czym to się skończy. W listopadzie 1992 roku do WSK przyjechał minister przemysłu Wacław Niewiarowski i długo tłumaczył załodze, że rząd chce pomóc fabryce i miastu. Odpowiedzią były gwizdy. Po jednym z pytań ministrowi puściły nerwy i powiedział: "A g... wy tu robicie". Niewiele brakowało, aby kilkutysięczny tłum zlinczował ministra.
Irlandzki pomysł
To właśnie od tej wizyty zaczęło się nowe w Mielcu. Rząd przygotowywał przepisy o strefach ekonomicznych. - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski, który przepracował w WSK 26 lat, a dziś zarządza strefą ekonomiczną w Mielcu. Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła przetarg na restrukturyzację Mielca. Wygrała go irlandzka grupa konsultingowa Shannon Development. W Mielcu powstała specjalna grupa, nad którą pieczę sprawował wiceminister przemysłu Edward Nowak. Efektem było zdiagnozowanie istniejącego stanu i opracowanie planów wyjścia z zapaści. Irlandzko-polski program wskazywał, że należy: zrestrukturyzować przemysł i cały region, gdyż poza WSK istniało tam niewiele zakładów, i utworzyć w Mielcu specjalną strefę ekonomiczną. Pojawiły się pierwsze pieniądze z funduszu PHARE. - Wszystko było pionierskie i wówczas nikt w kraju takich rzeczy nie robił - dodaje Błędowski.
Najtrudniej było z restrukturyzacją wytwórni. Fabryka zawarła ugodę z wierzycielami, głównie bankami, które stały się współwłaścicielami zakładu, choć nie były do tego przygotowane. W rezultacie nikt nie kwapił się, żeby modernizować fabrykę. Przeciągające się trudności postanowili wykorzystać inni. Kierownictwo WSK związało się ze spółką Grand Limited, zarejestrowaną na jednej z wysp Karaibów. Pełnomocnikami spółki byli pochodzący z Mielca bracia Józef i Andrzej Gaj - teraz nazywają ich tutaj Big Brothers. Grand miał wyłączność na doradztwo prawne, ale gdy zakładowi brakowało na wypłaty dla załogi, to właśnie Grand pożyczał pieniądze. W zamian przejmował w zastaw kolejne składniki majątku wytwórni, łącznie z lotniskiem. Finałem była tzw. afera mielecka i aresztowanie ścisłego kierownictwa WSK oraz pełnomocników spółki Grand.
Pierwsza strefa w Polsce
Mielec zaczął się jednak zmieniać. Powstała Mielecka Agencja Rozwoju Regionalnego, która uruchomiła inkubator przedsiębiorczości. Małym biznesmenom zapewniano pomieszczenia w halach produkcyjnych, obsługę księgową, kredyty, a nawet promocję. Mieli zdobyć doświadczenie, by samodzielnie poruszać się na rynku. Przełomem stała się jednak uchwala rządu z października 1994 roku o strefach ekonomicznych. Rok później w Mielcu powołano pierwszą w Polsce Specjalną Strefę Ekonomiczną Euro-Park, a organem zarządzającym została Agencja Rozwoju Przemysłu, której oddział powstał w Mielcu. Pierwszą kadrę stanowili byli pracownicy WSK. - Byliśmy pierwsi, więc wszystkiego musieliśmy się uczyć. Zamierzeniem było przyciągnięcie inwestorów, którzy mieli odmienić Mielec i zapewnić miejsca pracy. Wiedzieliśmy, że strefa nie będzie sklepem, przed którym ustawiają się kolejki. Ulgi podatkowe to nie wszystko. Inwestorów trzeba było jeszcze przekonać, że strefa to trwały twór ustanowiony na dwadzieścia lat. Mielec miał też ten atut, że dysponował w miarę dobrze wyszkoloną kadrą inżynierską - mówi Błędowski. Podkreśla, że wykorzystano sytuację, iż Mielec był pierwszy. Później powstawały kolejne strefy i brały przykład z Mielca. Niektóre, jak katowicka, gliwicka czy legnicka, stały się poważnymi konkurentami Mielca. Mimo to Mielec nadal zajmuje wśród nich czołową pozycję.
Wszystko inaczej
Dotychczas wydano ponad siedemdziesiąt pozwoleń na działalność w strefie, a produkcję rozpoczęło prawie pięćdziesiąt firm. Spółki zatrudniły ponad sześć tysięcy osób, a zainwestowały niemal 1,5 mld złotych. Od podstaw zbudowano dwadzieścia fabryk. Inne spółki ze strefy kompletnie zmodernizowały obiekty należące kiedyś do WSK. Miejsce stanowiącego kiedyś monokulturę przemysłu metalowego zajęły takie dziedziny, jak przemysł elektroniczny, motoryzacyjny, drzewny, papierniczy. Roczna sprzedaż wyrobów ze strefy wynosi 1,8 mld złotych: jedna trzecia tej kwoty to eksport. Cztery spółki z SSE znalazły się wśród pięciuset największych przedsiębiorstw w kraju w ostatnich rankingach "Rzeczpospolitej" i "Polityki". W niektórych firmach sprzedaż na jednego zatrudnionego przekracza milion złotych, a to już jest wydajność na poziomie światowym. Największa z tych spółek zatrudnia półtora tysiąca osób.
Strefa odmieniła oblicze upadającego miasta. Powstało kilka tysięcy miejsc pracy w firmach i instytucjach współpracujących ze spółkami strefowymi. Dzięki SSE zatrudnienie mają transportowcy, kolejarze, agencje ochrony mienia itp. W mieście przybyło banków, a przed dwoma laty powstała tu Wyższa Szkoła Gospodarki i Zarządzania. Działa też Centrum Kształcenia Praktycznego, które szkoli ludzi "na zamówienie".
Od dna odbijają się również spółki, które powstały z upadłej WSK. Polskie Zakłady Lotnicze regularnie zwiększają zatrudnienie. Największy kontrakt realizują dla Wenezueli, która zamówiła kilkadziesiąt samolotów Skytruck. Również polska armia w większym stopniu zainteresowana jest samolotami z Mielca. Marynarka Wojenna zamówiła kilkanaście samolotów Bryza. W PZL liczą na rozstrzygnięcie przetargu na samolot wielozadaniowy i związany z tym offset.
Potrzebny następny plan
Stopa bezrobocia w powiecie mieleckim wynosi 13,8 procent i jest najniższa w województwie podkarpackim (wyłączając powiaty grodzkie w Rzeszowie i Krośnie). Zarejestrowanych jest 9,5 tys. bezrobotnych. W większości są to pracownicy byłej WSK, gdyż strefa chłonie głównie ludzi młodych. Stanisław Stachowicz, kierownik Powiatowego Urzędu Pracy, przypomina, że w 1994 roku było ponad jedenaście tysięcy bezrobotnych. - O pracę jest trudno, ale co by było, gdyby nie powstała strefa? - pyta. W latach 1993-96 Mielec był rejonem szczególnie zagrożonym wysokim bezrobociem. Dzięki temu do Mielca wpływały większe środki na aktywne formy walki z bezrobociem. Z irlandzkiego planu ożywienia Mielca w pełni powiodło się utworzenie strefy. Gdyby jeszcze udała się restrukturyzacja WSK, to Mielec miałby szansę stać się rekinem gospodarczym w kraju.
Pojawiają się jednak zagrożenia. Od stycznia obowiązują nowe przepisy, mniej korzystne dla chcących prowadzić działalność w strefach, a tym samym pojawia się mniej inwestorów. W Mielcu mówią, że przydałby się kolejny irlandzki plan ożywienia gospodarczego. - | Jeszcze kilka lat temu Mielec umierał wraz z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego (WSK). Dziś stopa bezrobocia jest tu najmniejsza na Podkarpaciu. Duża w tym zasługa specjalnej strefy ekonomicznej, w której pracuje ponad sześć tysięcy osób. Dalszych kilka tysięcy zatrudniają spółki i instytucje obsługujące firmy ze strefy. - nie wyobrażam sobie miasta bez strefy. Miasto bankrutowało na naszych oczach. Znaleźliśmy jednak pomysł na ratowanie Mielca. miasto odbiło się od dna - mówi Janusz Chodorowski, prezydent Mielca. Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu. W fabryce pracowało ponad dwadzieścia tysięcy osób. Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. Stanął zakład, a wraz z nim zaczęło umierać miasto. Zwolnienia, strajki, tragedie rodzinne. W listopadzie 1992 roku do WSK przyjechał minister przemysłu Wacław Niewiarowski i długo tłumaczył załodze, że rząd chce pomóc fabryce i miastu. To właśnie od tej wizyty zaczęło się nowe w Mielcu. |
Polemiki Obecna stopa zwrotu nie ma bezpośredniego związku z wielkością przyszłego świadczenia
Najważniejsza jest emerytura
KRZYSZTOF DZIERŻAWSKI
Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące.
Pisze on np., że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu. Autor widzi tę różnicę, ostrzegając przed ograniczaniem możliwości inwestowania tylko do rynku krajowego, ponieważ stan taki na dłuższą metę grozi pęknięciem "bańki" inwestycyjnej. "Strumień popytu na giełdzie rośnie szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować" - zauważa jak najsłuszniej Marek Góra. Ale przecież tym sposobem rośnie wartość zainwestowanych aktywów (na tym właśnie polega "pomnażanie środków systemu emerytalnego na rynkach finansowych"), poszczególne fundusze mogą się wykazać wyższą stopą zwrotu, ta zaś stanowi ustawowe kryterium ich oceny przez organy nadzoru. Im wyższa jednak stopa zwrotu, tym większe ryzyko wystąpienia efektu "bańki" inwestycyjnej. Świadom tego ryzyka szef zespołu twórców nowego systemu emerytalnego proponuje przeto zmniejszenie "strumienia popytu", kierując jego część na giełdy zagraniczne. Jest to jednak propozycja z gatunku "z deszczu pod rynnę". Analitycy od lat obserwują na giełdach zachodnich "strumień popytu rosnący szybciej niż podaż instrumentów". Wielu z nich przestrzega przed wystąpieniem także tam efektu "bańki" inwestycyjnej. Zauważmy, że ryzyko takie zwiększyłoby się, gdyby kraje UE przeprowadziły reformę emerytalną na wzór polski, do czego przekonuje je prof. Góra. Ale reforma alla polacca na zachodzie oznaczałaby wszak jeszcze bardziej zwiększony "strumień popytu na giełdzie, rosnący szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować", ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami.
Kłopoty z "kołem zamachowym"
Marek Góra dystansuje się od tezy, że fundusze mają być "kołem zamachowym" gospodarki. Całym sercem podzielam ten pogląd, ale trudno zapomnieć, że uzasadnieniem reformy systemu ubezpieczeń był niedostatek krajowych oszczędności, które drugi filar miał powiększyć - wprawdzie pod przymusem, ale jednak. Oszczędności, mówiono, przeistoczą się rychło w inwestycje, a te zwiastują przecież wyższe tempo wzrostu gospodarczego oraz zrównoważony i niczym niezakłócony rozwój kraju. Rozumowanie to ma tę słabość, iż ignoruje fakt, że "oszczędności" to po prostu podatek nakładany na firmy proporcjonalnie do udziału pracy w kosztach produkcji. Ponieważ w firmach małych i najmniejszych udział ten jest dominujący, podczas gdy w dużych bez porównania mniejszy, mamy do czynienia z transferem kapitału z drobnych przedsiębiorstw do wielkich organizacji obecnych na rynkach finansowych. To, co miało stać się kołem zamachowym gospodarki, jest w istocie (jeśli pozostawać przy "kolistych" analogiach) kołem młyńskim przytroczonym do szyi small biznesu.
Gdyby nawet fundusze miały być kołem zamachowym gospodarki, to w interesie ubezpieczonych leży inwestowanie zgromadzonych tam środków niekoniecznie w Polsce, lecz "tam, gdzie mogą przynieść większe zyski" - uważa Marek Góra. Waga tej opinii jest tym większa, że wyraża ją nie tylko profesor, ale także 83 proc. respondentów sondażu SMG/KRC. Choć pozostaję w mniejszości, ośmielę się mieć inne zdanie. W interesie ubezpieczonych nie leży bowiem uzyskiwanie jak najwyższej bieżącej stopy zwrotu - ta przecież może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". Stokroć ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju - zwłaszcza inwestycje sensu stricto, a nie operacje spekulacyjne - są dla ubezpieczonych korzystniejsze.
Marek Góra uprzedza ten argument zaskakującym twierdzeniem, że inwestycje krajowe będą wypierać inwestycje pochodzące z zagranicy ("Więcej inwestycji krajowych oznacza mniej miejsca na inwestycje zagraniczne"). Żeby temu zapobiec, trzeba zezwolić na nieskrępowany eksport kapitału z Polski. Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, należałoby uznać powszechne dotąd utyskiwania na zbyt niski poziom krajowych oszczędności za kompletnie nieuzasadnione. Dzięki temu bowiem otworzyła się przestrzeń dla inwestycji zagranicznych. Zwiększenie oszczędności krajowych przyniesie w efekcie wzrost krajowych inwestycji, co oznacza "mniej miejsca na inwestycje zagraniczne". Byłoby to zjawisko podwójnie szkodliwe, gdyż "inwestycje zagraniczne to nie tylko pieniądze, ale także technologie, organizacja, dostęp do światowych rynków dla naszych produktów, wreszcie efekty zewnętrzne, takie jak rozwój naszego rynku". Nie chce się wierzyć, że wszystkie te korzyści możemy utracić tylko z tego powodu, że 1 stycznia 1999 roku wprowadzono w Polsce reformę systemu emerytalnego.
Rzecz jasna, każda gospodarka ma swoje granice absorpcji kapitału, w tym kapitału pochodzącego z zagranicy. Polska w ciągu ostatnich kilku lat przyciąga rocznie ok. 10 miliardów dolarów w postaci zagranicznych inwestycji bezpośrednich - tyle z grubsza, ile pod koniec lat 80., licząc 2,5 razy mniej ludności. Bez wątpienia, bardzo nam jeszcze daleko do wyczerpania możliwości wykorzystywania zagranicznego kapitału. Chyba że... prof. Góra ma na myśli możliwości skonsumowania "inwestycji" nie w gospodarce w ogóle, ale na parkiecie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. A, to co innego, tutaj - pełna zgoda.
Liczy się jest demografia
Na koniec kilka uwag nie pozostających w bezpośrednim związku z tezami artykułu "Najważniejszy jest dochód", ale natury ogólniejszej. Otóż, złudzeniem jest założenie, że źródłem emerytury może być renta kapitałowa lub spożywanie samego, zgromadzonego wcześniej, kapitału. W istocie jedynym źródłem emerytury (rozumianej jako zestaw dóbr konsumowanych przez emerytów) jest podział owoców pracy tych, którzy będą w przyszłości pracować. Wielkość pojedynczego świadczenia będzie zależeć od wzajemnych proporcji między liczbą osób aktywnych zawodowo i tych, które będą korzystać z takiej czy innej formy ubezpieczenia społecznego. W tym sensie wielkość przyszłej emerytury będzie pochodną zjawisk demograficznych, nie zaś większych czy mniejszych talentów spekulacyjnych osób odpowiadających za zarządzanie funduszami emerytalnymi. Rozumieją to Niemcy, czego dowodem opublikowany przed kilkoma dniami raport komisji pod przewodnictwem Rity Suessmuth ("Rz" z 4 lipca) na temat przyszłości systemu emerytalnego Republiki Federalnej, zakończony dramatyczną konkluzją o konieczności sprowadzenia do Niemiec w nadchodzących latach ok. 20 milionów imigrantów tylko po to, żeby utrzymać istniejący dzisiaj w tej mierze porządek. Raport jest dowodem odwagi elit niemieckich, zdolnych do zmierzenia się z najtrudniejszymi wyzwaniami, podczas gdy reforma emerytalna przeprowadzona w Polsce to świadectwo ucieczki od demograficznej rzeczywistości w baśniową krainę spekulacji.
Autor jest ekspertem i doradcą Zarządu Centrum im. Adama Smitha | Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące.Pisze, że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych. jednak interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego. |
BOKS ZAWODOWY
20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności?
Kat czy ofiara
JANUSZ PINDERA
"Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota.
Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza.
O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie.
Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo.
Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć.
Nie lubi boksu
"Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield.
Na poziomie głowy
Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać".
Wzorcowa kariera
Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola.
Wielkie serce, mocna broda
"Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła."
Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje."
Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans.
Mike rekordzista
32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem.
Najgorszy na tej planecie
Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata.
Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas.
Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne.
Złe czasy
Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych.
"Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem.
Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał.
Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca.
"Bestia" mówi o śmierci
W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią.
Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą. | Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. W ringu pojedynek będzie sędziował 48-letni Frank Garza.
O walce mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. znów narobił sobie kłopotów. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol.
Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia ją przerwał. "Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze.
32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" aż siedem to walki z jego udziałem. Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. Z jednego z tych poprawczaków trafił na salę bokserską i to był uśmiech losu. |
Wyspecjalizowane instytucje nie zwalniają nas z moralnego obowiązku pomocy potrzebującym
Obrona jałmużny
DARIUSZ KARŁOWICZ
W tradycji judeochrześcijańskiej jałmużna ma najwyższą sankcję - jest jednym ze sposobów, w jaki człowiek naśladuje dobroć, miłosierdzie i sprawiedliwość Boga. Obowiązki wobec ubogich mają charakter religijny. W chrześcijaństwie wymóg dzielenia się z potrzebującym stanowi probierz trwania w miłości Bożej (1J 3,17; Jk 2,15), a nawet warunek uczestniczenia we wspólnocie eucharystycznej (1Kor 11,20). Pomoc materialna to przejaw chrześcijańskiej miłości. Odmowa pomocy bliźniemu, który cierpi niedostatek, wyklucza komunię z Chrystusem i Kościołem. Jałmużna to sprawa o zasadniczym znaczeniu dla każdego, kto zrozumiał sens zdania "byłem głodny, a daliście mi jeść...".
Dawać czy rozeznawać?
Pytania o szczegółowe zastosowania tego oczywistego dla chrześcijan imperatywu rodzą komplikacje. Czy dawać każdemu, kto prosi, również oszustom? Czy danie jałmużny zwalnia z odpowiedzialności za skutki filantropii? Jeśli dać tylko niektórym, to komu i ile? Jaka jest granica naszej pomocy? Są to pytania, które stawia rosnąca z każdym dniem armia żebraków, bezdomnych, bezrobotnych, nędzarzy, alkoholików, narkomanów, chorych, ludzi w rozpaczy i członków żebraczych mafii, a wreszcie działaczy organizacji charytatywnych, słowem - tych wszystkich, którzy z puszką w garści pukają do naszych domów. Nie jest ich mało. Według Polskiego Radia żebrze już u nas około trzystu tysięcy ludzi, z czego sto tysięcy zawodowo. Czy chrześcijanom wolno sądzić potrzebujących, pytać: dlaczego prosisz? Czy chrześcijanin może uznać, że ktoś jest sam sobie winien? Oceniać zasadność prośby? A czy wolno nie oceniać? Te problemy nie rodzą się w głowach bezkrwistych teoretyków. Dla chrześcijanina każdy człowiek w potrzebie to Chrystus. Tak wyglądają ćwiczenia z teologii moralnej w czasach transformacji - w kraju, w którym teologowie nabrali wody w usta.
Czy pytanie, jak i komu dawać, może doczekać się jednoznacznego rozstrzygnięcia? Dylemat pojawił się już w starożytnym Kościele i otrzymał dwie wykluczające się odpowiedzi. W cieszącym się w oczach wielu pisarzy chrześcijańskich powagą dzieła kanonicznego (por. Ireneusz, Haer. 4,20,2; Tert., Or. 16) apokaliptycznym Pasterzu Hermasa (V, II, 1,4-7) moralne ryzyko jałmużny ponosi wyłącznie biorący: "Dawaj - objawia autorowi dzieła Anioł Pokuty - wszystkim biednym z prostotą, nie pytając, komu dać, a komu nie dać. Wszystkim dawaj. Chce bowiem Ojciec, by każdy otrzymał jego część darów. Ci, którzy biorą, zdadzą Bogu rachunek, dlaczego brali i na co. Albowiem ci, którzy biorą z niedostatku, nie będą sądzeni, którzy zaś biorą obłudnie, poniosą karę. A zatem kto daje, jest bez winy". Obdarzona nie mniejszą powagą Didache albo Nauka dwunastu apostołów wprawdzie powtarza nakaz, by dawać "każdemu, który prosi" i stwierdza, że kto bierze, nie cierpiąc niedostatku, "będzie musiał zdać sprawę, dlaczego brał i za co" - ta jednak konkluzja jest radykalnie odmienna. Didache zaleca ostrożność, formułując zasadę, która zrobi karierę wśród następnych pokoleń myślicieli chrześcijańskich. "Niech pot - pisze autor - zrosi jałmużnę w ręku twoim, póki nie rozeznasz, komu masz dać"(1,6).
Jałowe byłoby rozważanie, która postawa jest bardziej chrześcijańska. Łatwo sparodiować i "dobroczynność, która nie szuka rozumu", i "filantropię podejrzeń". Czy wybór sprowadza się więc do alternatywy: rozum czy serce? Otóż nie. Zalecenie, by dawać bez wahania każdemu, kto prosi, to nie ustępstwo rozumu przed sercem, lecz konsekwencja ostrożnej oceny naszych zdolności rzeczywistego osądu człowieka, który prosi o jałmużnę; lepiej mylnie dać, niż mylnie odmówić. Ale odpowiedzialność zaleca ostrożność.
Problemem jest anonimowość potrzebujących w społeczeństwie masowym. Pomoc emerytowi z sąsiedztwa wolna jest od dylematów, które rodzi prośba nieznanego żebraka na ulicy. Proponuję wyraźnie oddzielić postawę wobec osoby od postawy wobec instytucji. W stosunku do zbiórek organizowanych przez instytucje ostrożność zalecana w Didache ma pełne zastosowanie. Czy dewiza ta stosuje się również do tych, którzy wyciągają rękę na ulicy?
Żebrak i oszust
Ulice roją się od obiboków i pijaków, którzy nie chcą wziąć się do uczciwej roboty. Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie o przyczyny, które spychają ludzi na margines, dlatego też, niestety, nie ma prostego rozwiązania problemów, które rodzą ubóstwo. Wątpliwości budzi zarówno przekonanie, że ludzie z marginesu sami ten los wybrali, jak i traktowanie wszystkich jako ofiar transformacji, braku wykształcenia, złych wzorców, własnej głupoty. Nie chodzi o to, żeby nie szukać rozwiązań systemowych, ale raczej, by do nich się nie ograniczać. Wbrew doktrynerom ludziom nierzadko trzeba dać rybę, nie tylko wędkę. A więc dawać każdemu?
Przeciw przemawiają trojakie obiekcje: lęk przed oszustwem, obawa demoralizacji i wreszcie współodpowiedzialność za niewłaściwe wykorzystanie pomocy.
Zacznijmy od oszustwa. Obawiam się, że błądzi, kto sądzi, iż wśród żebraków można odróżnić naprawdę potrzebujących od wydrwigroszów. W tej sferze o oszustwie nie można mówić w tym samym znaczeniu, co na przykład w dziedzinie podatków czy grze w karty. Żebractwo nie jest profesją, lecz kondycją. Wykrycie udawanego kalectwa odkrywa tylko część prawdy. Nie można bezkarnie udawać kaleki, nie stając się nim naprawdę. Swojego garbu żebrak nie zostawia w garderobie, nawet jeśli zostawia tam fałszywą protezę, kulę czy wózek. Kto jest bardziej oszukany, jałmużnik czy żebrzący, posłani przez swoich bossów na skrzyżowania lub pod kościół z dworca, noclegowni i kanału? Dlatego jeśli jałmużnę traktować jako akt solidarnej miłości z ludźmi w nieszczęściu i upokorzeniu, to trudno zostać oszukanym nawet przez kogoś, kto sam uważa się za oszusta. A jeśli kogoś ten argument nie przekonuje i mimo wszystko uważa się za wystawionego do wiatru? Dla niego mam inną radę. Niech nie robi sobie wyrzutów i traktuje wyłudzony datek jako opłatę za udany spektakl.
Gdyby jednak chodziło tylko o złodziejski chichot Mackie Majchra, tylko o ryzyko, że wystawi nas do wiatru fałszywy kaleka, rzekomy sierota czy lipny pogorzelec, to dla tych paru groszy nie byłoby pewnie o czym mówić. Ale, jak powiadają ludzie ostrożni, idzie tu o coś więcej niż wartość wrzuconej do kapelusza monety. Ludziom ubogim - twierdzą - powinniśmy dawać nie jałmużnę, która tylko utrwala złe nawyki, ale szansę wyjścia z ubóstwa. Zastanówmy się. Nawet jeśli bieda jest nałogiem, to czy wyleczymy alkoholika, nie dając mu na piwo? A czy zdemoralizujemy go, dając? Ale wróćmy do opinii, że ludziom należy dać szansę, a nie jałmużnę. W logice "szansa albo jałmużna" najmniej przekonująco przedstawia się założenie, iż muszą to być koniecznie akty rozłączne, a więc, że w sposób skuteczny nadzieję na wyjście z biedy można dać tylko wtedy, gdy odmówi się jałmużny. Trudno mi w to uwierzyć.
Mam wrażenie, że popularność tego przeświadczenia - zwłaszcza u liberałów - bierze się z mylenia jałmużny i pomocy społecznej, a to dwie różne rzeczy. Bronię jałmużny jako moralnego odruchu i obowiązku materialnego wspierania proszących o pomoc. W argumentacji przeciw jałmużnie, wykorzystującej porażkę kosztownych programów pomocy społecznej, znajduję poważne usterki. Otóż nawet jeśli wydatki socjalne na walkę z nędzą nie przynoszą rezultatów w postaci awansu społecznego wspieranych grup czy choćby zmiany ich aspiracji, to niebagatelnym efektem wydaje się faktyczna likwidacja najjaskrawszych przejawów ubóstwa - jak choćby głodu. Warto też zwrócić uwagę na pewien utrwalony przesąd.
Otóż z faktu, iż pomoc socjalna nie owocuje zmianą postaw, nie wynika wcale, iż koniecznym warunkiem zmiany tych postaw jest odebranie pomocy. W wyniku odebrania pomocy na pewno pojawiłby się tylko głód. To jedyny pewnik i zarazem koszt weryfikacji przekonania o motywującej funkcji nędzy.
Czy znaczy to, że powinniśmy płacić każdemu, kto o to prosi - na przystanku, skrzyżowaniu i na ulicy? Można rzecz jasna powiedzieć, że nigdy nie znamy wszystkich konsekwencji naszych działań, ale to ucieczka, nie odpowiedź. Datek włącza nas w tragedię żebraka i jego najbliższych. Żebrak może za to kupić działkę narkotyku, która okaże się śmiertelna, lub alkoholowe zamroczenie pełne wyzwisk, złorzeczeń i cierpień jego najbliższych. Mamy uczucie, że - dając - pomagamy zrobić kolejny krok w ciemność. Nie dając, czujemy się czyści, spokojniejsi. Niełatwo tu o odpowiedź. Odmówienie jałmużny narkomanowi pozbawia go zarówno porcji narkotyku, jak i bułki (niestety, również bułki). Zachęty do jałmużny nie należy odczytywać jako zachęty: daj i niech cię nie obchodzi, co dalej się stanie. To nie wyłącza rozumu, tylko wyklucza, by rozumne na pozór skrupuły stały się przeszkodą w podjęciu decyzji o pomocy.
Nieuczciwa konkurencja
Czy jałmużny indywidualnej obarczonej tak dużym ryzykiem moralnym i społecznym nie należy zastąpić wsparciem wyspecjalizowanych organizacji? Pytanie to powróciło ostatnio za sprawą głośnej radomskiej akcji "nie dawaj na ulicy". Zwróćmy uwagę: nie chodzi o kwestionowanie sensu jałmużny, lecz o to, by przekazać ją instytucjom, które potrafią dotrzeć do naprawdę potrzebujących. Bezpośrednim powodem radomskiej akcji było, jak powiedział dyrektor radomskiego TPD Włodzimierz Wolski, sprawdzenie kilkunastu żebrzących dzieci. Okazało się, że większość z nich zbierała na narkotyki lub na alkohol dla rodziców. Co sądzić o tej akcji, czy rozwiązuje chrześcijańskie dylematy?
Odpowiedź wymaga kilku zastrzeżeń. Oczywiście instytucjonalizacja dobroczynności nie gwarantuje skuteczności. To jasne. Nie trzeba powtarzać argumentów o wadach centralnej, państwowej pomocy społecznej, która bywa nie tylko kosztowna, ale nierzadko ślepa na bolesne problemy. Prawdopodobnie organizatorom akcji chodzi o organizacje pozarządowe, które środki otrzymane od prywatnych dobroczyńców przeznaczają na publiczne cele. Obce bezduszności państwowej opieki społecznej i wolne od chimerycznej jednostkowej filantropii budują model dobroczynności odwołujący się do kategorii odpowiedzialności i solidarności. I tu jednak nie istnieje żaden automatyzm, który zwalniałby dobroczyńcę od wszelkiego ryzyka. Instytucjom organizującym masowe kolekty powinniśmy przyglądać się bardzo starannie. Dlatego uważnie czytajmy statuty, pytajmy o cele, wertujmy sprawozdania finansowe! Organizacja przeznaczająca nasze pieniądze na sprawy publiczne musi dbać o pełną przejrzystość celów i finansów.
Załóżmy więc, że uważnie sprawdziliśmy wiarygodność wybranej instytucji, akceptujemy jej cele i sposób działania, jesteśmy przekonani o jej skuteczności. Czy - mając jej numer konta - możemy odtąd obojętnie mijać wszystkich żebraków, a wśród nich dzieci szukające pieniędzy dla pijanych rodziców, ludzi naprawdę kalekich i tych, którzy tylko udają, narkomanów, którzy nie chcą się leczyć, leniów i nieudaczników, bezdomnych, którzy nie chcą pójść do noclegowni, zwykłych głupców i wreszcie przekonanych o swoim życiowym sprycie pracowników żebraczych mafii?
Wyższość pomocy, którą świadczą społeczne organizacje, nad jednorazową jałmużną jest faktem. Czy jednak wspieranie instytucji musi wykluczać dawanie pieniędzy na ulicy? Nie lekceważę patologii żebractwa, ale nie sądzę, by zasada "nie dawaj na ulicy" stanowiła rozwiązanie problemu. Czy pomoc świadczona przez instytucje dotrze do wszystkich? Czy wszyscy zechcą z niej skorzystać? Czy przekreśla osoby, którym łatwiej jest wyciągnąć rękę, niż udać się do instytucji? Trzeba być ostrożnym. Przecież akcja skierowana przeciwko zawodowemu żebractwu staje się mimowolnie atakiem na wszystkich, którzy w rozpaczy wyciągają rękę o pomoc. Logika "gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą" nie jest najlepszym sposobem krzewienia wrażliwości na ludzkie cierpienie.
Całkowita instytucjonalizacja dobroczynności może prowadzić do jej depersonalizacji. Żywiołem dobroczynności jest konkret, osoba z krwi i kości, a nie abstrakcyjna idea i numer konta. Dobrowolne opodatkowanie na rzecz społecznego stowarzyszenia nie musi owocować wzrostem solidarności, odpowiedzialności za innych i wrażliwości na ludzkie cierpienie. Ta forma pomocy nie jest wolna od moralnego ryzyka, które towarzyszy państwowym systemom opieki społecznej, gdzie - jak trafnie pisała Chantal Millon-Delsol - bezosobowa sprawiedliwość miała zastąpić upokarzającą jałmużnę, a wyeliminowała solidarność i wrażliwość na cierpienie człowieka żyjącego za ścianą.
Choć tu za instytucjonalizacją przemawia skuteczność, a nie abstrakcyjna sprawiedliwość, skutki mogą być podobne. Nie chodzi oczywiście o to, by nie szukać najskuteczniejszej formy pomocy, lecz o to, że w sprawach ludzkich kategoria lepszej inwestycji nie zawsze znajduje zastosowanie. Prawdziwa dobroczynność powinna pomagać również dobroczyńcom. Jeśli nie daje im szansy, by stawali się lepsi, zamienia się w higienę sumienia lub po prostu zamiera. Tak jak oczywistą groźbą jałmużny jest jej jednorazowość i stroniący od zobowiązań sentymentalizm - tak zasadzie "nie dawaj na ulicy" grozi oschłość serca. Czy sami organizatorzy akcji chcieliby żyć wśród ludzi, którzy z czystym sumieniem mijają żebrzące dzieci, kaleki i starców, bo przecież przelali już pieniądze na właściwe konto. "Myśmy już dali. Teraz niech zajmą się tym specjaliści".
Ostatnia uwaga dotyczy finansów. Radzę jednak, niech pominą ją finansiści - łączy się bowiem z kwestią cudów. Oczywiście dobroczynność jest również zjawiskiem rynkowym. Żebracy konkurują z instytucjami charytatywnymi o te same pieniądze, a ponieważ gorzej wykorzystują społeczne środki i na dodatek stosują nieuczciwą konkurencję, rozpoczęto kampanię negatywną. Nie chcę zaczynać dyskusji, czy to rozsądny rodzaj marketingu. Jak nie od dziś wiadomo, negatywna kampania jest zawsze ryzykowna. Jej przesłanie często uderza rykoszetem we wszystkich zainteresowanych - nie oszczędzając jej twórców. Skutek jest taki, że tracą wszyscy. Otóż sądzę, że założenie, "jeśli pieniądz się nie dzieli, to albo my, albo oni", jest nietrafne.
Liczne doświadczenia związane ze zbieraniem pieniędzy na cele społeczne dowodzą, że w dobroczynności nie obowiązują zwykłe zasady rynkowe. Po nakarmieniu pięciu tysięcy głodnych pięcioma chlebami i dwiema rybami zostaje dwanaście koszów ułomków. Na tym rynku monopol nie zwiększa zysków, a pomoc świadczona konkurencji poprawia własne przychody. Cóż, taki jest język Ewangelii. Gdy pytamy, komu powinniśmy pomagać, słyszymy, że wszystkim. Gdy mówimy, że to niemożliwe, przychodzą świadkowie, którzy na naszych oczach dokonują cudu rozmnożenia chleba. Ja sam ten cud widziałem wielokrotnie. Widziało go w Polsce wielu ludzi. Dlatego prośmy o wsparcie organizacji pozarządowych i nie zabierajmy chleba żebrakom. Wystarczy dla wszystkich. - | W tradycji judeochrześcijańskiej jałmużna ma najwyższą sankcję - jest jednym ze sposobów, w jaki człowiek naśladuje dobroć, miłosierdzie i sprawiedliwość Boga. Obowiązki wobec ubogich mają charakter religijny. Pytania o szczegółowe zastosowania tego oczywistego dla chrześcijan imperatywu rodzą komplikacje. Czy dawać każdemu, kto prosi, również oszustom? Czy danie jałmużny zwalnia z odpowiedzialności za skutki filantropii? Jeśli dać tylko niektórym, to komu i ile? Jaka jest granica naszej pomocy? Są to pytania, które stawia rosnąca z każdym dniem armia żebraków, bezdomnych, bezrobotnych, nędzarzy, alkoholików, narkomanów, chorych, ludzi w rozpaczy i członków żebraczych mafii, a wreszcie działaczy organizacji charytatywnych, słowem - tych wszystkich, którzy z puszką w garści pukają do naszych domów. Czy chrześcijanom wolno sądzić potrzebujących, pytać: dlaczego prosisz? Czy chrześcijanin może uznać, że ktoś jest sam sobie winien? Oceniać zasadność prośby? A czy wolno nie oceniać? Te problemy nie rodzą się w głowach bezkrwistych teoretyków. Dla chrześcijanina każdy człowiek w potrzebie to Chrystus. Tak wyglądają ćwiczenia z teologii moralnej w czasach transformacji - w kraju, w którym teologowie nabrali wody w usta. Łatwo sparodiować i "dobroczynność, która nie szuka rozumu", i "filantropię podejrzeń". Czy wybór sprowadza się więc do alternatywy: rozum czy serce? Otóż nie. Zalecenie, by dawać bez wahania każdemu, kto prosi, to nie ustępstwo rozumu przed sercem, lecz konsekwencja ostrożnej oceny naszych zdolności rzeczywistego osądu człowieka, który prosi o jałmużnę; lepiej mylnie dać, niż mylnie odmówić. Wątpliwości budzi zarówno przekonanie, że ludzie z marginesu sami ten los wybrali, jak i traktowanie wszystkich jako ofiar transformacji, braku wykształcenia, złych wzorców, własnej głupoty. Przeciw przemawiają trojakie obiekcje: lęk przed oszustwem, obawa demoralizacji i wreszcie współodpowiedzialność za niewłaściwe wykorzystanie pomocy.
W argumentacji przeciw jałmużnie, wykorzystującej porażkę kosztownych programów pomocy społecznej, znajduję poważne usterki. Otóż nawet jeśli wydatki socjalne na walkę z nędzą nie przynoszą rezultatów w postaci awansu społecznego wspieranych grup czy choćby zmiany ich aspiracji, to niebagatelnym efektem wydaje się faktyczna likwidacja najjaskrawszych przejawów ubóstwa - jak choćby głodu. Czy jałmużny indywidualnej obarczonej tak dużym ryzykiem moralnym i społecznym nie należy zastąpić wsparciem wyspecjalizowanych organizacji? Pytanie to powróciło ostatnio za sprawą głośnej radomskiej akcji "nie dawaj na ulicy". Oczywiście instytucjonalizacja dobroczynności nie gwarantuje skuteczności. Prawdopodobnie organizatorom akcji chodzi o organizacje pozarządowe, które środki otrzymane od prywatnych dobroczyńców przeznaczają na publiczne cele. Obce bezduszności państwowej opieki społecznej i wolne od chimerycznej jednostkowej filantropii budują model dobroczynności odwołujący się do kategorii odpowiedzialności i solidarności. Wyższość pomocy, którą świadczą społeczne organizacje, nad jednorazową jałmużną jest faktem. Nie lekceważę patologii żebractwa, ale nie sądzę, by zasada "nie dawaj na ulicy" stanowiła rozwiązanie problemu. Całkowita instytucjonalizacja dobroczynności może prowadzić do jej depersonalizacji. |
WŁADZA
Zapowiedź zmian w Kancelarii Premiera - Poza nią najbliżsi współpracownicy
Eksperyment się nie powiódł
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
MAłGORZATA SUBOTIĆ
Szykuje się kolejna burza personalna w Kancelarii Premiera Jerzego Buzka. Wojciech Arkuszewski, jeden z czterech najwyższych rangą urzędników, złożył dymisję.
Zrezygnować ma również zamiar, według nieoficjalnym informacji, Kazimierz Marcinkiewicz, szef gabinetu politycznego premiera.
Niemal dokładnie rok temu Jerzy Buzek przeprowadził reorganizację swojej Kancelarii, w tym radykalne zmiany personalne. Kancelaria miała się stać rzeczywistym zapleczem merytorycznym szefa rządu. Chyba nikt nie ma dzisiaj złudzeń - eksperyment się nie powiódł.
Formalnie powodem dymisji Arkuszewskiego, sekretarza stanu odpowiedzialnego za sprawy parlamentarne, jest objęcie przez niego stanowiska sekretarza generalnego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Ale tajemnicą poliszynela jest, że wysocy rangą urzędnicy Kancelarii składali już wcześniej rezygnacje. Do tej pory wszystko wracało na stare tory. Tym razem prawdopodobnie tak się nie stanie, bo także najbliżsi współpracownicy premiera oceniają, że "Kancelaria jest podzielona parytetami politycznymi, a powinni w niej być bliscy współpracownicy szefa rządu".
I efekt jest taki, że ośrodek decyzyjny znalazł się poza strukturami formalnymi. Decyzje będące w gestii premiera nie zapadają w Kancelarii, choć z założenia ma to być jego zaplecze. Tylko że Jerzy Buzek Kancelarii nie traktuje jako swojego zaplecza. Tego, że premier zamierza odwołać ministra łączności, Macieja Srebro, żaden z prominentnych urzędników Kancelarii nie wiedział. Nie mówiąc już o tym, że Jerzy Buzek tej decyzji z pracownikami swojego zaplecza nie konsultował. Przypadek ministra łączności nie jest wyjątkowy, ponieważ Kancelaria nie zajmuje się sprawami personalnymi. Decyzje o nominacjach, na przykład na wojewodów i wicewojewodów, zapadają bez wiedzy ministrów z Kancelarii. (Po wejściu w życie ustawy o działach administracji rządowej premier przejął kompetencje związane z wojewodami od MSWiA.)
Nie tylko Marian Krzaklewski
Opinie o tym, że "Marian Krzaklewski kieruje rządem z tylnego siedzenia", są już w polskim życiu politycznym banałem. Ważniejsze decyzje Jerzy Buzek rzeczywiście konsultuje z przewodniczącym największego klubu koalicji. Ale na co dzień ma swoich zaufanych współpracowników, których się radzi i którzy mają wpływ na jego decyzje. Nie są oni jednak członkami formalnego zaplecza.
Według opinii z wielu źródeł najbliższym doradcą premiera jest Teresa Kamińska, szefowa Urzędu Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych. Formalnie nie jest ani członkiem rządu, ani nawet politykiem. Oprócz Teresy Kamińskiej grono najbliższych doradców tworzą ministrowie: Longin Komołowski - minister pracy i wicepremier, Janusz Pałubicki - minister koordynator służb specjalnych, Janusz Steinhoff - minister gospodarki.
- Jest to grono, z którym premiera łączą związki nie tyle polityczne, ile towarzyskie - ujawnia pragnący zachować anonimowość polityk. Ale dodaje, że mimo wszystko są to najbliżsi współpracownicy szefa rządu, osoby, które mają na niego największy wpływ, ponieważ: "Jerzy Buzek nie jest politykiem, nie był nim i przez dwa i pół roku premierowania nim się nie stał; jest nieufny wobec polityki, nie chce się dać w nią wmanewrować, a każdy, o kim sądzi, że próbuje to robić, traci jego zaufanie".
Dlaczego akurat te osoby, a nie ktoś inny? Jednej odpowiedzi na to pytanie nie ma. Ale najbardziej ogólna - jak przekonuje znawca kulis polityki - brzmi: to wszystko "chemia". - To znaczy, że albo między ludźmi jest wzajemne zaufanie i wiara, że warto razem pracować, albo tego nie ma. Działa chemia albo nie. Dotyczy to także relacji między szefem a podwładnym.
Najbliższe otoczenie premiera spotyka się nie tylko w gmachu Kancelarii Premiera, ale także w mieszkaniach służbowych. W budynku przy Alejach Ujazdowskich często bywa Teresa Kamińska. Urzędnicy widują o różnych porach dnia jej kierowcę (był on kierowcą także w okresie, gdy Kamińska była ministrem koordynatorem ds. reform społecznych) przechadzającego się po korytarzach Kancelarii.
Teresa Kamińska sama zrezygnowała z ministerialnego stanowiska, gdy rok temu Jerzy Buzek zaczął przeprowadzać reorganizację swojej Kancelarii. Premier proponował, by została jej szefem. Szefowa UNUZ (już wtedy pełniła tę funkcję), odmówiła.
Michał Wojtczak, poseł AWS, od lat współpracujący z Kamińską: "Niezwykle zaangażowana w to, co robi, typ pasjonatki, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Angażuje się emocjonalnie. Ma szczerość mówienia krytycznych rzeczy o osobach, z którymi współpracuje. Jest bardzo kobieca, roztacza wokół siebie aurę, która sprawia, że choć naraża się innym, jest lubiana. Formalnie politykiem nie jest. Bardzo męska w sposobie analitycznego myślenia, potrafi powiązać różne zjawiska lepiej niż wielu innych, choć już z wnioskami nie zawsze trzeba się zgadzać. Jej pozycja została zbudowana w tym czasie, gdy pełniła funkcję ministra koordynatora ds. reform społecznych, gdy znalazła się w bezpośredniej orbicie szefa rządu. Byłaby bardziej naturalnym kandydatem na szefa Kancelarii Premiera niż wielu innych. Dlaczego nie została, nie wiem. O ile wiem, to wciąż jej pozycja jako doradcy premiera jest bardzo wysoka".
Wicepremier Komołowski, jak twierdzą osoby go znające, jest pod niektórymi względami psychicznie bardzo podobny do premiera. To niestrudzony negocjator ze wszystkimi, "gotów negocjować dopóty, dopóki pozostaje jeszcze ktoś żywy."
Janusz Pałubicki jest bliskim współpracownikiem premiera nie tylko w sprawach bezpieczeństwa i lustracji. Początek bliskości nastąpił zapewne wtedy, gdy posłowie KPN-OP kwestionowali prawdziwość oświadczenia lustracyjnego premiera. Pałubicki zdecydowanie powiedział wtedy przed telewizyjnymi kamerami, że u premiera ubeka nigdy by nie pracował. Była to jedna z pierwszych publicznych reakcji na oskarżenia ze strony posłów KPN-OP.
Z kolei Janusz Steinhoff to kolega premiera z Gliwic. Pracowali na tej samej uczelni - Politechnice Śląskiej, startowali do Sejmu z tego samego okręgu wyborczego.
Miara pozycji
Miarą pozycji ludzi z otoczenia szefa rządu jest ich wpływ na decyzje. Trudno go jednak ocenić.
Dlatego też urzędniczo-polityczne wygi stosują inne miary. Najważniejszą z nich jest dostęp do premiera. To, czy dla danej osoby drzwi do gabinetu są zawsze otwarte i jak często ma ona bezpośredni kontakt z szefem rządu.
"Cesarz" Ryszarda Kapuścińskiego: "Stopnie władzy układały się w pałacu nie według hierarchii stanowisk, lecz według ilości dojść do przezacnego pana. Takie było nasze wewnątrzpałacowe ułożenie. Mówiło się: ważniejszy jest ten, kto ma częściej ucho cesarskie. Częściej i dłużej... Takiemu, o którym wiedziało się, że dysponuje dużą ilością wejść bezpośrednich, wszyscy w pas się kłaniali, choćby nie był ministrem. A taki, któremu ilość dojść spadała, wiedział już, że dobrotliwy pan przesuwa go po linii pochyłej."
Zachowując wszelkie proporcje, można powiedzieć, że bez względu na szerokość geograficzną i epokę mechanizmy władzy są więc dość podobne. Czwórka osób z najbliższego otoczenia premiera nie ma żadnego problemu z "ilością wejść".
Nie można jednak tego powiedzieć o pracownikach Kancelarii, także tych wyższych rangą.
Po reorganizacji Kancelarii, której dokonano rok temu, jest w niej czterech sekretarzy stanu, przedstawicieli tzw. R-ki. (Jan Kułakowski i Maria Smereczyńska, także w randze sekretarzy stanu, tylko formalnie są podłączeni pod Kancelarię. Zajmują się własnymi działkami. Pierwsza z tych osób odpowiada za nasze negocjacje z Unią Europejską, druga - jest pełnomocnikiem rządu ds. rodziny.)
Parytety w Kancelarii
Jerzy Widzyk (RS ASW) jest szefem Kancelarii. Podlega mu ponad 30 z 39 departamentów w tym urzędzie. Mimo że premier sam go wybrał po odwołaniu poprzedniego szefa kancelarii Wiesława Walendziaka, jego pozycja jest słaba. Prawdopodobnie "chemii" między obu panami brakuje. Mirosław Koźlakiewicz (RS AWS) jest zastępcą szefa Kancelarii. Zajmuje się współpracą z wojewodami. Ale jak mówią złośliwi, ogranicza się to do organizowania dla nich obiadów i kolacji. Wojciech Arkuszewski (SKL) odpowiadał za Departament Współpracy z Parlamentem. Przez pierwsze miesiące był dość bliskim współpracownikiem premiera, obaj znali się dobrze z działalności związkowej. (Jedyny, który pozostał z "R-ki" po reorganizacji Kancelarii, ale jego kompetencje zostały znacznie ograniczone, także formalnie.)
Kazimierz Marcinkiewicz (ZChN) jest od roku szefem gabinetu politycznego premiera. Początek współpracy z premierem rokował duże nadzieje. Nie wiadomo jednak, czego zabrakło. Mówi się o nim, że jest bardzo pracowity. Przeciwnicy zarzucają mu, że jest skupiony na promocji własnej partii.
Wyjątkiem wśród pracowników Kancelarii, jeśli chodzi o "liczbę dostępów" do premiera, jest Krzysztof Kwiatkowski, wicedyrektor sekretariatu prezesa Rady Ministrów, a wcześniej doradca premiera. Kwiatkowski zajmuje się organizowaniem politycznych kontaktów premiera, przede wszystkim z Ruchem Społecznym AWS oraz patronatami szefa rządu. Pozostali wicedyrektorzy to: Krzysztof Gołaszewski, który zajmuje się sprawami typowo kancelaryjnymi, pismami, które wpływają do premiera, zapytaniami, prośbami, korespondencją z ministerstw, oraz Joanna Gepfert, która odpowiada za krajowe wyjazdy premiera Buzka.
Od niedawna nowym dyrektorem sekretariatu premiera - po Gabrielu Beszłeju, który został ambasadorem w Meksyku - jest Tomasz Troniewski. Ostatnio pracował w PricewaterhouseCoopers, renomowanej firmie audytorskiej. Z premierem zna się z Gliwic.
Za wyjazdy zagraniczne szefa rządu odpowiadają Jerzy Marek Nowakowski, doradca główny ds. międzynarodowych, oraz Robert Kostro, dyrektor Departamentu Spraw Zagranicznych (ma odejść do MSZ).
Asystenci, zdaniem krytyków, pełnią niewspółmiernie dużą rolą jak na swoje funkcje. Są to młodzi ludzie: Piotr Tutak, Rafał Halabura. Umawiają premiera na niepubliczne spotkania, prowadzą kalendarz spotkań nieformalnych. Kalendarzem spotkań publicznych zajmuje się natomiast Kazimierz Marcinkiewicz. W tych sprawach nie ma problemu z kontaktami z premierem.
Dobrze przyjąć gości
Odprawy szefostwa Kancelarii odbywają się raz w tygodniu, w poniedziałek. Przez kilka pierwszych miesięcy (za czasów Walendziaka) takie spotkania odbywały się codziennie rano, ale premier szybko ich zaniechał. Żadne decyzje na tych spotkaniach nie zapadały. Jerzy Buzek zrezygnował z nich na rzecz konsultacji telefonicznych i kontaktów za pośrednictwem notatek i dokumentów. Jak mówią ci, którzy z premierem współpracowali bądź współpracują, jest on nieufny wobec współpracowników ("po jakimś czasie przestaje ufać ludziom, z którymi współpracuje"). Tą cechą premiera można wyjaśnić zadziwiające kariery niektórych osób i ich koniec: Magdaleny Boruc, Krzysztofa Augustina (specjaliści od p.r.), a także Krzysztofa Lufta, który, choć jest rzecznikiem rządu, ze swoim szefem ma słaby kontakt.
Premier dość szybko przerzuca sympatię z jednych osób na inne, zraża się do ludzi, bo nie spełniają jego oczekiwań. Ale podwładni nie wiedzą, jakie są te oczekiwania. Jerzy Buzek nie formułuje ich wprost. Mówi: "goście mają być dobrze przyjęci" - i to wszystko. A co to dla premiera znaczy, nie wiadomo. Przynajmniej nie wiedzą tego jego współpracownicy. | Szykuje się kolejna burza personalna w Kancelarii Premiera Jerzego Buzka. Wojciech Arkuszewski, jeden z czterech najwyższych rangą urzędników, złożył dymisję. Zrezygnować ma również zamiar Kazimierz Marcinkiewicz, szef gabinetu politycznego premiera. Niemal dokładnie rok temu Jerzy Buzek przeprowadził reorganizację swojej Kancelarii, w tym radykalne zmiany personalne. Kancelaria miała się stać rzeczywistym zapleczem merytorycznym szefa rządu. eksperyment się nie powiódł.
Formalnie powodem dymisji Arkuszewskiego, sekretarza stanu odpowiedzialnego za sprawy parlamentarne, jest objęcie przez niego stanowiska sekretarza generalnego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Ale tajemnicą poliszynela jest, że wysocy rangą urzędnicy Kancelarii składali już wcześniej rezygnacje. Kancelaria jest podzielona parytetami politycznymi, a powinni w niej być bliscy współpracownicy szefa rządu.
Według opinii z wielu źródeł najbliższym doradcą premiera jest Teresa Kamińska, szefowa Urzędu Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych. Formalnie nie jest ani członkiem rządu, ani nawet politykiem. Oprócz Teresy Kamińskiej grono najbliższych doradców tworzą ministrowie: Longin Komołowski - minister pracy i wicepremier, Janusz Pałubicki - minister koordynator służb specjalnych, Janusz Steinhoff - minister gospodarki. Jest to grono, z którym premiera łączą związki nie tyle polityczne, ile towarzyskie. mimo wszystko są to osoby, które mają na niego największy wpływ, ponieważ Jerzy Buzek jest nieufny wobec polityki, nie chce się dać w nią wmanewrować, a każdy, o kim sądzi, że próbuje to robić, traci jego zaufanie.
Teresa Kamińska sama zrezygnowała z ministerialnego stanowiska, gdy rok temu Jerzy Buzek zaczął przeprowadzać reorganizację swojej Kancelarii. Niezwykle zaangażowana w to, co robi, typ pasjonatki, Angażuje się emocjonalnie. Formalnie politykiem nie jest. Bardzo męska w sposobie analitycznego myślenia, potrafi powiązać różne zjawiska lepiej niż wielu innych. Wicepremier Komołowski jest pod niektórymi względami psychicznie bardzo podobny do premiera. To niestrudzony negocjator.Janusz Pałubicki jest bliskim współpracownikiem premiera nie tylko w sprawach bezpieczeństwa i lustracji.
Miarą pozycji ludzi z otoczenia szefa rządu jest ich wpływ na decyzje. Po reorganizacji Kancelarii jest w niej czterech sekretarzy stanu, przedstawicieli tzw. R-ki. Asystenci pełnią niewspółmiernie dużą rolą jak na swoje funkcje. |
REPORTAŻ
Prokurator ustalił: filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich par
Lot nad bocianim gniazdem
JERZY MORAWSKI
Pilot pogonił motolotnię w stronę bocianów. Miał wykonać lot równoległy do lecącego ptaka. Operator kamery, umocowany w latającej maszynie, w pięciosekundowym kadrze powinien uchwycić piękno naszej krainy - zakładał scenariusz.
Gdy motolotnia zbliżała się do ptaków, one zgodnie z instynktem dawały nura. Okazało się, że bociany są zwrotniejsze niż maszyna latająca. Powietrzny pojedynek bocianów z motolotnią oglądało z zadartymi głowami Żywkowo.
Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Osada w zaniku. Dziewięć numerów. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. I co tu kryć: nie ludzie, ale bociany ciągną Żywkowo do świata.
Kurtka w górze
Nim rozpoczęto łowy na szybujące ptaki, reżyser filmu musiał załatwić furę papierów. Sztab Generalny Wojska Polskiego za loty motolotnią w pogoni za bocianami pobrał 600 zł opłaty. Filmowcy, mający nakręcić wizytówkę z narodową maskotką na wystawę Expo 2000, uzyskali również pozytywną opinię co do lotów od Straży Granicznej. Straż Graniczna zawiadomiła rosyjskich pograniczników o motolotni wzbijającej się w powietrze w pasie nadgranicznym, aby nie wzięli jej za niezidentyfikowany obiekt latający.
Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Prosto z Afryki. Kilka dni później przyfrunęła z Gdańska motolotnia. Filmowców przywitał z markotną miną Władysław Andrejew, prezes lokalnego koła zajmującego się bocianami. Zliczył na swojej chałupie, stodole, oborze i okolicznych wierzbach zaledwie dwadzieścia trzy gniazda z ptakami. Ktoś zadzwonił, że w innych wsiach wylądowało o pięć boćków więcej. Powiało grozą. Prezes wiedział, co oznacza rozejście się wieści, że Żywkowo ściąga w swe niskie progi, a raczej na dachy mniej boćków od innych.
Prezes Adrejew postanowił dołożyć starań, aby chociaż w Hanowerze dowiedzieli się, że Żywkowo wciąż dzierży palmę pierwszeństwa w bocianach. Wsiadł na traktor i orał pole, aby zachęcić siedzące w gniazdach bociany do konsumpcji tak ulubionych pędraków. Ptaki się nie poderwały z gniazd, chociaż filmowcy zrobili klapsa. Motolotniarz z operatorem wbił się w przestworza. Robił puste kółka na Żywkowem.
Andrejew przymknął oczy, gdy reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, tupał i klaskał na bociany. Ostatecznie uciekł się do sposobu wypróbowanego przez gołębiarzy: zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków mających za nic sztukę filmową. Kilka boćków poderwało się w niebo.
Na to czyhał motolotniarz. Motolotnia uwijała się w powietrzu, podstępnie nadlatywała nad ptaki od tyłu, równała się z nimi, zalotnie machała skrzydłami wielkimi jak wierzeje stodoły. Bociany jednak za nic nie chciały statystować w filmie. Motolotniarz, doświadczony pilot wojskowy, gdy wylądował, wyrzucił z siebie:
- Nigdy więcej.
Żywkowo na Expo
Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była gościom, tłumnie odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Cieszy oko.
Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce przygraniczne bociany zaklekotały im w głowach: otrzymali wezwania na komisariaty policji w różnych częściach kraju. Od Gdańska po Kraków, tam gdzie mieszkają.
Na komisariatach policjanci zadali pytania: Czy ktoś z ekipy wymachiwał odzieżą? Jaki był sens wykorzystywania motolotni do zdjęć?
Reżyser filmu na Expo 2000, Dariusz Małecki, przyznał się na komisariacie, że raz rzucił kurtkę w górę.
- Nie bardzo rozumiałem związek podrzucenia w powietrze kurtki ze śledztwem w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie - wspomina swoje zdziwienie reżyser Małecki, gdy usłyszał w komisariacie policji w podwarszawskim Nadarzynie, o co chodzi.
Rolnik Władysław Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi. Nie kryje oburzenia. Kręcili w Żywkowie - wylicza - zdjęcia do "Pana Tadeusza", z Gdańska film do Dwójki, kręcili "5-10-15", byli z teleranka, była francuska telewizja, była niemiecka.
- Każdy zachował się po ludzku. Ale żeby motolotnią jeździć po niebie? A sam reżyser chodził po podwórkach, machał marynarką i płoszył bociany z jaj. Ja tego nie widziałem, ale sąsiedzi mówili. Taki chwyt jest niedozwolony - twierdzi.
Dariusz Małecki wraz z ekipą spożywał posiłki w domu rolnika Andrejewa. Za gościnę zapłacił gospodarzowi, jak należy. Nie udobruchał go jednak.
- Reżyser bezczelnie się zachowywał. To nie był miłośnik przyrody. To był miłośnik pieniędzy. Za wszelką cenę chciał zrobić dobry film. A co się narobiło?
Po zadziałaniu podrzuconej marynarki reżysera - według Andrejewa - z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Zbiegły na tydzień. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja.
Operator Szymon Tarwacki (również przesłuchiwany przez policję) z motolotni filmował bociany. Motolotnia zniżyła się do stu metrów nad gniazdami.
- Bociany nic sobie nie robiły z naszej obecności. Były przyzwyczajone do ludzi. Gospodarz Andrejew ciął drewno piłą mechaniczną. Huk jak sto diabłów. Bociany nie drgnęły.
Zaobserwował z powietrza sytuację, gdy jeden bocian przeganiał drugiego. To nie są takie niewinne ptaszki - dodaje. Niektóre samce przylatują do obcego gniazda, wyrzucają jaja i samca, który się tam gnieździł. Zajmują miejsce wyrzuconego i zapładniają zastaną samicę na nowo. Byłem tam świadkiem tego wiele razy - przekonuje Szymon Tarwacki.
- Podejrzewam, że jeśli jakieś bociany opuściły swoje gniazda, to tylko z jednej przyczyny. Tam było za mało pokarmu, jak na taką liczbę bocianów. O co naprawdę chodzi?
Policja goni filmowców
Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie, który w tej sprawie złożył doniesienie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora Mirosława Skowyry z Bartoszyc.
Prokurator Skowyra zapytał biegłego z zakresu ochrony środowiska: czy szkody w świecie zwierzęcym miały znaczne rozmiary? (Przy "znacznych rozmiarach" reżyser Małecki może liczyć nawet na pięć lat więzienia). Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów".
Biegły nie jest z zawodu ornitologiem, co wytknięto.
Prokurator Skowyra przyznaje, że jest wyczulony na sprawy ekologiczne.
- W czterech gniazdach nic się nie wykluło. Szkoda jest - akcentuje prokurator.
Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków traktuje Żywkowo jako jedną z trzech największych kolonii lęgowych bociana białego w kraju.
Kalski uważa, że człowiek z kurtką, biegający po zagrodach i zrywający bociany do lotu, spowodował tragedię.
- Doprowadził do opuszczenia gniazd, co wykorzystały sroki - wyjaśnia.
W opinii do wojewódzkiego konserwatora przyrody w Olsztynie Roman Kalski wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł.
Policja w Górowie Iłoweckim na zlecenie prokuratury ustala szczegóły wyczynu filmowców. Wysyła faksy po kraju, zleca przesłuchania podejrzanych i musi oglądać filmy w telewizji, aby przeniknąć tajniki kuchni filmowców. Józef Gower z Komisariatu Policji w Górowie Iławeckim nie kryje rozczarowania filmowym akcentem swej pracy. Przesłuchał mieszkańców Żywkowa.
- Z moich rozmów wynika, że nie doszło do wystraszenia bocianów - mówi. - Pełno rozbojów, złodziejstwa w okolicy. A policja goni filmowców, bo podobno pogonili ptaki.
Teraz ekologia
Chałupy w Żywkowie pod naporem bocianich gniazd (jedno waży pół tony) zaczęły się walić. Co roku dwa, trzy siedliska ptaków spadały. Groziły odloty bocianów. Organizacje wspierające ekologię, aby przytrzymać ptaki we wsi na granicy kraju, sypnęły groszem. Poustawiano na wyremontowanych dachach platformy pod gniazda. Wybudowano wieżę widokową, wydrukowano bilety (za 1 zł można sobie zajrzeć do gniazda bociana). Uruchomiono też izbę edukacji przyrodniczej. Wszystko za 150 tys. zł.
- Sukces został odniesiony - przekonuje Roman Kalski.
Przed modernizacją dachów było 38 par bocianów. Po - kolonia wzrosła o sześć par.
Władysław Andrejew od sponsorów - jak określa organizacje ekologiczne - otrzymał zlecenie na wykonanie drewnianych podstaw pod nowe gniazda. Stare gniazda narzucił na podstawy. Bociany na wiosnę przyleciały i miały nowe chatki.
- Czy chciały w nich mieszkać?
- A miały wyjście? - odpowiada rolnik Andrejew.
Andrejew wie, że rolnictwo przy granicy pada.
- Ręce urobione, nogi wychodzone. Renty nie chcą dać - mówi. - Przestawiam się na ekologię. | filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich parBociania wioska Żywkowo. reżyser tupał i klaskał na bociany. filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była na Expo 2000 w Hanowerze. Prokuraturaraz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę ponownie na biurko prokuratora.Roman Kalski wycenił straty na 150 tys. zł. |
Będzie mniej pieniędzy na programy kulturalne
Kryzys finansów w telewizji
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.
Planowane na początku roku dziesięcioprocentowe cięcia wydatków w poszczególnych działach i redakcjach telewizji publicznej okazały się niewystarczające - napisała wczoraj "Gazeta Wyborcza". Dlatego zarząd poprosił o poszukanie dalszych dziesięcioprocentowych oszczędności. Z naszych wiadomości wynika, że planowane przychody na ten rok są znacznie mniejsze od osiągniętych w zeszłym roku.
Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rzecznik TVP SA Janusz Cieliszak wymienia klika przyczyn.
- Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym: "Reklam jest tyle, ile dwa lata temu - minus reklamy funduszy emerytalnych. Doszła za to znacznie większa liczba pośredników. Z powodu restrykcyjnej ustawy dotyczącej reklamy piwa stracimy 60 - 70 mln zł". (Senat zrezygnował z łagodzących ustawę poprawek po tekście "Rz" na temat lobbingu browarów - red.).
- Coraz mniejsze wpływy z abonamentu (ludzie mniej chętnie płacą): "Mieliśmy 473 miliony w zeszłym roku, to o 56 milionów złotych mniej, niż obiecała nam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji". (Słowa rzecznika o spadku wpływów z abonamentu są sprzeczne z danymi KRRiTV, które zamieszczamy w tabelce.).
- Brak kanałów tematycznych: "Ministerstwo Skarbu Państwa blokuje naszą propozycję. Efekt jest taki, że telewizyjna Dwójka (zamiast np. kanał informacyjny) emituje obrady Sejmu (kosztuje to 17 mln rocznie) i nie można znaleźć nikogo, kto chciałby się przed lub po obradach reklamować".
- Cięcia będą jednak dotyczyły wszystkich wydatków, także na tzw. wysoką kulturę - mówi rzecznik Cieliszak.
Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.
Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. Twierdzi, że telewizja sponsoruje na przykład zewnętrzną produkcję filmów, choć nie ma pieniędzy na własną działalność. - W oddziałach terenowych już w tym roku niczego nie będzie się produkować, a w Warszawie zakaz zostanie za chwilę wydany. Stanie się tak, że ludzie będą siedzieli bezczynnie, obok bezczynnie będzie stał sprzęt, a to uzasadni kolejne zwolnienia już nie 500, ale 1500 osób.
Najmoła podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. - Wszyscy widzą, jakie są wyniki przedwyborczych sondaży - tłumaczy.
- "Solidarność" krytykuje, ale gdy przychodzi do zwolnień (etaty to duża część wysokich kosztów stałych TVP), wtedy gorąco protestuje wraz z innymi - ponad dwudziestoma - związkami zawodowymi telewizji - mówi Juliusz Braun, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Jego zdaniem przyszedł czas, by bardziej zdecydowanie wprowadzać reformę telewizji, której elementem - nie jedynym, ale istotnym - są zwolnienia.
W związku z mniejszymi wpływami z reklam, telewizja publiczna będzie musiała ograniczyć wydatki
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
- Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze m.in. z abonamentu - uważa Bogusław Chrabota, dyrektor programowy komercyjnej telewizji Polsat. - Jeśli telewizja publiczna mówi, że swoją misję finansuje z reklam, to chciałbym się przyjrzeć jej dokumentom finansowym. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Każda stacja komercyjna przy niej to wzór oszczędności.
Kulturalne cięcia
Perspektywą cięć budżetowych najbardziej przerażeni są twórcy programów kulturalnych. Oszczędności mogą okazać się dotkliwe zwłaszcza dla muzyki poważnej - mówi się o pięćdziesięcioprocentowych redukcjach wydatków - i Teatru Telewizji.
- Jeśli zapadną decyzje o cięciach, liczba nowych premier spadnie aż czterokrotnie - mówi anonimowy współpracownik TVP.
Jak potwierdził Jacek Weksler, szef Teatru TVP, w tym roku nie powstaną: "Wesele" Mikołaja Grabowskiego, "Romeo i Julia" Radosława Piwowarskiego, nie zostanie przeniesiony ze Starego Teatru "Faust" Jerzego Jarockiego. Wstrzymano przygotowania do prac nad dziesięcioma z zaplanowanych spektakli dla Teatru Dwójki, w tym nad "Czwartą siostrą" Janusza Głowackiego. Ograniczona będzie także produkcja filmowa, a TVP jest największym mecenasem polskiego filmu. Dokończone zostaną seriale "Quo vadis", "Wiedźmin", "Przedwiośnie", ale TVP nie weźmie już udziału we współfinansowaniu "Pianisty" i "Chopina".
- Ukryte cięcia wydatków miały miejsce już od dawna - mówi jeden z producentów teatralnych. - Średni koszt spektaklu dla Programu I wynosi 400 tysięcy, dla Programu II - 300 tysięcy złotych. Tyle że budżety nie zmieniają się od dwóch lat. Inflacja rosła, ograniczaliśmy więc dni zdjęciowe, co odbija się na jakości.
- Wszystko zaczęło się od zatrzymania produkcji "Wesela" Mikołaja Grabowskiego, na które zaplanowano tyle pieniędzy, że można by za tę kwotę wyprodukować dwa spektakle (chodzi o 900 tys. zł. - red.) - komentuje Sławomir Zieliński, dyrektor Jedynki. - Jednak bieda dotknie wszystkie działy - także publicystykę, rozrywkę. Decyzje zarządu jeszcze nie zapadły. Do tego czasu nie mogę mówić o konkretach.
- Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP.
- Podjęliśmy uchwałę protestacyjną przeciwko projektom cięć budżetów programów muzyki poważnej, filmów fabularnych i Teatru Telewizji, któremu zwłaszcza w Programie II grozi zniknięcie - mówi Ewa Czeszejko-Sochacka, przewodnicząca Rady Programowej TVP.
Reklam nie tak mało
Narzekań zarządu telewizji na znaczny spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Faktycznie w zeszłym roku i TVP, i część prywatnych stacji zanotowały spadek przychodów z reklam. Jednak w tym roku biuro reklamy telewizji publicznej zmieniło strategię działania, bardziej elastycznie negocjując ceny. W efekcie TVP w pierwszym kwartale zanotowała wyraźny wzrost przychodów z reklam. Tyle że te dane mogą być mylące - analitycy mnożą czas reklamowy przez nominalne stawki, tymczasem telewizje stosują duże, czasem kilkudziesięcioprocentowe rabaty. Zdaniem analityków ogólne wydatki na reklamę telewizyjną utrzymają się na poziomie z 2000 roku albo nieco spadną.
Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu - mają one w tym roku wynieść 559 mln zł, o 18 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Jednak prognozy wpływów nie muszą się spełnić - według danych Krajowej Rady w pierwszy kwartale tego roku TVP dostała z abonamentu o 18 mln zł mniej, niż zakładano w budżecie.
Anita Błaszczak
Jacek Cieślak
Paweł Reszka | Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy.
Z czego wynika kryzys finansów w TVP?
- Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym.
- Coraz mniejsze wpływy z abonamentu.
- Brak kanałów tematycznych.
Cięcia będą jednak dotyczyły wszystkich wydatków, także na tzw. wysoką kulturę.
Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi.
Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego.
Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Oszczędności mogą okazać się dotkliwe zwłaszcza dla muzyki poważnej i Teatru Telewizji.
Wstrzymano przygotowania do prac nad dziesięcioma z zaplanowanych spektakli dla Teatru Dwójki. Ograniczona będzie także produkcja filmowa, a TVP jest największym mecenasem polskiego filmu.
- Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP.
Narzekań zarządu telewizji na znaczny spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków.
Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu. |
DYSKUSJA
Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka
Jutro i wczoraj polskich emerytur
RYS. ARTUR KRAJEWSKI
MICHAŁ RUTKOWSKI
Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego.
Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji.
Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.
Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych.
Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.
Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości.
Niewydolność starych rozwiązań
Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości?
Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych.
Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek.
Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?).
Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu.
Porównać koszty i korzyści
Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego.
Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.
Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.
Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet.
Świadczenia będą rosły
Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa".
Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.
Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy.
Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku:
- z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat,
- ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę.
Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy.
Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy.
Bezpieczne fundusze
Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania.
Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo.
Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania.
Grozi bankructwo
Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian.
Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane.
Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.
Nie straszyć juntą
Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.
W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że:
- w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa;
- żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury.
Na co nas stać
Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego.
Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna.
Niezbędne ustawy
Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne.
Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian.
Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego.
Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę.
A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć?
Co na świecie
Nieporozumienie dziewiąte: my a inni.
Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie.
Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie...
Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program.
Komu służą reformy
Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform.
Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa.
Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają.
I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.
Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego | Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Zreformowany system emerytalny pozostanie systemem ubezpieczenia społecznego. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez system, w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym, oraz emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. koszty będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. będą kosztami sektora prywatnego. Obniży się relacja świadczeń do płac, wyniknie to z realnego wzrostu płac, nie spadku emerytur.Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej. zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. racjonalizacja obecnego systemu polega na uszczelnianiu systemu. Fundusze emerytalne nie będą źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. |
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń
Kłamcy w pułapce
PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI
Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków.
Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo.
Usta prawdy
Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami.
Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc.
Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy.
"FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych.
Stres oszusta
Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona.
Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw".
"Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających.
Coraz bliżej pewności
W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi.
Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali.
Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację.
Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie.
Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. -
Podręczny poligraf
Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet.
Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem.
Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57.
Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW
Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc.
Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu. | Amerykańscy psychologowie stwierdzili, że do wykrycia kłamstwa nie są wcale potrzebne specjalistyczne narzędzia, jak wykrywacz kłamstw, który do tej pory królował w tej dziedzinie. Okazuje się, że wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa i w sposób, w jaki ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. Kłamcy komunikują się bowiem w zupełnie inny sposób niż osoby prawdomówne. Dystansują się od opowiadanej historii, nie podają szczegółów wydarzeń, podskórnie przekazują negatywne emocje, wypływające z poczucia winy, że się kłamie. |
Czy w Unii powstanie "centrum" i "peryferia"
Niebezpieczna perspektywa podziału
WOJCIECH SADURSKI
Sałatka po nicejsku jest - jak wiedzą smakosze - daniem dość specyficznym. Zawiera bowiem składniki albo dość mało wyszukane - na przykład jajko, albo wręcz odrażające - jak rybki anchois, ale jako całość ma smak, do którego z czasem można się przyzwyczaić, a nawet polubić. Podobnie z wynikami szczytu Unii Europejskiej w Nicei. Niektóre brzmią nudno i biurokratycznie, a inne są zgoła podejrzane (jak na przykład Karta Praw, której warto będzie poświęcić osobny artykuł). A jednak w sumie składają się na pozytywny pakiet - bo stworzy on niezbędne instytucjonalne podstawy, pozwalające na rozszerzanie Unii o nowe państwa, w tym Polskę.
Pierwsze komentarze w Polsce dotyczą oczywiście głównie "sprawy polskiej", a zwłaszcza walki o liczbę głosów w Radzie Unii. Warto jednak spojrzeć na wyniki nicejskiego szczytu z szerszej perspektywy, bo przyszłe miejsce Polski w instytucjach unijnych jest tylko częścią tzw. większej całości.
Stawka
Przede wszystkim należy zdać sobie sprawę z tego, o jaką stawkę grano. Mówiąc najkrócej, znaczenie Nicei polegało na tym, że była to właściwie ostatnia okazja, by przeprowadzić fundamentalne wewnętrzne reformy, umożliwiające rozszerzenie Unii około roku 2003. Pomijając już formalny kalendarz - gdyby reformy instytucjonalne nie uzyskały w Nicei politycznej aprobaty, to nie byłoby czasu na ich ratyfikację - niemożność uzgodnienia reform w Nicei spowodowałaby załamanie się pewnej dynamiki politycznej. Nabrała ona pewnego rozpędu w ostatnich miesiącach i zepchnęła do defensywy unijnych maruderów - na przykład Wielką Brytanię i Danię.
Najbardziej spektakularnym przejawem owej dynamiki było oczywiście słynne przemówienie Joschki Fischera z 12 maja tego roku, nawołujące m.in. do "przejścia od związku państw do pełnej parlamentaryzacji w postaci Federacji Europejskiej". Fischer podniósł stawkę w debatach nad wizją europejskiej federacji. Byłoby to jednak stracone, gdyby Nicea nie dokonała politycznej ratyfikacji wizji reform. Frustracja i rozczarowanie spowodowałyby opóźnienie dynamiki europejskiej, a to rykoszetem uderzyłoby w szanse państw kandydackich.
Deficyt demokratyczny
Z tego punktu widzenia trzy obszary reformy instytucjonalnej Unii, na które uzyskano w Nicei konsensus, są najważniejsze: podział głosów w Radzie Ministrów, skład Komisji Europejskiej i lista dziedzin, w których obowiązuje zasada kwalifikowanej większości, a nie jednomyślność. Są to sprawy dla przeciętnego czytelnika prasy nudne, a często dość skomplikowane.
Ważne jest jednak, by za szczegółami dotyczącymi liczby głosów w Radzie, liczby komisarzy czy zakresu spraw objętych zasadą większości widzieć tło polityczne techniczo-prawnych uzgodnień. Składa się ono z dwóch podstawowych konstatacji: instytucje unijne są w coraz mniejszym stopniu reprezentatywne i w coraz mniejszym stopniu efektywne, a dodawanie nowych państw członkowskich oba te polityczne defekty tylko pogłębi.
Reprezentatywność jest w Unii problemem drażliwym, gdyż od samego początku tworzenia politycznych form integracji europejskiej ścierały się ze sobą dwie zasady. Wedle jednej - podstawowymi podmiotami reprezentowanymi przez wspólne instytucje są państwa, wedle drugiej - obywatele. Przyjęcie jednej albo drugiej zasady prowadzi oczywiście do odmiennych form instytucjonalnych. W rzeczywistości wynik był zawsze rezultatem kompromisu, z którego nikt tak naprawdę nie był zadowolony.
W literaturze naukowej i publicystycznej na temat instytucji unijnych popularne jest pojęcie deficytu legitymacji politycznej. Oto symptom tego rosnącego deficytu. Obecnie większość głosów w Radzie odpowiada mniej więcej sześćdziesięcioprocentowej większości obywateli państw Unii. Jeśli jednak Unia dalej się będzie rozszerzała, to bez zmiany systemu podziału głosów większość głosów w Radzie odpowiadałaby mniej niż połowie ludności państw Unii. Unia utraciłaby więc moralny mandat do mówienia o demokratyzmie głównych instytucji decyzyjnych.
Niedrożna Komisja
A efektywność? Biurokracja w głównym organie wykonawczym Unii - czyli w Komisji Europejskiej - staje się coraz oporniejsza wraz ze wzrostem liczby członków. Gdy Wspólnota składała się tylko z sześciu członków, prawdopodobieństwo, że jakaś propozycja decyzji - jakiejkolwiek - zostanie przyjęta jako wiążąca decyzja, wynosiło 15 procent. Obecnie prawdopodobieństwo to spadło do 8 procent. Eksperci, którzy dokonali modelu symulacyjnego procesu decyzyjnego w Komisji, twierdzą, że jeśli liczba państw Unii wzrośnie do 27 (a taką liczbę wymienia się jako punkt docelowy), szansa skutecznego przeprowadzenia jakiejkolwiek inicjatywy przez system instytucjonalny Komisji spadnie do 2,5 procent! Innymi słowy, Komisja okaże się po prostu niedrożna.
Z tej podwójnej perspektywy należy patrzeć na reformy instytucjonalne, o których zadecydowano w Nicei - a nie tylko z punktu widzenia (preferowanego przez większość korespondentów i komentatorów) sporu między dużymi i małymi krajami Unii. Czy te reformy będą służyć podwójnym celom większej skuteczności i reprezentatywności? Do pewnego stopnia - skuteczność decyzyjna zostanie zwiększona przez zmianę klucza, według którego obsadzane będą w przyszłości stanowiska komisarzy, a także przez dalsze ograniczenie tematów, w których trzeba osiągnąć jednomyślność w Radzie.
Czy jednak reformy, o których zadecydowano w Nicei, przyczynią się do większej reprezentatywności "obywatelskiej" najwyższych orgnów, a w szczególności Rady? Pierwsze impresje sugerują, że pod pewnymi względami reprezentatywność Rady ulegnie dalszemu osłabieniu - wskazuje na to na przykład zgoda Niemiec na nieproporcjonalnie niską (w stosunku do ludności) liczbę miejsc w Komisji. Ma to być zrekompensowane przez zwiększenie liczby niemieckich parlamentarzystów - ale dopóki Parlament Europejski jest organem drugorzędnym, dopóty remedium to jest złudne.
Mniej równi członkowie
Z perspektywy Polski i innych krajów kandydackich reformy te stanowią dobrą wiadomość, gdyż dostosowują Unię do zwiększenia liczby państw członkowskich. Jest jednak i druga strona medalu. Szczyt w Nicei - zgodnie z przewidywaniami - przyjął też bardziej elastyczne zasady, dotyczące tzw. wzmocnionej współpracy w ramach Unii. Teoretycznie chodzi o to, by niektóre państwa w ramach Unii mogły wspólnie podejmować bardziej intensywną współpracę w wybranych dziedzinach, nie czekając na zgodę pozostałych państw. Praktycznie może to doprowadzić do członkostwa drugiej kategorii.
System "wzmocnionej współpracy" już jest faktem - zarówno waluta euro, jak i system kontroli imigracji na podstawie traktatu z Schengen stanowią przykłady przyspieszonej integracji, z której niektóre państwa dobrowolnie wyłączają się. Po Nicei taka możliwość została sformalizowana i ułatwiona: pojawiają się już propozycje kolejnych dziedzin, w których dochodzić może do integracji w "podgrupach" - na przykład wspólnej polityki obronnej.
Dziś taka polityka jest podyktowana głównie chęcią ominięcia obiekcji Wielkiej Brytanii wobec przyspieszenia integracji. Jednak czołowi politycy unijni nie ukrywają, że system "wzmocnionej kooperacji" jest też niezbędny z perspektywy rozszerzenia Unii o nowe państwa. Jak powiedział 20 listopada we Florencji w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim premier Włoch Giuliano Amato, nowe państwa będą potrzebowały czasu, by przystosować się do już osiągniętych standardów integracji.
Jest to potencjalnie niebezpieczna perspektywa. Oznacza bowiem stworzenie "centrum" i "peryferii". Joschka Fischer i Giuliano Amato mówią ładniej: o "środku ciężkości" Unii. Ale to tylko słowa, za którymi kryje się niebezpieczna treść: przewidywany podział Unii na trzon i kresy. W praktyce oznaczać to może członkostwo drugiej kategorii dla nowych państw. | trzy obszary reformy instytucjonalnej Unii, na które uzyskano w Nicei konsensus, są najważniejsze: podział głosów w Radzie Ministrów, skład Komisji Europejskiej i lista dziedzin, w których obowiązuje zasada kwalifikowanej większości, a nie jednomyślność.Z perspektywy Polski i innych krajów kandydackich reformy te stanowią dobrą wiadomość, gdyż dostosowują Unię do zwiększenia liczby państw członkowskich. |
KOSZYKÓWKA
Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok -
Odchudzanie naturalne
MAREK CEGLIŃSKI
Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków.
Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn.
Walka o Euroligę
Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć.
Formuła 2+2
W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit.
Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera.
Nieoczekiwana zmiana miejsc
Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról.
Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego.
Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra.
Łotewska fala
Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy.
Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław.
Maskoliunas i Daneu
O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody.
Wielka trójka
Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka.
Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw.
Bez Krzykały i Tomczyka
Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze.
Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer.
Wójcik wolał w kraju
Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze.
Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa.
Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić).
Rejterada sponsorów
Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał.
Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie.
Rok na zmiany
W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001.
Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok.
Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama. | Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe. W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. budżet 2,5 mln dolarów jest rekordową sumą w polskich warunkach. Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. |
MEDYCYNA
Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe
Uzdrawiająca chimera
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii.
Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach.
Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc.
Metoda ostatniej szansy
O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej.
Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność.
Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta.
Dać nadzieję
W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy.
Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji.
- Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł.
24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne
Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób.
Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii.
Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie.
Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki.
W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL | Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków.Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby.W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego, jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczonylecz stopniowozastępowany komórkami z krwi dawcy. |
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS
Rząd grozi i donosi
Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski.
Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce.
ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro.
Szybkie propozycje
Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR.
Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną.
Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski.
Rząd się poskarży
- Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR.
Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce.
Szukanie winnych
Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności".
Mariusz Przybylski
Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce
Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P.
KOMENTARZ
Najważniejszy jest czas
Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji.
Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas.
Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione.
Mariusz Przybylski | ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. polska strona podważała intencje zawarcia umów. Kontrakt został zawarty z szkodą dla państwa. propozycje to rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja chce mieć prawo własności do IACS. Agencja, jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, zakończy z nią współpracę. HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. strona polska nie wyraziła zgody. firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tprzegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami firmy, szef komisji przetargowej szefem spółki podwykonawczej. budowa sprawnego systemu IACSpowinna być priorytetem. |
WOJCIECH KOWALCZYK
Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje
Na bezrobociu
STEFAN SZCZEPŁEK
W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę.
Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem.
"Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk.
Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo.
Wejście smoka
W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk.
Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka.
Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk?
Chłopak z Woli
"Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam.
Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej.
To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze."
Do nieznanego kraju
W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też.
"W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie."
Napastnik z przeszłością
Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś.
"Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza."
Nienawidzę dyskotek
Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii.
Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy.
"Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje." | W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest on wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Kowalczyk jest jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Jego kareira nabrała tempa od ćwierćfinałowego meczu w Pucharze Zdobywców Pucharów roku 1991, kiedy to przez niego strzelone bramki dały Legii awans do dalszej rundy. Późnej po, wprawdzie przegranym meczu półfinałowym, zaczął się dla niego wspaniały okres. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. W 1993 zdobył mistrzostwo Polski, ale PZPN tytuł Legii odebrał. Na znak protestu Kowalczyk postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też. Nie skończył szkoły, ale w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu. Mówi po hiszpańsku. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. |
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu
Wojna na dole
JÓZEF MATUSZ
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni.
Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD.
- To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski.
Legitymacja SdRP 001
Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy.
Wierzyła w partię
Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada.
Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach.
W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem.
- Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi.
Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem
W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi.
- To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego.
Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii.
- Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień.
Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu.
- To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty.
Kozioł ofiarny
Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy.
Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł.
Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł.
Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł.
Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD.
- Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens.
Z przykrością konstatujemy
Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł.
W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali.
Zrobiono ze mnie złoczyńcę
Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje.
Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi.
Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać. | Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni, bo nie chcieli tuszować matactw innych działaczy.Obwiniani o nieprawidłowości odrzucili oskarżenia, zarzucając Koziołowi negatywny wpływ na młodych działaczy i negatywną postawę w stosunku do liderów.Mazur i Kozioł odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. |
KOSZYKÓWKA
Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok -
Odchudzanie naturalne
MAREK CEGLIŃSKI
Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków.
Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn.
Walka o Euroligę
Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć.
Formuła 2+2
W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit.
Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera.
Nieoczekiwana zmiana miejsc
Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról.
Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego.
Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra.
Łotewska fala
Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy.
Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław.
Maskoliunas i Daneu
O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody.
Wielka trójka
Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka.
Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw.
Bez Krzykały i Tomczyka
Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze.
Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer.
Wójcik wolał w kraju
Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze.
Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa.
Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić).
Rejterada sponsorów
Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał.
Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie.
Rok na zmiany
W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001.
Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok.
Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama. | Rozpoczęły się rozgrywki ekstraklasy koszykarzy. W tym sezonie faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwill Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków, a stawką jest przyszłoroczna Euroliga. W większości zespołów nastąpiły dość znaczne zmiany kadrowe związane z transferami, w tym także zagranicznymi, a także kontuzjami niektórych zawodników. Możemy także zauważyć problemy finansowe niektórych ligowych zespołów związane z utratą sponsorów, przez co dziwić może decyzja władz Polskiej Ligii Koszykówki podtrzymująca 16 zespołów w ekstraklasie, zamiast planowanych 8-12 co miało być zaczątkiem ligii stricte zawodowej. |
UNIA EUROPEJSKA
Euro na równi pochyłej
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
JĘDRZEJ BIELECKI
W pierwszych dniach po powołaniu europejskiej waluty 1 stycznia 1999 r. za euro płacono nawet 1,18 dolarów. Wczoraj na giełdzie w Singapurze unijny pieniądz był już jednak wart tylko 95 centów - najmniej w jego krótkiej historii. Ci, co zaufali od początku euro a teraz woleli "wrócić" do dolara stracili więc prawie 1/5 swoich oszczędności.
Spotykający się w poniedziałek w Brukseli ministrowie finansów Unii Europejskiej zastanawiali się jak powstrzymać niechęć rynków do nowego pieniądza. Kilka godzin wcześniej Komisja Europejska opublikowała program zdynamizowania europejskiej gospodarki. W czwartek Europejski Bank Centralny być może po raz drugi w ostatnich tygodniach podniesie stopy procentowe aby umocnić parytet euro na rynkach finansowych. Dotąd jednak działania europejskich władz spełzały na niczym: od 14 miesięcy euro porusza się po równi pochyłej.
Ocena sukcesu euro na podstawie jego kursu wobec amerykańskiego dolara jest kusząca, bo prosta. Jest jednak również ryzykowna. Nie uwzględnia bowiem wielkich postępów, jakie robi zjednoczona Europa dla zrównoważenia i zdynamizowania swojej gospodarki. Gdy międzynarodowe rynki finansowe docenią te starania, wielu drobnych ciułaczy może żałować, że wcześniej nie zainteresowało się euro.
Polska wciąż pozostaje pod wpływem dolara. Choć niewielu z nas wyjeżdża na wakacje do Stanów Zjednoczonych, a wymiana z USA stanowi ułamek naszego handlu z Unią Europejską, nadal banknotem z Waszyngtonem oceniamy wartość nieruchomości, siłę złotego czy wysokość naszych pensji.
Polska jest jednak skazana na euro. W negocjacjach o przystąpieniu do UE nasz kraj zobowiązał się do porzucenia złotego na rzecz waluty europejskiej tak szybko, jak pozwoli na to równowaga naszej gospodarki. Być może już w 2007 roku nasze portfele wypełnią banknoty euro. Przynajmniej dwa lata wcześniej kurs złotego zostanie sztywno powiązany z unijnym pieniądzem. Już dzisiaj jednak opłacalność dwóch trzecich naszego handlu zagranicznego zależy od kursu europejskiego pieniądza. Ta sama waluta określa strategię rozwoju w naszym kraju większości inwestorów zagranicznych. Wpływ euro na polską gospodarkę staje się coraz większy. Wahania kursu dolara dla eksporterów czy inwestorów mają dużo mniejsze znaczenie.
Notowania nie są najważniejsze
Zaufanie do euro w Polsce nie jest równe zaufaniu, jakim cieszy się dolar m.in. dlatego, że euro ma na razie charakter wirtualny. Jeszcze przez dwadzieścia dwa miesiące mieszkańcy eurolandu nie ujrzą banknotów i monet nowego pieniądza i będą liczyć w starych, narodowych jednostkach. Inną słabością euro jest "młody wiek" tej waluty. Wyznaczając Frankfurt na siedzibę Europejskiego Banku Centralnego i nadając mu podobny status do tego, który miał Bundesbank, twórcy nowej waluty chcieli, aby od razu zyskała ona zaufanie, jakim darzono niemiecką markę. Nie do końca to się udało: euro musi pracować na dobrą opinię.
Zaufaniu do euro nie sprzyja także jego słabnący kurs w stosunku do dolara. Czyż przywódcy Unii sami nie deklarowali, powołując nową walutę, że wkrótce dorówna ona znaczeniem amerykańskiemu dolarowi? Porównywanie euro z "zielonym banknotem" wydawało się tym bardziej uprawnione, że Stany Zjednoczone są punktem odniesienia dla Unii Europejskiej w wielu dziedzinach: od polityki obronnej po strategię rozwoju rolnictwa, od produkcji audiowizualnej po rozwój nowych technologii.
Sukces peryferyjnych krajów
Ocena wartości euro na podstawie kursu dolara jest zawodna. Ani dla rządów krajów eurolandu, ani dla EBC zewnętrzne notowania euro nie są celem najważniejszym i przez to nie mogą świadczyć o skuteczności działania europejskich władz. Celem EBC jest utrzymanie stabilności cen i w miarę możliwości niskiej ceny pieniądza, co dynamizuje wzrost gospodarczy. W pierwszym roku istnienia euro, mimo podwojenia cen ropy i przyspieszenia wzrostu gospodarczego, przeciętna inflacja dla krajów eurolandu wyniosła 1,7 proc. To wyraźnie mniej zarówno od maksymalnego zakładanego przez frankfurcki bank wskaźnika inflacji (2 proc.), jak i wzrostu cen w USA (2,7 proc.). W tym i przyszłym roku inflacja w krajach eurolandu ma wynieść 1,5 proc.
Również realna cena pieniądza w eurolandzie spadła do wyjątkowo niskiego poziomu około 1,5 proc. (prawie pięć razy mniej niż w Polsce). Przedsiębiorstwa z takich krajów jak Hiszpania, Portugalia, Irlandia czy Włochy nigdy w historii nie miały tak dobrych warunków rozwoju. Hiszpańska gospodarka rozwijała się na przykład w ubiegłym roku w tempie 3,6 proc. rocznie, niemal tak samo jak startująca z dużo niższego poziomu Polska. Sukces tych "peryferyjnych" krajów rozwiał niepokojące także dla nas obawy, że EBC będzie prowadził politykę głównie z myślą o wielkiej gospodarce niemieckiej, francuskiej i włoskiej.
Euroland zyskuje
Dla krajów eurolandu ważniejsze od kursu euro jest natomiast zdynamizowanie wzrostu gospodarczego i ograniczenie bezrobocia. Tu w stosunku do Stanów Zjednoczonych Unia ma wielkie opóźnienia, które jednak stosunkowo szybko nadrabia. W tym i przyszłym roku wzrost gospodarczy krajów eurolandu ma wynieść 2,9 proc. (prognozy Komisji Europejskiej) wobec 2,8 proc. i 2,5 proc. w USA. Liczba bezrobotnych ma natomiast spaść do 9,4 proc. i 8,8 proc. wobec 4,4 proc. i 4,7 proc. w Stanach Zjednoczonych. W Hiszpanii w przyszłym roku poszukujący pracę mają stanowić już tylko 12,3 proc. osób w wieku produkcyjnym wobec 24,1 proc. w 1994 roku. Co ważniejsze, także "kontynentalny" model utrzymania w miarę hojnej opieki socjalnej nie zapobiega poprawie na rynku pracy. Tak dzieje się na przykład we Francji mimo wprowadzenia trzydziestopięciogodzinnego tygodnia pracy. W Wielkiej Brytanii, Holandii, Austrii, Portugalii, Danii i Irlandii bezrobocie jest już porównywalne lub niższe niż w USA.
Jednym ze źródeł lepszej koniunktury jest jednak słabość euro, która dynamizuje europejski eksport. W ubiegłym roku to europejski Airbus przejął większą część (55 proc.) światowego rynku przelotów pasażerskich, a nie amerykański Boeing. Natomiast niemieckie luksusowe samochody pierwszy raz robią furorę na amerykańskim rynku. W tym i w przyszłym roku eksport eurolandu ma rosnąć przynajmniej w tempie 6 proc., powiększając nadwyżkę rachunku bieżącego eurolandu. Stany Zjednoczone z coraz większą irytacją muszą godzić się natomiast z deficytem odpowiadającym prawie 4 proc. ich PKB. Słabość euro przyczyniła się także do niebezpiecznego zachwiania równowagi polskiego handlu zagranicznego. W tej sytuacji siła dolara, funta czy złotego wobec euro może okazać się pyrrusowym i tylko czasowym zwycięstwem.
Musimy stanąć w kolejce
Główną przyczynę słabości euro przypisuje się wielkim zagranicznym kapitałom inwestycyjnym, które są angażowane w USA, gdyż tam stworzono najlepsze warunki wzrostu gospodarczego. Tylko w ubiegłym roku z eurolandu "wypłynęło" prawie 120 mld euro kapitałów przeznaczonych na bezpośrednie inwestycje za granicą i 30 mld euro na inwestycje portfelowe. Inwestorzy ci, zamieniając euro na inne waluty, przyczyniają się do osłabienie euro. Wielu z nich uważa, że w eurolandzie osiągną mniejsze zyski z powodu zbyt dużego opodatkowania, sztywnych regulacji rynku pracy, wciąż silnych tendencji do promowania "narodowych przedsiębiorstw".
Taka analiza nie grzeszy jednak ścisłością, bo na przykład w 1995 roku za 1 ecu (które 1 stycznia 1999 roku zamieniono na euro) płacono na przykład 1,4 dolara. Od tego czasu wydatki budżetowe w krajach UE spadły z 53 do 46 proc. dochodu narodowego. W 1993 roku przeciętny deficyt budżetowy krajów Unii wynosił 6 proc. PKB. W tym roku będzie to już 0,6 proc., a w przyszłym - 0,3 proc. Takim krajom jak Belgia czy Włochy udaje się w szybkim tempie spłacać narosłe przez ostatnie dziesięciolecia bardzo duże zadłużenie. Utworzenie Jednolitego Rynku (1 stycznia 1993 roku) rozpoczęło proces otwarcia na konkurencje wielu kluczowych działów gospodarki: bankowości, ubezpieczeń, telekomunikacji, elektryczności, gazu, transportu lotniczego. Niespotykana dotąd liczba międzynarodowych fuzji pozwoliła na poprawę wydajności pracy i spadek cen w krajach eurolandu oraz na coraz ściślejszą integrację tych krajów.
Pierwszy rok istnienia euro na pewno nie rozwiał wszystkich wątpliwości związanych z nową walutą. Wciąż niewiadomą pozostaje, w jakim stopniu pewny może być wspólny pieniądz krajów, które nie mają jednego rządu i jednego znaczącego budżetu. Co prawda koordynacja polityki gospodarczej krajów eurolandu staje się coraz lepsza, a rozpoczynająca się reforma instytucjonalna niemal na pewno wzmocni federalny charakter UE, dotąd nie udało się jednak doprowadzić do harmonizacji systemów podatkowych w Unii, natomiast skutki udziału w austriackim rządzie skrajnej prawicy nie są do końca przewidywalne.
Mimo to korzyści istnienia europejskiego pieniądza spowodują, że to raczej kraje "15" dostosują się do wymogów euro niż doprowadzą do upadku wspólnego pieniądza. Swoją walutę na rzecz euro chce już porzucić Grecja, Szwecja i Estonia, a coraz bardziej waha się Dania i Wielka Brytania. Polska powinna pilnować swojego miejsca w tej kolejce. | W pierwszych dniach po powołaniu europejskiej waluty 1 stycznia 1999 r. za euro płacono nawet 1,18 dolarów. Wczoraj na giełdzie w Singapurze unijny pieniądz był już wart tylko 95 centów. Ocena sukcesu euro na podstawie jego kursu wobec amerykańskiego dolara jest kusząca, bo prosta. Jest jednak również ryzykowna. Dla krajów eurolandu ważniejsze od kursu euro jest zdynamizowanie wzrostu gospodarczego i ograniczenie bezrobocia. Tu w stosunku do Stanów Zjednoczonych Unia ma wielkie opóźnienia, które jednak stosunkowo szybko nadrabia. Jednym ze źródeł lepszej koniunktury jest słabość euro, która dynamizuje europejski eksport. Pierwszy rok istnienia euro na pewno nie rozwiał wszystkich wątpliwości związanych z nową walutą. Mimo to korzyści istnienia europejskiego pieniądza spowodują, że raczej kraje "15" dostosują się do wymogów euro niż doprowadzą do upadku wspólnego pieniądza. |
Polskie nastolatki w czołówce dzieci zażywających środki uspokajające
Świat wrogi dzieciom
Kadry z ogólnie dostępnych gier komputerowych.
LUIZA ZALEWSKA
W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Dzieci od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć - ostrzegają psychologowie.
- Moje najmłodsze dziecko wychowuję zupełnie inaczej niż starszych synów. Im pokazywałam świat, dobre strony życia, podsuwałam wzorce. W przypadku najmłodszego dziecka skupiam się na wyjaśnianiu, czego nie powinno się robić.
Tłumaczę: nie wolno wyrywać zwierzątkom nóżek, nie wolno śmiać się z innych itd. Bo właśnie takimi negatywnymi wzorcami mój syn faszerowany jest przez cały dzień. Korygowanie złych stron tego przekazu zabiera mi tyle czasu, że brak chwil, by mówić mu, jak można robić dobre rzeczy. Ot tak, po prostu dobre - opowiada dr Elżbieta Zubrzycka z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego.
Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. Tak mówi też wielu rodziców, zwłaszcza tych, którzy szybko wzbogacili się w ostatnich latach i dzięki temu zdobyli wysoką pozycję społeczną. Są dla dzieci najlepszym dowodem, że liczy się nie to, co mamy w głowie, ale ile w portfelu.
- Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze. Nonszalancja, chamstwo, brak strachu przed nauczycielami - takie rzeczy spychały kiedyś młodego człowieka na margines klasy.
Teraz właśnie taki nastolatek jest popularny i cieszy się prestiżem w grupie, a nie dziecko, które jest mądre i zdolne - uważa dr Zubrzycka.
Jestem tym, co posiadam
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki "standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie" - mówiła przed dwoma laty profesor Anna Przecławska z Uniwersytetu Warszawskiego na konferencji "Dziecko jako konsument". To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces.
Zdaniem profesor Przecławskiej, na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. W rezultacie od ilości i jakości posiadanych rzeczy materialnych zależy pozycja młodego człowieka w grupie rówieśników.
Amerykańskie dziecko ogląda około 20 tys. reklam rocznie, polskie na razie dużo mniej - szacuje się, że w ciągu roku może obejrzeć od 6 do 10 tys. spotów. Według niektórych badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej, która wypiera tradycyjne bajki. Przez małe dzieci jest zresztą z bajkami mylona. Tymczasem, według dr Lucyny Kirwill z UW, takie dzieci nie mają i długo nie będą miały pojęcia, iż głównym celem reklamy jest perswazja, nie rozumieją, że pobudza ona w nienaturalny sposób ich potrzeby i motywuje do kupna. Dla nich reklama jest źródłem wiedzy o wzorach zachowań i wartościach. Perswazyjny cel reklamy zaczynają rozumieć dopiero siedmio-, ośmiolatki, ale nie są jeszcze krytyczne wobec takiego przekazu. Bo jest on atrakcyjny, więc nadal dostarcza wiele pozytywnych emocji. Sceptyczny stosunek do reklamy pojawia się u nastolatków, ale trudno ocenić, w jakim stopniu jest prawdziwy, dorośli bowiem także deklarują często obojętność wobec takiego przekazu, a jednocześnie mimowolnie mu ulegają.
Jeśli mnie kochasz, to kup mi...
Oglądanie reklam przez dzieci ma swoje dobre strony. To dzięki spotom reklamującym szczoteczki i pasty do zębów wzrosła wśród nastolatków świadomość higieny jamy ustnej, a dzięki reklamom mydeł i płynów do kąpieli - higieny całego ciała. Zalew reklam jogurtów sprawił, że stał się to dziś popularny produkt spożywczy. Psychologowie zwracają jednak uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji ("Olek ma mambę, Marek ma mambę. Mambę owocową ma każdy z nas. Mam i ja").
Reklamy kształtują język dziecka, a także złe nawyki żywieniowe, przekonując na przykład, że czekolada może zastąpić szklankę mleka, a batonik - obiad. Może też podważyć pozycję rodziców, którzy opierają się reklamowej perswazji, a nawet wzbudzić lęk u dzieci, którym rodzice nie chcą kupić na przykład cukierków. Bo czy dziecko nie ma prawa zwątpić w miłość swoich "opornych" rodziców, jeśli słyszy w telewizji taki tekst: "Jeśli twoje dziecko najbardziej na świecie kocha cukierki, a ty najbardziej na świecie kochasz swoje dziecko, to kup mu...".
Rodzice dla rodziców
Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed telewizyjną reklamą, jest niewielka. Przed dwoma tygodniami weszła w życie nowela ustawy o radiofonii i telewizji, według której w radiu i telewizji nie można nadawać reklam skierowanych bezpośrednio do niepełnoletnich. O sformułowanie "bezpośrednio" ostro walczyły przez kilka tygodni środowiska reklamowe i w końcu posłowie zdecydowali się je dopisać. Efekt? Trudno oczekiwać, by z ekranów zniknęła jakakolwiek "dziecięca" reklama. Leszek Popowicz, dyrektor generalny Stowarzyszenia Agencji Reklamowych, zapytany, jakiej reklamy dzieci nie zobaczą już w telewizji, odpowiada: - Takiej, która będzie bezpośrednio skierowana do dzieci, czyli używająca słów: "kup ten produkt" lub bliskoznacznej formuły, i która odwołuje się do dziecięcego portfela.
Tymczasem nie sposób uchronić dziś dziecka przed kontaktem z reklamą. Trzy lata temu do szkół podstawowych i liceów dotarły schoolboardy - tablice wielkości metra kwadratowego, a na nich reklamy kosmetyków, filmów, sprzętu gospodarstwa domowego, a nawet ubezpieczeń. Ostatnio tygodnik "Nowe Państwo" ujawnił, że agencje reklamowe przygotowują się do walki o jeszcze młodszych klientów. Toczą już rozmowy o zamieszczeniu podobnych tablic w przedszkolach.
Stawka jest wysoka. Według szacunków Instytutu Rynku Wewnętrznego i Konsumpcji zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem lub przy współudziale dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej. Amerykanie już trzydzieści lat temu ukuli slogan podsumowujący takie zjawisko: "Na rynku dzieci są rodzicami dla swoich rodziców".
Poza kontrolą
Głównym przekazem reklamowym jest wciąż jeszcze telewizja. Niektórzy obawiają się, że dużo gorsze (bo pozostające praktycznie poza kontrolą rodziców) skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie. Dziś rodzic zaszokowany reklamą środków antykoncepcyjnych w tygodniku "Bravo Girl" może wyperswadować dziesięcioletniej dziewczynce dalsze kupowanie podobnych periodyków. A przynajmniej - przeglądając takie pisma - ma świadomość, że takie reklamy się zdarzają. Tymczasem o treści reklamy internetowej rodzice mogą nie wiedzieć, bo trafia ona bezpośrednio do użytkownika komputera, na przykład jako dodatek do bezpłatnej poczty elektronicznej od koleżanki.
Pod większą kontrolą pozostaje telewizyjny przekaz reklamowy. Pod warunkiem że dziecko ogląda telewizję w obecności dorosłych, a to zdarza się coraz rzadziej. Podczas badań wpływu reklamy na dziecko przeprowadzonych wśród pięcio- i dziesięciolatków przez dr. Pawła Kossowskiego z UW okazało się, że co dziesiąte badane dziecko miało własny telewizor, a część nawet magnetowid.
Zabawa w zabijanie
Z polskich badań wynika, że do osiemnastego roku życia dziecko może obejrzeć około 250 tys. aktów agresji. - Przeprowadzono tysiące badań i dzisiaj już nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza - mówi dr Zubrzycka. U niektórych powoduje wzrost agresji. U wszystkich osłabia wrażliwość i hamulce kontrolujące agresję. Najbardziej podatne na wpływ oglądanej przemocy są dzieci między ósmym i dwunastym rokiem życia, niezależnie od płci, zwłaszcza jeśli same bywają bite, gorzej się uczą i nie są zbyt popularne wśród rówieśników.
Ale - według profesor Marii Braun-Gałkowskiej z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego - istnieje coś gorszego od przemocy oferowanej przez telewizję. To przemoc, na której oparta jest większość (mówi się o 80 proc.) gier komputerowych. Grające dziecko nie tylko bowiem ogląda agresywne zachowania i oswaja się z nimi, ale w nich aktywnie uczestniczy.
Z badań przeprowadzonych w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu (średnio 30 godzin tygodniowo przed komputerem) cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są głównie na posiadanie przedmiotów i nie widzą w tym nic złego. W rezultacie w dorosłym życiu bliskie im będą zachowania psychopatyczne. Nie znają poczucia empatii, więc łatwiej im będzie krzywdzić innych, dbać będą przede wszystkim o siebie i siebie będą cenić najbardziej.
Coraz częściej po gry komputerowe sięgają dziewczęta. Wabią je ich szokujące reklamówki. Na jednej z nich skąpo odziana kobieta (w zasadzie każdy element jej stroju służy głównie jako przechowalnia nabojów, luf i podobnych akcesoriów) z przewieszonym karabinem przez ramię trzyma w ręku urwaną głowę swojej przeciwniczki. - Jakimi kobietami będą w przyszłości dziewczynki, do których dziś trafia taki przekaz - pytała profesor Braun-Gałkowska na promocji swej książki "Zabawa w zabijanie".
Nie trzeba być najlepszym
Jakie będą w przyszłości dziewczynki, jeszcze nie wiadomo, ale już wiemy, że nastoletnie życie wywołuje u młodych bardzo poważne stresy. Z opublikowanego właśnie międzynarodowego raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w ścisłej czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Badano dzieci z 25 krajów Europy oraz Izraela, Kanady i Stanów Zjednoczonych w latach 1997 - 1998.
W kategorii jedenastolatków polskie dzieci uplasowały się na trzecim miejscu - wyprzedzają je tylko równolatki z Izraela i Grenlandii. W starszych grupach wiekowych (trzynastolatki i piętnastolatki) polscy uczniowie znaleźli się na czwartym miejscu, bo wyprzedziły je nastolatki z Rosji.
Dlaczego tak się dzieje? - Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie - przypuszcza psychoterapeutka Maja Szafran. Ich sytuacja upodabnia się do presji wywieranej na młodych Japończyków (japońskie nastolatki nie były badane przez WHO), którzy od dzieciństwa przygotowywani są do kariery. I naszym dzieciom rodzice wpajają przekonanie, że muszą być naj. Podobne oczekiwanie formułują rówieśnicy, bo to najlepsi są najłatwiej przez nich akceptowani. Najlepsi będą mieli najlepsze perspektywy, najlepszą pracę, największe pieniądze. - Wśród dzieci, z którymi pracuje, są i takie, dla których wielkim problemem jest mocna piątka. To, że nie dostały z jakiegoś przedmiotu szóstki, staje się tragedią - mówi psychoterapeutka.
- Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze - podkreśla Szafran. - Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą. | Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala reklama. Promowany w niej wysoki standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie. Według badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej. Przez małe dzieci jest z bajkami mylona. takie dzieci nie mają pojęcia, iż głównym celem reklamy jest perswazja.
Oglądanie reklam przez dzieci ma dobre strony. To dzięki spotom reklamującym szczoteczki i pasty do zębów wzrosła świadomość higieny jamy ustnej. Psychologowie zwracają jednak uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji.
Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed telewizyjną reklamą, jest niewielka. weszła w życie nowela ustawy, według której w radiu i telewizji nie można nadawać reklam skierowanych bezpośrednio do niepełnoletnich. Trudno oczekiwać, by z ekranów zniknęła jakakolwiek "dziecięca" reklama. nie sposób uchronić dziś dziecka przed kontaktem z reklamą. Trzy lata temu do szkół podstawowych i liceów dotarły schoolboardy. Stawka jest wysoka. zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej.
Głównym przekazem reklamowym jest wciąż telewizja. gorsze skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie. o treści reklamy internetowej rodzice mogą nie wiedzieć.
dzisiaj nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza. U niektórych powoduje wzrost agresji. U wszystkich osłabia wrażliwość i hamulce kontrolujące agresję. istnieje coś gorszego od przemocy oferowanej przez telewizję. To przemoc, na której oparta jest większość gier komputerowych. Z badań wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są głównie na posiadanie przedmiotów i nie widzą w tym nic złego.
Z raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie. naszym dzieciom rodzice wpajają przekonanie, że muszą być naj. Podobne oczekiwanie formułują rówieśnicy. |
Formuła 1 - kult Ferrari
"Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu.
Taniec czarnego konia
(C) AP
Piotr Kowalczuk
"Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki".
Manifest futuryzmu
Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi.
Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej.
Wszystkie drogi prowadzą do Maranello
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.
W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę.
Sklep z zabawkami
"Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki.
Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach.
Biją dzwony
W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny.
Zjednoczenie dusz
Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta".
Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził.
Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani.
Honoru broni Niemiec
Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca.
Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi.
Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW.
Prorok Enzo
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.
Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello.
Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie".
Początki biznesu
Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda.
To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka. | Filippo Tomasso Marinetti nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer.Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi.
Co dwa tygodnie do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1.
W 1943 roku Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. W 15-tysięcznym Maranello co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. "Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari. Jest przechowywany list od hrabiny Barraca bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja.
Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Były menedżer zespołu Ferrari przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport" przypomina, że we Włoszech z biegiem czasu, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem kiedy podpisał kontrakt z Ferrari. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy.
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego wskazali na Enzo Ferrariego.
Przede wszystkim był znakomitym kierowcą, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on. Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana".
Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył.
Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta . |
SZCZECIN
Radni walczą o koalicje
Rok wokół Jurczyka
AWS nie ma jeszcze koncepcji, jak zachować się po ewentualnym podpisaniu kontraktu UW z SLD. Nie wyklucza, że w nowym układzie politycznym może nawet poprzeć pozostawienie Jurczyka przy władzy.
FOT. MACIEJ PIĄSTA
MICHAŁ STANKIEWICZ
Już rok szczecińscy radni opozycji bezskutecznie próbują odwołać związanego koalicją z SLD Mariana Jurczyka ze stanowiska prezydenta miasta. Opinia publiczna co rusz informowana jest o kolejnych planowanych koalicjach antyprezydenckich, negocjacjach, nieformalnych sojuszach bliskich sukcesu, podpisanych porozumieniach i prawie odwołanym prezydencie.
Ostatnią sensacją szczecińskiej sceny politycznej jest coraz bliższy mariaż SLD i UW. Radni tych ugrupowań podpisali już wstępne porozumienie dotyczące zadań dla miasta na najbliższy rok. Problemem tylko jak zwykle w takich przypadkach okazał się podział stanowisk. I Unia Wolności, i Sojusz Lewicy Demokratycznej chciałyby mieć swojego prezydenta. Obydwa kluby wyznaczyły sobie ostateczny termin podpisania porozumienia, nazwanego kontraktem dla Szczecina, do 20 stycznia.
Tymczasem "opuszczona" przez niedawnych sprzymierzeńców AWS protestuje i apeluje do Unii o niezawieranie planowanego porozumienia, podsuwając jej alternatywny sojusz z lokalnym Obywatelskim Blokiem Samorządowym. - Za późno - mówią jednak w Unii.
Zdrajca
W jesiennych wyborach samorządowych 1998 r. do Rady Miasta wchodzą cztery ugrupowania: SLD z 24 głosami, AWS z 17, Niezależny Ruch Społeczny Mariana Jurczyka z 11 i Unia Wolności z 8. Rozpoczynają się koalicyjne przymiarki. Głośno mówi się o ewentualnym sojuszu AWS - UW - NRS. Taka koalicja w 60-osobowej Radzie Miasta miałaby ponad 36 głosów. O ile jednak AWS i UW są już zdecydowane, o tyle NRS po wahaniach wybiera rządy razem z SLD. Za to otrzymuje w zarządzie aż cztery stanowiska, w tym prezydenckie dla Jurczyka. Zawarcie sojuszu Jurczyk tłumaczy ideą trzeciej drogi, autorską formą utopijnego ekumenizmu politycznego, gdzie wartością nadrzędną ma być wspólna praca wszystkich ugrupowań dla dobra miasta. Niewielki udział we władzy proponuje również dla AWS i UW. kluby te odmawiają, prognozując, że Jurczyk bardzo szybko straci stanowisko. W Szczecinie na ścianach pojawiają się napisy "Jurczyk zdrajca", czy też "SLD +Jurczyk = PZPR".
Pierwsza konfrontacja
Radni opozycji zarzucają prezydentowi brak kompetencji do kierowania miastem. Od samego początku jego kadencji próbują usunąć go ze stanowiska. W grudniu 1998 r. dochodzi do pierwszej konfrontacji. SLD i NRS, łamiąc wcześniejsze ustalenia dotyczące podziału funkcji kierowniczych w komisjach rady, powołują na szefa jednej z nich swojego kandydata. Klub UW, który stracił to stanowisko, nie kryje oburzenia. W styczniu 1999 r. opozycję zaczyna nurtować pytanie: "Czy Marian Jurczyk może jednocześnie sprawować funkcję prezydenta miasta na prawach powiatu i senatora? Zainteresowanie tą sprawą wzrasta, gdy na jednej z sesji prezydent informuje o nagłym wyjeździe do Płocka, do strajkujących członków "Solidarności '80". Opozycja zarzuca mu, że zbyt mało poświęca uwagi sprawom miasta i nazywa marionetką w rękach wiceprezydenta Dariusza Wieczorka, lidera SLD.
Pierwsza próba
W kwietniu w Radzie Miasta następuje zmiana sił. Ośmiu radnych z jurczykowskiego NRS głosuje przeciw koalicji. Nie podoba się im sposób rządzenia miastem przez SLD. W nowym układzie liczą na większe możliwości. Opozycja triumfuje i, przekonana, że szybko przejmie władzę, przygotowuje się do zablokowania absolutorium dla zarządu. To warunek, by później odwołać prezydenta w głosowaniu zwykłą większością. Bez takiego zablokowania odwołanie musi poprzeć 2/3 składu rady, tj. 40 głosów, a tyle, mimo dojścia ośmiu secesjonistów z NRS (zmieniają nazwę na OBS), opozycja nie ma. Radni rozpoczynają już podział stanowisk w nowym ewentualnym zarządzie.
Marian Jurczyk jest zaskoczony. Z NRS pozostaje mu tylko dwóch radnych. Mimo to pełen optymizmu uważa, że utrzyma prezydenturę. 26 kwietnia, zgodnie z planem, zarząd nie otrzymuje absolutorium. Tymczasem SLD i Jurczyk odwołują się do Regionalnej Izby Obrachunkowej. W kuluarach mówi się o porozumieniu AWS i UW z SLD. Sojusz pod koniec miesiąca oficjalnie ogłasza, że jest gotów poprzeć taką koalicję.
Próba przejęcia władzy kończy się jednak klęską opozycji. Mimo doprowadzenia do uchwały o odwołaniu zarządu, Jurczyk nie oddaje władzy. Regionalna Izba Obrachunkowa uchyla decyzję rady o nieudzieleniu absolutorium. Wojewoda unieważnia odwołanie zarządu. SLD oddycha z ulgą. Jest w mniejszości, ale utrzymuje władzę.
Lustracja - nowa nadzieja
Niekorzystny dla Jurczyka wyrok sądu lustracyjnego 23 listopada 1999 roku budzi nowego ducha walki w opozycji. W Szczecinie następuje prawdziwy renesans akcji antyprezydenckiej. Opozycja prosi wpierw prezydenta o ustąpienie i zabiera się za ulubione zajęcie: negocjacje i rozmowy na temat koalicji i porozumień. Unia po raz kolejny wskazuje na szanse porozumienia z SLD. AWS ponownie mówi - nie.
Unici postanawiają więc ominąć kwestie politycznego mariażu i proponują porozumienie programowe wszystkich partii, nazywając je "kontraktem dla Szczecina". Porozumienie miałoby skupiać się na sprawach związanych wyłącznie z funkcjonowaniem miasta. To "trzecia droga", tyle że unijna. AWS początkowo przełamuje się i decyduje na rozmowy również z SLD. Równolegle trwają rozmowy na temat sojuszu AWS - UW i OBS. Jednak w ciągu następnych dni plan kontraktu zaczyna powoli "umierać". Z rozmów wycofuje się AWS.
Ale na początku stycznia 2000 r. Unia ogłasza, że kontrakt dla Szczecina jest dalej aktualny. Nawet bez AWS. UW i SLD rozpoczynają dwustronne rozmowy. Pojawiają się nazwiska kandydatów na prezydenta: Jacek Piechota, poseł SLD, Marek Koćmiel, szef szczecińskiej UW. Unia mówi, że czeka na AWS, a SLD na OBS.
Kto pierwszy, ten lepszy
Ostatnio w radzie rozpoczął się prawdziwy wyścig z czasem. AWS naprędce sporządza projekt koalicji UW - AWS - OBS i z podpisami 25 radnych z dwóch ostatnich klubów przesyła go unitom. Ci w tym samym dniu zawierają pierwsze porozumienie z SLD. Dla Unii oznacza to, że losy nowego układu sił w radzie wydają się przesądzone.
- Z AWS i OBS rozmawiamy od ponad roku. Zawarcie z tymi ugrupowaniami sojuszu jest ryzykowne, nie ma w nich jedności. Nie mają ustalonego do końca kandydata na prezydenta - mówi Bartłomiej Sochański, jeden z liderów UW, prezydent Szczecina w poprzedniej kadencji Rady Miasta. - Wywodzimy się z ugrupowania posierpniowego i sercem bliżej nam do "Solidarności". I chcielibyśmy rządzić z nimi. Namawialiśmy do kontraktu. We wrześniu na koalicję z OBS nie zgodził się Longin Komołowski. Nie zgodził się zarząd AWS. Niektórzy nie godzili się na SLD. Mieli problemy ideowe i sami ze sobą.
Zaprzecza też, jakoby problemem w rozmowach z SLD była obsada stanowisk.
- Już to mamy ustalone - deklaruje.
Z kolei lider zachodniopomorskiego SLD, poseł Jacek Piechota, nie rozstrzyga jeszcze o nowym kontrakcie. W rozmowie z "Rz" przyznaje, że w Sojuszu istnieją obawy, iż UW po dokonanej wspólnie z SLD zmianie układu sił, w mieście może powrócić do dawnych sympatii, tj. AWS. Dlatego Sojusz przypomina o Jurczyku.
- Należy pamiętać, że prezydent jest jedną ze stron. Warunkiem kontraktu jest porozumienie z Jurczykiem. Prezydent może też sam ustąpić. Ale SLD na pewno nie będzie głosował za jego odwołaniem - mówi Piechota, podkreślając, że nie ma jeszcze ustalonych z Unią stanowisk.
Tymczasem AWS nie ma jeszcze koncepcji, jak zachować się po ewentualnym podpisaniu kontraktu UW z SLD. Nie wyklucza, że w nowym układzie politycznym może nawet poprzeć pozostawienie Jurczyka przy władzy.
A prezydent? Nie uważa, by porozumienie SLD z UW było dla niego zagrożeniem.
- Nie mam nic przeciwko, by zarząd miał większość. Unia proponuje kontrakt, a przecież już na samym początku wzywałem do budowania trzeciej drogi. SLD nie zaryzykuje, by mnie odwołać. | Już rok szczecińscy radni opozycji bezskutecznie próbują odwołać związanego koalicją z SLD Mariana Jurczyka ze stanowiska prezydenta miasta. Opinia publiczna co rusz informowana jest o kolejnych planowanych koalicjach antyprezydenckich, negocjacjach, nieformalnych sojuszach bliskich sukcesu, podpisanych porozumieniach i prawie odwołanym prezydencie.
Ostatnią sensacją szczecińskiej sceny politycznej jest coraz bliższy mariaż SLD i UW. Radni tych ugrupowań podpisali już wstępne porozumienie dotyczące zadań dla miasta na najbliższy rok. Problemem tylko jak zwykle w takich przypadkach okazał się podział stanowisk. I Unia Wolności, i Sojusz Lewicy Demokratycznej chciałyby mieć swojego prezydenta. Obydwa kluby wyznaczyły sobie ostateczny termin podpisania porozumienia, nazwanego kontraktem dla Szczecina, do 20 stycznia.
Tymczasem "opuszczona" przez niedawnych sprzymierzeńców AWS protestuje i apeluje do Unii o niezawieranie planowanego porozumienia, podsuwając jej alternatywny sojusz z lokalnym Obywatelskim Blokiem Samorządowym. - Za późno - mówią jednak w Unii.
Radni opozycji zarzucają prezydentowi brak kompetencji do kierowania miastem. Od samego początku jego kadencji próbują usunąć go ze stanowiska. W grudniu 1998 r. dochodzi do pierwszej konfrontacji. W kwietniu w Radzie Miasta następuje zmiana sił. Ośmiu radnych z jurczykowskiego NRS głosuje przeciw koalicji. Próba przejęcia władzy kończy się jednak klęską opozycji. Niekorzystny dla Jurczyka wyrok sądu lustracyjnego 23 listopada 1999 roku budzi nowego ducha walki w opozycji. W Szczecinie następuje prawdziwy renesans akcji antyprezydenckiej. Ostatnio w radzie rozpoczął się prawdziwy wyścig z czasem. A prezydent? Nie uważa, by porozumienie SLD z UW było dla niego zagrożeniem. |
Większość skazańców wybiera zastrzyk. Niektórzy jednak nie chcą umierać na łóżku, z rozłożonymi ramionami, ponieważ kojarzy im się to ze śmiercią na krzyżu. Wybierają więc krzesło elektryczne.
Egzekucja po amerykańsku
Krzesło elektryczne w więzieniu w Greensville pochodzi z 1908 roku
KRZYSZTOF DAREWICZ Z GREENSVILLE
Śmierć ma tu zapach lizolu, zupełnie jak w szpitalu. Ściany wyłożone białymi kafelkami, wyfroterowana na połysk podłoga z linoleum, ostre światło jarzeniówek. Wszystko jak na oddziale szpitalnym. Ale tu wykonuje się tylko jeden rodzaj "zabiegu" - egzekucję. W Bloku Śmierci więzienia Greensville w Wirginii w lutym przebywał jeden skazaniec, Tomas Akers. Jego egzekucja odbyła się 1 marca.
Do Greensville skazańca przywozi się na trzy dni przed wykonaniem wyroku z więzienia Sussex I w Waverly. Na egzekucję czeka tam obecnie trzydziestu przestępców, dziewiętnastu białych i jedenastu Murzynów, sami mężczyźni. Najstarszy ma 58 lat, najmłodszy 21. Średni okres oczekiwania na egzekucję, od chwili uprawomocnienia się wyroku, wynosi w Wirginii prawie osiem lat.
Ostatnie godziny
Blok Śmierci składa się z trzech cel znajdujących się w jednym dużym pomieszczeniu bez okien. W każdej metalowe łóżko, stolik, krzesło, umywalka i sedes. Naprzeciw cel zainstalowano telewizor, żeby skazaniec mógł przez kraty oglądać program. Przez kraty może też dosięgnąć telefonu, jeśli ktoś z najbliższych do niego zadzwoni.
W ciągu dwóch pierwszych dni więzień może spotykać się z rodziną, adwokatem i kapłanami. Ale przez szybę, w osobnej celi-rozmównicy. W dniu egzekucji przysługuje mu prawo do pożegnania się z rodziną bezpośrednio. Musi się ono zakończyć przed 15. Pora na ostatni posiłek. Do wyboru dowolne dania, które znajdują się w więziennym menu na dany miesiąc. Skazaniec musi spożyć posiłek nie później niż na cztery godziny przed egzekucją, po czym może jeszcze ostatni raz porozmawiać z adwokatem lub kapłanem, najwyżej przez godzinę. Na dwie godziny przed egzekucją ma możliwość wziąć ostatni prysznic. Na pół godziny przed nią kapłan może wrócić do jego celi i odprowadzić go do Sali Egzekucji.
Na tle kurtyny z grubego granatowego winylu stoi w Sali Egzekucji metalowe łóżko na wysokich nogach, takie jak w szpitalnych salach operacyjnych. Do niego są przymocowane podpórki na ramiona, całość ma kształt krzyża. Na tym łóżku dokonuje się wstrzyknięcia uśmiercającej substancji. Obok są elektrokardiogram i taboret dla lekarza, który stwierdza zgon.
Na lewo od łóżka krzesło elektryczne. Prosty fotel z dębowego drewna w staromodnym stylu, ze skórzanymi rzemieniami do przywiązywania rąk i nóg. Urządzenia elektryczne są niewidoczne, znajdują się w poręczach i nogach fotela.
Naprzeciwko łóżka i krzesła elektrycznego w szklanym boksie stoją krzesła dla świadków egzekucji. Jak w teatrze może się jej przyglądać od sześciu do dwunastu świadków - adwokat, prokurator, dziennikarze, przedstawiciele lokalnej społeczności. Z innego, osobnego pomieszczenia, którego duże okno wychodzi na Salę Egzekucji, może się wszystkiemu przyglądać przez szybę rodzina ofiary skazańca. Praktykę taką wprowadzono w Wirginii siedem lat temu.
Zastrzyk albo krzesło
Na dwa tygodnie przed egzekucją skazaniec musi zdecydować, czy woli umrzeć od zastrzyku, czy na krześle elektrycznym. Jeśli nie podejmie decyzji, czeka go zastrzyk. - Większość wybiera zastrzyk. Ci, którzy decydują się na krzesło elektryczne, są przeważnie osobami o bardzo silnych przekonaniach religijnych. Nie chcą umierać na łóżku, z rozłożonymi ramionami, bo kojarzy im się to z ukrzyżowaniem i według nich byłoby to świętokradztwo. Niektórzy zaś sądzą, że zasłużyli na śmierć w "piekielnych mękach" i z tego powodu krzesło elektryczne bardziej im odpowiada - wyjaśnia Dave Garraghty, naczelnik więzienia Greensville, z urzędu wykonawca wyroków śmierci.
Egzekucji dokonuje się punktualnie o 21.00. Kilka minut wcześniej skazańca, który ma ręce i nogi zakute w kajdany, doprowadza się na Salę Egzekucji bezpośrednio sąsiadującą z trzema celami w Bloku Śmierci. Winylowa kurtyna jest odsłonięta i świadkowie mogą obserwować, jak więźnia rozkuwa się i przywiązuje albo do łóżka, albo do krzesła elektrycznego. Gdy to nastąpi, kurtynę się zasłania. Potem trzeba podłączyć przewody kroplówek do ramion skazańca, a jeśli wybrał krzesło elektryczne, sprawdza się, czy kończyny przylegają do elektrod. Kurtyna się odsłania. Wybija 21.00. Jeżeli w ostatniej chwili nie nadeszło ułaskawienie od gubernatora stanu, Dave Garraghty wydaje polecenie dokonania egzekucji.
Przez kroplówki wstrzykuje się skazańcowi trzy rodzaje substancji trujących w dawkach oddzielonych roztworem soli. Pierwsza substancja powoduje wstrzymanie pracy mózgu, druga układu oddechowego, a trzecia pracy serca. Trwa to od trzech do dziewięciu minut.
Zgon na krześle elektrycznym trwa trzy minuty. Najpierw skazańca poraża się przez 30 sekund prądem o napięciu 1825 woltów, potem przez minutę prądem o napięciu 240 V. Pięć sekund przerwy i cykl powtarza się jeszcze raz.
Wyższe napięcie zatrzymuje pracę mózgu, niższe pracę serca. Lekarz za pomocą elektrokardiogramu stwierdza zgon i informuje o tym naczelnika więzienia. Kurtynę się zasłania i wyprowadza świadków egzekucji z Bloku Śmierci. Zwłoki skazańca są przewożone do kostnicy wskazanej przez jego rodzinę.
Duże zapotrzebowanie, duża aprobata
Wirginia, Teksas i Oklahoma to trzy stany, w których dokonuje się najwięcej egzekucji. Do tego system karny w Wirginii uchodzi za najbardziej rygorystyczny czy wręcz sadystyczny w całych Stanach Zjednoczonych, ponieważ ciągle utrzymuje się tu stary brytyjski model wymiaru sprawiedliwości i wyroki nadal wydają ławy przysięgłych. One też, a nie sąd, decydują o rodzaju kary.
- Nie stanowi tajemnicy, że przysięgli, którzy są bardziej podatni na wpływy społeczności lokalnej niż sędziowie i zazwyczaj mają silnie konserwatywne poglądy, ferują jak najsurowsze wyroki. Stanowe przepisy ciągle dopuszczają też egzekucje przestępców niedorozwiniętych umysłowo - wyjaśnia prof. Ronald Bacigal z Katedry Prawa Uniwersytetu Richmond. - Trzeba jednak pamiętać, że poziom aprobaty społecznej dla kary śmierci jest w Wirginii nadal bardzo wysoki.
Do roku 1909 egzekucji dokonywano tu poprzez powieszenie. Najpierw publicznie, a od roku 1879 na terenie budynku sądu w obecności grupy świadków. Po raz pierwszy krzesła elektrycznego, tego samego, z którego dotąd korzysta się w więzieniu Greensville, użyto w październiku 1908 roku. Najmłodszym straconym na nim był 16-letni Percy Ellis, którego w 1916 roku skazano za morderstwo. W tym samym roku i również za morderstwo został też stracony 83-letni Joe Lee, najstarszy w historii Wirginii skazany na śmierć. Pierwsza egzekucja za pomocą uśmiercającego zastrzyku odbyła się w tym stanie 24 stycznia 1995 r.
W ubiegłym roku dokonano w Wirginii 8 egzekucji, o sześć mniej niż w 1999 roku (w całych Stanach Zjednoczonych 98 w roku 1999 i 85 w roku 2000, z czego 40 w Teksasie). Proporcjonalnie zmalała też liczba ferowanych wyroków śmierci. - Z jednej strony wiąże się to ze spadkiem przestępczości i liczby najcięższych zbrodni, a z drugiej ze wzrostem liczby wyroków z karą dożywocia bez możliwości ułaskawienia. Jednak, mimo tego spadku, "zapotrzebowanie" na karę śmierci jest ciągle wysokie. Przede wszystkim dlatego, że badania DNA wzmacniają przekonanie, iż teraz z o wiele większą, bo już popartą naukowo, pewnością można orzec, kto jest winny, a kto niewinny - zauważa Richard Dieter, dyrektor krajowego Centrum Informacyjnego na temat Kary Śmierci.
Bez współczucia
Naczelnik więzienia Greensville przyznaje, że nadzorowane przezeń egzekucje to "morderstwa popełniane w imię prawa", ale nie ukrywa też, że jest daleki od moralnych skrupułów: - Ja egzekwuję prawo i nie zastanawiam się, jakie skazańcy mieli życiorysy, jakich adwokatów i co ich doprowadziło do Bloku Śmierci. Znam tylko podstawowe dostępne dane na ich temat i nie mam do skazańców osobistego stosunku. Oni są przegranymi bitwami, beznadziejnymi przypadkami, nad którymi nie warto już rozdzierać szat - uważa Dave Garraghty.
Podobnego zdania jest David Hicks, prokurator miasta Richmond, stolicy Wirginii: - Przede wszystkim wydaje mi się, że karze śmierci towarzyszy za dużo emocji, dyskusji i kłótni, w których najmniej, niestety, pamięta się o ofiarach przestępców. Owszem, jestem przeciwny karze śmierci dla ludzi, ale zbrodniarze, z którymi mamy do czynienia, to często nie ludzie, lecz dzikie bestie. Bo czy można uważać za człowieka kogoś, kto zamordował siedmioosobową rodzinę, w tym pięcioro dzieci, w wieku od dwóch do dziewięciu lat, którym z zimną krwią po kilka razy strzelał w głowy? Albo kogoś, kto zamordował 14-letnią dziewczynę w siódmym miesiącu ciąży tylko dlatego, że nosiła jego dziecko? Jaka jest więc wartość życia ludzkiego? I jeśli kara śmierci, jak twierdzą jej przeciwnicy, nie pełni funkcji odstraszającej, to gdzie jest granica? Bo ktoś, kto zabije raz i wie, że czeka go najwyżej dożywocie, bez skrupułów zabije również drugi, trzeci i czwarty raz, skoro i tak nadal grozi mu tylko dożywocie. Moim zdaniem, jeżeli przyjmie się argument, że kary nie mają funkcji odstraszającej, to posługując się nim, można w ogóle zakwestionować sens istnienia wymiaru sprawiedliwości.
- Kara śmierci nie działa odstraszająco na przestępców, bo o tym się po prostu nie myśli w chwili popełniania przestępstwa. Zastanowienie przychodzi, jeśli w ogóle przychodzi, dopiero później, gdy już jest za późno - uważa William Venable. Gdyby nie fakt, że rozmawiamy w więzieniu, nikt nie wziąłby tego wypowiadającego się niemal literackim językiem przystojnego czarnoskórego 44-latka o inteligentnej twarzy w okularach za mordercę. 23 lata temu skazano go na dożywocie za współudział w zabójstwie kobiety. W Greensville jest więźniem numer 115 562. - Ze względu na swoje położenie teraz mogę mówić, że jestem przeciwny karze śmierci. Ale gdyby to mnie ktoś zabił matkę albo syna, na pewno byłbym zwolennikiem tej kary. I nie dziwię się, że inni więźniowie stronią od skazanych za morderstwo. Moim zdaniem to normalne, na ich miejscu ja też bym tak postępował. Kiedy tam obok, w Bloku Śmierci, odbywa się egzekucja, dla reszty więźniów to nie jest żaden specjalny dzień. Skazańcom się nie współczuje, nie powinno się tego robić. Najlepiej o nich wcale nie myśleć - mówi Venable. - | Śmierć ma tu zapach lizolu, zupełnie jak w szpitalu. Wszystko jak na oddziale szpitalnym. Ale tu wykonuje się tylko jeden rodzaj "zabiegu" - egzekucję. W Bloku Śmierci więzienia Greensville w Wirginii w lutym przebywał jeden skazaniec. Do Greensville skazańca przywozi się na trzy dni przed wykonaniem wyroku z więzienia Sussex I w Waverly. Na egzekucję czeka tam obecnie trzydziestu przestępców. Średni okres oczekiwania na egzekucję, od chwili uprawomocnienia się wyroku, wynosi w Wirginii prawie osiem lat. |
Kandydatura Turcji i członkostwo Cypru w UE pozostają z sobą w ścisłym związku
Czas odważyć się na niemożliwe
TERESA STYLIŃSKA
Stosunki między Grecją i Turcją składają się wyłącznie z problemów. Podzielony Cypr i zadawnione animozje żyjących na wyspie Greków i Turków; roszczenia do korzystania z wód, przestrzeni powietrznej i bogactw podmorskich Morza Egejskiego; problemy mniejszości narodowych i religijnych; poparcie Grecji dla separatystów kurdyjskich z Turcji i rywalizacja na Bałkanach... Ten niełatwy do rozwikłania splot to rezultat bolesnej historii, trudnej teraźniejszości i obawy przed tym, co przyniesie przyszłość. Czy można się dziwić, że Grekom i Turkom tak trudno dojść z sobą do ładu?
Dodajmy do tego potężną dawkę uraz i dumy narodowej. W konflikcie grecko-tureckim względy psychologiczne grają bowiem rolę nie mniejszą niż spory merytoryczne. Nie jest to wyłącznie konflikt sprzecznych racji i interesów, ale w równej mierze zderzenie odmiennej tradycji, religii i widzenia historii.
Urazy z obu stron
Grecy noszą w sobie poczucie zagrożenia, jakie ma mały naród w stosunku do wielkiego sąsiada, ale jednocześnie patrzą na Turków nieco z góry, jak spadkobiercy starej kultury europejskiej na azjatyckich barbarzyńców. Fakt, że Grecja należy do Unii Europejskiej, a Turcja z wielkim wysiłkiem dopiero o to zabiega, jest też źródłem cichego zadowolenia, ale pomniejsza je niemiłe poczucie, że Turcy zawsze mogą liczyć na poparcie potężnej Ameryki.
Dla Greków Turcy to otomańscy ciemiężcy. Wojna o wyzwolenie (1821 - 1830) zostawiła im pamięć okrucieństw - nie ma znaczenia, że popełniały je obie strony. Grecy cierpią też, bo nie zdołali zrewanżować się Turkom za stulecia upokorzeń.
Turcy inaczej - cierpią na kompleks wielkiego narodu, który przez świat nie jest doceniany, choć ma za sobą wspaniałą przeszłość. Dlatego, choć kochają republikę, chętnie wspominają imperialne splendory. Wojna grecko-turecka z początku lat 20. to dla nich straszny czas, gdy świat spisał Turcję na straty. Co ją ocaliło? Talent wojskowy i polityczny Mustafy Kemala Atatürka. Turcy wielbią Atatürka, ponieważ uratował nie tylko państwo, ale i godność narodu.
Poczuciu niedocenienia towarzyszy dumne odrzucenie wszelkiej krytyki i dobrych rad. Nikt nie będzie nam dyktował, co mamy robić - powtarzają Turcy. Źródeł swych problemów, takich jak kurdyjski, z upodobaniem doszukują się w międzynarodowym spisku przeciwko Turcji. To, że Unia Europejska trzymała Turcję na dystans, bolało Turków tym mocniej, że czują się Europejczykami, nie gorszymi od tych z Paryża czy Rzymu. Ale skoro Europa ich nie chciała, byli gotowi odwrócić się do niej plecami, nawet gdyby ich interesy miały na tym ucierpieć.
Po wojnie grecko-tureckiej oba kraje, za zgodą mocarstw, dokonały wymiany ludności. Do Grecji przesiedlono półtora miliona Greków z zachodniej Turcji. Do Turcji - 600 tys. Turków z północnej Grecji. Mało kto chce dzisiaj pamiętać, że wymianę uzgodniły rządy, by obecność mniejszości nie powodowała dodatkowych zadrażnień. Zwykły Grek i zwykły Turek wolą rozwodzić się nad krzywdami, jakich doznali od wroga przesiedlani rodacy.
Na krawędzi wojny
Najważniejsze problemy współczesne to sprawa Cypru i kwestia podziału Morza Egejskiego. W ciągu ostatnich 25 lat z ich powodu Grecja i Turcja trzykrotnie znalazły się na krawędzi wojny: w 1974 roku, gdy po nieudanym zamachu stanu na Cyprze, dokonanym z inspiracji rządzących w Grecji pułkowników, Turcja wysłała na wyspę wojska i zajęła całą jej północ; w 1987 roku, w związku z poszukiwaniami ropy naftowej pod dnem Morza Egejskiego; wreszcie na początku 1996 roku, gdy emocje do żywego rozpaliła kwestia przynależności małej wysepki, po grecku zwanej Imia, a po turecku Kardak - 400 metrów kwadratowych bezludnej i do niczego nie przydatnej skały.
Na domiar złego Grecy i Turcy spierają się nie tylko o meritum, ale także o to, jak powinni rozwiązywać spory. Turcja zawsze opowiadała się za rozmowami dwustronnymi. Grecja uważa, że sprawy należy oddać w ręce najbardziej kompetentnej instytucji, jaką jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. Unia Europejska wybrała rozwiązanie salomonowe: jeżeli do roku 2004 Grecja i Turcja nie dojdą do porozumienia w spornych kwestiach, będą musiały zwrócić się do haskiego trybunału. Jeśli Turcja poważnie myśli o członkostwie w Unii, będzie musiała się temu podporządkować.
W ostatnim czasie do listy bardzo poważnych problemów dołączyła sprawa Kurdów. Turcy od dawna oskarżali Greków o popieranie separatystów kurdyjskich. Grecy zaprzeczali, twierdząc, że nawet jeśli niektórzy politycy greccy angażują się w pomoc dla Kurdyjskiej Partii Robotniczej (PKK), to robią to na własną rękę, bez zgody państwa. Ale okoliczności ujęcia Abdullaha Ocalana dowodzą, że nie była to chyba stuprocentowa prawda, skoro przywódca PKK ukrywał się w greckiej ambasadzie.
Gest solidarności
Czy przy tak poważnych przeszkodach trwałe przezwyciężenie konfliktu grecko-tureckiego jest w ogóle możliwe? Wydaje się, wbrew pozorom, że tak. Sentymenty i żale to zupełnie co innego niż rzeczywistość i interesy.
Co się bowiem dzieje? I w Grecji, i w Turcji słychać gorące apele o zgodę, współpracę i pojednanie. Nie wychodzą one bynajmniej z grona zawodowych polityków, którzy ostrymi i łagodnymi wypowiedziami szafują na przemian, zależnie od potrzeb. Położenia kresu sporom najgłośniej domagają się przedsiębiorcy, właściciele biur podróży, władze lokalne z rejonów nadgranicznych i strefy egejskiej - słowem wszyscy ci, którym konflikt przynosi wymierne straty. Dlatego gdy w Atenach i Ankarze padają cierpkie słowa, na niższych szczeblach nie brak kontaktów i inicjatyw, takich jak na przykład konferencja burmistrzów miast egejskich. Ludzie w regionie mało dbają o to, że Cypr jest podzielony, prawa do wód egejskich nie do końca jasne, a nad morzem nieustannie z hukiem przelatują myśliwce.
Że coś się zmienia, świadczy także postępowanie Greków i Turków po trzęsieniach ziemi, jakie parę miesięcy temu dotknęły oba kraje. Po tragicznym w skutkach kataklizmie w Turcji Grecja pierwsza pospieszyła z pomocą, wysyłając żywność, lekarstwa i krew. Ten gest solidarności zaskoczeni Turcy przyjęli z wdzięcznością, a jeden z ministrów, który pozwolił sobie na stwierdzenie: "grecka krew jest nam niepotrzebna", został ostro napiętnowany. Już w parę tygodni później, gdy trzęsienie dotknęło Ateny, Turcy odwzajemnili się Grekom. Wzajemna pomoc w nieszczęściu znakomicie poprawiła atmosferę, to zaś ułatwiło sfinalizowanie rozmów, których tematem była współpraca w konkretnych dziedzinach, takich jak nauka, turystyka i ochrona środowiska.
Krok w przyszłość
W obu krajach dochodzi też do głosu nowa generacja polityków, którzy, jak się zdaje, o przyszłych więzach i interesach myślą więcej niż o zadrażnieniach z przeszłości. Wspomnienie walk Greków i Turków cypryjskich czy dawnych cierpień mniejszości narodowych nie boli ich tak bardzo jak ludzi starszego pokolenia. Do tego nowego nurtu zaliczają się obaj ministrowie spraw zagranicznych - grecki Jeorjos Papandreu i turecki Ismail Cem.
Żaden z dawnych szefów dyplomacji Grecji i Turcji nie zdobył się na tak wiele pojednawczych gestów i deklaracji. A czy zdarzyło się kiedykolwiek, by przedstawiciel władz greckich uczestniczył w otwarciu roku akademickiego na uniwersytecie w Stambule? Tymczasem Jeorjos Papandreu przyjechał, wygłosił przemówienie i został owacyjnie przyjęty. Powiedział bowiem to, co pewnie myślało wielu jego słuchaczy: - Nadszedł czas, by odważyć się na niemożliwe i w naszych stosunkach otworzyć nowy rozdział.
Dołączenie Turcji do grona kandydatów do Unii Europejskiej powinno być korzystne dla stosunków grecko-tureckich. Bez zgody Grecji, która w sprawach dotyczących Turcji nieraz korzystała z prawa weta, nic by przecież z tego nie było. Grecy z kolei nie byliby aż tak pojednawczy, gdyby ich oczekiwania nie zostały spełnione. Chodzi nie tylko o sposób rozstrzygnięcia sporów, ale także o sprawę Cypru, który zostanie przyjęty do Unii, nawet jeśli nadal będzie podzielony. Kandydatura Turcji i członkostwo Cypru pozostają z sobą w ścisłym związku.
- Nareszcie zrozumiano, że nie ma Europy bez Turcji i Turcji bez Europy - tymi słowy turecki premier Bülent Ecevit skwitował decyzję uczestników szczytu Unii Europejskiej w Helsinkach, którzy zaproponowali Turcji kandydowanie. Ecevit w związku z tym udał się w sobotę do Helsinek na kończący szczyt lunch, choć pierwotnie zaproszenie odrzucił (Turcję zaproszono jako "kraj zainteresowany członkostwem", a nie jako kandydata). Od razu też obiecał, że będzie działał na rzecz zniesienia w Turcji kary śmierci.
Prasa turecka jest niemal jednogłośna: decyzja Unii to wydarzenie historyczne. Pojawiły się jednak, choć odosobnione, głosy, że perspektywa członkostwa może dla Unii stanowić środek nacisku na Turcję.
Zdecydowana większość Greków - 68 proc., jak wynika z sondażu przeprowadzonego naprędce wśród mieszkańców aglomeracji ateńskiej - akceptuje zbliżenie między Turcją a Unią. 74 proc. pozytywnie ocenia działania rządu greckiego w tej sprawie. Premier Kostas Simitis zwrócił uwagę, że w tej sytuacji Grecja będzie mogła zmniejszyć wydatki na obronę (obecnie 5 proc. GDP). T.T.S. | Stosunki między Grecją i Turcją składają się wyłącznie z problemów. to rezultat bolesnej historii, trudnej teraźniejszości i obawy przed tym, co przyniesie przyszłość. Grecy noszą w sobie poczucie zagrożenia, jakie ma mały naród w stosunku do wielkiego sąsiada, ale jednocześnie patrzą na Turków z góry. Grecja należy do Unii Europejskiej, a Turcja dopiero o to zabiega.Turcy cierpią na kompleks wielkiego narodu, który przez świat nie jest doceniany. |
Remont czy kosmetyka
Papier szeleści najgłośniej
RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI
W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna.
- Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna.
Resortowe ambicje
Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze.
Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią.
Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu.
Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe.
- Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi.
Odkrywanie Ameryki
Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie.
Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych.
- Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych.
Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach.
Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn.
Niewyobrażalne, ale prawdziwe
Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany.
W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem.
U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany.
W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe.
Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką?
Skrzecząca rzeczywistość
Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu.
A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych).
- Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje.
Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno.
KRZYSZTOF MASŁOŃ | Posłowie mają rozpatrywać rządowy projekt ustawy o bibliotekach, który zakłada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotek podporządkowanej ministrowi kultury. Zdaniem specjalistów projekt ten niczego nie porządkuje, a nadzór ministra nad wszystkimi bibliotekami jest niemożliwy. Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich opracowało społeczny projekt ustawy o bibliotekach, który przewiduje nową formę organizacji oraz komputeryzację polskich bibliotek na wzór systemów bibliotecznych w Danii czy Wielkiej Brytanii. W Polsce nie dba się o biblioteki publiczne, a międzynarodowe badania dowodzą, że 72% Polaków to półanalfabeci. |
BEZPIECZEŃSTWO
Nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność
Wiarygodność obrony
ROMUALD SZEREMIETIEW
W okresie PRL system militarny był zdominowany przez struktury i środki ofensywne, tj. wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej (OT).
Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność.
Preludium klęski
Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Rośnie prestiż zawodu oficera WP (czwarta pozycja - po lekarzu, nauczycielu i adwokacie). A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Przeciętny obywatel uważa, że skoro Polska nie jest supermocarstwem, to w razie wojny jest skazana na przegraną. Ten brak wiary cechuje także kadrę zawodową sił zbrojnych RP. Może to być rezultat "obróbki doktrynalnej" wojska w okresie Układu Warszawskiego. Wtedy w Polsce dominowało taktyczne spojrzenie na wojnę (strategią zajmowano się w Moskwie, a nie w Warszawie). Dla dowódcy LWP rezultat wojny był wynikiem stosunku sił: liczby własnych żołnierzy do liczby żołnierzy przeciwnika, czołgów do liczby czołgów, samolotów do liczby samolotów itp. Dziś, gdy nie mamy "wsparcia" tysięcy sowieckich czołgów, samolotów i rakiet, może wydawać się, że Wojsko Polskie nie ma szans w razie konfliktu zbrojnego.
W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Przygotowania do obrony to niejako preludium tej klęski. Politycy, zdając sobie sprawę z tego stanu świadomości, uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". W konsekwencji pojawia się jednak wątpliwość co do celowości służby wojskowej i sensu przygotowań obronnych Polski dzisiaj, w czasie pokoju. Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? Tymczasem to zaniedbania i opóźnienia, a nie przygotowania do obrony prowadziły do nieszczęść, do przegranych wojen i powstań.
Kreowanie przyszłości
Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu i wzbogacaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu.
Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do tworzenia, kształtowania, kreowania przyszłości państwa polskiego. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności, możliwych klęsk i tragedii.
W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił, takich, jak potencjał ekonomiczny, stabilność wewnętrzna, wkład w rozwój kultury i cywilizacji światowej, siła moralno-etyczna i realistyczna polityka zagraniczna, umiejętnie kojarząca własne interesy narodowe z interesami społeczności międzynarodowej. Ale to wcale nie oznacza, że armia utraciła swoją pozycję w stosunkach międzynarodowych. Nadal przecież obowiązuje reguła, że polityka zagraniczna nie poparta siłą staje się bezsilna. Można dodać, że siła i skuteczność polityki zagranicznej w zakresie bezpieczeństwa jest wypadkową umiejętnego użycia wszelkich środków, a w ostateczności także siły zbrojnej.
Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej.
Zwielokrotnić siłę
Współcześnie sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronnej (w przypadku sojuszy obronnych) i umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Jednak aby poważnie myśleć o sojuszu, należy przede wszystkim posiadać potencjał cenny z punktu widzenia sojuszników. Innymi słowy, państwo w sojuszu obronnym powinno mieć taki system obrony (i sposoby jej prowadzenia), aby było zdolne wytrwać do momentu otrzymania pomocy sojuszników.
Podstawą skutecznej, właściwej strategii obronnej państwa jest umiejętne wykorzystanie atutów, jakie daje obrona własnego terytorium. Dlatego przewaga obrony tkwi w tym, iż obrońca może przygotować i wykorzystać do walki z wojskami operacyjnymi najeźdźcy nie tylko swoje wojska operacyjne, ale również te środki, których nie może wykorzystać napastnik, tj. wojska terytorialne, walory obronne i przygotowanie obronne terytorium, pomoc ze strony przygotowanej obronnie własnej ludności oraz działania nieregularne w masowej skali (powstanie ludowe) podejmowane przez wyszkoloną i zorganizowaną wojskowo ludność.
Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. Należy więc odwołać się do środków właściwych dla obrony Polski ujętych w struktury organizacyjne i funkcjonalne stanowiące siłę obronną Polski, będącą przeciwieństwem siły ofensywnej, tworzonej przez agresora w celu wykonania uderzenia i wtargnięcia do innego państwa. Sprowadzanie możliwości obrony militarnej Polski do stosunku sił i środków wojsk operacyjnych (Polski i sąsiadów), a formy obrony Polski do bitwy walnej (generalnej) bądź też obrony manewrowej przy pomocy wojsk operacyjnych jest przejawem braku zrozumienia potrzeb w zakresie strategii obrony militarnej III RP.
Atut własnego terytorium
Posługiwanie się - być może nieświadomie - schematami doktrynalnymi Układu Warszawskiego pomniejsza możliwości obronne Polski. W skali taktyczno-operacyjnej przyjmowane są tzw. stosunki sił nacierających do broniących się jako gwarantujące atakującemu zwycięstwo - 3:1 bądź 6:1. Nie daje to właściwego obrazu sytuacji na szczeblu strategicznym, gdzie ponadto należy uwzględniać uwarunkowania wynikające z przestrzeni obronnej Polski. Z jednej strony mamy wprawdzie kilkusetkilometrowe fronty i setki ważnych obiektów oraz rejonów do obrony, ale z drugiej - możliwość wykorzystania fundamentalnego dla obrony atutu własnego terytorium i przygotowanego do obrony społeczeństwa. To bowiem tworzy środki właściwe dla obrony państwa.
W tworzeniu siły obronnej III RP chodzi o przygotowanie właściwych do obrony sił i środków militarnych, takich, jakie miała dawna Polska, kiedy była potęgą militarną w Europie, i jakie współcześnie mają na przykład Dania, Francja, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria czy Szwecja. Siła obronna państwa polskiego - jak każdego z wymienionych wyżej - jest oparta na wykorzystaniu (zagospodarowaniu) korzyści strategicznych obrony własnego terytorium. To one właśnie pozwalają stworzyć wystarczającą siłę do skutecznego odstraszania agresora bądź też odparcia agresji nawet wielekroć silniejszych sił uderzeniowych (ofensywnych).
Odstraszyć agresora
Siłę obronną III RP stanowić muszą:
- Wojska operacyjne, komponent uderzeniowy i mobilny sił zbrojnych - ograniczony (układem CFE) co do liczby środków i żołnierzy, ale o wysokim stopniu profesjonalizmu, z nowoczesnym uzbrojeniem. Wojska te powinny być zdolne do działań w ramach akcji sojuszniczych NATO poza Polską, a także do manewru na kierunki uderzenia agresora i wykonania przeciwuderzeń (kontruderzeń) lub wzmocnienia obrony na własnym terytorium.
- Wojska Obrony Terytorialnej - masowy, oparty na przeszkolonych rezerwach, komponent sił zbrojnych, mobilizowany i wykorzystywany do obrony rejonów zamieszkania żołnierzy, uzbrojony w środki do zwalczania czołgów, samolotów i śmigłowców - nowoczesne przenośnie granatniki, rakiety przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Wojska te muszą być zawczasu przygotowane m.in. do natychmiastowego - z chwilą wtargnięcia agresora - podjęcia działań nieregularnych w masowej skali. Kiedy przyjmiemy pomoc sojuszniczej siły, OT będą osłaniać i wspierać wojska sojuszu.
- Przygotowanie obronne całego społeczeństwa, instytucji i zakładów do wsparcia wysiłku wojsk oraz do ratowania ludzi, dobytku i środowiska przed skutkami wojny, katastrof technicznych i klęsk żywiołowych.
- Wykorzystanie i przygotowanie obronne terytorium. W tym do najpilniejszych zadań siły obronnej III RP należy zaliczyć:
- tworzenie obrony terytorialnej (terytorialnych organów dowodzenia);
- zmianę charakteru obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej z długoterminowej (12 miesięcy) na krótkoterminowe szkolenie podstawowe (3 - 4 miesiące) w jednostkach (ośrodkach) szkoleniowych OT oraz późniejsze doskonalenie umiejętności żołnierskich w okresowych ćwiczeniach i szkoleniach;
- podjęcie masowej produkcji przez własny przemysł, przy współpracy z Zachodem, nowoczesnych przenośnych środków przeciwpancernych, przeciwlotniczych i przeciwokrętowych;
- rozważenie stosownie do potrzeb obronnych wielkości potrzebnej infrastruktury wojskowej - szczególnie koszar w miastach - i zagospodarowanie jej przez wojska OT;
- stosowną politykę kadrową przy obsadzie stanowisk dowódczych w wojsku oraz kierowniczych w MON.
W Polsce mamy znaczną liczbę ludności, spore możliwości produkcji nowych generacji taniej i skutecznej lekkiej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, w miarę nowoczesny przemysł obronny oraz możliwość przygotowania wojsk do prowadzenia działań regularnych i nieregularnych w masowej skali. Polska ma tworzywo, z którego można zbudować siłę skutecznie odstraszającą potencjalnego agresora. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu.
Autor jest sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą ministra obrony narodowej. | Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej. jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. jednak podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny.
Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Politycy uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". W konsekwencji pojawia się jednak wątpliwość co do celowości służby wojskowej i sensu przygotowań obronnych Polski w czasie pokoju.
Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu.Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do kształtowania przyszłości państwa polskiego. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności.
W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił, takich, jak potencjał ekonomiczny, stabilność wewnętrzna, wkład w rozwój kultury i cywilizacji światowej i realistyczna polityka zagraniczna. sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronneji umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Głównym problemem obrony militarnej Polski jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. |
TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI
Funaki znów wygrał - Mateja na 22. miejscu - Goldberger piąty
Hasło do lotów
Kazuyoshi Funaki - trzy konkursy, trzy zwycięstwa
FOT. (C) AP
ANDRZEJ ŁOZOWSKI
z Innsbrucku
Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu.
Miał być i jest tłum, ale nie tylko dlatego że dzisiaj skacze syn marnotrawny Andreas Goldberger. W górach nie ma śniegu i dzieci się nudzą, więc rodzice mają dla nich bardzo dobrą ofertę, tzn. konkurs skoków na Berg Isel. Dzieci jedzą ciastka i bawią się w berka, a rodzice piją piwo i łapią słońce. Miał być halny i zachmurzone niebo, tymczasem jest piękny, bardziej majowy niż styczniowy dzień. Śnieg jest tylko na rozbiegu i zeskoku, ale czy to na pewno śnieg, a nie jakaś chemiczna mieszanina białego koloru?
Koniec marzeń
Strasznie blisko leci Adam Małysz (88 m) i nie ma co marzyć, że będzie w finale. Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej w stylu podobnym do Małysza, ale różnica w długości jest przytłaczająca na korzyść Austriaka. Nie ma co również marzyć o awansie z listy "szczęśliwych przegranych" - skok był po prostu słaby.
To początek finałowego konkursu. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Ten wykrzyknik jest dlatego, że na razie musimy zapomnieć o podium, pierwszych dziesiątkach i innych temu podobnych zaszczytach, bo na przełomie roku polskim skoczkom przejście pomyślnie kwalifikacji i - jak się uda - dostanie się do finału sprawia problem. Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma.
Jak samolot
Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada, który dzień wcześniej leżał, ale stało się to przy tak wielkiej odległości (119 m), że mimo upadku pozostał on w konkursie. Kazuyoshi Funaki tym razem nie szarżuje, lecz w jak pięknym stylu ląduje na 108. metrze! Dwóch sędziów widzi to jak trzeba i daje mu maksymalne noty. Natomiast dlaczego pan Ralf Goertz z Niemiec ocenia ten skok na 19 punktów, pozostanie jego tajemnicą. Pewnie myśli perspektywicznie i przygotowuje grunt dla Dietera Thomy, który długością potrafi dorównać Japończykom, ale ląduje, nie przymierzając, jak samolot - na obie nogi.
Skoro jesteśmy przy sędziach, to dlaczego przestraszyli się pierwszego finałowego skoku Rosjanina Kobylewa na odległość 111,5 m? Przekroczył on punkt konstrukcyjny o jeden metr, to prawda, ale po pierwsze to jest finałowa seria z udziałem trzydziestu najlepszych, a po drugie skok Kobylewa jest naprawdę perfekcyjny. On szybował tak daleko nie dlatego, że rozbieg jest zbyt długi, lecz dlatego, że "trafił na punkt", co i jemu i wielu innym zdarza się bardzo rzadko.
Śmieszne spekulacje
No, może przesadzam, bo kiedy finał dobiegał końca, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Hasło już nie do skoków, ale prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Oczywiście objął prowadzenie, oczywiście był szał na trybunach, ale nie trwało to długo. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu.
Wtedy pojawił się na górze Funaki. Ma po pierwszej finałowej serii małą stratę do Harady i ponad pięciu punktów do Hannawalda. Może przegrać ten konkurs, jeśli pozwoli sobie na bezpieczny skok, niechby stylowo perfekcyjny. Za chwilę te spekulacje wydają się śmieszne, bo Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko.
Delikatny temat
Na pytanie, czy najpierw była skocznia Berg Isel, czy położony w najbliższym sąsiedztwie cmentarz, nie otrzymuje się jednoznacznej odpowiedzi. Dość, że każdy uczestnik konkursu w Innsbrucku widzi dokładnie miejsce wiecznego spoczynku, kiedy pojawia się na rozbiegu i patrzy przed siebie. Różnie to opisywano w przeszłości, w zależności od taktu piszących. Niektórzy wypytywali skoczków, czy to ich mobilizuje, czy jest im obojętne. Byli i tacy, którzy o nic nie pytali, tylko walili prosto z mostu, że sąsiedztwo skoczni i cmentarza jest jak najbardziej prawidłowe, bo wiadomo jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Temat jest delikatny, z gatunku tych, których lepiej nie poruszać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, a dzięki Bogu takiej potrzeby nie było w ostatnich dziesięcioleciach i miejmy nadzieję że tak będzie nadal.
Na pewno pobliski cmentarz nie robi żadnego wrażenia na Japończyku Kazuyoshim Funakim, który nie zwraca uwagi na to, gdzie skacze i co widzi na horyzoncie. Po wygraniu dwóch z czterech konkursów turnieju przyjechał do Innsbrucku z wyraźnym postanowieniem, by tak trzymać. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). Oczywiście nie miał konkurencji, bo pozostali z największym wysiłkiem przekraczali granicę 110 m. Mógł z nim powalczyć rodak Masahiko Harada, ale usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Wyglądało to nawet groźnie, bo Haradą cisnęło o śnieg jak workiem z cementem. Zaraz jednak wstał i na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha, ale Harada zawsze się śmieje.
Blady ze złości
Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). To dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego, Saitoha czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, a biedny dlatego, że jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki. W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce) i kiedy odpiął narty i wchodził po schodkach na górę, był blady ze złości. Na pytanie, czy nie lubi skoczni w Innsbrucku, machnął tylko ręką i powiedział, że nie wie, co się dzieje. Oczywiście nie jest jedynym przegranym, ale to dobrze, że jest tak zły na siebie. On może skakać, będzie skakać i powinno to mieć miejsce już niedługo. Czego nie można powiedzieć o Wojciechu Skupieniu, któremu chyba wystarczy to, co robi, a robi za tło dla Funakiego, Harady i innych. To jest w końcu wolny wybór. | Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka. Hasło do lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu.Wtedy pojawił się na górze Funaki. Funaki ląduje na 113. metrze, jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko. |
MFW
Kolejny kryzys i kolejna krytyka
Jak poprawić wizerunek
Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przed poprzednią, w okresie szczytu finansowego w Waszyngtonie na początku października 1998 roku, funduszowi udało się niemal wybronić. Teraz przedstawiciele MFW już nie ukrywają, że udali się po pomoc do profesjonalnych agencji public relations, aby pomogły ich instytucji odzyskać dawny wizerunek.
Podczas październikowego szczytu panowało przekonanie, że to MFW będzie w stanie najskuteczniej pomóc Brazylijczykom i tak skonstruuje pakiet pomocowy, aby zażegnać największe kłopoty gospodarcze. Krytyków takiego wyjścia było niewielu. I rzeczywiście: ogłoszenie wysokości pomocy udzielonej przez MFW - 41,5 mld USD - miało uspokajający wpływ na rynek. Potem jednak okazało się, że z powodu nieuchwalenia ważnych ustaw gospodarczych Brazylijczycy nie byli w stanie wykorzystać nawet pierwszej transzy w wysokości 4,5 mld USD, która miała być przekazana w grudniu 1998 roku. Ma ona być uruchomiona dopiero teraz.
Broni nie kraju, ale inwestorów
MFW ma jednak swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest wręcz, że bronił nie kraju, ale inwestorów, którzy po uspokojeniu sytuacji mogli bezpiecznie ulokować swoje pieniądze gdzie indziej. Natomiast nie pomógł w rozwiązaniu problemów kraju. Jednym z najzagorzalszych krytyków MFW pozostaje Jeffrey Sachs. Od początku uważał, że bezsensowne jest wydawanie pieniędzy MFW na obronę kursu reala za pomocą bardzo wysokich stop procentowych. Miały one przekonać inwestorów, że w Brazylii warto pozostawić kapitał. To wszystko miało odbywać się przy wielkich oszczędnościach budżetowych. W efekcie rzeczywiście ograniczono wydatki państwa, ale i utrudniło to działalność przedsiębiorstwom, dla których kredyt w realach stał się zbyt drogi, dolarowy natomiast wydawał się coraz bardziej ryzykowny. W efekcie doszło do spowolnienia aktywności gospodarczej.
Pomoc dopiero po kryzysie
Analitycy zapowiadają teraz korektę w dół prognoz gospodarczych dla Brazylii. Cynthia Latta, główny ekonomista ze Standard and Poor's uważa, że nie uda się powrócić do wysokiego kursu reala, bo pieniądz ten był przewartościowany.
Ian Vasquez z liberalnego Cato Institute twierdzi, że wielkie pakiety stabilizacyjne powinny być udostępniane już po wystąpieniu kryzysu, a nie aby mu zapobiec. Tym razem, zdaniem Vasqueza, środki MFW zostały potraktowane jako finansowa morfina, która miała uśmierzyć brazylijski kryzys polityczny i usankcjonować dalsze odkładanie reform gospodarczych. W liście intencyjnym, który Brazylia podpisała z MFW, znalazły się obietnice władz dotyczące przeprowadzenia reform politycznych, wyhamowania wzrostu deficytu budżetowego oraz deklaracje ministrów, że w dalszym ciągu są w stanie wypełnić ostre kryteria wykonawcze.
Te same środki dla wszystkich
Zdaniem Jeffreya Sachsa, MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu, co w efekcie musi przynieść spowolnienie aktywności gospodarczej, a nawet recesję.
Przedstawiciele MFW oczywiście nie zgadzają się z tymi poglądami i wskazują, że program zalecony właśnie przez nich pomógł w opanowaniu kryzysu w Tajlandii i Korei Południowej. W tym tygodniu oczekiwana jest publikacja raportu, w którym MFW oceni trafność swych decyzji podczas ratowania gospodarek w Azji. Rzeczywiście - i Tajlandia, i Korea mają szansę na odnotowanie w tym roku niewielkiego wzrostu gospodarczego, ale i te programy mają swoich krytyków zarzucających funduszowi, że przyczynił się do wzrostu stopy bezrobocia w tych krajach. W Korei powtarzany jest żart, że IMF (skrót angielskiej nazwy funduszu) oznacza I'm Fired (jestem zwolniony z pracy).
W Rosji też się nie udało
Do niepowodzeń MFW należy zaliczyć również zbyt szybkie wypłacenie pieniędzy Rosjanom. Jak wiadomo, co najmniej 4,6 mld USD z pakietu stabilizacyjnego nie wykorzystano na finansowanie reform czy nawet na obronę rubla, lecz zostało wywiezione z Rosji i umieszczone na kontach prywatnych przedstawicieli administracji. Stracona dla reform jest zresztą cała suma 22 mld USD przeznaczona w pakiecie stabilizacyjnym dla Rosjan. Teraz w rozmowach z władzami w Moskwie fundusz jest nieustępliwy. Jego przedstawiciele podkreślają, że program pożyczkowy może być wznowiony dopiero wówczas, kiedy zatwierdzone zostaną przez Dumę odpowiednie ustawy, a budżet będzie realistyczny.
Zbyt wiele tajemnic
MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy, w zaciszu gabinetów, że nie informuje o nadchodzących kryzysach. Ten brak informacji i otaczanie tajemnicą działań były podkreślane zwłaszcza przy krytyce obecności Funduszu w Tajlandii. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. Zaprezentowana pod koniec roku korekta prognoz gospodarczych była jednym z dowodów, że rzeczywiście przejął się krytyką.
Jak powiedział Shailendra Anjaria, szef Departamentu Stosunków Zewnętrznych MFW, w Internecie znajduje się coraz więcej informacji o działaniu organizacji, a miesięcznie zarejestrowano 2 miliony użytkowników strony internetowej MFW. - Nie jesteśmy już instytucją, w której ministrowie finansów i prezesi banków centralnych mogą sobie spokojnie rozmawiać, bo są pewni, że ani słowo nie wydostanie się na zewnątrz - podkreślił. Anjaria jest chyba najbardziej nie lubianym przez dziennikarzy urzędnikiem MFW. Natomiast od kilkunastu miesięcy o wiele sympatyczniejszy i rozmowniejszy stał się dyrektor generalny Michel Camdessus. Znacznie bardziej otwarty i mniej zgryźliwy niż dotychczas jest także Stanley Fischer, jego pierwszy zastępca. Ale właśnie Anjaria, "szara eminencja" tej organizacji, czasami przerywający w pół zdania swym szefom wypowiedzi dla prasy, pozostał symbolem skostniałych struktur.
Polska jako przykład sukcesu
W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem dobrego wykorzystania rad funduszu, przy zachowaniu dyscypliny budżetowej, jest Polska. - Wasz kraj, gdyby tylko pojawiła się taka potrzeba, naturalnie zawsze otrzyma pomoc MFW - podkreślał w rozmowie z "Rzeczpospolitą" jeden z wysokich funkcjonariuszy tej organizacji. Przedstawiciele MFW kokieteryjnie nie zgadzają się też ze stwierdzeniem, że polskie reformy to jedna z "historii sukcesu" funduszu. - Nie można powiedzieć, że jest to sukces MFW, to sukces kraju - powiedział "Rz" Stanley Fischer. A w przypadku współpracy z funduszem są dwa ważne warunki do spełnienia: po pierwsze, rady muszą być właściwe - co, miejmy nadzieję, w większości przypadków się sprawdza, a po drugie, wprowadzenie ich w życie musi być prawidłowe. Jeśli fundusz udzieli nawet najlepszych rad, a potem nie zostaną one wprowadzone w życie, żaden program nie zadziała. - W Polsce zadziałał - powiedział "Rzeczpospolitej" Stanley Fischer
Pomogą profesjonaliści
W każdym razie w najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Przedstawiciele Edelman Public Relations Worldwide oraz Witrhlin Worldwide ocenią, jak widzą tę organizację przedstawiciele administracji krajów członkowskich, dziennikarze oraz przedstawiciele firm. Potem przedstawią program, w jaki sposób to postrzeganie można poprawić. Podobnych zabiegów dokonał rok temu Bank Światowy.
Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji. Dokonają równolegle przeglądu portfeli kredytowych i zasugerują możliwości usprawnienia pracy poszczególnych departamentów. W lutym rozpocznie się kolejna analiza działalności MFW. Były szef departamentu prognoz i analiz Rezerwy Federalnej z Nowego Jorku skontroluje, czy analizy i prognozy funduszu są wykonywane prawidłowo.
Danuta Walewska | Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Nietransparentność jego działań oburza międzynarodowe środowisko ekonomiczne. Decyzje zapadają za zamkniętymi drzwiami, Fundusz nie informuje o zbliżających się kryzysach, przez co oskarża się go o działanie nie na rzecz dobra poszczególnych krajów, a na rzecz inwestorów, którzy zainwestowali pieniądze w danym kraju. Również skuteczność działań Funduszu jest dyskusyjna. Jego działania w Tajlandii i Korei Południowej być może w kolejnym roku pozwolą odnotować tym krajom wzrost gospodarczy, ale przypadki Rosji i Brazylii psują dobry wizerunek Funduszu, który od kilku lat stara się poprawić. |
W firmach konieczne są zwolnienia i wzrost wydajności pracy
Zbędne są nie tylko panie od herbaty
Pierwszy etap zwolnień najbardziej zbędnych pracowników większość polskich firm ma już za sobą. W najbliższych latach możemy spodziewać się kolejnych redukcji zatrudnienia - oceniają ekonomiści. Firmy będą do tego zmuszone, by ograniczyć koszty i poprawić swą konkurencyjność nie tylko w eksporcie, ale przede wszystkim na rynku krajowym.
Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową (IBnGR) ocenia, że mamy już za sobą pierwszy etap restrukturyzacji przedsiębiorstw, który polegał na pozbyciu się absolutnie niepotrzebnej siły roboczej, np. pań do parzenia herbaty w biurach.
Dotychczas jednak bardzo ostrożnie zwalniano pracowników zatrudnionych bezpośrednio w produkcji. Teraz przyszedł na to czas. Jak przypomina Bohdan Wyżnikiewicz, gdy porównamy największe polskie przedsiębiorstwa z ich zachodnimi odpowiednikami, okazuje się, że w stosunku do wielkości produkcji zatrudnienie u nas jest drastycznie większe. Wprawdzie koszty pracy stale w Polsce rosną, ale wciąż nie stanowią problemu dla firm z dobrymi wynikami. Nadmierne zatrudnienie przedsiębiorstwa rekompensują sobie stosunkowo niskimi płacami.
Nadrobić stracony czas
W raporcie opublikowanym latem tego roku ekonomiści z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) stwierdzili, że jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona głęboka restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Prawie 45 procent z przebadanych przez EBOR polskich firm przyznało, że ma przerost zatrudnienia.
Choć wiele firm zapowiada restrukturyzację i zwolnienia pracowników w projekcie budżetu na 2000 r. przewidziano, że poziom bezrobocia w przyszłym roku spadnie do 11,5 proc. z 11,8 proc. na koniec '99.
Waldemar Kuczyński, doradca ekonomiczny premiera Buzka, jest przekonany, że w przyszłym roku średnioroczne bezrobocie będzie większe, niż planowane w projekcie ustawy budżetowej 11,5 proc. i przekroczy 12 proc. Jedną z przyczyn będą zwolnienia restrukturyzacyjne. - Musi się zwiększyć konkurencyjność polskiej gospodarki, a zwłaszcza wydajność pracy. Musi spaść poziom zatrudnienia i kosztów. Dopiero wtedy będzie można utrzymać większe tempo wzrostu gospodarczego bez zwiększania deficytu w handlu zagranicznym, podkreśla Waldemar Kuczyński. Według niego, teraz będziemy ponosić konsekwencje konsumpcyjnego boomu lat 1993-98.
- Stracono 4-5 najlepszych lat za rządów koalicji SLD-PSL. To wtedy była pora na redukcję zatrudnienia. Tymczasem mieliśmy chorobliwy wzrost zatrudnienia i spadek bezrobocia. W ciągu czterech lat stopa bezrobocia spadła z 15 do 10 proc. - przypomina doradca premiera.
Konieczność zwiększenia konkurencyjności dotyczy nie tylko eksporterów, ale i firm, których produkcja i usługi skierowane są na rynek krajowy. Wymusza to konkurencja importu, którego presja wzrosła w tym roku wraz z obniżeniem do zera większości stawek celnych w handlu z Unią Europejską. - Zmniejszenie zatrudnienia to jeden z warunków poprawy antyimportowej konkurencyjności polskich firm. Najważniejszą sprawą jest obrona rynku krajowego. 80 proc. polskiej produkcji trafia nie na eksport, lecz do sprzedaży w kraju - przypomina Waldemar Kuczyński.
Inwestorzy ostrożni
W opinii Mirosława Panka, doradcy inwestycyjnego członka zarządu ING BSK Asset Management kryzys w Rosji wymusił w wielu polskich firmach przyspieszoną restrukturyzację i jest to pozytywny efekt załamania rynku na wschodzie.
Również wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia, choć przedsiębiorstwa bronią się przed większymi zwolnieniami zabezpieczając sobie 2-3-letnią ochronę pracowników w pakiecie socjalnym.
Od chwili wejścia inwestora strategicznego do TC Dębica trwa proces zmniejszania zatrudnienia. Za każdym razem zatrudnienie zmniejszane jest o kilkaset osób, jego wielkość i wysokość odpraw jest negocjowana ze związkami zawodowymi. Można przyjąć, że kolejne zwolnienia następują zawsze po zakończeniu następnego etapu unowocześniania zakładu. Według dostępnych danych, sprzedaż na zatrudnionego w TC Dębica jest o 1/3 niższa niż w Stomilu Olsztyn. Z kolei wartość sprzedaży na zatrudnionego w olsztyńskiej spółce jest dwa razy niższa niż w całej grupie Michelin, do której Stomil należy.
W samym Stomilu, jak do tej pory nie było zwolnień, choć upłynął już termin gwarancji zatrudnienia danych przez Michelina. Liczba osób zatrudnionych w spółce zmniejsza się z przyczyn naturalnych - np. poprzez odejścia na emerytury.
Bardzo ostrożnie podchodzi do zwolnień Daewoo FSO, choć w marcu minął okres ochronny, w którym Koreańczycy gwarantowali utrzymanie zatrudnienia w swych polskich zakładach (ponad 20 tys. osób). Zwolnień grupowych w Daewoo FSO jednak nie będzie, gdyż ograniczanie liczby pracowników ma nastąpić głównie poprzez ich przenoszenie do spółek pracujących dla firmy matki.
Natomiast papiernicza spółka Frantschach Świecie SA zapowiedziała niedawno zwolnienia pracowników, informując jednocześnie o dobrych wynikach finansowych. Spośród 2011 pracowników ma z firmy odejść nie więcej niż 475 osób. Jak ocenia Jan Żukowski, dyrektor ds. restrukturyzacji i zasobów ludzkich Frantschach Świecie SA, dzięki restrukturyzacji, w tym zwolnieniom, spółka zaoszczędzi łącznie 40 mln zł.
Co po fuzji
Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. W wyniku fuzji BRE z Bankiem Handlowym pracę stracić ma ok. 1,5 tys. osób (24 proc. łącznej liczby zatrudnionych), z czego 2/3 w Banku Handlowym. Zwolnienia już się zaczęły i obejmują przede wszystkim osoby, które dublują się na stanowiskach w obu bankach. Eksperci twierdzą, że aby bank Pekao SA osiągnął europejskie normy zatrudnienia, powinno ono zostać drastycznie zmniejszone. Radykałowie mówią o konieczności zredukowania zatrudnienia do jednej trzeciej obecnego poziomu. Najłagodniejsze prognozy mówią o redukcji o jedną trzecią.
Przeprowadzona na początku tego roku fuzja trzech fabryk kabli z grupy Elektrim spowodowała zwolnienia 1000 osób. Redukcje objęły zakład w Ożarowie i Załomiu. W obu tych kablowniach do fuzji nie redukowano zatrudnienia, bo obowiązywał tzw. pakiet socjalny. Zwolnienia kosztowały spółkę ponad 35 mln zł. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie w spółce Elektrim Kable dojdzie do kolejnej fali redukcji zatrudnienia, tak by wydajność na zatrudnionego zbliżyła się do średniej europejskiej. Wcześniej Elektrim znacząco ograniczył zatrudnienie w trzeciej swojej fabryce kabli - w Bydgoszczy. Jednocześnie spółka ta była intensywnie modernizowana.
Parasol ochronny
Zwalniani pracownicy Frantschach Świecie SA otrzymają odprawy w wysokości ośmiokrotnego miesięcznego wynagrodzenia. Opłacanie przez firmę szkolenia komputerowego przewiduje dla ok. 87 zwalnianych pracowników (ponad 40 proc.) giełdowe Polskie Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych (PPWK SA), największy w kraju producent atlasów szkolnych.
Na ochronny parasol pakietów socjalnych i hojne odprawy dla zwalnianych mogą liczyć zatrudnieni górnictwie i hutnictwie. W Hucie Katowice, która poinformowała, że w 1999 r. zmniejszy zatrudnienie o ponad połowę do 7 tys. osób. (głównie przez przejścia pracowników do wydzielonych z huty spółek) 1300 osób skorzysta z hutniczego pakietu socjalnego.
Na osłonę nie mogą liczyć pracownicy przemysłu lekkiego, gdzie - jak informuje Zbigniew Kaniewski, przewodniczący Krajowej Rady Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego oraz Sejmowej Komisji Gospodarki - w tym roku pracę straci ok. 40 tys., czyli ok. 10 proc. pracowników. Już zwolniono ok. 25 tys. osób. Związkowcy i pracodawcy zdają sobie sprawę, że zatrudnienie w przemyśle lekkim będzie musiało się zmniejszyć wraz z poprawą wydajności. Na razie wskaźnik wydajności w polskim przemyśle lekkim jest 7-11-krotnie niższy niż w krajach Unii Europejskiej.
W przemyśle lekkim największe zwolnienia dotyczą zwykle spółek przeżywających problemy finansowe. Zagrożone upadłością białostockie Fasty - jeden z największych krajowych producentów tkanin informował niedawno o zwolnieniach grupowych 100 do 400 osób z 1100-osobowej załogi.
Około 23 proc. redukcja liczby pracowników w ciągu 12 miesięcy (do czerwca tego roku) związana była też z restrukturyzacją zatrudnienia w spółkach z grupy tekstylnej Próchnika. Zwolnienia grupowe nastąpiły także w innych giełdowych spółkach przemysłu lekkiego, np. w Arielu i Lubawie.
Bielawski Bielbaw, giełdowy producent tkanin i pościeli, w drugiej połowie 1998 r. i w pierwszych 6 miesiącach tego roku zmniejszył zatrudnienie o 545 osób do 1906.
Zwolnienia to za mało
Zbigniew Skowroński, prezes zarządu Bielbawu, zapowiada kolejne redukcje w przyszłym roku. Podkreśla, że wydajności w przemyśle tekstylnym nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię. W większości zakładów pracownicy obsługują przestarzałe maszyny, które pracują na granicy swych możliwości i nie są w stanie produkować więcej. - Jeden złoty płacy w przestarzałej technice nie daje dużych przychodów ani zysków - uważa dyr. Skowroński. Tymczasem przy niewielkiej rentowności, bez wsparcia większymi ulgami inwestycyjnymi, przedsiębiorstw nie stać na modernizację.
- Potrzebne są również inwestycje w zarządzanie produkcją, logistykę, magazyny. Problem nie polega na tym, że nasze szwaczki szyją wolniej - podkreśla Cezary Przybysławski, prezes Bytomia. Dodaje, że w wyniku trwającej od 1998 r. restrukturyzacji Bytomia, już 80 proc. z 2400 pracowników jest zatrudnionych bezpośrednio przy produkcji. W 1998 i 1999 r. ze spółki odejdzie łącznie ok. 300 osób. Po inwestycjach w nowe maszyny i technologie, Bytom mógłby zmniejszyć zatrudnienie jeszcze o 20 proc.
W ostatnich dniach zwolnienia grupowe zapowiedziały Vistula i Elpo. Elpo, które w 1998 r. zatrudniało ponad 740 osób, zmniejsza niezbyt opłacalną produkcję przerobową i chce ograniczyć zatrudnienie o ok. 130 osób.
Vistula w ostatnich latach ograniczyła liczbę pracowników z 3100 do 2366. Teraz spółka zapowiada, że od nowego roku jej główny zakład w Krakowie będzie pracował na jedną zmianę, co oznacza grupowe zwolnienia 220 osób spośród 750 pracowników. - Musimy dostosować zatrudnienie do wielkości sprzedaży i produkcji - mówi prezes spółki, Edward Robak.
Anita Błaszczak, Tomasz Świderek | Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową ocenia, że mamy już za sobą pierwszy etap restrukturyzacji przedsiębiorstw, który polegał na pozbyciu się absolutnie niepotrzebnej siły roboczej.
Dotychczas jednak bardzo ostrożnie zwalniano pracowników zatrudnionych bezpośrednio w produkcji. Teraz przyszedł na to czas. jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona głęboka restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Waldemar Kuczyński, doradca ekonomiczny premiera Buzka, jest przekonany, że w przyszłym roku średnioroczne bezrobocie przekroczy 12 proc. Jedną z przyczyn będą zwolnienia restrukturyzacyjne. Według niego, teraz będziemy ponosić konsekwencje konsumpcyjnego boomu lat 1993-98.
Konieczność zwiększenia konkurencyjności dotyczy nie tylko eksporterów, ale i firm, których produkcja i usługi skierowane są na rynek krajowy. Wymusza to konkurencja importu, którego presja wzrosła w tym roku wraz z obniżeniem do zera większości stawek celnych w handlu z Unią Europejską.
kryzys w Rosji wymusił w wielu polskich firmach przyspieszoną restrukturyzację.
Również wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia, choć przedsiębiorstwa bronią się przed większymi zwolnieniami zabezpieczając sobie 2-3-letnią ochronę pracowników w pakiecie socjalnym.
Od chwili wejścia inwestora strategicznego do TC Dębica zatrudnienie zmniejszane jest o kilkaset osób, jego wielkość i wysokość odpraw jest negocjowana ze związkami zawodowymi.
Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. W wyniku fuzji BRE z Bankiem Handlowym pracę stracić ma ok. 1,5 tys. osób. Zwolnienia obejmują przede wszystkim osoby, które dublują się na stanowiskach w obu bankach.
wydajności w przemyśle nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię. W większości zakładów pracownicy obsługują przestarzałe maszyny, które pracują na granicy swych możliwości i nie są w stanie produkować więcej. Potrzebne są również inwestycje w zarządzanie produkcją, logistykę, magazyny. |
Obowiązkiem badacza jest odpowiedzialność za każde słowo. A tej w książkach Grossa czasem brakuje
W cieniu Jedwabnego
RYS. PAWEŁ GAŁKA
PAWEŁ MACHCEWICZ
Nie ulega wątpliwości, że książka Jana T. Grossa i wywołana nią dyskusja to jedno z najważniejszych wydarzeń kilku ostatnich lat w polskich sporach o przeszłość. "Sąsiedzi", a także wcześniejsza o dwa lata (i prawie niezauważona) "Upiorna dekada" dotykają spraw najistotniejszych dla Polaków, konstytuujących obraz nas samych w tak kluczowym przedmiocie, jak okupacja niemiecka i sowiecka, postawy społeczeństwa polskiego wobec Niemców i Żydów, stosunek Polaków do holokaustu.
Trudno się dziwić, że kwestie te mimo upływu kilkudziesięciu lat rozpalają do białości emocje. Ich ilustracją było niedawne spotkanie w Instytucie Historii PAN poświęcone książce Grossa, w którym uczestniczyło sto kilkadziesiąt osób. Było to wydarzenie niezwykłe, przede wszystkim ze względu na niebywałą temperaturę sporu, którego uczestnicy pod koniec już niemal tylko krzyczeli na siebie bądź płakali.
Czy jest zatem szansa, żeby o książkach Grossa rozmawiać spokojnie, uwzględniając argumenty inne niż własne?
Fakty i pytania
Spróbujmy zrekonstruować zarówno najważniejsze fakty, jak i pytania, na które na razie nie ma odpowiedzi.
Dziesiątego lipca 1941 roku w małym, liczącym niespełna trzy tysiące mieszkańców miasteczku Jedwabne (kilkanaście kilometrów od Łomży) wymordowano całą jego żydowską społeczność (liczby wahają się od 900 do 1500 - 1600 osób; Gross przyjmuje maksymalne). Żydów zabijali ich sąsiedzi, Polacy. Oczywiście nie wszyscy. Autor, opierając się na aktach śledczych i procesowych z 1949 roku, wyodrębnia kilkudziesięcioosobową grupę najbardziej aktywnych morderców.
Tych faktów prawie nikt nie kwestionuje. Wątpliwości budzi natomiast rola Niemców. Wydarzenia nie były z pewnością spontaniczne. Rejestrowała je niemiecka ekipa filmowa, która rankiem zjawiła się w Jedwabnem. W śledztwie pojawiają się informacje na temat rozmów toczonych z Niemcami przez władze miasteczka w czasie poprzednich kilku dni. Dla zrozumienia kontekstu jedwabieńskich wydarzeń należy także pamiętać, że kilkanaście dni wcześniej funkcjonariusze dwóch niemieckich batalionów policyjnych wymordowali dwa tysiące Żydów białostockich, wielu z nich paląc w synagodze.
Uderza chociażby podobieństwo metod, bo przecież w Jedwabnem co najmniej kilkuset Żydów spalono w stodole. Gross nie poświęca tym wątkom (jak i innym wersjom wydarzeń, według których do Jedwabnego przyjechało od kilkudziesięciu do ponad dwustu niemieckich funkcjonariuszy) zbyt wiele uwagi, uznając, że dla obrazu tego, co stało się 10 lipca, nie ma to kluczowego znaczenia.
Jakie motywy
Historycy zwracają uwagę także na inne okoliczności, których Jan T. Gross nie uwzględnił w ogóle lub w niedostatecznym stopniu. Kluczowe pytanie dotyczy motywów, dla których polscy sąsiedzi wymordowali w ciągu jednego dnia prawie całą żydowską społeczność miasteczka. Jednym z nich na pewno był antysemityzm (tamtejsze okolice były jedynymi w Polsce, w których ONR dysponował silnymi wpływami na wsi) czy zwykła chciwość - chęć zagarnięcia dobytku mordowanych. Ale to chyba nie wszystko.
Z opisów tego, co działo się 10 lipca, wynika, iż istotną rolę mógł odgrywać motyw zemsty za (domniemaną lub rzeczywistą - na razie nie jesteśmy w stanie tego rozstrzygnąć) kolaborację Żydów z okupantem sowieckim między wrześniem 1939 a czerwcem 1941 roku. Gross twierdzi, że nie ma żadnych przesłanek, by sądzić, że jedwabieńscy Żydzi współpracowali z NKWD w stopniu większym niż Polacy ani że odegrali jakąś rolę w wytropieniu i rozbiciu działającego w okolicy oddziału partyzanckiego. A jednak wiemy, że młodzi Żydzi przed swoją śmiercią zostali zmuszeni do przeniesienia pomnika Lenina ustawionego w miasteczku przez sowieckich okupantów, a także śpiewania w ich ostatniej drodze "przez nas wojna za nas wojna".
Profesor Tomasz Szarota zwrócił uwagę, iż jedni z głównych morderców, bracia Laudańscy, stracili wcześniej siostrę, która została aresztowana i zamordowana przez NKWD. Inny ważny trop to informacja (której nie ma w "Sąsiadach"), że do Jedwabnego kilka dni przed pogromem dotarła grupa więźniów, byłych uczestników antysowieckiej konspiracji, uwolnionych przez niemiecką ofensywę.
Wspomniane wątki nie dają gotowej odpowiedzi, ale wskazują na rolę, jaką mogły odegrać zbiorowe wyobrażenia na temat współodpowiedzialności Żydów za sowieckie zbrodnie, nawet jeśli były odległe od rzeczywistości.
W niczym oczywiście nie zmienia to moralnej oceny tego, co stało się w Jedwabnem, ani nie usprawiedliwia morderców. Niezależnie od niemieckiej inspiracji czy motywu zemsty za domniemaną współpracę z Sowietami nie ulega wątpliwości, że Żydzi ginęli z rąk polskich sąsiadów. Tak samo było w Kielcach 4 lipca 1946 roku: nawet jeżeli ówczesny pogrom był efektem prowokacji UB (są przesłanki, by tak sądzić), to przecież musieli znaleźć się Polacy, którzy z nożami i drągami wyruszyli do domu na ulicy Planty 7, by mordować Żydów. Historyk nie może jednak poprzestać na ocenie moralnej, ale ma obowiązek drążyć nawet pozornie drugorzędne okoliczności, które mogą pomóc zrozumieć sens wydarzeń.
I dlatego też warto wysłuchać krytyków Grossa, którzy zarzucają mu bagatelizowanie faktów i interpretacji nie wspierających tez zawartych w "Sąsiadach". Tego rodzaju zarzuty nie wynikają z chęci pomniejszania polskiej odpowiedzialności za zbrodnię (takie oceny można było usłyszeć w czasie wspomnianej dyskusji w Instytucie Historii), ale z dążenia do dotarcia do prawdy tak blisko, jak to możliwe. I z pewnej pokory wobec historycznej materii, która wydaje się bardziej pogmatwana i nie do końca wyjaśniona, niż to konstatuje autor "Sąsiadów".
Jedno zdarzenie, ogólna teza
Dyskusja na temat rzetelności Jana T. Grossa w rekonstruowaniu tła i sekwencji jedwabieńskich wydarzeń przesłania to, co w "Sąsiadach" (a także "Upiornej dekadzie") najbardziej doniosłe, a zarazem kontrowersyjne. Ze studium poświęconego jednemu miasteczku autor wyprowadza bardzo daleko idące twierdzenia o stosunkach polsko-żydowskich, polskiej współodpowiedzialności za holokaust, kolaboracji z Niemcami.
Teza naczelna brzmi, iż "Jedwabne, choć to może największy jednorazowy mord popełniony przez Polaków na Żydach - nie było zjawiskiem odosobnionym", a "w zbiorowej pamięci Żydów sąsiedzi Polacy w rozlicznych miejscowościach mordowali ich z własnej i nieprzymuszonej woli". W "Upiornej dekadzie" autor twierdzi, iż "Polacy w przeważającej większości nie okazywali pomocy ani nawet współczucia mordowanym współobywatelom i jakże często uczestniczyli w procesie Zagłady". Wysuwa także argument, iż możliwe było uratowanie znacznie więcej Żydów: "...żadna policja nie jest w stanie egzekwować nagminnie łamanych przepisów. Gdyby jeden Polak na pięciu czy na dziesięciu - nie zaś jeden na stu czy na dwustu - pomagał jakiemuś Żydowi, gestapo byłoby bezradne. Brutalne represje najłatwiej dają się zastosować przeciwko niewielkiej grupie ludzi, która jest izolowana we własnym społeczeństwie".
Indie i Generalne Gubernatorstwo
Są to słowa niesłychanie mocne i należy zapytać, w jakim stopniu uzasadnione. Zacznijmy od zgody z Grossem co do tego, że liczne relacje i wspomnienia poświadczają obojętność Polaków wobec losu Żydów, gorzej nawet - występowanie zjawisk (choć oczywiście nie sposób pokusić się o żadne szczegółowe ustalenia co do skali) szmalcownictwa czy - na terenach wiejskich - wyłapywania przez chłopów ukrywających się Żydów. Ale już teza, że powszechność pomocy dla Żydów wiązałaby ręce gestapo i chroniła przed represjami, wydaje się przynależeć, biorąc pod uwagę eksterminacyjną politykę niemiecką wobec Polaków, do historycznej science fiction. Teza ta bardziej pasuje do walki Gandhiego organizującego obywatelskie nieposłuszeństwo przeciwko panowaniu Brytyjczyków w Indiach niż do realiów Generalnego Gubernatorstwa. Poza wszystkim ukrywanie Żydów groziło śmiercią całej polskiej rodziny, a od ludzi z pewnością można wymagać przyzwoitości, ale już nie bohaterstwa.
Najważniejsze jest jednak to, że obecniei wiemy dość dużo zaledwie o jednym przypadku - w Jedwabnem - wymordowania przez Polaków całej żydowskiej społeczności; są uzasadnione przypuszczenia, iż do podobnych wypadków doszło także w sąsiedniej miejscowości - Radziłowie. Być może wyjdą na jaw inne przypadki, o których nie wiemy, ale obecnie kategoryczne stwierdzenia Grossa nie znajdują uzasadnienia. Obowiązkiem badacza - zwłaszcza w tak delikatnej materii - jest precyzja sformułowań i odpowiedzialność za każde słowo. A tych niejednokrotnie w książkach Grossa brakuje.
Przywołajmy jeszcze jedną kwestię dotyczącą kolaboracji z okupantami - Polaków i Żydów. O ile Gross odrzuca tezę o współpracy Żydów z wkraczającymi w 1939 roku Rosjanami, o tyle zupełnie inaczej ocenia postawy ludności polskiej wobec Niemców po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. "Mówiąc wprost - pisze w »Sąsiadach« - entuzjazm Żydów na widok wchodzącej Armii Czerwonej nie był zgoła rozpowszechniony i nie wiadomo, na czym miałaby polegać wyjątkowość kolaboracji Żydów z Sowietami w okresie 1939 - 1941. Natomiast nie ulega wątpliwości, że miejscowa ludność (z wyjątkiem Żydów) entuzjastycznie witała wchodzące oddziały Wehrmachtu w 1941 roku i kolaborowała z Niemcami, włączywszy się również w proces eksterminacji Żydów".
Jak inaczej określić takie poglądy, jeśli nie zastępowaniem jednego stereotypu - żydokomuny, innym stereotypem, odnoszącym się tym razem do okupacyjnych postaw Polaków.
Potrzeba badań
Książka Grossa jest bardzo potrzebna. Wstrząsa naszymi sumieniami, godząc w heroiczny obraz okupacji niemieckiej, w którym na ogół nie było miejsca dla szmalcowników, chłopów wyłapujących Żydów uciekających z gett, polskich uczestników antyżydowskich pogromów. Miejmy nadzieję, że zapoczątkuje to debatę nad najbardziej bolesnymi sprawami naszej przeszłości. Przede wszystkim potrzebujemy jednak badań naukowych z prawdziwego zdarzenia, które pozwolą zweryfikować twierdzenia zawarte w "Upiornej dekadzie" i "Sąsiadach".
Takie badania (odwołujące się m.in. do prasy podziemnej, śledztw i rozpraw sądowych toczonych po wojnie przeciwko szmalcownikom i kolaborantom) podejmie Instytut Pamięci Narodowej. Tyle tylko, że z jedenastoletnim opóźnieniem. Zaniechanie przez historyków poszukiwań, które można było i należało podjąć po 1989 roku, będzie miało skutki trudne do naprawienia. Książka Jana T. Grossa za kilka miesięcy ukaże się w Stanach Zjednoczonych i Niemczech i to ona - a nie naukowe, oparte na szerokiej bazie źródłowej prace, które nie zostały dotąd napisane - będzie kształtować spojrzenie sporej części światowej opinii publicznej na stosunki polsko-żydowskie z czasów drugiej wojny światowej. Chylę czoło przed Janem T. Grossem za odwagę podjęcia tak trudnego tematu, ale mam jednocześnie poważne wątpliwości, czy jego liczne uproszczenia i bardzo ryzykowne uogólnienia nie utrudnią - zamiast ułatwić - dialogu polsko-żydowskiego i gotowości Polaków do wyznania własnych win.
Autor jest doktorem habilitowanym, historykiem, autorem książek na temat najnowszej historii Polski; niedawno został powołany na stanowisko dyrektora Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej. | książka Jana T. Grossa i wywołana nią dyskusja to jedno z najważniejszych wydarzeń w polskich sporach o przeszłość. "Sąsiedzi" dotykają spraw najistotniejszych dla Polaków, konstytuujących obraz nas samych w tak kluczowym przedmiocie, jak okupacja niemiecka i sowiecka, postawy społeczeństwa polskiego wobec Niemców i Żydów. Dziesiątego lipca 1941 roku w miasteczku Jedwabne wymordowano całą jego żydowską społeczność. Żydów zabijali ich sąsiedzi, Polacy. Tych faktów nikt nie kwestionuje. Wątpliwości budzi natomiast rola Niemców. Historycy zwracają uwagę na inne okoliczności, których Gross nie uwzględnił. Kluczowe pytanie dotyczy motywów. Jednym z nich był antysemityzm czy chciwość. Ale to nie wszystko. istotną rolę mógł odgrywać motyw zemsty za kolaborację Żydów z okupantem sowieckim. Ze studium poświęconego miasteczku autor wyprowadza twierdzenia o stosunkach polsko-żydowskich, polskiej współodpowiedzialności za holokaust. teza, że powszechność pomocy dla Żydów wiązałaby ręce gestapo i chroniła przed represjami, wydaje się przynależeć do historycznej science fiction. wiemy dużo zaledwie o jednym przypadku - w Jedwabnem - wymordowania przez Polaków całej żydowskiej społeczności. kategoryczne stwierdzenia Grossa nie znajdują uzasadnienia. |
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej
Czego jeszcze nie wiemy w fizyce?
KRZYSZTOF A. MEISSNER
14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów.
Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie.
Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności).
Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać.
Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące.
Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku.
Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości).
Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii.
Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej.
Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła.
Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy... | Najważniejsze problemy współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" Maxa Plancka sprzed stu lat, to: połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności, problem stałej kosmologicznej oraz wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek, a także: kwestia unifikacji (opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań), supersymetrii oraz problem budowy protonu. |
ROZMOWA
Profesor Karol Modzelewski, historyk
Pariasi wolnej Polski
Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości.
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Jak Pan, osoba obdarzona dużą wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa? Jakich kategorii użyłby Pan do określenia tego podziału?
KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych.
Jakich dobrodziejstwach?
Elementarnych. Grupa społeczna, o której mówię, jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Naturalnie, że publiczną służbę zdrowia ciągle jeszcze mamy. Nie zreformowano jeszcze ani podatków, ani państwa w taki sposób, żebyśmy musieli się tej opieki wyzbyć. Ona tylko źle funkcjonuje, a po reformie chyba gorzej. Ważniejszy jest problem edukacji. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Jest to zjawisko zróżnicowania bardziej terytorialnego niż zawodowego, chociaż jedno z drugim jest bardzo związane. Największa bieda dotyka bowiem chłopów, mieszkańców małych miast oraz tych rejonów, w których nastąpiła likwidacja państwowych przedsiębiorstw i pegeerów. W wielu gminach nie ma stanowisk pracy poza sferą budżetową. Czyli jest praca na poczcie, na kolei, w szkole, w ośrodku zdrowia i na posterunku policji, no i oczywiście w urzędzie gminy. Poza tym pracy nie ma. A ponieważ ludzie w Polsce, jak zresztą we wszystkich krajach pokomunistycznych, są biedni, to są przykuci do miejsca zamieszkania. Nie stać ich ani na kupno czy zamianę mieszkania, ani na wynajęcie go w mieście, ani nawet na dojazdy do tego miasta, w którym można znaleźć pracę. Panuje więc wśród tych ludzi stan kompletnej beznadziei.
Dlaczego nie widzi Pan możliwości wyjścia z tego kręgu aż przez pokolenia?
Młode pokolenia z tych środowisk nie mają żadnych szans na zmianę zastanej sytuacji. Młodzież ze wsi czy małych miasteczek w ogóle nie ubiega się o przyjęcie na studia. Nie dlatego, że zabrakło ambicji, tylko dlatego, że zabrakło, mówiąc brutalnie, pieniędzy na pekaes, żeby dojechać do liceum. Dzieci chłopskie na ogół nie dochodzą do matury. Jeżeli więc zatrzymują się na poziomie szkoły podstawowej albo zawodówki, to znaczy, że produkuje się z pokolenia na pokolenie pariasów. Takich, dla których wolna Polska jest macochą. To jest bardzo groźne, ponieważ ta wcale niemała część Polaków szybko zorientuje się, że zostali wyrzuceni poza nawias. To znaczy, że nie będą traktowali Polski jako swego państwa, nie będą mieli poczucia uczestnictwa we wspólnocie wolnych obywateli, a słowa o takiej wspólnocie będą dla nich abstrakcją lub zgoła szyderstwem.
Użył Pan określenia "pariasi". To ludzie odarci z godności. Mówi Pan, że to niemała część społeczeństwa. Jaka?
Może ponad 20 procent. Jeśli mówię pariasi, nie mam na myśli odarcia z godności, chociaż ci ludzie mogą się tak czuć. To jest odarcie z szans. Ich dzieci nie mają już tego, co było mocną stroną systemu komunistycznego i zapewniało mu pewien stopień przyzwolenia społecznego, zawsze, również w czasach stalinowskich, mianowicie możliwości społecznego awansu. Proszę spojrzeć na środowiska naukowe, na dzisiejszych profesorów. Wielu z nich jest chłopskiego pochodzenia. To samo dotyczy elit politycznych. Gdyby ci ludzie dzisiaj byli dziećmi, nie mieliby szans na zdobycie wykształcenia i pozostaliby w środowisku wiecznych wiejskich bezrobotnych, żyjących z jakiegoś nędznego, właściwie nie mającego ekonomicznie racji bytu, gospodarstwa wiejskiego. A przecież procent ludzi obdarzonych talentami w tych środowiskach wcale nie jest mniejszy niż w poprzednich pokoleniach. W którą stronę pójdą ich talenty? To jest dynamit. Uprzytomnią sobie, że ich ustawiono w sytuacji pariasów. I ich frustracje będą bardzo silnie wpływały na kształt polskiej sceny politycznej. Mamy z tym do czynienia już dziś, bo to jest oczywiście podłoże sukcesów Leppera oraz wybuchów agresji, która w wielkomiejskich kręgach opiniotwórczych budzi zdumienie pomieszane z niechęcią i aroganckim potępieniem. To jest także podłoże antysemityzmu. Nie uważam, by pojawienie się warstw upośledzonych przekreślało dorobek wolnej Polski, ale stawia go pod znakiem zapytania. Skala nierówności zagraża naszym wspólnym osiągnięciom.
Gdzie, co zostało zgubione?
Oczywiście pewne rzeczy były nie do uniknięcia. Kiedy się przechodzi od gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej, musi nastąpić zwiększenie zróżnicowania materialnego w społeczeństwie. U nas nastąpiło to w warunkach dość głębokiego spadku dochodu narodowego, a więc zapaść biednych była tym większa. A poza tym nastąpiło to zgodnie z pewną filozofią gospodarczą, którą się wiąże słusznie z nazwiskiem Leszka Balcerowicza, a w której dominuje ciągle neoliberalne myślenie o gospodarce i społeczeństwie.
Wydaje się jednak, że polska gospodarka sporo zawdzięcza rygorom narzuconym przez premiera Balcerowicza.
W 1990 roku trzeba było uciec z walącego się gmachu socjalistycznej gospodarki. To zostało dokonane, choć koszt społeczny był bardzo wysoki. Dziś jednak żaden kataklizm nie zmusza nas do kolejnej rewolucji gospodarczej. Mimo to kontynuowana jest polityka zwiększająca skalę nierówności. (Rozmowa została przeprowadzona przed wetem prezydenta w sprawie podatków). Uważam, że forsowana obecnie reforma podatkowa dramatycznie zaostrzy zjawisko społecznego upośledzenia. Reforma ta wymusi bowiem oszczędności budżetowe równoznaczne z odejściem od europejskiego modelu państwa solidarności społecznej, zwanego też państwem dobrobytu lub państwem opiekuńczym. Państwo takie uzyskuje z podatków znaczne sumy na edukację, ochronę zdrowia i opiekę społeczną. Wydatki publiczne na ten cel dają znacznie więcej uboższym grupom ludności niż zamożnym i przyczyniają się do wyrównania szans. Natomiast komercjalizacja pozbawia uboższe grupy dostępu do edukacji i ochrony zdrowia. To przekształca różnicę dochodów różnych grup społecznych w trwały podział na uprzywilejowanych i upośledzonych, czyli właśnie pariasów. Kusząca na pozór obniżka podatków, bardzo radykalna od 2002 roku, wymusi redukcję wydatków publicznych na szkolnictwo i lecznictwo, bo po prostu nie będzie na nie pieniędzy. Tymczasem wydatki te - przy obecnym modelu państwa i poziomie zobowiązań wobec obywatela - są niewystarczające i powinny być zwiększane. Reforma podatkowa została podjęta nie tyle z inicjatywy Unii Wolności, ile raczej Leszka Balcerowicza. A to jest człowiek idei. Jego celem, dla którego poświęca wszystko, jest budowa pewnego ładu ustrojowego, który jest ładem liberalnym. Ładem państwa minimum, opartym wyłącznie, czy niemal wyłącznie, na indywidualnej przedsiębiorczości. Kto sobie radzi, to dobrze, kto nie - trudno, niech sobie radzi lepiej.
To jest hasło, które od blisko dziesięciu lat ma wytyczać rozwój polskiego społeczeństwa. Czy uważa Pan to hasło za błędne?
To jest oczywiście hasło czysto propagandowe, ideologiczne porzekadło. Większość tych ludzi, do których jest adresowane, nie jest w stanie radzić sobie lepiej. Ale nie w tym rzecz. To taka filozofia, której realizacja musi pogłębić zjawisko wywołujące u mnie tak wielką obawę, również o stan cywilizacyjny kraju, bo bez budżetowego finansowania zapaść nauki polskiej będzie się pogłębiać. To, o czym mówię, wynika z pewnego systemu wartości i wiąże się z nim. Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. Nie dopuszcza także myśli, że jego własne rozumowanie opiera się na jakiejś aksjologii, a więc na czymś, co nie poddaje się logicznej ani empirycznej kontroli.
Czy i gdzie widzi Pan alternatywę wobec polityki premiera Balcerowicza?
Na początku lat 90. alternatywna polityka gospodarcza była do pomyślenia, ale nie do przeprowadzenia, bo nie opowiadały się za nią znaczące siły polityczne. Sojusz Lewicy Demokratycznej był wtedy mało czynny, bo czuł, że jest na oślej ławce. Natomiast lewica solidarnościowa była w owym czasie bardzo słaba i zresztą nigdy nie urosła w siłę. Dziś paradoksalnie istotną rolę w obronie - bo to nie jest budowanie alternatywy pozytywnej, tylko obrona przed niekorzystną zmianą - odgrywa prawica. Nie cała, ale tacy politycy, jak Henryk Goryszewski, który bardzo wyraźnie zawsze mówił, w odróżnieniu od Balcerowicza, że podjęcie takich a takich rozwiązań to wybór polityczny, a nie tylko sprawa techniczna, że za tym kryje się wybór określonych wartości. Jak się okazuje nie tylko lewica bywa wrażliwa społecznie, podobnie jak nie tylko prawica bywa brutalnie liberalna. Ale jest to oczywiście problem polskiej lewicy, że nie zabiera głosu na przykład w takich sprawach, jak losy polskiej wsi po wejściu do Unii Europejskiej. Wprawdzie jestem przekonany, że nie wejdziemy tam ani za dwa, ani za trzy lata, bo tego się boją i społeczeństwa, i rządy krajów Unii, i tego się obawia znacznie więcej ludzi i polityków w Polsce, niż się do tego przyznaje. Ale w końcu w Unii będziemy, bo dla tego akurat alternatywy nie ma. To oznacza dramatyczny problem dla polskiego rolnictwa, a to jest ćwierć narodu. Temu, że Unia Wolności nie ma odpowiedzi na to, co z tym zrobić, ja się tak bardzo nie dziwię.
Dlaczego nie? Unia skupia przecież inteligencję.
Ale przecież ta partia jest szalenie nieporadna. Nie umie sobie poradzić nawet z problemem własnego przywództwa. W Unii Wolności jest znaczne niezadowolenie z przywództwa Leszka Balcerowicza i kompletny brak alternatywy. Ci w tej partii, którzy mają inny pomysł na państwo, siedzą raczej cicho. Elektorat Unii Wolności nie jest w stanie wyegzekwować od tej partii upominania się o losy inteligencji budżetowej. Oczekiwać zatem, że Unia obejmie swą wyobraźnią wieś polską i będzie miała pomysł, co z nią zrobić, to naprawdę za wiele.
SLD?
Nie mam uprzedzeń do SLD, ale nie widzę, żeby miał w tej dziedzinie jakieś pomysły.
Czyli jest tak samo bezradny?
O nie, jest skuteczny. Pod tym względem akurat bardzo góruje nad Unią Wolności, ponieważ dysponuje kadrą mającą praktykę, a także czymś, co jest w polityce bardzo cenne, mianowicie poczuciem wstydu, które w SLD wiąże się z przeszłością. Obawiam się tylko, że SLD to poczucie wstydu może stracić.
Dlaczego to jest pozytywne?
Bo ogranicza dokonywanie przez Sojusz jawnych nadużyć. Oni zawłaszczają państwo, ale jednak w mniejszym stopniu niż ci, którzy czują się moralnie bez zarzutu w odniesieniu do przeszłości. Strasznie przykro mi to powiedzieć, bo moi koledzy to są ci drudzy, a nie ci pierwsi.
Pana zdaniem w polityce państwowej brakuje jednak lewicowego pierwiastka. Od czego trzeba byłoby zacząć, żeby zmniejszać problem biedy w Polsce?
Bardzo trudno jest przy niskim poziomie aktywności społecznej i politycznej w Polsce o stworzenie prawdziwej lewicowej alternatywy, bo musiałaby się ona odwoływać się do aktywności ludzi upośledzonych materialnie i socjalnie, a to jest właśnie najbardziej bezradna i bierna część społeczeństwa. Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Ludzie tego awansu, którzy niedawno doświadczali tego, co się dzieje w ich macierzystym środowisku, byliby zdolni do stworzenia innej niż populistyczna alternatywy politycznej. Populistyczna już jest - mamy Leppera, ale mamy elementy populizmu także w Polskim Stronnictwie Ludowym. To jest dopiero problem - PSL też nie ma odpowiedzi na wyzwanie unijne. Stronnictwo pełni rolę puklerza, broniąc chłopów przed zmianą status quo, ale to status quo jest coraz gorsze. To na pewno nie jest problem, który da się szybko rozwiązać, ale przy odpowiednio prowadzonej polityce może być stopniowo łagodzony i rozładowywany. Jak? Szczerze powiem, że nie czuję się na tyle mądry, by na to odpowiedzieć. Nie lekceważyłbym tylko tego, że wyzwanie jest poważne i palące. Potrzeba też pieniędzy, ale przede wszystkim konceptu, co zrobić z ludźmi, którzy są zbędni w rolnictwie. Ale bez takich utopii, że mają być przedsiębiorczy. Może będą przedsiębiorczy, kiedy się pojawi dla nich możliwość.
Jeżeli bez utopii, to jakie miałyby być konkretne punkty takiego konceptu? Jak zwrócić państwo do obywatela?
To musi być roboczy program, a nie jakaś teoria. Moje nadzieje budzi obecny spór podatkowy. Nadzieje na uzdrowienie relacji w koalicji. Za grzech pierworodny tej koalicji wcale nie uważam tego, że jest ona złożona z wielu podmiotów. Taki był werdykt wyborczy. Grzech pierworodny polega na tym, że nie doszło do kompromisu, tylko do podziału łupów: gospodarka dla tych, kultura dla tych. Tymczasem w kluczowych sprawach, i to zarówno dotyczących modelu państwa, jak i modelu polityki gospodarczej, przetrwać mogłoby rozwiązanie kompromisowe. Tylko, że Leszek Balcerowicz akurat nie jest osobą kompromisu. To pozwoliło mu przeprowadzić pierwszy plan na początku lat 90. mimo wszystkich ówczesnych obiekcji. Natomiast dzisiaj ten brak kompromisowości jest raczej przeszkodą. Dziś potrzebny jest układ na wszystkich polach, uwzględniający oblicze polityczne i bazę społeczną obu członów koalicji. Jeżeli spór o podatki doprowadzi do kompromisu, będzie to lepsze dla koalicji i dla nas wszystkich. Bo w końcu mało mnie obchodzą koalicje i to, że wybory wygra SLD, bo je wygra. Mnie obchodzą skutki dla nas, społeczeństwa, a nie myślenie w kategoriach własnego ugrupowania.
Ale to jest powszechny sposób myślenia.
Niestety nie tylko w polityce polskiej. Ale trzeba znać miarę. Również kiedy się zawiera kompromisy i układy koalicyjne, trzeba pamiętać, jaki będzie ich skutek społeczny.
A może ciężar pomocy warstwom uboższym powinny przejąć od państwa organizacje społeczne?
Organizacje pozarządowe mogą lepiej od urzędników zagospodarować środki na pomoc społeczną, ale skądś muszą te środki brać. Żadna filantropia nie zastąpi tu budżetu państwa. Jeśli zaś chodzi o to, by materialny niedostatek nie powodował trwałego upośledzenia społecznego, najlepszym środkiem zaradczym jest dostępność awansu przez edukację, np. przez zapewnienie młodzieży wiejskiej bezpłatnego dojazdu do miast, w których są licea. To musiałoby kosztować, więc znów wracamy do poziomu wydatków publicznych i podatków. Oczekiwania, że obniżka podatków od najzamożniejszych spowoduje cud gospodarczy, są aktem wiary bez pokrycia w doświadczeniu. Nie wiemy, jak będzie w dalszej perspektywie. Wiadomo, że w 2002 roku, gdy podatki obniżą się skokowo, wydatki trzeba będzie ciąć. Niestety, łatwo przewidzieć które.
Czy akceptuje więc Pan wybiegi SLD, by zablokować uchwalenie ustaw podatkowych?
Od kruczków proceduralnych wolałbym zrozumiałą dla wszystkich, otwartą debatę. Upominałem się o nią w "Gazecie Wyborczej" z 27 września. Ale rozumiem polityków SLD. Wszystko wskazuje, że to oni będą układać budżet 2002 roku. Dlatego AWS wymogła na UW przeniesienie głównego etapu reformy poza obecną kadencję: niech to spadnie na głowy następców z innego obozu politycznego. Ale taktyka spalonej ziemi jest czymś, czego my, obywatele, nie możemy zaakceptować. Politycy biją się między sobą, ale na spalonej ziemi my musimy żyć. Z tych samych powodów obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i łatwych do przewidzenia roszczeń przesiedleńców niemieckich. To są miliony ludzi i ogromne mienie.
Bardzo szanuję mojego przyjaciela Bronisława Geremka i lubię jego subtelne poczucie humoru, ale gdy mówi, że nie powstanie problem z przesiedleńcami niemieckimi, bo myśmy tego nie zapisali w naszej ustawie reprywatyzacyjnej, to wydaje mi się, że to poczucie humoru jest za daleko posunięte. Można powiedzieć, że my nie chcemy, żeby taki problem powstał, ale to, że nie chcemy i nie zapisaliśmy w ustawie, nie znaczy, że nie powstanie.
Co należałoby zrobić?
Natychmiast uwłaszczyć ludzi żyjących na terenach zachodniej i północnej Polski. Niestety uważam, że ustawa o reprywatyzacji przejdzie. Szkoda, bo została opracowana dość krótkowzrocznie. A jeżeli argumentem za ustawą ma być stwierdzenie, że naruszone zostało święte prawo własności, to zapytałbym teologów, czy są większe świętości niż własność, czyli złoty cielec. Być może jednak są jakieś inne wartości, dla których honorowanie prawa do niegdysiejszej własności można odsunąć na dalszy plan. Polska międzywojenna nie dała się rozdrapywać przez rozmaite roszczenia, na przykład pokrzywdzonych przez wywłaszczenia carskie po roku 1863. Teraz za sprawiedliwość historyczną muszą zapłacić wszyscy ci, którzy nie są spadkobiercami wywłaszczonych wówczas.
Rozmawiała Anna Wielopolska | KAROL MODZELEWSKI: Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Polska zapaść polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej sytuacji również w następnych pokoleniach. to jest podłoże sukcesów Leppera oraz wybuchów agresji.
W 1990 roku trzeba było uciec z walącego się gmachu socjalistycznej gospodarki. Dziś jednak żaden kataklizm nie zmusza nas do kolejnej rewolucji gospodarczej. Mimo to kontynuowana jest polityka zwiększająca skalę nierówności. Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny.
Dziś paradoksalnie istotną rolę w obronie przed niekorzystną zmianą odgrywa prawica. to problem polskiej lewicy, że nie zabiera głosu na przykład w takich sprawach, jak losy polskiej wsi po wejściu do Unii Europejskiej.
Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Ludzie tego awansu byliby zdolni do stworzenia innej niż populistyczna alternatywy politycznej. Potrzeba przede wszystkim konceptu, co zrobić z ludźmi, którzy są zbędni w rolnictwie.
Moje nadzieje budzi obecny spór podatkowy. Nadzieje na uzdrowienie relacji w koalicji. Grzech pierworodny polega na tym, że nie doszło do kompromisu, tylko do podziału łupów. Tymczasem w kluczowych sprawach przetrwać mogłoby rozwiązanie kompromisowe.
Żadna filantropia nie zastąpi budżetu państwa.
Politycy biją się między sobą, ale na spalonej ziemi my musimy żyć. obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i roszczeń przesiedleńców niemieckich.
Co należałoby zrobić?
Natychmiast uwłaszczyć ludzi żyjących na terenach zachodniej i północnej Polski. |
Zaufanie jest konieczne do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych
Korupcja przeciw wolności
RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI
MACIEJ ZIĘBA OP
Czy może istnieć państwo, w którym żołnierze nie wierzą oficerom, sprzedającym żywność i paliwo na czarnym rynku, a oficerowie nie ufają generałom, traktującym wojsko jako źródło bezpłatnej siły roboczej i za otrzymane przywileje używającym armii do ochrony partyjnych interesów?
Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do cudownego zdania egzaminów: wstępnych - do liceum, na wyższą uczelnię, na aplikaturę, a także końcowych - matury i magisterium; w którym plagiat staje się formą robienia kariery, a pracę doktorską zamawia się w spółdzielniach fachowców z dostawą do domu? Czy może istnieć państwo, w którym terapia, a nawet diagnoza, zależy od kolekcji wręczonych lekarzowi załączników; w którym telewizja publiczna oraz radio służą promowaniu partyjnych notabli, a prywatni nadawcy dobrze wiedzą, że "niewidzialną ręką" rynku sterują na tyle widzialni funkcjonariusze, by nie było wątpliwości, w której puli są nagrody, a w której kary? Czy może istnieć państwo, w którym lokalnym politykom mecenasują lokalni mafiosi, a za nominację do rady nadzorczej wymagana jest wyłącznie ślepa wierność mocodawcy? Czy możliwe jest istnienie państwa, w którym koncesja oraz ulgi i taryfy służą do pomnażania fortun dobrze ustawionych i lepiej poinformowanych? Czy może istnieć państwo, w którym o organach ścigania szary obywatel mówi ze wzruszeniem ramion lub z pogardą i w którym Temida nie może być ślepa, bo stale musi zajmować się czytaniem zwolnień lekarskich?
Odpowiedź jest jasna: tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć.
Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
Zaufanie
W takim jednak państwie nie może istnieć ani wolność, ani społeczeństwo obywatelskie. Jak bowiem słusznie przed stu pięćdziesięciu laty zauważył lord Acton, korupcja jest o wiele lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem, ale wiedzie do tego samego celu: niszczy wolność. Korupcja bowiem wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem połamać, całkiem zniszczyć, całkiem zepsuć".
I jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, bankom oraz sądom, lekarzom i nauczycielom, sprzedawcom i dostawcom, maklerom oraz dziennikarzom, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do wykreowanych przez to społeczeństwo instytucji: szkół i policji, systemu opieki zdrowotnej, mediów czy też giełdy. Wybitny politolog z Harvardu Samuel Huntington słusznie podkreśla wielkie społeczne koszty nieufności.
Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest ogromną przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje również wzajemnego zaufania między obywatelami, brakuje też wzajemnej lojalności w sferze społeczno- -politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Ich kultura polityczna jest nacechowana podejrzliwością, zawiścią i skrywaną lub jawną wrogością wobec każdego, kto nie jest członkiem rodziny, wioski lub plemienia. I dodajmy: partii lub koterii.
Życie społeczne w wolnym społeczeństwie, przy wolnorynkowej gospodarce i demokratycznej polityce opiera się na elementarnym zaufaniu. Każda instytucja, ekonomiczna oraz polityczna, a także szkoła i szpital, samorząd i Kościół, musi być ufundowanana wzajemnym zaufaniu wolnych obywateli. Tę, wydawałoby się, oczywistość odkrywają dzisiaj od nowa teoretycy wolnego społeczeństwa. Jak słusznie zauważa inny znany harwardzki politolog Francis Fukuyama:
Jeżeli instytucje demokratyczne i wolnorynkowe mają właściwie pracować, to muszą współistnieć z nowoczesnymi kulturowymi normami, które zabezpieczają właściwe ich funkcjonowanie. Prawo, kontrakt i ekonomiczna racjonalność dostarczają koniecznych, lecz niewystarczających podstaw stabilności i dobrobytu społeczeństw postindustrialnych. Podstawy te muszą również być umacniane przez wzajemność, zobowiązania moralne, obowiązek względem wspólnoty i zaufanie, a te są raczej rezultatem obyczajowych norm niż racjonalnej kalkulacji. Nie są one więc anachronizmem w nowoczesnym społeczeństwie, lecz raczej warunkiem sine qua non powodzenia tych drugich.
Minimum etyczne
Zaufanie i zobowiązanie moralne są wstępnym założeniem koniecznym do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych. Ta łatwa do racjonalnego uzasadnienia i empirycznego potwierdzenia teza Fukuyamy implikuje, że bez nich wolne, suwerenne społeczeństwo nie może istnieć.
Jeżeli jednak fundamentem społeczeństwa jest zaufanie, to z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie wyznawane pryncypia moralne. Musimy zatem mówić przynajmniej o wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Uczciwość i sprawiedliwość, gwarantujące równość podmiotów i dotrzymywanie kontraktów, są absolutnie i bezwzględnie konieczne do życia wolnego społeczeństwa.
Tu kończy się już dyskusja o pluralizmie oraz tolerancji, bo bez owych czynników nie może w ogóle istnieć wolne społeczeństwo. Paradoksalnie więc moralność nie jest teoretycznym wymysłem myślicieli, skutecznym wybiegiem pedagogów ani też kaznodziejskim frazesem.
Nie jest też pancerzem niszczącym wielobarwność życia ani gorsetem krępującym ludzką wolność. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności, pozwala na zracjonalizowanie publicznych debat i decyzji. Pozwolę sobie zacytować wybitnego francuskiego politologa (notabene dosyć nieprzychylnego chrześcijaństwu) Marcela Gaudeta:
Cała krytyka moralności polegała na złudzeniu, że doskonale wiadomo, do czego moralność służy, że jest to pewien rodzaj odgórnego narzucania porządku, obłudna metoda sprawowania władzy, narzędzie normalizowania jednostek. Przez dłuższy czas poprzestawano na takim uproszczonym podejściu ipso facto uzasadniającym krytykę. Obecnie dostrzegamy, że moralność wiąże się z całkiem innym problemem, że chodzi o współistnienie z drugim człowiekiem. Z tego tytułu moralność pełni zasadniczą funkcję w życiu zbiorowym, na przykład w funkcjonowaniu państwa. Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swych funkcjonariuszy. Jeśli ci funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a powtórzmy: żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Prawo nie jest w stanie uregulować wszystkiego. Gdy nie ma spontanicznie uwewnętrznionych zasad, dzięki którym, nie pytając o to, wiemy, czego możemy oczekiwać ze strony drugiego człowieka, każde spotkanie z tym drugim rodzi lęk.
W walce z korupcją bardzo ważne są i legislacja, i penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale - nie zapominajmy - przecież i je można skorumpować. W skorumpowanym państwie bardzo łatwo można założyć fundację "Nieprzekupni" i obsadzić ją swoimi funkcjonariuszami albo nasłać parę kontroli na zasłużoną wielce dla walki z korupcją Transparency International, zamknąć ją i chwilę później otworzyć International Transparency Ltd.
Dlatego - choć brzmi to anachronicznie i bezradnie, istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. Powtórzmy jeszcze raz za Gaudetem:
Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swoich funkcjonariuszy. Jeśli funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy.
Verbo et exemplo
Z ankiety "Studenci prawa o swojej przyszłości zawodowej" wynika, iż co czwarty student uważa, że do celu dążyć należy nawet po trupach, 50 procent studentów piątego roku prawa nie miałoby żadnych oporów wobec wręczania łapówki, a połowa świadczyłaby nieprawdę, jeśli miałoby to pomóc załatwić sprawę zleconą przez klienta.
Ten jeden przykład, a każdy zna ich zapewne tysiące, wskazuje, że w Polsce konieczna jest totalna wojna z korupcją. Nie nowe akty prawne i przepisy karne są najważniejsze. Pierwsza linia frontu walki z korupcją to wychowanie, formowanie moralnej wrażliwości i odpowiedzialności, za które przede wszystkim odpowiada rodzina, szkoła oraz Kościół, a także stowarzyszenia młodzieży, kluby i im podobne organizacje, wspierane jedynie przez państwo, samorządy oraz fundacje. Chodzi o formowanie, wychowywanie verbo et exemplo, słowem i przykładem.
Nadal dewastacja moralności w jej społecznym wymiarze, jako spuściźnie po PRL, a poniekąd również po okupacji oraz zaborach, szaleńczo utrudnia tę walkę. Jeśli ongiś dziecko słyszało w domu "z państwowego nie wziąć to tak, jak ze swego dołożyć", to dzisiaj słyszy "pierwszy milion trzeba ukraść". Jeśli słyszało ongiś w domu "czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy", to dzisiaj usłyszy "wszyscy tak robią", gdy chodzi o danie łapówki bądź podatkowe oszustwo.
Szanse
Czy batalię z korupcją można wygrać? Wyznam, że w to nie wierzę. Pierwszy znany dokument dowodzący dokonania przekupstwa pochodzi z Asyrii sprzed pięciu tysięcy czterystu lat. Pierwsza znana książka poświęcona zjawisku korupcji, nosząca tytuł "Art Chase hastra", została napisana dwa tysiące lat temu przez ministra hinduskiego króla Kautia. Korupcja jak hydra - rozrasta się i odradza. My, chrześcijanie, uważamy, że po grzechu pierworodnym natura ludzka, niestety, jest podatna na korupcję, jest coruptibilis.
Nieodżałowanej pamięci Kisiel mawiał, że każde społeczeństwo można podzielić na złodziei, policjantów i okradanych i dlatego wszystko jest sprawą proporcji. O społeczeństwie obywatelskim decydują nie skorumpowani urzędnicy, ale liczba urzędników nieskorumpowanych, liczba nieprzekupnych polityków i lekarzy, obiektywnych dziennikarzy, uczciwych prokuratorów i przedsiębiorców.
Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny. W tej walce bardzo aktywną rolę może i powinien odgrywać Kościół. Korupcja w sposób oczywisty łamie siódme, ósme i dziesiąte przykazanie dekalogu, a więc uniwersalne podstawy kultury judeochrześcijańskiej, wykraczającej również poza ściśle religijne wymiary życia społecznego. Właśnie dlatego, że korupcja, łamiąc elementarny porządek moralny, jak nowotwór pasożytuje, a potem nieuchronnie niszczy społeczeństwo obywatelskie, walka z nią we wszelkich jej przejawach i fazach jest podstawowym wyzwaniem stojącym przed III Rzecząpospolitą.
Czy walkę tę uda się wygrać? Mam wciąż taką nadzieję. Jeśli nie, pozostaje nam jedynie pocieszać się za lordem Actonem, że korupcja jest jednak "lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem".
Autor jest prowincjałem dominikanów w Polsce. Tekst, wygłoszony w czasie konferencji "Wolność informacji a przejrzystość i odpowiedzialność" zorganizowanej pod auspicjami Centrum im. Adama Smitha zostanie opublikowany w książce "Klimaty korupcji". | korupcja niszczy wolność. wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem zniszczyć".
jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, bankom oraz sądom, lekarzom i nauczycielom, sprzedawcom, dziennikarzom, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do instytucji. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje również wzajemnego zaufania między obywatelami, brakuje wzajemnej lojalności w sferze społeczno-politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Prawo, kontrakt i ekonomiczna racjonalność dostarczają koniecznych, lecz niewystarczających podstaw stabilności i dobrobytu społeczeństw postindustrialnych. Podstawy te muszą być umacniane przez wzajemność, zobowiązania moralne, obowiązek względem wspólnoty i zaufanie. bez nich wolne, suwerenne społeczeństwo nie może istnieć. z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Uczciwość i sprawiedliwość. moralność nie jest teoretycznym wymysłem.
Nie jest pancerzem niszczącym wielobarwność życia ani gorsetem krępującym wolność. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. umożliwia poczucie stabilności.
W walce z korupcją bardzo ważne są legislacja, penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale i je można skorumpować. istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swoich funkcjonariuszy. w Polsce konieczna jest totalna wojna z korupcją. Pierwsza linia frontu walki to wychowanie, formowanie moralnej wrażliwości i odpowiedzialności, za które przede wszystkim odpowiada rodzina, szkoła oraz Kościół, a także stowarzyszenia młodzieży, kluby i im podobne organizacje, wspierane przez państwo, samorządy oraz fundacje.
dewastacja moralności, jako spuściźnie po PRL, utrudnia tę walkę.wszystko jest sprawą proporcji. O społeczeństwie obywatelskim decydują nie skorumpowani urzędnicy, ale liczba urzędników nieskorumpowanych.
Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny. W tej walce aktywną rolę może i powinien odgrywać Kościół. Korupcja łamie uniwersalne podstawy kultury judeochrześcijańskiej, wykraczającej również poza ściśle religijne wymiary życia społecznego. |
UNIA PRACY
Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano m.in. do liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność"
Bez zbędnych napięć
- Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Mrek Pol (obaj na zdjęciu z czerwca 1994)
FOT. JACEK DOMIŃSKI
ELIZA OLCZYK
W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła.
Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii.
Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy (nie tylko do bezrobotnych i emerytów, ale do sfery budżetowej, rzemieślników, drobnych kupców). Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych.
W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności" - na początku 1998 roku grupa ze Zbigniewem Bujakiem na czele odeszła do Unii Wolności, w grudniu osoby związane z Ryszardem Bugajem zrezygnowały z działalności politycznej. Dziś w UP pozostali już zaledwie pojedynczy członkowie dawnej "Solidarności Pracy" m.in. Aleksander Małachowski.
Komu poparcie
Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi bowiem podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych.
Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii.
- Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta w opozycji do Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi Marek Pol, przewodniczący UP.
Taka decyzja byłaby unikiem, typowym zresztą dla Unii Pracy - popchnięto by partię w kierunku rozwiązania oczywistego, czyli poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii, a nie na jej władze.
Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się zresztą jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Unia Pracy zawsze słynęła z ich braku i pod tym względem w partii nic się nie zmieniło.
Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny.
Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok. Zebranie pieniędzy na obie kampanie wśród członków Unii Pracy wydaje się zaś tak samo mało realne, jak wylansowanie przez nią kandydata na prezydenta, który zdołałby pokonać w wyborach Aleksandra Kwaśniewskiego.
Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma jednak pewną wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków.
- Jeżeli ma to być bezwarunkowe poparcie, to należy uznać, iż Unia Pracy po prostu wpisuje się w układ Kwaśniewski - SLD - mówi Ryszard Bugaj. - Zresztą nie może być inaczej, bo Aleksander Kwaśniewski nie chciałby sobie raczej wiązać rąk obietnicami dla Unii Pracy, zabiegając jednocześnie o poparcie obozu liberalnego.
Pewność dla niewielu
Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych "Rzeczpospolitej" zrealizowanych przez PBS z Sopotu poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie).
To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Zwykle w badaniu preferencji wyborczych ankietowani wyrażają bowiem swoje sympatie polityczne, ale już podczas wyborów są bardziej skłonni oddać głos na partię, która z całą pewnością znajdzie się w parlamencie, niż na taką, której losy są niepewne. Dlatego mali w wyborach zbierają mniej głosów, niż mają w sondażach. Sukces, jaki Unia Pracy odniosła w 1993 roku, zbierając 7 procent głosów, co dawało jej 40 mandatów, nie ma szans się powtórzyć. Był to bowiem czas, w którym wielu ludzi głosowało na Unię Pracy nie tylko ze względu na jej lewicowość, ale również dlatego, że - po dwóch latach ostrego antykomunizmu - krępowało czy wręcz bało się głosować na SLD. Dziś ta przyczyna znikła. Sojusz jest na topie. Szansa, że Unii Pracy uda się przebić, gdy u boku będzie miała tak silnego konkurenta, jest doprawdy nikła.
Marek Pol uważa, że w tej sprawie nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Dopóki jednak nie ma ordynacji wyborczej, dopóty nie ma o czym mówić.
- Być może duże partie w parlamencie zdecydują, że nie będzie wolno tworzyć koalicji przedwyborczych, tylko powyborcze, i wówczas Unia Pracy będzie musiała wystartować samodzielnie - mówi.
- Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. - Smutno mi, bo to żadna satysfakcja, że potwierdza się moja diagnoza sprzed kilku miesięcy. W Unii Pracy zwyciężyła taktyka - pewność dla niewielu. Uważam, że to jest sprzedaż szyldu Unii Pracy dla kilku mandatów. Członkowie Unii Pracy, jeżeli znajdą się w parlamencie dzięki koalicji z SLD, nie będą stanowili zwartej grupy, prezentującej określone stanowiska, bo karty rozdaje i kontroluje Leszek Miller.
Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną.
- Szkoda mi tej straconej szansy również z tego powodu, że jest spora grupa wyborców, którzy odchodzą od AWS, i to odchodzą donikąd, a mogliby przyjść do Unii Pracy, gdyby ta partia potrafiła w sposób wyrazisty prezentować swoją ofertę programową, różną od oferty SLD.
Nie zapraszać Bugaja
Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii - Barbary Labudy, Włodzimierza Cimoszewicza, Karola Modzelewskiego, byłego honorowego przewodniczącego UP.
- Rzeczywiście nie dostałem zaproszenia - mówi Ryszard Bugaj. - Podobno były burzliwe sprzeciwy wobec propozycji, aby mnie zaprosić. Będzie za to Leszek Miller.
- Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie, czego przykro nam było słuchać, i na razie nie słyszymy od byłego przewodniczącego niczego dobrego. Uznaliśmy, że, zapraszając go na kongres, narazilibyśmy i jego, i siebie na niepotrzebne napięcia.
Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres.
- Brakuje nam takich ludzi jak Ryszard Bugaj - mówi.
Jaruga-Nowacka uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach.
- Dla mnie istotne jest pytanie, po co mamy wejść do parlamentu, tymczasem niekiedy odnoszę wrażenie, że w partii bierze górę cel sam w sobie - mówi.
Jej zdaniem zbliżający się kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po przyszłorocznych wyborach. Forum do takiej wymiany poglądów nie stał się lewicowy okrągły stół, który praktycznie nie istnieje.
- Unia Pracy i SLD w poprzednim parlamencie różniły się nie tylko pochodzeniem, lecz i poglądami na NFI czy na system podatkowy, dlatego ta rozmowa na lewicy jest konieczna - mówi Jaruga-Nowacka. - Leszek Miller powiedział, że jeżeli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Mnie się wydaje, że ludzie w żadne gruszki na wierzbie wierzyć nie będą - dodaje. | W przededniu sprawozdawczo-wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. Partia musi podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych. Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu. poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent.To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP. |
AGRESJA
Burdy na stadionie nie były przypadkiem
Chamstwa coraz więcej
Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli!
Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy.
Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie.
Cmentarz
Starsza kobieta płacze:
- Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy.
W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów.
Stadion
Sobota. Derby Polonii i Legii.
- Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach.
Konferencja prasowa
- Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem.
Prywatka
Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych.
Lumpy
Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób.
Cudzoziemcy
Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia.
Fala
"Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu.
Pociąg
Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy.
Kotka
W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na
6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny.
Psycholodzy o agresji
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy.
- Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak.
- Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak.
Społeczeństwo o agresji
Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją.
Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka.
Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców.
W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników.
Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków.
b.i.w., p.w.r., r.w. | Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym. ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. skinhead jest postrzegany przez większość jako ktoś silny. Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. |
PLUSKWA MILENIJNA
Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA
Państwo podwyższonej gotowości
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie.
Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA.
Japonia wita wcześniej
Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku.
Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego.
- Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy.
Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika).
- Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów.
Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne.
Mundurowe gotowe
Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000.
W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność.
Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach.
Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak.
Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia.
Sterowanie ręką
Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy.
Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów.
Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii.
- Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu.
Respiratory muszą działać
Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu.
- Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi.
Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS.
Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji.
Pełne bankomaty
Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich.
Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne".
W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA.
Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów.
Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe.
W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy.
Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz
Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy. | Informatycy nie będą mieć sylwestra. Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. Większość instytucji przetestowała plany awaryjne. za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. |
Boże Narodzenie
Kiedy Józef zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić potajemnie, bez jej zniesławienia
Urodzony w Betlejem: Jezus, syn Maryi
Narodziny Chrystusa. Bicci di Lorenzo (1373-1452)
EWA K. CZACZKOWSKA
Gdyby dzisiaj wypełnić metrykę urodzenia Jezusa, brakowałoby w niej wielu szczegółów:
data: dokładna nieznana, przed czwartym rokiem przed naszą erą, może w ósmym lub siódmym miejsce urodzenia: Betlejem w Autonomii Palestyńskiej; matka: Maryja; prawny opiekun: Józef z rodu Dawida; narodowość: żydowska.
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa, będących podstawowym wydarzeniem w dziejach chrześcijaństwa, w istocie wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie, Mateusza oraz Łukasza, napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa, posiłkując się tradycją ustną, odtwarzają to wydarzenie. W źródłach pozachrześcijańskich tamtego okresu próżno szukać jakichkolwiek informacji, pojawiają się one dopiero z końcem wieku u historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, gdy krąg wyznawców Chrystusa rozszerzył się już poza Palestynę. I nie ma w tym nic dziwnego, bo nikt wcześniej, oprócz oczywiście Maryi, Józefa oraz kilku postaci znanych dziś z kart Nowego Testamentu, nie wiedział, kim jest nowo narodzony. Nikt nie zapisał więc dokładnej daty urodzenia Jezusa, co było zresztą zgodne z ówczesnymi zwyczajami. Do takich informacji przykładano wagę tylko w rodach monarszych. Pozostali podawali swój wiek w przybliżeniu.
Palestyńskie dziewczęta dotykają miejsca, w którym według chrześcijan narodził się Jezus
FOT. (C) AP
Święty Łukasz odnotował z precyzją godną greckich historyków, iż kiedy Jan Chrzciciel "w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara, gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei..." chrzcił w wodach Jordanu Jezusa, ten miał wówczas lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu, uznając ten rok za początek nowej ery. Była to data przybliżona, Dionizemu chodziło zapewne głównie o to, by "erą Jezusową" zastąpić urzędową rachubę według ery cesarza Dioklecjana. Późniejsze badania dowiodły, że rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Na podstawie kilku innych przesłanek, między innymi czasu panowania króla Heroda, oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e., może między ósmym a szóstym, czyli... "przed Chrystusem", co rzeczywiście brzmi niezręcznie. Natomiast data dzienna narodzin Jezusa - w nocy, najdłuższej w roku, z 24 na 25 grudnia przyjęta została w IV stuleciu i ma znaczenie symboliczne.
Świętowany w tym roku jubileusz dwu tysięcy lat od narodzenia Chrystusa jest więc spóźniony o kilka lat. Być może również z tego powodu, kiedy Jan Paweł II ogłosił kilkuletnie przygotowania do Roku Jubileuszowego, niemało było w Kościele głosów sceptycznych. Z czasem przycichły, bo przecież ważna jest tu nie tyle sama okrągła data, ile symbolika lat, możność realizowania za jej pośrednictwem podstawowego celu: przypominania o Chrystusie i potrzebie przemiany życia.
Maryja
Matką Jezusa była Maryja - po aramejsku jej imię brzmiało Mariam - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Na podstawie ewangelicznych opowieści można wiele wnioskować o jej charakterze, lecz o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic. Jej wspaniałe wizerunki na portretach różnych epok są wytworem artystycznej wyobraźni. W Bazylice Zwiastowania w Nazarecie, o współczesnej dwudziestowiecznej architekturze, Madonna w licznych wizerunkach-mozaikach z całego świata ma semickie, innym razem latynoskie rysy, a czasem skośne oczy, zaś najpiękniejsza, afrykańska, jest czarna, tak jak jej syn.
Żyzna i zielona Galilea, oddalona od administracyjnego centrum Palestyny, z uwagi na silne wpływy pogańskie była przez mieszkańców Jerozolimy traktowana z pogardą. Sam zaś Nazaret - dziś pięćdziesięciotysięczne miasto, w większości muzułmańskie, podzielone ostrym konfliktem w związku z planowaną budową meczetu - w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Większość jej mieszkańców zajmowała się uprawą ziemi, tylko nieliczni, jak cieśla Józef, mąż Maryi, rzemiosłem. Gdy wkracza on w historię Jezusa, jego małżeństwo, jak twierdzą ewangeliści, było właściwie zaręczynami, nie osiągnęło jeszcze ostatniego etapu - Maryja nie mieszkała w jego domu. I właśnie w tym czasie, w domu rodziców Maryi - jak twierdzą katolicy, albo u źródła, z którego czerpała wodę - jak utrzymują prawosławni - miało miejsce przedziwne i tajemnicze zarazem spotkanie. Maryi objawia się archanioł Gabriel, wysłannik Boży do szczególnych zadań, jeden z najwyższych w chórze anielskim. Przybywa, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Gdy zaskoczona Maryja zapytała: "Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?", w odpowiedzi usłyszała: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, zostanie nazwane Synem Bożym". Maryja, jak podają ewangeliści, nie pytała o nic więcej. Uwierzyła. Być może jako pobożna żydówka znała proroctwa Izajasza mówiące o dziewicy, który porodzi Syna o imieniu Emmanuel, to znaczy "Bóg z nami", jak też podobną do Zwiastowania zapowiedź narodzin Samsona. W każdym razie obaj ewangeliści, Łukasz i Mateusz, informują o dziewiczym poczęciu Jezusa.
W grocie pod Bazyliką Zwiastowania, gdzie Maryja miała poznać i przyjąć tę tajemnicę, Jan Paweł II złożył w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej złotą różę.
Józef
Na pewno trudniej było uwierzyć Józefowi. Kiedy zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić ją potajemnie, bez jej zniesławienia. Wtedy do akcji wkracza Boży wysłannik, który ukazuje się we śnie Józefowi. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", a stało się to wszystko, by wypełniło się "słowo Pańskie powiedziane przez proroków." Józef nie oddalił więc brzemiennej Maryi, w czym
Mateusz upatruje, iż był "sprawiedliwym człowiekiem". Niemniej jednak w opinii sobie współczesnych Józef uchodził za ojca Jezusa, pełniąc tę rolę wobec prawa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy królewski, Dawidowy rodowód.
W dwóch Ewangeliach Józef pojawia się tylko na pierwszych stronach, ostatni raz, gdy wraz z Maryją szuka w Jerozolimie zagubionego dwunastoletniego Jezusa. Z tego wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie, a w konsekwencji, że był już starszym mężczyzną, gdy poślubił Maryję. Nie wskazują jednak na to żadne przesłanki biblijne. Wizerunek starego Józefa, z brodą, wspartego o długą laskę, utrwaliły pisma i wizerunki chrześcijańskie, sporo późniejsze niż Ewangelie. Później też pojawia się informacja, że Józef, poślubiając Maryję, był wdowcem.
Betlejem
Z Nazaretu do Betlejem jest około stu kilometrów. Tę trasę, biegnącą z północy na południe przez urodzajne pola Galilei, wzgórza środkowej Palestyny i Pustynię Judzką, autokarem pokonuje się w dwie godziny. W czasach Jezusa wędrówka trwała zapewne kilka dni. Wprawdzie drogi za czasów Heroda Wielkiego były w dobrym stanie, zwykli ludzie musieli wędrować pieszo czy na ośle. Jeszcze dzisiaj czynią tak Beduini - na swych osiołkach albo wielbłądach omijający sznury samochodów. Betlejem, po hebrajsku bet lechem, czyli dom chleba, a po arabsku bajt lahm, czyli dom mięsa, położone jest osiem kilometrów od Jerozolimy. Miasteczko, liczące dziś kilkanaście tysięcy mieszkańców, od czasu prac remontowych przeprowadzonych z okazji Roku Jubileuszowego nie jest już nawet, jak głosi jedna z kolęd, "nie bardzo podłym", ale zupełnie cywilizowanym miastem. Przed narodzeniem Jezusa splendoru Betlejem dodawało to, że stąd pochodził Dawid - najpotężniejszy król biblijnego Izraela.
Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się właśnie w Betlejem, gdzie, utrzymuje Łukasz, Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Być może Józef pochodzący z Betlejem miał tam też jakąś nieruchomość. Kiedy dotarli do miasta, było już zapewne sporo przybyszów, bo wszystkie miejsca w zajazdach były zajęte. Schronili się więc w kwaterze najbiedniejszych - jednej z grot, dość w Betlejem licznych, gdzie trzymano zwierzęta. I tu Maryja urodziła syna, a następnie położyła go w żłobie.
"Tu z Dziewicy Maryi Jezus Chrystus został zrodzony" - głosi po łacinie napis z gwiazdą umieszczony w grocie, w której, zgodnie z tradycją, narodził się Jezus. W tym miejscu otoczonym czcią przez wszystkich chrześcijan pierwszą świątynię postawiono już w IV stuleciu. Ale było też ono przez stulecia obiektem rywalizacji różnych wyznań, świadkiem gorszących scen, łącznie z walkami i bijatykami. Obecnie gwiazda jest pod opieką greckich prawosławnych.
Co do tego, co stało się potem, autorzy Ewangelii różnią się w szczegółach. Łukasz informuje o pasterzach, którzy przybyli złożyć hołd Jezusowi, Mateusz zaś o mędrcach a ściślej magach ze Wschodu, którzy prowadzeni przez gwiazdę przybyli oddać hołd królowi żydowskiemu. Owa gwiazda betlejemska dostrzeżona przez magów to według współczesnych przypuszczeń koniunkcja planet Jowisza (gwiazda królewska) i Saturna w konstelacji Ryby w siódmym roku przed Chrystusem, sprawiająca wrażenie silnie świecącej gwiazdy, ewentualnie inne zjawisko astronomiczne.
Z narodzeniem Jezusa wiąże się jeszcze jedno, bardzo krwawe wydarzenie opisane w Biblii: rzeź niemowląt dokonana na rozkaz Heroda. Trzydziestoletni czas jego panowania był dla Palestyny z jednej strony okresem niebywałego rozkwitu, jak powiedzielibyśmy dzisiaj boomu gospodarczego: rozbudowano system obronny, zbudowano nowoczesny port - Cezareę Nadmorską, rozbudowano i upiększono Jerozolimę, podjęto odbudowę świątyni jerozolimskiej; z drugiej jednak strony był to czas terroru władcy opanowanego obsesją spisków i zamachów przeciw sobie. Z obawy przed utratą tronu Herod posunął się do zamordowania nawet swoich najbliższych - żony i synów. Kiedy usłyszał więc o narodzeniu króla żydowskiego, nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. I znów w historię Świętej Rodziny wkracza anioł. Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. Emigracja nie trwała długo, bo w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei.
Ale i o tym okresie życia Jezusa ewangeliści informują skąpo. Zmieni się to dopiero, gdy Jezus rozpocznie publiczne nauczanie. | O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa wiemy niewiele. Nikt nie zapisał dokładnej daty urodzenia Jezusa, co było zgodne z ówczesnymi zwyczajami. Święty Łukasz odnotował, iż kiedy Jan Chrzciciel "w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara..." chrzcił Jezusa, ten miał wówczas lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu, uznając ten rok za początek nowej ery. Była to data przybliżona. Na podstawie kilku innych przesłanek oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e.
Matką Jezusa była Maryja - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu. o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic. Nazaret w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Maryi objawia się archanioł Gabriel. usłyszała: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, zostanie nazwane Synem Bożym". Uwierzyła. Być może jako pobożna żydówka znała proroctwa Izajasza mówiące o dziewicy, który porodzi Syna o imieniu Emmanuel.
Na pewno trudniej było uwierzyć Józefowi. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", nie oddalił więc brzemiennej Maryi. Józef uchodził za ojca Jezusa, pełniąc tę rolę wobec prawa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy królewski, Dawidowy rodowód.
Z Nazaretu do Betlejem jest około stu kilometrów. W czasach Jezusa wędrówka trwała zapewne kilka dni. Jezus urodził się w Betlejem, gdzie Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta. w jednej z grot, gdzie trzymano zwierzęta Maryja urodziła syna. gwiazda betlejemska dostrzeżona przez magów to według współczesnych przypuszczeń koniunkcja planet Jowisza i Saturna w konstelacji Ryby.
Z narodzeniem Jezusa wiąże się rzeź niemowląt dokonana na rozkaz Heroda. anioł Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei. |
Lista nieobecności 2000
Kres życiopisania
Trumna Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę "Kultury". Maisons-Laffitte, 21 września 2000 r.
Fot. Michał Sadowski
Krzysztof Masłoń
Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - od niedawna mówimy o nich w czasie przeszłym. Nie doczekali 2001 roku, nowego wieku, odeszli wraz z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo, działalność w życiu publicznym, wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Kultura polska będzie bez nich na pewno uboższa.
Symbolicznego wymiaru nabiera ta lista nieobecności. Kończy się wiek XX, w dziejach Polski wyjątkowy. Wiek dwóch wojen światowych, z których pierwsza, w konsekwencji, przyniosła nam odzyskanie niepodległości po 150 latach niewoli, a druga znów wpędziła w niewolę na 45 lat. Na sto - trzydzieści lat wolności. Kiepska proporcja.
Redaktor i kronikarz
Jerzy Giedroyc żył 94 lata. W 1920 r., jako chłopiec jeszcze, wstąpił ochotniczo do wojska, do służby w łączności. II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować - w "Buncie Młodych" i "Polityce". Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył. Niespieszno mu było do ojczyzny zniewolonej, z tą obecną, wprawdzie wolną, nie zawsze po drodze. Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały. "Kulturę", której już nazwa wskazywała na to, co mamy najcenniejszego. Kulturę właśnie.
Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, autor "Innego świata", pisarskiej relacji z sowieckich łagrów, uczestnik walk o Monte Cassino. To na łamach "Kultury" przez wiele lat publikował Herling swój "Dziennik pisany nocą", niezwykłą kronikę naszych czasów. W tym redaktorsko-prozatorskim tandemie przepracowali niemal całą epokę PRL, drogi ich rozeszły się już po ziszczeniu wspólnego marzenia, snu o Niepodległej. Paradoks historii czy raczej prawidłowość? W obliczu niebezpieczeństwa jednoczymy się, w warunkach wolności możemy się różnić.
Pisarze i żołnierze
Tylko trzy lata młodsi od Herlinga (ur. 1919) byli Kazimierz Brandys i Wojciech Żukrowski. Naprawdę jednak dzieliło ich wszystko. Dla autora "Innego świata" to, że Kazimierz Brandys swą przygodę z komunizmem przeżył dawno temu, że związał się z opozycją demokratyczną, wydawał książki poza cenzurą, a od lat 80. mieszkał w Paryżu - nie miało większego znaczenia. Nie zapomniał mu "Obywateli". Z Wojciechem Żukrowskim sytuacja wydawała się całkiem klarowna. Żył i pisał w PRL, stając się z czasem pupilem władzy. Poparł wprowadzenie przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Herlingowi bardziej było z nim po drodze niż z Kazimierzem Brandysem. Może sprawiło to kombatanctwo? Autor "Z kraju milczenia" też w swą pisarską drogę wybrał się w mundurze wojskowym.
Wszyscy trzej: Brandys, Grudziński, Żukrowski pisali niemal do samego końca. Ich ostatnie książki (po kolei: "Przygody Robinsona", "Najkrótszy przewodnik po sobie samym", "Czarci tuzin") świadczą o nieprzemijającym talencie, zacięciu pisarskim, o wciąż czujnym wsłuchiwaniu się nie tylko w echa przeszłości, ale i w rytm spraw, którymi dziś żyja Polska, a i w siebie samych. Związek ich twórczości z historią i polityką jest widoczny aż nadto i dlatego uzasadnia pytanie: czy "Miasto niepokonane", "Inny świat", "Z kraju milczenia" musiały pozostać największymi osiągnięciami literackimi tych pisarzy? Pewnie tak, niepodobna bowiem odwrócić się od życiorysu i od swojego losu.
Powstaniec i kurier
Andrzej Szczypiorski należał do młodszego pokolenia twórców (ur. 1928), ale i na jego książkach zaciążyła pamięć wojny. Był powstańcem warszawskim; jak wspominał - o tym, że walczył akurat w Armii Ludowej, zadecydował przypadek, ale w skutkach przypadek znaczący. Przeciwnicy - a miał ich niemało, osiągnął bowiem sukces, przede wszystkim na niemieckojęzycznym rynku książki - zarzucali mu publicystyczność jego powieści, wytykając dziennikarskie, propagandowe początki. To on jednak pierwszy, na tak doniosłą skalę, podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Dyskusję uwolnioną od cenzorskich zapisów i uprzedzeń, nawet w pełni zasadnych (Szczypiorski był po powstaniu więźniem kacetów).
Jan Karski (Jan Kozielewski) przynależy nie tyle do świata polskiej literatury (choć napisał bardzo ciekawe książki, w tym "Tajne Państwo", na którego polską edycję musieliśmy czekać aż 55 lat), ile naszej historii najnowszej. Urodzony w 1914 r. był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, który przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. Po wojnie pozostał w USA, gdzie pracował naukowo, stając się wybitnym specjalistą od teorii komunizmu. Odkryliśmy Karskiego późno - dla naszej przeszłości i teraźniejszości, ale jego postać ogromniała w ostatnich latach, w dobie upadku autorytetów, błyskawicznie.
Kapłan i urzędnik
W 2000 r. pożegnaliśmy ludzi, których ukształtowały doświadczenia wyniesione z największej dla Polski dwudziestowiecznej tragedii, lat wojny i okupacji - niemieckiej i sowieckiej. Ale opuszczają nas, niestety, i ci, których największym przeżyciem stały się wydarzenia dużo późniejsze, łączące się z 1980 rokiem, powstaniem "Solidarności", stanem wojennym. Tym smutniejsze są te pożegnania, bo o wiele za wczesne, uświadamiające bezsilność człowieka w walce ze śmiertelną, nieuleczalną chorobą. Odszedł ksiądz Józef Tischner (ur. 1931), filozof, kapelan "Solidarności" - tej pierwszej, z 1980 roku. Autor "Etyki Solidarności", "Nieszczęśnego daru wolności", "Polskiego młyna". Człowiek, który - używając poetyckiej metafory - wiele lat po Tytusie Chałubińskim, znów wymyślił górali, zapewniając im na długie lata uprzywilejowane miejsce w kulturze polskiej. Jego "Filozofia po góralsku" czy rozmowy "Między panem a plebanem" stawały się bestsellerami, programy telewizyjne, w których, po prostu, czytał i komentował katechizm, przyciągały miliony odbiorców. Niechętni - a miał takich, także, a może przede wszystkim w łonie Kościoła katolickiego - zarzucali mu ponowoczesność: w słowie i czynie. Tischnerowska katecheza osiągała jednak swój cel, jego słowo trafiało do poszukujących, nieprzekonanych, wątpiących. Nie jestem pewny, czy w tym wypadku w pełni zdajemy sobie sprawę z poniesionej straty.
Andrzej Zakrzewski zmarł w wieku 59 lat jako wysoki urzędnik państwowy, minister kultury i dziedzictwa narodowego. Przede wszystkim był jednak człowiekiem Solidarności, tej z cudzysłowem i bez niego, bo i solidarności ludzi kultury, miłośników słowa, przyjaciół książki. Z wykształcenia historyk, autor monografii Wincentego Witosa, do polityki trafił poprzez działalność opozycyjną w latach PRL, kiedy był jednym z organizatorów konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość". W wolnej Polsce należał do najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy. Mógł być świetnym kierownikiem ministerstwa, które bardziej niż inne resorty potrzebuje u swych sterów ludzi nietuzinkowych, a takich na progu XXI wieku w Polsce trzeba szukać ze świecą.
Smutna lista nieobecności 2000 byłaby niepełna, gdybyśmy nie odnotowali na niej: Lothara Herbsta - poety i radiowca; Jacka Janczarskiego - satyryka, twórcy popularnych radiowych postaci Pani Elizy i Pana Sułka; Gabriela Meretika - autora "Nocy generała", książki o stanie wojennym; Jana Młodożeńca - świetnego plastyka, twórcy znakomitych okładek wielu książek; Władysława Szpilmana - autora "Pianisty", kompozytora; Tymona Terleckiego - nestora teatrologii polskiej; Zygmunta Trziszki - prozaika.
Nie doczekali XXI stulecia. | Jerzy Giedroyc żył 94 lata. W 1920 r., jako chłopiec jeszcze, wstąpił ochotniczo do wojska, do służby w łączności. II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować - w "Buncie Młodych" i "Polityce". Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył.Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały.Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, autor "Innego świata", pisarskiej relacji z sowieckich łagrów, uczestnik walk o Monte Cassino.W tym redaktorsko-prozatorskim tandemie przepracowali niemal całą epokę PRL, drogi ich rozeszły się już po ziszczeniu wspólnego marzenia, snu o Niepodległej.W 2000 r. pożegnaliśmy ludzi, których ukształtowały doświadczenia wyniesione z największej dla Polski dwudziestowiecznej tragedii, lat wojny i okupacji - niemieckiej i sowieckiej. |
KYNOLOGIA: Gdzie, kiedy, jak udomowiono najwierniejszego przyjaciela człowieka
O tym jak wilk schodził na psy
RYS. MAREK KONECKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
Mów wilkowi pacierz, a wilk woli kozią macierz; nie wywołuj wilka z lasu; popie oczy, wilcze garło, co zobyczy to by żarło; wilcza przyjaźń; wilcze prawo; wilkiem patrzeć; wilk w owczej skórze... Skoro przysłowia są mądrością narodów, wynika z nich jednoznacznie, że musiało wilczysko człowiekowi solidnie zaleźć za skórę, jeśli doczekało się aż tak niekorzystnego obrazu w porzekadłach. A jednak, jedno z nich mija się z prawdą, przynajmniej w części, mianowicie, tylko w połowie jest słuszne powiedzenie, iż natura ciągnie wilka do lasu. W ciągu ostatniego miliona lat natura ciągnęła wilka raczej do ludzkiego szałasu.
Bliski nieznajomy
Przez całe dziesięciolecia zoologowie dyskutowali o pochodzeniu domowego psa: czy wywodzi się z wilczego rodu, czy z szakalego, kojociego, lisiego, hieniego, czy też raczej wziął początek w odrębnym gatunku dzikiego psa, na przykład takiego jak australijski dingo. Ale ten spór wygasa samorzutnie. Carles Vila, biolog z uniwersytetu w Los Angeles przeprowadził badania genetyczne mające na celu rozwiązanie tego problemu. Nie wdając się w szczegóły - analizował DNA mitochondrialne, pochodzące ze swego rodzaju centrum energetycznego komórki, czyli stamtąd, gdzie jest ono najmniej zakłócone, jeśli tak można powiedzieć - najpierwotniejsze. Wyniki swych badań opublikował w czasopiśmie naukowym najpoważniejszym z poważnych, bo w Jej Świątobliwości "Nature". Z badań tych wynika, że przodkiem udomowionego psa jest wilk, tylko on i żadne inne zwierzę.
C. Vila przebadał 27 wilczych pokoleń reprezentowanych w sumie przez 162 zwierzęta, oraz 67 ras psich, nie licząc kojotów i szakali, również należących do rodziny "canides" ("canis" - po łacinie "pies"). Jego zdaniem, rezultat jego badań jest jednoznaczny: "Canis lupus", czyli wilk jest jedynym przodkiem wszystkich psów żyjących obecnie na świecie (jamników też, choć trudno w to uwierzyć na pierwszy rzut oka). Nauka jeszcze nie powiedziała w tej sprawie ostatniego słowa, lecz jeśli ono padnie, nie będzie już dotyczyć genetycznego dowodu, lecz sposobu, w jaki doszło do udomowienia.
Trzeba bowiem odpowiedzieć na pytanie: jak to się stało, konkretnie, że dziki, agresywny zwierz przylgnął do ludzkiej gromady obozującej przy ognisku? W jaki sposób psia gałąź odłączyła się od wilczego genealogicznego pnia? Kiedy i gdzie do tego doszło? Wysunięto wiele hipotez na ten temat.
Pod okiem mamuta
Jedna z nich utrzymuje, że do wydarzenia tego doszło około 15 000 lat temu, w czasach, gdy dożywały swoich dni mamuty, gdy dobiegała końca epoka lodowcowa. Tu i ówdzie, w Europie od Atlantyku po Ural, płonęły ogniska, przy nich ludzkie gromady konsumowały to, co upolowano i uzbierano za dnia. Poza kręgiem blasków i cieni rzucanych przez ogień czaiły się głodne i ciekawe wilki; ktoś cisnął w ich stronę nie dogryzioną kość; któryś z wilków podwinął ogon, ugiął łapy i dokonał historycznego, heroicznego, epokowego czynu: podpełzł po ochłap, porwał go, pożarł. Następnego wieczoru wrócił po następny, a wraz z nim jego pobratymcy. I tak się działo przez kilka wilczych pokoleń, ile dokładnie - nie wiadomo, może pięć, może dziesięć, może genetyka kiedyś to rozstrzygnie. Aż wreszcie, niepostrzeżenie, przy ognisku warował pies, czujny i wierny.
A może było inaczej: ci wspaniali mężczyźni w swych wspaniałych jaskiniach chcieli sprawić przyjemność kobietom i dzieciom, więc pewnego razu przynieśli z łowów wspaniałe zabawki - małe, puszyste, ciepłe wilcze szczeniaki. To one, dorastając w środowisku ludzkim, zostały udomowione. Krzyżowały się między sobą, ale także, czasami, z dzikimi pobratymcami. Ta wersja bynajmniej nie pochodzi z infantylnych bajek, lecz z pracowni mammologicznej (ssakologicznej) bardzo poważnej placówki badawczej, jaką jest paryskie Muzeum Człowieka, pracownią tą kieruje Francis Petter.
Miłe złego początki
- O, sancta simplicitas! O, święta naiwności! - wykrzyknął Jan Hus na widok staruszki podkładającej drew do stosu, na którym za chwilę miał spłonąć. Ten okrzyk, ten kontekst, ta anegdota pasuje jak ulał do dziejów udomowienia wilka, z tym że nie staruszka, ale on sam donosił drwa na swój stos.
W roku 1861 Geoffroy Saint-Hilaire widział rzecz następująco: Najpierw schwytanie wilczego szczenięcia, potem przyzwyczajenie go do ludzkiego otoczenia, wreszcie - udomowienie, czyli przysposobienie zwierzęcia do bycia użytecznym: pilnowania jaskini, dzieci, trzody, ostrzeganie szczekaniem o tym, że coś się dzieje. W sumie, udomowienie sprowadziło się do oduczenia wilka samodzielnego zapewnienia sobie bytu.
W latach 30. naszego stulecia modna była hipoteza wysunięta przez wiedeńskiego biologa Othenio Abela. Jego zdaniem, wilk, zwierzę drapieżne, postępował śladami superdrapieżnika, najbardziej inteligentnego i skutecznego na świecie, jakim jest "Naga Małpa" (człowiek według określenia Edgara Morina). Ta strategia zapewniała początkowo wilkowi "murowane" powodzenie w łowach. Ale, niestety, skutki uboczne takiego postępowania nie kazały na siebie długo czekać, zaledwie kilka, może kilkanaście pokoleń: wilczysko udomowiło się. "Podłączenie się" do strategii myśliwskiej człowieka, czyli ułatwienie wilczego życia, zaowocowało domestyfikacją, czyli mówiąc wprost - zejściem na psy.
Niezależnie od tego, w jaki sposób to nastąpiło, skutek był taki, że pies stał się nie tylko towarzyszem polowań (to byłoby zbyt piękne, przyroda nie lubi happy endu), ale, przynajmniej w ciągu pierwszych tysiącleci tej pożal się boże "przyjaźni" - pokarmem człowieka. Psy zjadano nie tylko w Chinach, ale także w całym basenie Morza Śródziemnego.
Poza tym, wilk, stając się psem, utracił częściowo siłę szczęk, chyżość i wytrzymałość łap, redukcji uległa zdolność orientacji w terenie, pamięć, słuch itp. Spsiały wilk stracił zdolność działania w stadzie. Zresztą, analogiczna redukcja uzdolnień dotyczy wszystkich udomowionych gatunków zwierząt. Zmienił się również kształt wilczych oczu, z migdałowych, skośnych, strasznych - stały się okrągłe, poczciwe. Oczywiście, człowiek nie byłby sobą, gdyby z czasem nie poprawił tego i owego. Specjalnie hodowane rasy zyskały w stosunku do przodków: skoczność, umiejętność pływania z kaczką w pysku, sylwetkę przypominającą parówkę na krzywych łapach.
Zdziecinniały dzikus
Udomowienie przyniosło również cechę, której nie sposób nazwać inaczej niż "infantylizacją". Rzecz w tym, że dorosły pies, w porównaniu z dorosłym wilkiem, zachowuje się jak młodzieniaszek, rozbrykany nastolatek, któremu nawet matura jeszcze nie w głowie. Stara się zwrócić na siebie uwagę, szczeka (rzecz nie do pomyślenia u dorosłego wilka; wilki wprawdzie wyją do księżyca, ale to jest ich metafizyka), pasjami bawi się, aportuje patyki, wykonuje niepotrzebne czynności, marnuje energię. Łatwo to zrozumieć, bowiem po cóż psu energia, i rozwaga, skoro nie musi być dorosły w żadnym momencie swego żywota. Człowiek go obroni, człowiek zapewni mu byt, zbuduje mu budę, kupi wiklinowy koszyk, wpuści do własnego łóżka pod kołdrę. Człowiek zapewnia psu pożywienie, buduje fabryki, aby produkować konserwy dla psów. Człowiek przyprowadza mu seksualnego partnera. Człowiek decyduje o tym, co pies ma robić: - Siad! Leżeć! Bierz! Do nogi! Szukaj! Przynieś kapcie! Pies już nie musi "poważnie" myśleć, wobec tego każdą wolną chwilę, zajęcia dowolne na trawniku, może poświęcić na bezkarne obszczekiwanie przechodniów (bezkarne, bowiem typową reakcją człowieka na taką agresję nie jest, na przykład, złojenie psu skóry pasem), rozglądanie się za kotem, węszenie za ekskrementami. Wilk zapadłby się ze wstydu pod ziemię.
Zoologowie zadają sobie pytanie: Dlaczego akurat wilk, nie zaś szakal, kojot, lis, hiena, likaon - został udomowiony? Może dlatego, że w odróżnieniu od nich, zwierząt wiodących samotniczy tryb życia, wilk żyje i poluje stadnie, w związku z tym respektuje pozycję przywódcy stada. Może właśnie to go zgubiło, że w nowym, domowym, zagrodowym, szałasowym, jaskiniowym środowisku umiał, bo tak go natura stworzyła, respektować pozycję człowieka - przywódcy?
Hrabiowie i parobki
Według ksiąg kynologicznych, aktualnie na świecie merda ogonami około 300 psich ras. Według ustaleń Juliet Clutton-Brock z British Museum, w zasadzie powinno być możliwe przypisanie ich konkretnym wilczym przodkom. I tak, jej zdaniem, od wilka europejskiego pochodzą teriery, owczarki, wyżły; od wilka indyjskiego pochodzą charty, bernardy, nowofundlandy, buldogi; wilk chiński jest antenatem psów rasy chow-chow i spanieli; wilk amerykański to praojciec psów biegających w eskimoskich zaprzęgach. A co z resztą? Czy tylko psia arystokracja zasługuje na badania nad jej genealogią? Z naukowego punktu widzenia tak nie jest, choć hodowcy sądzą zapewne inaczej.
Na razie, dane archeozoologiczne są zbyt skąpe, po prostu brakuje psich szkieletów wydobywanych podczas wykopalisk. W związku z tym, badania DNA wydobywanego z tkanek, które przetrwały stulecia i tysiąclecia, są praktycznie w powijakach. W ogóle, badania tego rodzaju dopiero raczkują, są skomplikowane i kosztowne, toteż nic dziwnego, że technika ta znajduje zastosowanie głównie w rozpoznawaniu dziejów człowieka, a nie zwierząt. Ale, oczywiście, z czasem każda nowa technika popularyzuje się, staje się mniej kosztowna, zostaje wówczas stosowana w coraz szerszym zakresie. W tym przypadku będzie zapewne podobnie.
Osobną, wciąż nie rozstrzygniętą kwestią pozostaje czas, data udomowienia, od kiedy na świecie rozlegają się nawoływania w rodzaju: - Trezor! Azor! Reksio!
W roku 1979 w Niemczech, niedaleko Bonn, w miejscowości Oberkassel natrafiono na szkieletowy grób ludzki, w którym znajdowały się także kości psa - człowieka i zwierzę pogrzebano 14 000 lat temu. Jak dotąd jest to najstarsze znalezisko tego typu na świecie.
Wilk stykał się z człowiekiem od milionów lat, właśnie tyle czasu miał na oswojenie się z ogniskiem przed jaskinią i szałasem. Udomowienie, teoretycznie, mogło nastąpić niezależnie od siebie w wielu miejscach globu, i w różnych okresach. Sądząc z obecnie znanych szkieletów, w Europie pies szczekał 12 000 lat p.n.e., w Ameryce Północnej 10 000 lat p.n.e., w Australii 6000 lat p.n.e., w Chinach 5500 lat p.n.e. Ale dane te w każdej chwili mogą zostać wywrócone na nice. Nietrudno przewidzieć, że tak jak rodowód człowieka cofa się nieustannie pod wpływem faktów ujawnianych w trakcie wykopalisk, na skutek odnajdowania coraz to nowych i coraz starszych skamieniałości - podobnie będzie z rodowodem czworonoga darzącego człowieka przyjaźnią największą spośród wszystkich zwierząt. | Przez całe dziesięciolecia zoologowie dyskutowali o pochodzeniu domowego psa: czy wywodzi się z wilczego rodu, czy też raczej wziął początek w odrębnym gatunku dzikiego psa. Ale ten spór wygasa samorzutnie. biolog z uniwersytetu w Los Angeles przeprowadził badania genetyczne mające na celu rozwiązanie tego problemu. Z badań tych wynika, że przodkiem udomowionego psa jest wilk, tylko on i żadne inne zwierzę. Nauka jeszcze nie powiedziała w tej sprawie ostatniego słowa, lecz jeśli ono padnie, nie będzie już dotyczyć genetycznego dowodu, lecz sposobu, w jaki doszło do udomowienia. Wysunięto wiele hipotez na ten temat. Niezależnie od tego, w jaki sposób to nastąpiło, skutek był taki, że pies stał się nie tylko towarzyszem polowań, ale, przynajmniej w ciągu pierwszych tysiącleci tej pożal się boże "przyjaźni" - pokarmem człowieka. Psy zjadano nie tylko w Chinach, ale także w całym basenie Morza Śródziemnego.Poza tym, wilk, stając się psem, utracił częściowo siłę szczęk, chyżość i wytrzymałość łap, redukcji uległa zdolność orientacji w terenie, pamięć, słuch itp. Zresztą, analogiczna redukcja uzdolnień dotyczy wszystkich udomowionych gatunków zwierząt. Udomowienie przyniosło również cechę, której nie sposób nazwać inaczej niż "infantylizacją". dorosły pies, w porównaniu z dorosłym wilkiem, zachowuje się jak młodzieniaszek, rozbrykany nastolatek, któremu nawet matura jeszcze nie w głowie. Stara się zwrócić na siebie uwagę, szczeka, pasjami bawi się, aportuje patyki, wykonuje niepotrzebne czynności, marnuje energię. Łatwo to zrozumieć, nie musi być dorosły w żadnym momencie swego żywota. Człowiek go obroni, człowiek zapewni mu byt. Zoologowie zadają sobie pytanie: Dlaczego akurat wilk został udomowiony? Może dlatego, że wilk żyje i poluje stadnie, w związku z tym respektuje pozycję przywódcy stada. Według ksiąg kynologicznych, aktualnie na świecie merda ogonami około 300 psich ras. Osobną, wciąż nie rozstrzygniętą kwestią pozostaje data udomowienia. Udomowienie mogło nastąpić niezależnie od siebie w wielu miejscach globu, i w różnych okresach. Sądząc z obecnie znanych szkieletów, w Europie pies szczekał 12 000 lat p.n.e. |
Z Cezarym Banasińskim, prezesem Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, rozmawia Hanna Fedorowicz
Krótka historia, silna pozycja
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Tegoroczny Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa.
CEZARY BANASIŃSKI: Bardzo mnie to cieszy. Pozycja Urzędu była budowana stopniowo. Powstał on 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały na niego kolejne zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, ochronę rynku przez zwalczanie nieuczciwej konkurencji oraz pomoc publiczną. Nadzorowanie pomocy publicznej jest stosunkowo najnowszym zadaniem.
Przez cały czas istnienia Urzędu dążono do umacniania jego pozycji, co jest zrozumiałe ze względu na jego orzeczniczą funkcję. Wydaje on decyzje w sprawach praktyk monopolistycznych, koncentracji przedsiębiorców, może także zakazać sprzedaży produktów niebezpiecznych dla życia i zdrowia konsumentów. Sprawuje także nadzór nad udzielaniem pomocy publicznej zgodnie z unormowaniami Unii Europejskiej. Tak więc historia Urzędu jest krótka, ale jego pozycja stosunkowo silna.
W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć. Mają one przejąć znaczną część uprawnień Komisji Europejskiej, która m.in. pełni funkcję organu antymonopolowego. Przewiduje się decentralizację jej uprawnień w zakresie prawa konkurencji.
Mamy tego świadomość. Przy czym należy wskazać przynajmniej dwa powody wzrostu pozycji Urzędu po wejściu Polski do Unii.
Po pierwsze - ze względu na wagę, jaką ma konkurencja w ramach jednolitego rynku opartego na swobodzie przepływu usług, kapitału, towarów i osób. Żadna z tych swobód nie może funkcjonować bez jednakowych zasad konkurencji, które pozwalają na rozwój konsolidacji jednolitego rynku.
Po drugie - w Unii zapowiadane są obecnie zmiany prawa konkurencji. W Białej Księdze z 1999 r. w sprawie modernizacji stosowania przepisów dotyczących praktyk monopolistycznych Komisja podniosła m.in. konieczność zwiększenia efektywności w stosowaniu wspólnotowych reguł konkurencji. Ma to być realizowane w drodze ograniczenia kompetencji Komisji do podejmowania działań z urzędu jedynie w sprawach mających charakter najpoważniejszych ograniczeń konkurencji, zwłaszcza zwalczania karteli na rynkach skoncentrowanych i świeżo zliberalizowanych, na których działają byli monopoliści. Jest to równoznaczne ze zdecentralizowaniem stosowania wspólnotowych reguł konkurencji na rzecz krajowych organów ochrony konkurencji. Równocześnie Komisja zaproponowała odejście od obecnego, scentralizowanego w gestii Komisji, systemu indywidualnych wyłączeń porozumień ograniczających konkurencję na rzecz systemu wyłączeń wpisanych do ustawodawstw państw członkowskich. Projekt ten spotkał się z aprobatą Parlamentu Europejskiego, Komitetu Gospodarczo-Społecznego i wszystkich państw członkowskich Unii. Oznacza to, że już wkrótce dojdzie do likwidacji dotychczasowego monopolu Komisji w tym zakresie i wzmocnienia organów antymonopolowych państw członkowskich.
Rangę Urzędu podkreślają również sędziowie sądu antymonopolowego. Ich zdaniem decyzje, jakie podejmuje ten Urząd, powinny podlegać wyłącznie kontroli sądowej.
Cieszy mnie stanowisko Sądu Antymonopolowego. Konieczność zachowania niezależnej pozycji Urzędu odnotowuje również tegoroczny Raport Okresowy. Niezależność tę gwarantować ma zarówno podporządkowanie Urzędu prezesowi Rady Ministrów, dzięki czemu wolny jest od wpływów koniunkturalnej polityki resortowej, jak i kadencyjność stanowiska prezesa Urzędu. Oba elementy są równie istotne i wzajemnie powiązane. Nawiasem mówiąc, kwestię niezależności Urzędu w strukturze administracji rządowej jako gwarancji skutecznej ochrony konkurencji podnosi się także w Raporcie OECD z maja tego roku. Trzeba jednak dodać, na co zwraca się zresztą uwagę w obu wspomnianych raportach, że materialną przesłanką niezależności Urzędu jest jego zdolność administracyjna, a zwłaszcza, co odnotowano również w raporcie OECD, jego możliwości finansowe.
W tzw. Strategy Paper - dokumencie, który zostanie rozpatrzony przez Radę Europejską w Leaken w połowie grudnia 2001 r. - Komisja Europejska zapowiedziała zdecydowane egzekwowanie zdolności administracyjnej instytucji, co traktuje jako konieczny element procesu integracji i zarazem warunek uczestnictwa w Unii.
Podejście takie jest w pełni zrozumiałe, jeśli Urząd ma skutecznie reagować na patologie rynku, gdy chodzi o konkurencję. Reagowanie na praktyki ograniczające konkurencję jest wyjątkowo trudne, wymaga w równym stopniu wiedzy prawniczej i ekonomicznej, i to w odniesieniu zarówno do konkretnej sytuacji, jak i stanu konkurencji na całym rynku. Stąd konieczność przyciągnięcia do Urzędu dobrej kadry, a tę trzeba odpowiednio opłacać, trzeba też prowadzić na bieżąco analizy ekonomiczne rynku w różnych sektorach, co wymaga znacznych nakładów finansowych.
A jak raport ocenia kreowanie polityki konsumenckiej przez Urząd? Unia przywiązuje do tego dużą wagę, jej regulacje w dziedzinie ochrony praw konsumentów są dość liczne.
Urząd przygotował praktycznie wszystkie akty prawne, których wymaga Unia, i proces harmonizacji prawa na tym etapie został zakończony. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba będzie podjąć nowych inicjatyw ze względu na zmieniające się dynamicznie acquis communautaire (dorobek wspólnotowy - przyp. red.). Komisja Europejska przyjęła w zeszłym miesiącu tzw. Zieloną Księgę uczciwych praktyk handlowych. Jej celem jest wywołanie szerokiej debaty nad poprawieniem funkcjonowania handlu między firmami a konsumentami na obszarze jednolitego rynku. Komisja poddała pod dyskusję dwie główne opcje dalszego rozwoju regulacji Unii w obszarze ochrony konsumentów. Pierwsza zakłada strategię bazującą na dalszej harmonizacji regulacji prawnych państw członkowskich chroniących konsumentów w poszczególnych dziedzinach gospodarki. Druga przewiduje uzupełnienie dotychczasowej tendencji ramową dyrektywą obejmującą praktyki handlowe. Zielona Księga oferuje przy tym wybór miedzy koncepcjami "uczciwych praktyk handlowych" a "wprowadzającymi w błąd i oszukańczych praktyk". Obie mają podstawy w istniejącym prawie Unii, jednak koncepcja uczciwych praktyk handlowych jest szersza, obejmuje bowiem zasadę dobrej wiary na etapie przed zawarciem umowy, chociażby przez ujawnienie istotnych informacji dla konsumenta. Przesłanie Zielonej Księgi jest jasne. Chodzi o przesunięcie punktu ciężkości z ochrony konsumentów traktowanej instrumentalnie na kreowanie skutecznej polityki ochrony konsumentów. Wpasowując się w ten nurt myślenia, Urząd przygotowuje projekt takiej polityki na najbliższe dwa lata, tj. do planowanej w 2004 r. akcesji Polski do Unii.
Czy w raporcie nie było żadnych krytycznych uwag? Dopiero od stycznia tego roku funkcjonuje u nas pomoc publiczna dla przedsiębiorców.
W sferze polityki antymonopolowej Komisja dość pozytywnie oceniła działalność Urzędu, zaleciła jednak, aby w związku ze znaczną liczbą rozpatrywanych spraw prowadzenie polityki nastawione było na jakość orzeczeń i jednocześnie uznanie za priorytetowe tych kwestii, które powodują największe zakłócenia konkurencji. Pozytywnie oceniono także regulację prawną dotyczącą pomocy publicznej. Zaznaczono jednak, że szybkie jej wprowadzenie nie przełożyło się na równie intensywne stosowanie prawa. Podkreślono wprawdzie niezależność Urzędu w nadzorze nad monitorowaniem pomocy publicznej, jednak zwrócono uwagę, że niektóre problemy, np. specjalne strefy ekonomiczne, nie zostały jeszcze rozwiązane.
Komisja podkreśliła konieczność zwiększenia kontroli wszystkich środków pomocy, nie tylko w ramach specjalnych stref ekonomicznych, ale także w wypadku tzw. sektorów wrażliwych (stalowy, motoryzacyjny). Problem specjalnych stref ekonomicznych jest jednym z przedmiotów polskiego stanowiska negocjacyjnego i wymaga uzgodnień z rządem. | Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję.
CEZARY BANASIŃSKI: Pozycja była budowana stopniowo. Powstał 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały kolejne zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, zwalczanie nieuczciwej konkurencji oraz pomoc publiczną.
Wydaje decyzje w sprawach praktyk monopolistycznych, koncentracji przedsiębiorców.
dwa powody wzrostu pozycji Urzędu po wejściu Polski do Unii.
Po pierwsze - ze względu na wagę, jaką ma konkurencja w ramach jednolitego rynku opartego na swobodzie przepływu usług, kapitału, towarów i osób.
Po drugie - w Unii zapowiadane są obecnie zmiany prawa konkurencji. Komisja podniosła m.in. konieczność zwiększenia efektywności w stosowaniu wspólnotowych reguł konkurencji. wkrótce dojdzie do wzmocnienia organów antymonopolowych państw członkowskich.
Rangę Urzędu podkreślają również sędziowie sądu antymonopolowego.
materialną przesłanką niezależności Urzędu jest jego zdolność administracyjna, jego możliwości finansowe.
Reagowanie na praktyki ograniczające konkurencję jest wyjątkowo trudne, wymaga wiedzy prawniczej i ekonomiczne.
jak ocenia kreowanie polityki konsumenckiej przez Urząd?
Urząd przygotował akty prawne, których wymaga Unia, trzeba będzie podjąć nowych inicjatyw. Komisja Europejska przyjęła w zeszłym miesiącu tzw. Zieloną Księgę uczciwych praktyk handlowych.
nie było żadnych krytycznych uwag?
Komisja zaleciła, aby prowadzenie polityki nastawione było na jakość orzeczeń i uznanie za priorytetowe kwestii, które powodują największe zakłócenia konkurencji. zwrócono uwagę, że niektóre problemy, np. specjalne strefy ekonomiczne, nie zostały jeszcze rozwiązane. |
PFRON
Na upadku Polisy stracą inwalidzi
Polisa ostatniego frajera
Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. Od 1995 roku kolejnych czterech prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Za skandal z Polisą nikt nie poniósł odpowiedzialności.
W akcje Polisy Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. PFRON dwukrotnie otrzymał dywidendę: ok. 93 tysiące zł w 1996 roku i 210 tysięcy zł w 1997 roku, stracił jednak niemal cały zaangażowany kapitał.
- Powtórzono numer z Agrobankiem, tylko na mniejszą skalę - mówi długoletni pracownik PFRON. - W Agrobanku utopiliśmy 24 miliony złotych i pieniądze te wypłynęły do osób prywatnych w postaci nietrafionych kredytów. Tu schemat był podobny. Polisa cały zysk przeznaczała na dywidendę zamiast inwestować.
W 1995 roku wybuchł skandal, gdy okazało się, że akcje Polisy po preferencyjnej cenie kupili byli prominentni działacze PZPR oraz Jolanta Kwaśniewska i Maria Oleksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zapowiadał wówczas, że państwo wycofa swoje kapitały z Polisy. Tymczasem akcje Polisy sprzedała jedynie Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Pozostałe państwowe agendy: Agencja Rozwoju Gospodarczego (kupiła akcje po 7,20 zł) i PFRON nie mogły się z nimi rozstać, choć już w 1996 roku Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że inwestowanie państwowych pieniędzy w Polisę było niegospodarne, niecelowe i bardzo ryzykowne. Analitycy giełdowi zwracali uwagę, że przy pozyskiwaniu kapitału Polisa stosuje metodę przypominającą łańcuszek świętego Antoniego, zwaną również strategią "ostatniego frajera". Polegała ona na ciągłym emitowaniu nowych serii akcji - nowi akcjonariusze utrzymywali starych. W gronie "frajerów" znalazł się m.in. PFRON.
Czy na inwestycji w papiery Polisy PFRON mógł kiedykolwiek zarobić? Nie, gdyż akcje kupiono za drogo. Można je było jednak korzystnie sprzedać na wiosnę 1997 roku, gdy Polisa miała na giełdzie swoje pięć minut. 5 maja 1997 roku, po miesiącu nieustannego wzrostu, kurs wynosił 9 złotych 40 groszy. Później zaczął gwałtownie spadać.
W ciągu rekordowego tygodnia przeszło z rąk do rąk zaledwie 357 tysięcy akcji Polisy (niewiele wobec 600 tysięcy pozostających w dyspozycji Funduszu). Aby nie doprowadzić do załamania kursu, PFRON mógł sprzedawać akcje małymi transzami. Mógł, ale nie chciał.
- Zamówiłem w firmie zewnętrznej ekspertyzę dotyczącą ewentualnej sprzedaży akcji Polisy - mówi poseł SLD Roman Sroczyński, prezes PFRON w latach 1996-1997. - Opinia była taka, żeby poczekać na wybory, które spowodują ożywienie na giełdzie. Potraktowałem tę sugestię poważnie. Obawiałem się, że jeśli ceny pójdą w górę, pojawią się zarzuty, że sprzedałem akcje za tanio.
W 1997 roku Roman Sroczyński zasiadał w radzie nadzorczej Polisy i za udział w posiedzeniach otrzymywał wynagrodzenie. Złożył rezygnację, gdy został posłem. Jego poprzednik, Karol Świątkowski (który zadecydował o kupnie akcji) wyjaśniał, że PFRON chciał mieć prawo głosu w radzie nadzorczej jakiejś firmy ubezpieczeniowej, a oferta Polisy była najlepsza. Polisa miała ubezpieczać pożyczki udzielane zakładom pracy chronionej oraz kredyty dla inwalidów na zakup samochodów.
"Są głosy, że Fundusz powinien bieżące nadwyżki biernie trzymać na rachunku NBP. Stanowczo sprzeciwiam się temu. To właśnie byłaby niegospodarność. Nieobracanie tymi pieniędzmi oznaczałoby utratę korzyści. Wolnymi środkami publicznymi trzeba zarządzać aktywnie, ale nie narażając ich na ryzyko nieudanej inwestycji" - napisał Roman Sroczyński w oświadczeniu opublikowanym w listopadzie 1996 roku na łamach "Gazety Wyborczej". Dziś jest jednak zdania, że PFRON nie powinien prowadzić działalności gospodarczej.
Ciszej nad tą trumną
Włodzimierz Dobrowolski, który w grudniu 1997 objął stanowisko prezesa PFRON, nie miał szans na sprzedanie akcji Polisy po cenie zbliżonej do ceny zakupu. Mógł jednak odzyskać połowę kapitału. W 1998 roku było już wiadomo, że Polisa ma poważne kłopoty.
- Liczyłem na to, że Kredyt Bank wejdzie do Polisy jako inwestor strategiczny i akcje pójdą w górę - tłumaczy Włodzimierz Dobrowolski. - Gdybym je sprzedał po 4 złote, zostałbym oskarżony o niegospodarność. Udało mi się sprzedać udziały w dziesięciu spółkach, które uzyskaliśmy w drodze konwersji zadłużenia.
Waldemar Flugel, który zastąpił Dobrowolskiego w lipcu 1999 roku, mógł sprzedać akcje Polisy po 3 złote, ale również nie podjął takiej próby. Obecnie PFRON traktuje temat Polisy jako tabu w myśl zasady "ciszej nad tą trumną". Rzecznik prasowy Krzysztof Perkowski, odsyła po informacje do Elżbiety Supy, dyrektor Wydziału Finansowego PFRON, która konsekwentnie odmawia rozmowy z "Rzeczpospolitą". Pytania, które wysłaliśmy faksem 27 października, do dziś pozostały bez odpowiedzi. Nie dowiedzieliśmy się, co PFRON ma zamiar zrobić z akcjami Polisy i czy istnieją jakiekolwiek porozumienia dotyczące ubezpieczania osób niepełnosprawnych, wiążące Fundusz z tą firmą.
W 1995 roku PFRON podpisał z Polisą porozumienie o współpracy. Planowano utworzenie grupy kapitałowej ubezpieczającej m.in. zakłady pracy chronionej. PFRON zlecił spółce Biuro Informacji Bankowej (BIB) przygotowanie, kosztem ponad 100 tysięcy złotych, wniosku o licencję dla towarzystwa ubezpieczeniowego.
- Opracowaliśmy wniosek o utworzenie towarzystwa ubezpieczeniowego z przewagą kapitału PFRON, ale bez udziału Polisy - zapewnia Ryszard Maluta, wiceprezes Biura Informacji Bankowej.
Czy decydował Świątkowski
W 1995 roku wartość rynkową swoich akcji, nie notowanych wówczas na giełdzie, Polisa szacowała na 20,67 zł za sztukę. Ówczesny prezes PFRON, Karol Świątkowski, utrzymywał, że kupowanie akcji po 8 złotych to znakomity interes. PFRON nie przeprowadził własnej kalkulacji wartości akcji i przyjął za dobrą monetę znacznie zawyżone prognozy zysku.
Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". Na zakup akcji Polisy zgodziła się rada nadzorcza Funduszu, której przewodniczył wiceminister pracy w rządzie Józefa Oleksego, Adam Gwara (PSL). Ministrem pracy był wówczas Leszek Miller.
- W 1995 roku wydawało się nam, że jest to transakcja opłacalna i tak z pewnością było - mówi Adam Gwara. - Tak przynajmniej wynikało z dokumentów, które przedstawił nam zarząd. Nie mieliśmy powodów nie ufać zarządowi. Fundusz dysponował wówczas bardzo dużą nadwyżką, którą trzeba było jakoś zagospodarować.
Nadwyżkę bilansową - 136 mln złotych - wykreowano sztucznie. PFRON znacznie ograniczył pomoc dla zakładów pracy chronionej, argumentując, że nie ma na to pieniędzy. Iwona Czekałowska, w 1995 roku dyrektor Wydziału Prezydialnego PFRON, w liście do ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni (gabinet Józefa Oleksego) wyjaśniała, że wybierając Polisę, Fundusz kierował się jej bardzo dobrymi wynikami finansowymi oraz ekspertyzami "wybitnych znawców rynku ubezpieczeniowego". Do dziś owi wybitni eksperci pozostają anonimowi, ich analiz nie udostępniono nawet kontrolerom NIK.
W sierpniu 1996 roku Iwona Czekałowska została prezesem Normiko Holding, spółki założonej przez PFRON. Po kontroli w Normiko, w marcu 1998 r., NIK skierowała do prokuratury doniesienie, w którym jest mowa o 11 przestępstwach i stratach spółki przewyższających 2,5 mln zł.
Potrzebna nowelizacja
PFRON posiada udziały i akcje w co najmniej stu podmiotach gospodarczych. Najczęściej są to udziały niewielkiej wartości, ale zdarzają się również większe pakiety, np. 21 111 akcji Polifarbu Cieszyn SA warte jest ponad 118 tysięcy złotych. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Gdyby Sejm zaakceptował rządowy projekt nowelizacji ustawy, PFRON musiałby zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku.
Leszek Kraskowski, Mariusz Przybylski | Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. Od 1995 roku kolejnych czterech prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Za skandal z Polisą nikt nie poniósł odpowiedzialności.W akcje Polisy Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. PFRON dwukrotnie otrzymał dywidendę: ok. 93 tysiące zł w 1996 roku i 210 tysięcy zł w 1997 roku, stracił jednak niemal cały zaangażowany kapitał. W 1995 roku wartość rynkową swoich akcji, nie notowanych wówczas na giełdzie, Polisa szacowała na 20,67 zł za sztukę. Ówczesny prezes PFRON, Karol Świątkowski, utrzymywał, że kupowanie akcji po 8 złotych to znakomity interes. PFRON nie przeprowadził własnej kalkulacji wartości akcji i przyjął za dobrą monetę znacznie zawyżone prognozy zysku.Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". PFRON posiada udziały i akcje w co najmniej stu podmiotach gospodarczych. Najczęściej są to udziały niewielkiej wartości, ale zdarzają się również większe pakiety. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Gdyby Sejm zaakceptował rządowy projekt nowelizacji ustawy, PFRON musiałby zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku. |
RYNEK PRACY
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne
Dożywocie z bezrobociem
ALEKSANDRA FANDREJEWSKA
Rozmowy z byłymi pracownikami pegeerów bywają podobne. - Mogę wszystko robić - zapewnia bezrobotny. - Prowadzi pan samochód? - Nie. - Jaki ma pan wyuczony zawód? - Nie mam. - To co pan umie robić? - Wszystko - odpowiada niewzruszenie i jest tego pewien, w pegeerze był od wszystkiego, bo tak się pracowało: w polu, w oborze i dookoła obejścia.
W niektórych gminach województwa koszalińskiego bez pracy jest oficjalnie co trzeci mieszkaniec. "Oficjalnie" dlatego, że specjaliści szacują, iż w wielu indywidualnych gospodarstwach rolnych istnieje utajone bezrobocie. Pracą na roli zajmuje się cała rodzina, choć nie jest to potrzebne. Dorosłe dzieci nie wyjeżdżają z domu, bo nie znajdują zatrudnienia. Chyba że za zachodnią granicą. W Niemczech pracują w gospodarstwach rolnych jako sezonowi robotnicy. Jedni jadą dzięki informacjom uzyskanym "pocztą pantoflową" - tych jest więcej. Inni korzystają z legalnego zatrudnienia, w którym pośredniczy Wojewódzki Urząd Pracy. Są wsie (szczególnie na południu i w środku Koszalińskiego), w których na kilkadziesiąt, kilkaset dorosłych mieszkańców stałą pracę ma kilkanaście osób.
"Bezrobotni na wsi to ludzie o zawodach rolniczych (dojarz, traktorzysta), których charakteryzuje bardzo niski poziom wykształcenia i kwalifikacji zawodowych - około 80 procent bezrobotnych ma wykształcenie zawodowe lub podstawowe, nawet niepełne podstawowe. Charakteryzuje ich bardzo niski poziom aktywności zawodowej, brak chęci do zmiany kwalifikacji, niechęć do szkoleń i przekwalifikowania" - napisali koszalińscy eksperci. Przygotowali wnioski dotyczące bezrobocia na wsiach w województwie. Na początku kwietnia przy "koszalińskim okrągłym stole" po raz drugi spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz kilkudziesięciu ekspertów. Dyskutowali "w sprawie ograniczenia i łagodzenia skutków bezrobocia".
- Oczekuję odpowiedzi na trzy pytania: w jakim kierunku iść, z kim współpracować oraz kogo uznać za mało angażującego się, a kto jest lokomotywą w przeciwdziałaniu bezrobociu - rozpoczął Jerzy Mokrzycki, wojewoda koszaliński.
Zapisano 59 wniosków, przez pięć miesięcy (od listopada) formułowano je w grupach roboczych.
Koszalińskie jest na jedenastym, dwunastym miejscu pod względem liczby bezrobotnych. Znacznie wyżej usytuowało się w rankingu stopy bezrobocia - na trzecim miejscu ze stopą bezrobocia ponad 24 procent.
Zarejestrowanych jest około 54 tysięcy bezrobotnych. Pięćdziesiąt dwa tysiące ma etaty w różnych przedsiębiorstwach, a ponad 90 tysięcy mieszkańców pobiera emerytury i renty. Średnie zarobki są o około 18 procent niższe od przeciętnych w kraju. Kilkanaście tysięcy mieszkańców nadmorskich miejscowości "zarabia na turystach". Dochód, jaki uzyskują w czerwcu - sierpniu, musi im wystarczyć na cały rok.
Co trzeci bezrobotny nie pracuje dłużej niż rok. - Cztery lata temu co drugi bezrobotny nie był zatrudniony przez ponad 12 miesięcy - tłumaczy Bronisław Janik, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy.
Rynek pracy w rejonach, w których przez czterdzieści, trzydzieści lat państwowe gospodarstwa rolne były jedynymi przedsiębiorstwami, jest podobny w całym kraju. Większość byłych pracowników ma niskie kwalifikacje, przyzwyczajona jest do pracy nakładczej. We wsiach nie ma rozwiniętych usług, zamiera handel i działalność gospodarcza. Część ziemi leży odłogiem. Niewielu byłych pracowników PGR dzierżawi gospodarstwa rolne. W Koszalińskiem jest ich dosłownie kilkoro. W Wojewódzkim Urzędzie Pracy wymieniają bezbłędnie z pamięci nazwiska i adresy dwóch rodzin. W województwie ponad 30 procent gruntów ornych to odłogi i ugory.
Mieszkańcy wsi stanowią ponad 45 procent wszystkich bezrobotnych. Od czterech lat rejony Koszalińskiego zaliczane są do szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem strukturalnym.
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne. Pełnią bardziej funkcję socjalną, niż pomagają znaleźć stałe miejsce pracy: - Są niewystarczające - poprawia Anna Truszkowska z Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej.
Koszalińskie zaliczone jest do regionów zagrożonych szczególnie wysokim bezrobociem strukturalnym od czasu skonstruowania listy: - Wszędzie tam, gdzie była wysoka stopa bezrobocia, ale istniał przemysł, spadło ono wyraźnie - tłumaczy Anna Truszkowska. - Nie dzieje się tak w regionach, w których do początku lat dziewięćdziesiątych jedynymi przedsiębiorstwami były pegeery i spółdzielnie kółek rolniczych. Tam, tak jest w Koszalińskiem, bezrobocie zahamowano.
W ciągu czterech lat liczba ludzi bez pracy zmalała o blisko 18 tysięcy. Mimo to województwo nadal znajduje się na czele rankingu stopy bezrobocia.
Na rynku pracy operuje się pojęciem "stopa bezrobocia": stosunku osób zarejestrowanych w pośredniakach do wszystkich aktywnych zawodowo. Nie w pełni odzwierciedla to faktyczną liczbę bezrobotnych: - Potocznie mówimy, że najwięcej bezrobotnych jest w Koszalińskiem, Słupskiem, Suwalskiem i Wałbrzyskiem. Tam jest najwyższa stopa bezrobocia. Najwięcej jednak bezrobotnych jest gdzie indziej, na południu kraju, na przykład w Katowickiem - powiedział Marek Góra, ekspert współpracujący z Instytutem Spraw Publicznych, wicedyrektor biura pełnomocnika rządu do sprawy reformy zabezpieczenia społecznego.
Wiceminister Maciej Manicki przyznał, że korzystanie z pojęcia "stopa bezrobocia" nie odpowiada rzeczywistej liczbie ludzi bez pracy. Odzwierciedla natomiast faktyczne problemy zatrudnieniowe: - Jeśli w Warszawie bez pracy jest około 5 procent mieszkańców, to jest ich prawie tyle samo co w Koszalińskiem. Ale za to jakże więcej mają możliwości znalezienia pracy, ilu w mieście istnieje pracodawców, a ilu na terenach po pegeerach? Nie można tych liczb i zjawisk ze sobą porównywać.
Większość uczestników "koszalińskiego okrągłego stołu" utwierdzała Jerzego Mokrzyckiego w przekonaniu, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystyka i usługi. Innego zdania był tylko Waldemar Łukiewski, wójt Tychowa: - Przemysł, przemysł i jeszcze raz przemysł może postawić województwo na nogi. Tylko on może stworzyć szybko stałe miejsca pracy. Rolnictwo i turystyka nam tego nie zapewnią. Potrzebujemy specjalnego programu rządowego, takiego jak w latach 1950 - 1980. Ówczesny rozwój zawdzięczaliśmy jedynie odpowiedniej polityce państwa, któremu zależało na zagospodarowaniu ziem odzyskanych. Naszych problemów nie rozwiążemy środkami lokalnymi - motywował wójt, prawnik, niegdyś naczelnik gminy.
Jego gmina wytypowana została (zabiegali o to) do specjalnego pilotażowego (w każdym województwie jedna "rolnicza gmina") programu przeciwdziałania bezrobociu na wsi, który działa pod auspicjami Ministerstwa Rolnictwa: - Rada Ministrów nie zdecydowała się, by programowi nadać rządową rangę - żałuje Waldemar Łukiewski. W gminie bez pracy jest co trzeci dorosły mieszkaniec. Waldemar Łukiewski jest nie tylko szefem gminnego samorządu, jest menedżerem na miarę potrzeb gminy. Dąży do stworzenia trzystu stałych miejsc pracy. Obecnie zatrudnienie znalazło już 230 osób. W Tychowie istnieje nowoczesna przetwórnia mleka, wytwórnia serów oraz zainwestowała firma przetwórstwa ryb. Trzecie nowe przedsiębiorstwo istnieje w miejscowości Doble - "Polfish" z niemieckim inwestorem.
Wójt prowadzi bogatą korespondencję z różnymi pracodawcami. Zachęca do inwestowania. Gmina zapewnia odpowiednią infrastrukturę komunalną - w tym roku chcą zbudować nową oczyszczalnię ścieków i wspólnie z Telekomunikacją rozbudować linię telefoniczną. Skorzysta z tego trzystu nowych abonentów w gminie. Gotowa jest kanalizacja sanitarna, muszą jeszcze w całej gminie zainstalować gaz. Korzystają przede wszystkim ze wsparcia z wojewódzkiej Agencji Restrukturyzacji.
W innych gminach (Borne Sulimowo, Białogard, Kołobrzeg, Świdwin, Szczecinek, Drawsko Pomorskie) rejonowe urzędy pracy stworzyły i realizują programy specjalne przeciwdziałania bezrobociu. Rada Gminy Świdwin postulowała na spotkaniu "okrągłego stołu" zrezygnowanie z wymagania od bezrobotnych, by pracowali co najmniej 365 dni w ciągu 18 miesięcy, zanim uzyskają zasiłek.
W ubiegłym roku w Koszalińskiem zaproponowano około 24 tysięcy miejsc pracy. Dziesięć tysięcy propozycji dotyczyło zatrudnienia tymczasowego, interwencyjnego (wspomaganego z pieniędzy publicznych, z Funduszu Pracy). Przy pracach interwencyjnych zatrudniono 6700 osób, przy robotach publicznych pracowało 3370 osób. Ponad 450 bezrobotnym udzielono pożyczek z Funduszu Pracy, by mogli rozpocząć działalność gospodarczą.
W Koszalińskiem przeszkolono 2800 bezrobotnych.
Tej wiosny około dwóch tysięcy bezrobotnych z Koszalińskiego i sąsiedniego Słupskiego będzie sadziło lasy.
- Jeśli nie ma inwestorów, nowych pracodawców, to organizujemy prace interwencyjne i roboty publiczne - tłumaczy Bronisław Janik. Zwykle po ich zakończeniu zaledwie kilka procent zatrudnionych uzyskuje stałe zatrudnienie, jednak te formy "wspierania bezrobotnych" są ważne też z innych powodów. W gminach powoli powstaje infrastruktura: - Potencjalnego pracodawcę interesuje przede wszystkim, czy jest oczyszczalnia ścieków, kanalizacja i jakie jest połączenie ze światem - twierdzi Waldemar Łukiewski.
Przedsiębiorcy z lekkim uśmiechem słuchają o ulgach podatkowych, jakie mogą zaproponować samorządy gminne. Rozpatrują je przy lokalizacji inwestycji w dalekiej kolejności.
Na kwietniowym spotkaniu w sprawie bezrobocia w Koszalinie zastanawiano się nad stworzeniem wokół miasta specjalnej strefy ekonomicznej, tak jak w Łodzi czy Wałbrzychu. Uważają, że zwolnienia i ulgi z podatku dochodowego, jakie rząd zaproponował dla specjalnych stref, są zachętą dla przedsiębiorców.
Byli także zgodni co do tego, że słusznie koszaliński kurator Stanisław Polańczyk dba o rozwój szkół ogólnokształcących. - Coraz więcej młodzieży powinno się uczyć w liceach, jak najmniej w szkołach zawodowych. Ludzie po ogólniakach są bardziej podatni na przekwalifikowanie - potwierdzali mówcy. Narzekali na stopień zagmatwania przepisów. Postulowali poprawę "niezrozumiałego, nieczytelnego, nierzadko zbyt rygorystycznego" prawa. Proponowali, by całe województwo objąć siecią ośrodków informacji biznesowej, a w każdym urzędzie gminy zatrudnić specjalistę do spraw przedsiębiorczości, który początkującym przedsiębiorcom powie, gdzie i co mają załatwić, pomoże w sporządzeniu biznesplanów, wypełni wniosek do agend Unii Europejskiej. Radzili tworzyć instytucje poręczeń kredytowych, które pozwolą przedsiębiorcom i rolnikom zaciągać pożyczki na rozwój firm i gospodarstw rolnych.
Wicewojewoda koszaliński Bolesław Kilian podpowiadał szefowi: - Za dużo kopania rowów i układania chodników. Inwestujmy. A niektóre zakłady adoptujmy... Na czym owa adopcja zakładów miałaby polegać, tego wicewojewoda nie wyjaśnił. Proponowano, by nie znikały rzemieślnicze profesje garncarzy i kowali artystycznych. - Tylko komu mieliby sprzedawać swoje wyroby? - zapytał ktoś scenicznym szeptem.
Uznano, iż sojusznikami wojewody powinny być samorządy gospodarcze (Koszalińska Izba Przemysłowo-Handlowa, Koszalińska Izba Rolna, cechy rzemiosł różnych, związki kupców). One mogą zadbać o dostęp przedsiębiorców do doradztwa finansowego i podatkowego. Z nimi można tworzyć plany i programy szkoleń tak dla przedsiębiorców, jak i bezrobotnych, których firmy mogłyby zatrudnić. Mogłyby organizować cykliczne spotkania z przedstawicielami urzędów skarbowych, ZUS, Inspekcji Pracy. Wreszcie - razem z samorządami - można pokusić się o organizację lokalnych wystaw i targów, wydawanie katalogów, informatorów i folderów promujących miasta i produkty w nich wytwarzane.
I choć w Koszalinie zastanawiano się nad lokalnymi rozwiązaniami, rozmówcy zwrócili uwagę, że 45-procentowa składka na ZUS powoduje zawyżanie kosztów pracy. Niektórzy chcieliby, aby zakład pracy nie musiał płacić wynagrodzenia pracownikom przez pierwszych 35 dni choroby. Za niski jest dodatek szkoleniowy dla bezrobotnych i stypendium dla absolwentów na stażu pracy.
Bezrobotni niechętnie zmieniają miejsce zamieszkania i przyzwyczajenia.
W ostatnich latach synonimem biedy jest robienie zakupów "na kredyt", wpisywanie długów do specjalnego sklepowego zeszytu. Sprzedawczyni w Tychowie na pytanie, czy kredytuje zakupy, odpowiedziała: - Oczywiście, każdy kiedyś musi kupić pół litra.
Niewielkim zainteresowaniem (i to w całym kraju) cieszy się propozycja, by osoby bez pracy zamieszkałe w rejonach szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem szukały zatrudnienia poza domem. Mogą wtedy otrzymać zwrot kosztu mieszkania w nowym miejscu. Wiceminister Maciej Manicki zastanawia się, dlaczego organizacje pozarządowe nie wykorzystują możliwości zapisanej w ostatniej noweli ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu: nie organizują robót publicznych!?
Według Marka Góry tylko co trzeci, co czwarty bezrobotny szuka pracy. Jeden z wójtów w Koszalińskiem prosił, by nie ujawniać jego poglądów. Dla części bezrobotnych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. Przyzwyczaili się, że otrzymają zasiłek z urzędu pracy, potem wesprze ich pomoc socjalna, potem przez jakiś czas popracują (legalnie lub nie) i znowu zasiłek. Opowiedział o tym, jak jednemu mieszkańcowi popegeerowskiej wsi, który wydzierżawił ziemię, ktoś podpalił zboże na polu. Ów dzierżawca skarżył się, że najprawdopodobniej zrobili to sąsiedzi.
Andrzej Piłat, prezes Krajowego Urzędu Pracy, spuentował plenarną dyskusję w Koszalinie: - Pytał mnie kiedyś jeden dziennikarz: Panie Piłat, za ile lat chcecie zlikwidować bezrobocie? Nigdy, bo zlikwidować bezrobocie to znaczy zlikwidować ten ustrój - odpowiedziałem.
współpraca Jolanta Stempowska - "Głos Pomorza" | Przedstawiciele administracji samorządowej i inni zainteresowani zasiedli przy "koszalińskim okrągłym stole", żeby dyskutować o ograniczeniu skutków bezrobocia. Koszalińskie zostało uznane za szczególnie zagrożone bezrobociem związanym z przeszłą dominacją pegeerów. Uczestnicy spotkania przekonywali do rozwoju rolnictwa, przetwórstwa, turystyki i usług. Zaznaczono, że urzędy pracy starają się wspierać bezrobotnych. Rozmawiano o stworzeniu specjalnej strefy ekonomicznej. Postulowano poprawę prawa oraz utworzenie ośrodków informacji biznesowej. Uznano, iż sojusznikami wojewody powinny być samorządy gospodarcze. Zwrócono uwagę, że dla niektórych bycie bezrobotnych jest stylem życia. Prezes Krajowego Urzędu Pracy, spuentował dyskusję, mówiąc że zlikwidowanie bezrobocia oznaczałoby zlikwidowanie tego ustroju. |
POLSKA - UNIA
Tam, gdzie ziemia jest częścią obrotu kapitałem, nie ma możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie
Anachroniczna walka o ziemię
RYS. TOMASZ NIEWIADOMSKI
KLAUS BACHMANN
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy o obrocie nieruchomościami.
Ustawa jest nieprecyzyjna. Dacze na terenach odrolnionych nie są bowiem objęte wnioskiem. Również niewiele wyjaśnia twierdzenie, że w polskim wniosku chodzi o dalsze obowiązywanie obecnej ustawy o sprzedaży nieruchomości obcokrajowcom po przystąpieniu do UE. Pojęcie "inwestycja", zasadnicze dla wniosku o okres przejściowy, w ogóle nie pojawia się w ustawie. Niejasne jest też, jaka część ustawy miałaby obowiązywać jeszcze przez pięć lat, a jaka część przez osiemnaście lat.
Nieracjonalne ograniczenia
Ustawa w obecnym brzmieniu i tak nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ znacznie odbiega od zasad stosowanych przez inne kraje UE, które w przeszłości uzyskały okresy przejściowe. Podczas gdy w Austrii i Danii ograniczenia w obrocie nieruchomościami są regionalnie regulowane, polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. W ten sposób tymi samymi ograniczeniami objęte są tereny upadłych pegeerów, gdzie napływ kapitału z zewnątrz mógłby rozwiązać problem strukturalnego bezrobocia, i wysoce atrakcyjne działki nad Bałtykiem, gdzie zbyt duży napływ kupców grozi wzrostem cen, wyparciem miejscowych mieszkańców i ekologicznymi problemami.
Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej, rozróżnia ich co prawda według statusu prawnego (czy mają kartę stałego pobytu), ale nie według stałego miejsca zamieszkania. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej, które Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał już kilka lat temu w przypadku Grecji za niezgodne z prawem europejskim. To wszystko jednak przesłania fakt, że cel, do którego zmierza polski rząd, da się łatwiej osiągnąć bez okresu przejściowego, poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy regulującej obrót nieruchomościami. Byłoby to skuteczniejsze, zgodne z prawem europejskim i znacznie bardziej strawne dla negocjatorów "piętnastki".
Jeżeli nie przez drzwi, to przez okno
Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości - tak samo jak obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom nie zapobiegła wzrostowi cen gruntów. Wzrost cen nie zależy bowiem od tego, czy bogaci kupcy będą kupować legalnie lub nielegalnie, lecz od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Załóżmy, że polskiemu rządowi uda się przeforsować swój wniosek o okres przejściowy i że obejmie on też działki rekreacyjne i dacze. Wtedy zachodnia firma nie mogłaby bez zezwolenia kupić dużej działki rolnej na Mazurach.
Ale polska firma mogłaby całkiem legalnie kupić na przykład dwieście tysięcy hektarów, a potem wypuścić akcje na giełdzie w Londynie, gdzie również całkiem legalnie może je objąć w stu procentach zagraniczny inwestor. Bez zezwolenia, ponieważ polskie prawo po przystąpieniu do UE nie może zakazać notowania akcji polskiej firmy na zagranicznej giełdzie, a brytyjskie prawo nie zakazuje przejęcia notowanej tam firmy przez kapitał zagraniczny. Zresztą byłoby to bardzo zabawne, gdyby na przykład niemiecka firma chcąca kupić akcje notowane na londyńskiej giełdzie musiała najpierw uzyskać zezwolenie na nabycie ziemi od polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Nie broni, lecz szkodzi
Widać jak na dłoni, że obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom pochodzi z zupełnie innej epoki. Jak w świetle tej ustawy wygląda na przykład transakcja giełdowa, podczas której większość akcji firmy posiadającej ziemię w Polsce znajdzie się przez dwie godziny w rękach zagranicznego inwestora? Czy giełda zawiesza wtedy obrót na miesiąc, aby nowy inwestor mógł uzyskać odpowiednie zezwolenie? Czy MSWiA zamierza też blokować internetowy handel papierami wartościowymi, aby za każdym razem, kiedy rozproszeni akcjonariusze uczestniczący na przykład w przetargu internetowym przypadkiem - i być może wcale o tym nie wiedząc - nabywają razem więcej niż 50 procent kapitału polskiej firmy posiadającej nieruchomości?
Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Obecnie MSWiA jest jeszcze w stanie opracować wnioski o zezwolenie na nabycie gruntów. Jeśli jednak Polska stanie się bardzo atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo wielkim hamulcem tych inwestycji. Więcej, jeżeli Polska będzie objęta wszystkimi dotacjami Wspólnej Polityki Rolnej i opłacalność rolnictwa znacznie wzrośnie (o co zabiega polski rząd) - to i polskie grunty orne staną się atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych, przyspieszy to koncentrację gruntów, a bezrobotni na wsi znajdą nowe miejsca pracy, ponieważ wieś będzie miała większą siłę nabywczą. Jeżeli UE pozbawi polskich rolników dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej, to nie będzie powodu, dla którego zagraniczni inwestorzy mieliby tu kupować więcej niż dotychczas.
Nieruchomości rolne i nierolne
Mimo wszystko istnieje jednak parę powodów, dla których utrzymanie pewnej kontroli nad obrotem nieruchomości może być korzystne. Restrukturyzacji rolnictwa będzie towarzyszyć komasacja gruntów. Nagły wzrost cen może ją utrudnić, szczególnie wtedy, kiedy transakcje nieruchomościami nierolnymi będą silnie wpływały na poziom cen nieruchomości rolnych. Jeżeli w ramach komasacji gruntów rolnik chciałby objąć dodatkową działkę, a tuż przedtem wieść o usytuowaniu supermarketu w okolicach spowodowałaby nagły wzrost cen, to ów rolnik musiałby dużo dopłacić lub zdecydować się na mniejszą działkę. Można tego uniknąć, oddzielając rynek ziemi rolnej od ziemi nierolnej. Jeżeli Polska przejmie acquis communitaire z zakresu Wspólnej Polityki Rolnej, to bardzo trudno będzie nierolnikom kupić ziemię rolną w celach spekulacyjnych. Wtedy też wzrost cen ziemi odrolnionej nie będzie już tak wpływać na poziom cen gruntów ornych jak dziś.
Pochodzenie i popyt na ziemię
Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Są one wywołane nagłym wzrostem popytu na ziemię - obojętnie, czy stoją za tym niemieccy, angielscy, czy polscy klienci. Dlatego też nie ma sensu, aby z przyczyn ekonomicznych ograniczyć obrót nieruchomościami według obywatelstwa potencjalnego nabywcy. Stosowanie "klucza obywatelskiego" ma sens, ale w innych przypadkach.
Duży napływ obcokrajowców może stanowić problem społeczny, zwłaszcza na obszarach, na których ludność polska żyje dopiero od 1945 i ma - co łatwo udowodnić za pomocą badań socjologicznych - słabe poczucie zakorzenienia. Jest to sytuacja, która ani w Alzacji, ani na Majorce, ani na pograniczu niemiecko-duńskim nie ma miejsca i która może usprawiedliwić wyjątkowe rozwiązania. Jest to uzasadnienie przekonujące na terenach zachodnich, natomiast nie ma powodu, aby z tej przyczyny domagać się szczególnego traktowania na przykład Podlasia, Podkarpacia lub Gór Świętokrzyskich. Ograniczenia w nabywaniu gruntów nie muszą też stanowić bariery w osiedlaniu się większej liczby obcokrajowców na jakimś szczególnie atrakcyjnym terenie - mogą oni tam po prostu wynająć mieszkania, w wyniku czego wzrastają najpierw czynsze, a potem ceny nieruchomości, a temu ani obecna ustawa, ani jakikolwiek okres przejściowy nie zapobiegną.
Limity wzrostu cen
Podstawowym problemem w negocjacjach z UE nie jest więc, jak bronić się przed wykupem nieruchomości przez obcokrajowców. Nawet nie wstępując do UE, Polska nie mogłaby się przed tym skutecznie chronić. Musiałaby zamknąć się, wprowadzić samowystarczalność gospodarczą, wyłączyć się z międzynarodowego podziału pracy, znieść obrót giełdowy i zakazać używania Internetu. Podstawowym problemem jest natomiast, jak bronić się przed niektórymi negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE.
Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego, jaki zresztą polscy negocjatorzy sami zaproponowali w związku z okresami przejściowymi dotyczącymi ochrony środowiska. Mogłoby to wyglądać tak: Polska i UE ustalają pewne limity wzrostu cen na danym terenie (na przykład w powiatach). Jeśli wzrost cen w jednym powiecie będzie wyższy niż ów limit, MSWiA na wniosek starosty może ponownie wprowadzić obowiązek uzyskania pozwolenia na kupno nieruchomości przez osoby nie mieszkające na stałe w danym powiecie. Przepis ten nie stosuje sprzecznego z prawem europejskim "klucza obywatelskiego" i nie ogranicza swobody transferu kapitału dopóty, dopóki nie następuje istotnie zachwianie równowagi na rynku nieruchomości w danym powiecie. Do czasu pojawienia się rzeczywistego problemu praktyka będzie więc całkowicie zgodna z prawem europejskim. Lekkie naruszenie zasad Wspólnego Rynku - ale bez dyskryminacji według klucza obywatelskiego - następuje dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście pojawi się problem. Obecne ustawodawstwo nakłada obowiązek uzyskania zezwolenia przez zagranicznego nabywcę nawet wtedy, kiedy jest on w całej Polsce jedynym chętnym do kupna jakiejś większej działki.
Problem wody i betonu
Pozostaje jeszcze wiele pozaekonomicznych problemów spowodowanych nagłym wzrostem popytu na nieruchomości, którym ani obecna ustawa, ani żaden okres przejściowy nie są w stanie zapobiec. Gwałtowny wzrost cen nieruchomości w Międzyzdrojach miał miejsce wskutek wielkiego popytu na "drugie miejsca zamieszkania" wśród berlińczyków, z których jednak wielu ma polskie paszporty. Problemem stają się tam nie konflikty narodowościowe lub komasacja gruntów (w obrębie Wolińskiego Parku Narodowego i tak nie ma rolnictwa), lecz brak wody pitnej i "zabetonowanie krajobrazu" - zjawiska znane skądinąd z wysp środziemnomorskich. Przed tym można się uchronić - ale nie za pomocą ustawy, która jedynie obcokrajowcom zakazuje zabetonowywanie polskiego Wybrzeża. | W negocjacjach z UE Polska ubiega się o okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i dla gruntów rolnych i lasów. cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej ustawy o obrocie nieruchomościami. Ustawa nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ odbiega od zasad stosowanych przez kraje UE, które uzyskały okresy przejściowe. polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo. Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej. Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości. Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma sensu, aby ów obrót hamować administracyjnie. jeżeli Polska będzie objęta dotacjami Wspólnej Polityki Rolnej i opłacalność rolnictwa wzrośnie - to polskie grunty orne staną się atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych. Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą mechanizmu przeglądowego. |
Formuła 1 - kult Ferrari
"Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu.
Taniec czarnego konia
(C) AP
Piotr Kowalczuk
"Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki".
Manifest futuryzmu
Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi.
Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej.
Wszystkie drogi prowadzą do Maranello
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.
W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę.
Sklep z zabawkami
"Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki.
Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach.
Biją dzwony
W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny.
Zjednoczenie dusz
Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta".
Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził.
Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani.
Honoru broni Niemiec
Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca.
Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi.
Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW.
Prorok Enzo
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.
Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello.
Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie".
Początki biznesu
Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda.
To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka. | Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.
W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport" przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycyi najbogatsi sportowcy.
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego. |
Sylwetka
Femme fatale polskiej polityki
Zjawisko Jadwiga Staniszkis
Małgorzata Subotić
Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości.
"Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje.
Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa.
- Im więcej rozumiem z polskiej rzeczywistości, tym bardziej chcę jechać do Chin - powiedziała mi niedawno. Tak też uczyniła. Pojechała do męża, który jest radcą w polskiej ambasadzie w Pekinie. Wróci prawdopodobnie w czerwcu przyszłego roku.
Ostatnim politykiem, na którym Jadwiga Staniszkis się zawiodła, jest premier Jerzy Buzek. Nawet gdy już w kilka miesięcy po powstaniu jego gabinetu krytykowała rządowe decyzje, o nim samym mówiła ciepło, że ma miękką charyzmę. Ale już w kwietniu tego roku powiedziała (w wywiadzie dla "Rz"): "dla premiera Buzka nie mam ani jednego dobrego słowa" i: "dobrym to można być dla kotów". Posunęła się nawet dalej. Oświadczyła, że żałuje, iż przyczyniła się do powrotu "Solidarności" do polityki.
Zważywszy na to, kto to powiedział, zdanie jest szokujące. Bo Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce.
- Rozumiem co drugi jej ruch, życiowa trajektoria Jadwigi jest bardzo skomplikowana - ocenia Jacek Kurczewski, profesor socjologii i przyjaciel jeszcze z czasów studenckich.
Rok 68
Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I rozwódką z dzieckiem. Używa nazwiska po mężu, Lewicka. Była marksistką. Do dzisiaj zresztą korzysta w swoich analizach z Hegla i mówi, że ma lewicową wrażliwość.
- Wtedy ją pierwszy raz zobaczyłem w otoczeniu grupy studentów, to była bardzo znana pani - wspomina Jarosław Kaczyński (wówczas się nie poznali, polityczną znajomość zawarli wiele lat później).
Była uważana, obok Jakuba Karpińskiego, za najbardziej utalentowaną w środowisku młodych socjologów. Środowisku rozbudzonym politycznie. Razem m.in. z Aleksandrem Smolarem, Jackiem Tarkowskim, Waldemarem Kuczyńskim tworzyła ekskluzywne kółko młodych, zdolnych asystentów. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki.
Jadwiga Staniszkis: "Uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych przede wszystkim dlatego, by wykazać, że endeckie korzenie nie mają nic wspólnego z antysemityzmem. (Dziadek był endeckim posłem na Sejm, a ojciec był związany z "Falangą" - Ma.S.). Byłam w delegacji, która podczas wiecu na dziedzińcu uniwersytetu poszła do rektora. Stamtąd mnie zwinęli. A potem na krótko wypuścili. Deklarację programową pisaliśmy u nas w domu, mama, która jest prawnikiem, bardzo nam w tym pomogła. Podczas przesłuchania powiedziałam niestety o udziale mamy i do dzisiaj uważam to za jedną z najgorszych z rzeczy, które zrobiłam. Od tego czasu nie wiem, jak bym się zachowała w sytuacji prawdziwego niebezpieczeństwa grożącego drugiej osobie, i już nigdy nikogo nie osądzam".
Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. - Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało - uważa Jakub Karpiński.
Na przesłuchaniach dużo mówiła. Czy oznacza to, że "sypała"? W każdym razie przestawiała krytyczną analizę psychologiczną osób, z którymi była związana - Więzienie nie jest najlepszym miejscem na deponowanie swoich wspomnień - wyjaśnia Karpiński.
Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym później z Komitetem Obrony Robotników (KOR), a obecnie z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny. W jej tekstach nie znalazłam ani jednego dobrego zdania o Unii Wolności. Niechęć zdaje się być obustronna. Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) stwierdził, że nie chce uczestniczyć w przygotowywaniu tekstu o Staniszkis, a Jacek Kuroń powiedział mi, że nic nie powie.
Staniszkis: "Straciłam 13 lat życia zawodowego. Wyrzucono mnie z uniwersytetu. Byłam jedną z nielicznych osób pochodzenia nieżydowskiego, które się zaangażowały w wydarzenia marcowe. A gdy po 89 roku w »Tygodniku Solidarność« opowiedziałam się z Jarkiem Kaczyńskim po stronie prawicowej, zaczęto mnie brutalnie szczuć. Robiło to środowisko »Gazety Wyborczej«, zarzucając mi uprawianie »spiskowej teorii«. Tymi argumentami o »spiskowej teorii« i rozpuszczaniem nieprawdziwych pogłosek uczyniono mi dużo szkody nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim na Zachodzie. Nie lubię w tamtym środowisku podporządkowywania sobie ludzi, posługiwania się nimi, nawet jeśli robi się to dla wyższych celów. Każdy, kto się nie podporządkuje, jest niszczony".
Rodzinny los
Sama wychowała córkę. - "Gdy byłam bez pracy, to chałturzyłam i żyłam bardzo biednie. Pracowałam nawet w liceum pielęgniarskim, w szpitalu na Bielanach jako pielęgniarka przyjmująca zlecenia. Wiem, że mam umiejętność przetrwania".
Tej umiejętności nauczyła ją zapewne matka. Jeśli ktokolwiek miał na nią wpływ, to właśnie ona. Nawet teraz dzwoni do niej z Chin, by zrelacjonowała jej, co dzieje się w polskiej polityce.
- Trzeba się uwolnić od zależności od innych ludzi, szczególnie jeśli się jest kobietą, bo kobiety są fizycznie słabsze. Dbałam o wykształcenie swoich córek, tak by miały narzędzia pozwalające dawać im sobie radę w życiu. Uczyłam je, że najważniejszą sprawą jest samodzielność i odwaga przekonań - opowiada matka naszej bohaterki. W jej rodzinie od trzech pokoleń wszyscy mieli wyższe wykształcenie.
Rodzina Staniszkisów po wojnie mieszkała w Gdańsku, potem w Poznaniu, ojciec się ukrywał.
Jadwiga Staniszkis: "Moja matka, gdy ojciec siedział w więzieniu, sama wychowała troje dzieci. Jest adwokatem, ale nie mogła wykonywać tego zawodu, więc pracowała w różnych miejscach. Nie chodziłam głodna, ale dobrych rzeczy do jedzenia nie mieliśmy. Do dzisiaj pamiętam smak placków drożdżowych z kruszonką, które dawali nam w soboty w szkole. Mama była i jest osobą bardzo silną. Ja też uważam się za osobę bardzo silną. Ojciec nie miał na mnie żadnego politycznego wpływu. Był w więzieniu, a gdy wrócił, przeniosłam się już do Warszawy. Ale z domu wyniosłam sposób funkcjonowania w życiu. Wiarę w siebie, brak potrzeby przynależności. Mam silne poczucie oparcia w sobie".
Konkurs kłamstwa
Sprawnością umysłową odznaczała się od dzieciństwa. Do jej brata Witolda, młodszego o rok, nauczyciele mówili: - Nie możesz być tak głupi, jeśli masz taką mądrą siostrę.
Znajdowała odpowiedź na każde pytanie, nie było takiego, z którym nie potrafiłaby się uporać. I ta umiejętność pozostała jej do dzisiaj. - Jadwiga ma na wszystko odpowiedź, ma tendencje do koloryzowania - uważa jej brat Witold.
Kiedyś, podczas wakacji we Francji, dzieci z rodziny zorganizowały konkurs, kto będzie najlepiej kłamał. Jadwiga bezapelacyjnie zwyciężyła.
Osoby, nawet bardzo jej życzliwe, uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek, że tworzy całe konstrukcje, biorąc za punkt wyjścia ślady informacji, a czasem zwykłe plotki.
Mniej życzliwi twierdzą, że jest mitomanką i pseudouczoną. Nie próbuje nawet zweryfikować swych socjologicznych teorii, obliczyć, zbadać. Jakub Karpiński tę cechę określa inaczej: "Ona ma skłonność do poezji".
Z kolei Jerzy Strzelecki, także socjolog, który był przez kilka lat jej życiowym partnerem, uważa, że niewiele jest osób, które tak jak ona potrafią budować uniwersalne teorie.
W każdym razie Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek. Spisek realizowany za pomocą kukiełek poruszanych tajemniczymi pociągnięciami sznurka (określenie Jana Lityńskiego). Głośne są jej analizy o roli KGB w procesie przemian w Polsce.
Obserwatorem jest jednak bystrym i pełnym poświęceń. Jako kilkunastoletnia dziewczynka ukryła się w krzakach, by oglądać wydarzenia poznańskiego czerwca. Chęć zobaczenia była silniejsza niż strach przed świszczącymi wokół kulami. Nawet krytycznie nastawiony do jej teorii Lityński uważa, że Jadwiga Staniszkis "niekiedy zwraca uwagę na rzeczy istotne". Jako przykład podaje analizy korupcjogennego sposobu sprawowania władzy przez obecną koalicję.
- Jej miłość do polityki jest miłością zaborczą i nie jest to czysto abstrakcyjne zainteresowanie intelektualistki - ocenia Jacek Kurczewski.
Jak więc Jadwiga Staniszkis "praktykuje" politykę?
Polityczna droga
Oto, co ma na ten temat do powiedzenia sama bohaterka: "Robię rzeczy, może nie tyle spektakularne, bo nie chcę używać pretensjonalnych sformułowań, ile takie, które są zauważane. Wyjazd do Stoczni Gdańskiej w 80 roku. Włączanie się w »Sieć«. Różne analizy, na przykład o możliwości papierowej rewolucji. Tę analizę, opracowaną przeze mnie w okresie wydarzeń bydgoskich, odnalazłam później w materiałach Biura Politycznego KC KPZR z czasów Breżniewa. Oni to cytowali. Pisałam ją, jak większość rzeczy, które piszę, na zasadzie intelektualnych rozważań. Nie zdając sobie sprawy ze skutków realnych.
Ciągle się łapię na postawie, którą opisywał Tomasz Mann w "Czarodziejskiej górze". Jeden z jego bohaterów, analizując swój stosunek do faszyzmu, uznał, że jak długo potrafi to intelektualnie uchwycić, tak długo odczuwa pokrętną satysfakcję. Miałam to samo w czasie komunizmu, jakąś intelektualną satysfakcję. Uważam, że ktokolwiek moją analizę wykorzysta, zracjonalizuje swoje działania".
Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. W 1971 roku, dzięki pomocy - oczywiście nie merytorycznej - Jerzego Wiatra, broni doktoratu o biurokracji. Został on uznany za najlepszy doktorat roku. W 1976 roku wyjeżdża na kilkumiesięczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. A przez cały ten czas, oprócz podejmowania się dziwnych chałtur, pracuje w Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych.
Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert.
Jadwiga Staniszkis: "Weszłam do grupy doradców. Ale nie bardzo chciałam tam jechać, tłumaczyłam nawet, że właśnie o tym piszę i nie chcę być za blisko. Powiedziano mi jednak, że to jest ważne. Włożyłam najlepsze, nie gniotące się ubranie, buty na najwyższych szpilkach, umalowałam się najbardziej czerwoną szminką. I pojechałam. Robotnicy - jak wywnioskowałam z późniejszych rozmów - nie pamiętali w ogóle tego, co mówiłam. Zapamiętali tylko, że miałam uroczyste ubranie. I że traktowałam tę sytuację, podobnie jak oni, jako święto".
Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. Potem podaje różne wyjaśnienia tego kroku, najczęściej, że doradcy manipulowali robotnikami, podejmowali za nich decyzje. Nie wytrzymała, gdy eksperci przeforsowali zapis "o kierowniczej roli partii" w tekście porozumień.
Później, na zaproszenie solidarnościowych działaczy, jeździ po kraju z prelekcjami. - Ona elektryzowała ludzi, śliczna, drobna, pełna siły wewnętrznej; przyszedł taki tłum, że bałam się zawalenia stropu pod salą, w której odbywało się z nią spotkanie - wspomina Barbara Labuda. - Ale potem musiałam tłumaczyć robotnikom, co pani doktor (profesorem Staniszkis została dopiero w nowej Polsce) chciała powiedzieć.
Otaczał ją nimb "mózgu politycznego", ale miała też zagorzałych wrogów. - Czy ona nie widziała, że wszyscy się z niej śmiali, z jej wizji i teorii? Tak daje upust swej niechęci do Staniszkis anonimowy krytyk.
W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Została doradcą Mariana Jurczyka, pisała mu szokujące przemówienia o treściach antysemickich. Proponowała działaczom "solidarnościowego podziemia" w okresie największych represji, by spotkali się na przykład z Jerzym Wiatrem, PZPR-owskim liberałem.
W 1988 roku wydaje "Ontologię socjalizmu", która ukazuje się w podziemnej "Krytyce" i na Zachodzie.
Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Na długo przed tym, nim do władzy doszła koalicja SLD - PSL. Stała się też ekspertem od zmian w państwach byłego Związku Radzieckiego.
Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. A następnie wchodzi do gremium eksperckiego, rady reform państwa przy premierze Jerzym Buzku. "Rada dawno została rozwiązana, ale ja przestałam tam chodzić po dwóch zebraniach. To była fikcja, dyskutowaliśmy o rzeczach, które były już postanowione".
Autopsychoanaliza
Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje. Dlaczego?
Barbara Labuda uważa, że najlepszym psychoanalitykiem Jadwigi Staniszkis jest ona sama. A niektóre wyznania pani profesor, przynajmniej jak na socjologa, są szokujące. Ale braku odwagi pod żadnym pozorem zarzucić jej nie można.
Jadwiga Staniszkis: "Nie mam żadnej potrzeby lojalności grupowej, potrzeby przynależności. Jestem indywidualistką. W jakimś sensie jestem osobą autystyczną. To znaczy taką, która nie rozumie, jak inni ją postrzegają. I nie ma prawdziwego kontaktu z ludźmi. Nie rozumie ironii, bierze rzeczy zbyt dosłownie. Ale za to, jeśli jest inteligentna, redukuje wszystko, czego nie jest w stanie zrozumieć - pomija podmiotowość innych ludzi, ostrzej za to dostrzegając struktury i siatki powiązań. A ja sądzę, że jestem autystycznie inteligentnym osobnikiem.
Ten autyzm uformował również moją socjologię. Z większą pasją, niż wynikało to z potrzeb zawodu, zajmowałam się strukturami. Jak gdyby zrozumienie tych struktur było dla mnie ważne, aby przetrwać. Bo będę kontrolowała sytuację. Z ludźmi zawsze miałam złe kontakty. Złe - bo nie nawiązywałam porozumienia. Ale i dobre - w tym sensie, że nie odbieram agresji, którą budzę. Ludziom się wydawało, że jestem z gumy, ale nie była to guma w sensie odporności, tylko braku kontaktu. I tak jest do dzisiaj. Pewnych słów, które wypowiadam, na przykład o premierze Buzku, nie słyszę. Nie mam żadnych konotacji emocjonalnych. Nic więc mi nie »pika«, żeby jakiegoś słowa nie użyć.
Nie mam przywiązania do symboli. W stoczni w 1980 roku dokonywał się cud przypominający to, co opisał Albert Camus w »Człowieku zbuntowanym«. Tym prostym robotnikom kategorie moralne służyły jako ich pierwszy język opisu świata. A ja byłam wściekła, bardzo mnie to drażniło - ten opis emocjonalnego przeżycia. Nie byłam w stanie zrozumieć euforii, która temu towarzyszyła: ci płaczący dziennikarze, ci wchodzący na scenę. Ja tych emocji po prostu nie rozumiałam. Nie mieszczą się w moim sposobie przeżywania świata. To była dla mnie histeria, której nie potrafiłam się poddać - zaczęłam więc ją natychmiast opisywać. I tak powstała książka, »Samoograniczająca się rewolucja«, którą wydałam po angielsku. Po polsku by się nie dało. Pamiętam z tamtego okresu spotkanie na Foksal, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, podczas którego nazwałam Wałęsę »zwierzątkiem posiadającym instynkt przetrwania w autorytarnej dżungli«. Natychmiast, na trzy miesiące, otrzymałam zakaz publicznych wystąpień w Polskim Towarzystwie Socjologicznym. Ale nie miałam wyboru, bo gdy widzę kogoś, kto jest uznany za charyzmatycznego, to pierwsza rzecz - budzi się we mnie bunt. Nie poddaję się »stadnym urokom osobistym«, przywództwu. Mój autyzm nie pozwala mi przeżyć jakiegoś wymiaru życia społecznego. A w życiu osobistym emocje zawsze podbudowywałam jakąś konstrukcją intelektualną. Miałam wielu mężczyzn w życiu, ale prawie ich nie pamiętam. Ważny był kontekst, a nie konkretna osoba. Znajomość prywatna pozwala mi penetrować obcy świat. Nie chcę wymieniać teraz nazwisk, bo cześć moich sympatii to mężczyźni, którzy są publicznie znani, ale wszyscy oni pochodzili ze środowisk obcych mojemu doświadczeniu. Na przykład byli pochodzenia żydowskiego".
Uczucia i mężczyźni
O kolejnych miłościach Jadwigi Staniszkis krążą plotki po Warszawie do dzisiaj. Najbardziej znanym mężczyzną jej życia był pisarz Ireneusz Iredyński. Ale było w tym gronie również wielu znanych socjologów.
Czy jest bardzo kochliwa? To za silny typ, by tak o niej powiedzieć, to raczej ona była osobą zmuszającą innych do kochania - ocenia Jacek Kurczewski.
Połowa lat siedemdziesiątych, spotkanie Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Tam pierwszy raz ujrzał ją Jerzy Strzelecki, młodszy od niej o 12 lat. - Wyglądała bardzo urokliwie, była piorunującą mieszanką urody i intelektu. Wyszedłem zakochany - wspomina Strzelecki.
Jadwiga Staniszkis: "Od jednych nauczyłam się więcej, od innych mniej, od niektórych niczego. Większość to byli, że tak powiem, towarzysze podróży.
Od Iredyńskiego nauczyłam się mocy słowa, od obecnego męża - satysfakcji z bycia po prostu dobrym człowiekiem, który potrafi coś poświęcać. A po pierwszym mężu zostało mi poczucie, że mogę wszystko wytrzymać, wszystko przetrwać. Ale tak naprawdę nie poznałam żadnego z moich mężczyzn, bo niezbyt się nimi interesowałam. I właściwie pamiętam to, co ja do nich mówiłam, a nie to, co oni mówili do mnie. Nie potrafię słuchać ani nawet zadawać pytań. Byłam trudnym partnerem, przez bardzo wiele lat nikt ze mną po prostu nie wytrzymywał. ( - Jak jest interesująco, to i trudno - tak komentuje tę wypowiedź eks-przyjaciółki Jerzy Strzelecki).
Moje pierwsze małżeństwo szybko się rozpadło. Żyliśmy w koszmarnych warunkach. Studiowaliśmy, nie mieliśmy pieniędzy. Wynajmowaliśmy siedmiometrowy pokoik, mieliśmy dziecko. Mimo to zdołałam skończyć studia. Mąż podczas sprawy rozwodowej wyjaśniał, że powodem naszego rozstania było to, iż miałam zawsze rację.
W ważnym dla mnie związku, z Iredyńskim, to ja odeszłam. Bo mówił mi to instynkt samozachowawczy. Poznałam go tydzień przed obroną doktoratu. Wprowadził się do mnie kilka tygodni później. Potem przez trzy lata nie napisałam ani jednej linijki. Byłam zajęta poznawaniem innego świata i przyprowadzaniem go wieczorami z restauracji SPATiF. Gdy ktoś pije tak jak on, rytm życia zmienia strach, dbałość o to, by zawsze była wódka.
Iredyński doskonale wyczuwał moc języka. Wiedział, jak ludzi można uwikłać za jego pomocą. Wykorzystując słowa, epitety grał ludźmi. Gdy nie miał już nikogo innego pod ręką, takie gry prowadził też ze mną. Uświadomiłam sobie wtedy, jak łatwo jest manipulować innymi, jak trudno się przed tym bronić. Iredyński »uwodził« ludzi. Na tym polegały jego manipulacje, dlatego inni poddawali się tym jego okrutnym grom. I to bez względu na to, czy miał do czynienia z mężczyzną, czy kobietą. On ogniskował się na osobie, udowadniał jej, że może zrobić z niej wszystko, i anioła, i diabła. Najpierw ponosił trud, aby pokazać, że ktoś jest pępkiem świata, a dopiero potem wykazywał swoją władzę nad tym pępkiem świata. Ja takimi manipulacjami nigdy się nie zajmowałam, nie interesowałam się nigdy do tego stopnia drugim człowiekiem".
Swojego obecnego męża, Michała Korca, poznała w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych pod Hagą. "Miałam tam wykład. Był bodaj '92 rok. Kiedyś podczas zwiedzania jakiejś wystawy, na którą mnie zabrał, strasznie zmarzłam. Zdjął swoją kurtkę i okrył mnie ją. Potraktował mnie jak słabą osobę. Bardzo mnie to rozczuliło. Pomyślałam sobie wtedy: to jest mężczyzna dla mnie. Na początku jeździłam do niego osiemnaście godzin w jedną stronę autobusami do Holandii. Rozwiódł się z żoną Chinką, i wrócił dla mnie do Polski".
Rola polityczna
Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. Jej matka ocenia, że długo tam nie wytrzyma. Zbyt jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju.
Jaką rolę w polskim życiu publicznym odgrywa dzisiaj osoba, o której Jan Lityński mówi, że jest "naukowcem, który wyrusza na podbój świata polityki i próbuje pełnić w nim rolę kreatywną"?
Najlepszy psychoanalityk Jadwigi Staniszkis, czyli Jadwiga Staniszkis: "Czy dzisiaj słuchają tego, co mam do powiedzenia? Na pewno czytają, nie wiem z jakim skutkiem. Być może traktują te moje wypowiedzi w kategoriach zamachu stanu. Nawet takie głosy do mnie doszły z Klubu AWS.
Ludzie zaczepiają mnie w tramwajach i mówią, że powinnam kandydować.
Ale ja swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana - choćby w podejściu do finansów publicznych, mimo że narusza to interesy polityków. Mówienie o tym, to są krople, które drążą skałę.
Czy boją się mnie? Trochę tak jak w dzieciństwie bali się pani od polskiego. Gdy mnie słyszą, to może przypominają się im tamte lęki.
Jestem teraz politycznie niczyją, i bardzo dobrze, zawsze tak było.
Byłam związana z tworzeniem AWS, bo wydawało mi się, że będzie to sprawny obóz. Okazał się niesprawny. Początkowo występowałam na spotkaniach Klubu AWS, na zebraniach bardziej kameralnych, prywatnych. Ale doradca ma niewielką rolę, bo ten, kto mówi ostatni, decyduje. Uznałam, że najwięcej mogę zrobić poprzez media, do tego się ograniczyłam. zachowując niezależność. Choć szczerze powiedziawszy, ta niezależność polega na tym, że za każdym razem kto inny mną manipuluje. Mam więc nadzieję, że te manipulacje znoszą się wzajemnie.
Na przykład nagle pokazuję się we wszystkich mediach. Jest oczywiste, że krytyka rządu Buzka była na rękę części obozu postkomunistycznego. Dlatego zostałam "wpuszczona w media".
Mam bardzo dużo informacji. W tym sporo takich, które są informacjami ze środka polityki. Mam tyle kontaktów po wszystkich stronach barykady, że nawet nie pamiętam, kto co mi powiedział. A ponieważ dużo mówię, to ktoś mi te informacje "wrzuca" po to, by wyszły na zewnątrz. Bo jest to potrzebne w jakichś wewnętrznych rozgrywkach. Ujawnione informacje wpływają na reguły gry politycznej. Moje informacje w 90 procentach się potwierdzają. Poddaję się tym manipulacjom, bo kieruje mną ciekawość. Jestem osobą, która z ciekawości pójdzie nawet do piekła. Aby zrozumieć". | Jadwiga Staniszkis, socjolog. niezwiązana z żadnym ośrodkiem władzy. Jest najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji.Była uważana za najbardziej utalentowaną w środowisku młodych socjologów. nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki. Uczestniczyła w wydarzeniach marcowych. Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny. Sama wychowała córkę. Wie, że ma umiejętność przetrwania. uwielbia podglądać scenę polityczn. Obserwatorem jest bystrym. w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert. przed podpisaniem porozumień sierpniowych wychodzi z komitetu doradczego. Nie wytrzymała, gdy eksperci przeforsowali zapis "o kierowniczej roli partii" w tekście porozumień. Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. nigdy nie stała się politykiem. swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana, najwięcej mogę zrobić poprzez media. |
"Mistrz i Małgorzata" w Bielsku-Białej
Woland, wróć!
Henryk Talar jako Piłat (gra także rolę Wolanda)
FOT. ANDRZEJ MARIA MARCZEWSKI
- Zaczynamy - woła zza reżyserskiego pulpitu Andrzej Maria Marczewski. - Gdzie Mistrz?
- Poszedł przymierzyć koronę cierniową - odpowiada inspicjentka i informuje go również, że zachorował aktor, który miał grać Riuchina i Judę. Trudno, jego kwestie będzie mówił reżyser.
- O, jest już Mistrz!
- O, bogowie moi - odnaleziony aktor wypowiada pierwsze kwestie roli Mistrza.
W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod nową dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Spektaklu, którego premiera przewidziana jest na najbliższą sobotę, 7 lutego.
Słynny utwór Michała Bułhakowa przez wielu znawców przedmiotu uważany jest za najważniejszą powieść dwudziestego wieku. W polskich księgarniach rozeszły się już 22 jej wydania. Bielszczanie nie kryją radości, że przedstawienie "Mistrz i Małgorzata", które pierwotnie miało być wystawione w Częstochowie, wraz z byłym dyrektorem tej sceny Henrykiem Talarem, zostało przeniesione do ich miasta. Prasa lokalna zapowiada spektakl jako "absolutny przebój sezonu".
Czwarte spotkanie
Andrzej Maria Marczewski jest autorem pierwszej scenicznej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Pełnej wersji powieści, bo fragmenty utworu Bułhakowa wystawiano już wcześniej: Danuta Michałowska w Teatrze Jednego Aktora Estrady Krakowskiej występowała w monodramie "Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano" (1971); adaptacja Piotra Paradowskiego pojawiła się na scenach Katowic (1973), a następnie Wrocławia, Krakowa i Tarnowa; a Krystyny Gonet i Krzysztofa Jasińskiego ("Pacjenci") w Teatrze STU w Krakowie (1976). Sporym rozgłosem cieszyła się też wersja warszawska powieści Bułhakowa w adaptacji i reżyserii Macieja Englerta na scenie Teatru Współczesnego (1987), z kreacją aktorską Mariusza Dmochowskiego w roli Piłata. Obecnie jednak żaden teatr w Polsce nie ma "Mistrza i Małgorzaty" w repertuarze.
Premiera polska pierwszej pełnej wersji scenicznej "Mistrza i Małgorzaty" odbyła się 27 kwietnia 1980 r. w Wałbrzychu. Andrzejowi Marii Marczewskiemu udało się przedstawić wszystkie zasadnicze wątki powieści, a nawet oszukać cenzurę i uzupełnić tekst o fragmenty nieobecne w dostępnym wówczas polskim przekładzie. Autorami pierwszego polskiego tłumaczenia byli: Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski. Na ten "kanoniczny" przekład reżyser zdecydował się także w Bielsku-Białej, choć zastanawiał się, czy nie przenieść powieści na scenę w nowszym tłumaczeniu Andrzeja Drawicza.
- "Mistrz i Małgorzata" stał się dla mnie najważniejszą i ogromnie bliską lekturą, odkąd, jeszcze w czasie studiów, miałem okazję przeczytać drukowany w odcinkach w radzieckim czasopiśmie "Moskwa" oryginał utworu - zdradził reżyser. - Książka jest nie tylko uczciwa, ale i magiczna. Przeszedłem moskiewskim szlakiem przygód bohaterów powieści i śladami jej autora. Miałem okazję rozmawiać z Lubow Biełozierską-Bułhakową, drugą żoną pisarza. Byłem na grobie Bułhakowa, na cmentarzu Nowodiewiczym, gdzie został pochowany niedaleko Czechowa i Stanisławskiego. Na zamalowanych graffiti ścianach klatki schodowej przy ulicy Sadowej 302 można dziś przeczytać inskrypcję: "Woland, wróć!".
Reżyser, który na cześć Bułhakowa swojej córce dał na imię Małgorzata, do realizacji "Mistrza i Małgorzaty" powracał jeszcze w teatrach Płocka (1981) i Bydgoszczy (1988).
- Wystawiałem już tę sztukę trzy razy i każda z wersji była inna, modyfikowana, bo nie lubię chodzić własnymi tropami - zapewnia Andrzej Maria Marczewski. - Pierwszy mój spektakl w Wałbrzychu trwał pięć i pół godziny. Ten nie przekroczy trzech godzin. Jest to jedyne ograniczenie, które mi narzucił dyrektor Henryk Talar.
Podwójny Talar
Samemu dyrektorowi przypadło w udziale zagranie ról Wolanda i Piłata. Koncepcja najnowszej inscenizacji przewiduje bowiem nieustanne przenikanie się dwóch planów czasowych i występujących w nich postaci. Po raz pierwszy główni bohaterowie - pojawiający się to w planie historycznym, to znów współczesnym Bułhakowowi - grani są przez tego samego aktora. Czasy się nakładają, dramatis personae przeistaczają się bezpośrednio na oczach widzów, co zadanie wykonawców czyni szczególnie odpowiedzialnym i trudnym.
- Jest to zgodne z tym, co dzisiaj wiemy o równoległych światach, względności czasu i zakrzywionej przestrzeni - mówi reżyser. - Mam nadzieję, że nasze przedstawienie będzie skłaniało do refleksji. Że okaże się ważne dla ludzi myślących, szukających w teatrze czegoś więcej niż tylko wypoczynku i rozrywki.
Role Wolanda i Piłata wyznaczają temperaturę spektaklu. Henryk Talar nie ma więc łatwego zadania. Tym bardziej, że w zakończeniu spektaklu obie grane przez niego postacie spotykają się w tym samym miejscu i czasie! Podwójna rola - demonicznego Wolanda i Piłata o umęczonej duszy - jest aktorskim debiutem Talara na bielskiej scenie, której dyrektoruje od początku bieżącego sezonu. Jako reżyser dał się już zresztą poznać publiczności Bielska-Białej. Wystawił "Zemstę" Fredry, zgodnie chwaloną przez recenzentów.
Poza Talarem szczególnie ważne role i zadania aktorskie w "Mistrzu i Małgorzacie" otrzymali również: Kuba Abrahamowicz (Mistrz i Jeszua), Kazimierz Czapla (Berlioz i Afraniusz), Bartosz Dziedzic (Iwan Bezdomny i Mateusz Lewita), Barbara Guzińska (Małgorzata i Magdalena), Grzegorz Sikora (Marek Szczurza Śmierć i Azazello).
W spektaklu występuje osiemnastu aktorów oraz kilku statystów. W poprzednich wersjach wykonawców było znacznie więcej, ponaddwukrotnie. Ponaddwukrotnie - ponieważ reżyser stworzył bardzo zwartą adaptację, eliminując dodatkowo spore partie tekstu i wiele postaci.
Przetarg na urywanie głowy
Inscenizator szczególnie ograniczył sceny obyczajowe z rzeczywistości radzieckiej lat 20. i 30., wychodząc ze słusznego założenia, że dziś, po rozpadzie ZSRR i upadku muru berlińskiego, nie wywołują już takich rumieńców emocji, jak w pamiętnych latach osiemdziesiątych. Dzięki temu wyeksponowane zostały wątki Jeszuy i Piłata oraz Mistrza i Wolanda, przez co cała historia zyskała na ostrości i nabrała dodatkowej wagi.
Czynnikiem budującym prawdziwie magiczną przestrzeń spektaklu jest muzyka Tadeusza Woźniaka, stałego współpracownika reżysera. Jest to na nowo opracowana partytura, w której zawarte są motywy i melodie znane z poprzednich wersji "Mistrza i Małgorzaty" Marczewskiego. Nie po raz pierwszy reżyser współpracuje także z Jerzym Wojtkowiakiem, choreografem z Poznania. Zrobili już razem kilka widowisk i musicali.
Bielskie przedstawienie rozegrane zostanie w przestrzeni zdominowanej przez czerń zaprojektowanej przez Tadeusza Smolickiego scenografii i grę świateł.
Od stolika reżyserskiego dobiegają szepty. Ustalenia szczegółów scenograficzno-kostiumowych:
- Szatę Jeszuy trzeba zmienić - słychać głos Marczewskiego. - To nie może być szpitalna biel.
- Złamiemy ją, będzie herbaciana - zgadza się Smolicki.
- Rękawiczki Wolanda nie powinny być czerwone.
- Dostanie cieliste.
- Gazeta! Gazeta musi być ruska. Przygotujcie też paszport i wizytówkę dla Wolanda.
W widowisku nie zabraknie spektakularnych atrakcji. Do nich z pewnością będzie należało przemieszczanie się Małgorzaty i świty Wolanda w powietrzu - także nad głowami widzów parteru. Pomocą w tym dziele służyć będzie doglądany przez ekspertów sprzęt alpinistyczny.
Na przygotowanie seansu czarnej magii teatr urządził przetarg wśród sztukmistrzów i iluzjonistów. Służyli też pomocą przy dość skomplikowanej scenie odrywania głowy konferansjerowi. Dziennikarze lokalnej prasy dali wyraz przekonaniu, że po tej premierze do teatru trzeba będzie wzywać egzorcystę.
Janusz R. Kowalczyk | W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod nową dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Prasa lokalna zapowiada spektakl jako "absolutny przebój sezonu".
Andrzej Maria Marczewski jest autorem pierwszej scenicznej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Po raz pierwszy główni bohaterowie grani są przez tego samego aktora. Role Wolanda i Piłata wyznaczają temperaturę spektaklu. Henryk Talar nie ma więc łatwego zadania. Inscenizator szczególnie ograniczył sceny obyczajowe z rzeczywistości radzieckiej lat 20. i 30.Czynnikiem budującym prawdziwie magiczną przestrzeń spektaklu jest muzyka Tadeusza Woźniaka.Bielskie przedstawienie rozegrane zostanie w przestrzeni zdominowanej przez czerń zaprojektowanej przez Tadeusza Smolickiego scenografii i grę świateł.W widowisku nie zabraknie spektakularnych atrakcji. |
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej
Powinno być dobrze
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki.
Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni.
Będzie lepiej
Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską".
Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny.
Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba.
W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce.
Inne niż w Polsce
Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach.
Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton).
Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo.
Wyższe ceny
Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa.
Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE.
Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji.
Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki.
Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna.
Nie z takim drobiazgiem
Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc.
Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw).
Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych.
W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża.
Edmund Szot | Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni. Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. |
Prawa własności stołecznych scen
Zagrać we własnym domu
JAN BOŃCZA-SZABŁOWSKI
Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra.
Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego.
Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli.
- Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru.
- Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje.
Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia.
- Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany.
Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania.
- Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji.
- Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci.
Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy.
O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej.
Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru.
- Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch.
Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz.
Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje.
- Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe. | Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Są cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. |
REPRYWATYZACJA
Pozew Żydów żądających zwrotu mienia
Polska w sądzie w Nowym Jorku
Marcowa demonstracja w Nowym Jorku
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
Dziś sąd w Nowym Jorku wysłucha uzasadnienia wniosku polskich władz o odrzucenie pozwu zbiorowego, w którym grupa Żydów domaga się zwrotu utraconego po wojnie mienia. Strona polska uważa, że chroni ją immunitet suwerenności, a amerykańskie sądy nie mają kompetencji do rozstrzygania o sprawach majątkowych w naszym kraju. Adwokaci Żydów twierdzą natomiast, iż dopuszczając się po wojnie prześladowań wobec Żydów i uniemożliwiając im odzyskanie mienia, władze polskie pogwałciły prawo międzynarodowe.
Adwokaci Edward Klein i Melvin Urbach złożyli w czerwcu zeszłego roku w nowojorskim sądzie pozew w imieniu 11 polskich Żydów, którzy domagają się zwrotu utraconych po wojnie nieruchomości i odszkodowań za użytkowanie ich przez skarb państwa. Pozew ten ma charakter "zbiorowy", co oznacza, że w przypadku wyroku korzystnego dla składających go osób, wszystkie inne osoby występujące z analogicznymi roszczeniami miałyby prawo do odzyskania mienia i odszkodowań. Stroną pozwaną jest rząd Polski oraz skarb państwa.
Pierwszy krok
Strona polska, którą reprezentuje w tej sprawie nowojorska kancelaria prawnicza White and Case, wystąpiła z wnioskiem o "odrzucenie pozwu w całości". - Jest to pierwszy krok, który ma na celu przekonanie sądu, że pozew ten nie powinien być w ogóle rozpatrywany na gruncie prawa amerykańskiego - wyjaśnił "Rz" mecenas Owen C. Pell z kancelarii White and Case. - We wniosku tym argumentujemy, że Polskę i skarb państwa chroni immunitet suwerenności. Dowodzimy też, iż amerykański sąd nie ma kompetencji do decydowania w sprawach dotyczących mienia na terenie Polski.
Jednak zdaniem mecenasa Edwarda Kleina sąd nie powinien przyjąć argumentów strony polskiej. - Będziemy dowodzić, że Polski nie chroni w tym przypadku immunitet, ponieważ takie historyczne fakty jak pogrom kielecki i inne pogromy, zagarnięcie mienia Żydów przez polskie władze i zmuszanie Żydów do opuszczenia Polski po wojnie lub w 1968 roku stanowiły pogwałcenie prawa międzynarodowego. Również czerpanie korzyści z zagarniętego mienia przez skarb państwa, który ma komercyjne interesy na terenie Stanów Zjednoczonych, pozbawia Polskę, w naszym przekonaniu, immunitetu suwerenności - powiedział "Rz" mecenas Klein. - Twierdzenie, że sąd amerykański nie ma kompetencji do rozpatrzenia sprawy ze względu na jej meritum, jest fałszywe i stanowi dla polskich władz dogodną wymówkę - uważa Klein. - Mienie jest wprawdzie na terenie Polski, ale poszkodowani mieszkają w Stanach Zjednoczonych, ponieważ z Polski ich wypędzono i polskie sądy nie chcą uznać ich praw. Poza tym, dziś przelot z Warszawy do Nowego Jorku zajmuje raptem kilka godzin, a materiał dowodowy można bez trudu tłumaczyć zarówno z angielskiego na polski, jak z polskiego na angielski.
Przekonać Kormana
We wrześniu ubiegłego roku analogiczny pozew zbiorowy złożony przez czterech Żydów w sądzie w Chicago został odrzucony. Sędzia uznał chroniący Polskę immunitet suwerenności i orzekł, że roszczenia o zwrot majątku znajdującego się na terenie Polski nie podlegają jurysdykcji amerykańskich sądów. Zdaniem kancelarii White and Case, która również reprezentowała stronę polską w chicagowskim sądzie, precedens ten powinien przyczynić się do odrzucenia pozwu przez sąd w Nowym Jorku. Ale mecenas Klein uważa, że przyczyną odrzucenia pozwu w Chicago było złe jego przygotowanie od strony merytorycznej oraz brak doświadczenia w tego rodzaju sprawach zarówno w przypadku adwokatów, jak i sędziego. Sędzia Edward Korman z Okręgowego Sądu Wschodniego Dystryktu Nowego Jorku, do którego wpłynął pozew 11 Żydów, ma ogromne doświadczenie w sprawach o odszkodowania dla ofiar holokaustu. Sędzia ten prowadził, między innymi, sprawę o odszkodowania dla żydowskich właścicieli kont w bankach szwajcarskich, która doprowadziła do negocjacji między bankami a Światowym Kongresem Żydów i zawarcia porozumienia o wypłaceniu przez banki odszkodowań w wysokości 1,3 mld dolarów Do sędziego Kormana wpłynęło też wiele pozwów zbiorowych o odszkodowania za pracę przymusową w III Rzeszy, co doprowadziło do negocjacji z niemieckimi firmami i władzami, które zakończono porozumieniem o wypłacie prawie 5 mld dolarów odszkodowań dla byłych robotników przymusowych.
Procedura sądowa w przypadku pozwów zbiorowych jest bardzo skomplikowana i długotrwała. Gdyby sąd odrzucił wniosek strony polskiej o nierozpatrywanie pozwu, to ma ona prawo, jako suwerenne państwo, wystąpić z apelacją do sądu wyższej instancji. Prawo takie przysługuje również mecenasom składającym pozew w przypadku, gdyby sędzia Korman przychylił się do argumentacji strony polskiej. Sędzia Korman może zastanawiać się nad decyzją nawet kilka miesięcy, i dlatego zanim w ogóle doszłoby do rozpatrywania pozwu, sprawy czysto proceduralne zająć mogą nawet kilka lat. - Adwokatom może to nie sprawiać różnicy, ale nie leży to ani w interesie poszkodowanych, którzy są przeważnie w bardzo podeszłym wieku, ani w interesie demokratycznej Polski, której powinno zależeć na jak najszybszym zadośćuczynieniu ofiarom niesprawiedliwości - zauważył w rozmowie z "Rz" mecenas Klein.
Naciski polityków
Żądania Żydów o zwrot mienia w Polsce wspierane są przez niektórych amerykańskich polityków. Apele do polskich władz o uwzględnienie roszczeń Żydów w ustawie reprywatyzacyjnej wystosowane zostały m.in. przez grupę ponad pięćdziesięciu członków Izby Reprezentantów amerykańskiego Kongresu, kongresową Komisję do spraw Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, Radę Miejską Nowego Jorku, a także grupę rewidentów finansowych stanów Nowy Jork, Kalifornia, Pensylwania, Teksas, Floryda i Kansas oraz członka Zgromadzenia Stanowego Nowego Jorku Dova Hikinda, który reprezentuje największe w Stanach Zjednoczonych skupisko Żydów ocalałych z holokaustu. Kilku kongresmanów zwróciło się też w ubiegłym roku do Komisji Spraw Międzynarodowych Izby Reprezentantów o zorganizowanie przesłuchań na temat zwrotu mienia Żydom w Polsce. Władze polskie odpowiadają na te apele zapewnieniami, że problem zostanie uregulowany przez ustawę reprywatyzacyjną. Jednak, jak wiadomo, od wielu lat projekt ustawy reprywatyzacyjnej nie może doczekać się aprobaty Sejmu, a w najnowszym kształcie wyklucza on roszczenia osób nie posiadających obecnie polskiego obywatelstwa.
Negocjacji nie będzie
Dzisiejsza rozprawa w nowojorskim sądzie wzbudza znaczne zainteresowanie mediów. Z informacji uzyskanych przez "Rz" wynika, że relacje z niej przekazane będą przez czołowe amerykańskie media, a także stacje telewizyjne z Niemiec, Wielkiej Brytanii i paru innych państw europejskich. Przed rozprawą specjalne oświadczenia wspierające pozew zamierzają wydać Carl McCall, główny rewident finansowy stanu Nowy Jork, oraz Alan Hevesi, główny rewident finansowy miasta Nowy Jork. McCall i Hevesi, którzy są wpływowymi postaciami w amerykańskich kręgach finansowych i gospodarczych, zmusili banki szwajcarskie do podjęcia negocjacji ze Światowym Kongresem Żydów, grożąc bojkotem szwajcarskich interesów komercyjnych w USA. - Uważam, że jest to pozew uzasadniony, stawiający sprawę jasno i zgodny z oczekiwaniami poszkodowanych. Musi bowiem dojść do zapewnienia zadośćuczynienia wszystkim ofiarom holokaustu, bez względu na ich narodowość, obywatelstwo czy religię - powiedział "Rz" Alan Hevesi, pytany, czy popiera pozew przeciwko Polsce. Ponieważ projekt ustawy reprywatyzacyjnej wyklucza roszczenia Żydów, którzy opuścili po wojnie Polskę, w przekonaniu Hevesiego oraz Dova Hikinda, najlepszym rozwiązaniem byłoby podjęcie przez polskie władze negocjacji w sprawie uregulowania tego problemu. - To mogą być skomplikowane, długie rozmowy i wszyscy wiemy, że niezbędne będą kompromisy. Jednak lepszego wyjścia niż rozmowy nie ma. Problem sam nie zniknie i Polska jak najszybciej powinna udowodnić, że jest innym krajem niż PRL - mówił Hikind w wywiadzie dla "Rz", opublikowanym 2 grudnia tego roku. Hikind zapowiedział w nim, że jeśli Polska nie rozwiąże problemu zwrotu mienia, to będą kontynuowane naciski polityczne i organizowane różne publiczne akcje, żeby o tej sprawie pisano na pierwszych stronach gazet. Hikind nie wykluczył też "namawiania amerykańskich firm, które prowadzą interesy z Polską, do zastosowania bojkotu".
Władze polskie zdecydowanie odrzucają sugestie podjęcia negocjacji. - Jeśli polski rząd chciałby z kimkolwiek rozmawiać na temat roszczeń, to jest to wyłącznie kwestia decyzji politycznej i nie ma żadnego związku z pozwem, który powinien być przez nowojorski sąd bezwarunkowo odrzucony - uważa mecenas Owen C. Pell. | sąd w Nowym Jorku wysłucha uzasadnienia wniosku polskich władz o odrzucenie pozwu zbiorowego, w którym grupa Żydów domaga się zwrotu utraconego po wojnie mienia. Strona polska uważa, że chroni ją immunitet suwerenności, a amerykańskie sądy nie mają kompetencji do rozstrzygania o sprawach majątkowych w naszym kraju. Adwokaci Żydów twierdzą natomiast, iż dopuszczając się po wojnie prześladowań wobec Żydów i uniemożliwiając im odzyskanie mienia, władze polskie pogwałciły prawo międzynarodowe.
Adwokaci złożyli w nowojorskim sądzie pozew w imieniu 11 polskich Żydów, którzy domagają się zwrotu utraconych nieruchomości i odszkodowań za użytkowanie ich przez skarb państwa. Stroną pozwaną jest rząd Polski oraz skarb państwa.
Strona polska wystąpiła z wnioskiem o "odrzucenie pozwu w całości". sprawy czysto proceduralne zająć mogą nawet kilka lat. |
ROZMOWA
Jerzy Dudek, bramkarz Feyenoordu i reprezentacji Polski
Życie w klasztorze
FOT. (C) REUTERS
Jerzy Dudek (na zdjęciu obok z lewej strony) ma 27 lat.
Od 3 lat nie opuścił ani jednego oficjalnego meczu Feyenoordu. 28 sierpnia na gali zorganizowanej przez holenderski związek piłki nożnej otrzyma nagrodę dla najlepszego piłkarza ligi holenderskiej w minionym sezonie. Ostatni piłkarz z zagranicy otrzymał takie wyróżnienie 20 lat temu.
Czy będzie pan grał do końca kontraktu, czyli do roku 2003 w Rotterdamie?
JERZY DUDEK: To zależy od klubu. Jeżeli klub dostanie poważną ofertę, to trzeba będzie ją rozważyć. Życie piłkarzy zawodowych to wieczna tułaczka. Nie mamy prawa do niczego się przyzwyczaić. Ciężko się będzie rozstać z Holandią.
W jakim klubie chciałby pan grać?
Jak byłem małym chłopcem, to chciałem grać w III lidze w Górniku Knurów. Po 100 meczach w III lidze marzyłem o I lidze. Teraz gram w Feyenoordzie i słyszę o innych klubach. Gra w czołowym klubie włoskim, angielskim czy hiszpańskim - w Barcelonie, AC Milan, Realu, Interze Mediolan, Juventusie, Arsenalu - jest marzeniem każdego zawodowego piłkarza.
Według prasy holenderskiej za grę w Lidze Mistrzów do kasy Feyenoordu wpłynęło 30 milionów guldenów, czyli ok. 12 mln dolarów. Ile dostali z tego piłkarze?
Brutto ok. 7 mln dolarów. Zapłaciliśmy jednak od tej kwoty wielki podatek, bo 60 procent.
Jak pan trafił do Rotterdamu?
Przez przypadek, w 1996 roku. Najpierw byłem tam na obozie zimowym z moim klubem, Sokołem Tychy. Rozegraliśmy dwa sparingi z rezerwami Feyenoordu i zainteresował się mną menedżer Feyenoordu. Wróciłem do Polski i po pół roku Feyenoord przeprowadził z Sokołem poważne rozmowy. Oba kluby szybko dobiły targu. Z ciężkim sercem jechałem do Holandii. Byłem wtedy bramkarzem bez doświadczenia, rozegrałem w I lidze tylko 15 meczów. Nie płacono nam pensji przez kilka miesięcy. Koledzy sami mnie popychali, żebym wyjechał za granicę, bo dzięki pieniądzom z mojego transferu mogli egzystować. W lipcu 1996 roku podpisałem z Feyenoordem 6-letni kontrakt.
Ile zapłacił Feyenoord za pański transfer?
Czapkę gruszek. Suma jest 6-cyfrowa, śmiesznie mała. Lepiej jej nie wymieniać.
Zbigniew Małkowski jest trzecim Polakiem w Feyenoordzie, oprócz pana i Tomasza Rząsy. Jak porozumiewacie się z holenderskimi kolegami?
W szatni z Tomkiem żartujemy oczywiście po polsku. Na boisku dominuje język piłkarski i holenderski. Znajomość języka zawsze się przydaje. Kiedy do klubu przybyło 7 - 8 obcokrajowców, klub zlecił nam obowiązkową naukę holenderskiego. Lekcje odbywały się dwa razy w tygodniu.
Ostatnio odszedł z Feyenoordu trener Leo Beenhakker. Dlaczego?
Oficjalna przyczyna - to brak wyników. Razem z Tomkiem uważamy, że Beenhakker nie powinien odchodzić.
Reprezentacja Polski nie zakwalifikowała się do finałów mistrzostw Europy. Jakie są tego przyczyny?
Futbol to gra zespołowa. Liczą się nie tylko indywidualne umiejętności zawodników, ale i to, żeby wszystkim się chciało grać. Nie zawsze tak jest. Niektórzy myślą, żeby jak najszybciej urwać się ze zgrupowania i pojechać do domu. Wielu piłkarzy z reprezentacji Polski gra w zachodnich ligach. Podobnie jest z reprezentacją Holandii. Niestety, w naszej kadrze nie ma takich piłkarzy, jakich ma Holandia - oni grają w najlepszych klubach Europy, w Barcelonie, Manchesterze United, Interze, Arsenalu. Piłkarze holenderscy zajmują tam pierwszoplanowe role, decydują o obliczu tych zespołów. Niektórzy polscy piłkarze wręcz siedzą na ławce rezerwowych w zachodnich klubach. A w kraju udają wielkich piłkarzy i twierdzą, że od razu im się należy miejsce w reprezentacji. Moim zdaniem na to miejsce trzeba zasłużyć grą w klubie.
Wyniki reprezentacji są pochodną organizacji tego sportu w Polsce. Nie ma bazy treningowej dla juniorów. W Holandii każda wioska ma takie boiska treningowe, jakich u nas nie ma narodowa drużyna. U nas juniorzy muszą grać na wynik. W Holandii na tym etapie szkolenia wynik nie jest ważny. Mówią: "Przegrajmy mecz, ale nauczmy się czegoś. To będzie w przyszłości procentować." W Holandii dziecko zaczyna chodzić na treningi, gdy ma 6 lat. W Polsce szkolenie zaczyna się późno, od 11 roku życia. To wynik złej sytuacji finansowej klubów. Poza tym ludzie nie są przyzwyczajeni do płacenia składek na klub ani zawożenia dzieci na mecze swoimi samochodami. Polscy piłkarze przyzwyczaili się, że klub musi im wszystko dać.
Jak wygląda pański przeciętny dzień? Trenuje pan więcej niż w Polsce?
Środy są wolne, to dzień dla rodziny. Zwykle o 10.30 zaczynam 30-, 45-minutowy trening z dwójką innych bramkarzy, mamy własnego trenera. Później dołączam do grupy. Po 1,5 - 2 godzinach treningu czeka mnie siłownia i masaże. Obiad jemy o 13.00. Poza tym żyjemy według własnych zasad, ale do wielu rzeczy w nowym środowisku trzeba się dopasować, bo inaczej zaczynają się problemy.
Zawsze chciał pan być bramkarzem?
Zaczynałem jak wszyscy, od gry na podwórku. Byłem najmłodszy i stawiano mnie do bramki, bo wszyscy chcieli strzelać gole i się cieszyć. Potem byłem w klasie sportowej. Gdy miałem 13 lat, trener zaczął wystawiać mnie w polu, ale minął rok i wróciłem do bramki. Trener uznał, że tam przydam się najbardziej.
Jakie ma pan hobby?
Moja rodzina to moje hobby, żona Jolanta i 3-letni syn. Jestem domatorem. Kolekcjonuję koszulki znanych piłkarzy i bramkarzy, mam ich ponad 30. W Feyenoordzie mamy tylko po dwa zestawy koszulek, wiec w meczach ligowych nie ma mowy o wymianie. Na grę w Lidze Mistrzów mieliśmy więcej koszulek i mogłem się wymieniać.
W telewizji belgijskiej nazywają pana "Jerzy Jurek Dudek".
Nie mogę wytłumaczyć niektórym Holendrom, ani Belgom, że imię Jurek to zdrobnienie od Jerzy. Imienia Jerzy nie mogą wymówić, więc podpisuję się Jurek. Jedni nazywają mnie Jurek, inni Jerzy Jurek.
Jest pan popularny. Niektórzy mówią o "dudkomanii". Czy ma pan jakieś przywileje w sklepach?
Dają mi zniżki przy zakupach. Znajomy Włoch za darmo chce gościć mnie i moją rodzinę w swojej restauracji. Twierdzi, że to przywilej dla przyjaciół. Ale ja nie chcę ludzi wykorzystywać.
W Holandii stał się pan idolem młodzieży. Dostrzegło to haskie Ministerstwo Spraw
Zagranicznych. Chcą pana sfilmować w Polsce, przybliżyć nasz kraj młodym Holendrom i w ten sposób propagować akces Polski do Unii Europejskiej. Co pan na to?
Słyszałem o tych planach od mojego menedżera. To poważna sprawa. Jeżeli mogę w ten sposób pomóc ojczyźnie, to oczywiście się zgadzam. Wejście Polski do Unii to sprawa bardzo poważna. Ma to plusy i minusy. Nie chciałbym jednak, żeby po wejściu Polski do UE nasi rolnicy czekali pod moim domem i mówili: "Ty, my nie chcemy do Unii".
Czy pańscy klubowi koledzy wiedzą coś o Polsce?
Dwa lata temu dwóch moich kolegów obejrzało film "Lista Schindlera" i postanowili pojechać do Polski, do Krakowa, aby zobaczyć na własne oczy miejsce akcji filmu i książki. Ja im pomogłem, pojechałem razem z nimi. Zwiedziliśmy Kraków, getto, gdzie nakręcono film, byliśmy w Oświęcimiu. Wycieczka wywarła na nich wielkie, pozytywne wrażenie. Miło się później wypowiadali o Polsce w prasie holenderskiej. W tym roku koledzy wybierają się do Berlina.
Czy Holendrzy mają szansą wygrać mistrzostwa Europy?
Chciałbym, żeby tak było. Będzie im bardzo ciężko, będą pod wielką presją i nie wiem, czy zawodnicy będą w stanie sobie z tym poradzić. Ja będę im kibicować przed telewizorem w kraju. Mam zaplanowany miesięczny urlop z rodziną. Czekają mnie też dwa benefisowe mecze: jeden z moich pierwszych trenerów obchodzi 60. urodziny, a trener Kaczmarek 30-lecie pracy trenerskiej. Na początku lipca wracam do Rotterdamu, do pracy i życia w klasztorze.
Rozmawiała w Rotterdamie
Małgorzata Bos-Karczewska | Od 3 lat nie opuścił ani jednego oficjalnego meczu Feyenoordu. otrzyma nagrodę dla najlepszego piłkarza ligi holenderskiej w minionym sezonie.
będzie pan grał do końca kontraktu w Rotterdamie?
JERZY DUDEK: To zależy od klubu. Życie piłkarzy zawodowych to wieczna tułaczka. Nie mamy prawa się przyzwyczaić.
Jak pan trafił do Rotterdamu?
przypadek. byłem tam na obozie zimowym z moim klubem, Sokołem Tychy. Rozegraliśmy dwa sparingi z rezerwami Feyenoordu i zainteresował się mną menedżer Feyenoordu. Z ciężkim sercem jechałem do Holandii. W 1996 roku podpisałem 6-letni kontrakt.
Jak porozumiewacie się z holenderskimi kolegami?
Kiedy do klubu przybyło 7 - 8 obcokrajowców, klub zlecił obowiązkową naukę holenderskiego.
Reprezentacja Polski nie zakwalifikowała się do finałów mistrzostw Europy. przyczyny?
Liczą się nie tylko indywidualne umiejętności, ale i to, żeby wszystkim się chciało grać. Nie zawsze tak jest.
Wyniki są pochodną organizacji tego sportu w Polsce. Nie ma bazy treningowej dla juniorów.
Zawsze chciał pan być bramkarzem?
Zaczynałem od gry na podwórku. Byłem najmłodszy i stawiano mnie do bramki, bo wszyscy chcieli strzelać gole i się cieszyć.
Jakie ma pan hobby?
Moja rodzina to moje hobby. Kolekcjonuję koszulki znanych piłkarzy.
W Holandii stał się pan idolem młodzieży. Chcą pana sfilmować w Polsce, przybliżyć nasz kraj młodym Holendrom i propagować akces Polski do UE.
Jeżeli mogę w ten sposób pomóc ojczyźnie, to się zgadzam.
pańscy klubowi koledzy wiedzą coś o Polsce?
dwóch moich kolegów obejrzało film "Lista Schindlera" i postanowili pojechać do Polski. Zwiedziliśmy Kraków, byliśmy w Oświęcimiu. Miło się wypowiadali o Polsce w prasie holenderskiej. |
ŁAWNICY
Głównie emeryci, lecz i ich jest za mało
A ja lubię sądzić
KAZIMIERZ GROBLEWSKI
Czy ławnicy ludowi uzgodnili wyrok? - takiego pytania około 35-letnia Barbara Bańkowska na pewno nie usłyszy w sądzie. A kto wie, być może myśli, że tak. Bo zapytana, czym zajmują się w sądzie ławnicy, odpowiada otwarcie: - Nie mam o tym pojęcia.
To pytanie w tym miejscu nie jest pozbawione podstaw. Przy drzwiach zamkniętych radni gminy Warszawa Białołęka rozmawiają z kandydatami na ławników ludowych. Od przebiegu rozmowy zależy, czy radni wydadzą pozytywną opinię o kandydacie. A od tej opinii zależy, czy rada gminy na sesji wybierze daną osobę na ławnika. Rady do 31 lipca przyjmowały zgłoszenia kandydatów; do końca października miały wybrać ławników.
Pierwszą rzeczą, o którą radni proszą kandydata na ławnika, jest pisemne wyrażenie zgody na ubieganie się o funkcję ławnika. Barbara Bańkowska wyraża taką zgodę. Chce być ławnikiem w sądzie rejonowym.
Wybory - nie porównywalne z innymi. Nie ma kampanii wyborczej, a u kandydatów, którzy za chwilę staną przed komisją, nie widać napięcia. Ale w końcu nie wybiera się tu prezydentów czy choćby radnych. Ludzie, którzy tu stoją, nie ubiegają się o prawo do dzielenia pieniędzy, wydawania koncesji. Chcą - nie będąc sędziami, nie mając najczęściej wykształcenia prawniczego - dostać możliwość sądzenia innych ludzi. Czyli być przez cztery lata ławnikiem sądowym. Zarobią na tym do 60 złotych miesięcznie - wynagrodzenie za jedno posiedzenie dla ławnika wynosi obecnie 29 złotych, a ławnik, jak mówi ustawa, nie powinien - chyba że są ku temu ważne powody - uczestniczyć rocznie w więcej niż 12 posiedzeniach.
Instytucja ławników pasowała do wizji sprawiedliwości wyznawanej dawniej przez rządzących. Dobrze było, że wpływ na wyroki mieli nie tylko sędziowie, często politycznie niepewni, lecz także zdrowi światopoglądowo, wydelegowani przez zakłady pracy robotnicy i emeryci. Ale w praktyce PRL, po początkowym okresie, w którym sporo było wojujących ławników - robotników, potem zakłady pracy rutynowo traktowały ten przywilej, delegując zwykle osoby najmniej w zakładzie potrzebne.
Teraz tej ideologicznej nadbudowy już nie ma. Ławników delegują nadal zakłady pracy, a ponadto także organizacje, stowarzyszenia, rady osiedli, związki zawodowe, partie i obywatele (co najmniej 25 podpisów).
O zgłoszeniu kandydatów na ławników tradycyjnie pamięta Sojusz Lewicy Demokratycznej. W tym roku dało się zauważyć zainteresowanie wyborami prawicowych partii. W lipcu "Nasz Dziennik" opublikował wzór zgłoszenia, a towarzyszący mu tekst zachęcał "ugrupowania narodowe i katolickie" do proponowania kandydatów: "(....) w sądach orzekali zwykle ławnicy przeciwstawnej orientacji. (...) Obecnie mamy szanse wziąć sprawy orzekania w wymiarze sprawiedliwości w nasze ręce".
Ławnicy mają stworzone prawne możliwości, by mieć decydujący głos przy wielu wyrokach w sądach powszechnych: bo głos ławnika jest równoważny z głosem sędziego, a proporcje na rozprawie są: jeden sędzia zawodowy - dwóch ławników, rzadziej: dwóch sędziów - trzech ławników. Dawniej głos ławników często przesądzał o postanowieniu sądu. W dzisiejszej praktyce ławnicy ludowi rzadko wykorzystują swoją przewagę liczebną, najczęściej, w dyskusji, wypracowują z sędziami wspólne orzeczenie.
Dlaczego księgowi, ekonomiści, palacze, ślusarze, mechanicy, handlarze chcą być ławnikami ludowymi?
Dlaczego prowadząca samodzielną działalność gospodarczą kobieta chce raz lub dwa razy w miesiącu stawiać się w sądzie, zajmować się sprawami obcych ludzi, kradzieżami, może gwałtami, może rozwodami i mieć wpływ na decyzję sądu?
Choć Barbara Bańkowska nie ukrywa, że nie zna obowiązków ławnika, to na pytanie, dlaczego chce nim być, odpowiada: - Ktoś komuś musi pomagać.
Ale tak naprawdę rzadko jest okazja, by pytanie to zadać osobie takiej jak ona, w najlepszym wieku dla kariery zawodowej. Zdecydowana większość kandydatów na ławników jest od niej znacznie starsza.
Praca dość ciekawa
Lucyna Cieślicka, 68-letnia emerytka z 42-letnim stażem pracy w tym samym zakładzie, wyciąga z torebki doskonale zachowane zaświadczenie o skończeniu w 1973 roku kursu z prawa o wykroczeniach. Było to po tym, gdy 41-letnia wtedy laborantka przemysłu chemicznego w Polfie została pierwszy raz członkiem kolegium do spraw wykroczeń. Wytypował ją zakład, ale zastrzega, że nie PZPR, bo w partii nigdy nie była. Zasiadała w kolegium przez dwie kadencje, do 1980 roku. Później miała kilkunastoletnią przerwę. Aż do 1997 roku, kiedy Rada Osiedla Piekiełko, na którym mieszka, doszła do wniosku, że była laborantka, obecnie emerytka, będzie dobrym ławnikiem. Została dobrana w trakcie kadencji, na dwa lata. Teraz jest jedną z osób, które - jak mówi - do ponownego wyboru zgłosił prezes sądu. - Nie opuszczam posiedzeń, nie spóźniam się - mówi, pytana, dlaczego prezes chce nadal widzieć ją ławnikiem. - Praca dość ciekawa - mówi. - Napady, zaprzeczanie ojcostwa, sprawy majątkowe. Trzeba rozpatrywać przyzwoicie, bo chodzi o to, aby nikogo nie skrzywdzić.
Dwa, trzy razy w miesiącu ma posiedzenia. Od ośmiu lat jest na emeryturze. Otrzymuje 715 złotych. - Jeżeli dodatkowo miesięcznie wpadnie z sądu 50 - 60 złotych to dla mnie dużo. Każdy pieniądz się przydaje - mówi.
Krzysztof Rossman z gminy Bielany, 66 lat, będzie ławnikiem piątą kadencję. - Są ludzie, którzy lubią majsterkować, inni lubią malować, a ja lubię sądzić - mówi. Skończył prawo po czterdziestce, za późno, jak mówi, by iść na aplikację. Nigdy nie pracował w wyuczonym zawodzie, ale chciał mieć coś wspólnego z wymierzaniem sprawiedliwości, zwłaszcza że pochodzi z prawniczej rodziny. Pierwszy raz sam zaproponował w zakładzie pracy swoją kandydaturę; potem zgłosił go Związek Byłych Więźniów Politycznych Okresu Stalinizmu, do którego należy, teraz zgłasza go prezes sądu do ponownego wyboru. Uczestniczył m.in. w sprawie będącej jednym z odprysków FOZZ.
Rady wybierają
Zrobiliśmy rozeznanie we wszystkich warszawskich gminach i w niektórych dzielnicach gminy Warszawa Centrum. Okazuje się, że ślusarze, nauczyciele, mechanicy, wcale się tak nie garną, by być ławnikami. Garną się emeryci. Przez najbliższe cztery lata wpływ na sądowe orzeczenia będą mieli ludzie w większości powyżej 50., a w bardzo znacznej części emeryci powyżej 60. Duży procent było ławnikami w PRL.
Ale w większości gmin nawet chętnych emerytów jest za mało. Prawie wszędzie gminy miały problemy ze skompletowaniem tylu kandydatów, ilu ławników potrzebował z danej gminy prezes sądu.
Tego problemu nie mają sądy wojskowe - gdzie minister Janusz Onyszkiewicz rozwiązał sprawę "na wojskowo": kandydatów "powinno być więcej co najmniej o 1/4" od liczby ławników, którzy mają być wybrani - uznał w rozporządzeniu z października 1998 roku - a jeśli jest ich za mało, to brakujących zgłasza dowódca jednostki.
Niektóre gminy podeszły do sprawy tak jak Białołęka, której radni prowadzili rozmowy z kandydatami, ale są też takie, które wybrały wszystkich, którzy chcieli, nawet ich nie widząc - bo i tak chętnych było za mało.
Dużo pracy w związku z wyborami ławników było w największej warszawskiej gminie, Centrum. Wszystkich chętnych, których zgłosiły organizacje lub obywatele, trzeba było poklasyfikować według adresu zamieszkania i miejsca pracy i "porozdzielać" do podległych gminie dzielnic do zaopiniowania. Kandydatów zgłosili m.in. KPN "Obóz Patriotyczny", NSZZ "Solidarność", SLD, Związek Nauczycielstwa Polskiego, PSL, Stowarzyszenie Rodzina Polska, Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej, Polska Partia Socjalistyczna.
Jako ostatnia z dzielnic przesłała do gminy Centrum swoją uchwałę w tej sprawie Praga Północ. W ósmym punkcie porządku dziennego na sesji 29 września zaopiniowanie 60 kandydatów na ławników zabrało radnym kilka minut. - Wyszliśmy z założenia, że organizacje zgłaszające kandydatów biorą za nich odpowiedzialność - mówi referent. Spośród 59 zaakceptowanych przez dzielnicę kandydatów, 34 jest emerytami, 33 ma powyżej 60 lat, w tym 14 powyżej 70. Najstarszy z zaakceptowanych przez radę dzielnicy kandydatów na ławników miał prawie 82 lata. Poniżej 40 lat było czterech chętnych.
Mniej niż trzeba
Z jedenastu warszawskich gmin, w ośmiu zgłosiło się za mało chętnych na ławników.
Sławomir Zabawski z Rady Gminy Ursynów, na początku października ciągle czekał na zgłoszenia. - A co mam zrobić. Trzeba jakoś zrealizować zapotrzebowanie.
- To się tylko tak nazywa, że takie jest zapotrzebowanie. Ale później sądy z reguły nie wykorzystują w pełni wszystkich ławników. Sędziowie mają swoich sprawdzonych, dyspozycyjnych ławników i z nich korzystają - mówi Elżbieta Sukiennik, dyrektor Biura Rady Gminy Targówek. Zdecydowana większość kandydatów w tej gminie to osoby zgłoszone do ponownego wyboru przez prezesów sądów. Kandydatów zgłosiły także m.in. Spółdzielnia Pracy Bródno, PPS, NSZZ "Solidarność". Dużo jest emerytów. - To wynika z tego, że oni mają płacone - uważa Elżbieta Sukiennik.
Zakłady pracy są zobowiązane zwalniać ławników z pracy na rozprawy i płacić im za ten czas pełne wynagrodzenie. Niepracujący ławnicy, w tym emeryci, otrzymują za rozprawę wynagrodzenie w wysokości ustalonej przez ministra sprawiedliwości.
W gminie Wilanów nie planowano rozmów z kandydatami. - To mała gmina, znamy większość kandydatów. Około 30 procent to ławnicy zgłoszeni przez prezesów sądów do powtórnego wyboru - mówi Maria Królik z biura rady. - Przeważnie kandydowali emeryci. Myślę, że dlatego, iż są dyspozycyjni, nie muszą się zwalniać z pracy. Poza tym dorabiają sobie. W przeszłości w takich sytuacjach, gdy rady wybrały zbyt mało ławników, prezesi sądów ogłaszali wybory uzupełniające.
Gmina Rembertów miała wybrać 29 ławników. Była najbardziej spóźniona ze wszystkich warszawskich gmin, bo dopiero 14 października wybrała zespół opiniujący kandydatów. Choć termin zgłaszania kandydatów minął 31 lipca, gmina dopiero zaczynała ich szukać.
Lepiej szybciej
Dwie gminy, Wawer i Ursus, zachowały się niestereotypowo: wybrały ławników pod koniec czerwca - na miesiąc przed upływem terminu ich zgłaszania. - Bo było więcej chętnych niż kandydatów. Poza tym zakładaliśmy, że w lipcu będzie przerwa wakacyjna i chcieliśmy się zabezpieczyć, żeby nie było za późno - słyszymy w Biurze Rady Gminy Ursus. Kandydatów było więcej niż miejsc. Zgłaszali się nawet po sesji. - Może dlatego, że padają zakłady pracy, a ławnicy otrzymują jednak jakieś wynagrodzenie. Zgłaszali się nawet ludzie z wykształceniem podstawowym, którzy nie mają, co z sobą zrobić.
Podobnie powód przyśpieszenia wyborów w swojej gminie tłumaczy Wiesław Domański, przewodniczący komisji opiniującej kandydatów na ławników w gminie Wawer. To druga gmina, w której było więcej kandydatów niż chętnych.
- Sami starsi ludzie - mówi Domański. Ławnicy wybrani w gminie do Sądu Rejonowego dla Warszawy Pragi - Wydział Pracy są w wieku 55 - 65 lat; jeden jest po 70.; do Sądu Okręgowego w Warszawie są w wieku 60 - 70 lat, dwóch jest po 70.
W gminie Bielany najmłodszy kandydat ma 27 lat, najstarszy 76. To trzecia gmina, w której było więcej chętnych niż miejsc. Magdalena Zabłocka, wiceprzewodnicząca komisji opiniującej kandydatów: - Zdecydowana większość to emeryci, wybierani na kolejną kadencję, w wieku 60 - 70 lat. Bardzo często są to ludzie z wykształceniem prawnym, na emeryturze, którzy nie potrafią się rozstać z zawodem.
Dobrze, że są
- Ludzie starsi mają wolny czas, nie zawalają rozpraw. Dlatego sądy ich wolą - mówi Joanna Lubbe, radna z gminy Białołęka z komisji przesłuchującej kandydatów. A przecież większość spraw dotyczy ludzi młodych. Dlaczego jest tak mało chętnych? - Kilka osób mówiło, że boją się siedzieć na sali rozpraw oko w oko z przestępcami. Ale wiele osób spróbowałoby, lecz zakłady pracy nie chcą się zgadzać na zwalnianie pracowników na rozprawy.
Problem z obecnością ławników na posiedzeniach to jedno, a z ich przygotowaniem to drugie. - Ale ja się cieszę się, że w ogóle są chętni - mówi radna Lubbe.
Rzeczywiście, prezesi sądów zgłosili do gminy Białołęka zapotrzebowanie na 67 ławników, a chętnych jest 35 osób. Dziesięciu z nich zaproponowali prezesi sądów do powtórnego wyboru. Pozostałych zgłosiły zakłady pracy z terenu gminy - do których radni zwrócili się z prośbą o wytypowanie - m.in. Polfa Tarchomin (dwóch), Auchan (dwóch). Swoich kandydatów przedstawili też m.in.: Rada Osiedla Dąbrówka Szlachecka (trzech), Rada Osiedla Piekiełko (jednego). Dwóch kandydatów zgłosiła KPN "Obóz Patriotyczny" i dwóch NSZZ "Solidarność". Swoich kandydatów "S" zaproponowała do Sądu Okręgowego - Sądu Pracy i Ubezpieczeń Społecznych - do którego w równej liczbie kandydatów mogą jedynie zgłaszać związki zawodowe i administracja państwowa.
Ale najwięcej (pięciu) kandydatów ze wszystkich organizacji wytypowało na ławników w gminie Białołęka Białołęckie Stowarzyszenie Samorządowe "Nasze Szkoły". Tę organizację reprezentuje m.in. wspomniana Barbara Bieńkowska. BSS "Nasze Szkoły" poniosło klęskę w wyborach samorządowych, nie zdobywając w gminie ani jednego mandatu. Teraz jego członkowie zostają ławnikami. Ławnikiem będzie prezes stowarzyszenia Marek Procki. - Ktoś te odpowiedzialne funkcje musi pełnić. A kto, jeśli nie osoby z wykształceniem prawniczym - mówi ok. 45-letni mężczyzna, urzędnik państwowy, z wykształcenia prawnik.
Wizytówka
Nie tylko wspomniana Barbara Bańkowska mówi wprost, że nie wie, na czym polega praca ławnika. Tomasza Szelesta wydelegował na ławnika sądu rejonowego hipermarket Auchan. Na pytanie komisji, czy zna obowiązki ławnika odpowiada: - Nie znam. - Jak pan ocenia odpowiedzialność ciążącą na ławniku? - Decydentem jest sędzia... - zaczyna swoją odpowiedź. - Pan też będzie decydentem - zwraca mu życzliwie uwagę jeden z radnych. - Dlaczego zdecydował się pan kandydować? - Mam to u siebie na co dzień - mówi 35-letni Tomasz Szelest i nie można mu nie wierzyć, bo w hipermarkecie Auchan jest szefem ochrony. - Na co dzień rozstrzygam sprawy osób, które popełniają w sklepie drobne przestępstwa. Interesują mnie ich dalsze losy - mówi, ale dodaje od razu, że będzie miał "zdroworozsądkowe" podejście i będzie obiektywny, także gdy przyjdzie mu osądzać złodzieja z jego sklepu.
Tomasz Szelest nie zostaje ławnikiem z powodu pieniędzy. Ani dlatego, że ma za dużo wolnego czasu. Zostaje nim dlatego, że ma to związek z jego pracą i - przede wszystkim - dlatego, że tak chciała jego firma. - Zdaję sobie sprawę, iż zostałem obdarzony dużym zaufaniem. Jestem wizytówką firmy - mówi.
Radni opiniują go pozytywnie. Nikt nie zwraca uwagi na to, że przepis ustawy o ustroju sądów powszechnych przesądzający, iż nie mogą być ławnikami osoby zajmujące stanowiska związane ze ściganiem przestępstw, być może wyklucza kandydaturę Tomasza Szelesta.
Ławnicy ludowi uczestniczą w rozpoznawaniu większości spraw w sądach powszechnych. Nie mogą przewodniczyć rozprawie, ale przy rozstrzyganiu spraw mają takie same prawa jak sędziowie.
Ławnikiem może być obywatel polski, który ukończył 26 lat, "jest nieskazitelnego charakteru", przynajmniej od roku mieszka lub jest zatrudniony w gminie, z której kandyduje.
Nie mogą być ławnikami osoby zatrudnione w sądach, w prokuraturze, osoby wchodzące w skład organów, od których orzeczenia można żądać skierowania sprawy na drogę postępowania sądowego, funkcjonariusze policji, inne osoby zajmujące stanowiska związane ze ściganiem przestępstw, adwokaci i aplikanci adwokaccy, duchowni, żołnierze w czynnej służbie, funkcjonariusze Służby Więziennej.
"Strojem urzędowym sędziego i ławnika sądu wojskowego na rozprawie jest toga. (...). Toga jest suknią fałdzistą z lekkiego czarnego materiału wełnianego lub wełnopodobnego, sięgającą powyżej kostek - około 25 cm od ziemi. U góry ma odcinany karczek szerokości 21 cm. (...) Przy kołnierzu togi wszyty jest żabot z fioletowego materiału wełnianego lub wełnopodobnego, długości 21 cm, szerokości u dołu 28 cm, ułożony w 13 kontrafałd, których środkowa - szerokości 2 cm - ma fałdy po obu stronach; pozostałe kontrafałdy biegną w kierunku rękawów. Żabot z prawej strony togi jest zapinany na guziczek".
Z rozporządzenia ministra sprawiedliwości z 27 lipca 1998 r. (Dz.U. nr 116, poz. 750) | radni gminy Warszawa Białołęka rozmawiają z kandydatami na ławników ludowych. Rady do 31 lipca przyjmowały zgłoszenia kandydatów; do końca października miały wybrać ławników. Ludzie, którzy tu stoją, Chcą - nie mając najczęściej wykształcenia prawniczego - dostać możliwość sądzenia innych ludzi. Zarobią na tym do 60 złotych miesięcznie - wynagrodzenie za jedno posiedzenie dla ławnika wynosi obecnie 29 złotych, a ławnik nie powinien uczestniczyć rocznie w więcej niż 12 posiedzeniach.
Ławników delegują zakłady pracy, a ponadto także organizacje, stowarzyszenia, rady osiedli, związki zawodowe, partie i obywatele (co najmniej 25 podpisów).
O zgłoszeniu kandydatów na ławników tradycyjnie pamięta Sojusz Lewicy Demokratycznej. W tym roku dało się zauważyć zainteresowanie wyborami prawicowych partii.
głos ławnika jest równoważny z głosem sędziego, a proporcje na rozprawie są: jeden sędzia zawodowy - dwóch ławników, rzadziej: dwóch sędziów - trzech ławników. W dzisiejszej praktyce ławnicy ludowi rzadko wykorzystują swoją przewagę liczebną, najczęściej, w dyskusji, wypracowują z sędziami wspólne orzeczenie.
Dlaczego księgowi, ekonomiści, palacze, ślusarze, mechanicy, handlarze chcą być ławnikami ludowymi?
Barbara Bańkowska odpowiada: - Ktoś komuś musi pomagać.
Lucyna Cieślicka, 68-letnia emerytka. - Praca dość ciekawa - mówi. - Jeżeli miesięcznie wpadnie z sądu 50 - 60 złotych to dla mnie dużo.
Krzysztof Rossman, 66 lat. - lubię sądzić - mówi.
ślusarze, nauczyciele, mechanicy, wcale się tak nie garną, by być ławnikami. Garną się emeryci. Ale w większości gmin nawet chętnych emerytów jest za mało. Niektóre gminy podeszły do sprawy tak jak Białołęka, której radni prowadzili rozmowy z kandydatami, ale są też takie, które wybrały wszystkich, którzy chcieli. sądy z reguły nie wykorzystują w pełni wszystkich ławników. Sędziowie mają swoich sprawdzonych, dyspozycyjnych ławników i z nich korzystają.
Zakłady pracy są zobowiązane zwalniać ławników z pracy na rozprawy i płacić im za ten czas pełne wynagrodzenie. Niepracujący ławnicy otrzymują za rozprawę wynagrodzenie w wysokości ustalonej przez ministra sprawiedliwości.
Dwie gminy, Wawer i Ursus wybrały ławników pod koniec czerwca - na miesiąc przed upływem terminu ich zgłaszania. Kandydatów było więcej niż miejsc. Zgłaszali się nawet po sesji. Może dlatego, że padają zakłady pracy. W gminie Bielany Zdecydowana większość to emeryci, wybierani na kolejną kadencję, w wieku 60 - 70 lat. Bardzo często są to ludzie z wykształceniem prawnym, na emeryturze, którzy nie potrafią się rozstać z zawodem. Ludzie starsi mają wolny czas, nie zawalają rozpraw. Dlatego sądy ich wolą. Dlaczego jest tak mało chętnych? Kilka osób mówiło, że boją się siedzieć na sali rozpraw oko w oko z przestępcami. Ale wiele osób spróbowałoby, lecz zakłady pracy nie chcą się zgadzać na zwalnianie pracowników na rozprawy.
Tomasz Szelest w hipermarkecie Auchan jest szefem ochrony. ławnikiem Zostaje dlatego, że tak chciała jego firma. - Jestem wizytówką firmy - mówi.
Radni opiniują go pozytywnie. Nikt nie zwraca uwagi na to, że przepis ustawy o ustroju sądów powszechnych przesądzający, iż nie mogą być ławnikami osoby zajmujące stanowiska związane ze ściganiem przestępstw, być może wyklucza kandydaturę Tomasza Szelesta. |
TECHNOLOGIE
Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru
Zmieniaj, kiedy chcesz
ARCHIWUM
ADAM JAMIOŁKOWSKI
Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie.
Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma.
Kijkiem w podłodze
Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną.
Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości.
Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie.
Jak rajdowiec
W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody.
Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy.
Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia.
Na początku było Porsche
Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca.
Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat.
Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe.
Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach.
Lepiej poczekać
Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30.
Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę | Automatyczne skrzynie biegów nie są popularne w Europie. Ale to się zmienia. Pojawiły się skrzynie automatyczne, które błyskawicznie można przełączyć na ręczne sterowanie. W zależności od wybranego położenia dźwigni selektora, przekładnia będzie działać jako automatyczna lub manualna. Takie rozwiązanie oferuje Alfa Romeo a także inne koncerny samochodowe. Takie wyposażenie jest zazwyczaj dodatkowo płatne. |
SPOŁECZEŃSTWO
Jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa
Mało nas
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
PIOTR EBERHARDT
Pojawienie się w społeczeństwie polskim nowych postaw socjologiczno- -psychologicznych doprowadziło do radykalnego obniżenia się liczby urodzeń. Przyszłość demograficzna Polski zależy od tego, czy ta tendencja będzie trwała czy przejściowa.
Styl życia społeczeństwa polskiego wskazuje, że raczej nie należy oczekiwać zmian na lepsze.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat obserwujemy w Polsce stały spadek liczby urodzeń. Na początku lat 80. rodziło się ponad 700 tys. dzieci rocznie. W 1988 liczba urodzeń spadła w skali rocznej do poniżej 600 tys., w 1993 do poniżej 500 tys., a w 1998 - poniżej 400 tys.
Dla porównania do pierwszej wojny światowej rodziło się w Polsce ponad jeden milion dzieci rocznie, zaś w okresie międzywojennym liczba urodzeń nie spadała w skali rocznej poniżej 800 tys.
Przyrost bliski zeru
Tak raptowne obniżenie się stopy urodzeń było zjawiskiem nieoczekiwanym, zwłaszcza że od połowy lat 90. zakładano, iż w wyniku zwiększenia się liczby młodych kobiet wchodzących w wiek prokreacyjny urodzeń będzie więcej. Niestety tendencje spadkowe utrzymują się.
Obniżenie się liczby urodzeń przy stałym poziomie zgonów doprowadziło do gwałtownego załamania przyrostu naturalnego, który zbliżył się do zera.
Załamanie demograficzne w Polsce tłumaczy się często ciężkimi warunkami życia, trudną sytuacją mieszkaniową itp. Sądzę, że nie są to prawdziwe przyczyny - warunki materialne ludności były dawniej jeszcze trudniejsze. Nawet w najcięższych latach drugiej wojny światowej rodziło się proporcjonalnie dwukrotnie więcej dzieci niż obecnie. Olbrzymi spadek płodności kobiet wynika z utrwalenia się nowego modelu życia. Coraz częściej preferowany jest model rodziny małodzietnej lub bezdzietnej. W latach 50. w przeciętnej rodzinie polskiej była trójka dzieci. W latach 80. w rodzinie było średnio dwoje dzieci, co przy korzystnej strukturze wieku gwarantowało wzrost zaludnienia kraju. Obecnie na jedną kobietę przypada średnio niecałe 1,5 dziecka, zaś w większych miastach przeciętna rodzina ma jedynaka. W konsekwencji kolejna generacja może być o połowę mniej liczna od pokolenia swoich rodziców.
Proces zmniejszania się stopy urodzeń zaczął doprowadzać do zjawiska depopulacji, czyli zmniejszania się stanu zaludnienia. Początkowo objęło ono większe miasta, następnie dotarło do mniejszych miast, a w końcu również wsi.
Pozostały jeszcze kurczące się obszary wiejskie, gdzie przyrost naturalny jest dodatni, utrzymuje się model tradycyjnej rodziny, a różnorodne akcje związane z tzw. świadomym macierzyństwem spotykają się z krytyką. Są to: konserwatywne, katolickie Podkarpacie oraz znacznie mniej rozległy rejon kaszubski. Również w rejonach wiejskich Małopolski przyrost naturalny, pomimo wyraźnego spadku, nadal jest dodatni i wpływa pozytywnie na wskaźnik ogólnokrajowy. Natomiast na tzw. ziemiach odzyskanych, które jeszcze do lat 80. cechowały się znacznym przyrostem naturalnym, liczba urodzeń radykalnie się obniża.
Rodziny małodzietne
Należy zastanowić się nad konsekwencjami utrwalania się modelu małodzietności i utrzymywania się dotychczasowego trendu spadku urodzeń. Jeszcze do niedawna prognozy demograficzne wskazywały, że około 2000 roku Polska przekroczy 40 mln mieszkańców. Już obecnie wiadomo, że jest to całkowicie nierealne. Grozi nam regres demograficzny. Jedynie w rezultacie wchodzenia w ciągu najbliższych lat w wiek prokreacyjny liczniejszych roczników kobiet urodzonych na przełomie lat 70. i 80. uda się utrzymać w miarę ustabilizowaną liczbę ludności w wysokości 38,5 - 39,0 mln. Natomiast po roku 2010 liczba ta będzie stopniowo spadać. Dramatyczna sytuacja wystąpi około 2020 roku, gdy na skutek zmian w strukturze wieku nieunikniony wzrost liczby zgonów nałoży się na niską stopę urodzeń. Rachunki symulacyjne wykazują, że jest prawdopodobne, iż liczba ludności wyniesie w 2030 roku około 30 mln, a w 2050 obniży się do poniżej 20 mln mieszkańców. Tego typu rachunki nie muszą się jednak sprawdzić. Tak wiele może się wydarzyć, że konstruowanie długookresowych prognoz demograficznych na podstawie sytuacji w ciągu ostatniej dekady ma jedynie charakter ostrzegawczy.
Skala oczekiwanego regresu demograficznego jest trudna do oszacowania, ponieważ różnorodne przyszłe uwarunkowania społeczne mogą oddziaływać w sposób trudny do przewidzenia. Znacznie ważniejszym problemem, który się już ujawnił, jest postępujący proces starzenia się społeczeństwa polskiego. Zagadnienie to jest już powszechnie dostrzegane, więc nie wymaga dokładniejszego omówienia. Zwiększanie się liczby ludzi w wieku podeszłym przyniesie negatywne skutki społeczne, ekonomiczne, a może i polityczne. Silny elektorat polityczny ludzi w wieku emerytalnym wysuwać będzie coraz większe roszczenia materialne. Wiadomo zaś, że nawet zreformowany system emerytalny nie będzie w stanie temu podołać. Szczególnie niekorzystna sytuacja demograficzna jest prawdopodobna około 2020 roku, kiedy to liczne roczniki z lat 50. i 60. będą osiągały wiek emerytalny, a w wiek produkcyjny wejdą roczniki niżu z końca XX wieku.
Wędrówki ludów
Zmniejszanie się stanu zaludnienia wymagać będzie opracowania odpowiedniej długookresowej polityki migracyjnej. Narastający deficyt siły roboczej w niektórych mniej atrakcyjnych zawodach może się pojawić nawet przy skali 5 - 10 proc. bezrobocia. Zjawisko to występowało we wszystkich krajach zachodnich. Można więc oczekiwać, że po 2010 roku Polska stanie się atrakcyjnym miejscem pracy dla migrantów zza granicy, przede wszystkim wschodniej. Nie wiadomo tylko, w jakim stopniu Polska stanie się dla Rosjan, Białorusinów czy Ukraińców krajem otwartym. Będzie to zależeć nie tylko od przepisów prawnych, obowiązujących w tym czasie, lecz również od stosunku do tej kwestii władz Unii Europejskiej. Kiedy Polska wstąpi do tej organizacji, wschodnia granica naszego kraju stanie się zewnętrzną granicą Unii. Stosunek do migrantów wśród przeciętnych Polaków może też być różny - od skrajnej ksenofobii po dobrosąsiedzką przychylność.
Przystąpienie Polski do UE umożliwi zatrudnienie Polaków w zachodniej Europie. Trudno przewidzieć, ilu młodych ludzi znajdzie zatrudnienie i wyjedzie na stałe z Polski. W każdym razie stanie się to kolejnym impulsem do zatrudniania migrantów ze wschodniej Europy. Procesami emigracji i imigracji trzeba będzie sterować, tak aby aspekty pozytywne przeważały nad negatywnymi. Trzeba będzie stworzyć takie mechanizmy, aby odpływ emigracyjny nie nabrał charakteru drenującego z kraju młodą siłę roboczą, zwłaszcza tę o wysokich kwalifikacjach zawodowych. Z drugiej strony napływ np. Ukraińców czy Białorusinów na wyludnione obszary wschodniej Polski zmieniłyby charakter narodowościowy.
Abstrakcyjna katastrofa
Mimo że problematyka demograficzna jest kwestią ważną dla przyszłości kraju i narodu, wiedza o tych zagadnieniach jest znikoma nie tylko wśród ogółu społeczeństwa polskiego, ale również wśród elit intelektualnych kraju. Można sądzić, że wynika to z ignorancji oraz bagatelizowania spraw nie dotyczących dnia dzisiejszego. O ile bowiem zagrożenia gospodarcze od razu się ujawniają, o tyle skutki pewnych procesów demograficznych przynoszą pozytywne lub negatywne rezultaty w przyszłości. Katastrofa, która może się ujawnić za lat kilkanaście lub kilkadziesiąt, jest sprawą tak abstrakcyjną, że nie dochodzi do świadomości społecznej.
W Polsce nie była prowadzona celowa polityka urodzeniowa. Na procesy w tej dziedzinie wpływały zmienne uwarunkowania polityczno-gospodarcze. Różnorodne organizacje feministyczne, działając na rzecz tzw. planowania rodziny, nie interesowały się konsekwencjami swoich przedsięwzięć. Prace z zakresu demografii miały natomiast charakter specjalistyczny.
Sytuacja dojrzała do radykalnych zmian. Należy zorganizować zespół ekspertów grupujący demografów, socjologów, geografów, politologów i ekonomistów. Powinien on dokonać dokładnej oceny sytuacji demograficznej Polski. Taka diagnoza powinna stać się podstawą do opracowania zaleceń dla poszczególnych resortów rządowych oraz organizacji społecznych. Powinna ona mieć charakter prourodzeniowy, zmierzający do ekonomicznego i prestiżowego umocnienia rodziny wychowującej dzieci. Polityka w tej dziedzinie musi mieć charakter kompleksowy, uwzględniający całokształt problemów demograficznych kraju. Należy jedynie zaznaczyć, że bez przygotowania informacyjnego społeczeństwa i uzyskania jego poparcia wszelkie celowe działania zakończą się niepowodzeniem.
Autor jest profesorem demografii. | Pojawienie się w społeczeństwie polskim nowych postaw socjologiczno-psychologicznych doprowadziło do radykalnego obniżenia się liczby urodzeń. Przyszłość demograficzna Polski zależy od tego, czy ta tendencja będzie trwała czy przejściowa.
Styl życia społeczeństwa polskiego wskazuje, że raczej nie należy oczekiwać zmian na lepsze. Proces zmniejszania się stopy urodzeń zaczął doprowadzać do zjawiska depopulacji, czyli zmniejszania się stanu zaludnienia. Początkowo objęło ono większe miasta, następnie dotarło do mniejszych miast, a w końcu również wsi.
Skala oczekiwanego regresu demograficznego jest trudna do oszacowania. Znacznie ważniejszym problemem jestpostępujący proces starzenia się społeczeństwa polskiego. Zwiększanie się liczby ludzi w wieku podeszłym przyniesie negatywne skutki społeczne, ekonomiczne, a może i polityczne. Sytuacja dojrzała do radykalnych zmian. zespół ekspertów Powinien dokonać dokładnej oceny sytuacji demograficznej Polski. |
ANALIZA
Im bliżej wyborów parlamentarnych, tym SLD mniej obiecuje
Krytycy szykują się do władzy
ELIZA OLCZYK
Im bliżej wyborów parlamentarnych, tym Sojusz Lewicy Demokratycznej bardziej wstrzemięźliwie wypowiada się w sprawie propozycji programowych, które w przyszłości zamierza realizować. Jeszcze półtora roku temu politycy SLD hojnie szafowali obietnicami, dziś odmawiają odpowiedzi na pytania o przyszłą politykę finansową czy zdrowotną
Od trzech lat czołowi politycy SLD nie szczędzą krytyki rządowi Jerzego Buzka. Od dłuższego czasu zapowiadają też, że będą poprawiali reformy przez ten rząd podjęte - administracyjną, oświatową, zdrowotną.
Od blisko roku trwają w SLD prace programowe. Już na pierwszym posiedzeniu Rady Naczelnej nowo utworzonej partii SLD powołano 40 zespołów programowych, odpowiadających działom administracji. Ich celem było zdiagnozowanie sytuacji w określonej części gospodarki oraz przedstawienie propozycji działania. Lider SLD Leszek Miller obwieścił, że zespoły przygotują nie tylko program wyborczy, ale i szczegółowy plan działania na pierwsze sto dni nowego rządu, wraz z propozycjami projektów ustaw. Pierwszy etap ma się już ku końcowi, jednak część osób kierujących pracami zespołów przejawia dziwną niechęć do prezentacji owoców tej pracy. Wymawiają się stwierdzeniem, że na konkrety jest za wcześnie, że nie ma co wychodzić przed szereg, że jeszcze wiele może się zmienić.
Edukacja
Z prac zespołu edukacyjnego wynika, że Sojusz po ewentualnym przejęciu władzy nie zamierza zmieniać zasadniczej struktury systemu edukacyjnego ani wprowadzać zmian do Karty Nauczyciela. Tak zapewniała nas Krystyna Łybacka, wiceprzewodnicząca partii, która jest odpowiedzialna m.in. za prace zespołu edukacyjnego.
Zasadniczą zmianą w systemie oświaty, którą Sojusz chciałby wprowadzić, jest objęcie obowiązkiem nauki sześciolatków. Wydłużanie obowiązkowego okresu nauczania o rok byłoby wdrażane przez cztery lata. Każdego roku obowiązkiem szkolnym byłyby obejmowane sześciolatki urodzone w kolejnych kwartałach, (dodatkowe 18 tys. dzieci w systemie szkolnym, przede wszystkim z terenów wiejskich).
Zmiany wymagają też - zdaniem Krystyny Łybackiej - programy szkolne. - Musimy położyć nacisk na języki obce i informatykę, czyli na przedmioty, które będą determinowały nasze partnerstwo w Unii Europejskiej - mówi. Jej zdaniem nauczanie języka angielskiego czy informatyki można rozpowszechnić dzięki nakłanianiu studentów do robienia dodatkowo licencjatów z języka obcego i informatyki.
Sojusz przymierza się też do przywrócenia socjalnej funkcji szkoły, czyli reaktywowania świetlic przyszkolnych lub tworzenia centrów edukacyjnych, prowadzących np. zajęcia wyrównawcze.
- Edukacja ma być głównym priorytetem w naszym programie, mam więc nadzieję, że na nasze postulaty znajdą się pieniądze - mówi Krystyna Łybacka.
Administracja
Sojusz chciałby o połowę zredukować liczbę radnych, ograniczyć budżety wojewodów oraz wyeliminować przypadki dublowania się kompetencji. Mówił o tym Leszek Miller podczas konferencji poświęconej racjonalizacji wydatków państwa.
W czasie reformy samorządowej politycy SLD nieraz krytykowali tworzenie zbyt wielkiej liczby powiatów. Leszek Miller przyznał, że Sojusz zamierza zachęcać powiaty, aby łączyły się w większe, silniejsze jednostki, ale nic ponadto. Nic również nie wiadomo o działaniach osłonowych dla miast, które przestały być ośrodkami wojewódzkimi, choć Sojusz wytykał brak takich programów rządowi Jerzego Buzka.
Pomoc społeczna
Polityka społeczna AWS nieraz była przedmiotem krytyki SLD, oba ugrupowania wyznają bowiem zupełnie różną filozofię w tej dziedzinie (wystarczy przypomnieć coroczne batalie o ulgi podatkowe na dzieci oraz dyskusje o zasiłkach rodzinnych). Zespół ds. polityki społecznej zamierza przede wszystkim zabezpieczyć pomoc społeczną przed obniżaniem nakładów budżetowych. Jak powiedziała nam Jolanta Banach, kierująca pracą zespołu, można to zrobić na kilka sposobów, na przykład ustawowo zagwarantować określoną wysokość środków na pomoc społeczną lub znacznie podwyższyć minimalną kwotę zasiłku (obecnie wynosi ona 15 zł, a w jednym z wariantów proponuje się jej podwyższenie do 200 - 300 zł). Zespół ds. pomocy społecznej rozważa też możliwość zrezygnowania z podziału na zasiłki fakultatywne i obligatoryjne. Czy jednak w pomocy społecznej coś się rzeczywiście zmieni? Trudno powiedzieć, bo wszelkie zmiany w tej dziedzinie wymagają pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy, a - jak powiedziała Jolanta Banach - Marek Borowski odpowiedzialny za finanse publiczne zgodziłby się na wiele zmian pod warunkiem, że zostałyby one przeprowadzone bezkosztowo.
Jakiś czas temu, jeszcze przed utworzeniem partii SLD, Marek Borowski obiecywał na konferencji prasowej, że po przejęciu władzy Sojusz stworzy 500 tys. nowych stanowisk pracy, głównie dla młodzieży (w usługach, policji, urzędach skarbowych i ośrodkach pomocy społecznej), stworzy system zachęt dla osób inwestujących w regionach dotkniętych bezrobociem (ulgi inwestycyjne, podwyższona stopa amortyzacji, zmniejszenie obciążeń przedsiębiorstw szkolących pracowników), zwiększy nakłady na szkolenia młodzieży. Czyżby to również miało być zrealizowane bezkosztowo?
Aborcja
W tej sytuacji można więc przypuszczać, że największe szanse na realizację mają propozycje zespołu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. Tam większość proponowanych zmian nie będzie wymagała dodatkowych kosztów, na przykład przywrócenie stanowiska pełnomocnika ds. kobiet (rząd Jerzego Buzka zlikwidował urząd pełnomocnika ds. rodziny i kobiet, tworząc urząd pełnomocnika ds. rodziny) czy powołanie sejmowej komisji ds. równego statusu.
Zapewne też Sojusz podejmie próbę zmiany ustawy o planowaniu rodziny i ochronie płodu ludzkiego, dążąc do legalizacji przerywania ciąży z tzw. względów społecznych. Największą trudnością, z którą boryka się zespół, jest opracowanie kryteriów uprawniających do tego. Niezależnie, jakie kryteria zostaną przyjęte, liberalizacja tzw. ustawy antyaborcyjnej wywoła burzliwą dyskusję (jak zawsze w ciągu ostatnich 10 lat, gdy przewidywane są zmiany przepisów w tym zakresie) i być może kolejną skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Mimo to SLD przypuszczalnie będzie eksponował ten pomysł w kampanii wyborczej.
Nieco trudniejsze do przeprowadzenia może być przywrócenie w szkołach obowiązkowego przedmiotu wychowanie seksualne człowieka oraz włączenie antykoncepcyjnych pigułek hormonalnych na listę leków refundowanych z budżetu państwa (Sojusz nieraz krytykował rząd Jerzego Buzka za likwidację przedmiotu i za rezygnację z dotowania pięciu hormonalnych środków antykoncepcyjnych). Tego nie da się zrobić bezkosztowo i Jolanta Banach uważa, że Marek Borowski będzie się bronił przed dotowaniem środków antykoncepcyjnych.
Bezpieczeństwo i służby specjalne
Działalność MSWiA była najbardziej krytykowana przez SLD, gdy szefem tego resortu był Janusz Tomaszewski. Leszek Miller na konferencji prasowej obiecywał wówczas, że po przejęciu władzy SLD zwiększy nakłady na policję do wysokości 5 procent wszystkich wydatków państwa, zainicjuje utworzenie szczególnie ciężkiego więzienia o ostrym reżimie dla sprawców najcięższych przestępstw, zaostrzy kary dla recydywistów (m.in. wyeliminuje w ich przypadku możliwość zawieszenia kar). Ponadto opracuje pięcioletni program finansowania organów porządku publicznego oraz doprowadzi do uchwalenia tzw. paktu antykorupcyjnego (chodzi o przyznanie specjalnych funduszy na walkę z zorganizowaną przestępczością).
Dziś Leszek Miller mówi mniej o bezpieczeństwie, za to bardzo dużo o służbach specjalnych, ich rzekomej wrogiej postawie wobec Sojuszu. Nic dziwnego, że jedną ze zmian, które Sojusz zamierza przeprowadzić, o czym Leszek Miller powiadomił podczas niedawnej konferencji prasowej, jest likwidacja stanowiska koordynatora ds. służb specjalnych i podporządkowanie poszczególnych pionów służb bezpośrednio premierowi. Warto przypomnieć, iż stanowisko koordynatora zostało utworzone właśnie przez SLD, w ramach reformy centrum administracyjnego, a pierwszym ministrem koordynatorem był Zbigniew Siemiątkowski z SLD.
Integracja
Józef Oleksy odpowiedzialny za prace zespołu ds. integracji uważa, że przygotowanie do referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej będzie jednym z najważniejszych działań przyszłego rządu w zakresie polityki zagranicznej.
Sojusz po ewentualnym przejęciu władzy zamierza zachować ciągłość negocjacyjną oraz - jak twierdzi Józef Oleksy - w dużej mierze również ciągłość personalną w zespole negocjacyjnym.
W negocjacjach brany będzie pod uwagę interes naszego kraju.
- Nie można skupiać się przede wszystkim na dacie naszego przystąpienia do Unii - mówi Oleksy. - Oczywiście rezygnacja z niej byłaby demobilizująca, jednak należy sobie zadać pytanie, czy data przestąpienia do Unii Europejskiej w każdej sytuacji ma charakter nadrzędny, czy też są sprawy ważniejsze - na przykład swobodny przepływ pracowników lub okres przejściowy na zakup ziemi.
SLD zamierza otworzyć wschodnią granicę na wymianę handlową i młodzieżową, przy zachowaniu rygorów bezpieczeństwa, które nakłada na nas traktat z Schengen.
Zdrowie
Chyba najwięcej negatywnych recenzji ze strony SLD zebrała reforma zdrowia. Politycy Sojuszu nieraz mówili, że trzeba ją będzie poprawiać.
Liderzy SLD dziś nie chcą jednak odpowiadać na pytanie, w jakim kierunku pójdą zapowiadane zmiany i czy po ewentualnym przejęciu władzy podwyższą składkę na ubezpieczenia zdrowotne. A nie ulega wątpliwości, że sytuacja w służbie zdrowia jest dziś jedną z kluczowych spraw. Nasilające się protesty pielęgniarek mogą rozszerzyć się, brakuje pieniędzy na utrzymanie szpitali, rośnie zadłużenie.
Politycy Sojuszu dają do zrozumienia, że być może zdecydują się na głęboką przebudowę systemu ochrony zdrowia z likwidacją kas chorych włącznie.
Andrzej Celiński, który kierował zespołem ds. zdrowia, nie chciał ujawnić, jakie rozwiązania zostały w nim przyjęte. Powiedział tylko, że rewolucyjne.
Finanse państwa
Jeszcze większą tajemnicą otoczone są prace nad finansami państwa.
Powszechnie wiadomo jedynie, że SLD jest przeciwny reprywatyzacji i gotów jest przystać na zwrot majątków jedynie w ograniczonym zakresie. Z całą pewnością kontynuowana będzie natomiast prywatyzacja, jest bowiem źródłem dochodów dla budżetu państwa, z których SLD nie będzie mógł zrezygnować.
Marek Borowski poza ogólną deklaracją, że SLD nie zamierza podwyższać stawek podatków dochodowych od osób fizycznych, nie chce powiedzieć niczego więcej. Zapewne można się spodziewać, że w obliczu kiepskiej sytuacji finansowej państwa SLD zdecyduje się na podwyższanie podatków pośrednich i likwidację ulg. Takie ogólne sugestie również można usłyszeć od polityków Sojuszu. Jest jednak prawdopodobne, że przed wyborami żadne konkrety nie zostaną ujawnione, gdyż zapowiedź podwyższenia podatków nie jest dobrym sposobem na prowadzenie kampanii wyborczej. | Im bliżej wyborów parlamentarnych, tym Sojusz Lewicy Demokratycznej bardziej wstrzemięźliwie wypowiada się w sprawie propozycji programowych, które w przyszłości zamierza realizować. Jeszcze półtora roku temu politycy SLD hojnie szafowali obietnicami, dziś odmawiają odpowiedzi na pytania o przyszłą politykę finansową czy zdrowotną
Od trzech lat czołowi politycy SLD nie szczędzą krytyki rządowi Jerzego Buzka. Od dłuższego czasu zapowiadają też, że będą poprawiali reformy przez ten rząd podjęte - administracyjną, oświatową, zdrowotną.Od blisko roku trwają w SLD prace programowe. Już na pierwszym posiedzeniu Rady Naczelnej nowo utworzonej partii SLD powołano 40 zespołów programowych, odpowiadających działom administracji. Ich celem było zdiagnozowanie sytuacji w określonej części gospodarki oraz przedstawienie propozycji działania. Pierwszy etap ma się już ku końcowi, jednak część osób kierujących pracami zespołów przejawia dziwną niechęć do prezentacji owoców tej pracy. Wymawiają się stwierdzeniem, że na konkrety jest za wcześnie. |
FIRMY
Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów
Stan chroniczny
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
JERZY DRYGALSKI
Eksperci i politycy są zaniepokojeni. Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. W 1998 roku osiągnął poziom 18,8 miliarda dolarów, w 1999 roku - 18,5 miliarda. Głównym powodem tak wysokiego deficytu jest niska konkurencyjność polskich firm. Z tego powodu deficyt w handlu zagranicznym może być - jeszcze przez wiele lat - chronicznym stanem polskiej gospodarki.
Deficyt w bilansie handlowym przez lata nie budził większych zastrzeżeń. Panowało przekonanie, że jest to dowód szybkiego napływu nowoczesnych technologii i urządzeń do przedsiębiorstw w konsekwencji czego nastąpi ich modernizacja i wzrost konkurencyjności. To zaś umożliwi wzrost eksportu. Efekt miał być tym większy, że dopływ zachodnich maszyn i urządzeń był sprzęgnięty z prywatyzacją i restrukturyzacją sektora państwowego, bezpośrednimi inwestycjami zagranicznymi oraz rozwojem firm prywatnych.
Polskie przedsiębiorstwa zrobiły wiele, aby dostosować się do wymogów gospodarki rynkowej. Efektem tego wysiłku jest wzrost produkcji, modernizacja firm, reorientacja eksportu, rozwój małego biznesu, postępy prywatyzacji. Są to fakty niepodważalne. Jednak dystans między zachodnimi i polskimi firmami jest nadal poważny. Dokonany postęp nie znalazł także odzwierciedlenia w eksporcie - w jego dynamice i strukturze. Nadto ujawniły się silne bariery rozwoju.
Ślimacząca się restrukturyzacja
Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji poszczególnych branż i przedsiębiorstw było bardzo nierównomierne. W wielu branżach restrukturyzacja była podjęta zbyt późno, realizowana połowicznie lub błędnie. W niektórych branżach zmiany są więcej niż skromne. Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów. Związki zawodowe uzyskały faktyczne prawo weta. Po dziesięciu latach daleko jest jeszcze do zakończenia restrukturyzacji i prywatyzacji.
Uwaga wszystkich rządów koncentrowała się przede wszystkim na branżach politycznie i społecznie wrażliwych - górnictwie, hutnictwie, cukrownictwie, PKP, zbrojeniówce, energetyce. Aby uniknąć konfliktów, decydowano się na wiele ustępstw. Znany jest dyktat kopalń czy PKP. W konsekwencji rosły koszty i upływał czas.
Przedłużanie procesu prywatyzacji i restrukturyzacji jest bardzo szkodliwe, cena zaniechania wysoka. Jest to okres konfliktów, niepewności, żmudnych prac przygotowawczych, niekończących się negocjacji, wystawania w ministerialnych przedpokojach. Menedżerowie nie są w stanie koncentrować się na rozwoju. A świat ucieka, konkurencyjne firmy modernizują się i poprawią efektywność. Dlatego w wielu branżach luka technologiczna nie zmniejsza się. Transformacja gospodarki dokonuje się w okresie gwałtownych zmian w gospodarce światowej i jej globalizacji.
Restrukturyzacja, zwłaszcza branż społecznie wrażliwych, nie jest łatwa. Jednak można i trzeba było ją robić z większą determinacją. W Polsce stopniowo i stosunkowo długo następowało przewartościowanie poglądów na temat roli państwa w gospodarce, ochrony przedsiębiorstw, roli inwestorów zachodnich.
Polska weszła w okres transformacji z anachroniczną strukturą gospodarki (dominacja branż tradycyjnych, wysoki stopień monopolizacji), dotkliwym brakiem kapitału i technologii. Prosta restrukturyzacja jest na ogół niewystarczająca. Konieczne są głębsze zmiany. To jednak oznacza ograniczenie roli tradycyjnych branż przemysłowych lub ich upadek oraz gwałtowny zwrot ku usługom i nowoczesnym technologiom. Ten proces obecnie zachodzi.
Nadprodukcja
Żywiołowa modernizacja ma i drugą stronę - prowadzi do nadmiernej rozbudowy mocy wytwórczych i w konsekwencji do ostrej walki konkurencyjnej, pogłębionej jeszcze przez otwarcie granic, zagraniczną konkurencję i szarą strefę. Ciężkie i niedoceniane są konsekwencje kryzysu rosyjskiego. Nadprodukcja nakłada kaganiec na wzrost cen produktów i usług oraz prowadzi do ograniczonego wykorzystania mocy wytwórczych. Dlatego w wielu branżach ceny sprzedawanych produktów nie nadążają za inflacją. W niektórych trwa wyniszczająca wojna cenowa. Tymczasem koszty rosną w zawrotnym tempie. Rozwierają się nożyce między tempem wzrostu cen produktów i usług a tempem wzrostu kosztów. Dlatego katastrofalnie - i to od kilku lat - kurczy się rentowność polskich firm. W 1999 roku wynik finansowy netto przedsiębiorstw pogorszył się aż o 82,7 procent. Rentowność obrotu netto spadła z 1,3 procent w 1998 do 0,2 w 1999 roku. Z kolei spadająca rentowność to kurczące się środki na rozwój i dalszą konieczną modernizację. Konieczną, ponieważ produktywność większości firm jest nadal niska.
Nie byłoby tych problemów, gdyby polskie firmy były w stanie więcej eksportować. Mimo wysiłków eksport nie rośnie jednak wystarczająco szybko.
Nadprodukcja i nasilająca się konkurencja na rynku wymuszały i wymuszają kolejną falę restrukturyzacji (fuzje, przejęcia upadłości i likwidacje, redukcje pracowników itd.). Upadają nawet całe branże (w przemyśle lniarskim pozostały na przykład dwie spółki, w tym jedna rentowna). Trudno jeszcze ocenić skutki tej fali.
Ograniczony dostęp do kapitału
Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. Dostęp do nich jest ograniczony. Realne oprocentowanie kredytów stale utrzymuje się w granicach 8 - 10 punktów powyżej inflacji. Dlatego spada rola kredytów jako źródła finansowania rozwoju.
Oprocentowanie kredytów jest tak wysokie, ponieważ utrzymuje się relatywnie niska skłonność do oszczędzania ludności. To z kolei skłania banki do wysokiego oprocentowania kredytów dla przedsiębiorstw. Poza tym wiele firm nie spełnia kryteriów stawianych przez banki lub wręcz nie ma zdolności kredytowej. Banki po doświadczeniach z początku lat dziewięćdziesiątych są, i słusznie, ostrożne, a i tak procentowo w ich portfelach rosną kredyty III i IV grupy. Jest to sygnał narastających trudności firm.
Brak wystarczających środków obrotowych prowadzi w wielu przypadkach do ograniczenia sprzedaży, rezygnacji z kontraktów itd., pogłębiając i tak trudną sytuację. Gorsze wyniki ograniczają środki na rozwój, zatem firmy zmniejszają inwestycje lub pożyczają za granicą. W 1999 roku środki własne przedsiębiorstw przeznaczone na cele rozwojowe zmalały w porównaniu z 1998 rokiem o 10,1 procent, z tego w produkcji o 21,8 procent. Zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw zwiększyło się do 25 miliardów dolarów i przypuszczalnie będzie rosło.
Być może gdyby rząd wsparł rozwój rynku niepublicznego, gdyby bardziej aktywnie zachęcał do wejścia do Polski fundusze inwestycyjne typu venture capital, mogłoby być lepiej. Wymagałoby to jednak zmian w systemie podatkowym i generalnie zmiany sposobu podejścia Ministerstwa Finansów.
Nadmierne obciążenia
Transformacja musi kosztować. Rozbudzone są społeczne aspiracje. Ludzie chcą więcej zarabiać. Kosztuje modernizacja służby zdrowia, oświaty, sytemu emerytalnego. Konieczna jest także osłona socjalna zmian. Jest to zrozumiałe. Jednak przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji. Bardzo wysokie są koszty pracy i zwolnień pracowników. Wysokie są podatki - i te pośrednie, i te bezpośrednie. Firmy obciążane są rozmaitymi opłatami. Warto porównać całość obciążeń, w tym koszty uzyskania przychodów i stawki amortyzacyjne oraz bodźce do inwestowania u nas i w innych krajach. Nadto przepisy są w wielu przypadkach niejasne lub ciągle się zmieniają. Większość polityków dostrzega tę sytuację. Jednak poważne napięcia w budżecie skłaniają do skrzętnego - najczęściej kosztem przedsiębiorstw - poszukiwania dodatkowych dochodów.
Słaba innowacyjność
Dzięki dopływowi technologii do większości polskich firm modernizowano produkcję, jednak zazwyczaj nie były one w stanie dalej samodzielnie jej rozwijać. Konieczna dla poprawy konkurencyjności innowacyjność nigdy nie była silną stroną firm. Złożyło się na to wiele przyczyn. Gospodarka nakazowa wręcz zniechęcała do postępu. Był on "wtłaczany" z zewnątrz. W latach dziewięćdziesiątych działy badawczo-rozwojowe były w pierwszej kolejności likwidowane. Upadły instytuty naukowo-badawcze. Postęp wymaga też poważnych nakładów, a środki zawsze były dotkliwie ograniczane. W wielu branżach nawet środki z amortyzacji były przeznaczane na bieżące potrzeby.
W sytuacji nierównowagi technologicznej - zapóźnienia większości firm - nie ma żadnych bodźców do rozwoju własnych technologii. Import jest tańszy i szybszy. Jednak import technologii i urządzeń nie wsparty własną myślą wymusza konieczność dalszego importu.
Inwestycje zagraniczne, zwłaszcza firm działających globalnie, komplikują ten obraz. Transfer technologii odbywa się w ramach tych firm i jest podporządkowany ich globalnej polityce. Działając w polskim środowisku, pozytywnie na nie oddziałują, wymuszając modernizację i zmiany w kulturze korporacyjnej. Jednak znaczna część obrotów i więzi kooperacyjnych odbywa się w ramach samych firm i ich tradycyjnych kooperantów. Wyrazem tego jest wysoce ujemny - jak dotąd - wynik netto w obrotach tych firm.
Mały biznes bez euforii
Osobną kwestią jest nierozwiązany od lat problem wspierania rozwoju małego biznesu. Oprócz mnożenia programów postęp jest niewielki. Firm takich jest mało i są one słabe ekonomiczne. Na tysiąc obywateli przypada 27 firm, na Węgrzech 51, a w Czechach 68. Niskie są wydatki inwestycyjne tych firm.
Konieczna reorientacja
Truizmem jest, że podstawą zdrowej gospodarki są zdrowe przedsiębiorstwa. Nie jest jednak tak, że zdrowe przedsiębiorstwa powstają same z siebie. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła deregulacja, liberalizacja i demonopolizacja gospodarki. Dzięki temu uwolnione zostały przedsiębiorczość oraz siły konkurencji. Zabrakło jednak drugiego kroku - budowy trwałych, stymulujących rozwój ram ekonomicznych. Dlatego polskie firmy natrafiły na bariery rozwoju.
Dwa problemy wydają się szczególnie ważne. Przede wszystkim konieczne jest przyspieszenie i zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Cena zaniechania jest bowiem zbyt wysoka. Ślimaczenie się restrukturyzacji i zmian systemowych deformuje perspektywę i odciąga od myślenia o przyszłości.
Należy też złagodzić różnego rodzaju obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój. Wymaga to przełamania dominującej w Polsce orientacji prosocjalnej, koncentracji na tym, jak zarobić i jak stymulować rozwój firm, nie zaś jak dzielić to, co one wytworzyły. Wymaga to zmian systemu podatkowego i kodeksu pracy oraz aktywnego i nowoczesnego wsparcia przedsiębiorstw przez rząd. Nie chodzi o dotacje i ulgi, ale o nowoczesny system regulacji, wsparcie informacyjne i instytucjonalne, stymulowanie rozwoju najnowocześniejszych branż.
Autor był wiceministrem przekształceń własnościowych i szefem komisji likwidacyjnej RSW. | Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. Głównym powodem jest niska konkurencyjność polskich firm.
W wielu branżach restrukturyzacja była podjęta zbyt późno, realizowana połowicznie lub błędnie. Przedłużanie procesu prywatyzacji i restrukturyzacji jest bardzo szkodliwe. Menedżerowie nie są w stanie koncentrować się na rozwoju. A konkurencyjne firmy modernizują się. Dlatego w wielu branżach luka technologiczna nie zmniejsza się.
Żywiołowa modernizacja prowadzi do nadmiernej rozbudowy mocy wytwórczych. Nadprodukcja nakłada kaganiec na wzrost cen produktów i usług. Tymczasem koszty rosną w zawrotnym tempie. Dlatego katastrofalnie kurczy się rentowność polskich firm. Z kolei spadająca rentowność to kurczące się środki na rozwój i dalszą modernizację.
Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. spada rola kredytów jako źródła finansowania rozwoju.
Oprocentowanie kredytów jest wysokie. Brak wystarczających środków obrotowych prowadzi do ograniczenia sprzedaży. Gorsze wyniki ograniczają środki na rozwój, zatem firmy zmniejszają inwestycje lub pożyczają za granicą.
Transformacja musi kosztować. Jednak przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji. Bardzo wysokie są koszty pracy i zwolnień pracowników. Wysokie są podatki.
innowacyjność nigdy nie była silną stroną firm. W latach dziewięćdziesiątych działy badawczo-rozwojowe były w pierwszej kolejności likwidowane. środki zawsze były dotkliwie ograniczane. nie ma żadnych bodźców do rozwoju własnych technologii. Import jest tańszy i szybszy. Jednak import technologii i urządzeń nie wsparty własną myślą wymusza konieczność dalszego importu.
Osobną kwestią jest nierozwiązany od lat problem wspierania rozwoju małego biznesu. Firm takich jest mało i są one słabe ekonomiczne.
W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła deregulacja, liberalizacja i demonopolizacja gospodarki. Zabrakło jednak budowy trwałych, stymulujących rozwój ram ekonomicznych. Dlatego polskie firmy natrafiły na bariery rozwoju. konieczne jest przyspieszenie i zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Należy też złagodzić różnego rodzaju obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój. |
OSCARY '99
50 podpisów pod listem Stevena Spielberga
Dwie szanse Andrzeja Wajdy
BARBARA HOLLENDER
Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii.
List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność".
Hołd dla polskiego mistrza
Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim.
W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku".
Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina.
39 gniewnych ludzi
Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA.
Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz".
Konkurenci "Pana Tadeusza"
Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii.
"Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera.
"Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV.
Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina. | Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości, jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii, wśród których są prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Spielberg nazwał Wajdę jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów i symbolem odwagi.
Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. |
ROZMOWA
Prof. Krzysztof Ernst, kierownik Zakładu Optyki Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego
Lidarowe oczy
RYS. MAREK KONECKI
Jutro w Instytucie odbędzie sie pokaz nowego polskiego lidara typu DIAL. Co to jest lidar?
PROF. KRZYSZTOF ERNST: Jest to urządzenie pozwalające wyznaczać zanieczyszczenia atmosfery metodami optycznymi. Nazywane też jest radarem laserowym.
Czy to kosztowne urządzenie będzie służyło tylko naukowcom?
Tego typu lidar jest rzeczywiście drogi, kosztuje około miliona marek niemieckich. Jest to najnowsza generacja tego typu lidarów. DIAL - lidar absorbcji różnicowej jest urządzeniem inteligentnym, to znaczy potrafi rozróżnić, co mierzy. Wykrywa ozon, dwutlenek siarki, tlenki azotu, benzen, toluen. Z lidara korzyść mamy potrójną: użyteczną, bo przy jego pomocy wykonujemy pomiary skażeń atmosferycznych, korzyść naukową - rozwijamy badania nad tym urządzeniem, staramy się m.in. rozszerzyć jego zastosowanie także na inne substancje występujące w atmosferze. I korzyść dydaktyczną - szkolimy studentów zainteresowanych ochroną środowiska. Nad lidarem pracują specjaliści od laserów i od komputerów. Współpracujemy z doskonałym laboratorium prof. Ludgera Wöste z Freie Universitat Berlin rozwijającym m.in. problematykę lidarową. Pakiet software'u wzbogacamy o nowe algorytmy, które potrafią lepiej i dokładniej rozszyfrowywać sygnał lidarowy, a w konsekwencji skażenia. Żeby przetworzyć tzw. sygnał lidarowy, czyli to co wraca po rozproszeniu światła do układu, i otrzymać rozsądne dane dotyczące rozkładu koncentracji - trzeba dokonać skomplikowanych operacji.
Badania, które prowadzimy, są zainicjowane i finansowane przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej, dzięki której ten lidar u nas zaistniał i dla której w ramach naszych zobowiązań wykonujemy pomiary zanieczyszczeń nad naszą wspólną granicą. Zasadniczy koszt jego budowy pokryła uzyskana od Fundacji dotacja. Część pieniędzy przekazał też Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej oraz Komitet Badań Naukowych.
Czy wszystkie zanieczyszczenia będzie można wykryć za pomocą lidaru?
Nie ma takiego jednostkowego urządzenia, które by wykrywało i mierzyło wszystkie szkodliwe gazy w atmosferze łącznie z dostarczeniem informacji o ich rozkładzie. Ale np. obecnie prowadzimy badania mające na celu rozszerzenie możliwości lidaru o taką substancję jak fosgen. Tym szkodliwym gazem może być skażone powietrze w miastach, w których zlokalizowane są zakłady chemiczne, np. w Bydgoszczy pewne ilości fosgenu emitują Zakłady Chemiczne Organika- Zachem.
Lidar typu DIAL jest oparty na pomiarze absorbcji różnicowej, czyli muszą być zastosowane dwie wiązki laserowe o dwóch różnych długościach fali, z których jedna jest absorbowana, a druga nie jest absorbowana przez substancję, którą chcemy wykryć. Cząsteczki, które wykrywamy mają pasma absorbcji w bliskim nadfiolecie. Możemy np. badać zawartość ozonu w troposferze. Okazuje się bowiem, że o ile brak tego gazu w wysokich warstwach atmosfery powoduje groźny efekt cieplarniany, to jego nadmiar tuż nad Ziemią jest szkodliwy. Groźne są też substancje gazowe, jak np. tlenki azotu, będące następstwem spalin samochodowych. A samochodów przybywa.
Czy stać nas będzie na prowadzenie pomiarów ozonu w miastach?
Koszt jednego dnia kampanii pomiarowej firmy zachodnie szacują na kilka tysięcy DM. Potrzebne są pieniądze na utrzymanie lidaru, na prowadzenie badań. Nasze przedsięwzięcie nie ma charakteru komercyjnego. Koszt pomiarów będzie znacznie niższy. Chcemy np. mierzyć w Warszawie rozkłady koncentracji tlenków azotu, ich ewolucję czasową nad różnymi arteriami miasta. Chcielibyśmy rozwinąć tutaj współpracę z państwowymi i wojewódzkimi służbami ochrony środowiska. Tego typu badania były prowadzone np. w Lyonie. Okazało się, że najwięcej tlenków azotu występuje niekoniecznie tam gdzie są one produkowane, to znaczy nie przy najruchliwszych ulicach, jeśli są one dobrze wentylowane a gromadzą się one w małych uliczkach. Przede wszystkim jednak do końca tego roku zamierzamy zakończyć pomiary skażeń atmosferycznych nad granicą polsko-niemiecką. Koncentrujemy się głównie na Czarnym Trójkącie - obszarze u zbiegu trzech granic: Polski, Niemiec i Czech, do niedawna uważanym za najbardziej zdegradowany region w Europie. Prowadziliśmy pomiary w samym Turowie, gdzie elektrownia Turoszowska jest głównym źródłem emisji. W planie mamy Bogatynię, zagłębie miedziowe.
W Czarnym Trójkącie istnieje wiele stacjonarnych stacji monitoringowych.
Nasz lidar ma większe możliwości niż stacje monitoringowe. Mierzy zanieczyszczenia nie tylko lokalnie, ale też ich rozkład w przestrzeni, z wysoką rozdzielczością przestrzenną i na odległość kilku kilometrów. Możemy zatem śledzić ewolucję rozprzestrzeniania się tych zanieczyszczeń, ich kierunek i zmiany spowodowane m.in. warunkami atmosferycznymi. Wyniki naszych pomiarów porównujemy z danymi uzyskanymi ze stacji monitoringowych.
Jak wypadł Czarny Trójkąt?
Kiedy występowaliśmy o finansowanie tego projektu do Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej zanieczyszczenie powietrza w Czarnym Trójkącie było dużo większe niż obecnie i wszystko wskazuje na to, że będzie dalej spadać. Obecnie stężenie dwutlenku siarki jest na granicy naszych możliwości pomiarowych. Dla regionu Turoszowskiego to dobra wiadomość i dla stosunków polsko-niemieckich też.
Typów lidarów jest wiele
Ten lidar pracuje w obszarze bliskiego nadfioletu i promieniowania widzialnego, które jest wynikiem wykorzystania drugiej lub trzeciej harmonicznej lasera szafirowego, pracującego na granicy czerwieni i podczerwieni. DIAL jest tym typem lidara, który dzisiaj ma zdecydowanie największe wzięcie w ochronie środowiska. Z lidarów korzysta meteorologia. W Stanach Zjednoczonych lidary umieszcza się na satelitach (program NASA). Określają na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów rozkłady temperatury, wilgotności, ciśnienia, a także prędkości wiatru. Wykrywają pojawianie się huraganów, a nawet mogą określać rozmiary oka tajfunu.
Ile takich urządzeń jest w Europie?
- W Europie takich lidarów jak nasz jest zaledwie kilka. Większość z nich mierzy ozon, dwutlenek siarki i tlenek azotu. Wykrywanie toluenu i benzenu jest oryginalnym rozwiązaniem. Długość fali dla benzenu jest już na skraju możliwości widmowych. Nasz lidar typu DIAL jest najnowocześniejszym w Polsce. Ponadto jest lidarem ruchomym, zainstalowanym na samochodzie. Ale historia lidarów w naszym kraju jest dłuższa i zaczęła się na początku lat 60. Pierwsze próby prowadzone były w stacji geofizycznej PAN w Belsku, niedługo po skonstruowaniu pierwszego w świecie lasera rubinowego. Potem powstał lidar stacjonarny, również typu DIAL, w Gdańsku, a w Krakowie sodary - urządzenia oparte na falach akustycznych, wygodne np. do pomiarów szybkości wiatru. Lidar umieszczony na samochodzie i zbudowany w latach 80 na Politechnice Poznańskiej w perspektywie miał być lidarem typu DIAL.
Fizycy dotychczas nie zajmowali się ochroną środowiska?
Taka specjalizacja powstala na Wydziale Fizyki UW dwa lata temu. Gwarancją sukcesu naszego programu dydaktyczno-badawczego jest udział w nim zakładów należących do Instytutu Fizyki Doświadczalnej UW, Pracowni Przetwarzania Informacji (zdjęć satelitarnych) Instytutu Geofizyki i, co bardzo ważne, współpraca z Freie Universität Berlin. Mamy również na UW Międzywydziałowe Studia Ochrony Środowiska i studentom przekazujemy informacje o lidarze i fizycznych metodach badania środowiska. Nasze działania dydaktyczne bardzo efektywnie wspiera NFOŚ.
Rozmawiała Krystyna Forowicz | Jutro odbędzie sie pokaz nowego polskiego lidara typu DIAL. Co to jest lidar?
PROF. KRZYSZTOF ERNST: urządzenie pozwalające wyznaczać zanieczyszczenia atmosfery metodami optycznymi.
to kosztowne urządzenie będzie służyło tylko naukowcom?
lidar jest rzeczywiście drogi. to najnowsza generacja tego typu lidarów. Wykrywa ozon, dwutlenek siarki, tlenki azotu, benzen, toluen. korzyść mamy potrójną: użyteczną, przy jego pomocy wykonujemy pomiary skażeń atmosferycznych, naukową - rozwijamy badania nad tym urządzeniem I dydaktyczną - szkolimy studentów zainteresowanych ochroną środowiska.
Czy wszystkie zanieczyszczenia będzie można wykryć za pomocą lidaru?
Nie ma takiego jednostkowego urządzenia, które by wykrywało i mierzyło wszystkie szkodliwe gazy w atmosferze. Ale prowadzimy badania mające na celu rozszerzenie możliwości lidaru o taką substancję jak fosgen.
stać nas będzie na prowadzenie pomiarów ozonu w miastach?
Nasze przedsięwzięcie nie ma charakteru komercyjnego. Chcemy np. mierzyć w Warszawie rozkłady koncentracji tlenków azotu, ich ewolucję czasową nad różnymi arteriami miasta. Koncentrujemy się głównie na Czarnym Trójkącie - obszarze u zbiegu granic: Polski, Niemiec i Czech, do niedawna uważanym za najbardziej zdegradowany region w Europie. zanieczyszczenie było dużo większe niż obecnie i wszystko wskazuje na to, że będzie dalej spadać.
DIAL dzisiaj ma zdecydowanie największe wzięcie w ochronie środowiska.
Fizycy dotychczas nie zajmowali się ochroną środowiska?
Taka specjalizacja powstala na Wydziale Fizyki UW dwa lata temu. |
ROSJA
Niewyobrażalne trudności sądownictwa
Temida żebrze o kopiejki
BOGUSŁAW ZAJĄC
Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe.
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców.
Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.).
Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać.
Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia.
Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C.
Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb.
Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego.
W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln).
Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową.
Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia.
Autor jest doktorem prawa | W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależnośćprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju. Prawa te nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy.
zdaniem prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł zaledwie 8,3 mld rb. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim.
Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych.
W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. |
Remont czy kosmetyka
Papier szeleści najgłośniej
RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI
W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna.
- Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna.
Resortowe ambicje
Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze.
Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią.
Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu.
Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe.
- Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi.
Odkrywanie Ameryki
Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie.
Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych.
- Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych.
Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach.
Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn.
Niewyobrażalne, ale prawdziwe
Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany.
W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem.
U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany.
W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe.
Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką?
Skrzecząca rzeczywistość
Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu.
A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych).
- Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje.
Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno.
KRZYSZTOF MASŁOŃ | Na posiedzeniu Sejmu ma być rozpatrywany rządowy projekt ustawy o bibliotekach, który zdaniem specjalistów niczego nie porządkuje. Poprzednia ustawa o bibliotekach z 1968 r. została zaakceptowana przez środowisko i funkjonowała do reformy administracyjnej, która zlikwidowała biblioteki powiatowe. Słabością ustawy było podporządkowanie wszystkich krajowych bibliotek ministrowi kultury i sztuki, co w praktyce było niemożliwe. Szefowie poszczególnych resortów chcieli odpowiadać za biblioteki bliskie im merytorycznie. Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich opracowało społeczny projekt ustawy o bibliotekach, który nie został uznany przez ministerstwo kultury. Przewidywał on nową formę organizacji bibliotek, Krajowy System Biblioteczno-Informacyjny. Założeniem projektu jest usprawnienie wymiany informacji o zasobach bibliotek dzięki komputeryzacji, która jest kosztowna, ale nieunikniona. Ideałem są systemy biblioteczne w Danii czy Wielkiej Brytanii. W rządowym projekcie mowa jest o stworzeniu ogólnokrajowej sieci bibliotecznej podporządkowanej ministrowi kultury. Samorządowcy nie dbają o biblioteki publiczne, a przepisy prawne zezwalają na ich likwidację bez podania przyczyny. Tymczasem według międzynarodowych badań 72% Polaków to półanalfabeci. |
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej
Powinno być dobrze
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki.
Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni.
Będzie lepiej
Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską".
Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny.
Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba.
W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce.
Inne niż w Polsce
Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach.
Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton).
Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo.
Wyższe ceny
Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa.
Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE.
Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji.
Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki.
Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna.
Nie z takim drobiazgiem
Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc.
Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw).
Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych.
W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża.
Edmund Szot | Ogrodnictwo jest dobrze rozwiniętym działem polskiego rolnictwa. Branża ta korzysta z osiągnięć nauki, ogrodnicy mają dobre wykształcenie i lepsze dochody niż przeciętni rolnicy. Eksperci z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej uważają, że polska produkcja owoców i warzyw ma szansę na rynku europejskim. Jeśli ogrodnicy poprawią jakość swoich produktów, skorzysytają na tymi i oni sami, i konsumenci. W Unii Europejskiej najlepsza będzie sytuacja polskich producentów wiśni i owoców jagodowych, producenci pomidorów mogą nie wytrzymać konkurencji z Włoch i Hiszpanii. Unia produkuje najwięcej jabłek, pomarańczy, brzoskwiń, gruszek, mandarynek, winogron deserowych i cytryn. Struktura uprawy warzyw jest w Unii nieco inna niż w Polsce. Po wejściu do UE na polskim rynku pojawią się nowe wartościow gatunki, choć może się to odbyć kosztem mniejszego spożycia kapusty i warzyw korzeniowych. Interes w Unii powinni zrobić producenci pieczarek. Ceny owoców w Unii są wyższe niż w Polsce, np. jabłka kosztują w Niemczech 50% więcej, ceny owoców jagodowych dla przetwórstwa są porównywalne. Warzywa w Unii również są droższe, chociaż posortowane, umyte i zapakowane znajdą na naszym rynku nabywców i będą konkurencją dla polskich producentów. Ogrodnictwo w Polsce wymaga restrukturyzacji, przede wszystkim większej koncentracji produkcji, sady powyżej 5 ha ma tylko 1,8% polskich gospodarstw - w Holandii jest ich 40%. Zdaniem ekspertów polskie gospodarstwa powinny się wyspecjalizować w produkcji konkretnych owoców i warzyw. Warto także zadbać o rozwój infrastruktury rynku. |
ROZMOWA
Artur Partyka, wicemistrz olimpijski w skoku wzwyż
Poprawka z Atlanty
FOT. (C) PRZEMEK WIERZCHOWSKI/PAP
Dlaczego to zrobiłeś: nagle przestałeś skakać w zeszłym roku?
ARTUR PARTYKA: Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego mam trenować. Co takiego muszę jeszcze osiągnąć. Wiedziałem, że czeka mnie olimpiada. Monitorowałem swój organizm i czułem, że coś jest nie tak. Może nie fizycznie. Fizycznie trzymałem jakiś poziom. Ale coś się działo z moją motywacją.
Wszedłeś w stan nasycenia.
Tak... Uzgodniliśmy z trenerem, że muszę trochę zwolnić. Nabrać dystansu, odetchnąć...
Nie bałeś się, że ten pociąg odjedzie bez ciebie? Że jak raz wyskoczysz, nigdy go nie dogonisz?
Cały czas się tego boję. Przecież czytałem twój tekst. Stale go noszę przy sobie, w portfelu. Zaraz, zaraz... Gdzie ja go mam? (Artur przeszukuje portfel. Grzebie w przegródkach. Wyciąga wycinek gazety starannie złożony w kwadrat.) O... jest tutaj! To się nazywa "Musi złapać wagonik". Wiosną to napisałeś, w zeszłym roku. Ten artykuł był dla mnie swoistym memento. Stale mi przypominał, jak bardzo jest to trudne i czym ryzykuję. Ale z drugiej strony miałem świadomość, że jeśli pociągnę normalny trening od jesieni do lata, to gdzieś pęknę. Zresztą nawet zacząłem normalnie trenować i wszystko było na "nie". Tu się przeziębiłem, tam złapałem infekcję. Tu mnie coś zakłuło, tam zastrzykało. Mój organizm się buntował. Moja psychika się buntowała. Powiedziałem sobie: stop!
I tak, i nie. Niby robisz sobie wakacje. Niby cię nie ma. A przychodzą mistrzostwa Polski i Partyka pojawia się w pracy. Ni stąd, ni zowąd skacze 230 i znowu znika. Znaczy trochę się wahałeś.
Przez dwa i pół miesiąca nie robiłem praktycznie nic oprócz lekkich truchcików i rozciągania. Aż przyszło to, co chciałem, żeby przyszło. Duży niepokój ruchowy. Nagle poczułem, że jak zaraz nie wyjdę na trening, jak zaraz czegoś nie zrobię, to mnie rozerwie. To się nazywa głód sportu, który straciłem, ale wrócił. Jak się rzuciłem na te ciężary i na te wieloskoki, trener zaczął się rozglądać za nerwosolem. On mówi: Artur, ty się uspokój. Ja mówię: trenerze nie mogę, muszę... Dawałem sobie w kość przez jakiś tydzień. Po tygodniu byłem jak kiszony ogórek. Kwas mlekowy tak mi zakwasił mięśnie, że musiałem poluzować. Po pięciu tygodniach przygotowań zrobiliśmy trening techniczny. Wyszło na to, że mogę spróbować startu w mistrzostwach Polski. Przyjechałem, skoczyłem dwa trzydzieści i nabrałem chęci na ciąg dalszy. Szybko się okazało, że poprzeczkę można przeskoczyć, ale własnego organizmu... niestety nie. Pięć tygodni treningu to tyle co nic. Na jeden, dwa starty wystarczy, ale nie da się na tym zbudować sezonu. Jednak w sumie uzyskałem efekt, o który mi chodziło. Znowu chciało mi się skakać i trenować.
Rozumiem, że teraz jesteś jak nowy. Myślisz po nowemu, trenujesz po nowemu...
Rzeczywiście tak to wygląda. Skończyłem z nużącą rutyną. W myśleniu o treningu i w samym treningu. Zmieniliśmy jego organizację i strukturę. Problem budowania siły rozwiązaliśmy inaczej, niż rozstrzygaliśmy wcześniej. Inaczej dobieramy ćwiczenia. Wróciliśmy do treningu gimnastycznego sprzed czterech lat. Krótko mówiąc, wracamy do rzeczy sprawdzonych, do sprawdzonych form treningowych, których zaniechaliśmy na jakiś czas.
Czyli stare środki dla nowych bodźców?
Tak. W procesie treningowym nie da się wymyślić rzeczy całkiem nowych. Istota sprawy to właściwy wybór. Taki dobór środków treningowych, o których wiadomo, że są skuteczne i nie nudzą. Rok po roku trzeba budować ten sam fundament. Trzeba zrobić siłę, trzeba zrobić skoczność. Od tego się nie ucieknie. Ale można to robić na różne sposoby: poprzez mechaniczne powielanie tych samych ćwiczeń albo wprowadzając zmiany. Wtedy trening staje się ciekawszy, psychika nie parcieje.
Masz nową motywację i energię do treningu. A jaki jest twój cel?
Po pierwsze, nowy rekord Polski. Po drugie, powrót do czołówki skoczków świata.
A olimpiada w Sydney?
Oczywiście, olimpiada w Sydney jak najbardziej. Ale więcej nic ci nie powiem. Nie lubię...
Jesteś przesądny?
Bardzo. I wolę nie rozwijać tego wątku...
Niemówienie o przesądach to jeszcze jeden przesąd, ale ty te swoje obrządki celebrujesz publicznie. Szara dresina z kapturem, w którym wyglądasz jak kapucyn przy pacierzach. Znamy to, znamy... Jak długo chcesz jeszcze skakać?
Dwa lata. Do Sydney i rok potem. Nie można kończyć kariery sportowej ot tak, rach-ciach. Potrzeba przynajmniej roku na roztrenowanie wyczynowe.
Przypuszczam, że finansowo jesteś już zabezpieczony.
Raczej tak. Na pewno nie jestem pod tym względem pokrzywdzony. Mam pewien komfort, który zapewnia mój sponsor, Zakład Płytek Ceramicznych z Opoczna. Albo inaczej, źle to ująłem. Mam duży komfort i duży spokój. Mój kontrakt z firmą jest tak skonstruowany, że pozwala na skupienie na treningu. Sam dobrze wiesz, jak ze mną jest. Nie jestem facetem, który strzela fajerwerki trzy razy na miesiąc przez okrągły rok. Moje cykle sportowe są dłuższe. Wynikają z takiej, a nie innej konstrukcji psychofizycznej. Muszę długo ładować swoje akumulatory na to jedno albo dwa duże wyładowania. Zakład w Opocznie daje mi ten spokój i tę możliwość. To bardzo ważne. Nie wiem, jak by wyglądała cała moja kariera, gdybym tego nie miał.
Wróciłeś, chcesz wygrywać. Będziesz brał doping?
Nie, nie będę...
A ile brałeś do tej pory?
Nic nie brałem... Skąd ci to przyszło...
Stąd mi przyszło, że wszyscy biorą. Dlaczego ty miałbyś nie brać?
Ja bym nie powiedział, że wszyscy biorą. Nie mam dowodów, zresztą nie szukam...
Zacznijmy jeszcze raz. Patrzę na Sotomayora, który patrzy na poprzeczkę. Żadnych dylematów wewnętrznych. Oko zimne, twarz kamienna. Według mnie: sterydy spodem, psychotropy wierzchem. Patrzę na ciebie - facet walczy z własną głową. Strasznie walczy.
Masz rację, ja walczę z głową. To prawda. Najcięższe boje staczam we własnej głowie, z własną wyobraźnią.
I zamiast złota zbierasz sreberka. Przyjmując sterydy jak każdy, miałbyś większą pewność siebie. Wiedziałbyś, że noga łaski nie robi, więc głowa nie musi się martwić. Nie kłóciłbyś się z własną głową, tylko skupił na poprzeczce. Nie myślisz, że lepiej brać?
Nigdy tak nie myślałem. Nie było takiego tematu. Ani ja go nie podjąłem, ani mój trener. Nigdy. Słyszałem od chłopaków, że trener mówi: "weź"; że działacz mówi: "weź". Kiedyś byłem załamany, na początku kariery. Pamiętam, siedzieliśmy na zgrupowaniu przed Seulem i wszyscy na okrągło rozmawiali o prochach, o strzykawkach, o kroplówkach. Prawie z płaczem zadzwoniłem do mamy. "Ja chcę do domu. Zastrzyki, tabletki. Co to za atmosfera?" Byłem wtedy zdruzgotany. Ale potem sam zacząłem stosować zastrzyki wspomagające. Kroplówki, które regenerują organizm, uzupełniają sole, witaminy, minerały. Są to rzeczy konieczne dla ludzi obciążonych takim wysiłkiem. My jesteśmy notorycznie osłabieni. Musimy sobie jakoś pomagać, wyrównywać bilans energetyczny. Jednak zastrzyk zastrzykowi i kroplówka kroplówce nierówne. To, o czym mówię, nie jest dopingiem. To jest farmakologia dozwolona przepisami i taka, która służy zdrowiu, która go nie niszczy. Przecież sport to są określone reguły gry. Kto sport uprawia, ten przyjmuje te reguły za własne i nie ma przeproś. Doping to złamanie reguł, zwykłe oszustwo.
Nie bierzesz dopingu i jesteś tylko drugi. Bierzesz doping i jesteś pierwszy. To prosta kalkulacja. Nigdy jej nie robiłeś?
Nigdy nie miałem dylematu: nie brać dopingu, czy brać doping, bo od tego zależy, czy będzie srebro, czy złoto. Jestem bardzo ambitnym zawodnikiem i walczę, ale nigdy za wszelką cenę. Przecież wiem, jakie są skutki dopingu, nawet kontrolowanego, dozowanego przez lekarzy. Ostatnio słyszałem w telewizji, że trzeba doping zalegalizować, i powiem ci, że się po prostu załamałem. Krótko mówiąc - z a ł a m a ł e m! Jeżeli to idzie w tym kierunku, jeśli ludzie mówią o tym głośno i publicznie, to ja się cieszę, że mnie to nie dotyczy, że nie będę już wtedy uprawiał sportu. Z takim sportem nie chcę mieć nic wspólnego.
Nie chcesz, ale masz. Co z tego, że doping jest nielegalny, skoro jest. Legalizacja dopingu nie pogorszy sytuacji. Dzisiaj doping jest nielegalny i ludzie go biorą. Wierzysz, że otaczają cię rycerze bez skazy?
Wśród polskich lekkoatletów nie ma tego tematu. Tak jak kiedyś był to główny wątek wszystkich rozmów, tak teraz się tego nie słyszy. Nikt nie opowiada, co wziął, ile wziął i jak się potem czuł. Owszem, rozmawiamy o stymulacji, o farmakologicznej regeneracji organizmu. Czy nie lepiej w tym okresie zastosować białko w takich a takich proporcjach, czy dołożyć więcej makaronu, czy mniej. To jest ta płaszczyzna dyskusji. To nie są tamte dawne rozmowy - "Kurcze, ale mi przyrosło". Nie ma tematu dopingu.
Bardzo mnie pocieszyłeś. Znaczy o dopingu każdy wie tyle, że już nie musi się konsultować z innymi. O dietach wiadomo mniej. Bardzo krzepiące, bardzo...
Nie jest tak, jak myślisz. W końcu tworzymy jedno środowisko. Mieszkamy w tych samych hotelach, trenujemy w tych samych halach. Każdy o każdym wie wszystko. Sam to przerabiałeś, więc wiesz, jak to jest. Zresztą działanie dopingu na formę jest przez wielu przeceniane. Odżywianie, diety, struktura treningu, to są sprawy decydujące. Niektórzy z dopingu robią fetysz. Rozmawiasz z Rosjanami, a oni tylko: "kakaja tablietka, kakaja tablietka?". Po mistrzostwach w Budapeszcie łazili za nami i pytali: "No skażycie malczyki, czto wy kuszajetie?". My im na to: "Mnoga tablietek, znajesz Sasza. Mnoga!" Łykali ten kit jak dropsy. Dla nich było nie do pomyślenia, że można wygrywać bez koksu. Popatrz na to z innej strony. Od dwóch, trzech lat polscy lekkoatleci zaczęli odnosić sukcesy jako grupa. Ale to są wyniki, które w latach osiemdziesiątych czy siedemdziesiątych dawałyby najwyżej siódme, ósme miejsca w finałach. Zatem bez przesady z tym koksem. Koks dawałby większego kopa w górę. Przy dobrej diecie, właściwym treningu oczywiście. Poza tym jesteśmy badani, często sprawdzani. Działają kontrole międzynarodowe. Przed każdym sezonem muszę wysłać do IAAF czy do PZLA faks z dokładną rozpiską zgrupowań. Oni muszą wiedzieć, gdzie jestem w danej chwili, żeby mogli przyjechać i zrobić badania. Jeżeli przyjeżdżają i nie ma mnie tam, gdzie powinienem być zgodnie z rozkładem, dostaję haka. A jeśli to się powtórzy, zostaję zawieszony za doping, bo taka nieobecność jest traktowana na równi z odmową poddania się badaniom. O wszelkich zmianach należy natychmiast powiadomić IAAF. Kto o tym zapomni, traci premię na najbliższym mityngu. Tak że trudno jest coś kombinować z prochami i liczyć na fart.
A zatem w całym sporcie więcej jest farciarzy niż pechowców, niestety. Ale zostawmy doping. Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony, zrobiłem swoje?
Musi stać się to, do czego zebrałem siły. To, po co wróciłem i jestem w sporcie. Co mnie motywuje i napędza. Krótko mówiąc - musi nastąpić poprawka z Atlanty. Muszę dogonić tamte dziesięć minut, które mi wtedy uciekły. Już je miałem, były moje i mi się wymknęły i wykazały, że mimo tylu doświadczeń, tylu zwycięstw nie jestem jeszcze skoczkiem dojrzałym. Muszę stanąć do tej poprawki i zdać egzamin.
Rozmawiał: Marek Jóźwik | Dlaczego nagle przestałeś skakać w zeszłym roku?
ARTUR PARTYKA: Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. Aż przyszło to, co chciałem. To się nazywa głód sportu. Skończyłem z rutyną w treningu.
jaki jest twój cel?
nowy rekord Polski, powrót do czołówki skoczków świata. olimpiada w Sydney.
Będziesz brał doping?
Nie.
Przyjmując sterydy jak każdy, miałbyś większą pewność siebie.
Nigdy tak nie myślałem. Doping to zwykłe oszustwo. Wśród polskich lekkoatletów nie ma tego tematu.
Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony?
musi nastąpić poprawka z Atlanty. |
Boże Narodzenie
Kiedy Józef zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić potajemnie, bez jej zniesławienia
Urodzony w Betlejem: Jezus, syn Maryi
Narodziny Chrystusa. Bicci di Lorenzo (1373-1452)
EWA K. CZACZKOWSKA
Gdyby dzisiaj wypełnić metrykę urodzenia Jezusa, brakowałoby w niej wielu szczegółów:
data: dokładna nieznana, przed czwartym rokiem przed naszą erą, może w ósmym lub siódmym miejsce urodzenia: Betlejem w Autonomii Palestyńskiej; matka: Maryja; prawny opiekun: Józef z rodu Dawida; narodowość: żydowska.
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa, będących podstawowym wydarzeniem w dziejach chrześcijaństwa, w istocie wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie, Mateusza oraz Łukasza, napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa, posiłkując się tradycją ustną, odtwarzają to wydarzenie. W źródłach pozachrześcijańskich tamtego okresu próżno szukać jakichkolwiek informacji, pojawiają się one dopiero z końcem wieku u historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, gdy krąg wyznawców Chrystusa rozszerzył się już poza Palestynę. I nie ma w tym nic dziwnego, bo nikt wcześniej, oprócz oczywiście Maryi, Józefa oraz kilku postaci znanych dziś z kart Nowego Testamentu, nie wiedział, kim jest nowo narodzony. Nikt nie zapisał więc dokładnej daty urodzenia Jezusa, co było zresztą zgodne z ówczesnymi zwyczajami. Do takich informacji przykładano wagę tylko w rodach monarszych. Pozostali podawali swój wiek w przybliżeniu.
Palestyńskie dziewczęta dotykają miejsca, w którym według chrześcijan narodził się Jezus
FOT. (C) AP
Święty Łukasz odnotował z precyzją godną greckich historyków, iż kiedy Jan Chrzciciel "w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara, gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei..." chrzcił w wodach Jordanu Jezusa, ten miał wówczas lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu, uznając ten rok za początek nowej ery. Była to data przybliżona, Dionizemu chodziło zapewne głównie o to, by "erą Jezusową" zastąpić urzędową rachubę według ery cesarza Dioklecjana. Późniejsze badania dowiodły, że rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Na podstawie kilku innych przesłanek, między innymi czasu panowania króla Heroda, oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e., może między ósmym a szóstym, czyli... "przed Chrystusem", co rzeczywiście brzmi niezręcznie. Natomiast data dzienna narodzin Jezusa - w nocy, najdłuższej w roku, z 24 na 25 grudnia przyjęta została w IV stuleciu i ma znaczenie symboliczne.
Świętowany w tym roku jubileusz dwu tysięcy lat od narodzenia Chrystusa jest więc spóźniony o kilka lat. Być może również z tego powodu, kiedy Jan Paweł II ogłosił kilkuletnie przygotowania do Roku Jubileuszowego, niemało było w Kościele głosów sceptycznych. Z czasem przycichły, bo przecież ważna jest tu nie tyle sama okrągła data, ile symbolika lat, możność realizowania za jej pośrednictwem podstawowego celu: przypominania o Chrystusie i potrzebie przemiany życia.
Maryja
Matką Jezusa była Maryja - po aramejsku jej imię brzmiało Mariam - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Na podstawie ewangelicznych opowieści można wiele wnioskować o jej charakterze, lecz o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic. Jej wspaniałe wizerunki na portretach różnych epok są wytworem artystycznej wyobraźni. W Bazylice Zwiastowania w Nazarecie, o współczesnej dwudziestowiecznej architekturze, Madonna w licznych wizerunkach-mozaikach z całego świata ma semickie, innym razem latynoskie rysy, a czasem skośne oczy, zaś najpiękniejsza, afrykańska, jest czarna, tak jak jej syn.
Żyzna i zielona Galilea, oddalona od administracyjnego centrum Palestyny, z uwagi na silne wpływy pogańskie była przez mieszkańców Jerozolimy traktowana z pogardą. Sam zaś Nazaret - dziś pięćdziesięciotysięczne miasto, w większości muzułmańskie, podzielone ostrym konfliktem w związku z planowaną budową meczetu - w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Większość jej mieszkańców zajmowała się uprawą ziemi, tylko nieliczni, jak cieśla Józef, mąż Maryi, rzemiosłem. Gdy wkracza on w historię Jezusa, jego małżeństwo, jak twierdzą ewangeliści, było właściwie zaręczynami, nie osiągnęło jeszcze ostatniego etapu - Maryja nie mieszkała w jego domu. I właśnie w tym czasie, w domu rodziców Maryi - jak twierdzą katolicy, albo u źródła, z którego czerpała wodę - jak utrzymują prawosławni - miało miejsce przedziwne i tajemnicze zarazem spotkanie. Maryi objawia się archanioł Gabriel, wysłannik Boży do szczególnych zadań, jeden z najwyższych w chórze anielskim. Przybywa, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Gdy zaskoczona Maryja zapytała: "Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?", w odpowiedzi usłyszała: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, zostanie nazwane Synem Bożym". Maryja, jak podają ewangeliści, nie pytała o nic więcej. Uwierzyła. Być może jako pobożna żydówka znała proroctwa Izajasza mówiące o dziewicy, który porodzi Syna o imieniu Emmanuel, to znaczy "Bóg z nami", jak też podobną do Zwiastowania zapowiedź narodzin Samsona. W każdym razie obaj ewangeliści, Łukasz i Mateusz, informują o dziewiczym poczęciu Jezusa.
W grocie pod Bazyliką Zwiastowania, gdzie Maryja miała poznać i przyjąć tę tajemnicę, Jan Paweł II złożył w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej złotą różę.
Józef
Na pewno trudniej było uwierzyć Józefowi. Kiedy zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić ją potajemnie, bez jej zniesławienia. Wtedy do akcji wkracza Boży wysłannik, który ukazuje się we śnie Józefowi. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", a stało się to wszystko, by wypełniło się "słowo Pańskie powiedziane przez proroków." Józef nie oddalił więc brzemiennej Maryi, w czym
Mateusz upatruje, iż był "sprawiedliwym człowiekiem". Niemniej jednak w opinii sobie współczesnych Józef uchodził za ojca Jezusa, pełniąc tę rolę wobec prawa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy królewski, Dawidowy rodowód.
W dwóch Ewangeliach Józef pojawia się tylko na pierwszych stronach, ostatni raz, gdy wraz z Maryją szuka w Jerozolimie zagubionego dwunastoletniego Jezusa. Z tego wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie, a w konsekwencji, że był już starszym mężczyzną, gdy poślubił Maryję. Nie wskazują jednak na to żadne przesłanki biblijne. Wizerunek starego Józefa, z brodą, wspartego o długą laskę, utrwaliły pisma i wizerunki chrześcijańskie, sporo późniejsze niż Ewangelie. Później też pojawia się informacja, że Józef, poślubiając Maryję, był wdowcem.
Betlejem
Z Nazaretu do Betlejem jest około stu kilometrów. Tę trasę, biegnącą z północy na południe przez urodzajne pola Galilei, wzgórza środkowej Palestyny i Pustynię Judzką, autokarem pokonuje się w dwie godziny. W czasach Jezusa wędrówka trwała zapewne kilka dni. Wprawdzie drogi za czasów Heroda Wielkiego były w dobrym stanie, zwykli ludzie musieli wędrować pieszo czy na ośle. Jeszcze dzisiaj czynią tak Beduini - na swych osiołkach albo wielbłądach omijający sznury samochodów. Betlejem, po hebrajsku bet lechem, czyli dom chleba, a po arabsku bajt lahm, czyli dom mięsa, położone jest osiem kilometrów od Jerozolimy. Miasteczko, liczące dziś kilkanaście tysięcy mieszkańców, od czasu prac remontowych przeprowadzonych z okazji Roku Jubileuszowego nie jest już nawet, jak głosi jedna z kolęd, "nie bardzo podłym", ale zupełnie cywilizowanym miastem. Przed narodzeniem Jezusa splendoru Betlejem dodawało to, że stąd pochodził Dawid - najpotężniejszy król biblijnego Izraela.
Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się właśnie w Betlejem, gdzie, utrzymuje Łukasz, Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Być może Józef pochodzący z Betlejem miał tam też jakąś nieruchomość. Kiedy dotarli do miasta, było już zapewne sporo przybyszów, bo wszystkie miejsca w zajazdach były zajęte. Schronili się więc w kwaterze najbiedniejszych - jednej z grot, dość w Betlejem licznych, gdzie trzymano zwierzęta. I tu Maryja urodziła syna, a następnie położyła go w żłobie.
"Tu z Dziewicy Maryi Jezus Chrystus został zrodzony" - głosi po łacinie napis z gwiazdą umieszczony w grocie, w której, zgodnie z tradycją, narodził się Jezus. W tym miejscu otoczonym czcią przez wszystkich chrześcijan pierwszą świątynię postawiono już w IV stuleciu. Ale było też ono przez stulecia obiektem rywalizacji różnych wyznań, świadkiem gorszących scen, łącznie z walkami i bijatykami. Obecnie gwiazda jest pod opieką greckich prawosławnych.
Co do tego, co stało się potem, autorzy Ewangelii różnią się w szczegółach. Łukasz informuje o pasterzach, którzy przybyli złożyć hołd Jezusowi, Mateusz zaś o mędrcach a ściślej magach ze Wschodu, którzy prowadzeni przez gwiazdę przybyli oddać hołd królowi żydowskiemu. Owa gwiazda betlejemska dostrzeżona przez magów to według współczesnych przypuszczeń koniunkcja planet Jowisza (gwiazda królewska) i Saturna w konstelacji Ryby w siódmym roku przed Chrystusem, sprawiająca wrażenie silnie świecącej gwiazdy, ewentualnie inne zjawisko astronomiczne.
Z narodzeniem Jezusa wiąże się jeszcze jedno, bardzo krwawe wydarzenie opisane w Biblii: rzeź niemowląt dokonana na rozkaz Heroda. Trzydziestoletni czas jego panowania był dla Palestyny z jednej strony okresem niebywałego rozkwitu, jak powiedzielibyśmy dzisiaj boomu gospodarczego: rozbudowano system obronny, zbudowano nowoczesny port - Cezareę Nadmorską, rozbudowano i upiększono Jerozolimę, podjęto odbudowę świątyni jerozolimskiej; z drugiej jednak strony był to czas terroru władcy opanowanego obsesją spisków i zamachów przeciw sobie. Z obawy przed utratą tronu Herod posunął się do zamordowania nawet swoich najbliższych - żony i synów. Kiedy usłyszał więc o narodzeniu króla żydowskiego, nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. I znów w historię Świętej Rodziny wkracza anioł. Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. Emigracja nie trwała długo, bo w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei.
Ale i o tym okresie życia Jezusa ewangeliści informują skąpo. Zmieni się to dopiero, gdy Jezus rozpocznie publiczne nauczanie. | O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa wiemy niewiele. rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Matką Jezusa była Maryja - Żydówka pochodząca z Nazaretu. Maryi objawia się archanioł Gabriel, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który będzie nazwany Synem Najwyższego. Uwierzyła. trudniej było uwierzyć Józefowi. do akcji wkracza Boży wysłannik. cieśla uwierzył aniołowi. Jezus urodził się w Betlejem, gdzie Józef musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności. |
PIENIĄDZE I POLITYKA
Szum wokół afer nie oznacza, że Niemcy są krajem szalejącej korupcji. Wręcz przeciwnie.
Wszystkie barwy kas
Wskutek afery finansowej chadeków musiał odejść lider CDU Wolfgang Schauble. FOT. (C) EPA
JERZY HASZCZYŃSKI
z Berlina
Były kanclerz, pięciu premierów landów, prezydent, szef czołowej partii, dawny szef MSW, skarbnicy partyjni i doradcy finansowi - to tylko część postaci, które stały się w ciągu ostatnich miesięcy bohaterami niemieckich skandali z pogranicza polityki i biznesu. Kilku polityków zakończyło już w związku z tym karierę, inni z niepokojem obserwują odkrywanie kolejnych fragmentów afer.
Media, wspomagane przez prokuratorów i część polityków, z wielkim zapałem czyszczą stajnię Augiasza. Niektóre gazety od kilkunastu tygodni dzień w dzień poświęcają aferom co najmniej kolumnę. Jeden z programów publicystycznych w telewizji publicznej reklamuje się hasłem: "Co nowego w kraju skandali?".
Najbardziej głośna jest oczywiście afera finansowa w szeregach Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) - największa w historii tej partii i najbardziej spektakularna, ze względu na osobę Helmuta Kohla, który miał już zagwarantowane laurki w każdym podręczniku dziejów współczesnych. W cieniu sprawy chadeckich czarnych kont odkrywane są drobniejsze, zazwyczaj lokalne skandale - głównie z udziałem socjaldemokratów.
Pół marki za każdą markę
Szum wokół afer nie oznacza wcale, że Niemcy są krajem, w którym szerzy się korupcja, a zasady finansowania partii politycznych są nieskodyfikowane czy spowite mgłą tajemnicy. Oznacza coś wręcz odwrotnego. Gdy pada podejrzenie, że politycy, wydając pieniądze podatników, oprócz spraw publicznych załatwiają także prywatne interesy, niemiecka opinia publiczna reaguje bardzo ostro.
Sumy, o których w kontekście ostatnich afer tak dużo się mówi, są stosunkowo skromne. Zwłaszcza w tak bogatym kraju jak Niemcy. W przypadku anonimowych darowizn, które wpływały na nielegalne konta CDU, mowa jest o dwudziestu kilku milionach marek, i to w ciągu wielu lat. W zarzutach wobec SPD padają sumy wielokrotnie niższe. Ale media próbują rozwikłać każdą sprawę z pogranicza polityki i biznesu, niezależnie od tego, czy chodzi o tysiąc marek, czy o grube miliony.
Co, ile, w jaki sposób i od kogo polityk lub partia mogą przyjąć - jest w Niemczech dokładnie uregulowane. Konstytucja wspomina, że partie "muszą składać publicznie sprawozdanie z pochodzenia i użycia swoich środków oraz swojego majątku" (artykuł 21). Szczegóły zawarte są w Ustawie o partiach politycznych. Wspomina ona na przykład o tym, że ugrupowania w ramach dofinansowywania przez państwo otrzymują pół marki za każdą markę, którą zdobyły same - albo ze składek członkowskich, albo z legalnych darowizn. A także o konieczności opisania w sprawozdaniu dokładnych danych każdego ofiarodawcy, od którego pochodziło w skali roku powyżej 20 tysięcy marek.
Sześć odsłon afery
Afera CDU zaczęła się jesienią ubiegłego roku od kłopotów podatkowych byłego skarbnika partii Walthera Leislera Kiepa. Na Kiepa padły podejrzenia o niezapłacenie podatków od ponad miliona marek, które w 1991 roku dostał jako darowiznę dla partii od bawarskiego handlarza bronią Karlheinza Schreibera. W operacji przekazania tych pieniędzy, przypominającej film sensacyjny (neseser z gotówką przeszedł z rąk do rąk podczas spotkania przy centrum handlowym w Szwajcarii), brał też udział doradca finansowy CDU Horst Weyrauch.
Nazwiska Kiepa, Weyraucha i Schreibera powtarzały się przy kolejnych odsłonach afery. A później listę wzbogaciły nazwiska znanych polityków z Helmutem Kohlem na czele.
Afera finansowa chadeków składa się z kilku części. Po pierwsze ze sprawy dotyczącej miliona marek od Schreibera. Po drugie ze sprawy darowizn (w wysokości 1,5 do 2 milionów marek), do których przyjęcia i nieuwzględnienia w sprawozdaniach finansowych przyznał się Kohl. Po trzecie ze sprawy nielegalnych kont zagranicznych heskiej CDU, z których około 20 milionów wróciło potajemnie do Hesji (część tej sumy wsparła ubiegłoroczną kampanię wyborczą CDU w tym landzie, co jest jednym z zarzutów stawianych chadeckiemu premierowi Hesji Rolandowi Kochowi). Po czwarte ze sprawy nielegalnych kont federalnej CDU w Szwajcarii. Po piąte ze sprawy rozwiązania konta frakcji parlamentarnej chadeków i przekazania pieniędzy (ponad miliona marek) na konto partii. Po szóste ze sprawy darowizny w wysokości 100 tysięcy marek, do których przyjęcia w 1994 roku od Schreibera przyznał się - na swoją zgubę - Wolfgang Schauble.
W większości wypadków chodzi więc o darowizny, co do których istnieją podejrzenia, że były w rzeczywistości łapówkami. Do dzisiaj ten zarzut się jednak nie potwierdził. Nie udało się dowieść, że darowizny od Schreibera miały wpływ na decyzje polityczne rządu Kohla w sprawie sprzedania na początku lat 90. transporterów opancerzonych do Arabii Saudyjskiej.
Tajemnicze miliony
Darowizny, do których przyjęcia przyznał się Kohl, nie były uwzględnione w sprawozdaniach finansowych, co już jest naruszeniem ustawy o partiach. Nie wiadomo też, od kogo pochodziły. Były kanclerz, podkreślając wagę słowa honoru, które dał znanym tylko sobie ofiarodawcom, konsekwentnie milczy. Rodzi to różne podejrzenia. Dla jednych jest to potwierdzeniem zarzutów o nieczystych intencjach ofiarodawców. Dla innych wskazówką, że źródła pieniędzy są mało chwalebne. Nie brakuje też takich, którzy uważają, że Kohl nie chce ujawnić nazwisk ofiarodawców, bo ich w rzeczywistości nie ma. Ta wersja zakłada, że miliony, o których mówił były kanclerz, są zaskórniakami z poprzednich afer.
Dziennik "Süddeutsche Zeitung", który ma największe zasługi w odkrywaniu szczegółów afery, uważa, że jeden z ofiarodawców to Leo Kirch, magnat rynku mediów i przyjaciel Kohla. Według gazety prawdopodobne jest natomiast, że tajemnicze miliony heskiej CDU - są zaskórniakami z tzw. Zrzeszenia Obywatelskiego. Istniejące od 1954 roku zrzeszenie było pralnią pieniędzy, przez którą w latach 1969 - 80 miało przepłynąć na konta partyjne (nie tylko CDU, lecz także jej siostrzanej CSU oraz liberalnej FDP) 214 milionów marek. Na początku lat 80. zakazano działalności zrzeszenia, które dysponowało wówczas sumą około 8 milionów marek. Ich dalszy los nie jest znany.
Inne media zastanawiały się, czy tajemnicze pieniądze heskiej lub federalnej CDU mają coś wspólnego z aferą Flicka. W 1975 roku koncern Flicka sprzedał udziały Daimlera-Benza za sumę 1,9 miliarda marek. Szefowie starali się uniknąć płacenia gigantycznych podatków od zysku ze sprzedaży udziałów. Byłoby to możliwe, gdyby rząd uznał transakcję za szczególnie pożądaną z punktu widzenia gospodarki państwa. Do tego zaś potrzebna była życzliwość polityków. Ocenia się, że wszystkie obecne wówczas w Bundestagu partie (CDU, CSU, SPD, FDP) dostały w ciągu kilkunastu lat od Flicka darowizny na sumę 26 milionów marek. Niewielka część tych pieniędzy miała przejść przez Zrzeszenie Obywatelskie. Z powodu afery w 1984 roku podali się do dymisji przewodniczący Bundestagu Rainer Barzel (CDU) oraz minister gospodarki Otto Lambsdorff (FDP). Obu ministrom postawiono zarzut przekupstwa, ale ostatecznie skazano ich na grzywny za pomocnictwo w uchylaniu się od płacenia podatku.
Nieostrożne latanie
Chadecy (zwani czarnymi) mieli czarne kasy, a socjaldemokraci (czerwoni) - bank WestLB, który tygodnik "Spiegel" nazwał "czerwoną kasą towarzyszy". Jest to bank landowy z rządzonej od lat przez SPD Nadrenii Północnej-Westfalii. To największa tego typu instytucja w Niemczech, obracająca większymi pieniędzmi niż większość banków prywatnych. Związana jest z nim tzw. afera lotnicza, przy której padają nazwiska Johannesa Raua, prezydenta i byłego premiera Nadrenii Północnej-Westfalii, i Wolfganga Clementa, obecnego premiera tego landu.
WestLB fundował ponad sto lotów czarterowych, z których korzystali czołowi politycy landu - czy zawsze w celach służbowych? Rau ma problemy z dwoma przelotami. W przeddzień wigilii 1993 roku poleciał wraz z rodziną do Anglii na przyjęcie urodzinowe byłego kanclerza Helmuta Schmidta. W drodze powrotnej nie wylądował w Düsseldorfie (stolicy landu, którym rządził), ale poleciał do Monachium, skąd udał się na rodzinny urlop. Niecały rok później Rau odbył drugi wzbudzający kontrowersje lot - do Hamburga, gdzie wziął udział w przyjęciu urodzinowym swojego przyjaciela oraz - jak zapewnia jego prawnik - prowadził rozmowy służbowe.
Z powodu afery lotniczej podał się do dymisji minister finansów Nadrenii Północnej-Westfalii Heinz Schleusser (SPD). Powodem była przyjaciółka, która towarzyszyła mu na początku lat 90. w dwóch lotach na chorwackie wybrzeże. Za jej podróże, których istnieniu wcześniej zaprzeczał, minister chciał zapłacić dopiero teraz.
Dwa tygodnie temu do grona polityków identyfikowanych z WestLB dołączył socjaldemokratyczny premier Brandenburgii Manfred Stolpe. Jednak nie ze względu na podniebne podróże. "Spiegel" ujawnił, że bank wsparł w 1990 roku przedstawicielstwo Nadrenii Północnej-Westfalii w Berlinie Wschodnim, które z kolei udzieliło poparcia Stolpemu, walczącemu w wyborach lokalnych jeszcze w NRD. Rząd z Düsseldorfu przyznał, że z pieniędzy zachodnioniemieckiego podatnika opłacano wówczas jedną z organizatorek kampanii wyborczej Stolpego.
Opinię banku WestLB jako "czerwonej kasy" socjaldemokratów zburzył w ostatnim numerze tygodnik "Focus". Zdaniem gazety bank i powiązane z nim przedsiębiorstwa przez 10 lat przekazywały darowizny dla CDU. W sumie chadecy z Nadrenii Północnej-Westfalii otrzymali 400 tysięcy marek. Darowizny przekazywano w częściach, każda poniżej 20 tysięcy marek, co pozwalało na nieujawnianie ofiarodawcy.
Sponsorowane wesele
Krótko cieszył się stanowiskiem premiera w Dolnej Saksonii Gerhard Glogowski (SPD). Po roku urzędowania w Hanowerze podał się do dymisji pod wpływem zarzutów o czerpanie korzyści majątkowych ze stanowiska.
Glogowskiemu wypomniano między innymi dwa wyjazdy do Egiptu, współfinansowane przez prywatne firmy. Podczas jednego z nich dał się sfotografować z logo znanego przedsiębiorstwa turystycznego Tui. Przyjęcie weselne premiera Dolnej Saksonii w maju zeszłego roku też nie obeszło się bez wsparcia prywatnych firm. Kawę i piwo pito tam na koszt prywatnych sponsorów. Glogowskiemu zarzucano też skorzystanie z pomocy finansowej przy zakupie mieszkania w Brunszwiku.
Zarzuty przyjmowania korzyści majątkowych stawiano także w zeszłym roku innemu politykowi socjaldemokracji - Reinhardowi Klimmtowi, byłemu premierowi Kraju Saary, który od kilku miesięcy jest ministrem transportu. Miał on dostawać w prezencie od przedsiębiorców drogie książki nabywane w antykwariatach oraz rzeźby dłuta artystów afrykańskich.
Babcia na dwóch etatach
"Kupiony parlament. Lobby i jego Bundestag" - taki tytuł ma wydana w 1999 roku książka Friedhelma Schwarza. Autor wymienia w niej wielu posłów, którzy są zatrudnieni przez różnorodne firmy, fundacje, instytucje czy związki zawodowe. Zastanawia się, czy wszyscy posłowie zasiadają w Bundestagu tylko po to, żeby realizować zadania, które im się stawia.
Wśród budzących kontrowersje znalazł się szef komisji gospodarki w Bundestagu, Mathias Wissmann (CDU), którego zatrudnia berlińskie biuro czołowej amerykańskiej kancelarii adwokackiej, pracującej na rzecz wielu przedsiębiorstw. A także wiceprzewodnicząca Bundestagu, Anke Fuchs (SPD), która jest prezesem zrzeszającego 1,3 miliona członków Związku Lokatorów.
Najciekawszym przykładem łączenia funkcji w polityce z zagadkowymi wpływami gospodarczymi jest sprawa Agnes Hürland-Büning, która za czasów Kohla była sekretarzem stanu w ministerstwie obrony. Ta pani - o wyglądzie babci z telenoweli - zainkasowała na początku lat 90. kilka milionów marek od dużych koncernów, między innymi Thyssena. Miały to być honoraria za doradztwo, choć w tak cenne doradcze kompetencje pani Hürland-Büning trudno uwierzyć nawet wielu chadekom.
Jej nazwisko pojawiło się też w kontekście prywatyzacji enerdowskich zakładów petrochemicznych Leuna. Sprzedaż tych zakładów, wraz z siecią stacji benzynowych Minol, państwowemu wówczas koncernowi francuskiemu Elf-Aquitaine przez część mediów opisywana jest jako największy skandal finansowy ostatniej dekady. Transakcja miała zaowocować przepływem nieoficjalnymi kanałami 85 do 100 milionów marek - z Francji do Niemiec. Przy okazji, jak twierdzi telewizja ARD, socjalistyczny prezydent Francji Francois Mitterrand wsparł kampanię wyborczą niemieckiego chadeka Helmuta Kohla sumą 30 milionów marek.
Sprawą Leuny zajmują się prokuratury w trzech krajach - Szwajcarii, Francji i Luksemburga. W Niemczech ujawnienie szczegółów kontrowersyjnej sprzedaży nie będzie łatwe - z urzędu kanclerskiego jeszcze w czasach Kohla zniknęła dokumentacja. | Były kanclerz, pięciu premierów landów, prezydent, szef czołowej partii, dawny szef MSW - to tylko część postaci, które stały się w ciągu ostatnich miesięcy bohaterami niemieckich skandali z pogranicza polityki i biznesu. Najbardziej głośna jest afera finansowa w szeregach Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) - największa w historii tej partii i najbardziej spektakularna, ze względu na osobę Helmuta Kohla. Co, ile, w jaki sposób i od kogo polityk lub partia mogą przyjąć - jest w Niemczech dokładnie uregulowane. Konstytucja wspomina, że partie "muszą składać publicznie sprawozdanie z pochodzenia i użycia swoich środków oraz swojego majątku". |
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo
W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej
Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu.
Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu.
Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC.
Długa ochrona rynku
Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych.
Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane.
Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł).
W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii.
Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony.
Fiat i Daewoo narzucają ceny
Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce.
- Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów.
Koreańska presja
Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce).
Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych.
W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie.
Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska | Ostatnio, dzięki ostrej konkurencji koncernów motoryzacyjnych, ceny nowych samochodów są w Polsce niższe niż w Unii Europejskiej.
Zgodnie z układem stowarzyszeniowym od 2002 r. import samochodów z UE będzie bezcłowy, ale nie wpłynie to raczej na obniżenie cen samochodów. Liczą się też obciążenia fiskalne.
Producenci drogich aut mają teraz konkurecją w postaci tańszych samochodów. |
Przepływ siły roboczej i zakup ziemi: klauzule ochronne pozwolą wyjść z impasu w rozmowach z Unią Europejską
Czas opuścić okopy
DARIUSZ ROSATI
Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie. W obu kwestiach strony okopały się na swoich pozycjach, a gotowość do kompromisu jest praktycznie zerowa. Polska podtrzymuje swoje żądanie pięcioletniego okresu przejściowego na zakup gruntów pod inwestycje i osiemnastoletniego okresu przejściowego na zakup gruntów rolnych i leśnych.
Z kolei strona unijna domaga się utrzymania ograniczeń w dostępie do rynku pracy większości krajów Unii przez okres 2 - 5 lat po wejściu Polski do UE, a w przypadku Niemiec i Austrii nawet przez siedem lat.
Bez masowego wykupu
Oba żądania są nieracjonalne. Niebezpieczeństwa związane ze swobodnym obrotem ziemią są wyolbrzymiane. W ostatnich latach cudzoziemcy kupowali w Polsce średnio 5 - 6 tysięcy hektarów gruntów rocznie, a w latach 1990 - 2000 nabyli łącznie około 30 tysięcy hektarów ziemi. Trudno to nazwać masowym wykupem; przypomnijmy, że sama Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa dysponuje obecnie ponad 4,2 mln hektarów gruntów przeznaczonych do sprzedaży.
Dodajmy, że tylko w nielicznych przypadkach wnioski o zakup ziemi spotykały się z odmową ze strony organu nadzorującego sprzedaż nieruchomości (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji). Nie ma powodu, aby popyt na polską ziemię nagle wzrósł po wejściu do UE, choć oczywiście możliwe są jednorazowe spore zakupy w poszczególnych miejscowościach i regionach. Ale pamiętajmy, że dla wielu regionów zakup ziemi przez cudzoziemców na cele produkcyjne i inwestycje może stać się szansą - czasem jedyną - przyspieszonego rozwoju.
Trzeba też przypomnieć, że nawet najbardziej rygorystyczne restrykcje są w istocie mało skuteczne, bo zawsze można nabyć ziemię przez podstawione osoby i poczekać kilka czy nawet kilkanaście lat na wygaśnięcie okresu przejściowego.
Przesadne obawy
Podobnie jest z przepływem siły roboczej. Większość analiz i ekspertyz przygotowanych przez renomowanych specjalistów dowodzi, że obawa Niemców czy Austriaków przed masową migracją ze Wschodu jest mocno przesadzona. Ci, którzy bardzo chcieli emigrować, na ogół już to zrobili, a ci, którzy są skłonni taką możliwość rozważać, muszą liczyć się z wieloma trudnościami do pokonania, jak koszty osiedlenia się, bariera językowa, bariera kulturowa, oderwanie od środowiska, brak gwarancji utrzymania nowej pracy w dłuższej perspektywie.
Również doświadczenia wcześniejszych rozszerzeń Unii potwierdzają ten wniosek. Przyjęcie do Unii krajów względnie ubogich, takich jak Hiszpania, Portugalia czy Grecja, wcale nie spowodowało zwiększonego napływu imigrantów z tych krajów. Co więcej, specjaliści zgodnie podkreślają, że gospodarki większości krajów członkowskich w najbliższych latach będą potrzebowały dodatkowej siły roboczej, zarówno po to, żeby utrzymać międzynarodową konkurencyjność w przemyśle, jak i po to, żeby uzupełnić deficyt środków na rachunkach funduszy emerytalnych, których sytuacja finansowa staje się bardzo trudna na skutek starzenia się społeczeństw zachodnioeuropejskich.
Przykład Niemiec
W szczególności dotyczy to gospodarki niemieckiej. Opublikowany w tych dniach raport powołanej przez rząd kanclerza Schrodera specjalnej komisji pod przewodnictwem byłej przewodniczącej Bundestagu Rity Sassmuth szacuje ostrożnie potrzeby gospodarki niemieckiej w tej dziedzinie na 20 - 40 tysięcy imigrantów rocznie. Niektóre organizacje przemysłowe oceniają deficyt wykwalifikowanej siły roboczej w Niemczech nawet na 200 tysięcy osób rocznie.
Tym, którzy obawiają się masowego napływu taniej siły roboczej ze Wschodu, należy przypomnieć, że podjęta w ubiegłym roku próba ściągnięcia do Niemiec 20 tysięcy informatyków z zagranicy, polegająca na zaoferowaniu im pięcioletniego prawa pracy i pobytu, przyniosła bardzo ograniczone efekty - tylko 8 tysięcy cudzoziemców skorzystało z oferty.
Uprzedzenia wygrywają
Znaleźliśmy się w przedziwnej sytuacji. Z jednej strony racjonalne argumenty przemawiają za szybką liberalizacją w obu dziedzinach w dobrze pojętym długofalowym interesie obu stron. Z drugiej strony pewne uprzedzenia i stereotypy tak silnie utrwaliły się w świadomości licznych grup społecznych w Polsce i w UE, że rządy poszczególnych krajów po prostu nie mają odwagi, aby otwarcie powiedzieć, jak w rzeczywistości wygląda sytuacja, i podjąć trud przekonania sceptyków o potrzebie i korzyściach otwarcia.
Jest to polityka krótkowzroczna i ryzykowna, która może doprowadzić do tego, że proces integracji europejskiej ostatecznie utraci swój historyczny wymiar i ekonomiczny sens w oczach opinii publicznej i będzie postrzegany wyłącznie w kategoriach doraźnych targów, w których jedna strona stara się wykiwać drugą. A przecież integracja to nie gra o sumie zerowej, ale wspólne przedsięwzięcie, które każdemu może przynieść korzyści!
Mizerne szanse na przełamanie impasu
Szanse na przełamanie impasu widzę mizerne. Rząd Jerzego Buzka ma niewielkie poparcie społeczne i w ciągu dwóch miesięcy przed wyborami nie podejmie żadnej decyzji, która mogłaby być odczytana jako ustępstwo. Podobnie rząd niemiecki nie zamierza antagonizować potężnych grup związkowych i pracowniczych, mając także w perspektywie wybory parlamentarne, choć dopiero za rok.
Nie można oczywiście wymagać od rządów, aby lekceważyły obawy i niepokoje wyrażane przez liczne grupy społeczne, ale przynajmniej można byłoby oczekiwać, że - zamiast podsycać nieuzasadnione obawy - będą potrafiły zająć wobec tych niepokojów bardziej aktywną i konstruktywną postawę. Utrzymanie dotychczasowego stanu grozi bowiem nie tylko dalszym spadkiem poparcia społecznego dla idei członkostwa Polski w UE, ale również może odsunąć moment akcesji o kilka lat.
Potrzebne klauzule ochronne
Proponuję więc rozważyć rozwiązanie, które z jednej strony pozwoli uniknąć konieczności przyjmowania okresów przejściowych i umożliwi pełną integrację od pierwszego dnia członkostwa Polski w UE, a z drugiej pozwoli utrzymać określone zabezpieczenia przed ewentualnymi zagrożeniami, jakie mogą w tym procesie się pojawić. Takim rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym. Idea jest prosta.
W odniesieniu do zakupu nieruchomości przez cudzoziemców Polska godzi się znieść wszelkie restrykcje od razu, ale obie strony umawiają się, że jeśli zakupy ziemi w określonej gminie czy regionie - na przykład w Szczecinie czy na Mazurach - przekroczą pewien ustalony limit, Polska będzie miała prawo wprowadzić czasowe restrykcje. I podobnie z prawem do pracy. Unia znosi wszelkie ograniczenia związane z podejmowaniem przez Polaków pracy w krajach członkowskich, ale gdy napływ imigrantów w danym regionie - na przykład w Berlinie czy w Wiedniu - okaże się na tyle duży, że zagrozi destabilizacją rynku pracy w tym regionie, Unia także będzie miała prawo nałożyć restrykcje na swobodny przepływ siły roboczej. Oczywiście zarówno dopuszczalne limity zakupu ziemi, jak i konkretne sposoby oceny stopnia zagrożenia rynku pracy, które dawałyby prawo do uruchomienia klauzuli ochronnej, muszą być precyzyjnie określone w traktacie akcesyjnym.
Rozwiązanie w postaci klauzul ochronnych ma wiele zalet. Przede wszystkim zapewnia pełnoprawne członkostwo od samego początku - odsuwamy w ten sposób ryzyko, że Polska stanie się członkiem drugiej kategorii. Jest to ważne nie tylko ze względu na rzeczywiste korzyści, jakie Polska i kraje unijne będą mogły czerpać z rozszerzenia Unii, ale i z punktu widzenia odbioru społecznego i utrwalenia korzystnego wizerunku Unii. Pozwoli uniknąć wrażenia, że jedna strona stara się wykorzystać drugą. Klauzule ochronne stanowią także potencjalny instrument stosowania określonych ograniczeń i jako takie nie hamują przepływu kapitału i osób w rozmiarach, które są uznane za potrzebne i bezpieczne.
W ten sposób można uniknąć sytuacji, w której wprowadza się określone restrykcje w postaci okresów przejściowych, nie mając przecież żadnej pewności, że będą w ogóle potrzebne. Takie działanie na wszelki wypadek może okazać się społecznie i ekonomicznie bardzo kosztowne. Wreszcie, klauzule ochronne dają gwarancję, że w razie powstania rzeczywistych zagrożeń w postaci nadmiernego wykupu ziemi lub nadmiernej migracji obie strony będą miały prawo zareagować szybko i zdecydowanie.
Sprawy naprawdę ważne
Obustronna zgoda Polski i Unii Europejskiej na wprowadzenie klauzul ochronnych w dwóch najbardziej spornych obszarach stwarza szansę na przełamanie impasu, w jakim znalazły się negocjacje akcesyjne. Pozwoli uśmierzyć obawy tych, którzy boją się nieznanego, a zarazem otworzy szeroko możliwości lepszego wykorzystania integracji dla celów rozwojowych. Pozwoli Polsce skupić się na sprawach naprawdę ważnych z naszego punktu widzenia - kwestiach pomocy strukturalnej i pomocy dla rolnictwa.
A przy tym umożliwi zatrzymanie i odwrócenie niepokojącego procesu systematycznego spadku poparcia dla idei i perspektywy członkostwa wśród wielu grup społeczeństwa polskiego.
Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Był ministrem spraw zagranicznych w rządzie koalicji SLD - PSL. | Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie. Proponuję więc rozważyć rozwiązanie, które z jednej strony pozwoli uniknąć konieczności przyjmowania okresów przejściowych, a z drugiej pozwoli utrzymać określone zabezpieczenia przed ewentualnymi zagrożeniami, jakie mogą w tym procesie się pojawić. Takim rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym. |
Polemiki Obecna stopa zwrotu nie ma bezpośredniego związku z wielkością przyszłego świadczenia
Najważniejsza jest emerytura
KRZYSZTOF DZIERŻAWSKI
Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące.
Pisze on np., że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu. Autor widzi tę różnicę, ostrzegając przed ograniczaniem możliwości inwestowania tylko do rynku krajowego, ponieważ stan taki na dłuższą metę grozi pęknięciem "bańki" inwestycyjnej. "Strumień popytu na giełdzie rośnie szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować" - zauważa jak najsłuszniej Marek Góra. Ale przecież tym sposobem rośnie wartość zainwestowanych aktywów (na tym właśnie polega "pomnażanie środków systemu emerytalnego na rynkach finansowych"), poszczególne fundusze mogą się wykazać wyższą stopą zwrotu, ta zaś stanowi ustawowe kryterium ich oceny przez organy nadzoru. Im wyższa jednak stopa zwrotu, tym większe ryzyko wystąpienia efektu "bańki" inwestycyjnej. Świadom tego ryzyka szef zespołu twórców nowego systemu emerytalnego proponuje przeto zmniejszenie "strumienia popytu", kierując jego część na giełdy zagraniczne. Jest to jednak propozycja z gatunku "z deszczu pod rynnę". Analitycy od lat obserwują na giełdach zachodnich "strumień popytu rosnący szybciej niż podaż instrumentów". Wielu z nich przestrzega przed wystąpieniem także tam efektu "bańki" inwestycyjnej. Zauważmy, że ryzyko takie zwiększyłoby się, gdyby kraje UE przeprowadziły reformę emerytalną na wzór polski, do czego przekonuje je prof. Góra. Ale reforma alla polacca na zachodzie oznaczałaby wszak jeszcze bardziej zwiększony "strumień popytu na giełdzie, rosnący szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować", ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami.
Kłopoty z "kołem zamachowym"
Marek Góra dystansuje się od tezy, że fundusze mają być "kołem zamachowym" gospodarki. Całym sercem podzielam ten pogląd, ale trudno zapomnieć, że uzasadnieniem reformy systemu ubezpieczeń był niedostatek krajowych oszczędności, które drugi filar miał powiększyć - wprawdzie pod przymusem, ale jednak. Oszczędności, mówiono, przeistoczą się rychło w inwestycje, a te zwiastują przecież wyższe tempo wzrostu gospodarczego oraz zrównoważony i niczym niezakłócony rozwój kraju. Rozumowanie to ma tę słabość, iż ignoruje fakt, że "oszczędności" to po prostu podatek nakładany na firmy proporcjonalnie do udziału pracy w kosztach produkcji. Ponieważ w firmach małych i najmniejszych udział ten jest dominujący, podczas gdy w dużych bez porównania mniejszy, mamy do czynienia z transferem kapitału z drobnych przedsiębiorstw do wielkich organizacji obecnych na rynkach finansowych. To, co miało stać się kołem zamachowym gospodarki, jest w istocie (jeśli pozostawać przy "kolistych" analogiach) kołem młyńskim przytroczonym do szyi small biznesu.
Gdyby nawet fundusze miały być kołem zamachowym gospodarki, to w interesie ubezpieczonych leży inwestowanie zgromadzonych tam środków niekoniecznie w Polsce, lecz "tam, gdzie mogą przynieść większe zyski" - uważa Marek Góra. Waga tej opinii jest tym większa, że wyraża ją nie tylko profesor, ale także 83 proc. respondentów sondażu SMG/KRC. Choć pozostaję w mniejszości, ośmielę się mieć inne zdanie. W interesie ubezpieczonych nie leży bowiem uzyskiwanie jak najwyższej bieżącej stopy zwrotu - ta przecież może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". Stokroć ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju - zwłaszcza inwestycje sensu stricto, a nie operacje spekulacyjne - są dla ubezpieczonych korzystniejsze.
Marek Góra uprzedza ten argument zaskakującym twierdzeniem, że inwestycje krajowe będą wypierać inwestycje pochodzące z zagranicy ("Więcej inwestycji krajowych oznacza mniej miejsca na inwestycje zagraniczne"). Żeby temu zapobiec, trzeba zezwolić na nieskrępowany eksport kapitału z Polski. Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, należałoby uznać powszechne dotąd utyskiwania na zbyt niski poziom krajowych oszczędności za kompletnie nieuzasadnione. Dzięki temu bowiem otworzyła się przestrzeń dla inwestycji zagranicznych. Zwiększenie oszczędności krajowych przyniesie w efekcie wzrost krajowych inwestycji, co oznacza "mniej miejsca na inwestycje zagraniczne". Byłoby to zjawisko podwójnie szkodliwe, gdyż "inwestycje zagraniczne to nie tylko pieniądze, ale także technologie, organizacja, dostęp do światowych rynków dla naszych produktów, wreszcie efekty zewnętrzne, takie jak rozwój naszego rynku". Nie chce się wierzyć, że wszystkie te korzyści możemy utracić tylko z tego powodu, że 1 stycznia 1999 roku wprowadzono w Polsce reformę systemu emerytalnego.
Rzecz jasna, każda gospodarka ma swoje granice absorpcji kapitału, w tym kapitału pochodzącego z zagranicy. Polska w ciągu ostatnich kilku lat przyciąga rocznie ok. 10 miliardów dolarów w postaci zagranicznych inwestycji bezpośrednich - tyle z grubsza, ile pod koniec lat 80., licząc 2,5 razy mniej ludności. Bez wątpienia, bardzo nam jeszcze daleko do wyczerpania możliwości wykorzystywania zagranicznego kapitału. Chyba że... prof. Góra ma na myśli możliwości skonsumowania "inwestycji" nie w gospodarce w ogóle, ale na parkiecie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. A, to co innego, tutaj - pełna zgoda.
Liczy się jest demografia
Na koniec kilka uwag nie pozostających w bezpośrednim związku z tezami artykułu "Najważniejszy jest dochód", ale natury ogólniejszej. Otóż, złudzeniem jest założenie, że źródłem emerytury może być renta kapitałowa lub spożywanie samego, zgromadzonego wcześniej, kapitału. W istocie jedynym źródłem emerytury (rozumianej jako zestaw dóbr konsumowanych przez emerytów) jest podział owoców pracy tych, którzy będą w przyszłości pracować. Wielkość pojedynczego świadczenia będzie zależeć od wzajemnych proporcji między liczbą osób aktywnych zawodowo i tych, które będą korzystać z takiej czy innej formy ubezpieczenia społecznego. W tym sensie wielkość przyszłej emerytury będzie pochodną zjawisk demograficznych, nie zaś większych czy mniejszych talentów spekulacyjnych osób odpowiadających za zarządzanie funduszami emerytalnymi. Rozumieją to Niemcy, czego dowodem opublikowany przed kilkoma dniami raport komisji pod przewodnictwem Rity Suessmuth ("Rz" z 4 lipca) na temat przyszłości systemu emerytalnego Republiki Federalnej, zakończony dramatyczną konkluzją o konieczności sprowadzenia do Niemiec w nadchodzących latach ok. 20 milionów imigrantów tylko po to, żeby utrzymać istniejący dzisiaj w tej mierze porządek. Raport jest dowodem odwagi elit niemieckich, zdolnych do zmierzenia się z najtrudniejszymi wyzwaniami, podczas gdy reforma emerytalna przeprowadzona w Polsce to świadectwo ucieczki od demograficznej rzeczywistości w baśniową krainę spekulacji.
Autor jest ekspertem i doradcą Zarządu Centrum im. Adama Smitha | Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące.Pisze on, że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu - ta przecież może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". Stokroć ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju - zwłaszcza inwestycje sensu stricto, a nie operacje spekulacyjne - są dla ubezpieczonych korzystniejsze.Marek Góra uprzedza ten argument zaskakującym twierdzeniem, że inwestycje krajowe będą wypierać inwestycje pochodzące z zagranicy. Żeby temu zapobiec, trzeba zezwolić na nieskrępowany eksport kapitału z Polski. Rzecz jasna, każda gospodarka ma swoje granice absorpcji kapitału pochodzącego z zagranicy. Bez wątpienia, bardzo nam jeszcze daleko do wyczerpania możliwości wykorzystywania zagranicznego kapitału. |
KOBIETY
Gender Studies, czyli wrażliwość na płeć
Feministki na uniwersytecie
ELIZA OLCZYK
Notariusz z małego miasteczka odmówił młodej kobiecie spisania aktu notarialnego kupna działki, żądając, aby przyszła z mężem. Ponieważ klientka była niezamężna, notariusz - jedyny w mieście - kazał jej przyjść z ojcem i dopiero w jego obecności spisał akt notarialny. Wszelkie szczegóły ustalał z ojcem, choć w akcie notarialnym figurowała córka.
- To jest najbardziej jaskrawy przykład dyskryminacji, z którym spotkałyśmy się podczas naszych badań nad stosowaniem prawa w Polsce - mówi profesor Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, podyplomowego studium działającego od czterech lat na Uniwersytecie Warszawskim.
Agnieszka Kołakowska w dodatku "Plus Minus" do "Rzeczpospolitej" z 29 - 30 stycznia oskarżyła Gender Studies o ideologiczną indoktrynację uprawianą pod pozorem nauczania oraz wprowadzenie terroru feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu itd., czyli terroru politycznej poprawności. Autorka artykułu stwierdziła, że dzieje się tak "na wszystkich wydziałach o tej nazwie, jakie zna", zastrzegając jednocześnie, że nie wie dokładnie, jakie zajęcia odbywają się na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego.
- Gender Studies spotykają się z obelgami i oskarżeniami o krzewienie feminizmu, typowymi dla prawicowej nowomowy, a to nie jest żadna ideologia, tylko nauka, bardzo trudna i skomplikowana - mówi profesor Maria Janion.
Odnawianie znaczeń
Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa. - Zerwanie z tradycjami zawsze budzi opór - uważa profesor Paweł Dydel z Uniwersytetu w Białymstoku, który na Gender Studies prowadzi zajęcia na temat kategorii płci w psychoanalizie.
- Psychoanaliza jest bardzo ważnym punktem odniesienia w teorii feminizmu. Zygmunt Freud, który przez feministki jest krytykowany za patriarchalizm, pierwszy wprowadził do filozofii pojęcie płci jako kategorii kulturowej. Nie oznacza to jednak, że moje seminaria są zajęciami o feminizmie. Gender Studies nie można utożsamiać z feminizmem. Jest to raczej oferta zmiany perspektywy w spojrzeniu na tradycję europejską oraz nowej interpretacji wielu zjawisk. Ta nowa interpretacja stanowi głęboki przewrót w filozofii, jednak ma on charakter naukowy, a nie ideologiczny.
Dyskryminacja nie wprost
Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów.
- Humanistyka polega na nieustannym odnawianiu znaczeń - mówi. - Wypowiedzi językowe w literaturze mogą być nacechowane etnicznie lub społecznie i tego się nie kwestionuje. Dlaczego więc dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany przez uczonych, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny. Część osób kwestionuje jednak tezę, że płeć w literaturze nie jest neutralna, lecz konstruktywna.
Profesor Janion szczególną wagę przywiązuje do interdyscyplinarnego charakteru Gender Studies. Gdyby tematy tam wykładane włączyć do programu zajęć na polonistyce, straciłyby one charakter interdyscyplinarny - uważa profesor Janion. - Na moje wykłady przychodzą uczeni innych specjalności i prowadzą ze mną debaty w obecności studentów - to jest niesłychanie twórcze - mówi. - Przez wiele lat miałam swoją wąską specjalność, teraz potrzeba mi interdyscyplinarności.
W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak poszczególne przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje przyszłych zmian ustawodawczych i opracowują strategie ich przeprowadzania, prowadzą akcję edukacyjną, której celem jest uświadomienie społeczeństwu, że prawo wprawdzie może powodować nierówność płci lub pogłębiać istniejące już różnice, może jednak również skutecznie im przeciwdziałać.
Profesor Eleonora Zielińska z Instytutu Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, która wykłada na Gender Studies, zgadza się, że z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć - np. do niedawna z urlopu wychowawczego oraz dni wolnych na opiekę nad chorym dzieckiem mogła korzystać wyłącznie kobieta, bo przepis mówił o "pracownicy". Pozostały jeszcze pojedyńcze przepisy, które nie traktują równo kobiet i mężczyzn, np. różny wiek emerytalny (60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn) lub przepis mówiący o tym, że w rodzinie zastępczej tylko kobieta ma prawo do urlopu wychowawczego.
Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies.
Z badań, jakie prowadziła nad orzecznictwem, wynika na przykład, że gwałty (99 proc. ofiar to kobiety) są karane szczególnie łagodnie w porównaniu z wyrokami ferowanymi przez sądy w innych sprawach. - W naszych sądach pokutuje stereotyp, że doniesienia o zgwałceniach często są fałszywe - mówi prof. Zielińska. - Tymczasem z badań wynika, że fałszywe doniesienia o gwałcie stanowią zaledwie 2 do 5 proc. wszystkich zgłoszeń gwałtów, nieco mniej niż w przypadku fałszywych doniesień o popełnieniu innych przestępstw.
Stereotyp w sądzie
Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej i opiekuńczej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo.
Nieletnie dziewczyny, które popełniły przestępstwo lub wykroczenie, podczas przesłuchania i w sądach dla nieletnich zawsze pytane są o utrzymywane przez nie stosunki seksualne i o źródło utrzymania, nastoletni chłopcy zaś pytani są o to tylko wówczas, gdy przestępstwo, które popełnili, związane jest bezpośrednio z życiem seksualnym (zjawisko to określa się mianem seksualizacji przestępstw, a tzw. wykolejenie seksualne świadczy na niekorzyść dziewcząt).
- Jeżeli prawo mówi, że kobieta i mężczyzna mają takie same prawa i obowiązki w małżeństwie, to przy sprawach rozwodowych nie powinno się na niekorzyść kobiety interpretować faktu, że nie prała mężowi koszul, jeżeli mąż również nie prał jej rzeczy. Tymczasem w naszych sądach jako zarzut pod adresem żony traktuje się to, że nie gotowała, nie prała, nie prasowała, nie sprzątała, czyli nie dokładała starań, aby stworzyć wspólny dom. Mężczyznom w ogóle nie stawia się takich zarzutów - mówi Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, która prowadziła badania w sądach rodzinnych.
- Każdy z nas ulega stereotypom, które spełniają zresztą pożyteczną rolę, bo porządkują rzeczywistość - mówi profesor Eleonora Zielińska. - Nie powinny jednak wpływać na orzecznictwo sądów, a u nas tak się właśnie dzieje.
Zdaniem profesora Dydla otwarcie Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim jest świadectwem otwartości tej uczelni i jej zdolności do nadążania za zmianami.
- Jest to nowa dziedzina i będzie się rozwijała - mówi profesor. - Tym bardziej że na tego rodzaju studia jest spore zapotrzebowanie społeczne. Kiedyś z powodów ideologicznych likwidowano na uniwersytetach wydziały teologiczne. Teraz się je przywraca - zresztą słusznie - traktując je jako pewną dziedzinę wiedzy, którą można bezstronnie uprawiać. W podobny sposób należy traktować Gender Studies.
Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. W ostatnim semestrze na Gender Studies było 110 słuchaczy - dziennikarzy, nauczycieli, lekarzy, sędziów, pracowników organizacji pozarządowych, tłumaczy. Gender Studies oferują zajęcia z prawa, socjologii, psychologii, pedagogiki, literatury obcej i polskiej, filozofii, kulturoznawstwa, monitoringu prasy. | Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. nowa interpretacja stanowi głęboki przewrót w filozofii, jednak ma on charakter naukowy, a nie ideologiczny. dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany przez uczonych, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny.
W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu.Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. W ostatnim semestrze było 110 słuchaczy. Gender Studies oferują zajęcia z prawa, socjologii, psychologii, pedagogiki, literatury obcej i polskiej, filozofii, kulturoznawstwa, monitoringu prasy. |
KONGRES KULTURY WSI
Raport ministerialny
Model kultury strażackiej
Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim".
Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny.
Ratunek w bibliobusach
Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc.
Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki.
Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym.
Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo.
Prasa w sklepie i kościele
Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych.
Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet.
Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka.
Wieś bez kina
Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem.
Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego.
Dyskoteka ZMW
Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem.
Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców.
Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury.
Teatr z miejskiego importu
Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej.
Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.).
Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty).
Niepamięć
Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych.
Jacek Cieślak | Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim".
Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny.
Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Maleje liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). |
Z Adamem Małyszem rozmawia Andrzej Łozowski
Miś na Krupówkach
FOT. MICHAŁSADOWSKI
Rz: No i dogonili pana Sven Hannawald, Simon Amman i Matti Hautamaeki. A może pan na nich trochę poczekał?
ADAM MAŁYSZ: Myślę, że raczej oni mnie dogonili. Jeśli gdzieś na nich trochę poczekałem, to w styczniu na Turnieju Czterech Skoczni. Ale trzymałem się czoła, tylko raz wypadłem z szóstki. Wygrałem siedem konkursów przy jedenastu w poprzednim sezonie. Z tego porównania jasno wynika, że mnie dogonili. Można powiedzieć, że drugi raz wygrałem Tour de France, ale już nie byłem tak często etapowym zwycięzcą. Z tym że tegoroczny wyścig miał dużo dłuższą trasę, był o wiele bardziej męczący. Trzydzieści trzy konkursy w cztery miesiące.
Wszyscy mówią, że Ammann nie wygrałby olimpiady, gdyby nie leżał w Willingen i nie miał przymusowej przerwy. Czy pan jest podobnego zdania?
Chyba tak jest i Ammann nie jest żadnym wyjątkiem. W przeszłości było wielu skoczków, którzy ulegali kontuzjom po upadkach, chcieli nawet kończyć karierę, ale po powrocie na rozbieg nagle stwierdzali, że czują głód skakania. Zostawali jeszcze na jakiś czas i mieli bardzo dobre wyniki. Jest to sytuacja wyjątkowo korzystna: nic się nie musi, nikt nie oczekuje dobrego wyniku, trenerzy grzecznie pytają, czy masz ochotę na start, bo może wolisz na tym konkursie być widzem. Żadnego przymusu. Ammann był w tej komfortowej sytuacji na zimowych igrzyskach i to wykorzystał. Potem szło mu już trudniej.
Amman zabrał panu złote medale na olimpiadzie, Hannawald sprzątnął Turniej Czterech Skoczni. Stracił pan dwa duże kawałki tortu. Czy to nie pech?
Nie wiem, czy wolałbym większy kawałek tortu. Chyba by mnie zemdliło. To raczej na ubiegły sezon, na tę swoją dominację, patrzę dzisiaj jak na coś nienormalnego. Przecież jeden skoczek nie może wszystkiego wygrywać. To jest wbrew porządkowi na tym świecie i w sporcie. Jak popatrzymy wstecz, w skokach bywali już tacy jak ja. Dominowali przez jakiś czas, potem ich zastępowali inni. Przede mną był Martin Schmitt, przed nim Primoż Peterka, przed nimi Jens Weissflog, Matti Nykaenen. Nawet na własny użytek trudno mi wytłumaczyć tę moją ogromną przewagę w poprzednim sezonie. Nikt na mnie nie zwracał specjalnej uwagi, pojawiłem się nagle, zacząłem wygrywać. Chyba ich wszystkich po prostu zaskoczyłem. Przed rokiem byłem takim kolarzem, którego nie warto gonić. W tym sezonie już mi na to nie pozwolili.
Zakończył pan sezon rekordowym skokiem na odległość 223,5 metra. Czy jest gdzieś koniec tych waszych orlich lotów?
Gdyby nie wiatr na mamucie w Planicy, poszybowalibyśmy w tym roku chyba dalej od rekordu świata Andreasa Goldbergera, który wynosi 225 metrów. Nie wiem, kto pierwszy by to zrobił, ale przy korzystnym wietrze było to możliwe. Czy jest gdzieś kres naszych możliwości? Nie umiem takiej granicy wyznaczyć, mogę natomiast powiedzieć, że nie bałbym się lotu na odległość 300 metrów. Nie ma na świecie takiego mamuta, ale przecież nie można wykluczyć, że kiedyś ludzie go zbudują, pamiętając oczywiście o naszym bezpieczeństwie.
Narysowałby pan takiego mamuta?
To jest prosty rysunek. Wiadomo, że do lotu 300-metrowego potrzebna jest większa prędkość, czyli musi być dłuższy rozbieg. Co do zeskoku, sam profil nie różniłby się od tych dzisiejszych, tylko byłby o kilkadziesiąt metrów dłuższy. Na dzisiejszych zeskokach jest od 140. do 170. metra taka nisza, żebyśmy nie tracili wysokości. Podobną niszę miałyby zeskoki tych ogromnych mamutów, tylko zaczynałaby się na 150. metrze, a kończyła na 230. metrze. Potem już byłoby niedaleko do 300. metra.
Panie Adamie, pan mówi poważnie?
Jak najpoważniej. Sam lot nie przysparza nam trudności, kiedy już wybijemy się z progu, ułożymy narty i pokonujemy przestrzeń. Trudność polega na stworzeniu takich warunków, by to wszystko można było bezpiecznie wykonać. Z nami jest tak jak z samolotami pasażerskimi: trudności występują przy starcie i przy lądowaniu. Do lotu 300-metrowego potrzebna jest większa prędkość na rozbiegu mniej więcej o 5 kilometrów, czyli w granicach 110 km/godz. Wierzę, że taki obiekt kiedyś zostanie zbudowany. Człowiek chce biegać coraz szybciej, skakać coraz wyżej i rzucać coraz dalej. Dlaczego miałby zrezygnować z dłuższych lotów na nartach. Ale ja już pewnie tego nie doczekam.
Zostańmy jeszcze na mamuciej skoczni. Dlaczego Tomasz Pochwała miał w Planicy tak niebezpieczny upadek?
Zaraz po odbiciu się z progu przekręcił lewą nartę, która złapała powietrze i pociągnęła go do dołu. Przy szybkościach na mamucich skoczniach jest ogromny opór powietrza, którego skoczek nie jest w stanie pokonać. Każdy z nas ma taki upadek za sobą, tyle że nie każdy doświadcza tego na mamuciej skoczni.
A pana gdzie pociągnęła do dołu narta?
Na Wielkiej Krokwi w Zakopanem i stało się to wtedy, kiedy miałem te swoje dolegliwości z lewą nartą, czyli za kadencji trenera Pavla Mikeski. Runąłem w dół, narta wbiła się w zeskok i już tam została na dłużej. Wyrwało mi ją z zapięcia. Miałem dużo szczęścia: skręciłem lewą nogę i wybiłem palec u dłoni. Ten wypadek miał zresztą humorystyczne następstwa. W kierunku Krokwi szedł chwilę później dzisiejszy szef wyszkolenia naszego związku, Marek Siderek, z kilkoma innymi skoczkami. Kiedy zobaczył z daleka wbitą w zeskok nartę, wziął ją za chorągiewkę. Zatrzymał się na drodze, popatrzył na zeskok i powiedział: "Jeszcze nie ma skoków. Zobaczcie, tam jest wbita chorągiewka na zeskoku. Idziemy z powrotem". A ja wtedy leżałem na dole i skręcałem się z bólu. Ale oni tego nie widzieli z drogi.
Stracił pan kiedyś przytomność?
To też mam za sobą. Gdy byłem juniorem, jeszcze się skakało stylem klasycznym. Podczas jednego z treningów z trenerem Janem Szturcem na małej skoczni w Łobajowie koło Wisły było mało śniegu, więc na rozbiegu trener poukładał gałęzie z choinek. Kiedy zacząłem zjeżdżać w dół, do narty przykleiła się gałąź, na której było dużo żywicy. Pociągnąłem za sobą tę gałąź. Spadłem z progu na głowę. Przytomność odzyskałem po jakimś czasie w szatni.
Pan ciągle skacze w tym swoim szarym kombinezonie. Niemcy mają nowe dwuczęściowe ubiory, inni też podążają za modą. Lubi pan stary garnitur?
Ja mam kilka szarych garniturów na wieszaku, ale też nikt mi nie proponował dwuczęściowego kombinezonu, jaki mają Niemcy. Widząc czasem nowości sprzętowe na konkurentach, mówimy w grupie polskich skoczków, że my zawsze musimy być na końcu. Z drugiej strony trzeba mieć do tych nowości dystans, nie wolno dać się sprowokować. Wydaje mi się, że bardzo często nowe narty czy nowe kombinezony nie tyle pomagają dalej skakać, ile działają na psychikę konkurentów. Co do niemieckich nowych kombinezonów w dwóch kolorach - podobno producent bardzo nad nimi pracował i są jakościowo dobre. To widać zresztą po szybkości na progu Martina Schmitta i jego partnerów.
Nart też pan nie zmienia. Lubi je pan jak stare wygodne buty?
Coś w tym jest. Elan zrobił mi kilka par nowych nart, podobno konstruktorzy poświęcili na to aż dwa miesiące, a ja ciągle lepiej się czuję na starych. Dostałem dwie pary na początku sezonu, przyzwyczaiłem się do nich, po prostu je lubię i używałem ich przez cały sezon.
Nie jest pan zazdrosny o Martina Schmitta? Bardzo go w Polsce lubią...
Nie tylko nie jestem zazdrosny, ale i chętnie był się z nim podzielił popularnością. Schmitt jest normalnym człowiekiem: życzliwym, grzecznym, koleżeńskim. Jest taki wszędzie tam, gdzie pojedzie, nie tylko w Polsce. Przecież kiedy niemiecka ekipa przyjechała na zakopiański Puchar Świata, Martin udzielał wywiadów TVP, podpisywał autografy i wszystko to robił z uśmiechem na ustach. Dla odmiany Sven Hannawald odwrócił się tyłem do kamery, był obrażony na wszystkich. I potem miał kłopoty z naszymi kibicami.
Czy to usprawiedliwia ich gwizdy w Zakopanem, potem śnieżki w Harrachovie?
Nic takiego nie powiedziałem i czułem się tym wszystkim zawstydzony. Staram się rozumieć obu skoczków: miłego, ciepłego Martina i chłodnego Svena. Tacy są. W Harrachovie też o mało nie oberwałem śnieżką, kiedy jechałem na górę wyciągiem. Moim zdaniem, więcej w tym incydencie było dziecinady niż grozy. Nasze media zrobiły z tego skandal międzynarodowy. Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy po naszym symbolicznym pojednaniu na podium w Planicy. Chociaż pomysł z zamianą flag narodowych nie był nasz, skoczków, Sven odniósł się do tego z całkowitym zrozumieniem. Nawet zaskoczył mnie tym, że tak chętnie zamienił się flagami.
Dużo pan mówi o zmęczeniu sezonem. Ale skoki to przecież pana zawód.
Niestety, ta praca nie polega tylko na samym skakaniu na nartach. Od końca listopada do końca marca jesteśmy praktycznie poza domem. Żyjemy w hotelach, na lotniskach, w samochodach. Konkursy są właściwie przyjemnością, ale one nie trwają długo. To nie konkursy męczą, lecz wiele miesięcy poza domem. W moim przypadku dochodzą jeszcze liczne obowiązki, które mają związek z popularnością. Udzielam więcej wywiadów, niż bym chciał, i muszę spotykać się z ludźmi nie wtedy, kiedy mam na to czas i ochotę. Nie płaczę z tego powodu, tylko mówię, skąd się bierze zmęczenie.
Czy ludzie pana męczą?
To jest delikatny temat, ale spotkań w moim przypadku jest po prostu za dużo. Lubię rozmawiać z prezydentem Kwaśniewskim nie dlatego, że to głowa państwa, bardzo ważna osoba, lecz dlatego, że on zna i lubi sport. Moje wyniki zna chyba lepiej ode mnie. Nie lubię natomiast tych wszystkich uroczystości, na których jestem sadzany za stołem na specjalnym miejscu i obsypywany miłymi słowami. Nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić, poza grzecznym uśmiechaniem się i spuszczaniem oczu. Trwa to zazwyczaj bardzo długo i mówi się o mnie jak o kimś bardzo ważnym, wyjątkowym. A ja przecież tylko dobrze skaczę.
Czy pana to dziwi, że ludzie się do pana garną?
Jest mi bardzo miło, ale ogromna większość ludzi w ogóle ze mną nie rozmawia i chyba nawet nie chce. Jestem dla nich takim automatem do pisania autografów, specjalnych życzeń, do pokazywania palcami i czasem dotykania. Ludzie nie chcą wiedzieć, co myślę, w jakim jestem nastroju, tylko chcą mieć ze mną zdjęcie. Popularności dopiero się uczę, ale im więcej na ten temat wiem, tym częściej czuję się takim misiem na Krupówkach. Chyba miałem rację, mówiąc po pierwszych zwycięstwach w Pucharze Świata przed rokiem, że chciałbym skakać jak Martin Schmitt, ale żyć jak Adam Małysz.
Co z domem? Ciągle nie jest pan na swoim?
Dom jest w stanie surowym, a przeprowadzkę planujemy z żoną na lato. Jestem zbyt zmęczony sezonem, żeby o nowym domu mówić tak, jak na to zasługuje. Z entuzjazmem, z wypiekami na twarzy. Strasznie przy nim dużo roboty, wiele nierozstrzygniętych jeszcze do końca spraw. Nie wiem, jak urządzić ogród, nie wiem, co posadzić.
Skoki są na kilka lat, dom jest na całe życie. Chyba łatwo odpowiedzieć na pytanie, co ma pierwszeństwo?
Ja o tym wszystkim wiem, ale przez kilka ostatnich miesięcy nie dość, że nie zajmowałem się nowym domem, to jeszcze byłem gościem w domu teściów, gdzie teraz mieszkamy. Budowa była na głowie żony. Poza tym na dom muszę zarobić, a zarabiam skakaniem. Odpocznę kilka dni i zabiorę się za sprzątanie, za ogród. Lubię to robić.
Jeśli ludzie pozwolą. Może prace w ogrodzie trzeba zacząć od postawienia płotu?
Droga, która prowadzi od głównej ulicy w Wiśle do naszego nowego domu jest zatarasowana ogromnym kamieniem. Jeszcze przedwojennym. Blokada jest pochodzenia naturalnego. Wycieczki autokarowe będą mnie szukały pod starym adresem i poprosiłem teściów, żeby mnie zastępowali w miarę możliwości. Źle się sadzi drzewa, kiedy podpisuje się autografy. Nie chciałbym, broń Boże, chować się przed ludźmi, ale mogliby mi dać kilka miesięcy urlopu okolicznościowego. Na prace domowe. Podobnie telewizja, która filmując w przeszłości dom teściów, zaczynała reportaż od pokazania tablicy z adresem. Czy to nie jest naruszenie prywatności i spokoju kilku rodzin, bo przecież nie mieszkałem wtedy u siebie? Powtarzam - nie chcę uciekać przed ludźmi, ale złości mnie, kiedy zaprasza się ich do mnie, nie pytając o zgodę gospodarza.
Łatwo do pana trafić?
Tak się dziwnie składa, że ludzie, których zapraszam, mają trudności ze znalezieniem adresu, podczas gdy wycieczki autokarowe jadą do mnie jak po sznurku. Zaprosiłem niedawno braci Golców, wytłumaczyłem, jak dojechać. Przejechali Wisłę i wylądowali w Kubalonce. Jak mnie wreszcie znaleźli, wyglądali na ludzi zmęczonych.
Czy był pan gdzieś, gdzie ludzie nie wiedzą, co to skoki narciarskie?
Na Mauritiusie, gdzie byłem w ubiegłym roku na krótkich wakacjach, ludzie nie widzieli nigdy śniegu, więc siłą rzeczy nie mogli wiedzieć, co to są skoki narciarskie. Kiedy usłyszeli, że skaczę dość daleko na nartach, koniecznie chcieli się dowiedzieć, czy to jest coś podobnego do skoków na nartach wodnych. Dociekali, czy zanim skoczę, rozciąga mnie motorówka. Nie mogli uwierzyć, że biorę rozbieg sam, odbijam się w powietrze i lecę dwieście metrów. Potraktowali to jak dobry żart. Patrzyli podejrzliwie. - | Z Adamem Małyszem rozmawia Andrzej Łozowski. Rz: No i dogonili pana Hannawald, Amman i Hautamaeki. A może pan na nich poczekał?
ADAM MAŁYSZ: Myślę, że oni mnie dogonili. Jeśli gdzieś na nich trochę poczekałem, to w styczniu na Turnieju Czterech Skoczni. Ale trzymałem się czoła. Wygrałem siedem konkursów przy jedenastu w poprzednim sezonie. Wszyscy mówią, że Ammann nie wygrałby olimpiady, gdyby nie leżał w Willingen i nie miał przymusowej przerwy. Czy pan jest podobnego zdania? Chyba tak jest i Ammann nie jest żadnym wyjątkiem. Amman zabrał panu złote medale na olimpiadzie, Hannawald sprzątnął Turniej Czterech Skoczni. Czy to nie pech? Nie wiem, czy wolałbym większy kawałek tortu. To raczej na ubiegły sezon patrzę dzisiaj jak na coś nienormalnego. Przecież jeden skoczek nie może wszystkiego wygrywać. Zakończył pan sezon skokiem na odległość 223,5 metra. Czy jest gdzieś koniec tych waszych orlich lotów? Gdyby nie wiatr na mamucie w Planicy, poszybowalibyśmy w tym roku chyba dalej od rekordu świata Goldbergera, który wynosi 225 metrów. Dużo pan mówi o zmęczeniu sezonem. Ale skoki to przecież pana zawód. Niestety, ta praca nie polega tylko na samym skakaniu na nartach. Od końca listopada do końca marca jesteśmy poza domem. Konkursy są właściwie przyjemnością, ale one nie trwają długo. |
Personalne rozgrywki armatorów
Wojna w żegludze
W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.
PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM.
Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie.
Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM.
Kto z kim
Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku.
Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO.
Wątek cypryjski
PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom.
- PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski".
Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu.
Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki.
- Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL.
- Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone.
Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty.
- Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko.
Kto przeciw komu
Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki.
Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą.
- Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego.
Obydwaj są legalni
Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem.
PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki.
PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz.
- Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki.
Michał Stankiewicz | Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines oskarża swoich udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o zamach na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.
PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek. Według innych, sprawa ma podłoże osobiste, to rozgrywka szefa PŻM. |
WIELKA BRYTANIA
Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej
Dwa oblicza thatcheryzmu
EWA TURSKA
z Londynu
Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii.
W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej.
Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu.
Podatkowe straszaki
Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych.
Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja.
Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię.
Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu.
Plakat na cenzurowanym
Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi.
W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych.
Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent.
Major i Blair zdejmują rękawice
Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia.
Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów.
Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem.
Liderzy czy programy
Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter.
Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej.
Nadszedł czas zmiany
Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier.
Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom).
Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu.
Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach.
Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze. | W Wielkiej Brytanii pod koniec marca zakończyła się czwarta kadencja rządów konserwatystów - wybory wyznaczono na 1 maja. liczą się tylko dwie - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów. Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu.Oba te wątki przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. o zwycięstwie zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze liderów. |
GRECJA
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień
Demokracji nie wolno deptać bezkarnie
TERESA STYLIŃSKA
- Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK.
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód.
Winy nie zostały darowane
Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi.
- Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja.
W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie".
Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać.
- Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem.
Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną.
- Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną.
Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis.
Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem.
Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec.
Zabrakło poparcia
Jak to się stało, że dyktatura upadła?
Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu.
Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu.
Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym.
- Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi.
Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań?
- Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację.
Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne.
Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy?
To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem.
- Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator.
Wielki proces
Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos.
Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni.
Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci.
- Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie.
Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość.
Warunek przebaczenia
Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis.
Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu.
A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu.
Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych.
- W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry. | 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Junta nie potrafiła zdobyć poparcia społecznego. Grecja pod rządami pułkowników nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu.
Wielu Greków zaangażowało się w działalność opozycyjną - starali się pokazać światu, że reżim nie jest akceptowany przez społeczeństwo. Następnie powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, której celem była walka zbrojna. Organizacja została wykryta, ale proces 34 opozycjonistów w 1970 r. stał się oskarżeniem reżimu na arenie międzynarodowej. Upadek junty rozpoczął się od utraty kontroli nad armią - w 1972 r. grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, ale pułkownicy nie mogli już liczyć na bezwzględne poparcie wojska. Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Pułkownicy liczyli też na to, że popularność w społeczeństwie zdobędą dzięki przyłączeniu Cypru do Grecji. Jednakże zamach na Cyprze nie powiódł się, a na dodatek do gry włączyła się Turcja, która zajęła całą północ wyspy. Władza junty załamała się w lipcu 1974 r. Prezydent Fedon Gizikis, widząc, że nie utrzyma dłużej władzy, przekazał ją Konstantinosowi Karamanlisowi, jednemu z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W 1975 r. rozpoczął się proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób. Pięć z nich otrzymało karę śmierci, którą jednak później zamieniono na dożywocie. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Grecy uważają, że darowanie win sprawcom tylu nieszczęść byłoby czymś z gruntu niemoralnym. Skutki dyktatury są odczuwalne do dziś - najbardziej fatalna spuścizna rządów pułkowników to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. Czas dyktatury miał jednak, paradoksalnie, jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swoim poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. |
ROZMOWA
Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów
Będziemy walczyć o prawa naszych klientów
Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy i cały czas pracujecie, żeby doszło do jego rozpatrzenia przez sąd. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory?
EDWARD KLEIN: Może to niezbyt właściwe określenie, ale sprawa jest fascynująca. Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. Jeśli ten pozew mielibyśmy składać teraz, z pewnością zrobilibyśmy to, ale może z większym wyczuleniem na drażliwe dla Polaków kwestie. Trzeba jednak pamiętać, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Również gdyby władze polskie starały się rozwiązać ten problem poprzez negocjacje, droga sądowa byłaby zbędna. Dlatego mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie tysięcy ludzi, którym zrabowano mienie i którzy, na razie, nie widzą innej możliwości odzyskania go, prócz dochodzenia swych praw poprzez sąd.
MELVIN URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu. Ale my nie ustąpimy. Na marzec przygotowujemy nasz wniosek ze stosowną argumentacją, by nie uwzględniać żądania polskich władz. A w międzyczasie dołączyło już do nas dziesięć kancelarii prawniczych, w tym z Izraela i Niemiec, toteż do walki o prawa naszych klientów stajemy się coraz lepiej przygotowani.
Czy fakt, że w wyniku negocjacji z Niemcami zawarte zostało porozumienie o odszkodowaniach dla robotników przymusowych III Rzeszy wnosi coś nowego do waszej sprawy?
Melvin Urbach: Niewątpliwie. Kiedy trzy lata temu grupa adwokatów wystąpiła z pozwem przeciwko bankom szwajcarskim, zapoczątkowany został proces, który doprowadził do powstania prawnej interpretacji holokaustu i jego skutków. To z kolei zaowocowało porozumieniami odszkodowawczymi z bankami szwajcarskimi, niemieckimi i austriackimi, szwajcarskimi i niemieckimi firmami ubezpieczeniowymi, a ostatnio z niemieckimi przedsiębiorstwami i władzami. Tym samym Polska też znalazła się w nowej sytuacji. I to raczej niewygodnej. Bo z jednej strony, dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem, we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. Czyli, gdy Polska bierze pieniądze od innych rządów, immunitet nie gra roli, ale gdy ma sama płacić, to nagle chce być chroniona. Ten aspekt będziemy się starali wyeksponować w sądzie i nie pozwolimy polskim władzom na tak bezceremonialne uprawianie podwójnej gry.
Podobny pozew o zwrot mienia, złożony przeciwko polskim władzom w sądzie w Chicago, został jednak w październiku odrzucony, gdyż sędzia uwzględnił immunitet suwerenności, jak też odwołał się do braku jurysdykcji amerykańskich sądów w tego rodzaju sprawach.
Melvin Urbach: Pozew złożony w Chicago był po prostu źle przygotowany przez adwokata, który nie miał żadnego doświadczenia w sprawach związanych z holokaustem. My mamy już za sobą doświadczenie związane z odszkodowaniami od banków szwajcarskich i negocjacjami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Proszę zwrócić uwagę, że choć amerykańskie sądy dwukrotnie odrzuciły pozwy o odszkodowania za pracę przymusową już podczas trwania negocjacji na ten temat i powoływały się przy tym właśnie na brak jurysdykcji, to jednak negocjacje doprowadziły do porozumienia na kwotę 10 mld marek. A przecież Niemcy też mogli upierać się, że skoro amerykańskie sądy odrzucają tego rodzaju pozwy, to nic nie zmusi ich do zapłacenia nawet jednej marki.
Edward Klein: Wniosek strony polskiej o odrzucenie naszego pozwu zamierzamy podważyć argumentem, że Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski. Mamy na to dowody i na pewno lepiej udokumentujemy naszą argumentację, niż zrobił to adwokat w Chicago.
Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać jakikolwiek kontakt i przynajmniej wyjaśnić, czy istnieje możliwość porozumienia?
Edward Klein: Nie. I bardzo trudno jest nam to zrozumieć. Bo podczas negocjacji z Niemcami przedstawiciele Polski ciągle powtarzali, że ze względu na podeszły wiek poszkodowanych z zawarciem porozumienia nie należy zwlekać. Tymczasem nasi klienci, choć są to też ludzie bardzo starzy, schorowani i bliscy śmierci, polskich władz zupełnie nie obchodzą. Jakby byli młodsi, zdrowsi, mieli dłużej żyć. Taka dwulicowa postawa polskich władz jest doprawdy żenująca. Nie rozumieją tego również nasi klienci, którzy cały czas pytają nas, dlaczego tak uparcie strona polska nie chce podjąć z nimi i z nami, ich przedstawicielami, jakiegoś konstruktywnego dialogu. Przecież nic by na tym nie straciła, wiele nieporozumień mogłoby zostać wyjaśnionych. My nie chcemy kontynuować tej zimnej wojny, ale intencje polskich władz są chyba odwrotne.
Więc jeśli ta "zimna wojna" będzie kontynuowana, jak zamierzacie postępować?
Edward Klein: 22 marca złożymy w sądzie wniosek o odrzucenie żądania strony polskiej o nierozpatrywanie naszego pozwu. Do tego czasu będziemy też ustalać, jakie polskie firmy, w których udziały ma skarb państwa, prowadzą interesy w Stanach Zjednoczonych, żeby sąd nie mógł odwołać się do braku jurysdykcji. Ponadto kontynuować będziemy kampanię na rzecz wywierania na polskie władze nacisku przez różne środowiska. Mamy już rezolucje 59 kongresmanów i rady miejskiej Nowego Jorku, skierowane do polskiego rządu i Sejmu z apelem o sprawiedliwe uregulowanie kwestii zwrotu mienia. Podobnych rezolucji strona polska może się wkrótce spodziewać od gubernatora stanu Nowy Jork, a potem Kalifornii i Florydy. Mamy też zapewnienia od wielu czołowych polityków oraz organizacji żydowskich i władz Izraela o gotowości wsparcia naszego pozwu.
Melvin Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, że jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, a potem bezprawnie przejęte przez polskie władze, którego nie można bezkarnie zajmować i czerpać z niego korzyści. Niemcy, Szwajcarzy czy Austriacy też mogli się wykręcać i nie wypłacić żadnych odszkodowań, a jednak zrozumieli, że nie uciekną przed sprawiedliwością. Im szybciej Polska dojdzie do tego wniosku, tym lepiej.
Ale nawet gdyby amerykański sąd uznał wasz pozew, to jego wyrok praktycznie nie może zmusić polskich władz do czegokolwiek.
Edward Klein: Po złożeniu przez nas pozwu w sądzie premier Jerzy Buzek publicznie oświadczył, że Polska podporządkuje się decyzji sądu. Powiedział to w imieniu Polski i trzeba wierzyć, że słowo premiera zostanie dotrzymane. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby polskie władze usiłowały wykręcić się od odpowiedzialności pod pretekstem jakichś technicznych drobiazgów. Bo żaden kraj i żaden rząd nie uciekną przed odpowiedzialnością związaną z holokaustem. I żadne prawo nie ochroni Polski. Zrozumieli to Niemcy i dlatego udało się zawrzeć porozumienie w sprawie odszkodowań za pracę przymusową. Więc gdyby zapadł w amerykańskim sądzie wyrok zobowiązujący Polskę do zwrotu mienia naszym klientom, to jesteśmy przekonani, że wyrok taki zostanie wyegzekwowany.
Wasza propozycja podjęcia z polskimi władzami negocjacji pozostaje dotychczas bez odpowiedzi. Czy nadal jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem?
Melvin Urbach: Tak, ale pod warunkiem, że najpierw polski rząd zdeklaruje gotowość pełnego zwrotu mienia naszym klientom i ich spadkobiercom, uzna ich prawo własności. Ponadto o ewentualnym przystąpieniu do negocjacji ze stroną polską nie będziemy już decydować sami, gdyż od chwili złożenia pozwu dołączyło do nas dziesięć kancelarii prawniczych i decyzja w tej sprawie musiałaby zapaść zbiorowo. Natomiast to, że do tej pory strona polska nie zgłosiła chęci podjęcia negocjacji, wynika, naszym zdaniem, z niewystarczającego jeszcze zrozumienia przez nią, jak poważna jest ta sprawa. Była też, jak wszyscy, pochłonięta negocjacjami z Niemcami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Ale teraz Polska powinna zrozumieć, jak coraz bardziej negatywne dla jej wizerunku skutki będzie miała niechęć do uregulowania kwestii zwrotu mienia Żydom. I może Polska rzeczywiście powinna zacząć doświadczać tych skutków, żeby przemyśleć całą sprawę i zająć bardziej konstruktywne stanowisko. Nam wydawało się, że dojdzie do tego szybko. Tym bardziej wydawało się tak naszym klientom, dla których znaczenie ma każdy dzień. Teraz, po zakończeniu negocjacji z Niemcami, Polska znajdzie się w pełnym świetle i może to zmobilizuje ją wreszcie do sprawiedliwego wyrównania historycznych krzywd.
Rozmawiał Krzysztof Darewicz w Nowym Jorku | Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy i cały czas pracujecie, żeby doszło do jego rozpatrzenia przez sąd. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory?EDWARD KLEIN: Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. Trzeba jednak pamiętać, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Melvin Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, że jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, a potem bezprawnie przejęte przez polskie władze, którego nie można bezkarnie zajmować i czerpać z niego korzyści. Im szybciej Polska dojdzie do tego wniosku, tym lepiej. |
KOBIETY
Gender Studies, czyli wrażliwość na płeć
Feministki na uniwersytecie
ELIZA OLCZYK
Notariusz z małego miasteczka odmówił młodej kobiecie spisania aktu notarialnego kupna działki, żądając, aby przyszła z mężem. Ponieważ klientka była niezamężna, notariusz - jedyny w mieście - kazał jej przyjść z ojcem i dopiero w jego obecności spisał akt notarialny. Wszelkie szczegóły ustalał z ojcem, choć w akcie notarialnym figurowała córka.
- To jest najbardziej jaskrawy przykład dyskryminacji, z którym spotkałyśmy się podczas naszych badań nad stosowaniem prawa w Polsce - mówi profesor Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, podyplomowego studium działającego od czterech lat na Uniwersytecie Warszawskim.
Agnieszka Kołakowska w dodatku "Plus Minus" do "Rzeczpospolitej" z 29 - 30 stycznia oskarżyła Gender Studies o ideologiczną indoktrynację uprawianą pod pozorem nauczania oraz wprowadzenie terroru feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu itd., czyli terroru politycznej poprawności. Autorka artykułu stwierdziła, że dzieje się tak "na wszystkich wydziałach o tej nazwie, jakie zna", zastrzegając jednocześnie, że nie wie dokładnie, jakie zajęcia odbywają się na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego.
- Gender Studies spotykają się z obelgami i oskarżeniami o krzewienie feminizmu, typowymi dla prawicowej nowomowy, a to nie jest żadna ideologia, tylko nauka, bardzo trudna i skomplikowana - mówi profesor Maria Janion.
Odnawianie znaczeń
Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa. - Zerwanie z tradycjami zawsze budzi opór - uważa profesor Paweł Dydel z Uniwersytetu w Białymstoku, który na Gender Studies prowadzi zajęcia na temat kategorii płci w psychoanalizie.
- Psychoanaliza jest bardzo ważnym punktem odniesienia w teorii feminizmu. Zygmunt Freud, który przez feministki jest krytykowany za patriarchalizm, pierwszy wprowadził do filozofii pojęcie płci jako kategorii kulturowej. Nie oznacza to jednak, że moje seminaria są zajęciami o feminizmie. Gender Studies nie można utożsamiać z feminizmem. Jest to raczej oferta zmiany perspektywy w spojrzeniu na tradycję europejską oraz nowej interpretacji wielu zjawisk. Ta nowa interpretacja stanowi głęboki przewrót w filozofii, jednak ma on charakter naukowy, a nie ideologiczny.
Dyskryminacja nie wprost
Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów.
- Humanistyka polega na nieustannym odnawianiu znaczeń - mówi. - Wypowiedzi językowe w literaturze mogą być nacechowane etnicznie lub społecznie i tego się nie kwestionuje. Dlaczego więc dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany przez uczonych, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny. Część osób kwestionuje jednak tezę, że płeć w literaturze nie jest neutralna, lecz konstruktywna.
Profesor Janion szczególną wagę przywiązuje do interdyscyplinarnego charakteru Gender Studies. Gdyby tematy tam wykładane włączyć do programu zajęć na polonistyce, straciłyby one charakter interdyscyplinarny - uważa profesor Janion. - Na moje wykłady przychodzą uczeni innych specjalności i prowadzą ze mną debaty w obecności studentów - to jest niesłychanie twórcze - mówi. - Przez wiele lat miałam swoją wąską specjalność, teraz potrzeba mi interdyscyplinarności.
W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak poszczególne przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje przyszłych zmian ustawodawczych i opracowują strategie ich przeprowadzania, prowadzą akcję edukacyjną, której celem jest uświadomienie społeczeństwu, że prawo wprawdzie może powodować nierówność płci lub pogłębiać istniejące już różnice, może jednak również skutecznie im przeciwdziałać.
Profesor Eleonora Zielińska z Instytutu Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, która wykłada na Gender Studies, zgadza się, że z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć - np. do niedawna z urlopu wychowawczego oraz dni wolnych na opiekę nad chorym dzieckiem mogła korzystać wyłącznie kobieta, bo przepis mówił o "pracownicy". Pozostały jeszcze pojedyńcze przepisy, które nie traktują równo kobiet i mężczyzn, np. różny wiek emerytalny (60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn) lub przepis mówiący o tym, że w rodzinie zastępczej tylko kobieta ma prawo do urlopu wychowawczego.
Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies.
Z badań, jakie prowadziła nad orzecznictwem, wynika na przykład, że gwałty (99 proc. ofiar to kobiety) są karane szczególnie łagodnie w porównaniu z wyrokami ferowanymi przez sądy w innych sprawach. - W naszych sądach pokutuje stereotyp, że doniesienia o zgwałceniach często są fałszywe - mówi prof. Zielińska. - Tymczasem z badań wynika, że fałszywe doniesienia o gwałcie stanowią zaledwie 2 do 5 proc. wszystkich zgłoszeń gwałtów, nieco mniej niż w przypadku fałszywych doniesień o popełnieniu innych przestępstw.
Stereotyp w sądzie
Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej i opiekuńczej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo.
Nieletnie dziewczyny, które popełniły przestępstwo lub wykroczenie, podczas przesłuchania i w sądach dla nieletnich zawsze pytane są o utrzymywane przez nie stosunki seksualne i o źródło utrzymania, nastoletni chłopcy zaś pytani są o to tylko wówczas, gdy przestępstwo, które popełnili, związane jest bezpośrednio z życiem seksualnym (zjawisko to określa się mianem seksualizacji przestępstw, a tzw. wykolejenie seksualne świadczy na niekorzyść dziewcząt).
- Jeżeli prawo mówi, że kobieta i mężczyzna mają takie same prawa i obowiązki w małżeństwie, to przy sprawach rozwodowych nie powinno się na niekorzyść kobiety interpretować faktu, że nie prała mężowi koszul, jeżeli mąż również nie prał jej rzeczy. Tymczasem w naszych sądach jako zarzut pod adresem żony traktuje się to, że nie gotowała, nie prała, nie prasowała, nie sprzątała, czyli nie dokładała starań, aby stworzyć wspólny dom. Mężczyznom w ogóle nie stawia się takich zarzutów - mówi Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, która prowadziła badania w sądach rodzinnych.
- Każdy z nas ulega stereotypom, które spełniają zresztą pożyteczną rolę, bo porządkują rzeczywistość - mówi profesor Eleonora Zielińska. - Nie powinny jednak wpływać na orzecznictwo sądów, a u nas tak się właśnie dzieje.
Zdaniem profesora Dydla otwarcie Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim jest świadectwem otwartości tej uczelni i jej zdolności do nadążania za zmianami.
- Jest to nowa dziedzina i będzie się rozwijała - mówi profesor. - Tym bardziej że na tego rodzaju studia jest spore zapotrzebowanie społeczne. Kiedyś z powodów ideologicznych likwidowano na uniwersytetach wydziały teologiczne. Teraz się je przywraca - zresztą słusznie - traktując je jako pewną dziedzinę wiedzy, którą można bezstronnie uprawiać. W podobny sposób należy traktować Gender Studies.
Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. W ostatnim semestrze na Gender Studies było 110 słuchaczy - dziennikarzy, nauczycieli, lekarzy, sędziów, pracowników organizacji pozarządowych, tłumaczy. Gender Studies oferują zajęcia z prawa, socjologii, psychologii, pedagogiki, literatury obcej i polskiej, filozofii, kulturoznawstwa, monitoringu prasy. | Agnieszka Kołakowska w dodatku "Plus Minus" do "Rzeczpospolitej" z 29 - 30 stycznia oskarżyła Gender Studies o ideologiczną indoktrynację oraz wprowadzenie terroru politycznej poprawności. - Gender Studies spotykają się z oskarżeniami o krzewienie feminizmu, a to nie jest żadna ideologia, tylko nauka, bardzo trudna i skomplikowana - mówi profesor Maria Janion. |
Mieszkańcy górniczych Rydułtów boją się o swe domy niszczone przez kopalnię. Ale boją się też o pracę
Skazani na wstrząsy
Osiemdziesiąt procent budynków w mieście jest zabezpieczonych przed szkodami górniczymi, a jednak ulegają uszkodzeniom
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
BARBARA CIESZEWSKA
Na Śląsku ludzie przywykli, że domem od czasu do czasu zatrzęsie. Kiedy jednak dzieje się to co kilka dni, zaczyna pojawiać się strach. Szczególnie kiedy człowiek budzi się w nocy, bo łóżko "pływa", a ściany trzeszczą.
Od kilku miesięcy trzęsie coraz częściej.
- Zdarza się, że nawet słychać jakby głuche tąpnięcie pod ziemią - mówi Alfred Sikora, burmistrz Rydułtów.
Sam przepracował w kopalni ponad 30 lat, przywykł więc. Ale dzisiaj chodzi o los miasta. Ludzie są wyraźnie przestraszeni. Boją się o swe domy, które sami budowali. Ale boją się też o pracę. Kopalnia Rydułtowy zatrudnia prawie trzy i pół tysiąca osób, w tym blisko półtora tysiąca mieszkańców Rydułtów. - Gdyby zamknięto kopalnię, w miasteczku pojawiłaby się bieda. Dzisiaj bezrobocie jest coraz większe, sięga czternastu procent. Coś trzeba jednak zrobić, żeby kopalnia nie zniszczyła miasta - mówi burmistrz Sikora.
Po ostatnich wstrząsach na ścianach i murach gdzieniegdzie pojawiają się rysy. To niegroźne, uspokajają specjaliści z kopalni. - To stwarza tylko pewien "dyskomfort psychiczny" - mówi prof. Bernard Drzęźla z Wyższego Urzędu Górniczego na spotkaniu dyrekcji kopalni z mieszkańcami. Na spotkanie przyszło ponad sześćset osób. Tłum nie mieścił się w sali Domu Kultury. Dopiero po pewnym czasie stało się jasne, że część publiczności zorganizowali związkowcy i dyrekcja kopalni. Kiedy ktoś atakował kopalnię, oklaskiwała go środkowa część sali, kiedy bronił - klaskały pierwsze rzędy i ostatnie. Dyrekcja zaangażowała też kilkunastu ochroniarzy w pełnym rynsztunku.
Dachówka a dyskomfort
- Na razie mój dom stoi cały, trochę się tylko porysował, a w czasie wstrząsu spadła dachówka. Gdyby spadła dyrektorowi kopalni na głowę, czy uznałby pan, że to tylko dyskomfort psychiczny? - pyta profesora w czasie spotkania jeden z mieszkańców.
- Skoro wstrząsy są niegroźne, to po cholerę w kościele założono siatkę? - denerwuje się starszy mężczyzna.
- Na wypadek, gdyby miała odprysnąć farba - tłumaczy ktoś z kopalnianego prezydium, ale brzmi to śmiesznie, ktoś inny wyjaśnia więc, że kościół ma ponad sto lat, a siatka jest na wszelki wypadek.
- Nikt nie wynalazł takiego sposobu eksploatacji, który nie pozostawiałby odkształceń na powierzchni - tłumaczył profesor Bernard Drzęźla. W Rydułtowach wstrząsy mają siłę od 2,2 do 2,5 stopnia w skali Richtera (ostatnie trzęsienie ziemi w Indiach miało siłę ponad siedmiu). - Są odczuwalne, ale nie ma żadnego zagrożenia zdrowia i życia - zapewnia profesor. - Mogą pojawić się drobne pęknięcia, ale nie konstrukcyjne. Drgania te porównywalne są z wywoływanymi przez ciężki transport. Są nieszkodliwe. Uspokajał też, że najgorsze wstrząsy już miały miejsce i taki, jak ten z 9 października zeszłego roku, o sile ok. 2,5 stopni w skali Richtera, nie powinien się już zdarzyć.
- Chciałbym w to wierzyć - powie później burmistrz Sikora.
Eksploatacja pokładu węgla, która jest przyczyną wstrząsów, będzie prowadzona do listopada, po czym po kilku miesiącach przerwy rozpocznie się znów i potrwa do końca 2002 roku. W 2004 roku zacznie się wydobycie węgla z kolejnego znajdującego się pod miastem pokładu (planuje się je do 2007 r.).
W ubiegłym roku urządzenia sejsmiczne zamontowane w kilku punktach miasta zanotowały 1600 wstrząsów o różnej sile.
- Czy budynki wytrzymają 12 tys. wstrząsów w ciągu 7 lat? - pyta jeden z uczestników spotkania. Profesor Drzęźla twierdzi, że wytrzymają.
Jednak się rozpadają
Miasto osiądzie prawie trzy metry, przyznaje profesor Drzęźla. Skutki tego procesu od wielu miesięcy odczuwają już właściciele domów przy ul. Radoszowskiej, na obrzeżach Rydułtów. Teren w pobliżu Nacyny obniżył się poniżej jej koryta. Woda zaczęła zalewać stojące wzdłuż drogi domki. Jedno z gospodarstw już jest opuszczone, budynek rozsypuje się. Piętrowy dom Maksymiliana Kuśki zalało do wysokości 60 cm. Kopalnia zaoferowała pieniądze na kupno innego, ale gospodarz z powodu niezałatwionych formalności spadkowych nie może się na razie z niego wyprowadzić. Obok domu kopalnia zamontowała więc pompę, która 24 godziny na dobę wypompowuje wodę. Pompy całą dobę pilnuje człowiek, który rezyduje w przyczepie kempingowej. Kiedy na chwilę wyłącza pompę, poziom wody w mgnieniu oka podnosi się. Operacja kosztuje około 300 zł dziennie. Pompa pracuje od 9 stycznia bieżącego roku.
- Topią tu straszne pieniądze - martwi się pan Kuśka.
Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie pompować. Być może do czasu, aż kopalnia zdoła pogłębić koryto rzeki. Chyba że Maksymilian Kuśka wyprowadzi się wcześniej. Mieszkał w tym domu 31 lat. Niemal tyle samo pracował w kopalni, przez którą dzisiaj zalewa mu dom. Żal mu będzie stąd odchodzić, ale co zrobić, mówi pogodzony z losem.
- Zamknąć kopalnię?
- No nie, gdzie ci ludzie znajdą pracę.
Nieco wyżej, na zboczu góry przy ul. Kordeckiego stoi piętrowy dom. Wygląda, jakby lada chwila miał się rozsypać. Mury krzywe, okna wypaczone. Strach przechodzić obok. Zbudowali go w 1950 roku rodzice Jadwigi Bramańskiej. Kiedy w 1964 roku zaczął się rozsypywać, próbowali go ratować. Osiem razy był remontowany. W końcu pani Jadwiga zdecydowała się wziąć od kopalni 143 tys. zł i postawiła nowy dom "z dozbrojeniem" przeciw szkodom górniczym. - Straciłam na tej operacji - mówi z żalem - bo dzisiaj kopalna płaci 250 tys. zł. Postawiła dom na tej samej działce, o kilka metrów od rozsypującego się. Nie ma natomiast za co rozebrać starego domu. Koszt rozbiórki i wywozu gruzu ekspert wycenił na 29 tys. zł, kopalnia daje 17 tys. zł.
- Mają stawki sprzed 14 lat - mówi wyraźnie zirytowana. Skierowała sprawę do sądu.
Osiemdziesiąt procent budynków w mieście jest zabezpieczonych przed szkodami górniczymi, a jednak ulegają uszkodzeniom - mówił jeden z mieszkańców podczas spotkania z dyrekcją kopalni. Profesor Drzęźla odpowiadał, że teren w Rydułtowach będzie nadal osiadał, ale nie grozi to konstrukcji budynków, mogą pojawić się jedynie pęknięcia i rysy.
Komuś trzeba wierzyć
Za stołem prezydialnym dwunastu szefów kopalni i Rybnickiej Spółki Węglowej. Burmistrz Sikora nie rezygnuje z walki, choć zapewne wie, że z kopalnią walczyć nie należy.
- Ze wstrząsami jesteśmy trochę oswojeni, ale i przestraszeni. Zarząd miasta podziela obawy mieszkańców. W skrajnym przypadku może dojść do tego, co stało się w Bytomiu i w Orłowej, w Słowacji, po drugiej stronie Olzy, gdzie zniszczono miasta. Kopalnia musi zrobić wszystko, aby naprawiać szkody, powinna rzetelnie je wyceniać. Musimy wierzyć zapewnieniom profesora Drzęźli, bo komuś trzeba wierzyć.
Burmistrz postawił wniosek, aby kopalnia, która ostatnio zaczęła przyjmować ludzi do pracy, przyjmowała tylko mieszkańców Rydułtów.
- Dzisiaj nie skusimy żadnego inwestora - tłumaczy. - Nikt nie będzie stawiał zakładu, skoro wiadomo, że teren się trzęsie. Prosi też o to, co należy się miastu z mocy prawa: aby kopalnia zaczęła płacić 100 proc. należnych gminie podatków, bo jej długi przekroczyły 5 mln zł.
- Niemożliwe. Ani jedno, ani drugie - odpowiedział wiceprezes Rybnickiej Spółki. - Musimy przyjmować ludzi z likwidowanej kopalni 1 Maja. Płacić wszystkiego nie jesteśmy w stanie, bo kopalnia przynosi straty.
Z płomienną mową w obronie kopalni wystąpił starszy człowiek:
- Rydułtowy były i są skazane na wstrząsy i z tym musimy się pogodzić. Jeżeli ktoś jest lub był górnikiem, wie, że kopalnia musi fedrować. Brońcie kopalni, która dała zatrudnienie kilku pokoleniom!
- Gdybym przed piętnastu laty wiedział, że tak będzie, wyjechałbym stąd - mówi mężczyzna w średnim wieku. To z jego domu spadają dachówki. Na pytanie o zamknięcie kopalni odpowiada tak samo jak wszyscy: - To nie jest wyjście, bo co zrobi tych trzy i pół tysiąca ludzi?
Kopalnia Rydułtowy ma zasoby węgla na 30 lat. - | Na Śląsku ludzie przywykli, że domem od czasu do czasu zatrzęsie. Kiedy jednak dzieje się to co kilka dni, zaczyna pojawiać się strach. Szczególnie kiedy człowiek budzi się w nocy, bo łóżko "pływa", a ściany trzeszczą. - Zdarza się, że nawet słychać jakby głuche tąpnięcie pod ziemią - mówi Alfred Sikora, burmistrz Rydułtów. Ludzie Boją się o swe domy, które sami budowali. Ale boją się też o pracę. Kopalnia Rydułtowy zatrudnia prawie trzy i pół tysiąca osób, w tym blisko półtora tysiąca mieszkańców Rydułtów. - Gdyby zamknięto kopalnię, w miasteczku pojawiłaby się bieda. Dzisiaj bezrobocie jest coraz większe, sięga czternastu procent. Coś trzeba jednak zrobić, żeby kopalnia nie zniszczyła miasta - mówi burmistrz Sikora.Po ostatnich wstrząsach na ścianach i murach gdzieniegdzie pojawiają się rysy. To niegroźne, uspokajają specjaliści z kopalni. - To stwarza tylko pewien "dyskomfort psychiczny" - mówi prof. Bernard Drzęźla z Wyższego Urzędu Górniczego na spotkaniu dyrekcji kopalni z mieszkańcami. - Nikt nie wynalazł takiego sposobu eksploatacji, który nie pozostawiałby odkształceń na powierzchni - tłumaczył profesor. W Rydułtowach wstrząsy mają siłę od 2,2 do 2,5 stopnia w skali Richtera. - Są odczuwalne, ale nie ma żadnego zagrożenia zdrowia i życia - zapewnia profesor. Eksploatacja pokładu węgla, która jest przyczyną wstrząsów, będzie prowadzona do listopada, po czym po kilku miesiącach przerwy rozpocznie się znów i potrwa do końca 2002 roku. W 2004 roku zacznie się wydobycie węgla z kolejnego znajdującego się pod miastem pokładu (planuje się je do 2007 r.). |
Propozycje SLD walki z bezrobociem są niekompetentne i nieskuteczne
Kiedy góra rodzi mysz
Jan Winiecki
Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. Nie pierwszy raz zresztą zauważamy słabość zaplecza intelektualnego najsilniejszego obecnie ugrupowania na polskiej scenie politycznej. Nie dziwi to, ale martwi, biorąc pod uwagę dużą siłę sprawczą kiepskich pomysłów, jeśli forsuje je silna partia.
Zacznijmy od spraw podstawowych, od zrozumienia istoty problemu przez twórców programu SLD. Otóż ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się - powtarzane zresztą przez różnych "specjalistów" - rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie. Swoją drogą, skąd takie umiarkowanie? Dlaczego nie domagać się 8, 10, a może 12 procent rocznie? Zdarzały się przecież we współczesnej historii gospodarczej takie przypadki!
PKB rośnie, bezrobocie nie spada
Podstawowe pytanie o relacje wzrostu gospodarczego i zatrudnienia nie dotyczy tego, jak szybko rosnąć powinien PKB, lecz tego, dlaczego wysokie skądinąd tempo wzrostu nie zwiększa w Polsce zatrudnienia? Dlaczego w Czechach w roku 2000 - pierwszym po trzech latach zerowego wzrostu - wzrost PKB o 2,8 procent spowodował zauważalny wzrost zatrudnienia, a w Polsce wzrost o ponad 4 procent przyniósł zwiększone bezrobocie? Wszystkiego nie da się wytłumaczyć wyżem demograficznym, gdyż równolegle ze wzrostem bezrobocia w Polsce wyraźnie zmalała liczba stanowisk pracy.
Po prostu czeski rynek pracy jest znacznie bardziej elastyczny pod względem reakcji płac na zmiany zatrudnienia, mniej przeregulowany, a świat polityki nie jest zdominowany przez krótkowzrocznych związkowców i nie mniej krótkowzrocznych polityków, którzy nie chcą narażać się tym ostatnim (najnowszy przykład u nas: niedawna ustawa o skróceniu tygodnia pracy!).
Przy okazji, domaganie się od RPP pilnego obniżania stóp procentowych bez dostrzegania warunków, w jakich dokonują się decyzje monetarne i fiskalne, świadczy o zupełnej nieznajomości makroekonomii gospodarki otwartej. Dla ilustracji istoty problemu nawiążę do przykładu Czech. Otóż recesja w Czechach w latach 1997 - 1999 (trzy lata zerowego wzrostu) była następstwem kryzysu bilansu płatniczego i w konsekwencji kryzysu walutowego. Te zaś z kolei wyniknęły z nadmiernie stymulacyjnej polityki banku centralnego, który nie chciał czy nie potrafił zredukować inflacji, aby nie narazić stabilności stałego kursu korony.
Trwający rozziew między inflacją krajową i partnerów handlowych Czech spowodował utratę zaufania rynków finansowych, ucieczkę od korony i w efekcie wymuszenie przejścia na kurs płynny i deprecjację korony. Restryktywna polityka monetarna wymusiła w latach 1997 - 1999 działania dostosowawcze i deficyt bilansu płatności bieżących spadł z około 7,5 do około 2,5 procent PKB. Spadła też wyraźnie inflacja. Proponuję twórcom programu SLD, aby zastanowili się przez chwilę, jaka polityka jest korzystniejsza dla gospodarki: ta, która zmusza do dostosowania ex post, jak w Czechach, czy ta, która zmusza do dostosowania ex ante?
Wyższość polskiego wariantu
Porównanie kosztów wyraźnie wskazuje wyższość polskiego wariantu. Czesi przeszli trzy lata zerowego wzrostu, a my będziemy mieli dwa, trzy lata wzrostu około 3,5 - 4 procent rocznie, jeśli polityka monetarna pozostanie jeszcze przez 12 - 15 miesięcy umiarkowanie restryktywna (umiarkowanie, gdyż uwzględniać musi trwały spadek inflacji w tym okresie). Nie weszliśmy jeszcze w obszar bezpiecznej skali deficytu płatności bieżących i nie osiągnęliśmy jeszcze trwałego wzrostu orientacji proeksportowej polskich przedsiębiorstw, choć zrobiliśmy postęp. Dlatego na razie popyt krajowy musi rosnąć wyraźnie wolniej niż wzrost PKB, co oznacza utrzymywanie strategii wzrostu ciągnionego eksportem (export-led growth).
Warto przypomnieć coś, co mogło umknąć uwagi tych, którzy w tych latach akurat "reformowali socjalizm", że pomysły stosowania polityki makroekonomicznej do stymulowania gospodarki umarły pod koniec lat siedemdziesiątych. Dlatego "zdolność polityki budżetowej i pieniężnej do stymulowania inwestycji krajowych" należy odłożyć tam, gdzie jest jej miejsce od ćwierćwiecza - do lamusa zaprzeszłych pomysłów.
Natomiast do księgi nonsensów wpisać należy propozycję "rozwoju instrumentów makroekonomicznych" poprzez "zróżnicowanie instrumentów finansowych i podatkowych" między regionami. Zróżnicowane regionalnie stopy procentowa czy podatkowa zasługują niewątpliwie na jakiegoś "anty-Nobla" (czy też może po prostu "jobla", jak proponował kiedyś Janek Pietrzak).
W porównaniu z pomysłami dotyczącymi posunięć makroekonomicznych pomysły dotyczące mikroekonomicznych interwencji odznaczają się większą różnorodnością - ale, niestety, wcale nie większym sensem. Od dłuższego czasu - nie tylko w niewydarzonym programie będącym tutaj obiektem krytyki - słychać z szeregów SLD nawoływania do ulg i preferencji dla inwestorów czy eksporterów.
Izolacja
I tutaj widać lata izolacji od gospodarki światowej. Tego rodzaju pomysły, proponowane przez interwencjonistycznie nastawionych ekonomistów spod znaku tzw. development economics, stosowane były bez większego skutku przez dziesięciolecia w różnych krajach Trzeciego Świata. To, co pomagało w utrzymywaniu wysokiego tempa wzrostu oszczędności, inwestycji i eksportu, to: równowaga makroekonomiczna i dodatnie stopy procentowe (zachęcające do oszczędności), konkurencja (wymuszająca efektywność podejmowanych inwestycji) i niskie podatki (pozwalające zatrzymać większą część dochodów i zysków oraz zwiększające zakres niezależności inwestowania od polityki monetarnej). Innymi słowy, nie Indie, lecz Hongkong, nie Egipt, Pakistan czy inny interwencjonistyczny potworek, lecz Tajwan (który w efekcie ma dochód na mieszkańca kilkanaście razy większy) powinny być dla nas wzorcem do naśladowania.
Przy okazji propozycji ulg inwestycyjnych, kredytów preferencyjnych i obniżania podatków dla tych, którzy "naprawdę tworzą miejsca pracy", warto wyjaśnić sobie jeszcze jedną sprawę zaciemniającą umysły liderów SLD i ich doradców. Otóż pomysł obniżania podatków dla przedsiębiorców, a nie dla wszystkich w danej klasie podatkowej świadczy znowu o nieznajomości podstawowych zasad ekonomii.
Miejsca pracy są następstwem trafionych, sensownych inwestycji, a inwestycje są następstwem oszczędności. Przedsiębiorcy, inwestując, sięgają po oszczędności własne i oszczędności cudze, zbierane przez efektywny system finansowy (taka jest właśnie przewyższająca inne systemy uroda kapitalizmu). Niskie podatki pozwalają na zwiększanie oszczędności przez innych, nie tylko przez przedsiębiorców. I im większe będą te oszczędności, tym większe możliwości inwestowania, tworzenia miejsc pracy itd., itp. Stopa oszczędności w Polsce jest niska i nie możemy na dłuższą metę polegać na jej uzupełnianiu wyłącznie oszczędnościami zagranicznymi poprzez inwestycje bezpośrednie w polskiej gospodarce. Stąd konieczność obniżenia podatków od działalności gospodarczej i podatku od dochodów indywidualnych.
Co do reszty rozlicznych propozycji, wychodzących poza nic nie znaczące pustosłowie, to można zgodzić się nazwać "porozumieniem dla pracy" kroki propodażowe, zmniejszające podatki, obciążenia przedsiębiorców z tytułu świadczeń nakładanych na nich przez kodeks pracy i z tytułu przeregulowania polskiej gospodarki. Jak zwał, tak zwał, chociaż rozliczne "pakty" i "porozumienia" wywołują już odruch wymiotny.
Nad szczegółowymi propozycjami zwiększania wydatków lub wprowadzania nowych czy zwiększonych ulg (funduszy gwarancyjnych, poręczeń dla małych i średnich przedsiębiorstw) można dyskutować, mając jednak na uwadze dwa zastrzeżenia:
- pieniądze przeznaczone na proponowane cele nie spadają z nieba i należy jednocześnie wskazać, jakie wydatki trzeba odpowiednio zmniejszyć;
- odstępstwa od jednolitych reguł gry rynkowej (alokacja zasobów na zasadach szczególnych) muszą być stosowane rzadko i z pełną świadomością ich kosztów, aby nie utracić sprawności podstawowych reguł gry rynkowej.
To, nad czym można by ewentualnie dyskutować, w programie SLD okazuje się jednak marginesem zagadnienia. Co do całej reszty, to można powiedzieć, że góra (góra krytyki stanu obecnego i triumfalnych zapowiedzi przełomu) urodziła mysz. I do tego garbatą. | propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. Zacznijmy od zrozumienia istoty problemu przez twórców programu SLD. Otóż ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie. Swoją drogą, skąd takie umiarkowanie? Dlaczego nie domagać się 8, 10, a może 12 procent rocznie? To, nad czym można by ewentualnie dyskutować, w programie SLD okazuje się marginesem zagadnienia. Co do całej reszty, to można powiedzieć, że góra (góra krytyki stanu obecnego i triumfalnych zapowiedzi przełomu) urodziła mysz. I do tego garbatą. |
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński
Nie jestem człowiekiem rewanżu
Fot. Bartłomiej Zborowski
Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej?
Prof. Leon Kieres: Wciąż jestem pytany o stosunek obecnych władz do Instytutu i do mojej osoby oraz w jaki sposób oceniam obecną sytuację polityczną. Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych.
I co pan na to?
- Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tym bardziej doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. Były też formułowane inne życzenia. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie. Nie chciałem, by instytucja, która ma tak istotną rolę i misję do spełnienia wobec narodu, jego historii i tradycji, stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron. Dopóki jestem prezesem IPN, dopóty nie dopuszczę do takiej ewentualności także w przyszłości.
- Wróćmy jednak do pierwszego pytania, czy nikt już nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN?
- Naturalnie nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Czasem spotykam się z dość ostrym atakiem, jak na przykład ostatnio w "Tygodniku Solidarność". Tam niemalże wprost napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany.
- Właściwie jakie one były?
- Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić. Nie jestem człowiekiem rewanżu także wobec takich poglądów. Ale zapytam się tych, którzy tak chcą mnie konfrontować z polskim ustawodawcą: gdzie byli między 18 stycznia 1999 r. a 30 czerwca 2000 r., gdy trwały korowody z wyborem prezesa IPN i potem, gdy trzeba było przygotować Instytut do działania. Wtedy dyskutowano tylko, kto jest godny, a kto godniejszy do objęcia prezesury. Zapomniano, że sam prezes nie wystarczy. Można było mi przynajmniej wskazać budynki, a nie żebym ja sam się tym zajmował. Nie miałem niczego poza kilkoma pomieszczeniami w gmachu Sądu Najwyższego. Kiedy zresztą chcieliśmy szybciej przejąć akta, zakwestionowano warunki techniczne i tego budynku. Teraz mogę powiedzieć, że budynki już są i nie widzę ze strony obecnych dysponentów żadnych problemów z przejmowaniem archiwów. W 90 procentach one już są u nas.
- Czytelnik "Trybuny" postulował w tej gazecie, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN, bo dałoby to wiele milionów złotych oszczędności. Po co nam taka polityczna instytucja, skierowana przeciwko dawnej i obecnej lewicy? Przecież i bez IPN żadna zbrodnia nie może pozostać bez kary - pisze ów czytelnik.
- Po pierwsze, nie jest to Instytut stworzony przeciw lewicy. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. I to jest najważniejsze. Po drugie, w tej kampanii wyborczej pierwszy raz nie wypłynął problem teczek. Dlaczego? Może dlatego, iż one są tutaj i że pilnowałem, by tu się znalazły i nie działy się z nimi jakieś dziwne rzeczy. Nie komentowałem też i nie będę komentował kandydatur na ważne stanowiska państwowe, bez inicjatywy w tej sprawie właściwych osób czy instytucji. IPN nie jest bowiem stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej. Jeśli ktoś chce powołać kogoś na stanowisko, może zwrócić się do nas o materiały. Tak właśnie było w sprawie prokuratora Andrzeja Kaucza. Zwróciły się do nas o to najpierw minister Barbara Piwnik, a potem minister Barbara Labuda. Do głowy by mi jednak nie przyszło, żeby z własnej inicjatywy brać udział w tej historii. Nie zamierzam też być lustratorem w podobnych sytuacjach.
- Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków?
- Stanowczo się z tym nie zgadzam. Nie wiem zresztą, czy w tym wypadku można mówić o poglądach politycznych. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Chciałem zresztą uczynić naczelnikiem biura edukacji publicznej jednego z oddziałów IPN cenionego historyka związanego z lewicą. Odmówił mi ze względu na nadmiar obowiązków. Zatrudniłem też wielu innych, których można posądzać o wszystko, tylko nie o prawicowość. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie". Zapewniam, że nie ma u nas tendencji do jednostronnej interpretacji naszych dziejów. W praktyce również tak nie jest.
- Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP szczególnie związanych z jego niedawnym kierownictwem?
- Kolejne nieporozumienie. W naszym archiwach zatrudniliśmy od początku osiem osób, niektóre z dorobkiem naukowym, wcześniej pracujących w UOP. Nie widzę w tym nic złego. Problem byłby tylko wtedy, gdyby ci ludzie przyszli do nas z jakąś specjalną misją. Nigdy jednak nie będzie tak, że wcześniejsza praca stanie się barierą przy zatrudnianiu w IPN. Dotyczy to też funkcjonariuszy UOP.
- Dla wielu ludzi Instytut i "teczki" to jedno. Jak temu zaprzeczyć, bo przecież hasło "teczki" ma fatalną konotację. Z czym więc powinien kojarzyć się IPN?
- Z wiarygodnością opisu polskich dziejów. Bez Instytutu niemożliwy byłby powrót do weryfikacji oceny dziejów najnowszych.
- A nie będzie to historia nasza i wasza?
- Zapewniam, że nie. Dlatego powiedziałem, że nie odbieram historykowi prawa do autorskiej oceny faktów i materiałów, ale jednocześnie deklarowałem od samego początku, że ma to być instytut służący wszystkim, dlatego że do jego archiwów wszyscy będą mieli dostęp. Jedyne uprzywilejowanie historyka IPN polega na tym, że tu pracuje i szybko może zjechać windą do archiwum. Najważniejsza zasada jest jednak taka, że każdy polski historyk ma prawo zwrócić się do mnie i otrzymać interesujące go materiały, jeśli nie stoi to w sprzeczności z prawem, np. jeśli nie są one akurat objęte tajemnicą śledztwa.
- Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji?
- Przede wszystkim pragnąłbym, by działalność Instytutu znacząco przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności. Chciałbym, byśmy znaleźli odpowiedź na następujące pytanie: czy w świetle informacji znajdujących się w naszych archiwach można wyjaśnić pewne fakty z losów narodu i jednostek. Albo, być może, na podstawie naszych badań trzeba będzie powiedzieć społeczeństwu, że niektórych wydarzeń nie da się wyjaśnić. Tak bywa nie tylko u nas. Pamiętajmy przecież, że nie wyjaśniono jednoznacznie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego, czy premiera Palmego. W Polsce - syna Bolesława Piaseckiego.
- Może uda się natomiast postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Marcelego Nowotki czy docenta Ludwika Widerszala?
- Nie wiem. Mam nadzieję, że znajdziemy w naszych archiwach odpowiednie dokumenty, pozwalające jeśli nie na wszczęcie postępowania - bo to jest kwestia oceny, czy jest to zbrodnia nazistowska, komunistyczna, wojenna, czy inna zbrodnia przeciwko ludzkości - to na wyświetlenie tych zdarzeń. Szukamy. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Chyba w ciągu najbliższych miesięcy będziemy w stanie poinformować o rezultatach podjętych działań. Na temat Jedwabnego wypowiemy się jeszcze w grudniu.
- Na pewno ktoś pana zapyta: co w takim razie z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ?
- Jestem na to pytanie przygotowany. Ponieważ docierają do nas takie informacje, rozmawiałem już o tym z prof. Witoldem Kuleszą, szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności. Uhonorowanie postaw formacji podziemnej może nastąpić i przez to, że ujawnimy takich, którzy byli niegodni powoływania się na przynależność do nich.
- Co trafiło dotąd do archiwów IPN?
- Wszystko to, co powinno, i nic ponadto. Ponad dziewięćdziesiąt procent najbardziej "wrażliwych" akt z UOP wytworzonych do 6 maja 1989 r., a do 31 grudnia 1990 r. z WSI.
- Jest pan pewien, że nie było tu żadnych dwuznacznych sytuacji?
- Znowu odpowiadam krytykom, dlaczego przejmowanie akt szło tak wolno. Jak więc bym się obronił przed takim pytaniem jak pańskie, gdybym gwałtownie, dniami i nocami, zwoził tutaj dokumenty. Przyjęliśmy kardynalną zasadę: wspólne komisje - dotychczasowego dysponenta i IPN - kartka po kartce, parokrotnie liczyły, pakowały, selekcjonowały. Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN, często bardzo poufnych, nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu. Była to operacja na skalę światową, wymagająca szczególnej rozwagi i ostrożności. Ale oczywiście nikt nigdy nie będzie miał stuprocentowej pewności, że wszystko, co nakazuje ustawa, znajdzie się u nas. Trzeba mieć jednak zaufanie do konstytucyjnych organów państwa. Jeśli od początku kierowałbym się zasadą bardzo ograniczonego zaufania, podejrzliwości - do czego, nawiasem mówiąc, z różnych stron mnie namawiano - to nie powinienem tutaj trafić.
- Jaki wpływ na wzajemne relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI?
- W życiu kieruję się zasadą dobrej woli, dlatego oświadczam raz jeszcze, że nie przyglądam się nowym władzom z podejrzliwością. Spotkałem się już z ministrem Zbigniewem Siemiątkowskim i płk. Markiem Dukaczewskim. Otrzymałem od nich gwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom. Minister Zbigniew Siemiątkowski uczestniczył niedawno w posiedzeniu kolegium IPN, w grudniu naszym gościem będzie płk Marek Dukaczewski. Rozmawiałem też z ministrem Jerzym Szmajdzińskim, nadzorującym WSI, który zapewnił mnie, że nie będzie żadnych problemów, bo ustawę muszą zrealizować obie strony.
- Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek?
- Szturmu nie było. Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób. Materiały zaczęliśmy udostępniać najpierw ludziom starszym, po osiemdziesiątce i politykom. Jeśli nie nastąpią jakieś zawirowania wokół nas i sami nie popełnimy jakiegoś błędu, to zainteresowani dość szybko dowiedzą się o zawartości ich teczek.
- Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii?
Nie można wykluczyć, że spowodują je wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat. Komuś mogła się wtedy powinąć noga, mógł popełnić nawet grube świństwo, a potem całym życiem zaświadczył o swojej przyzwoitości.
- Oczywiście, że boję się. Zapewniam jednak, nie dołączę się do tych, którzy mówią, że syn ma cierpieć za grzechy ojca. Nie. W sprawie indywidualnych losów nigdy nie podniosę ręki z palcem wskazującym na syna czy brata jako wartego napiętnowania przez to, iż nosi to samo nazwisko. Wiem oczywiście, że tak może być i pewnie będzie. Mogę zapewnić jednak, iż nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował. IPN to nie supermarket z sensacyjnymi towarami. Ta sfera naszej działalności nie była i nie będzie nigdy reklamowana.
- W teczkach są aż tak straszne wiadomości?
- Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy. Jestem przecież dzieckiem, choć duszą nim nie byłem, socjalizmu. Ale aż tego się nie spodziewałem. Jestem w stanie zrozumieć upadek prostego człowieka. Byłem do tego przygotowany. Joachim Gauck pokazał mi olbrzymią teczkę zwykłego robotnika z NRD, w której były wyznania, dlaczego zgadza się donosić i brać za to pieniądze. Dla mnie jednak czymś szczególnie hańbiącym jest postawa tych, którzy decydowali o losach własnej ojczyzny. Znajdowałem bowiem dokumenty, na których konkretne, bardzo ważne osoby zatwierdzały np. obrzydliwe prowokacje, także propagandowe, w stosunku do Kościoła, Episkopatu.
- W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie?
- Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych. Byli tacy, którzy dawali mi tu trzy miesiące. Uzbierało się ich trochę więcej. Mówiono, że mnie zadepczą. Tak się nie stało. I nie martwię się też o przyszłość Instytutu. | Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej?
Prof. Leon Kieres: Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych.
I co pan na to?
-Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tym bardziej doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie.
- Czytelnik "Trybuny" postulował w tej gazecie, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN, bo dałoby to wiele milionów złotych oszczędności. Po co nam taka polityczna instytucja, skierowana przeciwko dawnej i obecnej lewicy? Przecież i bez IPN żadna zbrodnia nie może pozostać bez kary - pisze ów czytelnik.
- Po pierwsze, nie jest to Instytut stworzony przeciw lewicy. Po drugie, w tej kampanii wyborczej pierwszy raz nie wypłynął problem teczek. Dlaczego? Może dlatego, iż one są tutaj i że pilnowałem, by tu się znalazły i nie działy się z nimi jakieś dziwne rzeczy. IPN nie jest stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej.
- Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków?
- Stanowczo się z tym nie zgadzam. Nie wiem zresztą, czy w tym wypadku można mówić o poglądach politycznych. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy.
- Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP szczególnie związanych z jego niedawnym kierownictwem?
- Kolejne nieporozumienie. W naszym archiwach zatrudniliśmy od początku osiem osób, niektóre z dorobkiem naukowym, wcześniej pracujących w UOP.
- Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji?
- Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki.
- Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek?
- Szturmu nie było. |
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później
Armia według Szmajdzińskiego
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
ZBIGNIEW LENTOWICZ
Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje.
O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu.
Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej.
Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller.
Oddział Operacji Specjalnych
Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych.
Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych.
Tasowanie służb
Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński.
Odmładzanie
W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny.
Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni.
Do armii z cywilnym dyplomem
Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami.
Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON.
Krótsza służba
Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński.
Zakupy w Agencji
MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami.
Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. - | Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje.Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych. szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. |
Krajowa Rada wie, że nie ma jej za co szanować, a to pozwala TVP bezkarnie drwić ze swojej misji
Psy szczekają, karawana jedzie dalej
LUIZA ZALEWSKA
Po raz pierwszy od dawna Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji podjęła próbę odbudowania swego autorytetu i zajęła zdecydowane stanowisko w sprawie telewizji publicznej. Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. TVP dobitnie pokazała, kto naprawdę w mediach publicznych rządzi.
Awantura między telewizją publiczną a Polską Agencją Prasową, jaką mogliśmy śledzić w ostatnich dniach, przypomina podobną historię sprzed roku. W tym samym czasie, gdy SLD przygotowywało się do przejęcia władzy w telewizji publicznej, posłowie tego ugrupowania zwołali konferencję prasową, by ponarzekać na upolitycznienie PAP.
Czy nie chcieli wówczas odwrócić uwagi od sytuacji w telewizji? I czy tym razem nie było podobnie? Czy telewizja, którą od miesięcy atakuje prawica, nie postanowiła zaatakować Agencji tylko po to, by w chaosie wzajemnych oskarżeń odwrócić od siebie uwagę i stworzyć wrażenie, że nie tylko ona jest uwikłana w politykę i że "nikt z nas nie jest bez winy"?
Najwyraźniej tak właśnie było. Depesza PAP o stanowisku Krajowej Rady w sprawie zarzutów pod adresem TVP faktycznie była niezbyt fortunna. Jednak kilka nieszczęśliwych sformułowań (najważniejsze zresztą zostało jeszcze tego samego dnia sprostowane przez PAP) nie tłumaczy tak ostrego ataku. Chyba że jego celem jest odwrócenie od siebie uwagi.
Najlepsza obrona to atak
Prześledźmy, w jaki sposób w miniony wtorek widzowie dowiedzieli się o stanowisku Krajowej Rady, która uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym, a zwłaszcza z pamiętnym rzutem petardą w tłum lewicowców, "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej".
Otóż TVP nie przeczytała krótkiego i bardzo jasnego komunikatu Krajowej Rady, choć tak byłoby najprościej. Nie poinformowała wprost: "Krajowa Rada po przeanalizowaniu wszystkich informacji stwierdza, że jeden z materiałów wyemitowanych w »Wiadomościach« zawierał błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej".
Wynikałoby z tego przecież jasno, że telewizja dopuściła się błędu, jeśli nie - jak twierdzą niektórzy - manipulacji.
TVP nie mogła do tego dopuścić. Skoncentrowała się więc na ataku na PAP. Zaczęła od informacji, że to Agencja zmanipulowała treść owego komunikatu w swojej depeszy i że telewizja zwróci się do Rady Etyki Mediów o ocenę tak niecnego czynu. Dopiero z kolejnych zdań można było wyłowić najważniejszą wiadomość: że depesza dotyczyła skargi na telewizję, a jeden z zarzutów został przez Radę uznany. Widz jednak nie dowiedział się, jaki to zarzut i czego dotyczył. Widz usłyszał jedynie, że potwierdzono "tylko jeden" zarzut, "stosunkowo drobny", "natury formalnej", "dotyczący graficznego ozdobnika". Czy telewizja miała prawo tak postąpić i czy takie działanie nie jest klasyczną manipulacją?
To nie wszystko. Telewizja tak zagalopowała się we własnej obronie, że lekką ręką zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. - Być może to Rada się myli - szybko odbił piłeczkę wiceszef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej Jacek Maziarski. A prezes TVP Robert Kwiatkowski powiedział nam, iż "nie odnosi wrażenia, że Krajowa Rada gani telewizję". - To stanowisko jest na tyle ogólnikowe, że nie można powiedzieć, iż Krajowa Rada skrytykowała telewizję - twierdzi prezes.
Wygląda to tak, jakby skazaniec oświadczył ni stąd, ni zowąd wysokiemu sądowi: "Jestem niewinny, sąd się myli, ja nie idę siedzieć". Różnica między skazanym a telewizją jest jednak wyraźna - z pierwszym łatwo sobie poradzić (kajdanki, strażnicy itp.) i karę wyegzekwować. Z telewizją jest już dużo trudniej. Niby Krajowa Rada jest konstytucyjnym organem czuwającym nad ładem medialnym, ale dla telewizji niewiele z tego wynika. Telewizji nic nie grozi, bo ma to, co najważniejsze - polityczne wsparcie.
Klucz polityczny
Nie ma wątpliwości, że po obu stronach sporu sytuacja nie jest do końca czysta. I w telewizji publicznej, i w Polskiej Agencji Prasowej wysokie stanowiska zajmują osoby, które polityka jest dość bliska. Dla wszystkich jest przecież jasne, że obsadę obu instytucji przeprowadzono według politycznego klucza.
Prezes TVP Robert Kwiatkowski pracował przy kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego i był jego delegatem do Krajowej Rady. Szef telewizyjnej "Jedynki" Sławomir Zieliński i szef Biura Programowego TVP Andrzej Kwiatkowski uczestniczyli w przedwyborczej debacie Kwaśniewski - Wałęsa, zadając pytania w imieniu późniejszego zwycięzcy. Takie nominacje nie byłyby możliwe, gdyby w świecie mediów elektronicznych pierwszych skrzypiec nie grał SLD.
Z kolei prezes zarządu PAP Robert Bogdański był związany z Ruchem STU. W zarządzie Agencji zasiadają też Krzysztof Andracki, który w ostatniej kampanii wyborczej kierował biurem prasowym sztabu Unii Wolności, oraz Piotr Ciompa, publicznie przyznający się, że należał do Ligi Republikańskiej. Pewnie i oni nie pracowaliby w PAP, gdyby nie rządy AWS (Agencja jest spółką skarbu państwa).
A mimo to trudno porównywać polityczne zaangażowanie obu instytucji. "PAP sama nigdy nie komentuje wydarzeń. Nie angażujemy się w żadne akcje o charakterze politycznym, czego jednym z dowodów było ostatnio nieprzyłączenie się Agencji do bojkotu enuncjacji prasowych jednego z ugrupowań politycznych" - oświadczył niedawno redaktor naczelny PAP Igor Janke. Trudno nie przyznać mu racji.
Telewizja natomiast tę granicę przekroczyła już dawno. Przypomnijmy, jak pół roku temu jeden z dziennikarzy "Panoramy" postanowił rozwinąć swe publicystyczne talenty na bazie wypowiedzi ministra Janusza Pałubickiego o "prezydencie wszystkich ubeków". Teraz telewizja wprowadziła nowy obyczaj - wykorzystywanie anteny do własnej obrony. Już przed miesiącem, kiedy Liga złożyła skargę do KRRiTV, telewizja zagrzmiała: "Próby wywierania politycznej presji na dziennikarzy uważamy za niedopuszczalne!". A kiedy Rada postanowiła zwrócić uwagę na niestosowność takiego postępowania, telewizja otwarcie to zignorowała. Jeszcze tego samego dnia ponownie postanowiła się bronić, nazywając "błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej" (za KRRiTV) "stosunkowo drobnym" i formalnym (za "Wiadomościami"). Dzień później pełna oburzenia lektorka poinformowała zdezorientowanych widzów o dalszych krokach przedsięwziętych przeciwko PAP.
Nasuwa się pytanie: czy jeśli sprawa jest - zdaniem telewizji - tak istotna, skoro dwa dni z rzędu informuje się o niej widzów w głównym wydaniu "Wiadomości", a przy tym dość mocno skomplikowana, to czy nie należało poświęcić więcej czasu na wyjaśnienie jej widzom? Zapraszając na przykład do programu publicystycznego wszystkie strony sporu, włącznie z przedstawicielem Krajowej Rady? Zapewne. Wówczas jednak telewizja musiałaby pozwolić zabrać głos swojemu przeciwnikowi. A kiedy nie może on zabrać głosu, łatwiej z nim walczyć i wygrać. Zwłaszcza jeśli ma się do dyspozycji tak potężną tubę propagandową.
Potężna siła kreacji
Prawicowi członkowie Krajowej Rady zwracają uwagę na skutki takiej polityki. - Telewizja publiczna rości sobie prawo do kontroli debaty publicznej. Decyduje, komu przyznać głos, a komu odmówić. Ludziom, którzy rzeczywiście taki dialog prowadzą, anteny się nie udostępnia - zauważa Marek Jurek. W rezultacie telewizja nie przedstawia rzeczywistego obrazu życia politycznego, ale kształtuje go tak, jak chcą tego jej szefowie. W ten sam sposób wpływa na życie społeczne - przypomnijmy, jak celne ciosy padały ze strony TVP, gdy rząd przygotowywał się do wprowadzenie w życie kluczowych reform. Najpierw trzeba było ubłagać stację zobowiązaną ustawowo do pełnienia publicznej misji, by zgodziła się dać opust na reklamy, które miały nam objaśniać zawiłości wprowadzanych reform. Potem rząd musiał prostować katastroficzne wizje TVP o skutkach wchodzących w życie reform. Wystarczy przypomnieć grudniową informację "Wiadomości", że lada dzień zamknięte zostaną szpitale, bo nie zarejestrowano jeszcze wszystkich kas chorych.
Telewizja bez żadnych skrupułów wykorzystuje swą niekwestionowaną potęgę i wyraźnie aspiruje do roli kreatora życia publicznego w Polsce. Wyraża przy tym wielką pogardę nie tylko dla faktów, ale i dla samej Krajowej Rady, choć i ona, i KRRiTV wywodzą się z tego samego, państwowego porządku. Skoro TVP daje taki przykład, to czego można spodziewać się po stacjach komercyjnych, które dziś KRRiTV z trudem próbuje ukarać chociażby za tak ewidentne przewinienia, jak emisja półpornograficznych filmów w najlepszym czasie antenowym.
Dla prawicy wszystko jest jasne - telewizja zdominowana przez postkomunistów robi wszystko, by zdyskredytować prawicowy rząd, i przygotowuje grunt do reelekcji prezydenta. Bardzo ciekawe, jak skuteczne będzie to działanie. Jeden z medialnych ekspertów - Karol Jakubowicz, od dawna przypomina bowiem, że wybory przegrywała zwykle ta strona sceny politycznej, która akurat telewizją publiczną władała.
Krótkotrwały cud
Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Smutne, że doszło do tego, gdy organ ten pierwszy raz od dawna postanowił poprawić swój wizerunek i stanowisko w sprawie zarzutów Ligi Republikańskiej przyjął jednogłośnie. Przypominało to cud, bo jakże inaczej nazwać można tot, że i Marek Jurek (prawica), i Włodzimierz Czarzasty (delegowany do Rady przez Aleksandra Kwaśniewskiego) głosowali w sprawie telewizji publicznej tak samo.
Nie można nie doceniać ambicji nowych członków Rady (zwłaszcza Juliusza Brauna), którzy deklarowali chęć jej odpolitycznienia, nawet jeśli wspólne głosowanie prawicy z lewicą dotyczyło raczej symbolicznej sprawy.
Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. Jeszcze tego samego wieczora mozolnie zawarty układ rozsypał się. Prawica - zgodnie z tradycją - wsparła PAP, a lewica - również tradycyjnie - telewizję. Przestało być jasne, co w końcu Rada zrobiła z zarzutami przeciw TVP: przyjęła jeden, odrzuciła pozostałe, pozostałych nie odrzuciła, bo się nimi nie zajmowała, zajmowała się wszystkimi, ale tylko jeden potwierdzili wszyscy. Wszyscy członkowie Rady w zależności od opcji politycznej przedstawiali inny scenariusz. Witold Graboś, wiceprzewodniczący Rady (były senator SLD), podsumował to dość kuriozalnie: "Pozostałe zarzuty pod adresem TVP ani nie zostały odrzucone, ani uznane za słuszne". A więc nic z tego nie wynika i nadal nie wiadomo, czy to Liga, czy telewizja ma rację.
Jeszcze tego samego dnia stało się zatem jasne, że nadzieje, by Krajowa Rada zaczęła mówić jednym głosem i by jej stanowiska traktować w kategoriach merytorycznych, a nie - jak zwykle - politycznych, spełzły na niczym.
KRRiTV potwierdziła tym samym, że nie ma sensu jej szanować. Dlatego tak łatwo TVP może sobie drwić ze swej publicznej misji. | widzowie dowiedzieli się o stanowisku Krajowej Rady, która uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym, "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej". TVP nie przeczytała komunikatu Krajowej Rady. Skoncentrowała się na ataku na PAP. zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. Telewizji nic nie grozi, bo ma polityczne wsparcie. Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Prawica wsparła PAP, a lewica telewizję. nadzieje, by Krajowa Rada zaczęła mówić jednym głosem, spełzły na niczym. |
LEKARZE
Odpowiedzialność cywilna
Od niedbalstwa do błędu
JAROSłAW CHAŁAS
Mimo upływu czasu wciąż jestem poruszony artykułem "Bezprecedensowy proces. Kardiochirurg twierdzi, że igły nie zagrażają życiu pacjentki" ("Rzeczpospolita" z 14 lutego 1997 r.) Dlatego pragnę wrócić do tematu. Nie od dziś dostrzegam znaczący wzrost zainteresowania tematyką nazwijmy to "lekarską". Jest, jak sądzę, kilka tego przyczyn. Należą do nich słusznie skądinąd nagłośnione przez media żądania środowiska lekarskiego dotyczące poprawy sytuacji finansowej w służbie zdrowia oraz odmawianie świadczenia usług leczniczych przez lekarzy państwowej służby zdrowia (zabiegi przerywania ciąży).
Wydaje mi się, że rozbudzi to w nas poczucie podmiotowości w stosunkach z lekarzami. Pacjent, którym przecież każdy z nas był i z pewnością będzie jeszcze nieraz, ma wiele praw, których respektowania może nie tylko oczekiwać, ale wręcz żądać. Czas zatem uświadomić sobie, że o swe prawa należy walczyć. Dobrowolna z nich rezygnacja skazuje nas na przedmiotowe traktowanie w sytuacjach, w których z naturalnych przyczyn jesteśmy bezradni.
Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy jest zjawiskiem korzystnym dla jednych i drugich. Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług świadczonych w tak delikatnej materii, jaką jest nasze zdrowie i życie, z drugiej zaś, siłą rzeczy, podniesie prestiż tego zawodu, a w konsekwencji da zasłużoną satysfakcję.
Nie zamierzam polemizować z wypowiedziami pana profesora T. Brossa, który w rozmowie z dziennikarzem stwierdził, że "pozostawienie igieł w worku osierdziowym nie stanowi zagrożenia dla życia pacjentki", gdyż to on jest specjalistą, ale już pogląd, że pacjentka nie ma podstaw do żądania odszkodowania, wywołuje mój żywy sprzeciw.
Ani sobie, ani nikomu (także panu profesorowi Brossowi) nie życzę obcego ciała w sercu, pragnę więc poruszyć przede wszystkim temat odpowiedzialności cywilnej lekarza oraz podstaw prawnych zadośćuczynienia. To być może każe zwrócić baczniejszą uwagę na "przedmiot" poddany leczeniu czy operacji, którym jest człowiek mogący skutecznie upomnieć się o swe prawa, naruszone wskutek niedbalstwa czy niewiedzy lekarzy.
Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, w zależności chociażby od tego, czy świadczy usługi lecznicze w np. zakładzie opieki zdrowotnej lub spółdzielni lekarskiej (pozostając w stosunku pracy w rozumieniu art. 22 § 1 kodeksu pracy), czy też wykonuje prywatną praktykę.
W pierwszym wypadku obowiązuje odpowiedzialność ex delicto (wyrządzenie szkody na osobie jest czynem niedozwolonym). Jej zasady uregulowano w art. 415 i nast. kodeksu cywilnego. W drugim zaś - ex contractu (lekarz zawiera bowiem z pacjentem umowę o świadczenie usług leczniczych), czyli odpowiedzialność z art. 471 i nast. k.c. W grę może wchodzić również zbieg obu rodzajów odpowiedzialności.
Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody.
Szkodą jest każdy uszczerbek na dobrach prawnie chronionych. Może ona przyjąć postać szkody majątkowej lub niemajątkowej.
Szkodę majątkową może stanowić m.in. uszkodzenie ciała lub rozstrój zdrowia, straty wynikłe z całkowitej lub częściowej utraty zdolności do pracy zarobkowej, koszty leczenia, utrata dochodów, koszty związane z przekwalifikowaniem itd. Jest to bowiem uszczerbek na osobie lub w mieniu.
Szkodę niemajątkową, rozumianą jako doznana krzywda, stanowią cierpienia fizyczne i moralne będące wynikiem błędów lekarza lub przeprowadzenia zabiegu wykraczającego poza zgodę udzieloną przez pacjenta. Brak bowiem zgody pacjenta jest wystarczającą przesłanką dla roszczenia odszkodowawczego.
"Funkcjonowanie w praktyce lekarskiej zasady wzajemnego zaufania lekarza i pacjenta nie może prowadzić zbyt daleko. Zdrowie człowieka także ustawowo (art. 23 k.c.) zostało zaliczone do jego dóbr osobistych i poza szczególnymi wypadkami do chorego musi należeć podjęcie świadomej decyzji co do stosowania zwłaszcza niekonwencjonalnych zabiegów i metod leczenia, które wiążą się z istotnym ryzykiem dla jego organizmu" (wyrok SN z 14 czerwca 1983 r., IV CR 150/83, nie publikowany).
W doktrynie przyjęto, że wina to dwa razem występujące elementy: obiektywny i subiektywny.
Obiektywny element winy to szeroko rozumiana "bezprawność" postępowania, czyli zachowanie niezgodne z obowiązującymi normami: nakazami i zakazami (prawnymi, etycznymi). Subiektywny zaś element winy ujmowany jest jako "wadliwość" postępowania, oceniana przez ustalenie możliwości postawienia sprawcy zarzutu, że podjął i wykonał niewłaściwą decyzję, a w określonych sytuacjach - że nie uczynił tego, co należało, choć mógł i powinien (na tej podstawie ocenia się stopień winy: umyślność bądź niedbalstwo).
Lekarzom stawia się szczególnie wysokie wymagania, gdy idzie o dokładanie należytej staranności, sumienność oraz poziom prezentowanej wiedzy. Przedmiotem działalności lekarza jest wszak materia tak delikatna jak zdrowie i życie pacjentów. Jego błędne działania pociągają za sobą najdotkliwsze i najdalej idące konsekwencje (pogląd taki ugruntowało orzeczenie SN z 7 stycznia 1966 r., ICR 369/65, OSPiKA 1960, poz. 278).
Z tych też powodów właśnie na lekarza spada odpowiedzialność za jego błędy. Zarówno w reżimie odpowiedzialności ex delicto, jak i ex contractu (należytą staranność lekarza prowadzącego praktykę prywatną ocenia się z uwzględnieniem zawodowego charakteru jego działalności) lekarz odpowiada za każdy stopień winy, tzn. nie tylko za umyślność działania, ale także za niedbalstwo, tj. niedołożenie należytej (a nawet szczególnej) staranności, ostrożności.
Obowiązek udowodnienia zaistnienia przesłanek dla roszczenia odszkodowawczego obciąża pacjenta. Udowodnienie winy lekarza jest z reguły niezwykle trudne, bo pacjent pozbawiony jest przede wszystkim wiedzy medycznej, ale często także dostępu do rzetelnych informacji o zastosowanej wobec niego terapii oraz przebiegu leczenia. W razie istnienia zobowiązania rezultatu (np. operacja plastyczna nosa) lekarza obciąża jednak domniemanie winy. Oznacza to przeniesienie na niego ciężaru udowodnienia braku przesłanek, od których zależy jego odpowiedzialność. Podobnie jest, gdy szkoda spowodowana została działaniami nie wchodzącymi w zakres pojęcia "sztuka lekarska". Dotyczy to m.in. takich działań jak dokonanie zabiegu bez zgody pacjenta lub - powołane na wstępie - pozostawienie ciała obcego w polu operacyjnym.
W doktrynie prawa obowiązuje pogląd, że pozostawienie ciała obcego traktuje się jako niedbalstwo. Został on utrwalony w orzecznictwie (orzeczenie SN z 17 lutego 1967 r., I CR 435/66, OSN 1967, poz. 177): "Zaniedbanie polegające na niezapewnieniu pacjentowi opieki wykwalifikowanego lekarza i pozostawieniu po operacji w zszytej ranie środków opatrunkowych nie może być traktowane jako błąd w sztuce lekarskiej. Zaniedbanie takie należy ocenić jako niedopełnienie ze strony ordynatora i lekarza dokonującego operacji zachowania należytej staranności przy wykonywaniu swych funkcji (...)".
Spotyka się w doktrynie również odmienny pogląd, według którego nie można przyjąć takiego stanowiska, gdy lekarz posłużył się nieodpowiednim narzędziem, które na skutek niewłaściwego zastosowania złamało się bądź odłamało, pozostając w organizmie ludzkim. To bowiem jest błędem sztuki lekarskiej, tzn. postępowaniem sprzecznym z uznanymi zasadami wiedzy medycznej.
W odczuciu prof. T. Brossa ani to, ani brak możliwości usunięcia igieł nie rodzi po stronie pacjentki uzasadnionych roszczeń odszkodowawczych. Zwłaszcza że, jak twierdzi profesor, lekarze, przy pełnym zaskoczeniu, dowiedzieli się o tym dopiero teraz. Brzmiałoby to groteskowo, gdyby nie tragedia, jaką przeżywa owa kobieta, oraz fakt, że pogląd ów wyraża znakomity lekarz. Jeśli bowiem takie jest stanowisko znakomitości lekarskiej, to jaką świadomość etyczną prezentują osoby o niższych walorach zawodowych?
Podobną sprawę rozpatrywał SN. Była zresztą przytaczana i rozpatrywana szerzej w pracach prof. dr hab Mirosława Nesterowicza.
SN w orzeczeniu z 25 lutego 1972 r. (II CR 610/71, OSPiKA 1972, poz. 210), rozpatrując sprawę pozostawienia pod powłoką czaszki odłamka narzędzia chirurgicznego, odkrytego przypadkowo po siedmiu latach (przy czym nie wystąpiły żadne powikłania pooperacyjne lub późniejsze dolegliwości) zasądził na rzecz pacjenta zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, przyjmując, że "powód może żywić uzasadnione obawy co do możliwości powstania ujemnych następstw dla jego zdrowia, a to spowodowało i permanentnie powoduje rozstrój psychiczny".
Nie można mieć wątpliwości, iż świadomość posiadania igieł w sercu (bo tak jest to powszechnie rozumiane i potocznie postrzegane przez pacjenta nie mającego wiedzy medycznej pana profesora, która zapewniłaby mu równie głęboki spokój) jest tragedią. Doradzam wysilenie wyobraźni i postawienie się w sytuacji pacjentki.
Mam nadzieję, że ta i jej podobne publikacje uzmysłowią, w większym niż dotychczas stopniu, że lekarz ponosi odpowiedzialność za proces leczenia, a w związku z tym jego pacjentom przysługują konkretne prawa.
Autor jest radcą prawnym w Kancelarii Prawnej "Bentkowski, Chałas & Wysocki" w Warszawie | Pacjent ma wiele praw, których respektowania może wręcz żądać. Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy jest zjawiskiem korzystnym dla jednych i drugich. Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług, z drugiej zaś podniesie prestiż tego zawodu. Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna. Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody.
Szkodę majątkową może stanowić m.in. uszkodzenie ciała lub rozstrój zdrowia, straty wynikłe z całkowitej lub częściowej utraty zdolności do pracy zarobkowej, koszty leczenia, utrata dochodów, koszty związane z przekwalifikowaniem itd. Szkodę niemajątkową stanowią cierpienia fizyczne i moralne będące wynikiem błędów lekarza lub przeprowadzenia zabiegu wykraczającego poza zgodę udzieloną przez pacjenta. Obowiązek udowodnienia zaistnienia przesłanek dla roszczenia odszkodowawczego obciąża pacjenta. |
ROZMOWA
Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie
Niemoralny nauczyciel nie wychowa moralnego ucznia
Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła. FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: O bulwersujących opinię publiczną zachowaniach uczniów słyszymy dość często. Porozmawiajmy jednak o nauczycielach, którzy - choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich - udzielają korepetycji swoim uczniom lub uczniom z tej samej szkoły, biorą łapówki albo, jak w przypadku nauczycieli akademickich, piszą odpłatnie prace magisterskie. Czy tacy nauczyciele mogą dobrze wychowywać młodzież?
URSZULA KORAB: Oczywiście, nie. Chociaż może być dobrym wychowawcą człowiek, który popełniał w życiu błędy, ale zrywa z nimi radykalnie. On może nawet zrobić więcej dobrego niż ktoś, kto przez całe życie postępował zgodnie z przyjętym systemem wartości. Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Dla każdego psychologa i rodzica jest oczywiste, że oddziałujemy na dzieci przez to, kim jesteśmy, a nie co mówimy. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć.
Czy większość nauczycieli ma choć tego świadomość?
Nie, i to jest w tej chwili najważniejszy problem szkoły. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. Zresztą celowo z niego zrezygnowano. W tej chwili tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji, przygotowania merytorycznego, liczby olimpijczyków. Nie wiedzą natomiast, jak na wstępie zweryfikować kandydata do zawodu nauczyciela. To samo dzieje się w przypadku innych zawodów - prawnika, lekarza - które również winny być powołaniem. Wyboru dokonuje się na podstawie testu, który sprawdza, czy kandydat wie, co zdarzyło się 13, 19 czy 23 grudnia któregoś roku. I to jest uważane za ważniejsze niż sprawdzenie, co on ma w środku, co nim kieruje...
Bo to jest znacznie łatwiejsze do sprawdzenia.
Oczywiście, ale jakie są tego skutki! Czy naprawdę najważniejsze jest to, żeby wtłoczyć uczniowi do głowy ileś wiedzy i ją wyegzekwować? Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Młodzież tak wprost to definiuje: dobry nauczyciel to człowiek, któremu na nas zależy.
Ale tego na wyższych uczelniach, na kierunkach pedagogicznych przyszli nauczyciele się nie uczą?
Na to rzeczywiście nie zwraca się należytej uwagi. Są zajęcia teoretyczne na ten temat, mówi się o relacjach, o interaktywnych metodach, zdaje jakieś egzaminy, ale nie zwraca się przyszłemu nauczycielowi uwagi na to, że uczeń jest osobą, a nie jednostką. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli.
A w jaki sposób Pani sprawdza nauczycieli przed przyjęciem do swojej szkoły, skąd Pani wie, że są to właściwi kandydaci?
Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel zobowiązany jest także do uczestniczenia, chociaż niekoniecznie aktywnie, w codziennej modlitwie z uczniami oraz rekolekcjach. Następnie kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, bo jego kwalifikacje znam z podania, ale na sposób kontaktowania się z uczniami. Na przykład na to, w jaki sposób reaguje on, gdy uczeń mówi dobrze. Czy na twarzy nauczyciela w sposób automatyczny pojawia się radość, czy w ten sposób daje uczniowi do zrozumienia: "cieszę się, że wiesz".
A jeżeli uczeń nie wie?
Obserwuję, jak nauczyciel zachowuje się, gdy stawia uczniowi jedynkę. Jeżeli swoją postawą nie informuje, iż stawia ją, by uczniowi pomóc, to znaczy, że on w ogóle nie powinien wchodzić do szkoły, bo wcześniej czy później stawianie jedynki stanie się dla niego narzędziem zemsty i satysfakcji: "znowu nie wiesz, mogę ci dołożyć". Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. Uczeń powinien być oceniany przede wszystkim za postęp, za to, ile zrobił. W szkole każdy stopień, czy się tego chce, czy nie, ma wymiar pedagogiczny. Jeżeli o tym się zapomina, to przestaje być ona szkołą, a zamienia w miejsce wyścigu koni, gdzie liczy się tylko skutek.
Efektem tego są napięcia i konflikty między uczniami a nauczycielami, agresja uczniów, ale i nauczycieli wobec uczniów.
W tym "przoduje" Japonia, ataków agresji uczniów jest tam więcej niż w USA. Aby temu zaradzić, wprowadzono w Japonii przedmiot "edukacja serca", chcąc w ten sposób zwrócić uwagę, że prócz rozumu, ciała, uczuć człowiek ma jeszcze duszę. Natomiast do Senatu amerykańskiego wpłynął wniosek, aby we wszystkich szkołach, wyznaniowych czy laickich, wprowadzić dekalog jako obowiązkowy system wartości.
Czy nauczyciele zatrudnieni w Pani szkole udzielają korepetycji?
Wydaje mi się, że nie, nic mi o tym nie wiadomo. Natomiast na pewno nie udzielają ich uczniom naszej szkoły. Nie ma zresztą takiej potrzeby i dlatego branie korepetycji jest u nas źle widziane, o czym mówię i rodzicom, i uczniom.
Jednak doświadczenia rodziców z wielu szkół są zgoła inne, nauczyciele rano uczą w szkole, a po południu w domu albo uczniów swoich, albo uczniów kolegi nauczyciela z tej samej szkoły. Nietrudno zgadnąć, jak traktowane są te, które "korków" nie biorą. Dlaczego w tak ewidentnie nieuczciwych przypadkach nie istnieje coś takiego jak ostracyzm środowiska?
Bo korepetycje wynikają z realiów. Nauczyciel nie jest w stanie utrzymać siebie i niewielkiej rodziny z pieniędzy, które zarabia w szkole. Naprawdę zarabia się po wyjściu ze szkoły, nie tylko udzielając korepetycji, co jest najbardziej bolesne, ale także, co moim zdaniem jest równie gorszące, pracując na przykład jako przedstawiciel handlowy jakiejś firmy. Nauczyciel zachęca rodziców uczniów do kupna garnków, bielizny albo ubezpieczenia się w jakiejś firmie, bo chce na przykład zarobić na kurs językowy dla dziecka. Nauczyciel z definicji powinien być człowiekiem w pełni dyspozycyjnym dla szkoły. Ma 18 czy 22 godziny dydaktyczne, a drugie tyle powinien poświęcać szkole na różne sposoby, przygotowując się do zajęć czy doskonaląc się. W Szwajcarii nauczyciele co kilka lat są sprawdzani, czy są w stanie douczyć się, czy nadążają za rozwojem w swojej dziedzinie.
U nas natomiast dorabiają do niskich pensji.
Generalnie udaje się, że się pracuje. Kiedyś minister edukacji Mirosław Handke powiedział: nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy. Nauczyciele byli oburzeni, a ja się z tym w pełni zgadzam. Ale są także nauczyciele wspaniali, i pod względem merytorycznym, i moralnym, którzy utrzymują wysoki poziom szkoły. Oni bardzo często są szykanowani w swoim środowisku za to, że ustawiają poprzeczkę wysoko. Ale zawsze wszystkie zmiany, które prowadziły ku dobremu, zaczynały się od siłaczek. To może brzmi śmiesznie, ale uważam, że jeżeli pewna grupa nauczycieli swoją postawą nie przełamie błędnego koła, nie pokaże, że można inaczej, choćby za cenę biedy, i nie zdobędzie w ten sposób zaufania rodziców, by stanęli po stronie nauczycieli, to nic się nie zmieni. Jeżeli społeczeństwo uwierzy, że nauczycielom zależy na uczniu jako na osobie, na tym, by uczeń był dobrym, moralnym i otwartym na wiedzę człowiekiem, to odwdzięczy mu się najwyższym szacunkiem i uznaniem, także finansowym. Nauczyciel powinien być osobą zaufania publicznego, jakimś wzorcem. Bo to nie jest zawód, to jest stan.
Czy nauczyciele w ogóle traktują jeszcze swój zawód jak powołanie? Czy mają tego świadomość?
Uważam, że idzie ku dobremu. Bardzo młodzi nauczyciele, dwudziestoparoletni, rozmowę o powołaniu traktują jako rzecz normalną. Ludzie mojego pokolenia uciekają od tego tematu. Może w indywidualnych rozmowach byliby w stanie podjąć taką rozmowę, ale publicznie uważaliby za duży nietakt. A przecież, jeżeli nauczyciel nie będzie sam moralny, to nigdy moralnie nie wychowa. Nie będzie w stanie, bo to jest po prostu nielogiczne.
A może postawa młodych nauczycieli jest po prostu wynikiem tego, że oni podejmując decyzję o zawodzie w latach 90., kiedy możliwości wyboru były już większe, czynili to z pełną świadomością, na co się decydują, także na jakie warunki finansowe?
Ale oni również mają nadzieję, że ich sytuacja finansowa zmieni się, a jednocześnie są przekonani, iż warto być nauczycielem, bo czują, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na wychowywanie młodzieży i że jeżeli od nauczyciela wymaga się uczciwości, to będzie się go za taką postawę wynagradzać nie tylko szacunkiem.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska | Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego Reforma wprowadziła dobre prawo. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli. Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy. |
UNIA PRACY
Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano m.in. do liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność"
Bez zbędnych napięć
- Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Mrek Pol (obaj na zdjęciu z czerwca 1994)
FOT. JACEK DOMIŃSKI
ELIZA OLCZYK
W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła.
Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii.
Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy (nie tylko do bezrobotnych i emerytów, ale do sfery budżetowej, rzemieślników, drobnych kupców). Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych.
W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności" - na początku 1998 roku grupa ze Zbigniewem Bujakiem na czele odeszła do Unii Wolności, w grudniu osoby związane z Ryszardem Bugajem zrezygnowały z działalności politycznej. Dziś w UP pozostali już zaledwie pojedynczy członkowie dawnej "Solidarności Pracy" m.in. Aleksander Małachowski.
Komu poparcie
Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi bowiem podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych.
Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii.
- Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta w opozycji do Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi Marek Pol, przewodniczący UP.
Taka decyzja byłaby unikiem, typowym zresztą dla Unii Pracy - popchnięto by partię w kierunku rozwiązania oczywistego, czyli poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii, a nie na jej władze.
Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się zresztą jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Unia Pracy zawsze słynęła z ich braku i pod tym względem w partii nic się nie zmieniło.
Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny.
Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok. Zebranie pieniędzy na obie kampanie wśród członków Unii Pracy wydaje się zaś tak samo mało realne, jak wylansowanie przez nią kandydata na prezydenta, który zdołałby pokonać w wyborach Aleksandra Kwaśniewskiego.
Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma jednak pewną wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków.
- Jeżeli ma to być bezwarunkowe poparcie, to należy uznać, iż Unia Pracy po prostu wpisuje się w układ Kwaśniewski - SLD - mówi Ryszard Bugaj. - Zresztą nie może być inaczej, bo Aleksander Kwaśniewski nie chciałby sobie raczej wiązać rąk obietnicami dla Unii Pracy, zabiegając jednocześnie o poparcie obozu liberalnego.
Pewność dla niewielu
Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych "Rzeczpospolitej" zrealizowanych przez PBS z Sopotu poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie).
To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Zwykle w badaniu preferencji wyborczych ankietowani wyrażają bowiem swoje sympatie polityczne, ale już podczas wyborów są bardziej skłonni oddać głos na partię, która z całą pewnością znajdzie się w parlamencie, niż na taką, której losy są niepewne. Dlatego mali w wyborach zbierają mniej głosów, niż mają w sondażach. Sukces, jaki Unia Pracy odniosła w 1993 roku, zbierając 7 procent głosów, co dawało jej 40 mandatów, nie ma szans się powtórzyć. Był to bowiem czas, w którym wielu ludzi głosowało na Unię Pracy nie tylko ze względu na jej lewicowość, ale również dlatego, że - po dwóch latach ostrego antykomunizmu - krępowało czy wręcz bało się głosować na SLD. Dziś ta przyczyna znikła. Sojusz jest na topie. Szansa, że Unii Pracy uda się przebić, gdy u boku będzie miała tak silnego konkurenta, jest doprawdy nikła.
Marek Pol uważa, że w tej sprawie nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Dopóki jednak nie ma ordynacji wyborczej, dopóty nie ma o czym mówić.
- Być może duże partie w parlamencie zdecydują, że nie będzie wolno tworzyć koalicji przedwyborczych, tylko powyborcze, i wówczas Unia Pracy będzie musiała wystartować samodzielnie - mówi.
- Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. - Smutno mi, bo to żadna satysfakcja, że potwierdza się moja diagnoza sprzed kilku miesięcy. W Unii Pracy zwyciężyła taktyka - pewność dla niewielu. Uważam, że to jest sprzedaż szyldu Unii Pracy dla kilku mandatów. Członkowie Unii Pracy, jeżeli znajdą się w parlamencie dzięki koalicji z SLD, nie będą stanowili zwartej grupy, prezentującej określone stanowiska, bo karty rozdaje i kontroluje Leszek Miller.
Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną.
- Szkoda mi tej straconej szansy również z tego powodu, że jest spora grupa wyborców, którzy odchodzą od AWS, i to odchodzą donikąd, a mogliby przyjść do Unii Pracy, gdyby ta partia potrafiła w sposób wyrazisty prezentować swoją ofertę programową, różną od oferty SLD.
Nie zapraszać Bugaja
Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii - Barbary Labudy, Włodzimierza Cimoszewicza, Karola Modzelewskiego, byłego honorowego przewodniczącego UP.
- Rzeczywiście nie dostałem zaproszenia - mówi Ryszard Bugaj. - Podobno były burzliwe sprzeciwy wobec propozycji, aby mnie zaprosić. Będzie za to Leszek Miller.
- Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie, czego przykro nam było słuchać, i na razie nie słyszymy od byłego przewodniczącego niczego dobrego. Uznaliśmy, że, zapraszając go na kongres, narazilibyśmy i jego, i siebie na niepotrzebne napięcia.
Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres.
- Brakuje nam takich ludzi jak Ryszard Bugaj - mówi.
Jaruga-Nowacka uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach.
- Dla mnie istotne jest pytanie, po co mamy wejść do parlamentu, tymczasem niekiedy odnoszę wrażenie, że w partii bierze górę cel sam w sobie - mówi.
Jej zdaniem zbliżający się kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po przyszłorocznych wyborach. Forum do takiej wymiany poglądów nie stał się lewicowy okrągły stół, który praktycznie nie istnieje.
- Unia Pracy i SLD w poprzednim parlamencie różniły się nie tylko pochodzeniem, lecz i poglądami na NFI czy na system podatkowy, dlatego ta rozmowa na lewicy jest konieczna - mówi Jaruga-Nowacka. - Leszek Miller powiedział, że jeżeli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Mnie się wydaje, że ludzie w żadne gruszki na wierzbie wierzyć nie będą - dodaje. | W przededniu Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii. Partia musi podjąć decyzję w dwóch sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych.Rada Krajowa zaproponowała, aby w sprawie wyborów prezydenckich przeprowadzić referendum wśród członków partii. Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych poparcie dla Unii Pracy wymusi 6 procent.To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu. |
TECHNOLOGIE
Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych
Komputer sterowany myślą
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni.
Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia.
Elektrody w mózgu
Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii.
Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci.
Elektroniczna telepatia
Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90.
Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli.
System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów.
Homoelektronicus
Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość.
Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem.
Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. | Obecnie w laboratoriach na całym świecie testuje się niezwykle czułe detektory wykrywające poszczególne fale mózgowe. Dzięki tym testom możliwe będzie skonstruowanie urządzeń, które będą wykonywały polecenia płynące bezpośrednio z mózgu. Urządzenia te usprawnią komunikację osób niepełnosprawnych ze światem zewnętrznym.
Chociaż badania nad falami mózgowymi przynoszą efekty dopiero teraz, to zaczęły się one już 30 lat temu. W latach 60. naukowcy na całym świecie opanowali odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Wyłowione sygnały należało przetworzyć na konkretne polecenia. W początkowej fazie badań komputerowi potrzebne było 10 godzin aby rozpoznać samogłoskę, obecnie komputerowi zajmuje to 25 sekund.
Obecnie proponowane rozwiązania mają też swoje wady-urządzenie wymaga użycia wszczepów, które grożą infekcją bądź uszkodzeniem mózgu. |
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora
Zawsze był gotów do wielkiego skoku
Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy.
Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego.
Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie.
Zapomniany majowy kartofel
Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ".
Wyznanie wiary
Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki.
Ukochany świntuch
W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest.
Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał.
Duch konkurencji
Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał.
Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze.
Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął.
Notował Jacek Cieślak | Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy.
Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać.
W czasach Teatru Na Woli Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę.
Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę. Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. W czasie prac nad "Stalinem" jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. |
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś
Niemcy muszą się rozliczyć
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania.
Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty.
Jakie są na to szanse?
Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać.
Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje.
To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń.
Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty.
Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich.
Czyje głosy?
Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami.
Ktoś w Kancelarii Premiera?
Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem.
Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi?
Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna.
Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera?
Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa.
Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją?
Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób.
Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej.
Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. - | Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać. Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób. Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej. Fundacja mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. |
STRATFORD
Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada
Zarabianie na Szekspirze
Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA
EWA TURSKA
ze Stratfordu
Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku.
Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira.
Korowód z ojcem Hamleta
Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall.
Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych.
Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno.
Kołyska Williama
Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły.
Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama.
W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu.
Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami.
I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście.
Chichot pisarza
W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat.
Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał. | Co roku mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice miasteczka, by podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętować urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku. Pierwszy Festiwal Szekspira zorganizował w 1769 roku słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick.
Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm.
Barwny korowód przebierańców - wśród których znajdzie się sam Szekspir i postacie z jego sztuk - tańcząc i śpiewając, przejdzie ulicami miasteczka do miejsc związanych z życiem Szekspira, by złożyć kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego rodziny w krypcie kościoła Holy Trynity. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych.
Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, jednak Stratford (30 tys. mieszkańców) żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Doskonale zachowała się większość budynków związanych z Szekspirem oraz szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich. Prawdziwą perłą Stratfordu jest domek żony Szekspira, Anny Hathaway, położony w malowniczym Shottery. Pobyt w tym urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. |
PKP
Stan finansów narodowego przewoźnika kolejowego jest tragiczny
Najlepiej - szybko sprywatyzować
RYS. SYLWIA CABAN
HENRYK KLIMKIEWICZ
Problemy finansowe PKP narastają: strata bilansowa za 1998 rok wyniosła 1367 mln złotych, strata z działalności w pierwszym kwartale tego roku - 529 mln zł, bieżące zadłużenie kolei sięga 4,5 mld złotych, banki odmawiają dalszego kredytowania. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników.
Ton tych informacji jest całkowicie odmienny od tego sprzed roku czy dwóch lat, gdy pojawiały się wiadomości o najlepszym w ostatniej dekadzie wyniku finansowym (w 1997 roku strata była minimalna - 50 mln zł), o przetargach na kilkanaście najnowocześniejszych zestawów pociągów z wychylnym pudłem (wartości 263 mln USD) czy o zamiarze zakupu przez PKP czterystu autobusów szynowych po 2 mln USD każdy. Skąd taka zmiana?
Zaczęło się dobrze
Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły, jak cała gospodarka, z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku. Działania kierownictwa przedsiębiorstwa (politycznie mocno zróżnicowanego) były, jak na tamte czasy, odważne, a przy tym rozsądne. Ograniczono zatrudnienie o 50 tys. osób, wydzielono ze struktur firmy zakłady naprawy taboru, wyłączono z użytkowania ponad 2 tys. km linii, powstrzymano spadek przewozów ładunków przez utworzenie kilku firm spedycyjnych, których PKP były udziałowcem, przestrzegano dyscypliny finansowej.
Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich, wynoszącej w latach 1991 - 1994 od 1200 do 1500 milionów złotych (według dzisiejszej wartości złotego), stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych: w latach 1995 - 1996 wynosiła ona 34 - 35 proc. PKP wykorzystywały pozycję przewoźnika monopolisty. Głównymi kontrahentami kolei w przewozach towarów były (i są) duże przedsiębiorstwa państwowe (kopalnie, huty), które nie naciskały zbyt mocno na obniżkę stawek przewozowych, gdyż jednocześnie były poważnym dłużnikiem PKP.
Względnie stabilna sytuacja finansowa PKP w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych stała się - paradoksalnie - jednym z powodów przyszłych kłopotów. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe (w roku 1998 wyniosły 560 mln zł, tj. 8 proc. całości przychodów). Jednocześnie pod wpływem nacisków społecznych państwo nie rezygnowało z ingerencji w przewozy pasażerskie. Suwerenność PKP była skutecznie ograniczana w kształtowaniu cen przewozów przez utrzymywanie dużych ulg przejazdowych, zbyt dużej infrastruktury torowej i zmuszanie firmy do prowadzenia połączeń o niskiej frekwencji podróżnych. Deficyt przewozów pasażerskich rósł z roku na rok: w 1998 roku strata z tego tytułu wyniosła 2,7 mld zł, a po uwzględnieniu dotacji - 2,1 mld zł.
Kłopoty z inwestycjami
W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny, zwłaszcza jeżeli chodzi o infrastrukturę, korzystając z zachodnich kredytów inwestycyjnych. Te kosztowne wydatki odbywały się z pełną aprobatą rządu. Inwestycje były ukierunkowane głównie na osiągnięcie dużej szybkości podróżowania - od 160 do 250 km/h. Zakupy nowoczesnych lokomotyw, wagonów czy całych pociągów odkładano, ponieważ polski przemysł nie opanował nowoczesnych technologii spełniających europejskie standardy techniczne. Nie wszystkie inwestycje zostały zakończone. Brakuje nowoczesnych urządzeń sterowania ruchu, które umożliwiają prowadzenie pociągów z szybkością ponad 200 km/h. Nie ma pieniędzy na zakup nowoczesnych jednostek, które mogą wykorzystać osiągnięte parametry techniczne torowisk, a już trzeba spłacać kredyty. Ciężar wydatków inwestycyjnych podnoszących szybkość podróży obciąża, przy poprawnych rozliczeniach kosztów, wyłącznie przewozy pasażerskie: do przewozu ładunków wystarczy szybkość nie przekraczająca 100 km/h.
Firma szczególna
Przeświadczenie o nietypowości i wyjątkowości polskich kolei zaowocowało ustawą o PKP z 6 lipca 1995 roku. Nie jest to zbyt szczęśliwe rozwiązanie. Konstrukcja prawna PKP zawiera elementy przeniesione z ustawy o przedsiębiorstwach państwowych i elementy wzorowane na prawie o spółkach (zarząd, prezes zarządu - dyrektor generalny, rada PKP zamiast rady nadzorczej, obligatoryjny udział w radzie trzech przedstawicieli związków zawodowych, uprawnienia właścicielskie ministra transportu itp.). Ustawa, która miała uniezależnić PKP od wpływów politycznych, w rezultacie je wzmocniła.
PKP miały i mają silną reprezentację związkową. Dziewiętnaście związków zawodowych skupia 90 proc. pracowników z ponad dwustutysięcznej załogi. Siła związków spowodowała przyjęcie przez PKP wewnętrznych regulacji, które spłaszczają poziom wynagrodzeń, eksponują ponad miarę element stażu pracy, konserwują wśród pracowników postawy roszczeniowe i zachowawcze. W PKP od kilkunastu lat nie ma praktycznie dopływu nowych pracowników. Pracownicy z wyższym wykształceniem to zaledwie 4,1 proc. ogółu zatrudnionych. Silne wpływy związkowe, mocno akcentowane wśród pracowników poczucie nietypowości firmy, przekonanie, że PKP muszą istnieć, spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady.
Załamanie z lat 1997 - 1998
Przełomowe znaczenie dla PKP miały lata 1997 - 1998. Firma tworzyła bardzo scentralizowaną instytucję, której funkcjonowanie opierało się na ścisłym przestrzeganiu procedur oraz dyscypliny finansowej. Taka kolej na pewno nie grzeszyła nowoczesnością, ale była przewidywalna. Rozpoczęty w 1997 roku proces restrukturyzacji firmy - choć ostrożny i wydłużony w czasie - zachwiał wypracowaną przez lata jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Nie dostrzeżono w porę sygnałów o załamywaniu się rynku przewozów towarowych w drugiej połowie 1997 roku wskutek restrukturyzacji sektora węglowego i hutnictwa. PKP przyjęły nierealne plany przewozów ładunków towarowych na 1998 rok. W rezultacie, przy zahamowaniu zmniejszania zatrudnienia, koszty płac (mimo niewygórowanego przeciętnego wynagrodzenia) stanowiły już 53 proc. całości kosztów. W dobrze zarządzanych kolejach amerykańskich udział kosztów osobowych wynosi około 30 proc.
Obecnie stan PKP jest tragiczny. Świadomie używam tak drastycznego określenia. Pętla zadłużenia paraliżuje możliwość normalnego funkcjonowania firmy. Spadają, dotąd zawsze wysokodochodowe, przewozy ładunków. Strata za pierwszy kwartał tego roku wyniosła 529 mln zł. Nie ma złudzeń co do tego, że strata roczna przekroczy 2 mld zł. Ta wysokość deficytu występuje przy ograniczeniu prawie do zera wydatków inwestycyjnych (150 mln zł na ten rok, choć odpisy amortyzacyjne za ten okres przekroczą 1,5 mln zł).
Inicjatywa dobra, ale spóźniona
Niedawno minister transportu i gospodarki morskiej Tadeusz Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. Jest to inicjatywa mocno spóźniona. PKP powinny jak najszybciej zostać przekształcone w spółkę akcyjną i pełnić funkcję agencji restrukturyzacyjnej, której zadaniem będzie wyłonienie zdolnych do samodzielnego funkcjonowania podmiotów gospodarczych (spółek infrastruktury, przewozów towarowych i pasażerskich). Zamierzenia obejmują również urynkowienie zorganizowanych części mienia PKP, spełniających w stosunku do spółek wiodących funkcje usługowe, i zagospodarowanie majątku zbędnego. Spółki przewozowe powinny tworzyć firmy (operatorów kolejowych) oparte na rynkach przewozów towarów i korytarzach transportowych dla ruchu pasażerskiego. Podmioty te następnie będą zbywane prywatnym inwestorom. Porządek na torach ma zagwarantować Urząd Regulatora Kolei.
Proponowane rozwiązania oparte są na doświadczeniach prywatyzacyjnych kolei angielskich. Model ten wymaga jednak przystosowania do polskich warunków. Polska nie jest wyspą i należy liczyć się z bardzo silnymi naciskami kolei sąsiedzkich, żeby umożliwić im wjazd na polską sieć kolejową. Myślę, że nie tyle należy bronić dostępu do polskiego rynku, ile uwarunkować ten dostęp uczestnictwem w kosztach restrukturyzacji PKP.
Jakie szanse, jakie pieniądze
Zamiar ministra transportu jest sensowny i konieczny. Jakie ma szanse realizacji? Pomijam aspekt społeczny, skądinąd ważny, bo bez przyzwolenia głównych central związkowych trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek restrukturyzację PKP. Bardziej interesująca jest realność finansowa tego przedsięwzięcia. Resort transportu zakłada oddłużenie przedsiębiorstwa przez umorzenie całości zobowiązań PKP wobec skarbu państwa według stanu na koniec 1998 roku (czyli 768 mln zł). Zakłada się zaciągnięcie dodatkowych, specjalnych kredytów, także w Banku Światowym, oraz emisję wieloletnich (10 - 20 lat) euroobligacji. Pojawia się pytanie, jak duże środki finansowe uda się zgromadzić? Koszty oddłużenia i niezbędnych działań naprawczych włącznie z restrukturyzacją zatrudnienia należy szacować na 6 - 10 mln zł, zależnie od tempa przeprowadzania zmian. Plan Syryjczyka rozłożony jest na cztery lata. Sprzedaż spółek przewozowych miałaby się rozpocząć w 2002 roku. Oznacza to, że koszty restrukturyzacji osiągną górny poziom. A gdzie środki na rozwój, w sytuacji, w której ciężar finansowy samej restrukturyzacji jest wystarczająco przygnębiający? Gdzie środki na pilne inwestycje? To kolejne miliardy. PKP szacują niezbędne koszty zakupu taboru na 15 mld zł. Stan infrastruktury torowej wprawdzie się poprawił, ale do zakończenia zakładanych inwestycji potrzeba kolejnych 15 mld zł.
Obawiam się, że państwo przecenia aktywa PKP, które mogłyby stać się zabezpieczeniem dla pożyczkodawców. Najbardziej wartościowe nieruchomości zostały już zastawione, a wartość majątku produkcyjnego kolei jest niska i szybko degraduje się. Nie tylko jednostki trakcyjne, ale też większość wagonów pasażerskich i towarowych nie spełniają międzynarodowych standardów technicznych, co jest warunkiem dopuszczenia do ruchu po europejskich drogach kolejowych.
Nawet najlepszy pomysł na naprawę polskich kolei nie powiedzie się bez koniecznych środków finansowych. Czy państwo jest dziś w stanie przy takich ogromnych problemach budżetowych wyłożyć 10 mln zł? Kto da gwarancję, że pieniądze te będą właściwie wykorzystane? Rozwiązanie jest tylko jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców. Na inne, bardziej łagodne rozwiązania nie ma już czasu.
Autor jest prezesem Zespołu Doradców Gospodarczych "TOR". | Problemy finansowe PKP narastają. Prezes Zarządu PKP informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników.
Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku.
Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe. Suwerenność PKP była ograniczana. W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny. Silne wpływy związkowe, mocno akcentowane poczucie nietypowości firmy, przekonanie, że PKP muszą istnieć, spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady. Rozpoczęty w 1997 roku proces restrukturyzacji firmy zachwiał jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Obecnie stan PKP jest tragiczny. minister transportu i gospodarki morskiej zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. Rozwiązanie jest jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców. |
Ze Stanisławem Żelichowskim, kandydatem na ministra środowiska w rządzie SLD - UP - PSL, rozmawia Krystyna Forowicz
Ochrona środowiska jest zbyt upolityczniona
Rz: Od czego zacznie pan porządki?
STANISŁAW ŻELICHOWSKI: Mój poprzednik rozpoczął od robienia porządków w resorcie. Dla mnie liczy się fachowość pracownika. W tym tygodniu rozpocznę spotkania z leśnikami, przyrodnikami, geologami oraz pracownikami gospodarki wodnej. Do tych spotkań zaprosiłem też osoby z terenu.
Przez ostatnie cztery lata jako wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska miał pan okazją przyglądać się temu, co dzieje się w resorcie.
Czeka nas olbrzymie wyzwanie związane z przystąpieniem do Unii. Pamiętam, jak w latach 1995 - 1996 zagranica nazywała nas Zielonym Tygrysem Europy dzięki mechanizmom ekonomicznym, jakie wówczas w kraju funkcjonowały i dobrze służyły ekologii. Teraz filary naszego systemu finansowania ekologii zostały w znacznym stopniu zdemontowane. Bank Ochrony Środowiska przynosił rocznie sto milionów zysku netto; w ubiegłym roku tylko trzy miliony. Obecnie w BOŚ podejmowane są próby sprzedania niemal 40 procent akcji prywatnej osobie. Pierwsze, co zrobię, to wstrzymam wszystkie decyzje rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska podjęte w ostatnich czternastu dniach. Takie uprawnienia mam jako minister.
Gdy ustępowałem ze stanowiska w 1997 roku, budżet resortu wynosił miliard złotych na ekologię; w tym roku mamy tylko 250 milionów. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Niskie zyski BOŚ oraz zerowa rentowność Lasów Państwowych są tego przykładem. Lasy Państwowe weszły w różne spółki, czego rezultatem jest m.in. sprzedaż tartaków mazurskich. Niedługo może dojść do sytuacji, że z Mazur będzie się wozić drewno do obróbki w Bieszczady.
Słowem, źle pan ocenia gospodarkę leśną?
Nie oceniam źle. Wiele jest jednak problemów do rozwiązania. Mamy na przykład nadmiar wyprodukowanych sadzonek. Mogą się zmarnować, jeśli w tym roku i w następnym nie będzie środków na ich zasadzenie. Sadzonki zostały kupione z myślą o nowej ustawie o zalesieniu gruntów rolnych i o rządowym programie zwiększenia lesistości kraju. Rocznie powinniśmy zalesiać sześćdziesiąt tysięcy hektarów.
Inny przykład: lasy pochłaniają dwutlenek węgla. Leśnictwo polskie jest w stanie dostarczyć gospodarce narodowej "dodatkowego prawa" do emisji gazów cieplarnianych. Prawo to może być sprzedane na rynku międzynarodowym. Norwegia płaci 40 euro podatku węglowego od tony. W Polsce znacznie taniej byłoby zapłacić za zalesienie gruntu i utrzymanie rolnika, który pracuje w tych lasach. Mamy około trzech milionów hektarów gruntów piątej klasy i 1,6 miliona klasy szóstej. 90 procent z tego leży odłogiem. Gdybyśmy zalesili tylko półtora miliona hektarów, doszlibyśmy do 33 procent lesistości kraju i wiele rodzin rolniczych otrzymałoby pracę.
Mówił pan o banku. W jakiej kondycji znajduje się Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, główny filar naszego systemu finansowania ekologii?
W moim przekonaniu - w coraz gorszym. Był rok, że 550 milionów złotych leżało na koncie. Wtedy NIK stawiała zarzuty o niewykorzystanie tych środków. Teraz z Narodowego Funduszu wypłaca się tzw. renty hutnikom. Ogromne kwoty wypłacono z NFOŚ na modernizację jednej ze śląskich hut, która i tak zbankrutowała.
Czy powstaną nowe parki narodowe?
Mamy dylemat: czy stworzyć jeszcze dwa nowe parki, czy wzmocnić te, które już są. Myślę, że powinniśmy organizować kolejne leśne kompleksy promocyjne, by uchronić najcenniejsze fragmenty w Lasach Państwowych. Stworzyliśmy już dziesięć takich kompleksów. Jeśli wzrosną wpływy do budżetu państwa, pomyślimy o nowych parkach.
Czy przywróci pan Wojciecha Byrcyna na stanowisko dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego?
Dla mnie zwolnienie Byrcyna było sprawą niezrozumiałą, tym bardziej że minister Tokarczuk uczynił to kilka dni przed końcem swej kadencji. Cenię Byrcyna. Uważam, że każdy dzień, kiedy przebywa poza parkiem, to strata dla tego parku i przyrody. Ale być może w jego aktach są sprawy, o których nie wiem.
Kiedy w lipcu 1997 roku wielka powódź przetoczyła się przez kraj, kierował pan resortem środowiska i przewodniczył Głównemu Komitetowi Przeciwpowodziowemu. NIK zarzuciła panu zaniedbania w inwestycjach hydrotechnicznych i przeznaczenie zbyt małych środków na gospodarkę wodną. Czy dziś znajdzie pan pieniądze na ten cel?
To najtrudniejsza dziedzina i moje największe zmartwienie. W przyszłym roku Żuławy mogą być zagrożone powodzią - wskazują tak prognozy. Pieniądze na budowę wałów przeciwpowodziowych są w Ministerstwie Rolnictwa, a na zbiorniki retencyjne w Ministerstwie Środowiska. W 1997 roku nie broniłem się przed zarzutami NIK, ponieważ także uważałem, że 210 milionów złotych na inwestycje w gospodarce wodnej to za mało. Przypomnę jednak, że w czasie mojego czteroletniego działania w ministerstwie oddaliśmy do użytku cztery duże zbiorniki wodne.
Będziemy starać się zalesiać tereny górskie. Tam, gdzie jest jeszcze wolna przestrzeń, nawet w ramach limitów zalesieniowych, które będą przekazywane przez Agencję Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa. Niezależnie od tego trzeba będzie zwiększyć retencję w kraju, czyli budować nowe zbiorniki. Może na ten cel poszukamy jakiegoś taniego kredytu, który mógłby być spłacany po 2010 roku, bo teraz budżet nie wytrzyma dodatkowych wydatków. Ostatnia powódź zniszczyła budowaną od ponad dwudziestu lat zaporę "Wióry" na rzece Świślina (województwo świętokrzyskie), dlatego że nie została odpowiednio zabezpieczona. Obecnie jesteśmy w stanie przechwycić 5 - 6 procent wód deszczowych, nasi sąsiedzi 12 - 15 procent.
Pamiętna sprawa osiedla Eko-Sękocin dziś może utrudnić panu rozmowy z ewentualnym przyszłym kandydatem na dyrektora Lasów Państwowych?
W sprawie Eko-Sękocina stworzono fakty medialne, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Przypomnę, że prokuratura mimo doniesienia o tzw. przestępstwie - po zapoznaniu się z faktami - nie wszczęła nawet dochodzenia w tej sprawie. Jest również ostateczna decyzja NSA sankcjonująca budowę. Nie mogę się więc opierać na pomówieniach prasowych, lecz na faktach. Dodam, że Lasy Państwowe 19 października organizują przetarg na sprzedaż osiedla Sękocin.
Kiedyś wszystkie karty trzymał w ręku minister.
Dziś jest inaczej. Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. Wojewoda odpowiada za dwa sprzeczne zadania: czy zamknąć zakład truciciela, czy chronić bezrobotnych.
Czy będzie pan popierał energetykę odnawialną?
Chciałbym, żeby w BOŚ powstała specjalna nisko oprocentowana linia kredytowa dla tego typu inwestycji. Może jeszcze nie bardzo nas stać na rozwijanie geotermii, ale energia wiatru, słońca i biomasa w naszych warunkach są obiecujące.
A jak będzie z kolegami w rządzie? Czy są proekologiczni?
Na przykładzie poprzedniej koalicji muszę przyznać, iż często mieliśmy różne zdania, nieraz była to ostra wymiana poglądów. Wielu ministrów w tym rządzie jest oddanych sprawom ekologii, nawet minister finansów... - | Czeka nas olbrzymie wyzwanie związane z przystąpieniem do Unii. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Niskie zyski BOŚ oraz zerowa rentowność Lasów Państwowych są tego przykładem.
Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. |
Broń
Pistolety i karabiny dla Jugosławii, Somalii i międzynarodowych gangów
Szmugiel z Polski
Sześć osób zamieszanych w nielegalny handel bronią w latach 1992 - 1996 stanie przed sądem - poinformowano w środę, 5 stycznia, na wspólnej konferencji prasowej delegatury UOP w Gdańsku, tamtejszej Prokuratury Okręgowej i estońskich służb specjalnych. Jedna z polskich firm współpracowała m.in. ze znanym międzynarodowym handlarzem bronią Monzerem Al Kassarem, podejrzewanym też o terroryzm.
O popełnienie 211 przestępstw oskarżono byłych dyrektorów warszawskiej spółki Cenrex, Jerzego D. i Marka C., jego zastępcę Janusza G., pracownika tej firmy Zbigniewa L., Edmunda O. - jedynego wspólnika spółki Steo z Warszawy, oraz majora Krzysztofa D. - krewnego Jerzego D.
- Broń i amunicję z Polski przemycano przez port w Gdyni na Łotwę i do Estonii dla międzynarodowych organizacji przestępczych oraz do byłej Jugosławii i Somalii, czyli w rejony światowych konfliktów objętych międzynarodowym embargiem - poinformowali prokurator Mariusz Marciniak i kapitan Stanisław Kamiński.
Wykorzystując legalnie działające spółki prawa handlowego Polski, Łotwy i Estonii, nielegalnie wywieziono 24,6 tys. sztuk pistoletów TT, 8 tys. pepesz, 401 kałasznikowów, 660 granatników, sto rewolwerów "Taurus", karabinki strzelca wyborowego, tysiąc granatów, 9 tys. pocisków moździeżowych, ponad 36 mln sztuk amunicji karabinowej i pistoletowej. Łączna wartość według faktur wywozowych wyniosła ponad 4,5 mln dolarów.
Wpadli Estończycy
Na ślad dużej międzynarodowej, jak się później okazało, afery wpadła w 1996 roku Policja Bezpieczeństwa Estonii. Wtedy na łotewsko-estońskiej granicy znaleziono w 1,6 tys. ukrytych w makaronie, a pochodzących z Polski, pistoletów TT. - O przemycie powiadomiono polskich kolegów - powiedział komisarz Haines Kont, przedstawiciel estońskich służb specjalnych. - Dopiero po żmudnym porównaniu wielu dokumentów polskich, łotewskich i estońskich okazało się, że wszystkie transporty są nielegalne - dodali Kamiński i Marciniak.
Głównym organizatorem przedsięwzięcia i koordynatorem działań był oddelegowany do pracy poza wojskiem podpułkownik Jerzy D. Do pracy w Cenreksie przeszedł z ówczesnego Centralnego Zarządu Inżynierii Ministerstwa Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Wcześniej, w latach osiemdziesiątych, był w Libii attache handlowym.
Pod koniec lat osiemdziesiątych Jerzy D. poznał międzynarodowego pośrednika w handlu bronią Meznera Gauliona vel Monzera Al Kassar, wstępującego jako przedstawiciel ministerstw obrony Jemenu i Algierii.
Znajomość zaowocowała w 1992 roku kontraktami. Pierwszy transport miał być przeznaczony dla Jemenu. Al Kassar przedstawił dokumenty wystawione przez Ludowo-Demokratyczną Republikę Jemenu, która wówczas już od dwóch lat nie istniała, i podpisał umowę. Statek z bronią zamiast w Jemenie skończył rejs w jednym z państw byłej Jugosławii.
Przez Łotwę
Po powodzeniu tej operacji Gaulion vel Al Kassar chciał rozszerzyć współpracę z Cenreksem. Do kontraktu nie doszło. Kiedy Cenrex złożył w MWGZ wniosek o pozwolenie wywozu broni i amunicji, wątpliwości urzędników wzbudziły załączone dokumenty nieistniejącego państwa. Tymczasem w gdyńskim porcie już leżała zakupiona w MON i MSW broń, a statek czekał na załadunek. Na konta Cenreksu w Luksemburgu wpłynęły pieniądze od Al Kassara. Czas upływał.
Jerzy D. wykorzystał znajomość z pułkownikiem Janisem D., wysokim ragą urzędnikiem łotewskiego MON. Uzgodnili, że zawrą fikcyjny kontrakt na dostawę broni z Polski dla Łotwy. Powstała podwójna dokumentacja, umożliwiająca dostarczenie przesyłki na miejsce wskazane przez jej rzeczywistego odbiorcę.
Z Gdyni do Łotwy statkiem popłynął pracownik Cenreksu. Dostarczył Janisowi D. papiery umożliwiające wysyłkę broni z Łotwy do Jemenu. Statek zaraz wypłynął z łotewskiego portu. Zgodnie z dokumentami - do Jemenu. W rzeczywistości transport został przeładowany przy brzegach Somalii na inny frachtowiec.
Wykorzystując kontakt łotewski, Cenrex sam dostarcza broń i amunicję do objętej embargiem Chorwacji. Jerzy D. nie mógł już korzystać z pomocy Gauliona vel Al Kassara, ponieważ ten został aresztowany w Hiszpanii pod zarzutem przemytu, usiłowania morderstwa, porwania i za inne przestępstwa, które popełnił jako członek organizacji terrorystycznych. Nazwisko Kassar przewijało się na przykład w śledztwie prowadzonym w sprawie porwania w październiku 1985 roku statku wycieczkowego "Achille Lauro".
Nowy dyrektor, stary szmugiel
W 1993 roku z powodu wykrytych nieprawidłowości Jerzy D. przestał być dyrektorem Cenreksu. Jego następcą został Marek C., którego zastępcą został Janusz G.
Cenrex prowadzi początkowo legalne interesy z estońską spółką Arguste, sprzedając jej pistolety TT.
Później Estończycy postanowili importowaną z Polski broń nielegalnie wywozić na chłonny rynek rosyjski. Transporty płynęły na niewielkich frachtowcach eksploatowanych w bankrutujących sowchozach rybackich. Broń miała być rozładowywana na pełnym morzu lub w małych portach rybackich na estońskich wysepkach. W nocy wywożono ją z portów.
Arguste stracił licencję na obrót bronią, więc Marek C. i Janusz G. odnawiają kontakty z Łotyszem Janisem G. Nie pracuje on już w tamtejszym MON, ale w firmie handlującej bronią. Broń przewożona jest niby na Łotwę, ale naprawdę do Estonii.
Niezależnie broń i amunicję dla grup przestępczych w Estonii, wykorzystując łotewski Arnex, dostarczała warszawska spółka Steo, w której pracę, jako konsultant handlu bronią, podjął Jerzy D., wcześniej zwolniony z Cenreksu.
W Gdyni ładowano na przykład kontenery z cukrem czy cebulą przeznaczone dla nieistniejących spółek i jeden kontener z bronią przeznaczony dla Łotyszy. Na morzu pod kontrolą konwojentów estońskich broń przeładowywano do kontenera z żywnością.
Zarabiali wszyscy
Problem pojawił się, gdy jeden z kapitanów statku nie zgodził się na nielegalny przeładunek pistoletów na inny statek i broń trzeba było złożyć na składzie celnym w Rydze. W lipcu 1996 roku zalegająca od prawie dwóch lat broń powróciła do Polski. Z Gdyni wysłano ją ponownie. Tym razem z makaronem. Całość rozładowano w Rydze. Później nastąpiła wpadka na granicy łotewsko-estońskiej.
Pistolety TT trafiły na międzynarodowy czarny rynek bronią. Odnajduje się je w Rosji, Niemczech, Japonii. Także w Polsce.
Zdaniem UOP i prokuratury mimo wysokich kosztów dodatkowych (30 tys. dolarów łapówki dla Marka C. i Janusza G. za każdą dostawę) oraz konieczności opłacenia transportu, import broni był dla Estończyków opłacalny, gdyż zakupione w Cenreksie pistolety po 48 dolarów za sztukę w Rosji i Estonii sprzedawano po 190, a nawet po 250 dolarów. Również dla Cereksu sprzedaż broni była opłacalna. Kupował ją z rezerw polskiego wojska, płacąc po 25 dolarów za sztukę.
Kulawe prawo
W Estonii w tej sprawie na kary od ośmiu do dziesięciu lat skazano szesnaście osób. Na Łotwie sprawa ciągnie się. Zamieszane są w nią osoby z byłego kierownictwa tamtejszego MON oraz były komendant główny łotewskiej policji.
W Polsce wspomnianych sześć osób nie można było oskarżyć o przemyt broni, bo - jak wyjaśnił prokurator Marciniak - "w momencie popełnienia przestępstwa polskie prawo nie przewidywało penalizacji postępowania, jakie wystąpiło w sprawie Cenreksu i Steo".
Oskarżeni będą odpowiadać zatem m.in. za fałszowanie dokumentów i przyjmowanie łapówek, za co grozi kara od trzech do dwunastu lat pozbawienia wolności.
Piotr Adamowicz | Sześć osób zamieszanych w nielegalny handel bronią w latach 1992 - 1996 stanie przed sądem. Jedna z polskich firm współpracowała m.in. z międzynarodowym handlarzem bronią Monzerem Al Kassarem, podejrzewanym o terroryzm.O popełnienie 211 przestępstw oskarżono byłych dyrektorów warszawskiej spółki Cenrex. Broń i amunicję z Polski przemycano na Łotwę i do Estonii dla międzynarodowych organizacji przestępczych oraz do byłej Jugosławii i Somalii, czyli w rejony światowych konfliktów objętych międzynarodowym embargiem.
Wykorzystując legalnie działające spółki prawa handlowego, nielegalnie wywieziono 24,6 tys. sztuk pistoletów TT, 8 tys. pepesz, tysiąc granatów, 9 tys. pocisków moździeżowych, ponad 36 mln sztuk amunicji. Głównym organizatorem przedsięwzięcia i koordynatorem działań był oddelegowany do pracy poza wojskiem podpułkownik Jerzy D. |
Sylwetka
Femme fatale polskiej polityki
Zjawisko Jadwiga Staniszkis
Małgorzata Subotić
Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości.
"Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje.
Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa.
- Im więcej rozumiem z polskiej rzeczywistości, tym bardziej chcę jechać do Chin - powiedziała mi niedawno. Tak też uczyniła. Pojechała do męża, który jest radcą w polskiej ambasadzie w Pekinie. Wróci prawdopodobnie w czerwcu przyszłego roku.
Ostatnim politykiem, na którym Jadwiga Staniszkis się zawiodła, jest premier Jerzy Buzek. Nawet gdy już w kilka miesięcy po powstaniu jego gabinetu krytykowała rządowe decyzje, o nim samym mówiła ciepło, że ma miękką charyzmę. Ale już w kwietniu tego roku powiedziała (w wywiadzie dla "Rz"): "dla premiera Buzka nie mam ani jednego dobrego słowa" i: "dobrym to można być dla kotów". Posunęła się nawet dalej. Oświadczyła, że żałuje, iż przyczyniła się do powrotu "Solidarności" do polityki.
Zważywszy na to, kto to powiedział, zdanie jest szokujące. Bo Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce.
- Rozumiem co drugi jej ruch, życiowa trajektoria Jadwigi jest bardzo skomplikowana - ocenia Jacek Kurczewski, profesor socjologii i przyjaciel jeszcze z czasów studenckich.
Rok 68
Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I rozwódką z dzieckiem. Używa nazwiska po mężu, Lewicka. Była marksistką. Do dzisiaj zresztą korzysta w swoich analizach z Hegla i mówi, że ma lewicową wrażliwość.
- Wtedy ją pierwszy raz zobaczyłem w otoczeniu grupy studentów, to była bardzo znana pani - wspomina Jarosław Kaczyński (wówczas się nie poznali, polityczną znajomość zawarli wiele lat później).
Była uważana, obok Jakuba Karpińskiego, za najbardziej utalentowaną w środowisku młodych socjologów. Środowisku rozbudzonym politycznie. Razem m.in. z Aleksandrem Smolarem, Jackiem Tarkowskim, Waldemarem Kuczyńskim tworzyła ekskluzywne kółko młodych, zdolnych asystentów. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki.
Jadwiga Staniszkis: "Uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych przede wszystkim dlatego, by wykazać, że endeckie korzenie nie mają nic wspólnego z antysemityzmem. (Dziadek był endeckim posłem na Sejm, a ojciec był związany z "Falangą" - Ma.S.). Byłam w delegacji, która podczas wiecu na dziedzińcu uniwersytetu poszła do rektora. Stamtąd mnie zwinęli. A potem na krótko wypuścili. Deklarację programową pisaliśmy u nas w domu, mama, która jest prawnikiem, bardzo nam w tym pomogła. Podczas przesłuchania powiedziałam niestety o udziale mamy i do dzisiaj uważam to za jedną z najgorszych z rzeczy, które zrobiłam. Od tego czasu nie wiem, jak bym się zachowała w sytuacji prawdziwego niebezpieczeństwa grożącego drugiej osobie, i już nigdy nikogo nie osądzam".
Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. - Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało - uważa Jakub Karpiński.
Na przesłuchaniach dużo mówiła. Czy oznacza to, że "sypała"? W każdym razie przestawiała krytyczną analizę psychologiczną osób, z którymi była związana - Więzienie nie jest najlepszym miejscem na deponowanie swoich wspomnień - wyjaśnia Karpiński.
Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym później z Komitetem Obrony Robotników (KOR), a obecnie z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny. W jej tekstach nie znalazłam ani jednego dobrego zdania o Unii Wolności. Niechęć zdaje się być obustronna. Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) stwierdził, że nie chce uczestniczyć w przygotowywaniu tekstu o Staniszkis, a Jacek Kuroń powiedział mi, że nic nie powie.
Staniszkis: "Straciłam 13 lat życia zawodowego. Wyrzucono mnie z uniwersytetu. Byłam jedną z nielicznych osób pochodzenia nieżydowskiego, które się zaangażowały w wydarzenia marcowe. A gdy po 89 roku w »Tygodniku Solidarność« opowiedziałam się z Jarkiem Kaczyńskim po stronie prawicowej, zaczęto mnie brutalnie szczuć. Robiło to środowisko »Gazety Wyborczej«, zarzucając mi uprawianie »spiskowej teorii«. Tymi argumentami o »spiskowej teorii« i rozpuszczaniem nieprawdziwych pogłosek uczyniono mi dużo szkody nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim na Zachodzie. Nie lubię w tamtym środowisku podporządkowywania sobie ludzi, posługiwania się nimi, nawet jeśli robi się to dla wyższych celów. Każdy, kto się nie podporządkuje, jest niszczony".
Rodzinny los
Sama wychowała córkę. - "Gdy byłam bez pracy, to chałturzyłam i żyłam bardzo biednie. Pracowałam nawet w liceum pielęgniarskim, w szpitalu na Bielanach jako pielęgniarka przyjmująca zlecenia. Wiem, że mam umiejętność przetrwania".
Tej umiejętności nauczyła ją zapewne matka. Jeśli ktokolwiek miał na nią wpływ, to właśnie ona. Nawet teraz dzwoni do niej z Chin, by zrelacjonowała jej, co dzieje się w polskiej polityce.
- Trzeba się uwolnić od zależności od innych ludzi, szczególnie jeśli się jest kobietą, bo kobiety są fizycznie słabsze. Dbałam o wykształcenie swoich córek, tak by miały narzędzia pozwalające dawać im sobie radę w życiu. Uczyłam je, że najważniejszą sprawą jest samodzielność i odwaga przekonań - opowiada matka naszej bohaterki. W jej rodzinie od trzech pokoleń wszyscy mieli wyższe wykształcenie.
Rodzina Staniszkisów po wojnie mieszkała w Gdańsku, potem w Poznaniu, ojciec się ukrywał.
Jadwiga Staniszkis: "Moja matka, gdy ojciec siedział w więzieniu, sama wychowała troje dzieci. Jest adwokatem, ale nie mogła wykonywać tego zawodu, więc pracowała w różnych miejscach. Nie chodziłam głodna, ale dobrych rzeczy do jedzenia nie mieliśmy. Do dzisiaj pamiętam smak placków drożdżowych z kruszonką, które dawali nam w soboty w szkole. Mama była i jest osobą bardzo silną. Ja też uważam się za osobę bardzo silną. Ojciec nie miał na mnie żadnego politycznego wpływu. Był w więzieniu, a gdy wrócił, przeniosłam się już do Warszawy. Ale z domu wyniosłam sposób funkcjonowania w życiu. Wiarę w siebie, brak potrzeby przynależności. Mam silne poczucie oparcia w sobie".
Konkurs kłamstwa
Sprawnością umysłową odznaczała się od dzieciństwa. Do jej brata Witolda, młodszego o rok, nauczyciele mówili: - Nie możesz być tak głupi, jeśli masz taką mądrą siostrę.
Znajdowała odpowiedź na każde pytanie, nie było takiego, z którym nie potrafiłaby się uporać. I ta umiejętność pozostała jej do dzisiaj. - Jadwiga ma na wszystko odpowiedź, ma tendencje do koloryzowania - uważa jej brat Witold.
Kiedyś, podczas wakacji we Francji, dzieci z rodziny zorganizowały konkurs, kto będzie najlepiej kłamał. Jadwiga bezapelacyjnie zwyciężyła.
Osoby, nawet bardzo jej życzliwe, uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek, że tworzy całe konstrukcje, biorąc za punkt wyjścia ślady informacji, a czasem zwykłe plotki.
Mniej życzliwi twierdzą, że jest mitomanką i pseudouczoną. Nie próbuje nawet zweryfikować swych socjologicznych teorii, obliczyć, zbadać. Jakub Karpiński tę cechę określa inaczej: "Ona ma skłonność do poezji".
Z kolei Jerzy Strzelecki, także socjolog, który był przez kilka lat jej życiowym partnerem, uważa, że niewiele jest osób, które tak jak ona potrafią budować uniwersalne teorie.
W każdym razie Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek. Spisek realizowany za pomocą kukiełek poruszanych tajemniczymi pociągnięciami sznurka (określenie Jana Lityńskiego). Głośne są jej analizy o roli KGB w procesie przemian w Polsce.
Obserwatorem jest jednak bystrym i pełnym poświęceń. Jako kilkunastoletnia dziewczynka ukryła się w krzakach, by oglądać wydarzenia poznańskiego czerwca. Chęć zobaczenia była silniejsza niż strach przed świszczącymi wokół kulami. Nawet krytycznie nastawiony do jej teorii Lityński uważa, że Jadwiga Staniszkis "niekiedy zwraca uwagę na rzeczy istotne". Jako przykład podaje analizy korupcjogennego sposobu sprawowania władzy przez obecną koalicję.
- Jej miłość do polityki jest miłością zaborczą i nie jest to czysto abstrakcyjne zainteresowanie intelektualistki - ocenia Jacek Kurczewski.
Jak więc Jadwiga Staniszkis "praktykuje" politykę?
Polityczna droga
Oto, co ma na ten temat do powiedzenia sama bohaterka: "Robię rzeczy, może nie tyle spektakularne, bo nie chcę używać pretensjonalnych sformułowań, ile takie, które są zauważane. Wyjazd do Stoczni Gdańskiej w 80 roku. Włączanie się w »Sieć«. Różne analizy, na przykład o możliwości papierowej rewolucji. Tę analizę, opracowaną przeze mnie w okresie wydarzeń bydgoskich, odnalazłam później w materiałach Biura Politycznego KC KPZR z czasów Breżniewa. Oni to cytowali. Pisałam ją, jak większość rzeczy, które piszę, na zasadzie intelektualnych rozważań. Nie zdając sobie sprawy ze skutków realnych.
Ciągle się łapię na postawie, którą opisywał Tomasz Mann w "Czarodziejskiej górze". Jeden z jego bohaterów, analizując swój stosunek do faszyzmu, uznał, że jak długo potrafi to intelektualnie uchwycić, tak długo odczuwa pokrętną satysfakcję. Miałam to samo w czasie komunizmu, jakąś intelektualną satysfakcję. Uważam, że ktokolwiek moją analizę wykorzysta, zracjonalizuje swoje działania".
Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. W 1971 roku, dzięki pomocy - oczywiście nie merytorycznej - Jerzego Wiatra, broni doktoratu o biurokracji. Został on uznany za najlepszy doktorat roku. W 1976 roku wyjeżdża na kilkumiesięczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. A przez cały ten czas, oprócz podejmowania się dziwnych chałtur, pracuje w Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych.
Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert.
Jadwiga Staniszkis: "Weszłam do grupy doradców. Ale nie bardzo chciałam tam jechać, tłumaczyłam nawet, że właśnie o tym piszę i nie chcę być za blisko. Powiedziano mi jednak, że to jest ważne. Włożyłam najlepsze, nie gniotące się ubranie, buty na najwyższych szpilkach, umalowałam się najbardziej czerwoną szminką. I pojechałam. Robotnicy - jak wywnioskowałam z późniejszych rozmów - nie pamiętali w ogóle tego, co mówiłam. Zapamiętali tylko, że miałam uroczyste ubranie. I że traktowałam tę sytuację, podobnie jak oni, jako święto".
Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. Potem podaje różne wyjaśnienia tego kroku, najczęściej, że doradcy manipulowali robotnikami, podejmowali za nich decyzje. Nie wytrzymała, gdy eksperci przeforsowali zapis "o kierowniczej roli partii" w tekście porozumień.
Później, na zaproszenie solidarnościowych działaczy, jeździ po kraju z prelekcjami. - Ona elektryzowała ludzi, śliczna, drobna, pełna siły wewnętrznej; przyszedł taki tłum, że bałam się zawalenia stropu pod salą, w której odbywało się z nią spotkanie - wspomina Barbara Labuda. - Ale potem musiałam tłumaczyć robotnikom, co pani doktor (profesorem Staniszkis została dopiero w nowej Polsce) chciała powiedzieć.
Otaczał ją nimb "mózgu politycznego", ale miała też zagorzałych wrogów. - Czy ona nie widziała, że wszyscy się z niej śmiali, z jej wizji i teorii? Tak daje upust swej niechęci do Staniszkis anonimowy krytyk.
W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Została doradcą Mariana Jurczyka, pisała mu szokujące przemówienia o treściach antysemickich. Proponowała działaczom "solidarnościowego podziemia" w okresie największych represji, by spotkali się na przykład z Jerzym Wiatrem, PZPR-owskim liberałem.
W 1988 roku wydaje "Ontologię socjalizmu", która ukazuje się w podziemnej "Krytyce" i na Zachodzie.
Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Na długo przed tym, nim do władzy doszła koalicja SLD - PSL. Stała się też ekspertem od zmian w państwach byłego Związku Radzieckiego.
Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. A następnie wchodzi do gremium eksperckiego, rady reform państwa przy premierze Jerzym Buzku. "Rada dawno została rozwiązana, ale ja przestałam tam chodzić po dwóch zebraniach. To była fikcja, dyskutowaliśmy o rzeczach, które były już postanowione".
Autopsychoanaliza
Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje. Dlaczego?
Barbara Labuda uważa, że najlepszym psychoanalitykiem Jadwigi Staniszkis jest ona sama. A niektóre wyznania pani profesor, przynajmniej jak na socjologa, są szokujące. Ale braku odwagi pod żadnym pozorem zarzucić jej nie można.
Jadwiga Staniszkis: "Nie mam żadnej potrzeby lojalności grupowej, potrzeby przynależności. Jestem indywidualistką. W jakimś sensie jestem osobą autystyczną. To znaczy taką, która nie rozumie, jak inni ją postrzegają. I nie ma prawdziwego kontaktu z ludźmi. Nie rozumie ironii, bierze rzeczy zbyt dosłownie. Ale za to, jeśli jest inteligentna, redukuje wszystko, czego nie jest w stanie zrozumieć - pomija podmiotowość innych ludzi, ostrzej za to dostrzegając struktury i siatki powiązań. A ja sądzę, że jestem autystycznie inteligentnym osobnikiem.
Ten autyzm uformował również moją socjologię. Z większą pasją, niż wynikało to z potrzeb zawodu, zajmowałam się strukturami. Jak gdyby zrozumienie tych struktur było dla mnie ważne, aby przetrwać. Bo będę kontrolowała sytuację. Z ludźmi zawsze miałam złe kontakty. Złe - bo nie nawiązywałam porozumienia. Ale i dobre - w tym sensie, że nie odbieram agresji, którą budzę. Ludziom się wydawało, że jestem z gumy, ale nie była to guma w sensie odporności, tylko braku kontaktu. I tak jest do dzisiaj. Pewnych słów, które wypowiadam, na przykład o premierze Buzku, nie słyszę. Nie mam żadnych konotacji emocjonalnych. Nic więc mi nie »pika«, żeby jakiegoś słowa nie użyć.
Nie mam przywiązania do symboli. W stoczni w 1980 roku dokonywał się cud przypominający to, co opisał Albert Camus w »Człowieku zbuntowanym«. Tym prostym robotnikom kategorie moralne służyły jako ich pierwszy język opisu świata. A ja byłam wściekła, bardzo mnie to drażniło - ten opis emocjonalnego przeżycia. Nie byłam w stanie zrozumieć euforii, która temu towarzyszyła: ci płaczący dziennikarze, ci wchodzący na scenę. Ja tych emocji po prostu nie rozumiałam. Nie mieszczą się w moim sposobie przeżywania świata. To była dla mnie histeria, której nie potrafiłam się poddać - zaczęłam więc ją natychmiast opisywać. I tak powstała książka, »Samoograniczająca się rewolucja«, którą wydałam po angielsku. Po polsku by się nie dało. Pamiętam z tamtego okresu spotkanie na Foksal, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, podczas którego nazwałam Wałęsę »zwierzątkiem posiadającym instynkt przetrwania w autorytarnej dżungli«. Natychmiast, na trzy miesiące, otrzymałam zakaz publicznych wystąpień w Polskim Towarzystwie Socjologicznym. Ale nie miałam wyboru, bo gdy widzę kogoś, kto jest uznany za charyzmatycznego, to pierwsza rzecz - budzi się we mnie bunt. Nie poddaję się »stadnym urokom osobistym«, przywództwu. Mój autyzm nie pozwala mi przeżyć jakiegoś wymiaru życia społecznego. A w życiu osobistym emocje zawsze podbudowywałam jakąś konstrukcją intelektualną. Miałam wielu mężczyzn w życiu, ale prawie ich nie pamiętam. Ważny był kontekst, a nie konkretna osoba. Znajomość prywatna pozwala mi penetrować obcy świat. Nie chcę wymieniać teraz nazwisk, bo cześć moich sympatii to mężczyźni, którzy są publicznie znani, ale wszyscy oni pochodzili ze środowisk obcych mojemu doświadczeniu. Na przykład byli pochodzenia żydowskiego".
Uczucia i mężczyźni
O kolejnych miłościach Jadwigi Staniszkis krążą plotki po Warszawie do dzisiaj. Najbardziej znanym mężczyzną jej życia był pisarz Ireneusz Iredyński. Ale było w tym gronie również wielu znanych socjologów.
Czy jest bardzo kochliwa? To za silny typ, by tak o niej powiedzieć, to raczej ona była osobą zmuszającą innych do kochania - ocenia Jacek Kurczewski.
Połowa lat siedemdziesiątych, spotkanie Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Tam pierwszy raz ujrzał ją Jerzy Strzelecki, młodszy od niej o 12 lat. - Wyglądała bardzo urokliwie, była piorunującą mieszanką urody i intelektu. Wyszedłem zakochany - wspomina Strzelecki.
Jadwiga Staniszkis: "Od jednych nauczyłam się więcej, od innych mniej, od niektórych niczego. Większość to byli, że tak powiem, towarzysze podróży.
Od Iredyńskiego nauczyłam się mocy słowa, od obecnego męża - satysfakcji z bycia po prostu dobrym człowiekiem, który potrafi coś poświęcać. A po pierwszym mężu zostało mi poczucie, że mogę wszystko wytrzymać, wszystko przetrwać. Ale tak naprawdę nie poznałam żadnego z moich mężczyzn, bo niezbyt się nimi interesowałam. I właściwie pamiętam to, co ja do nich mówiłam, a nie to, co oni mówili do mnie. Nie potrafię słuchać ani nawet zadawać pytań. Byłam trudnym partnerem, przez bardzo wiele lat nikt ze mną po prostu nie wytrzymywał. ( - Jak jest interesująco, to i trudno - tak komentuje tę wypowiedź eks-przyjaciółki Jerzy Strzelecki).
Moje pierwsze małżeństwo szybko się rozpadło. Żyliśmy w koszmarnych warunkach. Studiowaliśmy, nie mieliśmy pieniędzy. Wynajmowaliśmy siedmiometrowy pokoik, mieliśmy dziecko. Mimo to zdołałam skończyć studia. Mąż podczas sprawy rozwodowej wyjaśniał, że powodem naszego rozstania było to, iż miałam zawsze rację.
W ważnym dla mnie związku, z Iredyńskim, to ja odeszłam. Bo mówił mi to instynkt samozachowawczy. Poznałam go tydzień przed obroną doktoratu. Wprowadził się do mnie kilka tygodni później. Potem przez trzy lata nie napisałam ani jednej linijki. Byłam zajęta poznawaniem innego świata i przyprowadzaniem go wieczorami z restauracji SPATiF. Gdy ktoś pije tak jak on, rytm życia zmienia strach, dbałość o to, by zawsze była wódka.
Iredyński doskonale wyczuwał moc języka. Wiedział, jak ludzi można uwikłać za jego pomocą. Wykorzystując słowa, epitety grał ludźmi. Gdy nie miał już nikogo innego pod ręką, takie gry prowadził też ze mną. Uświadomiłam sobie wtedy, jak łatwo jest manipulować innymi, jak trudno się przed tym bronić. Iredyński »uwodził« ludzi. Na tym polegały jego manipulacje, dlatego inni poddawali się tym jego okrutnym grom. I to bez względu na to, czy miał do czynienia z mężczyzną, czy kobietą. On ogniskował się na osobie, udowadniał jej, że może zrobić z niej wszystko, i anioła, i diabła. Najpierw ponosił trud, aby pokazać, że ktoś jest pępkiem świata, a dopiero potem wykazywał swoją władzę nad tym pępkiem świata. Ja takimi manipulacjami nigdy się nie zajmowałam, nie interesowałam się nigdy do tego stopnia drugim człowiekiem".
Swojego obecnego męża, Michała Korca, poznała w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych pod Hagą. "Miałam tam wykład. Był bodaj '92 rok. Kiedyś podczas zwiedzania jakiejś wystawy, na którą mnie zabrał, strasznie zmarzłam. Zdjął swoją kurtkę i okrył mnie ją. Potraktował mnie jak słabą osobę. Bardzo mnie to rozczuliło. Pomyślałam sobie wtedy: to jest mężczyzna dla mnie. Na początku jeździłam do niego osiemnaście godzin w jedną stronę autobusami do Holandii. Rozwiódł się z żoną Chinką, i wrócił dla mnie do Polski".
Rola polityczna
Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. Jej matka ocenia, że długo tam nie wytrzyma. Zbyt jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju.
Jaką rolę w polskim życiu publicznym odgrywa dzisiaj osoba, o której Jan Lityński mówi, że jest "naukowcem, który wyrusza na podbój świata polityki i próbuje pełnić w nim rolę kreatywną"?
Najlepszy psychoanalityk Jadwigi Staniszkis, czyli Jadwiga Staniszkis: "Czy dzisiaj słuchają tego, co mam do powiedzenia? Na pewno czytają, nie wiem z jakim skutkiem. Być może traktują te moje wypowiedzi w kategoriach zamachu stanu. Nawet takie głosy do mnie doszły z Klubu AWS.
Ludzie zaczepiają mnie w tramwajach i mówią, że powinnam kandydować.
Ale ja swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana - choćby w podejściu do finansów publicznych, mimo że narusza to interesy polityków. Mówienie o tym, to są krople, które drążą skałę.
Czy boją się mnie? Trochę tak jak w dzieciństwie bali się pani od polskiego. Gdy mnie słyszą, to może przypominają się im tamte lęki.
Jestem teraz politycznie niczyją, i bardzo dobrze, zawsze tak było.
Byłam związana z tworzeniem AWS, bo wydawało mi się, że będzie to sprawny obóz. Okazał się niesprawny. Początkowo występowałam na spotkaniach Klubu AWS, na zebraniach bardziej kameralnych, prywatnych. Ale doradca ma niewielką rolę, bo ten, kto mówi ostatni, decyduje. Uznałam, że najwięcej mogę zrobić poprzez media, do tego się ograniczyłam. zachowując niezależność. Choć szczerze powiedziawszy, ta niezależność polega na tym, że za każdym razem kto inny mną manipuluje. Mam więc nadzieję, że te manipulacje znoszą się wzajemnie.
Na przykład nagle pokazuję się we wszystkich mediach. Jest oczywiste, że krytyka rządu Buzka była na rękę części obozu postkomunistycznego. Dlatego zostałam "wpuszczona w media".
Mam bardzo dużo informacji. W tym sporo takich, które są informacjami ze środka polityki. Mam tyle kontaktów po wszystkich stronach barykady, że nawet nie pamiętam, kto co mi powiedział. A ponieważ dużo mówię, to ktoś mi te informacje "wrzuca" po to, by wyszły na zewnątrz. Bo jest to potrzebne w jakichś wewnętrznych rozgrywkach. Ujawnione informacje wpływają na reguły gry politycznej. Moje informacje w 90 procentach się potwierdzają. Poddaję się tym manipulacjom, bo kieruje mną ciekawość. Jestem osobą, która z ciekawości pójdzie nawet do piekła. Aby zrozumieć". | Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości.
"Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje.
Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa.
Ostatnim politykiem, na którym Jadwiga Staniszkis się zawiodła, jest premier Jerzy Buzek. Oświadczyła, że żałuje, iż przyczyniła się do powrotu "Solidarności" do polityki.Zważywszy na to, kto to powiedział, zdanie jest szokujące. Bo Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce.
Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I rozwódką z dzieckiem. Używa nazwiska po mężu, Lewicka. Była marksistką. Do dzisiaj zresztą korzysta w swoich analizach z Hegla i mówi, że ma lewicową wrażliwość.Była uważana, obok Jakuba Karpińskiego, za najbardziej utalentowaną w środowisku młodych socjologów. Środowisku rozbudzonym politycznie. Razem m.in. z Aleksandrem Smolarem, Jackiem Tarkowskim, Waldemarem Kuczyńskim tworzyła ekskluzywne kółko młodych, zdolnych asystentów. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki.Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało. Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym później z Komitetem Obrony Robotników (KOR), a obecnie z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny.
Sama wychowała córkę. - "Wiem, że mam umiejętność przetrwania".Tej umiejętności nauczyła ją zapewne matka. Rodzina Staniszkisów po wojnie mieszkała w Gdańsku, potem w Poznaniu, ojciec się ukrywał.
Sprawnością umysłową odznaczała się od dzieciństwa. Znajdowała odpowiedź na każde pytanie, nie było takiego, z którym nie potrafiłaby się uporać. I ta umiejętność pozostała jej do dzisiaj. Osoby, nawet bardzo jej życzliwe, uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek, że tworzy całe konstrukcje, biorąc za punkt wyjścia ślady informacji, a czasem zwykłe plotki. W każdym razie Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek.
Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. W 1971 roku, dzięki pomocy Jerzego Wiatra, broni doktoratu o biurokracji. Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert. Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. Otaczał ją nimb "mózgu politycznego", ale miała też zagorzałych wrogów. W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program.
Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje.
O kolejnych miłościach Jadwigi Staniszkis krążą plotki po Warszawie do dzisiaj. Najbardziej znanym mężczyzną jej życia był pisarz Ireneusz Iredyński. Ale było w tym gronie również wielu znanych socjologów.
Swojego obecnego męża, Michała Korca, poznała w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych pod Hagą.
Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. Jej matka ocenia, że długo tam nie wytrzyma. Zbyt jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju. |
Z Józefem Oleksym, szefem Sejmowej Komisji Europejskiej, przedstawicielem polskiego parlamentu w Konwencie UE, rozmawia Andrzej Stankiewicz
Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw?
JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Trzeba utworzyć taką organizację, której chcą społeczeństwa państw członkowskich. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie.
Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka.
Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE?
Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana.
Jak?
Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych.
My, co wynika z ostatnich wypowiedzi prezydenta i przedstawicieli rządu, będziemy raczej wspierać Francuzów.
Za czasów de Gaulle'a francuskim pomysłem na Unię było hasło "Europa ojczyzn". W tej chwili Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Jak mi tłumaczył francuski minister ds. europejskich Pierre Moscovici, miałaby to być Unia Europejska oparta na państwach narodowych, co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba. Jednak w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Dlaczego? Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna.
Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii.
Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. To właśnie one będą przyjmować większą część wspólnego prawa. Osobiście sądzę, że potrzebny jest większy nadzór parlamentów narodowych nad europejskimi działaniami rządów. Niemcy lansują pomysł powołania drugiej izby Parlamentu Europejskiego - przypominającej ich Bundesrat. Mieliby się tam znaleźć przedstawiciele rządów państw członkowskich. Jest też koncepcja przekształcenia w drugą izbę parlamentu Rady Ministrów UE, gdzie zasiadają branżowi ministrowie krajów członkowskich.
Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu i kłopotów w zarządzaniu tak wielką organizacją jak Unia "25"?
Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia śmiesznych przepisów i rekomendacji. Jeśli Parlament Europejski będzie decydował o budżecie, wyborze komisarzy czy dyrektorów generalnych Komisji Europejskiej, będzie ich mógł lepiej kontrolować.
Coraz częściej słychać głosy, że w nowej Unii nie do utrzymania jest zasada, że kraje członkowskie po pół roku kolejno kierują jej pracami.
Półroczna prezydencja to nie jest dobre rozwiązanie. W poszerzonej Unii trzeba by na nią czekać ponad 12 lat! Jeśli ściśle określimy funkcje instytucji europejskich, to prezydencja będzie raczej honorowa i nie musi być ograniczona do jednego kraju.
Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej.
Ważne jest określenie roli Karty Praw Podstawowych, przyjętej na szczycie w Nicei. Czy stanie się ona zalążkiem wspólnej konstytucji? W prawie konstytucja jest związana z pojęciem państwa. Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. Dlatego ci, którzy nie chcą federalnej Europy, nie chcą też wspólnej konstytucji już teraz. Oczywiście dokument, który przygotujemy, można nazwać inaczej i włączyć do większej całości. Ja chcę, by zasady i wartości były wyodrębnione i wyraźnie sformułowane.
W piątek Niemiec Elmar Brok, reprezentujący w Konwencie Parlament Europejski, przekonywał mnie z entuzjazmem, że powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego - następcy traktatów rzymskich z 1957 r., które stały się podstawą do stworzenia Unii Europejskiej. To niezły pomysł - nowy traktat na nową epokę. Przecież i tak trzeba uporządkować traktaty, których Unia ma za dużo. Można byłoby wszystko uregulować na nowo, wiele uprościć, odświeżyć. To byłby doniosły dokument wskazujący przyszłość Unii.
Podczas wizyty w Polsce wiceprzewodniczący Konwentu Jean-Luc Dehaene i ambasador Hiszpanii ds. kontaktów z krajami kandydującymi Jorge Fuentes przyznali, że niekoniecznie musi to być takie rozwiązanie. Powiedzieli mi, że może Konwent powinien przygotować "zespół rekomendacji" dla Konferencji Międzyrządowej, która i tak podejmuje ostateczne decyzje o zmianach w traktatach unijnych.
W tyglu 25 krajów, gdzie będą się mieszać interesy państw, rządów i ugrupowań politycznych, można stworzyć nowy traktat europejski?
Brok wyliczył, że parlamentarzyści mają ponad 60 procent miejsc w Konwencie. Jeżeli będą działać razem, to są w stanie wszystko przegłosować. Ale jeżeli nie byłoby konsensusu co do jednego, nowego traktatu europejskiego, to oczywiście Konwent sformułuje stanowisko w postaci opinii i rekomendacji.
Jest pan przekonany, że prace Konwentu zakończą się sukcesem? Sceptycy twierdzą, że to kolejny organ Unii, którego praca nie na wiele się zda.
Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. Wszyscy wiedzą, że UE musi się zmienić, bo pęka w szwach. Wiedzą, a więc nie będą sobie rzucać kłód pod nogi, przynajmniej w zasadniczych sprawach. A jeżeli zadziała wyobraźnia delegatów, Konwent może przygotować rozwiązania, których nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To przecież jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy.
Może nie być tak różowo. Przecież w Konwencie znaleźli się też wrodzy Unii politycy, tacy jak Włoch Gianfranco Fini, lider nacjonalistycznego Sojuszu Narodowego.
Doliczyliśmy się pięciu. Tylko dodadzą kolorytu.
Czy Polska będzie silnym członkiem nowej Unii?
To bardzo ważne pytanie. Wielu politykom zależy na wejściu do Unii, ale nie bardzo wiedzą, co dalej. Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. W nowej Unii zlikwidowana zostanie zasada weta, którym jeden kraj mógł blokować decyzje całej "15". Najwięksi tego chcą, my również. Nie sposób sobie wyobrazić jednomyślności "25", poza wyjątkowymi sprawami.
Musimy już się rozglądać, z kim będziemy "grać" wewnątrz Unii. Trzeba będzie budować doraźne koalicje w konkretnych sprawach. Nie jesteśmy jeszcze do tego przygotowani. Zapewne Unia podzieli się na liderów i peleton. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące w Unii - obok Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Powinniśmy robić wszystko, aby dla naszych partnerów w Unii szybko stało się to oczywiste.
Jak będą wyglądać prace Konwentu?
W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie pracować cały czas - to właśnie ono będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat.
Była szansa na stanowisko w prezydium dla Polaka? Marszałek Marek Borowski napisał w tej sprawie list do przewodniczącego Valery'ego Giscarda d'Estaing.
Była szansa. Na szczycie Unii w Laeken w grudniu 2001 r. postanowiono, że w prezydium znajdzie się dwóch przedstawicieli parlamentów narodowych. Ponieważ w każdej kwestii oprócz głosowania zadeklarowano równość obecnych i przyszłych członków Unii, można się było spodziewać, że jeden parlamentarzysta w prezydium będzie pochodził z państwa UE, a drugi z kraju kandydującego. Wówczas Polska miałaby duże szanse na wydelegowanie swojego przedstawiciela do władz Konwentu. Stało się inaczej. Kraje "15" szybko zajęły obydwa miejsca w prezydium.
Wraz z Danutą Hubner, która w Konwencie będzie reprezentować rząd, i Edmundem Wittbrodtem, rekomendowanym przez Senat, zadeklarował pan, że Polska będzie mówić w Konwencie "jednym głosem".
Umówiliśmy się, że będziemy się konsultować w najważniejszych kwestiach. Ale nie chodzi o unifikację stanowiska. Mandat każdego z nas jest wolny, a więc nie jesteśmy związani żadnymi poleceniami. Jest jednak oczywiste, że głos polskich delegatów powinien być jednolity, żeby odegrał jakąś rolę, żebyśmy mieli wpływ na pomysły co do wspólnej przyszłości.
Bardzo mi zależy, by działalność polskich delegatów do Konwentu Europy była mocno związana z naszymi krajowymi debatami dotyczącymi reform UE - na różnych szczeblach i w różnych środowiskach. Wówczas będziemy mogli podczas obrad Konwentu prezentować szeroko skonsultowane w Polsce poglądy na przyszłość Unii. | Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw?
JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie. Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka. w ramach obecnej struktury UE nie wytrzyma tak znacznego powiększenia. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana.
Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych.
w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna. Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii. |
BEZPIECZEŃSTWO
Nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność
Wiarygodność obrony
ROMUALD SZEREMIETIEW
W okresie PRL system militarny był zdominowany przez struktury i środki ofensywne, tj. wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej (OT).
Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność.
Preludium klęski
Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Rośnie prestiż zawodu oficera WP (czwarta pozycja - po lekarzu, nauczycielu i adwokacie). A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Przeciętny obywatel uważa, że skoro Polska nie jest supermocarstwem, to w razie wojny jest skazana na przegraną. Ten brak wiary cechuje także kadrę zawodową sił zbrojnych RP. Może to być rezultat "obróbki doktrynalnej" wojska w okresie Układu Warszawskiego. Wtedy w Polsce dominowało taktyczne spojrzenie na wojnę (strategią zajmowano się w Moskwie, a nie w Warszawie). Dla dowódcy LWP rezultat wojny był wynikiem stosunku sił: liczby własnych żołnierzy do liczby żołnierzy przeciwnika, czołgów do liczby czołgów, samolotów do liczby samolotów itp. Dziś, gdy nie mamy "wsparcia" tysięcy sowieckich czołgów, samolotów i rakiet, może wydawać się, że Wojsko Polskie nie ma szans w razie konfliktu zbrojnego.
W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Przygotowania do obrony to niejako preludium tej klęski. Politycy, zdając sobie sprawę z tego stanu świadomości, uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". W konsekwencji pojawia się jednak wątpliwość co do celowości służby wojskowej i sensu przygotowań obronnych Polski dzisiaj, w czasie pokoju. Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? Tymczasem to zaniedbania i opóźnienia, a nie przygotowania do obrony prowadziły do nieszczęść, do przegranych wojen i powstań.
Kreowanie przyszłości
Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu i wzbogacaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu.
Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do tworzenia, kształtowania, kreowania przyszłości państwa polskiego. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności, możliwych klęsk i tragedii.
W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił, takich, jak potencjał ekonomiczny, stabilność wewnętrzna, wkład w rozwój kultury i cywilizacji światowej, siła moralno-etyczna i realistyczna polityka zagraniczna, umiejętnie kojarząca własne interesy narodowe z interesami społeczności międzynarodowej. Ale to wcale nie oznacza, że armia utraciła swoją pozycję w stosunkach międzynarodowych. Nadal przecież obowiązuje reguła, że polityka zagraniczna nie poparta siłą staje się bezsilna. Można dodać, że siła i skuteczność polityki zagranicznej w zakresie bezpieczeństwa jest wypadkową umiejętnego użycia wszelkich środków, a w ostateczności także siły zbrojnej.
Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej.
Zwielokrotnić siłę
Współcześnie sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronnej (w przypadku sojuszy obronnych) i umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Jednak aby poważnie myśleć o sojuszu, należy przede wszystkim posiadać potencjał cenny z punktu widzenia sojuszników. Innymi słowy, państwo w sojuszu obronnym powinno mieć taki system obrony (i sposoby jej prowadzenia), aby było zdolne wytrwać do momentu otrzymania pomocy sojuszników.
Podstawą skutecznej, właściwej strategii obronnej państwa jest umiejętne wykorzystanie atutów, jakie daje obrona własnego terytorium. Dlatego przewaga obrony tkwi w tym, iż obrońca może przygotować i wykorzystać do walki z wojskami operacyjnymi najeźdźcy nie tylko swoje wojska operacyjne, ale również te środki, których nie może wykorzystać napastnik, tj. wojska terytorialne, walory obronne i przygotowanie obronne terytorium, pomoc ze strony przygotowanej obronnie własnej ludności oraz działania nieregularne w masowej skali (powstanie ludowe) podejmowane przez wyszkoloną i zorganizowaną wojskowo ludność.
Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. Należy więc odwołać się do środków właściwych dla obrony Polski ujętych w struktury organizacyjne i funkcjonalne stanowiące siłę obronną Polski, będącą przeciwieństwem siły ofensywnej, tworzonej przez agresora w celu wykonania uderzenia i wtargnięcia do innego państwa. Sprowadzanie możliwości obrony militarnej Polski do stosunku sił i środków wojsk operacyjnych (Polski i sąsiadów), a formy obrony Polski do bitwy walnej (generalnej) bądź też obrony manewrowej przy pomocy wojsk operacyjnych jest przejawem braku zrozumienia potrzeb w zakresie strategii obrony militarnej III RP.
Atut własnego terytorium
Posługiwanie się - być może nieświadomie - schematami doktrynalnymi Układu Warszawskiego pomniejsza możliwości obronne Polski. W skali taktyczno-operacyjnej przyjmowane są tzw. stosunki sił nacierających do broniących się jako gwarantujące atakującemu zwycięstwo - 3:1 bądź 6:1. Nie daje to właściwego obrazu sytuacji na szczeblu strategicznym, gdzie ponadto należy uwzględniać uwarunkowania wynikające z przestrzeni obronnej Polski. Z jednej strony mamy wprawdzie kilkusetkilometrowe fronty i setki ważnych obiektów oraz rejonów do obrony, ale z drugiej - możliwość wykorzystania fundamentalnego dla obrony atutu własnego terytorium i przygotowanego do obrony społeczeństwa. To bowiem tworzy środki właściwe dla obrony państwa.
W tworzeniu siły obronnej III RP chodzi o przygotowanie właściwych do obrony sił i środków militarnych, takich, jakie miała dawna Polska, kiedy była potęgą militarną w Europie, i jakie współcześnie mają na przykład Dania, Francja, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria czy Szwecja. Siła obronna państwa polskiego - jak każdego z wymienionych wyżej - jest oparta na wykorzystaniu (zagospodarowaniu) korzyści strategicznych obrony własnego terytorium. To one właśnie pozwalają stworzyć wystarczającą siłę do skutecznego odstraszania agresora bądź też odparcia agresji nawet wielekroć silniejszych sił uderzeniowych (ofensywnych).
Odstraszyć agresora
Siłę obronną III RP stanowić muszą:
- Wojska operacyjne, komponent uderzeniowy i mobilny sił zbrojnych - ograniczony (układem CFE) co do liczby środków i żołnierzy, ale o wysokim stopniu profesjonalizmu, z nowoczesnym uzbrojeniem. Wojska te powinny być zdolne do działań w ramach akcji sojuszniczych NATO poza Polską, a także do manewru na kierunki uderzenia agresora i wykonania przeciwuderzeń (kontruderzeń) lub wzmocnienia obrony na własnym terytorium.
- Wojska Obrony Terytorialnej - masowy, oparty na przeszkolonych rezerwach, komponent sił zbrojnych, mobilizowany i wykorzystywany do obrony rejonów zamieszkania żołnierzy, uzbrojony w środki do zwalczania czołgów, samolotów i śmigłowców - nowoczesne przenośnie granatniki, rakiety przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Wojska te muszą być zawczasu przygotowane m.in. do natychmiastowego - z chwilą wtargnięcia agresora - podjęcia działań nieregularnych w masowej skali. Kiedy przyjmiemy pomoc sojuszniczej siły, OT będą osłaniać i wspierać wojska sojuszu.
- Przygotowanie obronne całego społeczeństwa, instytucji i zakładów do wsparcia wysiłku wojsk oraz do ratowania ludzi, dobytku i środowiska przed skutkami wojny, katastrof technicznych i klęsk żywiołowych.
- Wykorzystanie i przygotowanie obronne terytorium. W tym do najpilniejszych zadań siły obronnej III RP należy zaliczyć:
- tworzenie obrony terytorialnej (terytorialnych organów dowodzenia);
- zmianę charakteru obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej z długoterminowej (12 miesięcy) na krótkoterminowe szkolenie podstawowe (3 - 4 miesiące) w jednostkach (ośrodkach) szkoleniowych OT oraz późniejsze doskonalenie umiejętności żołnierskich w okresowych ćwiczeniach i szkoleniach;
- podjęcie masowej produkcji przez własny przemysł, przy współpracy z Zachodem, nowoczesnych przenośnych środków przeciwpancernych, przeciwlotniczych i przeciwokrętowych;
- rozważenie stosownie do potrzeb obronnych wielkości potrzebnej infrastruktury wojskowej - szczególnie koszar w miastach - i zagospodarowanie jej przez wojska OT;
- stosowną politykę kadrową przy obsadzie stanowisk dowódczych w wojsku oraz kierowniczych w MON.
W Polsce mamy znaczną liczbę ludności, spore możliwości produkcji nowych generacji taniej i skutecznej lekkiej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, w miarę nowoczesny przemysł obronny oraz możliwość przygotowania wojsk do prowadzenia działań regularnych i nieregularnych w masowej skali. Polska ma tworzywo, z którego można zbudować siłę skutecznie odstraszającą potencjalnego agresora. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu.
Autor jest sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą ministra obrony narodowej. | W okresie PRL system militarny był zdominowany przez struktury i środki ofensywne, tj. wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej (OT).Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność. Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Rośnie prestiż zawodu oficera WP. A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Ten brak wiary cechuje także kadrę zawodową sił zbrojnych RP. W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Przygotowania do obrony to niejako preludium tej klęski. Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu i wzbogacaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności, możliwych klęsk i tragedii. Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej. Polska ma tworzywo, z którego można zbudować siłę skutecznie odstraszającą potencjalnego agresora. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu. |
W 1990 roku były zaledwie trzy napady na banki,w 1998 roku już 40, w ubiegłym - 91
Złapani podczas skoku
Budynek banku przy ulicy Jasnej 1
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami.
To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie.
Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz.
Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku.
- Wyglądał na odurzonego i nie wzbudził zaufania. Czuć było od niego alkohol. Policjanci go zatrzymali - mówi rzecznik prasowy stołecznej policji, komisarz Dariusz Janas.
Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione.
Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu.
- Wiedzieli, że nie mają szans. Policjanci z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Stołecznej Policji otoczyli budynek - mówi Krzysztof Hajdas.
- W samochodzie zatrzymanych były worki, palnik do cięcia metalu, wiertarki i młot pneumatyczny - podał komisarz Dariusz Janas, który w nocy z niedzieli na poniedziałek cztery godziny spędził na miejscu planowanego napadu. W banku policjanci znaleźli trzy pistolety ukryte w koszu na śmieci. Dwa miały tłumiki.
Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja.
Portier pilnujący domu "pod orłami", w którym siedzibę ma też Krajowa Rada Spółdzielcza, nie zauważył niczego niepokojącego.
- Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prawdopodobnie zajmie się nią nasz Wydział Przestępczości Zorganizowanej - powiedziała rzeczniczka stołecznej Prokuratury Okręgowej, Małgorzata Dukiewicz. - Napad na bank to poważna sprawa. Na razie za wcześnie na wnioski - dodała.
Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej.
Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn.
- Napad się nie udał, bo zareagowało społeczeństwo. Ktoś zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy banku, zadzwonił na policję. Dzięki bardzo sprawnej akcji nie ucierpiał bank i pieniądze klientów - powiedział rzecznik prasowy Powszechnego Banku Kredytowego Marek Kłuciński.
Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. W agencji pracuje ponad 1,5 tys. ludzi. - Pracownicy są starannie selekcjonowani oraz poddawani szczegółowemu procesowi sprawdzania - podał PBK.
- Policja wysoko ocenia nasze zabezpieczenia. Mamy własną agencję ochrony. Są podejrzenia, że jej dwóch pracowników mogło współpracować w przygotowaniu napadu. Trwa sprawdzanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Chcemy się też dowiedzieć, co zaszło w banku - mówi Kłuciński. - Z moich informacji wynika, że pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów zabezpieczających urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony.
Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku doskonale zorganizowana grupa bandytów napadła na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda, której łączna suma wynosi 230 tys. zł. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy.
Harald Kittel, PAP
JAK TO BYŁO W 1964 ROKU
22 grudnia 1964 roku dotąd nieodnalezieni bandyci napadli na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie ,mieszczący się w domu "pod orłami". Zrabowali całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego. O pół do siódmej wieczorem kasjerka Jadwiga Michałowska z dwoma konwojentami przywiozła do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego 1 336 500 zł. Gdy wchodzili do banku, niewysoki młody mężczyzna strzelił w pierś strażnikowi Stanisławowi Piętce, wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Wtedy drugi napastnik wyszedł zza rogu i dwa razy strzelił do konwojenta Zdzisława Skoczka, który zmarł. Zaraz potem milicję zawiadomił redaktor Andrzej Olszewski z "Kuriera Polskiego". Napad widział z okna. Milicja zbadała znalezione na miejscu zdarzenia łuski. Okazało się, że trzy pochodziły z pistoletu PW-33 użytego wcześniej w 1957 r. w napadzie na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu "Chełmek". W roku 1959 zabito z niego plutonowego milicji Zygmunta Kiełczykowskiego a dwa miesiące potem - konwojenta Łukasza Czeczunia i raniono strażnika pocztowego Stanisława Furmańczyka. Pięć innych łusek znalezionych przed domem "pod orłami" pochodziło z pistoletu zabranego zabitemu milicjantowi. Prowadzone na dużą skalę śledztwo po napadzie nie przyniosło efektów. Śledczym udało się tylko zdobyć zeznania świadków, którzy widzieli, jak worek z pieniędzmi przejął mężczyzna w samochodzie. HK
CORAZ WIĘCEJ NAPADÓW
Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach na banki oraz konwoje, listonoszy, poczty i stacje benzynowe padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł.
- We Włoszech jest ponad trzysta napadów rocznie. U nas, niestety, będzie tyle samo. Napada się na bank, bo są tam pieniądze. Nie wszyscy poważnie traktują to zagrożenie - uważa Ryszard Kuciński, zajmujący się zabezpieczaniem banków.
Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych.
- Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków - mówi komisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego Komendy Głównej Policji. HK | Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami. To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie.
Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby bandyci mieli związek z napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej.
Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn. Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony.Do dziś nie wykryto sprawców napadu na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda.Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni. Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. |
DYSKUSJA
Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka
Jutro i wczoraj polskich emerytur
RYS. ARTUR KRAJEWSKI
MICHAŁ RUTKOWSKI
Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego.
Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji.
Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.
Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych.
Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.
Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości.
Niewydolność starych rozwiązań
Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości?
Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych.
Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek.
Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?).
Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu.
Porównać koszty i korzyści
Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego.
Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.
Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.
Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet.
Świadczenia będą rosły
Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa".
Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.
Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy.
Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku:
- z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat,
- ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę.
Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy.
Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy.
Bezpieczne fundusze
Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania.
Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo.
Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania.
Grozi bankructwo
Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian.
Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane.
Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.
Nie straszyć juntą
Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.
W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że:
- w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa;
- żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury.
Na co nas stać
Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego.
Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna.
Niezbędne ustawy
Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne.
Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian.
Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego.
Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę.
A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć?
Co na świecie
Nieporozumienie dziewiąte: my a inni.
Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie.
Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie...
Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program.
Komu służą reformy
Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform.
Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa.
Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają.
I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.
Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego | System emerytalny oparty na dominacji modelu, w którym pracujący odkłada środki na emeryturę w formie podatku, przeżywa ogólnoświatowy kryzys. Jego przyczyną są zmiany w proporcjach demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i produkcyjnym, nowe poglądy na temat roli państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz technologia umożliwiająca indywidualizację rachunków emerytalnych. Polski system ubezpieczeń, do którego przyzwyczaili się ludzie i dostosowane zostało prawo, nie musi być dobry w nadchodzącej przyszłości. Jeśli nie zostanie zreformowany, grozi mu bankructwo. W obecnych warunkach, w zmieniającej się szybko polskiej rzeczywistości, opinie Jana Jończyka wyrażone w jego artykule są trudne do przyjęcia.
Nowa reforma emerytalna nie zlikwiduje ubezpieczeń społecznych. Ich istotą jest przymus uczestnictwa i grupowe organizowanie funduszy przeznaczonych na starość. Wysokość składek kalkulowana jest tak, aby możliwe było wyrównanie kosztów ryzyka socjalnego nie indywidualnej osoby, ale wszystkich ubezpieczonych. Nowy system emerytalny będzie systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie wyliczana według przeciętnego ryzyka. Będą istniały rzeczywiste gwarancje i zasada solidarności ubezpieczonych: rachunki rezerwowe, fundusz gwarancyjny, emerytura minimalna i system pomocy społecznej. Składki nadal będzie obsługiwał ZUS, a fundusze drugiego filaru będą regulowane i nadzorowane publicznie. Reforma nada rzeczywiste znaczenie katogoriom ubezpieczeń społecznych. Dziś składki traktuje się jak podatki, dąży się do unikania ich płacenia i jak najwcześniejszego przechodzenia na emeryturę, a ZUS uważa się za instytucję państwową, pozbawioną osobowości prawnej.
Filar kapitałowy nowego systemu zwiększy oszczędności ubezpieczonych oraz zwiększy udział oszczędności długookresowych. Inwestycje funduszy emerytalnych przyspieszą wzrost gospodarczy. Dane pokazują, że stopa zwrotu w filarze kapitałowym jest wyższa niż w filarze repartycyjnym. Jan Jończyk koncentruje się na kosztach filaru kapitałowego, zaniżając jednocześnie koszty obecnego systemu. Koszty utrzymania funduszy będą wyższe niż w obecnym systemie, ale korzyści i tak będą większe. Podobnie jak w systemie bankowym koszty administracyjne funduszy będą pokrywane w dużej części z sektora prywatnego. Autor artykułu myli się m.in., kiedy pisze, że upadłość towarzystwa emerytalnego będzie obciążała system. Koszty te będą pokrywane z majątku towarzystwa. Firmy ubezpieczeniowe będą oferowały jeden prosty produkt: dożywotnią emeryturę, ich oferta będzie więc jasna. Koszty nadzoru nad funduszami będą pokrywane z budżetu.
Świadczenia emerytalne będą rosły, obniży się ich relacja do płac, ponieważ płace będą rosły. Sprawiedliwe w nowym systemie będzie wypłacanie ubezpieczonemu takich środków, jakie zgromadził przez lata pracy. Wprowadzenie minimalnej emerytury (takiej, na jaką stać będzie społeczeństwo) dla tych, którzy nie wypracowali własnej emerytury, jest elementem solidarności społecznej. Wzrost emerytury dla osób, które będą pracowały dłużej, nie wynika z założeń systemu, tylko z prostego rachunku: im dłużej się odkłada i powstrzymuje od konsumpcji, tym większą kwotę się otrzymuje. Późne lata pracy powinny być wartościowane wyżej. Liniowy sposób naliczania świadczeń był niesprawiedliwy i zmuszał pracowników do poberania wcześniejszych emerytur. Wydaje się, że Jan Jończyk nie zrozumiał zasad reformy, jego zarzuty mogą zaostrzyć spór wokół nowego systemu.
W sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się sposób zarządzania środkami, nie ich forma czy wielkość. Składka będzie pobierana jak dotąd. Nowy system umożliwi nadzorowanie procesu zarządzania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców. Zgromadzonych śodków nie będzie można stracić, wypłacalność towarzystw emerytalnych będzie gwarantowana przez fundusz gwarancyjny oraz państwo. Bankrutujące towarzystwo może stracić tylko własne środki. Projekt reformy nie wprowadza przymusu indywidualnego oszczędzania, nie rezygnuje z kategorii solidarności społecznej itd. Nadaje systemowi nowoczesny wymiar.
Obecny system emerytalny jest niewydolny. Aby zbilansować ten system bez zmiany jego konstrukcji, należałoby zwiększyć udział wydatków państwowych w produkcie krajowym brutto. Jończyk krytykuje projekt, ale nie podaje innych propozycji naprawy dzisiejszego systemu. Powołuje się za to na obalenie lewicowego rządu przez Pinocheta w Chile, wydarzenie, które przez lata wykorzystywała propaganda gierkowska. Nie ma sensu porównywać chilijskiej reformy emerytalnej z polską, ponieważ sytuacja gospodarcza obu krajów jest zupełnie inna. Prawdą jest, że reforma w Chile przyspieszyła wzrost gospodarczy i poziom zamożności całego społeczeństwa. Żadne państwo reformujące swój system emerytalny nie powieliło modelu chilijskiego. Zachowano jednak zasadę powiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz udziału sektora prywatnego w zarządzaniu środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu przeprowadziło już wiele krajów europejskich.
Koszty reformy są jej najtrudniejszym elementem, ale obecna sytuacja gospodarcza Polski stwarza warunki do jej przeprowadzenia. Racjonalizacja systemu polega przede wszystkim na motywowaniu czarnej i szarej strefy do ujawniania dochodów i płacenia składek. Wiadomo, że wprowadzenie nowej reformy wymaga uchwalenia i nowelizacji kilku ustaw, które przygotują instytucje do funkcjonowania w nowych warunkach. Dziwne jest rozczarowanie autora artykułu tym, że kwestii reformy nie wprowadza się do przedwyborczej debaty. Tu nie chodzi o polityczne przepychanki, tylko o dobro państwa.
Polska reforma nie jest żadnym dziwactwem. Wielofilarowy system z funduszami kapitałowymi wprowadza się w wielu krajach w Europie i na świecie. Nowa reforma ma na celu uniknięcie głębokiego deficytu budżetowego i zasilenie wzrostu gospodarczego dzięki inwestowaniu gromadzonych środków m.in. w rządowe papiery wartościowe. |
PARTIE
O pozycji polityków powinni decydować wyborcy
Drogi i bezdroża Akcji
RYS. DARIUSZ PIETRZAK
JAN MARIA JACKOWSKI
Po wyborach prezydenckich rozpoczęto publiczną debatę o przyszłości Akcji Wyborczej Solidarność. Została ona zdominowana przez skrzętnie podchwyconą przez media dyskusję o sprawach personalnych. Mniej mówi się o tym, czym ma być AWS i jak należy zmienić platformę jej politycznego funkcjonowania.
Nie jest tak, że w Polsce prawica nie ma poparcia społecznego, nie ma wizji, nie ma programu. Sukcesy obozu SLD biorą się w znacznej mierze ze słabości prawicy i z jej błędów. Warto się tu odwołać do doświadczeń Hiszpanii, kraju katolickiego o porównywalnej z Polską liczbie mieszkańców. Tam, po okresie rządów generała Franco, przez wiele lat rządzili socjaliści. Rozdrobniona prawica przegrywała kolejne wybory. Dopiero formuła Partido Popolare, zaproponowana przez Aznara, doprowadziła do wyjścia z impasu spowodowanego jałowymi sporami o ocenę przeszłości i o wizję nowoczesnej prawicy. Do dziś w środowiskach prawicowych w Madrycie trwa ożywiona dyskusja, jak zapewnić równowagę między skrzydłem konserwatywnym a liberalnym.
Doświadczenie Hiszpanii jest o tyle pouczające, że tam prawica "dochodziła do siebie" kilkanaście lat, i to w sytuacji gdy środowiska prawicowe uczestniczyły - choć w warunkach ustroju autorytarnego - w oficjalnym życiu publicznym. Natomiast w III Rzeczypospolitej prawica zaczynała działać przed jedenastu laty, po prawie półwiecznym niebycie w okresie PRL, praktycznie od zera.
Dwa skrzydła Akcji
Podstawowym problemem AWS jest znalezienie w ramach różnych środowisk, tworzących obóz prawicy, optymalnej platformy politycznej, otwierającej drogę ku przyszłości. Sztuka polega na wypracowaniu takiej formuły, która przy zachowaniu kultury jedności szanowałaby odrębność i dzięki której przezwyciężono by ułomność procedur decyzyjnych.
Wielonurtowość i wielopartyjność z jednej strony stanowią bowiem siłę, z drugiej jednak mogą być przyczyną słabości. Myślenie partykularne, a nie kategoriami całości, oraz brak spójnych zasad organizacyjnych osłabia cały obóz. Obecna formuła Akcji generuje konflikty między partiami (a w ramach partii między poszczególnymi ich frakcjami), spory personalne i bezwzględną walkę o stanowiska oraz pozycje poszczególnych "modułów". A między częścią "związkową" i "partyjną" utrzymuje się permanentne napięcie. Prawicowe środowiska tworzą interesujące szkoły polityczne, ale bez współpracy z najsilniejszym podmiotem, jakim jest związek zawodowy, nie są zdolne do samodzielnego funkcjonowania na scenie politycznej.
Tymczasem w AWS istnieją dwa zasadnicze skrzydła: konserwatywno-liberalne i konserwatywno-narodowe. Ich podstawą są poglądy polityków, którzy je tworzą. Pierwsze skrzydło jest bardziej euroentuzjastyczne i odwołuje się do indywidualizmu oraz doktryny wolnorynkowej, drugie - bardziej eurosceptyczne, opiera się na personalizmie chrześcijańskim i nie ukrywa inspiracji społeczną nauką Kościoła. W Akcji są również i tacy, którzy nie identyfikują się z tymi nurtami przede wszystkim dlatego, że nie mają wyrazistej formacji ideowej i programowej.
Ten podział przebiega przez prawie wszystkie środowiska tworzące AWS. Wydaje się więc, że zamiast dyskutować o parytetach, algorytmach i innych "technicznych" sposobach udoskonalania Akcji, należałoby wyciągnąć wnioski z tego zasadniczego kryterium podziału.
Należy zatem dążyć, aby konfiguracja AWS, przynajmniej na razie, przebiegała wokół dwóch filarów: konserwatywno-liberalnego oraz konserwatywno-narodowego. Być może w przyszłości na drodze ewolucji powstanie jedna partia, być może każdy z tych nurtów będzie stanowił odrębne środowisko polityczne. Jeżeli zostanie zrealizowana propozycja Andrzeja Olechowskiego, który zaprosił UW i SKL do budowy nowego obozu politycznego z udziałem jego sztabów z wyborów prezydenckich, powstanie alternatywa dla AWS. Rozpocząłby się wtedy rozpad prawicy na akceptowaną przez lewicę oraz liberałów i na drugą - bezwzględnie zwalczaną i marginalizowaną.
Zanim ten spór zostanie rozstrzygnięty, by uniknąć toczonych publicznie i wykorzystywanych przez przeciwników wyniszczających konfliktów personalnych oraz bitwy między zwolennikami jednej partii a tymi, którzy chcą (a byłoby to rozwiązanie najgorsze) zachować status quo, lepiej zdecydować się na rozwiązania realne.
Nowa formuła
Kluczem organizującym Akcję byłaby taka konstrukcja jej kierownictwa, by obok przewodniczącego (który jest zdolny do spojenia Akcji) do ścisłego kierownictwa należeli dwaj jego zastępcy będący liderami nurtu konserwatywno-narodowego i konserwatywno-liberalnego. Niezaspokojenie oczekiwań związanych z istnieniem tych dwóch frakcji i nadanie mu sformalizowanej struktury oznacza, że podziały będą nieuniknione, a dezintegracja będzie się pogłębiała.
Nikt mnie nie przekona, że wszystkie grupy, związek czy poszczególne partie mają jakąkolwiek szansę samodzielnego politycznego występowania w imieniu prawicy. Poparcie dla prawej strony można mierzyć w skali między 40 a 50 procent społeczeństwa, podczas gdy poparcie dla poszczególnych środowisk w AWS można liczyć co najwyżej w skali od 4 do 5 procent.
Organizacyjne usankcjonowanie dwóch skrzydeł Akcji zmniejszyłoby konflikty między częścią "związkową" a "partyjną", między poszczególnymi partiami i frakcjami wewnątrz nich. Gdyby taka była konstrukcja władz Akcji od początku, nie doszłoby do secesji, które osłabiły AWS.
Nie obawiajmy się czerpania wzorów z trwałych formacji prawicowych na świecie. Na przykład wśród republikanów w USA zazwyczaj dwa lata przed wyborami prezydenckimi ujawniają się liderzy odległych od siebie frakcji: konserwatywnej i bardziej izolacjonistycznej oraz liberalnej i bardziej otwartej na nowinki. Ale po upływie czasu, na skutek publicznej debaty, opinia się uciera i wyłoniony zostaje lider, który potrafi połączyć oba skrzydła. Następuje zatem rozstrzygnięcie weryfikowane w sposób demokratyczny, a wybrany w ten sposób polityk jest kandydatem w wyborach prezydenckich.
Nieliczenie się w z tym, że ugrupowanie musi być wewnętrznie podzielone, jest pisaniem wyroku śmierci. Jeżeli AWS nie zostanie uporządkowana według faktycznych linii podziału, będzie wewnętrznie rozrywana podziałami niepolitycznymi. Liczyć się będą prywatne ambicje w licznych partiach, branżowe i regionalne interesy części związkowej. Inwencja w dziedzinie dzielenia się jest nieograniczona.
Rola polityków wywodzących się ze związku zawodowego polega na programowym wsparciu tego skrzydła, które bardziej im odpowiada. I na zabieganiu o realizację programu w tak uporządkowanej strukturze. Możemy sobie wyobrazić działacza kultury wywodzącego się ze związku, który będzie wspierał skrzydło konserwatywno-liberalne, i innego działacza podejmującego problematykę rolnictwa, który będzie się identyfikował ze skrzydłem konserwatywno-narodowym.
Władza wyborców
Zmieniając platformę politycznego funkcjonowania Akcji, nie można zapomnieć, że wybory parlamentarne mogą się odbyć za kilka miesięcy. Już dziś, choć to powinno być zrobione wiele miesięcy przed wyborami prezydenckimi, potrzebny jest consensus co do konstrukcji list w wyborach parlamentarnych. Powinien zostać określony katalog zasad programowych obligatoryjny dla wszystkich. Konieczne są kryteria oceniające kandydatów na listy wyborcze, uwzględniające przede wszystkim takie cechy, jak uczciwość, kompetencja, doświadczenie oraz ich dokonania. Niezbędne są także jasne kryteria zapewniające reprezentatywność obu nurtów oraz gwarancje ich przestrzegania.
Takie porozumienie stonowałoby nastroje wewnątrz Akcji i działałoby na rzecz jedności, która jest poważnie zagrożona, ponieważ w części konserwatywno-liberalnej krąży pomysł wspólnego działania z Unią Wolności, a w skrzydle konserwatywno-narodowym mogą się pojawić pomysły stworzenia jakiejś przestrzeni politycznej na prawo. To wszystko może się zdarzyć wbrew doświadczeniom i rozsądkowi. Bo w okresach przedwyborczych ani rozsądek, ani doświadczenia nie muszą ogrywać decydującej roli, jak już niestety było w 1993 roku.
Trzeba dać możliwość dokonania wyboru obywatelom. W ten sposób po wyborach 2001 r. zostałyby określone proporcje poszczególnych środowisk współtworzących Akcję. O pozycji polityków decydowaliby wyborcy. Wtedy prezydium klubu, skonstruowane nie na zasadzie parytetów, lecz działające w wyniku mandatu pochodzącego z demokratycznej weryfikacji przeprowadzonej przez sympatyków i zwolenników prawicy, miałoby silną władzę i stanowiłoby realne kierownictwo obozu prawicowego. Obozu, który nie byłby organizowany na podstawie mało czytelnych dla społeczeństwa kryteriów podziału i zakulisowych gier różnych grupek, ale działałby na podstawie porozumienia swoich rzeczywistych frakcji.
Potrzeby jest też dialog ze środowiskami będącymi obecnie poza AWS. Na razie wszyscy deklarują dobrą wolę i chęć rozmów, lecz naprawdę ani Akcja, ani te środowiska nie są zdeterminowane, by dialog prowadzić.
Istotne jest też porozumienie z Unią Wolności i Polskim Stronnictwem Ludowym dotyczące nowej ordynacji wyborczej do Sejmu. Paradoksalnie zarówno AWS, UW, jak i PSL mogłoby przyjąć wspólne stanowisko dotyczące wielkości okręgów wyborczych i sposobu liczenia głosów. Uniemożliwiłoby to powstanie sytuacji, kiedy lista -popierana np. przez 35 procent wyborców - zdobywa bezwzględną większość mandatów i jest w stanie zmonopolizować władzę w Polsce.
Realne jest również porozumienie AWS z UW dotyczące przyszłorocznej ustawy budżetowej oraz terminu wyborów parlamentarnych. Po co inicjatywę dotyczącą kalendarza wyborczego oddawać w ręce SLD i Aleksandra Kwaśniewskiego.
Autor jest posłem AWS. Nie należy do żadnej partii. | problemem AWS jest znalezienie w ramach różnych środowisk optymalnej platformy politycznej. w AWS istnieją dwa zasadnicze skrzydła: konserwatywno-liberalne i konserwatywno-narodowe. Należy dążyć, aby konfiguracja AWS przebiegała wokół dwóch filarów. Jeżeli AWS nie zostanie uporządkowana według faktycznych linii podziału, będzie wewnętrznie rozrywana podziałami niepolitycznymi. Już dziś potrzebny jest consensus co do konstrukcji list w wyborach parlamentarnych. Trzeba dać możliwość dokonania wyboru obywatelom. |
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.