source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
Kościół i twórcy Czas wspólny i czas osobny RYS. JANUSZ KAPUSTA KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania. To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Naród się nie cofnie W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie." Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Czas przyciągania Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie. Bez dysonansów Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury. Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony. W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński. Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje." W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku. Przenikliwość Kościoła Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej. Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć. A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Na czym to polegało? Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim". Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła. Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki. Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Niektórym zabrakło sił - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił". Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali... Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku? Wobec działań siłowych Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. "Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych. Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa. Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna. Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Zapaść duchowa? Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach. Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość. Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wzajemne przyciąganie to lata 60. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka. zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną", do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu".
ROSJA Jurij Łużkow jest gotów sprzymierzyć się z każdym, kto pomoże mu zdobyć Kreml. Ale otoczenie Jelcyna zrobi wszystko, by pokrzyżować jego plany Mer wyrusza na wojnę Łużkow się nie dokształca. Jego koncepcje gospodarcze wyśmiewają nawet studenci pierwszego roku ekonomii - mówi o merze Moskwy reformator Anatolij Czubajs. FOT. (C) AP PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Przemawia wolniej, jeszcze staranniej niż kiedyś dobierając słowa. Nie pozwala sobie na żarty czy dwuznaczności. Pracuje właściwie bez przerwy. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę. Mer nie ma czasu ani dla swej młodszej o kilkadziesiąt lat żony, właścicielki wytwórni tworzyw sztucznych, której produkty kupują chętnie stołeczne władze, ani na ulubione sporty: tenis i piłkę nożną. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej i nie ma większych kłopotów ze zdobyciem środków na finansowanie obydwu kampanii wyborczych. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców. Żaden inny pretendent do schedy po Borysie Jelcynie nie może nawet marzyć o takim początku kampanii. Najgroźniejszym konkurentem mera stolicy byłby dzisiaj były premier Jewgienij Primakow. Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Primakow zawsze zapewniał, że nie ma ambicji prezydenckich i wszystko wskazuje na to, że zapewniał szczerze. Ostatnim dowodem na prawdziwość tych deklaracji może być rozpuszczenie przez Primakowa ekipy najbliższych współpracowników - były szef rządu lokuje ich obecnie na stanowiskach ambasadorskich. W tej sytuacji Łużkow niemal codziennie składa Primakowowi oferty współpracy w "Otieczestwie". Na razie bez skutku. W tandemie z byłym premierem Łużkow byłby nie do pokonania. Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn, gdyby Kreml zdecydował, że to właśnie on ma być następcą Jelcyna. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Podczas formowania nowego rządu najbliższe otoczenie szefa państwa - tzw. rodzina, czyli kilka wpływowych osób zgromadzonych wokół córki Jelcyna Tatiany Diaczenko i Borysa Bieriezowskiego - nie pozwoliło premierowi na samodzielne podjęcie decyzji nawet w drobnych sprawach. Miłość i nienawiść Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić. Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Będzie to test rzeczywistej - a nie opartej na badaniach socjologicznych - popularności mera stolicy; w świadomości społecznej Łużkow i "Otieczestwo" stanowią bowiem synonimy. Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści. Miłość wynika z tęsknoty za dostatnim życiem (średnie dochody w Moskwie wynoszą 1260 rubli na osobę przy przeciętnej krajowej nie przekraczającej 450 rubli), dobrą pracą, czystymi ulicami i innymi korzyściami wynikającymi z mieszkania w stolicy. Nienawiść wzbudza powszechne na rosyjskiej prowincji przekonanie, że Moskwa okrada cały kraj, wysysa z Rosji wszystkie środki i jest niczym oaza dobrobytu na oceanie biedy i beznadziei. Obietnice dla wszystkich Takie nie całkiem pozbawione racji stereotypy mogą uniemożliwić Łużkowowi odegranie upragnionej roli w rosyjskiej historii. Dlatego czyni on wszystko, aby udowodnić, że może być inaczej. W Murmańsku buduje domy dla oficerów, w Kraju Stawropolskim szpital, rozsianym po całym całym kraju zakładom zbrojeniowym obiecuje kontrakty z moskiewskimi firmami. Wiele z nich, jak chociażby fabryka samochodów marki Moskwicz, jest własnością merostwa, a stołeczny holding Sistiema, założony kilka lat temu z inicjatywy Łużkowa, kontroluje około 100 stołecznych przedsiębiorstw, w tym kilka dużych banków. Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jej program dociera do 40 regionów europejskiej części Rosji. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. Czołobitne programy publicystyczne, godzinne wywiady, a właściwie monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu, wspaniałomyślnie podarowanego Ukrainie przez Chruszczowa, są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją. Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. Zaniedbane i zdane na siebie regiony liczą na grudniowe wybory, aby zdobyć przyczółek w Moskwie. Pragną stworzyć silną frakcję w Dumie i w ten sposób zyskać kontrolę nad przepływem środków budżetowych na prowincję. Z 89 rosyjskich regionów jedynie dziesięć płaci do kasy centralnej więcej, niż otrzymuje stamtąd dotacji. W tej grze między regionami a centralą warto jednak brać udział. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Jedna z nich, "Wsja Rossija" (Cała Rosja), zgromadziła niedawno na swym zjeździe w Sankt Petersburgu przedstawicieli 82 regionów. Nieformalnym przywódcą tego ugrupowania jest Mintimer Szajmijew, prezydent Tatarstanu. Drugi blok, o nazwie "Gołos Rossiji", założył gubernator obwodu samarskiego, Konstantin Titow. Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Może mu się to udać, gdyż przywódcom regionów potrzebny jest lider, który potrafi zdobyć pieniądze i ma zaplecze organizacyjne. Kłopoty z rodziną Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku, kiedy otoczenie prezydenta uniemożliwiło objęcie przez Łużkowa stanowiska premiera. W administracji kremlowskiej doszło wtedy do rozłamu. Zwolennicy Łużkowa przegrali i musieli odejść. Rzecznik Jelcyna, Siergiej Jastrzembski, czy Andriej Kokoszyn, sekretarz Rady Bezpieczeństwa, znaleźli pracę w "gabinecie cieni" Łużkowa albo w stołecznych władzach. Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są, o czym mówił Aleksander Wołoszyn, jego dyktatorskie zapędy. Rzecz w tym, że Jelcyn i jego otoczenie żądają od następnego prezydenta pewnych gwarancji bezpieczeństwa, które pozwolą im na korzystanie ze zgromadzonych kapitałów i spokojne życie w Rosji. "Mają swoje powody, aby nie wierzyć Łużkowowi" - twierdzi politolog Siergiej Markow. Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier, jeden z rosyjskich reformatorów, znający doskonale kulisy kremlowskich intryg. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Pozostał w tyle co najmniej o 10 lat. To wstrząsające - mówi Czubajs, mając na myśli koncepcje ekonomiczne mera, z których - jak zapewnia - śmieją się studenci pierwszego roku ekonomii. W jednym z niedawnych wywiadów Czubajs opowiedział, jak bez powodzenia przez trzy godziny starał się kiedyś udowodnić Łużkowowi, że jest w błędzie, kiedy proponuje, aby Bank Rosji wydawał przedsiębiorstwom kredyty o rocznym oprocentowaniu 7 proc. Inflacja w kraju wzrosłaby natychmiast do 30 proc. miesięcznie. Ale mer Moskwy nie zwraca uwagi na takie drobiazgi i na wiecach wciąż domaga się nisko oprocentowanych kredytów, indeksacji płac, większych pieniędzy dla armii i dodatkowych funduszy na finansowanie programów kosmicznych oraz wielu innych wydatków państwa. Świadomy populizm czy dyletanctwo? Łużkowowi obce są zasady gospodarki liberalnej. Opowiada się za kapitalizmem korporacyjnym i jest mistrzem w tworzeniu struktur quasi-mafijnych - twierdzi Tatiana Malewa, ekspertka moskiewskiego oddziału Fundacji Carnegie. W rosyjskiej stolicy, gdzie skupia się ponad dwie trzecie kapitałów całego kraju, Łużkow zbudował biurokratyczno-nomenklaturowy system ich wykorzystywania. Na tym polega cud gospodarczy rosyjskiej stolicy. Właściwie należałoby już mówić o nim w czasie przeszłym, bo Moskwa nie ma w tej chwili pieniędzy nie tylko na spłatę długów, ale nawet na remont ulic. Nie mówiąc o ambitnych projektach, jak chociażby budowa toru wyścigowego Formuły 1. Ucieczka na Kreml Wyjściem z sytuacji ma być ucieczka na Kreml. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku. - Pozostaje mu budowanie autorytetu na krytyce wszystkiego, co robi Jelcyn - uważa Siergiej Markow z Instytutu Badań Politycznych. Potwierdzeniem tych słów może być wczorajsza deklaracja Łużkowa, który opowiedział się za niepodległością dla Czeczenii. Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd, i powinien dobrowolnie ustąpić. Kilka miesięcy temu poparł prokuratora generalnego Jurija Skuratowa, który wplątał się w sprawę kompromitujących Kreml materiałów świadczących o ogromnej korupcji wśród osób z najbliższego otoczenia prezydenta. To właśnie mer zablokował dymisję Skuratowa w izbie wyższej rosyjskiego parlamentu w nadziei, że nie mający nic do stracenia prokurator otworzy teczki z obciążającymi Kreml dokumentami. To jednak nie wszystko. Kiedy administracja prezydencka usilnie pracowała nad utrąceniem w Dumie Państwowej wniosku o rozpoczęcie procedury odsunięcia od władzy Jelcyna, mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska. Jelcyn i jego rodzina takich rzeczy nie darują. Władimir Żyrinowski, przywódca rosyjskich nacjonalistów, uważany za wiernego sługę Kremla, tuż po historycznym głosowaniu zaproponował zmianę statusu rosyjskiej stolicy i przekształcenie jej w coś na kształt Dystryktu Columbia w USA. Mer Jurij Łużkow stałby się z dnia na dzień politycznym pariasem. Kreml przyjął oficjalną petycję Żyrinowskiego i myśli. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii potężnego mera Jurija Łużkowa z jeszcze potężniejszym Kremlem.
Mer Moskwy Jurij Łużkow Pracuje właściwie bez przerwy. Przyczyną są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców. Jeśli najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić.Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu".
ROZMOWA Maria Kwaśniewska-Maleszewska - nagroda za wspaniałą karierę i za godne życie Ja bym za siebie nie wyszła MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA urodziła się 15 sierpnia 1913 roku w Łodzi. Występowała w barwach ŁKS i AZS Warszawa. Brązowa medalistka w rzucie oszczepem na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie. Złoty medal na Światowych Igrzyskach Kobiet w roku 1934. 13-krotna mistrzyni Polski w rzucie oszczepem, trójboju i pięcioboju (1931 - 46), 5-krotna rekordzistka Polski. Reprezentantka Polski w siatkówce i koszykówce. Współzałożycielka Klubu Olimpijczyka, działaczka PKOl i PZLA. Jako pierwszy Polak odznaczona w 1978 roku brązowym medalem Orderu Olimpijskiego. Czym jest dla pani nagroda fair play? MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA: Kilka razy uczestniczyłam w pracach Komisji, która nadawała tę nagrodę. Wydaje mi się, że fair play może być rozumiana wąsko i bardzo szeroko. W moim pojęciu zawężenie czystej gry wyłącznie do wydarzeń na boisku to troszkę za mało. Fair play powinna obejmować również życie pozasportowe. Wszelkie zachowania młodego mężczyzny czy młodej kobiety: stosunek do życia, do otoczenia, dbałość o swój image, o to - kim się jest po prostu. W sporcie mamy wiele zjawisk pozytywnych i wiele negatywnych. Gdybyśmy mierzyli, co przeważa: to bym powiedziała, że jest na równi - niestety. Mówię niestety, ponieważ moim zdaniem uprawianie sportu powinno uszlachetniać. Trzeba umieć być zwycięzcą i trzeba umieć przegrywać. Trzeba umieć podać rękę zwycięzcy, który mnie dziś pokonał. Jutro ja go pokonam, ale wtedy nie zmieniam stosunku do niego. Nie zadzieram nosa, nie zmieniam swojej osobowości w stosunku do kolegów i otoczenia. Nie uderza mi woda sodowa do głowy. A często się zdarza, że sukces zmienia człowieka... Na niekorzyść? Oczywiście, że na niekorzyść. I tutaj dochodzę do tego, że fair play, którą my chcemy nagradzać, to postawa zbliżona do ideału osobowości. Postawa, która odróżnia dżentelmena od pospolitego faceta. Praktyka jest niestety inna. Dzisiaj wystarczy, że ktoś nie kopnie przeciwnika, choć miał okazję, a już mu trzeba dać nagrodę fair play. To deprecjonuje tę nagrodę. Otóż to. Właśnie dlatego uważam, że za dobre odruchy nie ma fair play. Bo one są rzeczą naturalną, przynajmniej powinny być. Natomiast wyjątkowe rzeczy, bardzo wyjątkowe zachowania - takie należy nagradzać. Janusz Sidło na olimpiadzie w Melbourne oddał swój oszczep Danielsenowi i ten zwyciężył. Pokonał Sidłę, chociaż wszystko wskazywało, że to Janusz jest faworytem. To był prawdziwy gest fair play. Może zatem nie należy wręczać tej nagrody na siłę, każdego roku. Może raz na jakiś czas, gdy zaistnieje naprawdę ważny powód? Też tak myślę. Myślę, że jeśli by się uzbierało tego miodu raz na cztery lata, w cyklu olimpijskim, to ho, ho... Człowieka trzeba obserwować jakiś czas. To nie może być jednorazowe wydarzenie. To musi być cała seria zachowań. Trzeba działać z rozwagą i bez pośpiechu, bo to ma być piękna nagroda za piękne, szlachetne życie. A jak to było w sporcie przed wojną? Czy łatwiej było o dżentelmenów? Gdy sięgam pamięcią wstecz, mam wrażenie, że dziwnie wyższa była moralność. Pomijając nawet tych ludzi, których po wojnie wynieśliśmy na ołtarze. Bo przecież wielu naszych sportowców, olimpijczyków tak wspaniale spisało się w momencie zagrożenia dla ojczyzny. Inne było wychowanie młodzieży. Wiem z autopsji, że bardzo krótko trzymano mnie w domu. Byłam jedynaczką, oczkiem w głowie rodziców i starszych braci, ale dyscyplina była przeogromna. Punktualność powrotów do domu, żadnego pałętania wieczorami po mieście. To były rzeczy oczywiste. Szkoła bardzo pomagała. Pamiętam, że w moim gimnazjum w Łodzi nauczycielki dyżurowały na deptaku. Wypatrywały uczennic, a każda musiała być w berecie, ze znaczkiem szkoły, w mundurku. Nie wolno było się poruszać tak jak teraz. Obyczajowość się zmieniła diametralnie. I myślę, że ten luz dany młodzieży po wojnie nie za bardzo korzystnie wpłynął na samodyscyplinę. A wojna? Jak pani przetrwała wojnę? Sport nie był mi wtedy w głowie, na pewno... Wraz z kolegami, tak myślę, dobrze spełniliśmy obowiązek wobec ojczyzny. Byliśmy patriotami. Ten patriotyzm był w nas. Dwudziestolecie międzywojenne może było zbyt krótkie, żeby poczuć się zupełnie wyzwolonym. Ciągle wisiał nad nami ten bicz, ale kiedy przyszło zagrożenie, nie było jednego zawodnika, który by nie stanął do walki. Kusociński, Lokajski i agent numer jeden, czyli Szajnowicz, Zabierzowski, Głuszek - to wszystko byli młodzi ludzie, młodzi sportowcy. A przecież są to bohaterowie. Pani była z nimi, trzymaliście się razem. Co pani robiła w czasie wojny? Po pierwsze wróciłam pod prąd do Warszawy 2 września. Byłam przecież faworytką na olimpiadę w Tokio w czterdziestym roku. Siedziałam we Włoszech, wysłana na stypendium przez Polski Związek Lekkiej Atletyki z najlepszymi trenerami. Najpierw na Wybrzeżu Lazurowym, potem w Genui. Mieszkałam nad samym morzem. Przyjechałam do kraju pod prąd. Już się mówiło o wojnie, więc mogłam zostać. Wszyscy mnie do tego namawiali, ale ja nie chciałam. Na granicy w Zebrzydowicach patrzyli na mnie trochę jak na wariata. Tabuny ludzi wyjeżdżały z kraju, a ja wracałam do Warszawy, chociaż nie bardzo miałam czym i jak. Podróżowałam różnymi środkami lokomocji, wozami, pociągami. W końcu trafiłam. Ponieważ w roku trzydziestym ósmym skończyłam kurs sanitarny, przeciwlotniczy, natychmiast mnie zmobilizowano do sanitarki przeciwlotniczej w Warszawie na Wybrzeżu Kościuszkowskim, gdzie rozpoczynałam swoją pierwszą pracę zawodową, w elektrowni warszawskiej, w 1938 roku. Tam właśnie nosiłam żołnierzy, m. in. z okopów znad Wisły. Potrafiłam na ramieniu przenieść postrzelonego młodego żołnierzyka... Za to należy się medal. Był medal dla pani? Dostałam Krzyż Walecznych. Miałam za sobą kurs samochodowy. Prowadziłam sanitarkę w bombardowanej, palącej się Warszawie w pierwszych dniach września. Kierowcę zabili, nie było komu jeździć, jeździłam ja. Po wyzwoleniu skończyło się to moim drugim zamążpójściem, z dyrektorem naczelnym elektrowni, inżynierem i słynnym komendantem obrony elektrowni Wybrzeża Kościuszkowskiego, panem Julianem Koźmińskim. Wyniosłam się z Warszawy do podmiejskiej Podkowy Leśnej. Ile razy była pani zamężna? To już moja osobista sprawa. W każdym razie trzy razy miałam ślub w kościele. I to dwa razy na Jasnej Górze. Miałam wszystkie niezbędne papiery. Jestem trzykrotną wdową, więc chyba jestem jakimś unikatem. I jestem wierna. Po trzecim zamążpójściu nie zamierzałam już nigdy zawierać czwartego związku małżeńskiego. Jedno było studenckie, jedno wojenne, a to trzecie było najprawdziwsze w sensie prawdziwego uczucia. Moim trzecim mężem był Wołodia Maleszewski, znany przecież wszystkim (koszykarz, a potem trener reprezentacji Polski koszykarzy - zmarł w roku 1983 - przyp. m.j.) Naprawdę było i uczucie, i nareszcie zawiązanie rodziny. To były niesłychanie ciężkie lata dla nas, ale nie chcę tych lat wspominać. Nie chcę wrogom robić przykrości. Opowiadać kto, kiedy i gdzie tak nas strasznie przyciskał do ziemi. Byłam w szóstym miesiącu ciąży i nie wiedziałam, czy mój mąż wróci, czy nie wróci, bo ciągle był na przesłuchaniach. Chciał być prawnikiem. Był naprawdę do tego przygotowany. Miał wielką inteligencję, mógł być naprawdę dobrym prawnikiem. Niestety wyrzucili go z uczelni po jednym semestrze, bo był synem prezydenta Wilna, którego NKWD zamordowało w Wilnie w 1939 roku. Nie ma co wracać do tych faktów, gorycz została już dawno przełknięta. Zgodnie z zasadami Ojca Świętego, którego zawsze będę uważać za pierwszego Polaka w naszej historii - chociaż bardzo kochałam dziadka Piłsudskiego - uważam, że umieć przebaczać to bardzo ważna rzecz. Ja się tego nauczyłam. Dlatego dziś nie chcę mieć wrogów i nie pamiętam wrogów. A pamięta pani Hitlera? Oczywiście, że pamiętam. To słynna historia: zaprosił panią do loży na olimpiadzie w Berlinie. Pani była trzecia w rzucie oszczepem, dwie Niemki przed panią. Jak to przebiegało? Nie lubię tego wspominać, ale tak było. Hitler zaprosił do loży wszystkie trzy oszczepniczki. Byli tam też Göring, Goebbels i inni. Wiem, że kiedy gratulował pani medalu, palnęła pani coś, co potem Goebbels musiał odkręcać. Co to było? Kiedy Hitler powiedział: "Gratuluję małej Polce", ja mu na to: "Wcale nie czuję się mniejsza od pana". Bo on miał 1,60 w czapce, a ja 1,66 wzrostu. Więc był ogólny śmiech. Prasa niemiecka podawała potem, że Hitler gratulował nie małej Polce, a małej Polsce. Nie wiedzieli już, jak z tego wybrnąć. Uznano panią za najpiękniejszą sportsmenkę olimpiady w Berlinie. Pewnie wódz chciał mieć twarzową fotkę. Były takie głupoty. Na każdej olimpiadzie wybierają najładniejszą dziewuchę. Takie tam głupstwa. A to zdjęcie w loży w Hitlerem... Do tej pory dostaję z Niemiec wory listów z prośbą o autografy. To mnie denerwuje. Straciłam część rodziny na Wschodzie i na Zachodzie. Hitler czy Stalin - obu bym powiesiła na szubienicy. Ale Niemcy do tego inaczej podeszli. Z domu wyniosłam brak sympatii dla Niemców, jeszcze większy niż dla Ruskich. Stąd jestem taka, jaka jestem. Ale to zdjęcie z Hitlerem pomogło wielu Polakom. Uratowało wiele istnień. W Pruszkowie mi pomogło. To był słynny obóz, w którym Niemcy rozdzielali ludzi - kobiety oddzielnie, mężczyźni oddzielnie: starsi do Oświęcimia, młodzi do obozów pracy, itd. Był w tym obozie tzw. barak chorych. Z tego baraku wyprowadzało się ludzi po stu, stu pięćdziesięciu... Jak pani to robiła? Po prostu, pokazywałam przy bramie tę moją fotografię z Hitlerem. Żandarmi traktowali ją jak ausweis. Bili w czapę i przepuszczali mi transport. Co było dalej? Wyprowadzałam ludzi na zewnątrz do Pruszkowa, potem brałam do Podkowy do domu. W moim domu miałam obóz przejściowy. Przewinęło się wiele osób, znanych i nieznanych. Mieszkała u mnie Ewa Szelburg-Zarembina, Stasio Dygat. Mieszkał taki chłopiec z przestrzelonym płucem, który dziś ma 70 lat i nadal pisze do mnie kartki. Jest pani samarytanką, pani Marysiu. Tak, i wyniosłam to z domu. Matka i ojciec bardzo pomagali ludziom. Nie tylko w sensie dawania pieniędzy. Starzy łodzianie do dzisiaj pamiętają, że wszystkie owoce z naszego sadu szły do szpitala. Jako 12-letnia dziewczyna jeździłam z chłopcami, żeby dostarczyć te owoce i inne produkty. Dużo biedy było w Łodzi. W stosunku do biednych zawsze miałam opiekuńcze ciągoty. Nie tylko wobec biednych. Również wobec skrzywdzonych. Ponad trzydzieści lat przyjaźni się pani z Ewą Kłobukowską. Ona panią traktuję jak matkę. Wy wszyscy jesteście moimi dziećmi, a o Ewie, którą skrzywdzono, nie mogę mówić. Już dawno ta sprawa jest nieaktualna. Idea olimpijska jest dla pani czymś ważnym, jednak dzisiaj został z niej wyłącznie szkielet słów, których życie nie potwierdza. Sport się zmienia, bo świat się zmienia. Pleni się doping i skrajny materializm. Tam, gdzie wchodzi w grę pieniądz, za pieniądzem idzie zło - chcemy czy nie chcemy. Kiedyś sport był romantyczny. Ale nie możemy żyć przeszłością. Musimy myśleć do przodu, nie gubiąc tego, co było i jest ważne. Sport nawet zmaterializowany, moralnie skrzywiony i tak ma wartości, których nie wolno stracić. Ideały olimpijskie są dzisiaj zmęczone, ale są. Dopóki istnieją, choćby na papierze, warto się wysilać, bo ciągle jest przed nami cel. Kocha pani sportowców. Za co? Za to, że chcą do czegoś dążyć; że chcą być lepsi od siebie. A ci, którzy na nas patrzą, niech nie patrzą z zazdrością, tylko niech robią to samo. Jak ktoś ma forsę, niech sobie kupi rakietę i idzie grać w tenisa. Jak nie ma forsy, niech bierze dresy i biega po ścieżce zdrowia, ale niech coś ze sobą robi i w sposób szlachetny wyładowuje się w sporcie. To jest przesłanie proste i łatwe do spełnienia, które sportowcy adresują do społeczeństwa przez samą w nim obecność. Kiedyś, pamiętam, wzięłam dres i pobiegłam do Parku Saskiego. Początkowo patrzyli na mnie jak na wariatkę. Starsza pani pod 70-tkę, a tu raptem biega, robi wygibasy przy drzewie itd. Na drugi dzień przychodzi do mnie starsza pani: czy ja się mogę do pani przyłączyć. I tak się zrobiła grupa starszych kobiet, około 35. Ja potem weszłam w wir swoich spraw i przestałam przychodzić, ale została moja następczyni, pani 65-letnia. I do dzisiejszego dnia kilka pań jeszcze tam biega. Jest to spontaniczna forma sportu i bardzo dobrze. Jaka pani właściwie jest? Jakby pani siebie określiła? Mam do siebie dużo zastrzeżeń. Jestem za bardzo spontaniczna, ekspresyjna. Rozpiera mnie ciągle energia. Budzę się w nocy i myślę o różnych sprawach: jakby pomóc temu czy tamtemu. W tej chwili mam problemy, z którymi muszę się sama uporać, a one nie dotyczą mnie. Sobie poświęcam najmniej uwagi i czasu. Powinnam już z tym skończyć, ale myślę sobie: nie mogę, bo los przedłużył ci życie w jakimś celu. Widocznie żądają od ciebie, żebyś jeszcze coś dobrego zrobiła. Jaka jestem?... Ja bym za siebie za mąż nie wyszła. Mam dwoje dzieci i dwoje wnucząt. Rodzina nie ma ze mnie pociechy, rzadko bywam w domu. Tak było zawsze. Mówiłam dzieciom i mówię wnukom: nie możecie się podpierać ani matką, ani babcią. Pracujcie sami na siebie, na własną pozycją. Mnie nikt nie pomagał. W trudnych chwilach borykałam się sama, a tragedie nie są mi obce. Nie obchodzę imienin ani urodzin. Nie obchodzę dlatego, że 46 lat temu moja matka zmarła na moich rękach dokładnie w dzień moich imienin i urodzin, bo mam je jednego dnia. Jaka jestem?... Kocham samotność, kocham przyrodę. Żadnej istoty nie pozbawię życia. Za głupią muchą będę latać po domu ze ścierką, aż ją przepędzę, ale nie zabiję. Ale przede wszystkim kocham ludzi. Ludzie nie są doskonali, bywają źli i co z tego? Mamy stać i patrzeć, jak zło zwycięża? Mamy uciekać, gdy kogoś biją, gdy komuś potrzeba naszej pomocy? Mamy żyć wyłącznie własnymi sprawami, robić szmal, kariery i nie przejmować się innymi, ludzką biedą, ludzkimi nieszczęściami? Przenigdy! Nie na tym polega życie. Nawet największy drań potrafi się pohamować, a nawet zmienić na lepsze, gdy zamiast agresji, której się spodziewa, trafia na trochę ludzkiego ciepła. Własnym przykładem można zdziałać wiele, więcej niż nam się zdaje. Człowiek ma rozum, żeby myśleć, i serce, żeby kochać. Tylko wtedy jest pełnym człowiekiem, żyje pełnią życia. Nam się wydaje, że ideały olimpijskie umarły, ale tak nie jest. One się ciągle odradzają w młodych sercach, w banalnych okolicznościach. Dekorując pewną dziewczynkę, powiedziałam jej: trenuj pilnie, a za rok albo dwa będziesz stała na pierwszym miejscu, a nie na trzecim. I po roku to dziecko do mnie podchodzi i mówi: - "Miała pani rację, dzisiaj wygrałam." Zawsze, kiedy jadę w teren - a jeżdżę do dużych miast i małych dziur - wyrywam z PKOl-u jakieś znaczki, naklejki, proporce. Przecież nie mogę wyjść do młodzieży z pustymi rękami. Wtedy już rozdałam większość pamiątek i gdy podeszła ta dziewczynka, miałam ostatnią naklejkę, więc jej dałam. I wiesz co Mareczku, to dziecko tę głupią naklejkę PKOl wzięło i niosło jak relikwię. Czy to nie jest piękne? Rozmawiał: Marek Jóźwik
Czym jest dla pani nagroda fair play? MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA: Wydaje mi się, że fair play może być rozumiana wąsko i bardzo szeroko. W moim pojęciu zawężenie czystej gry wyłącznie do wydarzeń na boisku to za mało. Fair play powinna obejmować również życie pozasportowe. Dzisiaj wystarczy, że ktoś nie kopnie przeciwnika, choć miał okazję, a już mu trzeba dać nagrodę fair play. To deprecjonuje tę nagrodę. Właśnie dlatego uważam, że za dobre odruchy nie ma fair play. Natomiast wyjątkowe zachowania należy nagradzać. jak było w sporcie przed wojną? Czy łatwiej było o dżentelmenów? Gdy sięgam pamięcią wstecz, mam wrażenie, że dziwnie wyższa była moralność. Inne było wychowanie młodzieży. Obyczajowość się zmieniła diametralnie. I myślę, że ten luz dany młodzieży po wojnie nie za bardzo korzystnie wpłynął na samodyscyplinę. Co pani robiła w czasie wojny? Po pierwsze wróciłam pod prąd do Warszawy 2 września. Siedziałam we Włoszech. Już się mówiło o wojnie, więc mogłam zostać. Wszyscy mnie do tego namawiali, ale ja nie chciałam. Ponieważ skończyłam kurs sanitarny, przeciwlotniczy, natychmiast mnie zmobilizowano do sanitarki przeciwlotniczej w Warszawie. A pamięta pani Hitlera? zaprosił panią do loży na olimpiadzie w Berlinie. Nie lubię tego wspominać, ale tak było. Uznano panią za najpiękniejszą sportsmenkę olimpiady w Berlinie. Pewnie wódz chciał mieć twarzową fotkę. Były takie głupoty. Na każdej olimpiadzie wybierają najładniejszą dziewuchę. A to zdjęcie... Do tej pory dostaję z Niemiec wory listów z prośbą o autografy. To mnie denerwuje. Ale to zdjęcie z Hitlerem pomogło wielu Polakom. W Pruszkowie mi pomogło. To był obóz, w którym Niemcy rozdzielali ludzi. Był w tym obozie tzw. barak chorych. Z tego baraku wyprowadzało się ludzi... Jak pani to robiła? Po prostu, pokazywałam przy bramie tę moją fotografię z Hitlerem. Żandarmi traktowali ją jak ausweis. Bili w czapę i przepuszczali mi transport. Jest pani samarytanką. Tak, i wyniosłam to z domu. Matka i ojciec bardzo pomagali ludziom. Idea olimpijska jest dla pani czymś ważnym, jednak dzisiaj został z niej wyłącznie szkielet słów. Sport się zmienia, bo świat się zmienia. Sport nawet zmaterializowany, moralnie skrzywiony i tak ma wartości, których nie wolno stracić. Kocha pani sportowców. Za co? Za to, że chcą do czegoś dążyć; że chcą być lepsi od siebie. A ci, którzy na nas patrzą, niech nie patrzą z zazdrością, tylko niech robią to samo. Jaka pani właściwie jest? Mam do siebie dużo zastrzeżeń. Jestem za bardzo spontaniczna, ekspresyjna. Rozpiera mnie ciągle energia. Sobie poświęcam najmniej uwagi i czasu. Jaka jestem?... Ja bym za siebie za mąż nie wyszła. Rodzina nie ma ze mnie pociechy, rzadko bywam w domu. Tak było zawsze. Mówiłam dzieciom i mówię wnukom: nie możecie się podpierać ani matką, ani babcią. Pracujcie sami na siebie. Jaka jestem?... Kocham samotność, kocham przyrodę. kocham ludzi. Ludzie nie są doskonali, bywają źli i co z tego? Mamy stać i patrzeć, jak zło zwycięża? Przenigdy! Nie na tym polega życie. Własnym przykładem można zdziałać wiele. Człowiek ma rozum, żeby myśleć, i serce, żeby kochać. Tylko wtedy jest pełnym człowiekiem.
Ze Stanisławem Żelichowskim, kandydatem na ministra środowiska w rządzie SLD - UP - PSL, rozmawia Krystyna Forowicz Ochrona środowiska jest zbyt upolityczniona Rz: Od czego zacznie pan porządki? STANISŁAW ŻELICHOWSKI: Mój poprzednik rozpoczął od robienia porządków w resorcie. Dla mnie liczy się fachowość pracownika. W tym tygodniu rozpocznę spotkania z leśnikami, przyrodnikami, geologami oraz pracownikami gospodarki wodnej. Do tych spotkań zaprosiłem też osoby z terenu. Przez ostatnie cztery lata jako wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska miał pan okazją przyglądać się temu, co dzieje się w resorcie. Czeka nas olbrzymie wyzwanie związane z przystąpieniem do Unii. Pamiętam, jak w latach 1995 - 1996 zagranica nazywała nas Zielonym Tygrysem Europy dzięki mechanizmom ekonomicznym, jakie wówczas w kraju funkcjonowały i dobrze służyły ekologii. Teraz filary naszego systemu finansowania ekologii zostały w znacznym stopniu zdemontowane. Bank Ochrony Środowiska przynosił rocznie sto milionów zysku netto; w ubiegłym roku tylko trzy miliony. Obecnie w BOŚ podejmowane są próby sprzedania niemal 40 procent akcji prywatnej osobie. Pierwsze, co zrobię, to wstrzymam wszystkie decyzje rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska podjęte w ostatnich czternastu dniach. Takie uprawnienia mam jako minister. Gdy ustępowałem ze stanowiska w 1997 roku, budżet resortu wynosił miliard złotych na ekologię; w tym roku mamy tylko 250 milionów. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Niskie zyski BOŚ oraz zerowa rentowność Lasów Państwowych są tego przykładem. Lasy Państwowe weszły w różne spółki, czego rezultatem jest m.in. sprzedaż tartaków mazurskich. Niedługo może dojść do sytuacji, że z Mazur będzie się wozić drewno do obróbki w Bieszczady. Słowem, źle pan ocenia gospodarkę leśną? Nie oceniam źle. Wiele jest jednak problemów do rozwiązania. Mamy na przykład nadmiar wyprodukowanych sadzonek. Mogą się zmarnować, jeśli w tym roku i w następnym nie będzie środków na ich zasadzenie. Sadzonki zostały kupione z myślą o nowej ustawie o zalesieniu gruntów rolnych i o rządowym programie zwiększenia lesistości kraju. Rocznie powinniśmy zalesiać sześćdziesiąt tysięcy hektarów. Inny przykład: lasy pochłaniają dwutlenek węgla. Leśnictwo polskie jest w stanie dostarczyć gospodarce narodowej "dodatkowego prawa" do emisji gazów cieplarnianych. Prawo to może być sprzedane na rynku międzynarodowym. Norwegia płaci 40 euro podatku węglowego od tony. W Polsce znacznie taniej byłoby zapłacić za zalesienie gruntu i utrzymanie rolnika, który pracuje w tych lasach. Mamy około trzech milionów hektarów gruntów piątej klasy i 1,6 miliona klasy szóstej. 90 procent z tego leży odłogiem. Gdybyśmy zalesili tylko półtora miliona hektarów, doszlibyśmy do 33 procent lesistości kraju i wiele rodzin rolniczych otrzymałoby pracę. Mówił pan o banku. W jakiej kondycji znajduje się Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, główny filar naszego systemu finansowania ekologii? W moim przekonaniu - w coraz gorszym. Był rok, że 550 milionów złotych leżało na koncie. Wtedy NIK stawiała zarzuty o niewykorzystanie tych środków. Teraz z Narodowego Funduszu wypłaca się tzw. renty hutnikom. Ogromne kwoty wypłacono z NFOŚ na modernizację jednej ze śląskich hut, która i tak zbankrutowała. Czy powstaną nowe parki narodowe? Mamy dylemat: czy stworzyć jeszcze dwa nowe parki, czy wzmocnić te, które już są. Myślę, że powinniśmy organizować kolejne leśne kompleksy promocyjne, by uchronić najcenniejsze fragmenty w Lasach Państwowych. Stworzyliśmy już dziesięć takich kompleksów. Jeśli wzrosną wpływy do budżetu państwa, pomyślimy o nowych parkach. Czy przywróci pan Wojciecha Byrcyna na stanowisko dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego? Dla mnie zwolnienie Byrcyna było sprawą niezrozumiałą, tym bardziej że minister Tokarczuk uczynił to kilka dni przed końcem swej kadencji. Cenię Byrcyna. Uważam, że każdy dzień, kiedy przebywa poza parkiem, to strata dla tego parku i przyrody. Ale być może w jego aktach są sprawy, o których nie wiem. Kiedy w lipcu 1997 roku wielka powódź przetoczyła się przez kraj, kierował pan resortem środowiska i przewodniczył Głównemu Komitetowi Przeciwpowodziowemu. NIK zarzuciła panu zaniedbania w inwestycjach hydrotechnicznych i przeznaczenie zbyt małych środków na gospodarkę wodną. Czy dziś znajdzie pan pieniądze na ten cel? To najtrudniejsza dziedzina i moje największe zmartwienie. W przyszłym roku Żuławy mogą być zagrożone powodzią - wskazują tak prognozy. Pieniądze na budowę wałów przeciwpowodziowych są w Ministerstwie Rolnictwa, a na zbiorniki retencyjne w Ministerstwie Środowiska. W 1997 roku nie broniłem się przed zarzutami NIK, ponieważ także uważałem, że 210 milionów złotych na inwestycje w gospodarce wodnej to za mało. Przypomnę jednak, że w czasie mojego czteroletniego działania w ministerstwie oddaliśmy do użytku cztery duże zbiorniki wodne. Będziemy starać się zalesiać tereny górskie. Tam, gdzie jest jeszcze wolna przestrzeń, nawet w ramach limitów zalesieniowych, które będą przekazywane przez Agencję Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa. Niezależnie od tego trzeba będzie zwiększyć retencję w kraju, czyli budować nowe zbiorniki. Może na ten cel poszukamy jakiegoś taniego kredytu, który mógłby być spłacany po 2010 roku, bo teraz budżet nie wytrzyma dodatkowych wydatków. Ostatnia powódź zniszczyła budowaną od ponad dwudziestu lat zaporę "Wióry" na rzece Świślina (województwo świętokrzyskie), dlatego że nie została odpowiednio zabezpieczona. Obecnie jesteśmy w stanie przechwycić 5 - 6 procent wód deszczowych, nasi sąsiedzi 12 - 15 procent. Pamiętna sprawa osiedla Eko-Sękocin dziś może utrudnić panu rozmowy z ewentualnym przyszłym kandydatem na dyrektora Lasów Państwowych? W sprawie Eko-Sękocina stworzono fakty medialne, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Przypomnę, że prokuratura mimo doniesienia o tzw. przestępstwie - po zapoznaniu się z faktami - nie wszczęła nawet dochodzenia w tej sprawie. Jest również ostateczna decyzja NSA sankcjonująca budowę. Nie mogę się więc opierać na pomówieniach prasowych, lecz na faktach. Dodam, że Lasy Państwowe 19 października organizują przetarg na sprzedaż osiedla Sękocin. Kiedyś wszystkie karty trzymał w ręku minister. Dziś jest inaczej. Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. Wojewoda odpowiada za dwa sprzeczne zadania: czy zamknąć zakład truciciela, czy chronić bezrobotnych. Czy będzie pan popierał energetykę odnawialną? Chciałbym, żeby w BOŚ powstała specjalna nisko oprocentowana linia kredytowa dla tego typu inwestycji. Może jeszcze nie bardzo nas stać na rozwijanie geotermii, ale energia wiatru, słońca i biomasa w naszych warunkach są obiecujące. A jak będzie z kolegami w rządzie? Czy są proekologiczni? Na przykładzie poprzedniej koalicji muszę przyznać, iż często mieliśmy różne zdania, nieraz była to ostra wymiana poglądów. Wielu ministrów w tym rządzie jest oddanych sprawom ekologii, nawet minister finansów... -
filary naszego systemu finansowania ekologii zostały w znacznym stopniu zdemontowane. Gdy ustępowałem ze stanowiska w 1997 roku, budżet resortu wynosił miliard złotych na ekologię; w tym roku mamy tylko 250 milionów. Rocznie powinniśmy zalesiać sześćdziesiąt tysięcy hektarów. W jakiej kondycji znajduje się Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, główny filar naszego systemu finansowania ekologii?W moim przekonaniu - w coraz gorszym. Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. Wojewoda odpowiada za dwa sprzeczne zadania: czy zamknąć zakład truciciela, czy chronić bezrobotnych.
Przepływ siły roboczej i zakup ziemi: klauzule ochronne pozwolą wyjść z impasu w rozmowach z Unią Europejską Czas opuścić okopy DARIUSZ ROSATI Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie. W obu kwestiach strony okopały się na swoich pozycjach, a gotowość do kompromisu jest praktycznie zerowa. Polska podtrzymuje swoje żądanie pięcioletniego okresu przejściowego na zakup gruntów pod inwestycje i osiemnastoletniego okresu przejściowego na zakup gruntów rolnych i leśnych. Z kolei strona unijna domaga się utrzymania ograniczeń w dostępie do rynku pracy większości krajów Unii przez okres 2 - 5 lat po wejściu Polski do UE, a w przypadku Niemiec i Austrii nawet przez siedem lat. Bez masowego wykupu Oba żądania są nieracjonalne. Niebezpieczeństwa związane ze swobodnym obrotem ziemią są wyolbrzymiane. W ostatnich latach cudzoziemcy kupowali w Polsce średnio 5 - 6 tysięcy hektarów gruntów rocznie, a w latach 1990 - 2000 nabyli łącznie około 30 tysięcy hektarów ziemi. Trudno to nazwać masowym wykupem; przypomnijmy, że sama Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa dysponuje obecnie ponad 4,2 mln hektarów gruntów przeznaczonych do sprzedaży. Dodajmy, że tylko w nielicznych przypadkach wnioski o zakup ziemi spotykały się z odmową ze strony organu nadzorującego sprzedaż nieruchomości (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji). Nie ma powodu, aby popyt na polską ziemię nagle wzrósł po wejściu do UE, choć oczywiście możliwe są jednorazowe spore zakupy w poszczególnych miejscowościach i regionach. Ale pamiętajmy, że dla wielu regionów zakup ziemi przez cudzoziemców na cele produkcyjne i inwestycje może stać się szansą - czasem jedyną - przyspieszonego rozwoju. Trzeba też przypomnieć, że nawet najbardziej rygorystyczne restrykcje są w istocie mało skuteczne, bo zawsze można nabyć ziemię przez podstawione osoby i poczekać kilka czy nawet kilkanaście lat na wygaśnięcie okresu przejściowego. Przesadne obawy Podobnie jest z przepływem siły roboczej. Większość analiz i ekspertyz przygotowanych przez renomowanych specjalistów dowodzi, że obawa Niemców czy Austriaków przed masową migracją ze Wschodu jest mocno przesadzona. Ci, którzy bardzo chcieli emigrować, na ogół już to zrobili, a ci, którzy są skłonni taką możliwość rozważać, muszą liczyć się z wieloma trudnościami do pokonania, jak koszty osiedlenia się, bariera językowa, bariera kulturowa, oderwanie od środowiska, brak gwarancji utrzymania nowej pracy w dłuższej perspektywie. Również doświadczenia wcześniejszych rozszerzeń Unii potwierdzają ten wniosek. Przyjęcie do Unii krajów względnie ubogich, takich jak Hiszpania, Portugalia czy Grecja, wcale nie spowodowało zwiększonego napływu imigrantów z tych krajów. Co więcej, specjaliści zgodnie podkreślają, że gospodarki większości krajów członkowskich w najbliższych latach będą potrzebowały dodatkowej siły roboczej, zarówno po to, żeby utrzymać międzynarodową konkurencyjność w przemyśle, jak i po to, żeby uzupełnić deficyt środków na rachunkach funduszy emerytalnych, których sytuacja finansowa staje się bardzo trudna na skutek starzenia się społeczeństw zachodnioeuropejskich. Przykład Niemiec W szczególności dotyczy to gospodarki niemieckiej. Opublikowany w tych dniach raport powołanej przez rząd kanclerza Schrodera specjalnej komisji pod przewodnictwem byłej przewodniczącej Bundestagu Rity Sassmuth szacuje ostrożnie potrzeby gospodarki niemieckiej w tej dziedzinie na 20 - 40 tysięcy imigrantów rocznie. Niektóre organizacje przemysłowe oceniają deficyt wykwalifikowanej siły roboczej w Niemczech nawet na 200 tysięcy osób rocznie. Tym, którzy obawiają się masowego napływu taniej siły roboczej ze Wschodu, należy przypomnieć, że podjęta w ubiegłym roku próba ściągnięcia do Niemiec 20 tysięcy informatyków z zagranicy, polegająca na zaoferowaniu im pięcioletniego prawa pracy i pobytu, przyniosła bardzo ograniczone efekty - tylko 8 tysięcy cudzoziemców skorzystało z oferty. Uprzedzenia wygrywają Znaleźliśmy się w przedziwnej sytuacji. Z jednej strony racjonalne argumenty przemawiają za szybką liberalizacją w obu dziedzinach w dobrze pojętym długofalowym interesie obu stron. Z drugiej strony pewne uprzedzenia i stereotypy tak silnie utrwaliły się w świadomości licznych grup społecznych w Polsce i w UE, że rządy poszczególnych krajów po prostu nie mają odwagi, aby otwarcie powiedzieć, jak w rzeczywistości wygląda sytuacja, i podjąć trud przekonania sceptyków o potrzebie i korzyściach otwarcia. Jest to polityka krótkowzroczna i ryzykowna, która może doprowadzić do tego, że proces integracji europejskiej ostatecznie utraci swój historyczny wymiar i ekonomiczny sens w oczach opinii publicznej i będzie postrzegany wyłącznie w kategoriach doraźnych targów, w których jedna strona stara się wykiwać drugą. A przecież integracja to nie gra o sumie zerowej, ale wspólne przedsięwzięcie, które każdemu może przynieść korzyści! Mizerne szanse na przełamanie impasu Szanse na przełamanie impasu widzę mizerne. Rząd Jerzego Buzka ma niewielkie poparcie społeczne i w ciągu dwóch miesięcy przed wyborami nie podejmie żadnej decyzji, która mogłaby być odczytana jako ustępstwo. Podobnie rząd niemiecki nie zamierza antagonizować potężnych grup związkowych i pracowniczych, mając także w perspektywie wybory parlamentarne, choć dopiero za rok. Nie można oczywiście wymagać od rządów, aby lekceważyły obawy i niepokoje wyrażane przez liczne grupy społeczne, ale przynajmniej można byłoby oczekiwać, że - zamiast podsycać nieuzasadnione obawy - będą potrafiły zająć wobec tych niepokojów bardziej aktywną i konstruktywną postawę. Utrzymanie dotychczasowego stanu grozi bowiem nie tylko dalszym spadkiem poparcia społecznego dla idei członkostwa Polski w UE, ale również może odsunąć moment akcesji o kilka lat. Potrzebne klauzule ochronne Proponuję więc rozważyć rozwiązanie, które z jednej strony pozwoli uniknąć konieczności przyjmowania okresów przejściowych i umożliwi pełną integrację od pierwszego dnia członkostwa Polski w UE, a z drugiej pozwoli utrzymać określone zabezpieczenia przed ewentualnymi zagrożeniami, jakie mogą w tym procesie się pojawić. Takim rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym. Idea jest prosta. W odniesieniu do zakupu nieruchomości przez cudzoziemców Polska godzi się znieść wszelkie restrykcje od razu, ale obie strony umawiają się, że jeśli zakupy ziemi w określonej gminie czy regionie - na przykład w Szczecinie czy na Mazurach - przekroczą pewien ustalony limit, Polska będzie miała prawo wprowadzić czasowe restrykcje. I podobnie z prawem do pracy. Unia znosi wszelkie ograniczenia związane z podejmowaniem przez Polaków pracy w krajach członkowskich, ale gdy napływ imigrantów w danym regionie - na przykład w Berlinie czy w Wiedniu - okaże się na tyle duży, że zagrozi destabilizacją rynku pracy w tym regionie, Unia także będzie miała prawo nałożyć restrykcje na swobodny przepływ siły roboczej. Oczywiście zarówno dopuszczalne limity zakupu ziemi, jak i konkretne sposoby oceny stopnia zagrożenia rynku pracy, które dawałyby prawo do uruchomienia klauzuli ochronnej, muszą być precyzyjnie określone w traktacie akcesyjnym. Rozwiązanie w postaci klauzul ochronnych ma wiele zalet. Przede wszystkim zapewnia pełnoprawne członkostwo od samego początku - odsuwamy w ten sposób ryzyko, że Polska stanie się członkiem drugiej kategorii. Jest to ważne nie tylko ze względu na rzeczywiste korzyści, jakie Polska i kraje unijne będą mogły czerpać z rozszerzenia Unii, ale i z punktu widzenia odbioru społecznego i utrwalenia korzystnego wizerunku Unii. Pozwoli uniknąć wrażenia, że jedna strona stara się wykorzystać drugą. Klauzule ochronne stanowią także potencjalny instrument stosowania określonych ograniczeń i jako takie nie hamują przepływu kapitału i osób w rozmiarach, które są uznane za potrzebne i bezpieczne. W ten sposób można uniknąć sytuacji, w której wprowadza się określone restrykcje w postaci okresów przejściowych, nie mając przecież żadnej pewności, że będą w ogóle potrzebne. Takie działanie na wszelki wypadek może okazać się społecznie i ekonomicznie bardzo kosztowne. Wreszcie, klauzule ochronne dają gwarancję, że w razie powstania rzeczywistych zagrożeń w postaci nadmiernego wykupu ziemi lub nadmiernej migracji obie strony będą miały prawo zareagować szybko i zdecydowanie. Sprawy naprawdę ważne Obustronna zgoda Polski i Unii Europejskiej na wprowadzenie klauzul ochronnych w dwóch najbardziej spornych obszarach stwarza szansę na przełamanie impasu, w jakim znalazły się negocjacje akcesyjne. Pozwoli uśmierzyć obawy tych, którzy boją się nieznanego, a zarazem otworzy szeroko możliwości lepszego wykorzystania integracji dla celów rozwojowych. Pozwoli Polsce skupić się na sprawach naprawdę ważnych z naszego punktu widzenia - kwestiach pomocy strukturalnej i pomocy dla rolnictwa. A przy tym umożliwi zatrzymanie i odwrócenie niepokojącego procesu systematycznego spadku poparcia dla idei i perspektywy członkostwa wśród wielu grup społeczeństwa polskiego. Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Był ministrem spraw zagranicznych w rządzie koalicji SLD - PSL.
Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie. W obu kwestiach strony okopały się na swoich pozycjach, a gotowość do kompromisu jest praktycznie zerowa. Polska podtrzymuje swoje żądanie pięcioletniego okresu przejściowego na zakup gruntów pod inwestycje i osiemnastoletniego okresu przejściowego na zakup gruntów rolnych i leśnych.Z kolei strona unijna domaga się utrzymania ograniczeń w dostępie do rynku pracy większości krajów Unii przez okres 2 - 5 lat po wejściu Polski do UE, a w przypadku Niemiec i Austrii nawet przez siedem lat.Oba żądania są nieracjonalne. Znaleźliśmy się w przedziwnej sytuacji. Z jednej strony racjonalne argumenty przemawiają za szybką liberalizacją w obu dziedzinach w dobrze pojętym długofalowym interesie obu stron. Z drugiej strony pewne uprzedzenia i stereotypy tak silnie utrwaliły się w świadomości licznych grup społecznych w Polsce i w UE, że rządy poszczególnych krajów po prostu nie mają odwagi, aby otwarcie powiedzieć, jak w rzeczywistości wygląda sytuacja, i podjąć trud przekonania sceptyków o potrzebie i korzyściach otwarcia.Jest to polityka krótkowzroczna i ryzykowna, która może doprowadzić do tego, że proces integracji europejskiej ostatecznie utraci swój historyczny wymiar i ekonomiczny sens w oczach opinii publicznej. Szanse na przełamanie impasu widzę mizerne. Proponuję więc rozważyć rozwiązanie, które z jednej strony pozwoli uniknąć konieczności przyjmowania okresów przejściowych i umożliwi pełną integrację od pierwszego dnia członkostwa Polski w UE, a z drugiej pozwoli utrzymać określone zabezpieczenia przed ewentualnymi zagrożeniami, jakie mogą w tym procesie się pojawić. Takim rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym.
DYSKUSJA Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa ELŻBIETA CHOJNA-DUCH Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania. Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału. Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją. Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów. Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań. Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie? Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa: administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"), administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu". Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej. Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe. Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie. W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one: 30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa, 15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa, 4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej. Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane. Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa). Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej. Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym. Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych. Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego
Rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie nie koordynują kompetencji i zadań szczebla wojewódzkiego z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem , nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, również z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie. Brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Zastanawia precyzja w określeniu wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa - rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Pominięto problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego. Wątpliwości budzi też postanowienie dotyczące prorogacji budżetowej.
Jakie są szanse inicjatywy politycznej Andrzeja Olechowskiego, Donalda Tuska i Macieja Płażyńskiego? Sztuka łączenia przeciwieństw JANUSZ A. MAJCHEREK Jednym z powodów przewagi, jaką SLD ma nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia i spajania różnych nurtów i frakcji, czego nie potrafią konkurenci, popadający z tego powodu w wewnętrzne konflikty i rozłamy. Czy inicjatywa Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska będzie potwierdzeniem, czy przezwyciężeniem tych tendencji? Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe. Różne grupy elektoratu wymagają zróżnicowanej oferty programowej, do jej sformułowania i realizacji potrzebne jest urozmaicone zaplecze ideowe, a takie mogą stworzyć tylko wielorakie grupy działaczy i członków. Formacje monoideowe, opierające się na dogmatycznie strzeżonej jedności i czystości doktrynalnej, nie mają szans w pluralistycznym społeczeństwie i demokratycznej rywalizacji. W ostatnich miesiącach wewnątrz AWS i UW wystąpiły tendencje do takiego organizacyjno-ideowego zawężania, co doprowadziło do secesji części zaniepokojonych tym członków, czujących się dyskryminowanymi. Sami przeciw sobie Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. Dwa z nich wybijają się na plan pierwszy. Jeden wywodzi się ze związku zawodowego, dysponuje jego bazą członkowską, zapleczem organizacyjnym i grupą zaufanych działaczy. Drugi skupia polityków sensu stricto, mających własne partie, a niekiedy nawet zadatki na mężów stanu, ale nie tak rozległe wpływy. Różnice między nimi znajdują wyraz na planie ideologicznym. Działacze związkowi hołdują na ogół najprostszym przekonaniom narodowo-katolickim, nie wymagającym uchwycenia takich chrześcijańsko-demokratyczych czy konserwatywno-liberalnych niuansów, jak zasada subsydiarności czy skomplikowane relacje osoby i wspólnoty. Taki też, odpowiednio do głoszonych poglądów, mają elektorat. Prymat wewnątrz AWS zdobył nurt związkowy i katolicko-narodowy, reprezentowany przez przewodniczącego, który poniósł z kolei klęskę w rywalizacji o poparcie społeczne w wyborach prezydenckich. Zdaniem przeciwników dowiodło to, że dominacja działaczy związkowych i ich poglądów spycha całą formację na manowce, dlatego zażądali dymisji niefortunnego przywódcy. W rewanżu związkowi delegaci, nie znoszący przemądrzałego Rokity i wyniosłego, dystyngowanego Płażyńskiego ani nie rozumiejący subtelności poglądów Halla, obrzucili ich na zjeździe "Solidarności" dosadnymi epitetami. Mimo zawartego później porozumienia skłócone i nisko oceniane przez elektorat ugrupowanie stanęło po odejściu Płażyńskiego na progu rozpadu. Słodko-gorzka zemsta etosu Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Jedną grupę stanowią środowiska profesorsko-mentorskie, odwołujące się do tradycyjnego etosu i ideałów dawnej, zwłaszcza tzw. postępowej, inteligencji, mające poczucie misji, ideowego posłannictwa i społecznej wrażliwości. Drugi nurt tworzą beneficjenci przemian zapoczątkowanych w 1989 roku i reprezentujący ich działacze, zorientowani technokratycznie, stawiający cele pragmatyczne i realizujący je metodami elastycznie dostosowywanymi do okoliczności, ceniący skuteczność i sukces, dążący do niego energicznie i aktywnie, bez zahamowań, dylematów i rozterek. Różnicom między nimi odpowiada odmienność elektoratu: pierwsi mają ostoję w słabnącej i dezintegrującej się inteligencji budżetowej, drudzy szukają oparcia w powstającej i rozwijającej się klasie średniej. Dominacja nurtu inteligencko-etosowego w dawnej Unii Demokratycznej spychała ją na pobocze polskiej polityki, wraz z kurczącym się elektoratem tej proweniencji. Środowiska te z bólem przyjęły przywództwo w UW sztandarowego technokraty Leszka Balcerowicza i znosiły je z zaciśniętymi zębami, zmuszone do tego dobrym wynikiem kampanii wyborczej 1997 roku, eksponującej osobę lidera, a kierowanej przez Pawła Piskorskiego, uosabiającego nowy unijny pragmatyzm i traktowanego z odpowiednią do tego niechęcią. Gdy Balcerowicz odszedł, przystąpiono z zapałem do batalii o schedę po nim. Choć usiłowano przedstawiać Bronisława Geremka, reprezentującego i uosabiającego nurt inteligencko-profesorski, jako "oczywistego" przywódcę całej UW, siły okazały się nadspodziewanie wyrównane i jego zwycięstwo nad Tuskiem zostało osiągnięte niewielką przewagą głosów. Upojeni sukcesem stronnicy nowego-starego lidera postanowili jednak wziąć wytęskniony odwet na pokonanych konkurentach, a zemsta była tym słodsza, że osiągnięta dzięki organizacyjnej sprawności i dyscyplinie oraz pragmatycznej przebiegłości, czyli przeciwników pognębiono ich własnymi metodami. Ci uznali w rezultacie, że nie ma już w partii dla nich miejsca. Liberalizm jest bogatą doktryną, rozciągającą się od bieguna socjalliberalnego do liberalno-konserwatywnego. Istnienie dużego potencjalnego elektoratu na tym obszarze wykazał wynik wyborczy Andrzeja Olechowskiego, do poparcia którego nie dopuściła "etosowa" część Unii. Ugrupowanie to mogło skupić te różne nurty i grupy wyborców, wewnętrzne rozgrywki udaremniły to jednak i prowadzą do rozpadu partii. Bronisław Geremek może okazać się równie "oczywistym" przewodniczącym UW, jak Marian Krzaklewski był "naturalnym" kandydatem AWS do prezydentury. Siła różnorodności Sojusz Lewicy Demokratycznej jest też ugrupowaniem wielonurtowym. Są w nim zarówno dawni aparatczycy PZPR, przedstawiciele komunistycznego aktywu, jak i partyjni reformatorzy, rewizjoniści i "liberałowie". Ci i tamci mają swój elektorat. Po części to nostalgicy za PRL, ideologiczni wrogowie kapitalizmu i zmian zapoczątkowanych w 1989 roku, a zwłaszcza znienawidzonego przez nich Balcerowicza, co ukazała reakcja na desygnowanie go przez prezydenta na stanowisko prezesa NBP. Ale są tam też środowiska doceniające reformy ustrojowe i systemowe, a choć z innych powodów przeciwne obecnym ich wykonawcom, to nie zamierzające ich unicestwić. Jednym socjalizm wciąż nie wyparował z zaczadzonych doktrynalnymi uprzedzeniami głów, drudzy mają poglądy i sympatie socjaldemokratyczne czy wręcz socjalliberalne, są wśród nich nawet niegdysiejsi antykomuniści. Im silniej jednak komentatorzy wytykają różnice między eseldowskimi liberałami a towarzyszami Szmaciakami i dziwią się, jak Cimoszewicz, Kaczmarek czy Borowski, nie mówiąc już o Celińskim, mogą być w jednej partii z dawnymi funkcjonariuszami reżimu, "weteranami walki i pracy" czy związkowymi radykałami z OPZZ, pod wspólnym przewodem mającego "betonowy" rodowód Leszka Millera i przy wsparciu kibicującego im Urbana, tym wyraźniej widać, że oni sobie nie przeszkadzają, lecz są nawzajem potrzebni, uzupełniają się i nie zamierzają się na siebie obrażać, a tym bardziej wzajemnie eliminować. Im dłużej SLD istnieje, tym więcej nurtów wchłania i szerszą rozlewa się falą, co znajduje odzwierciedlenie w powiększaniu się jego elektoratu. Aż trudno uwierzyć, że tak sprawnie radzą sobie z wewnętrznym pluralizmem i życiem frakcyjnym działacze ukształtowani przeważnie w partii monopolistycznej, monoideologicznej i monocentrycznej. Wielość nurtów w jednym ugrupowaniu politycznym może być kłopotem, ale może też być atutem. Kłopotliwe i trudne jest ich integrowanie, zapewnianie harmonijnej koegzystencji, łagodzenie konfliktów i utrzymywanie rywalizacji między nimi w ramach uczciwej gry o lepszy program i przywództwo oraz większe poparcie wyborców. Atutem jest natomiast możliwość sformułowania bardziej zróżnicowanej i szerokiej oferty programowej dla elektoratu i pozyskania jak najliczniejszych jego grup i środowisk. W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Wskaźniki społecznego poparcia wyraźnie pokazują, które z nich do której należą kategorii. Chybotliwa platforma Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego, zamkniętego w skostniałych strukturach i ograniczonych kręgach elektoratu oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym, a partii wąskim grupom interesu lub ideologicznym dogmatom i uprzedzeniom. To może spodobać się wielu nieortodoksyjnie myślącym, otwartym światopoglądowo i umiarkowanie liberalnym kręgom społeczeństwa. Potencjalny elektorat istnieje nie tylko wśród wyborców Olechowskiego, lecz obejmuje połowę polskiego społeczeństwa, co pokazały analizy przeprowadzone przez Centrum Badań Regionalnych, których wyniki zaprezentowała na tych łamach jego szefowa Wisła Surażska ("Rz" nr 10 z 12 stycznia). W badaniach sondażowych zrealizowanych przez Pracownię Badań Społecznych na zlecenie "Rz" gotowość głosowania na nową formację zadeklarowało 23 procent respondentów ("Rz" nr 15 z 18 stycznia). W Polsce, gdzie prawica jest zideologizowana i uzwiązkowiona, a lewica postkomunistyczna, utrzymuje się szczególnie duża przestrzeń dla politycznego centrum, pozostającego poza manichejską polaryzacją i dwubiegunową konfrontacją. Biorąc pod uwagę zróżnicowane rodowody polityczne liderów, można dostrzec szanse ich formacji na zdezaktualizowanie kryteriów historyczno-genealogicznych i przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL, co usiłowała bezskutecznie zrealizować po lewej stronie Unia Pracy. Szanse są tym większe, że nie grozi jej, ze względu na proporcje uczestników i profil ideowy, zdominowanie przez SLD, jakie przytrafiło się UP. Ów profil ideowy i programowy jest już zarysowany, wystarczy sięgnąć do oferty sformułowanej w książce Andrzeja Olechowskiego ("Wygrać przyszłość"), a także tej zawartej w książce Donalda Tuska ("Idee gdańskiego liberalizmu"). Nowe ugrupowanie nie miałoby też kłopotów z przywództwem, bo na jego czele stoją trzy wyraziste, dobrze znane i szanowane osobistości, wolne przy tym od skłonności autorytarnych i osobistych animozji oraz nadmiernych ambicji. Wszystko wskazuje na to, że ten triumwirat jest zdolny współpracować zgodnie i harmonijnie. Nowa formacja dysponuje więc wieloma atutami, zanim jeszcze się zorganizowała. Ale też największych kłopotów przysporzą jej właśnie kwestie organizacyjne. Na inicjatorach ciąży odium secesjonistów, od którego muszą się w pierwszej kolejności uwolnić. Potem będą musieli stawić czoło naporowi środowisk marginalnych, egzotycznych i ekstremistycznych, które w nowym rozdaniu będą szukać (już szukają) swojej kolejnej szansy. Następnie trzeba będzie uniknąć przekształcenia całej inicjatywy w chaotyczne pospolite ruszenie, które poszłoby w rozsypkę przy pierwszym niepowodzeniu czy konflikcie wewnętrznym. Dobór współpracowników, sprzymierzeńców i sojuszników oraz ustalenie warunków ich koegzystencji i kooperacji będzie kluczem do organizacyjnego, a potem ewentualnie wyborczego sukcesu. Niewykluczone, że jego osiągnięcie będzie wymagać zawarcia przymierza z dawnymi, opuszczonymi kolegami partyjnymi. Inicjatyw podobnych do tej było w minionym dziesięcioleciu wiele, począwszy od Porozumienia Centrum, w niektórych zresztą brali udział autorzy obecnej propozycji. Wszystkie okazały się zupełnie lub w zasadzie nieudane, więc i ta ma słabe widoki na powodzenie. Stojące przed nią zadanie wymaga skonstruowania platformy dostatecznie szerokiej, by zmieściły się na niej i nie spychały z niej różne grupy i środowiska, a jednocześnie na tyle zwartej i solidnej, by pod ich ciężarem nie wygięła się, nie załamała czy pękła ani nie wywróciła w wyniku jakiegoś przechyłu. -
Jednym z powodów przewagi SLD nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia i spajania różnych nurtów i frakcji. Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. Do której kategorii zapisze się formacja polityczna Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym, a partii wąskim grupom interesu lub ideologicznym dogmatom i uprzedzeniom.
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie Tajemnica królów nubijskich Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej) FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI KRZYSZTOF KOWALSKI Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha. Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii. Korzenie Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane. Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej. Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu. Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia. Krzyż Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo? -Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów... Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim. Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu. Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii. Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI Polityka W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe. W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce: - Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia. Pielgrzymi Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła". Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych. Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego". Fenomen Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka. W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. -
Na pustyni nieopodal Banganarti nad Nilem polscy archeolodzy odkryli nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i inskrypcjami. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu chrześcijańskich władców Nubii. Nubia to kraina leżąca między I a IV kataraktą, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Chrześcijaństwo trafiło na te obszary, kiedy ok. 350 roku n.e. część z nich podporządkował sobie władca schrystianizowanego już Aksum. W VI wieku chrystianizacja Nubii była już daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to oficjalnie potwierdzone. Około roku 650 rozpoczęły się na tych terenach najazdy arabskie, w wyniku których zaczął rozprzestrzeniać się tutaj islam. Wciąż dominowali jednak chrześcijanie, którzy budowali kościoły. Właśnie jeden z nich, obok grobowców, odkryli polscy archeolodzy. Uważają oni, że odkopali kaplicę pośmiertnego kultu królewskiego, wzniesioną najpóźniej w VII wieku, która była popularnym miejscem pielgrzymek. Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym.
Skarb państwa traci rocznie około pół miliona złotych przez niekorzystną umowę z Toeplitzem Skórzany interes społeczny Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Dzisiaj Towarzystwo Wydawnicze i Literackie za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. FOT. PIOTR KOWALCZYK KRZYSZTOF HAŁADYJ Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych. Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Na 144 mkw. stoi czteropiętrowa kamienica o łącznej powierzchni 422 mkw. Jej właścicielem jest skarb państwa, a podmiotem faktyczne nią władającym - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W grudniu 1990 roku prawo użytkowania wieczystego zabudowanej działki oraz prawo własności do położonej na niej kamienicy uzyskał, na podstawie ustawy, Ośrodek Dokumentacji Zabytków. Przy okazji formalności związanych ze spłatą nieruchomości Sąd Wojewódzki w Warszawie dokonał jej wyceny. Cenę działki ustalił na 81,4 tys. zł, a cenę położonej na niej kamienicy, uznanej przez sąd za obiekt zabytkowy, na ponad 400 tys. zł. Dodatkowo ODZ został zobowiązany do uiszczania stałej rocznej opłaty w wysokości 1,5 procent wartości gruntu na konto Wydziału Realizacji Budżetu Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Dziś ODZ płaci rocznie z tego tytułu 6300 zł. Siedziba Toeplitza 19 kwietnia 1994 roku Marek Konopka, dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy przy Brzozowej 35 z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim, będącym współwłasnością Krzysztofa T. Toeplitza oraz Ryszarda Wojciechowskiego. Towarzystwo za przekazane dotacje z Ministerstwa Kultury - kierowanego wówczas przez Kazimierza Dejmka - rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". Kamienica przy Brzozowej miała być jego siedzibą. ODZ wynajął Towarzystwu na cele biurowo-redakcyjne lokal o powierzchni 152 mkw., za 1500 złotych miesięcznie. Umowa zakazywała Towarzystwu podnajmowania lokalu innym podmiotom bez zgody ODZ. Co ciekawe, w umowie nie znalazły się żadne zapisy dotyczące waloryzacji czynszu, jego podnoszenia ze względu na inflację oraz możliwości wygaśnięcia umowy w chwili zaprzestania wydawania "Wiadomości Kulturalnych". Oficjalnie bowiem "Wiadomości", jak zapewniał minister Dejmek, miały być przedsięwzięciem o ogólnospołecznym charakterze. Tym zresztą tłumaczono gigantyczne dotacje (łącznie ok. 4 mln zł), dzięki którym tygodnik mógł przez cztery lata ukazywać się na rynku. Ale i tak nie uchroniło go to od bankructwa w 1998 roku. Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze. Dziwne aneksy Pierwotna umowa pomiędzy ODZ a spółką Toeplitza została, za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Dzisiaj Towarzystwo za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. Na wolnym rynku, jak wynika z ustaleń "Rzeczpospolitej", za podobną kamienicę uzyskać można co najmniej 45 tys. złotych. Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też z trzech do dziesięciu lat okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu. Sprawiło to, że ODZ, a faktycznie Ministerstwo Kultury, utraciło kontrolę nad nieruchomością. Umowy zawartej na czas określony - 10 lat, nie można bowiem jednostronnie wypowiedzieć. Na specjalnych zasadach Dzisiaj trudno doszukać się jakiegoś "ogólnospołecznego charakteru" użytkowania przez Toeplitza nieruchomości przy Brzozowej 35. Mają tam swoją siedzibę jego prywatne pisma "Moda Skórzana" (kwartalnik współredagowany przez Bożenę Toeplitz, żonę KTT), miesięcznik hiphopowo-desko-rolkowy "Ślizg" (współredagowany przez Franciszka Toeplitza, syna KTT), Towarzystwo Wydawnicze i Literackie spółka z o.o. (obecnie własność małżeństwa Toeplitzów), a także lewicowy tygodnik "Przegląd" (jego redaktorem naczelnym jest Jerzy Domański). Pytany o powody tak niskiego czynszu płaconego przez Towarzystwo, Toeplitz odpowiada, iż wynika to z tego, że kamienica wykorzystywana jest w interesie społecznym. Jako przykład podaje działalność wydawniczą swojej spółki. Jednak nie potrafi wymienić z pamięci przykładów publikacji. Niechętnie mówi także o finansach. Podkreśla jednak, że umowa najmu ma charakter społeczny, a nie handlowy. - Nasza działalność wydawnicza służy dobrze pojętemu interesowi społecznemu - mówi Toeplitz - nie można więc od nas wymagać, byśmy płacili za najem tak jak instytucje komercyjne. Teatry i muzea też są przecież traktowane na specjalnych zasadach - twierdzi KTT. Były naciski Do sprawy niezwykle korzystnej dla Toeplitza umowy najmu powrócił dopiero minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. 26 lipca 2000 roku w piśmie do dyrektora ODZ Roberta Kunkela stwierdził, że zasady prowadzenia gospodarki finansowej przez ODZ budzą jego poważne zastrzeżenia. Zażądał wyjaśnień od Kunkela i poprosił o przedstawienie stanu faktycznego. Równolegle ministerstwo wszczęło kontrolę wewnętrzną, której wyniki wskazywały wyraźnie na niefrasobliwość i niegospodarność urzędników zawierających umowę z Toeplitzem. W odpowiedzi Kunkel podał, że korzystne dla KTT aneksy podpisywane były na wyraźne życzenia ówczesnego ministra kultury Kazimierza Dejmka. Według wyjaśnień Roberta Kunkela, on sam nie miał praktycznie wyjścia. Dysponowanie nieruchomościami ministerstwa odbywa się bowiem nie tyle za zgodą ministra, ile na jego wyraźne polecenie. - W razie odmowy podpisania umowy - mówi Kunkel - mogłem pożegnać się z pracą. Zapytany, czy podejmował jakieś próby zmiany niekorzystnej umowy już po odejściu ministra Dejmka, Kunkel odpowiada: - Oczywiście. Niestety umowa jest tak skonstruowana, że bez zgody Toeplitza nie ma mowy o jej zmianie. Wysyłane przez nas pisma w tej sprawie były po prostu ignorowane. Potwierdza to Michał Urbanowski, obecny dyrektor ODZ. - W lutym zaproponowaliśmy podpisanie dodatkowego aneksu aktualizującego umowę, jednak Towarzystwo odmówiło rozmów na ten temat - mówi. - Umowa jest ważna i nie widzę powodu, aby ją zmieniać - twierdzi Toeplitz. Czy oznacza to, że ministerstwo jest bezradne? - Niestety tak - mówi Michał Urbanowski - z umowy wynika, że wszystko zależy teraz od Toeplitza. Potwierdza to analiza prawna, która wpłynęła do ministerstwa 15 stycznia 2001 r. Według niej umowy w obecnym kształcie nie da się w żaden sposób wypowiedzieć, natomiast waloryzacja wysokości czynszu może zostać dokonana tylko na drodze sądowej, co jest kosztowne i długotrwałe. Kto więc ponosi odpowiedzialność za ten stan? Oficjalnie tylko Robert Kunkel, niefortunny dyrektor ODZ, który podpisał niekorzystny aneks. Dlatego m.in. został odwołany przez ministra Ujazdowskiego w grudniu 2000 roku. Można spotkać się z opiniami, że Kunkel był tylko kozłem ofiarnym, który zapłacił za decyzję Dejmka, ówczesnego ministra kultury. Dejmek, przyznaje, że kamienica została przekazana w najem Toeplitzowi na jego wyraźne polecenie. - Chodziło o zapewnienie "Wiadomościom Kulturalnym" siedziby - mówi. Zaprzecza jednak, jakoby to on układał umowę. - Będąc ministrem, nie miałem czasu zajmować się ustalaniem wysokości czynszu w jakiejś tam kamienicy. Za szczegóły odpowiadał ówczesny szef ODZ - dodaje Dejmek.
Prywatna spółka KrzysztofaToeplitza od siedmiu lat wynajmuje atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. wątpliwości budzi umowa najmu. traci na niej skarb państwa. 1994 roku dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim. Pierwotna umowa została zmieniona. powiększano wynajmowaną powierzchnię. Wydłużono też okres wynajmu. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu.
PRAWICA Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność Ryzykowne wezwanie do jedności Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI MARCIN DOMINIK ZDORT Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. Projekt Kaczyńskiego '94 O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa. Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji. Projekt Kaczyńskiego '97 Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski. Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy. Formuła usługowa i szlachetne lęki Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy. Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi. Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz. Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów. "Solidarność" integruje Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski. Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą". Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL. Chadecy bez tradycji Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską". Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS. Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL. Czas partii wyrazistych Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka. Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka. Przyspieszenie spowoduje opóźnienie Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata". Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN. Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania. Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii. Problem lidera Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności". Kłopoty z Wałęsą Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS. W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy.
Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych. Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego.
Remont czy kosmetyka Papier szeleści najgłośniej RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna. - Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna. Resortowe ambicje Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze. Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią. Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu. Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe. - Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi. Odkrywanie Ameryki Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie. Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych. - Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych. Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach. Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn. Niewyobrażalne, ale prawdziwe Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany. W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem. U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany. W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe. Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką? Skrzecząca rzeczywistość Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu. A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych). - Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje. Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno. KRZYSZTOF MASŁOŃ
W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna. Poprzednią ustawę o bibliotekach środowisko bibliotekarskie przyjęło przychylnie. Początek jej końca wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych. Jedną ze słabości ustawy było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. projekt Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami. Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Rządowy projekt zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej. W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach. dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, w sposób chaotyczny. Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich jest sprawą priorytetową. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona.
SEJM UCHWALIŁ Cel - poprawa bezpieczeństwa Nowy kodeks drogowy STANISŁAW SOBOŃ Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj. Tablice i dowody rejestracyjne Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego. Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu. Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Karta pojazdu Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia. Badania techniczne Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie. Prawa jazdy Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem. Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy. Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski. Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs. Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r. Szkolenie kierowców Zmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki. Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy. W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B. Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy). Egzaminy państwowe Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie. Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Do lekarza i psychologa W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów. Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny. Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu. Uprawnienia drogówki Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy. Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych. Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC. Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu
Sejm uchwalił 1997 r. Prawo o ruchu drogowym. Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu skrócony odpis świadectwa homologacji, dowód rejestracyjny i dowód odprawy celnej przywozowej. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Zakaz nie dotyczy pojazdu, którego markę określa się jako SAM także pojazdu zabytkowego. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu kradzieżyPojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy, a następnie przekazywana jego właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy.Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego,Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych Policja otrzymała nowe uprawnienia.
SCENA POLITYCZNA W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE Nie zmieniać premiera RYS. JÓZEF KACZMARCZYK JAN MACIEJA Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru. Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi. Osiągnięcia obecnej koalicji Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat. Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans. Historyczne zasługi Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia. Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem. Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia. Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS. Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi. Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje". Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica. Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera. Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności. Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze. Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności. Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji. Można poprawić polski kapitalizm Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu. Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica. Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów. Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia. W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną? Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera. Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz. Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.
obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. pod hasłami wzrostu gospodarczego, zwalczania inflacji, ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego. Dlatego UW jest partią małą. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Sojuszowi Lewicy Demokratycznej nie udało się wypracować programu, który byłby radykalny i skuteczny. Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji.Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi.
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też Mniej lub bardziej bezpośrednio FILIP FRYDRYKIEWICZ Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu. Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania. SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań. Prezydenci i terminy Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie. Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami. Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska. Silny burmistrz, słaba rada O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie. W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy. Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK. Urząd to nie łup Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami. W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji. Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć. Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym. Dwie czy jedna tura? Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk. Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej. Diabeł w szczegółach Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie. Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych. Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku". Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu. Współpraca AST JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy. Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich. Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów. Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu. Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie. Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach. Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji. Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości. SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego. Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą. Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański. - Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara.
Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. ustawa zmieni sposób działania samorządu. emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od tych czynników zależy, jaką pozycję zajmą poszczególne ugrupowania.Przeciw idei bezpośrednich wyborów występuje Prawo i Sprawiedliwość.
PO RAPORCIE "RZECZPOSPOLITEJ" Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana Przemoc, ekshibicjonizm, pseudonauka RYS. PAWEŁ GAŁKA IRENEUSZ KRZEMIŃSKI Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" (19. 12. 2000), jest przedsięwzięciem imponującym. Tym ważniejszym, że w Polsce na oglądanie telewizji poświęca się bardzo dużo czasu, a inicjatywa podobna do niemieckiej - jeden dzień w tygodniu bez telewizji - chyba nie ma szans powodzenia. Nie znam naukowych przedsięwzięć na dużą skalę analizujących zawartość telewizyjnych programów, dziennikarskie studium wypełnia więc ważną lukę w budowaniu naszej "medialnej" samowiedzy. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości. Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Pamiętam sprzed lat rysunkowe filmiki produkcji ZSRR "Nu, pogodi", które budziły moją żywą niechęć. Tym się różniły od filmów disneyowskich, że obecny był w nich element brutalnej przemocy, również symbolicznej, polegającej na wyśmiewaniu przegranego "zajca". Wobec dzisiejszych produkcji - to było zgoła niewinne. Na szczęście pojawiły się też nowe, żywe i interesujące programy dla dzieci, które zyskały aprobatę obserwatorów. Według ich obliczeń liczba scen przemocy w telewizji publicznej, zwłaszcza w pierwszym programie, wzrosła. Jest to jeden z przejawów upodabniania się publicznej telewizji do stacji komercyjnych. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana. Nowe zjawisko - ekshibicjonizm Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia, bezwzględnie drąży powikłane związki albo po prostu podgląda ludzkie życie. Jest ich coraz więcej i są coraz bardziej obrzydliwe. Telewidzowie zamieniają się w podglądaczy i coraz częściej sami dołączają do występujących. Programy te mają bowiem charakter interakcyjny, zawsze z widownią i na ogół z połączeniem telefonicznym. Przygotowujący je dziennikarze przypominają małomiasteczkowe plotkary siedzące w oknach i obserwujące każdy ruch bliźnich. Przodująca pod tym względem okazała się stacja, która z początku reklamowała się jako "telewizja na poziomie", czyli TVN. Już w ubiegłorocznym raporcie "Rzeczpospolitej" odnotowano specyficzne epatowanie widza "podglądaniem z dreszczykiem" w TVN, skupiające się wtedy na życiu więźniów i ich wyznaniach. Teraz rzutki i inteligentny zespół dziennikarski włączony został w produkcję programów jeszcze bardziej moralnie podejrzanych, z "Agentem" na czele, który stanowi niewątpliwe przygotowanie do słynnego już "Wielkiego Brata" (zamyka się grupkę ludzi i podgląda ich wszędzie; widzowie eliminują co jakiś czas kolejną osobę, a zwycięzca, oczywiście, zdobywa nagrodę). Rozrastający się w programie TVN "Telewizjer" wydaje mi się programem coraz bardziej odrażającym, bo zbudowanym na mieszaninie plotkarstwa, pseudoinformacji, pseudo- i paranauki, astrologii i wszelkich dziwactw potraktowanych komercyjnie. A ponieważ w TVN zebrano dobry i ambitny zespół, nic dziwnego, że tę mieszaninę idiotyzmu, ohydy i pseudowspółczucia podaje się w bardzo sprawny dziennikarsko sposób. Czasem nawet wyrobiony widz może dać się "uwieść". Jakże nieprzyjemne jest rozczarowanie, gdy się wykryje cały fałsz tych produkcji. Moje własne doświadczenia jako widza w pełni potwierdzają diagnozę dziennikarzy, którzy słusznie zwrócili uwagę na to, że TVN - prezentując się jako telewizja ambitna i "na wyższym poziomie" - w gruncie rzeczy wprowadza na ekran kolejne komercyjne i manipulacyjne programy. Polsat wydaje się uczciwszy, bo nikomu nie sugeruje, że ma ambicje, a i jemu zdarzają się ambitniejsze produkcje. Pseudonauka i miraże nagród Namnożyło się konkursów, jeden głupszy od drugiego, oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy i atmosferą, która jest mieszaniną meczu i ruletki. Może tylko tradycyjna "Wielka gra" ma poza rozrywkowymi jakieś edukacyjne funkcje. Zgodnie z poczynionymi przez obserwatorów uwagami, główną motywacją i do grania, i do oglądania są wysokie nagrody. Popularność tych programów jest więc wynikiem marzeń o dużych pieniądzach. Warto odnotować również pojawienie się filmów, ba, zgoła seriali dokumentalnych, albo paradokumentalnych, którym też przyświeca zasada podglądactwa, często podbudowana naukowym autorytetem. Szczególne znaczenie mają tu programy medyczne. Zdaje się, że wyparły one filmy przyrodnicze, do niedawna tak popularne i chętnie oglądane. Takie "dokumenty" czasem są cennymi obrazami, na ogół jednak wykorzystują w całkowicie dowolny albo nawet cyniczny sposób naukowców i naukową wiedzę dla epatowania widza drastycznością obrazów. Znowu przewodzi tu TVN. Wnioski - to, po pierwsze, zachwianie wzorów przyzwoitości, wzorów szacunku dla ludzkich uczuć i problemów. Dziennikarze, pokazując dramatyczne sytuacje i powikłane losy, wcale nie zamierzają dać widzom okazji do refleksji i pogłębienia umiejętności wzajemnego zrozumienia między ludźmi. Są zarazem prymitywnie moralistyczni i całkowicie amoralni. Po drugie, uderza niezwykły wprost prymitywizm myślowy programów telewizyjnych, oferowanie widzowi pseudonauki i pseudoinformacji. Telewizję polską wypełniły poza quizami dla półgłówków filmiki "rozrywkowe", tzw. sitcomy, wytwór telewizji amerykańskiej, szokujący prostactwem. U nas rozpowszechniły się chyba jeszcze bardziej niż w telewizji niemieckiej, gdzie się zadomowiły, przerobione na coś jeszcze gorszego, zgodnie z ciężkim poczuciem humoru naszych zachodnich sąsiadów. W USA kretyńskie filmiki oglądane są głównie przez nastolatków. Od dawna też toczy się dyskusja nad ograniczeniem ekshibicjonistycznych talk-showów. U nas te najgorsze wzorce stają się normą programową. To, co dobre - w środku nocy W innych krajach telewizja publiczna znacząco różni się od komercyjnej. W polskiej telewizji publicznej mamy do czynienia ze wszystkimi moralnie dwuznacznymi tendencjami. Wypełniona jest po brzegi tym, czym żyją telewizje komercyjne. Można jej przypisać nawet pierwszeństwo w nadawaniu niektórych programów, na przykład seriali dokumentalnych i paranaukowych. Telewizyjna "Jedynka" oferuje taką samą liczbę głupkowatych quizów, jak telewizje komercyjne, nie mówiąc już o tzw. talk-showach. Czy i na ile telewizja publiczna spełnia więc swe ustawowe funkcje? Gdy podliczyć określonego typu programy - wszystko się zgadza. Kultury, publicystyki i dobrych filmów jest tyle, ile być powinno. Ale szefowie telewizji wybrnęli z sytuacji niezwykle pomysłowo i cynicznie. Otóż telewizja publiczna staje się interesująca po godz. 22.00 lub 23.00. Wtedy można zobaczyć kontrowersyjne dokumenty, które mówią o istotnych problemach kraju i świata, cykle programów filmowych, a także programy muzyczne, baletowe, operowe i dodatkowe edycje Teatru Telewizji. A poza tym - sitcomy, quizy, idiotyzm nowel i seriali. Telewizyjna publicystyka przybrała kształt szczególny: zamiast budzić refleksję, "miga obrazkami". Politycy różnej maści, acz też dość wyselekcjonowani, są głównymi dyskutantami i ekspertami, co naprawdę trudno zaakceptować. Uderza rosnąca liczba pseudodyskusji z udziałem publiczności, która na ogół używana jest jako tło - barwny tłumek, przemieszczający się z "nie" na "tak" i odwrotnie. Nie udało mi się zobaczyć ani jednego programu w telewizji publicznej, po którego obejrzeniu miałbym poczucie, że przynajmniej zarysowano w pełni jakiś doniosły i gnębiący nas na co dzień problem. Odnoszę wrażenie, że poziom dziennikarstwa w telewizji publicznej wyraźnie się obniża. Informacja jest tak skonstruowana, że nie można dotrzeć do istoty rzeczy, na przykład przyczyny konfliktu, który został barwnie opowiedziany i zilustrowany. Zapewne to efekt założenia o tzw. bezstronności dziennikarskiej, które na ogół i tak jest łamane, choćby komentarzem albo tonem głosu i treścią dziennikarskich pytań. Ale zarazem ten model zabrania dziennikarzowi dokonania analizy, zbadania po czyjej stronie jest racja, jakie argumenty mają jedni, a jakie drudzy, jakie motywy i jakie interesy reprezentują strony sporu. Bez takiego wglądu w przebieg konfliktów i dyskusji nie można naprawdę w pełni odpowiedzieć na pytanie, co się dzieje i dlaczego. Gusty można kształtować Przed laty telewizyjna Jedynka pełniła niezwykle ważną funkcję wychowawczą, rozwijając program telewizji edukacyjnej. Pasmo to pozostało, ale i tam górę wzięła "telewizja obrazkowa". Funkcje edukacyjne, zwłaszcza wobec dorosłych widzów, realizuje jednak telewizja nie tylko w programach stricte edukacyjnych. Ludzie uczą się najwięcej z przykładów. Telewizyjne podglądactwo to manipulacja ludzką potrzebą wiedzy o tym, jak żyją i jak działają inni, jak sobie radzą w różnych życiowych sytuacjach. Ta potrzeba w społeczeństwie polskim wydaje się szczególnie silna, bo przecież wszyscy uczymy się żyć w nowej rzeczywistości i musimy z nią sobie jakoś radzić. Programów, które mówiłyby o tym, jak ludzie potrafią odnieść sukces, jak rozwiązują problemy, w telewizji publicznej praktycznie nie ma. Jak się pracuje na sukces? Oto pytanie, które wypełnia nawet w komercyjnych telewizjach zachodnich programy o aktorach, politykach czy biznesmenach. Takie programy w telewizji publicznej mogłyby pomóc wielu ludziom. Zasadzie konkurowania z telewizją komercyjną towarzyszy założenie, że takie są gusty szerokiej publiczności. Siła tego argumentu w dużym stopniu płynie z tego, że jest on samospełniającym się proroctwem. Działanie "pod publiczkę" utwierdza tylko określone wzorce i one stają się właśnie gustami ogółu. To nie tyle gusty publiczności wpływają na telewizję, ile telewizja na ludzkie gusty. Dlatego telewizja publiczna powinna mieć nieco inne ambicje niż te, które dają o sobie znać obecnie. Właśnie ona powinna być standardem i normą. Ona powinna wyznaczać wzorce dla nadawców, eksperymentować z różnymi formami i treściami telewizyjnych programów. Nie wolno jej zaniedbywać funkcji obywatelskich. Niestety, dziennikarstwo staje się w naszej publicznej telewizji coraz bardziej upolitycznione i służy określonym politycznym aktorom. Nawet jeśli robi to dość subtelnie, burzy proporcje i uniemożliwia pełną, swobodną dyskusję. Najwyższa pora na dyskusję o działaniu publicznych mediów i o zmianach ustawowych, które wyzwoliłyby je spod władzy polityków. Autor jest profesorem socjologii
Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej", jest przedsięwzięciem imponującym. można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości.Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia. Namnożyło się konkursów, jeden głupszy od drugiego, oraz programów typu "Milionerzy". Warto odnotować również pojawienie się filmów, ba, zgoła seriali dokumentalnych, albo paradokumentalnych, którym też przyświeca zasada podglądactwa. Wnioski - to, po pierwsze, zachwianie wzorów przyzwoitości, wzorów szacunku dla ludzkich uczuć i problemów. Dziennikarze Są zarazem prymitywnie moralistyczni i całkowicie amoralni.Po drugie, uderza niezwykły wprost prymitywizm myślowy programów telewizyjnych. W innych krajach telewizja publiczna znacząco różni się od komercyjnej. W polskiej telewizji publicznej mamy do czynienia ze wszystkimi moralnie dwuznacznymi tendencjami.
GOSPODARKA Niespójność polityki fiskalnej i monetarnej zwiększa ryzyko kryzysu finansowego w Polsce Do destabilizacji przez stabilizację RYS. ROBERT DĄBROWSKI JANUSZ JANKOWIAK Wiele wskazuje na to, że polska gospodarka wchodzi w trudny okres. Kombinacja ostrej polityki monetarnej i słabnącej dyscypliny fiskalnej nie jest na te ciężkie czasy propozycją właściwą. Deficyt ekonomiczny finansów publicznych większy w tym roku, niż planowano, i najprawdopodobniej większy również w roku przyszłym to igranie z ogniem i kuszenie losu. Wciąż nie rozumie tego większość polityków oraz część doradzających im ekonomistów. Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być coraz bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. Od tego zależy przyciągnięcie oszczędności z zagranicy. Bez importu tych oszczędności nie byłoby możliwe podtrzymanie wysokiego tempa inwestycji. Nadwyżka na rachunku kapitałowym wyrównuje co prawda deficyt na rachunku bieżącym, ale wzmaga presję na aprecjację złotego (i tak występującą w średnim okresie z powodu zmian cen relatywnych). A to z kolei potęguje nierównowagę zewnętrzną gospodarki. I w ten sposób koło niezbyt fortunnych przypadłości się zamyka. Nikt ponadto nie zaprzecza, że wysokie realne stopy procentowe coraz wyraźniej tłumią popyt krajowy. Ma to swoje dobre strony, bo do tej pory rosnący popyt wewnętrzny przekładał się natychmiast na import. Ale duszenie popytu krajowego obarczone jest też szczególnym rodzajem ryzyka. Tempo wzrostu gospodarczego coraz bardziej zależy od popytu zagranicznego. Oznacza to z grubsza, że czynnikiem z naszego punktu widzenia najważniejszym staje się stan koniunktury w krajach Unii Europejskiej. A tu, niestety, trudno o niczym niezakłócony optymizm. Nie sposób doprawdy dociec, na jakich przesłankach zasadza się kluczowe dla "Założeń polityki pieniężnej na rok 2001" stwierdzenie (powtórzone przez Radę Polityki Pieniężnej w dwóch miejscach tego dokumentu), że "utrzymująca się wysoka dynamika popytu wewnętrznego w krajach Unii Europejskiej będzie stymulowała wzrost [polskiego] eksportu". Przecież wszystkie wskaźniki wyprzedzające koniunktury dowodzą, że kraje strefy euro szczyt aktywności gospodarczej mają już za sobą. I tendencja ta występuje wyraźnie od przełomu pierwszego i drugiego kwartału. Wrzesień był piątym z kolei miesiącem spadku produkcji przemysłowej w eurolandzie. Siedem z rzędu dokonanych przez Europejski Bank Centralny podwyżek stóp procentowych najwyraźniej daje już o sobie znać. A bank ten nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Tempo wzrostu gospodarczego w krajach strefy euro w tym i przyszłym roku, aczkolwiek wciąż jeszcze wysokie, nie będzie już jednak z pewnością rosło ponad obecne 3 - 3,5 procent. Nie jest to wiadomość krzepiąca dla Unii Europejskiej. Nie jest też, niestety, krzepiąca i dla nas. Unia korzysta wciąż jeszcze ze skutków konkurencyjnej dewaluacji euro wobec dolara i jena. O tym, jak trwałe okażą się te skutki, przesądzi jednak tempo i zakres reform strukturalnych w UE. Po to, by efekty konkurencyjnej dewaluacji szybko nie ustąpiły, potrzebny jest elastyczny rynek pracy, zdolność wykorzystania wolnych konkurencyjnych mocy wytwórczych i dyscyplina fiskalna. Bez tego podwyżki płac nominalnych i drodzy krajowi producenci szybko "przejedzą" dobroczynne skutki taniego euro. Zostaną tylko inflacja, wysokie stopy procentowe, ponowny wzrost bezrobocia i słabnące tempo wzrostu. Słowem: płacz i zgrzytanie zębów. Wbrew eksportowi A płakać i zgrzytać będzie nie tylko Unia. Wydaje się więcej niż pewne, że losy reform strukturalnych w tej organizacji przesądzą o tempie wzrostu gospodarczego w Polsce w najbliższych dwóch latach. A będą to przecież, o czym zapomnieć nie sposób, lata kluczowe dla naszych przygotowań do członkostwa w UE. Jeśli Unii powinie się noga, my mocno wyrżniemy nosem w ziemię. Niestety, obraz reform systemowych w Unii Europejskiej wciąż jeszcze przedstawia się mgliście. Dużo tu niejasności i niekonsekwencji. Z jednej strony większość rządów "nowej lewicy" zapowiada poważne reformy fiskalne zwiększające konkurencyjność europejskiej gospodarki. Z drugiej - mamy jednak nie tylko skracanie ustawowego czasu pracy, ale i wyraźne luzowanie polityki fiskalnej, typowe dla okresów dekoniunktury. Deficyty ekonomiczne w większości krajów strefy euro pną się powoli, acz systematycznie w górę. Nie są to w sumie warunki sprzyjające szybkiemu zredukowaniu stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny. A im wyższe będą stopy, tym mniejsza w Unii szansa na szybki wzrost. Taka perspektywa powinna szczególnie niepokoić naszych eksporterów. Badania potwierdzają bowiem, że polski eksport jest mocno wrażliwy właśnie na zmiany popytu zagranicznego. Nic tak mocno nie wpływa na wolumen naszego nisko przetworzonego eksportu. Nawet poziom kursu walutowego ma tu drugorzędne znaczenie. Wysokość kursu jest za to czynnikiem pierwszorzędnym, jeśli chodzi o wielkość importu do Polski. Wychodzi więc na to, że nasza krótkookresowa strategia gospodarcza wspiera się na dwóch filarach: dobrej koniunkturze w UE oraz na ustabilizowanym na dość niskim poziomie kursie złotego. Dzięki rosnącemu eksportowi i malejącej (w wyniku braku aprecjacji) opłacalności importu powinniśmy cieszyć się nie tylko powracającą równowagą zewnętrzną, ale również wysokim, zbliżonym do pięciu procent, tempem wzrostu PKB. Słowem, do szczęścia potrzebujemy tylko dwóch rzeczy: wysokiej koniunktury w Unii i nieszczególnie mocnego, choć stabilnego złotego. Obie te podstawy naszej strategii gospodarczej są jednakowo wątłe. Zostawmy koniunkturę w Unii, bo to jest z naszego punktu widzenia czynnik egzogeniczny. A prognozy nie są zbyt obiecujące. Nie jest więc obarczone wysokim ryzykiem twierdzenie, że planowanie przyszłorocznego wzrostu PKB w Polsce na pięć procent można spokojnie włożyć między bajki. Nie dziwi specjalnie, że niektórzy członkowie Rady Polityki Pieniężnej publicznie dają wyraz przekonaniu, iż tempo wzrostu nie przekroczy dwóch, czterech procent. Natomiast pewne zaskoczenie budzi wpisanie mimo wszystko do oficjalnych "Założeń polityki pieniężnej" mało realistycznych pięciu procent. Zaproszenie do spekulacji Znacznie jednak ciekawsze z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się przyjęcie w strategii gospodarczej założenia o braku istotnej aprecjacji złotego. I to mimo utrzymywania się na naszą niekorzyść solidnego dysparytetu stóp procentowych jeszcze co najmniej w pierwszej połowie przyszłego roku. Osłabienie napływu krótkoterminowego kapitału zagranicznego do Polski, kraju o najwyższych w regionie realnych stopach procentowych, uzasadniane jest występowaniem ryzyka kursowego. Tyle że osadzenie koncepcji wzrostu na przewadze dynamiki eksportu nad importem oznacza potrzebę stabilizacji kursu na niskim poziomie. Taki wymóg jest naturalnie nie do pogodzenia ze strategią bezpośredniego celu inflacyjnego, zakładającą kontrolowanie przez władzę monetarną stóp procentowych, natomiast swobodne kształtowanie się kursu. Ryzyko zmienności stóp procentowych spada wraz z ustaleniem szerokiego przedziału dla celu inflacyjnego, ale rosnąć wówczas powinno ryzyko zmienności kursu. A jak to wygląda w naszych zapowiedziach? Raczej kiepsko. Przyszłoroczny cel inflacyjny zarysowano szeroko, na sześć, osiem procent, co poważnie redukuje ryzyko zmienności stóp procentowych. Równocześnie, deklarując brak zainteresowania dla nominalnej kotwicy kursowej, rada zastrzegła sobie jednak w "Założeniach polityki pieniężnej" prawo interwencji na rynku walutowym, "o ile uzna, że jest to niezbędne dla realizacji celu inflacyjnego". Takie stwierdzenie rozumieć należy jako przyjęcie przez władzę monetarną zobowiązania do ograniczenia ryzyka kursowego. Co gorsze, jest to zobowiązanie wyraźnie niesymetryczne, ważne przy odchyleniu kursu tylko w jedną stronę. Realizacji celu inflacyjnego zagrażać może co prawda równie dobrze aprecjacja jak deprecjacja złotego. Tyle że aprecjacji ma podobno - według NBP - nie być. A poza tym, gdyby nawet się zdarzyła, spowodowałaby spadek inflacji poniżej dolnej granicy przedziału celu inflacyjnego. Trudno sobie wyobrazić interwencje banku centralnego na rynku walutowym zmierzające do osłabienia złotego. Ale taka psychologicznie trudna do wytłumaczenia opinii publicznej operacja pozostaje i tak czysto myślową spekulacją, jeżeli traktować serio przekonanie RPP o braku istotnych powodów do wystąpienia aprecjacji. A skoro tak, to nie pozostaje nic innego, jak tylko rozumieć zapowiedź interwencji walutowych jako chęć podtrzymania przez Radę kursu w razie gwałtownej deprecjacji złotego. To rzeczywiście zagrażałoby przekroczeniem, już trzeci raz z rzędu, górnego przedziału celu inflacyjnego. I byłoby po Radzie. Skłonność do podobnie wybiórczego interwencjonizmu ma zawsze tę samą, łatwo wymierną cenę. Wyrażając publicznie powątpiewanie co do poważnej aprecjacji i ograniczając zarazem - domyślnie - ryzyko deprecjacji złotego, władza monetarna stosująca politykę wysokich stóp procentowych i ograniczająca ryzyko ich zmienności zachęca podmioty krajowe do zadłużania się za granicą, a kapitał zagraniczny do żywej spekulacji. W ten sposób niespójność polityki fiskalnej i monetarnej oraz sprzeczności wewnętrzne tej ostatniej poważnie wzmacniają zagrożenie polskiej gospodarki kryzysem finansowym. Autor jest głównym ekonomistą grupy BRE Banku.
Wiele wskazuje na to, że polska gospodarka wchodzi w trudny okres. Kombinacja ostrej polityki monetarnej i słabnącej dyscypliny fiskalnej nie jest na te ciężkie czasy propozycją właściwą. Deficyt ekonomiczny finansów publicznych większy w tym roku, niż planowano, i najprawdopodobniej większy również w roku przyszłym to igranie z ogniem i kuszenie losu. Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być coraz bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. nasza krótkookresowa strategia gospodarcza wspiera się na dwóch filarach: dobrej koniunkturze w UE oraz na ustabilizowanym na dość niskim poziomie kursie złotego. Obie te podstawy naszej strategii gospodarczej są jednakowo wątłe. Wyrażając publicznie powątpiewanie co do poważnej aprecjacji złotego, władza monetarna zachęca podmioty krajowe do zadłużania się za granicą, a kapitał zagraniczny do żywej spekulacji.
DŁUGI WEEKEND Leszek Balcerowicz ma urlop. Jest wśród polityków wyjątkiem Wolne na uroczystościach Większość Polaków między 29 kwietnia a 3 maja będzie wypoczywać. Ale nie nasi politycy, dla których tych pięć, teoretycznie wolnych, dni jest czasem szczególnej aktywności. Zajęci są obchodami tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego, uchwalenia Konstytucji 3 maja, rocznicą zbrodni katyńskiej, "Marszem żywych". Lewica świętuje 1 Maja. Prawicowi premier Jerzy Buzek i lider AWS Marian Krzaklewski spotkają się z Ojcem Świętym. Chyba tylko wicepremier Leszek Balcerowicz wybiera się na zagraniczny urlop. Pierwszy dzień przedłużonego weekendu - 29 kwietnia - ściągnie zwykłych obywateli nad jeziora lub w góry, a elity polskiej polityki do Gniezna na kolejny dzień uroczystości z okazji tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego. Po premierze Jerzym Buzku, wezmą w nich udział i lider AWS Marian Krzaklewski, i SLD Leszek Miller. Rzymska majówka Kolejne cztery dni Marian Krzaklewski, jako przewodniczący NSZZ "Solidarność", spędzi w Rzymie, gdzie blisko milion ludzi świata pracy będzie obchodzić 1 Maja - święto Józefa Robotnika - pod hasłem "Praca dla każdego jedyną drogą do solidarności i sprawiedliwości". Dla "S" jest to drugi etap pielgrzymki po 19 marca, święcie Józefa Rzemieślnika. Część z 2,5 tysiąca polskich związkowców poświęca ją intencji jak najszybszej beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki i kardynała Stefana Wyszyńskiego. W swej homilii papież Jan Paweł II ma wspomnieć o "Solidarności", a Krzaklewski ma przeczytać Modlitwy wiernych albo Lekcje w języku polskim. Marian Krzaklewski spotka się z Ojcem Świętym trzykrotnie: 1 maja po mszy, 2 maja w grupie liderów central związkowych i najprawdopodobniej 3 maja papież przyjmie go wraz z małżonką na audiencji. Wcześniej Rzym opuści Jerzy Buzek. Premier z małżonką 30 kwietnia w Watykanie weźmie udział w kanonizacji błogosławionej Faustyny, później w spotkaniu delegacji państwowych z Ojcem Świętym i w obiedzie u papieża dla zaproszonych gości. Jednak jeszcze w nocy Buzek wróci do kraju. Będzie odpoczywał 1 i 2 maja (spędzi te dni z rodziną poza Warszawą), by 3 maja wziąć udział w złożeniu wieńców pod Grobem Nieznanego Żołnierza, a wieczorem w uroczystościach w Trybunale Konstytucyjnym. Mniej zajęci będą w te dni politycy AWS - rzecznik Klubu Piotr Żak, który w sobotnie popołudnie prosto z Gniezna pojedzie do Wrocławia na "pierwszy mecz koszykówki play off" Śląsk Zepter - Anwil Włocławek. Żak - zapalony "kibol sportowy", jak mówi o sobie - kibicuje Zepterowi. W niedzielę zaś rzecznik wraz z ministrem spraw wewnętrznych i administracji Markiem Biernackim będzie świętował Dzień Strażaka w Ludźmierzu na Podhalu i przez pozostałe trzy dni wypoczywał w Tatrach wraz z młodszym synem. Starszy uczy się do matury. Balcerowicz na urlopie, reszta w pracy Leszek Balcerowicz, szef Unii Wolności, jako jeden z nielicznych VIP-ów wybiera się na urlop za granicę. - Lepiej szefa wysłać za granicę, bo jak jest w kraju, to potrafi wrócić znienacka z urlopu - śmieją się współpracownicy wicepremiera. Balcerowicz w pracy stawi się dopiero w poniedziałek, 8 maja. - Długi weekend? Nie będzie długiego weekendu - mówi Jerzy Wierchowicz, szef Klubu Parlamentarnego UW. - 2 maja chciałbym wziąć udział w "Marszu żywych". Trzeciego będą uroczystości trzeciomajowe, a jest przecież jeszcze rodzina. Poświęcę jej dwa dni, które pewnie sobie wygospodaruję - narzeka polityk UW, że "na pewno nie będzie miał pięcio- czy siedmiodniowej laby". Na "Marsz żywych" wybiera się także Jan Lityński, poseł Unii. - Nie będzie mnie niestety w Gnieźnie, bo mam pilne obowiązki w Świdnicy - mówi Lityński. I dodaje: - Takiego typowego wypoczynku nie planuję. Prezydent w ogrodach 2 maja w Oświęcimiu politycy UW spotkają się z prezydentem. Aleksander Kwaśniewski wraz z prezydentem Izraela weźmie udział w uroczystym apelu młodzieży uczestniczącej w "Marszu żywych". W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, jak co roku Kwaśniewski będzie na uroczystościach przed Grobem Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudskiego w Warszawie i po południu wyda przyjęcie dla korpusu dyplomatycznego. Odznaczy też "zasłużonych dla kraju i społeczeństwa". Służby prasowe prezydenta nie wiedzą, co Aleksander Kwaśniewski zamierza robić 29 i 30 kwietnia. Nie ma nic w programie, zatem będą to jego "chwile dla siebie". Potrzebne przed 1 Maja, kiedy w to lewicowe Święto Pracy prezydent jak zwykle organizuje w ogrodach Pałacu Prezydenckiego majówkę dla około 1800 osób. W ogrodzie, ale swoim, spędzi też kilka dni były prezydent Lech Wałęsa. - Mamy duży ogród, więc mamy gdzie się podziać. Ale na jeden dzień na pewno wyjedziemy w Bory Tucholskie, żeby pooddychać leśnym powietrzem. A tradycyjnie 3 Maja mąż weźmie udział w mszy świętej za ojczyznę - mówi Danuta Wałęsa. Festyn lewicy Święto Pracy fetują, rzecz jasna inaczej niż "S", lewicowe partie i organizacje. Przed przyjęciem u prezydenta lider SLD Leszek Miller wraz z czołówką polityków Sojuszu idzie w stołecznym pochodzie sprzed siedziby OPZZ do pl. Grzybowskiego. Podczas późniejszego, tradycyjnego festynu na ul. Rozbrat, Danuta Waniek przez godzinę będzie pełnić "dyżur" dla wyborców. I ona, i Miller, pracują 2 maja. Dzień później Waniek oraz posłanka SLD Izabella Sierakowska udają się do Brukseli, gdzie czeka je "seria spotkań na temat rynku pracy kobiet w Polsce". Wracają do kraju 6 maja. Leszek Miller narzeka, że "niestety nie wyjeżdża na urlop". Jak inni politycy będzie świętował 3 Maja. - Może w następny weekend uda mi się wyjechać za miasto - planuje szef SLD. Ma jednak nadzieję na odrobinę odpoczynku 30 kwietnia. Spędzi go w domu. Pracowity weekend ludowców Pracowicie spędzą też majowy weekend działacze PSL: 2 maja odbędzie się konwencja wyborcza, na której ludowcy wybiorą swojego kandydata na prezydenta. Bogdan Pęk, jeden z liderów PSL, w sobotę będzie w Gnieźnie, w niedzielę ma spotkania "w terenie". - To będzie pracowity długi weekend - mówi. - Nie dość, że nasza konwencja jest we wtorek, to 3 maja jestem zaproszony na uroczystości na górze Świętej Anny - dodaje. Marszałkowskie koncerty i mecze Marszałkowie Sejmu Maciej Płażyński i Senatu Alicja Grześkowiak będą dzielić te 5 dni między oficjalne spotkania i chwile tylko dla siebie. Grześkowiak 30 kwietnia wraz z byłym prezydentem RP na uchodźstwie Ryszardem Kaczorowskim weźmie udział w Anglii w uroczystościach związanych z 60. rocznicą zbrodni katyńskiej. 1 maja w jej kalendarzu "nie ma nic szczególnego". Dzień później będzie w Toruniu na Festiwalu Muzyki i Sztuki Krajów Bałtyckich - PROBALTICA, a 3 maja w Częstochowie, gdzie odbędzie się na Jasnej Górze msza święta (to także święto Maryi Królowej Polski). Natomiast Płażyński z Gniezna pojedzie do Gdańska. Dzień przed oficjalnymi uroczystościami 3 Maja w Warszawie chce "wybrać się gdzieś z rodziną, na łono natury". Zaś 1 maja będzie grał w meczu liberałów z dawnymi działaczami Ruchu Młodej Polski. B.I.W., F.G., PAD
Większość Polaków między 29 kwietnia a 3 maja będzie wypoczywać. Nie dotyczy to jednak naszych polityków, dla których tych pięć dni jest czasem szczególnej aktywności. Zajęci będą obchodami tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego, uchwalenia Konstytucji 3 maja, rocznicą zbrodni katyńskiej, „Marszem żywych”. Pierwszego dnia przedłużonego weekendu elity polskiej polityki udadzą się do Gniezna na uroczystości z okazji tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego. Po premierze Jerzym Buzku, wezmą w nich udział i lider AWS Marian Krzaklewski, i SLD Leszek Miller. Kolejne cztery dni Marian Krzaklewski, jako przewodniczący NSZZ "Solidarność", spędzi w Rzymie, gdzie blisko milion ludzi świata pracy będzie obchodzić 1 Maja. Wcześniej Rzym opuści Jerzy Buzek. Premier z małżonką 30 kwietnia w Watykanie weźmie udział w kanonizacji błogosławionej Faustyny, później w spotkaniu delegacji państwowych z Ojcem Świętym i w obiedzie u papieża dla zaproszonych gości. Jednak jeszcze w nocy Buzek wróci do kraju. 2 maja w Oświęcimiu politycy UW spotkają się z prezydentem. Aleksander Kwaśniewski wraz z prezydentem Izraela przybędzie na uroczysty apel młodzieży uczestniczącej w „Marszu żywych”. W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, jak co roku, Kwaśniewski będzie na uroczystościach przed Grobem Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudskiego w Warszawie i po południu wyda przyjęcie dla korpusu dyplomatycznego. Odznaczy też „zasłużonych dla kraju i społeczeństwa”.
SEJM Są posłowie, którzy nawet o 4 nad ranem gotowi są składać oświadczenia osobiste Hyde Park na Wiejskiej JERZY PILCZYŃSKI Po zakończeniu obrad każdy poseł, niezależnie od późnej pory, ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Jeśli więc tuż przed północą pustym korytarzem sejmowym biegnie zadyszana poseł Ewa Tomaszewska (AWS) albo dziarskim krokiem zmierza w kierunku sali sejmowej poseł Marek Dyduch (SLD) to niechybny znak, że rozpoczęło się składanie oświadczeń poselskich. Sytuacja przypomina wówczas nieco londyński Hyde Park. Tak jak na Speaker Corner więcej jest na sali tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Publiczności już od dawna nie ma żadnej, loża dziennikarska świeci pustkami, a kamery telewizyjne są wyłączone. Można wtedy posłuchać często dziwnych opowieści. Toczy się spór o to, czyja jest telewizja i dlaczego nie transmituje przeglądu twórczości emerytów i rencistów z Kociewia. Posłowie dyskutują też o tym, czy "Międzynarodówkę" należy zaliczyć do spuścizny kulturalnej i czy poseł Niesiołowski powinien mieć lustra w pokoju hotelowym? Rozważają istotne zagadnienie: czy w Biblii mowa o zawiązywaniu pyska wołu ryczącemu, czy też młócącemu? Pośród tych dywagacji można się spotkać z wypowiedziami nacechowanymi troską o dobro ogólne bądź (co raczej częstsze) jedynie o interes partykularny. Zdarzają się też, choć rzadko, wypowiedzi trącące prywatą. Każda pora jest dobra Od początku kadencji, a więc w stosunkowo niedługim okresie, posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Tylko od początku bieżącego roku złożyli ich 170. Specjalizuje się w tym kilkudziesięcioosobowa grupa. W czołówce jest zaś kilku posłów mających na swoim koncie po około 20 oświadczeń. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD) - 25 oświadczeń, które często balansują na krawędzi konfrontacji ideologicznej. Nie ustępuje mu Jan Kulas (AWS), mający na swoim koncie już 193 wystąpienia sejmowe, w tym 22 oświadczenia. Zmierza w ten sposób do pobicia rekordu posła Januły z ubiegłej kadencji, który zabierał głos ponad 500 razy. Oświadczenia posła Kulasa cechuje często święte oburzenie i moralizatorski ton. Do czołówki zalicza się też poseł Ewa Tomaszewska (AWS) walcząca w ten sposób z reguły o sprawy socjalne, 21 oświadczeń ma na swoim koncie Marek Dyduch (SLD). Często traktuje je jako instrument walki w imieniu swego klubu, np. składając oświadczenie "w sprawie merytorycznej niekompetencji niektórych członków rządu". Specjalistą wszech dziedzin zdaje się być Bogumił Borowski (SLD) (16 oświadczeń) znający się zarówno na sprawach komunalnych, technice budżetowej, jak i informatyce. Czołówkę goni Michał Tomasz Kamiński (AWS) (15 oświadczeń), poświęcając swe wystąpienia obronie wartości prawicowych i chrześcijańskich, choć potrafiący także sławić w ten sposób wcale nie prawicowego poetę Władysława Broniewskiego w setną rocznicę jego urodzin. Niektórzy z wymienionych nie przepuszczają okazji do złożenia oświadczenia nawet wtedy, gdy Sejm kończy obrady o 3 lub 4 nad ranem. W potoku słów Właściwie trudno się dziwić, że po kilkunastu godzinach potoku słów płynącego z trybuny sejmowej ktoś ma jeszcze ochotę na przemawianie. Parlament, jak wskazuje na to źródłosłów tej nazwy, jest miejscem, w którym się mówi. Warto zauważyć, że w ciągu ostatnich kilku lat, zarówno w praktyce, jak i jeśli chodzi o przepisy regulaminu sejmowego, zrobiono wiele, aby ograniczyć poselskie pustosłowie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Dysponowanie prawem wypowiedzi przysługuje raczej klubom i kołom niż posłom. Znacznie ograniczona jest możliwość polemiki między posłami, zniesiono też instytucję wystąpień ad vocem. Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat, choć początkowo oświadczenia miały dotyczyć spraw osobistych. Obecnie regulamin mówi jedynie, że w oświadczeniach nie powinny być poruszane sprawy, które mogą być przedmiotem interpelacji i pytań bieżących. Mimo to posłowie w oświadczeniach nawiązują niekiedy do aktualnych wydarzeń politycznych, które jednak nie znalazły swego odzwierciedlenia w porządku obrad Sejmu. Tak więc np. poseł Jan Kulas (AWS) składał oświadczenie w sprawie zbliżających się wyborów samorządowych, zaś Marek Dyduch (SLD) mówił o skutkach powodzi w Kotlinie Kłodzkiej i odszkodowaniu wypłaconym ze skarbu państwa pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu. Poseł Tomasz Kamiński potępiał zatrzymanie w Wielkiej Brytanii Augusto Pinocheta, składając mu hołd za to, że przeciwstawił się komunizmowi w Chile. Dogrywka Często oświadczenia stanowią dogrywkę wcześniejszych debat sejmowych i są polemiką ze stanowiskiem przeciwników politycznych. Do takiej dogrywki doszło np. w sprawie ustawy o strefach ochronnych wokół hitlerowskich obozów zagłady, która pozwoliła na rozwiązanie problemu żwirowiska w Oświęcimiu. Co ciekawe, dla niektórych posłów było to okazją do zaznaczenia swej postawy odmiennej w tej sprawie od stanowiska klubowego. Podobnie rzecz się miała, gdy Sejm przyjął ustawę o nowym administracyjnym podziale kraju. Niektórzy posłowie składali wówczas oświadczenia zupełnie nie pasujące do tego, jak głosowali. Niedawno praktykę kontynuowania debat w oświadczeniach potępiał prowadzący obrady wicemarszałek Jerzy Stefaniuk (PSL). Polemizowanie za pomocą oświadczeń bądź składanie w ten sposób pozornych interpelacji, na które nie ma odpowiedzi, piętnował poseł Jacek Szczot (AWS) - w specjalnym oświadczeniu. Oświadczenie na oświadczenie Przedmiotem oświadczeń są nierzadko sprawy dotyczące procedury i organizacji obrad. Jerzy Jaskiernia (SLD) z pozytywnym skutkiem domagał się w ten sposób umieszczania w sprawozdaniach stenograficznych wydruków z głosowań. Oświadczenia w sprawie kontrowersji regulaminowych dotyczących trybu prac legislacyjnych składał poseł Marek Dyduch (SLD). Niektóre z oświadczeń znajdowały potem swój epilog w Komisji Regulaminowej bądź Etyki Poselskiej. W taki sposób trafiła tam sprawa wypowiedzi posła Piotra Ikonowicza (SLD), który na jednym z wieców obraził "Solidarność". Posypały się oświadczenia potępiające. Do Komisji Etyki trafiła też sprawa wypowiedzi Antoniego Macierewicza (nie zrzeszony), który przed głosowaniem na kandydatów do Trybunału Stanu powiedział z trybuny sejmowej, że ubiegający się o to stanowisko Aleksander Bentkowski (PSL) figuruje w archiwach MSW jako tajny współpracownik SB. Bentkowski wcześniej oświadczył, że nie współpracował ze służbami specjalnymi. Sprawa stała się przedmiotem dalszych oświadczeń. Poseł Dariusz Wójcik (AWS) złożył - jak sam mówił z ludzkiej uczciwości - oświadczenie, że miał dostęp do archiwów MSW, z których wynika, iż Bentkowski nie współpracował świadomie z SB. Wówczas Jan Rulewski (wtedy UW) w oświadczeniu przepraszał Bentkowskiego, że wstrzymał się od głosu w sprawie jego kandydatury. Ostatecznie Bentkowski przepadł w głosowaniu. Bardziej i mniej osobiste Można by to uznać za typowy przykład oświadczeń w sprawach osobistych. O osobiste motywy można podejrzewać też posła Stanisława Misztala (AWS), który większość ze swych 16 oświadczeń poświęcił sprawom szpitala w Zamościu, w którym jest zatrudniony, i lokalnym sprawom zamojskim. Między innymi upominał się o możliwość prowadzenia prywatnej praktyki lekarskiej na terenie szpitala. Poseł Misztal już wcześniej zasłynął z tego, że schodząc z trybuny sejmowej za każdym razem sam bije sobie brawo. Do pewnego czasu dbał też niezwykle o to, aby jego twarz pojawiała się zawsze na ekranie telewizyjnym w tle, gdy na pierwszym planie występują znani politycy, np. Marian Krzaklewski. Osobiste doświadczenia skłoniły też zapewne posła Michała Kamińskiego (AWS) do złożenia jednego z najbardziej zadziwiających oświadczeń. Impulsem był incydent na lotnisku Okęcie, gdy lewicowi bojówkarze spryskali płaszcz Kamińskiego cuchnącą substancją. Poseł potępił w związku z tym przemoc w polityce i samokrytycznie uznał, iż teraz dostrzega, że niektóre jego wypowiedzi mogły być interpretowane jako zachęta do tej przemocy, choć nie takie były jego intencje. Wszystkich, którzy tak mogli rozumieć jego wypowiedzi, serdecznie przepraszał, usprawiedliwiając się, że jako człowiek młody miał prawo do błędu. Ten sam poseł jest też autorem jednego z najkrótszych i najbardziej bezpretensjonalnych oświadczeń, w którym życzył całej izbie udanych wakacji.
Po zakończeniu obrad każdy poseł ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Sytuacja przypomina wówczas londyński Hyde Park. więcej jest na sali tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Od początku kadencji posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Specjalizuje się w tym kilkudziesięcioosobowa grupa. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD), które często balansują na krawędzi konfrontacji ideologicznej. w ciągu ostatnich kilku lat, zarówno w praktyce, jak i jeśli chodzi o przepisy regulaminu sejmowego, zrobiono wiele, aby ograniczyć poselskie pustosłowie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Znacznie ograniczona jest możliwość polemiki między posłami, zniesiono też instytucję wystąpień ad vocem. Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat.
MEDYCYNA Cierpki smak kosmosu "Człowiek dostał się na Księżyc. (...) Nie jest już więźniem Ziemi, nie potrzebuje obawiać się, że jeśli nastąpi koniec świata, będzie to oznaczało koniec ludzkości" - pisała "Ameryka" w 1969 roku po sukcesie misji Apollo 11. Dwadzieścia osiem lat później amerykańska firma turystyczna organizuje przedsprzedaż biletów w kosmos, zostaje wysłana sonda na Marsa. "Mars może się stać bratem Ziemi, jak Ameryka stała się siostrą Europy" - mówił prof. dr Jesco von Puttkamer z NASA w wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w czerwcu 1997 roku. Czy więc rzeczywiście człowiek staje się obywatelem wszechświata? Życie do góry nogami Nie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.To grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów żywych, to jej słuchają wszystkie inne siły wpływające na funkcjonowanie od najprymitywniejszej formy prokariota do skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki. Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, żmudnie wypracowane przez ewolucję otolity w uchu wewnętrznym człowieka przestają rejestrować bodźce, do których przyzwyczajony był mózg - następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. Kiedy jest się zawieszonym głową w dół, pojawia się lęk, ten pierwotny, towarzyszący spadaniu. Bo choć z punktu widzenia prawa ciążenia bezzasadny, to jednak system nerwowy potrzebuje czasu, by wpisać nowe wzorce emocjonalnego zachowania w istniejące schematy. Uwolniona od prawideł ziemskich krew, normalnie zalegająca w większości dolne części ciała, zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki, co też wpływa na możliwość halucynacji. Mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego, choćby najmniejszego ruchu wydłuża się w nieskończoność. Jednak organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się, aby jak najwięcej płynów ściągnąć z góry i odciążyć przede wszystkim mózg. Zwiększa się także ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. Dotąd nie wiadomo, dlaczego kości ulegają demineralizacji. Oprócz takich przyczyn jak zaburzenia hormonalne i zwiększone wydalanie płynów, w ostatnich badaniach komórek in vitro odkryto, że sam brak grawitacji, a ściślej mikrograwitacja powoduje zaburzenia metaboliczne, a w konsekwencji ubytek tkanki kostnej. Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Człowiek przyzwyczajony do 24-godzinnej doby, w czasie której jest pora na pracę, odpoczynek i sen, znajduje się poza oddziaływaniem przemienności dzień - noc. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów, procesów fizjologicznych. Jedne organy mogą pracować wolniej, inne szybciej, co bez odpowiedniego przeciwdziałania może prowadzić nawet do śmierci. Do tego dochodzi zła jakość snu, szczególnie zaburzenia snu głębokiego REM, powodujące chroniczne niedospanie, za czym postępuje spadek wydolności umysłu. Zmniejszająca się gęstość kości i gwałtowny odpływ krwi od mózgu stanowią poważne niebezpieczeństwo podczas przeciążeń, mimo że ich skutki bardzo zniwelowano dzięki specjalnym spodniom i technikom stosowanym w budowie statku. Nadal jednak jeden z kilkudziesięciu superzdrowych chętnych jest wybierany do lotu w kosmos, bo przecież najmniejsze uchybienie może mieć przykre następstwa. Agresja z nudy Kosmos wnosi świadomość odizolowania od bliskich, swojego miasta, kraju, wreszcie kultury, świadomość totalnej, nieobjętej samotności, przymusu samowystarczalności, świadomość samokontroli emocjonalnej, bo w razie załamania i tak głos pocieszenia dotrze do stacji nie wcześniej niż po 20 sekundach. Długotrwałe przebywanie poza Ziemią na pewno negatywnie wpływa na człowieka. Kosmonauta jest zamknięty w małym pomieszczeniu przez okres od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazany na towarzystwo tych samych osób. Często pojawia się agresja, akceptowana zresztą w tamtych warunkach, gdyż jest często urozmaiceniem monotonii codziennych czynności. - Na stacji kosmicznej przebywa zwykle nie więcej niż trzech kosmonautów, jest to więc mała grupa. Wspólnota losów, czyli świadomość, że jeśli ja zaatakuję ciebie, to ty możesz zrobić coś mnie, a przecież wszyscy mamy przeżyć, hamują agresję interpersonalną - mówi prof. Jan Terelak z Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. - Jednak ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się tak, że została skierowana przeciwko wykonywanemu zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Na marne szły lata przygotowań, ale przecież nie można oceniać negatywnie zachowania tych ludzi. Oni funkcjonowali w warunkach ekstremalnych. Aby więc przybliżyć sukces misji, bo zagwarantować go do końca nawet od technicznej, a tym bardziej psychologicznej strony nie można, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Na podstawie badań stwierdzono, że długotrwałą izolację dobrze znoszą ekstrawertycy, bo w przeciwieństwie do introwertyków nawet, gdy zabraknie bodźców z otoczenia, pozostaje im jeszcze bogate życie wewnętrzne. Człowiekowi zamkniętemu w sobie na co dzień w warunkach ziemskich pozostaje tylko depresja. Kosmonauta musi także być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. A i tak mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli tych, co pozostali w centrum dowodzenia na Ziemi. Tak zdarzyło się z kosmonautami radzieckimi, którzy nagle zażądali rozmowy z Breżniewem, transmisji telewizyjnej występu znanej aktorki i przysłania do stacji westernów. W przeciwnym razie nie chcieli zrealizować zadania. Nietrudno wyobrazić sobie, jaką konsternację wzbudziły te żądania. Wszystko jednak spełniono, gdyż misja była ważniejsza. Syndrom Ikara Chociaż bardzo ulepszono statki kosmiczne, poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. W locie po krzywej Keplera pilot doświadcza tego stanu na czterdzieści sekund. Substytutem nieważkości jest leżenie bez ruchu, najlepiej głową w dół. Czy więc rzeczywiście uda się człowiekowi przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa, dokąd podróż trwa ponad rok, powrót zaś zależy od odpowiedniej konstelacji planet, która pojawia się raz na dwa lata?. Według profesora Puttkamera, pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie zaś w 2019 roku. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety 6-10-osobową grupą osadników. Trudno jednak wyobrazić sobie obecnie, jak rozwiązany zostanie problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Podobnie psychologia eksperymentalna nie jest w stanie, na tym etapie badań, przewidzieć, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynie na zachowania człowieka, na funkcjonowanie jego psychiki. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? Czy nastąpi w pewnym momencie załamanie? Gdzie jest ta magiczna granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie? Z obecnych wyliczeń i doświadczeń wynika, że wynosi ona 120 dni. Co jest dalej, nikt nie wie. Poza tym im lepsza adaptacja do nieważkości, tym trudniejszy powrót na Ziemię: zaburzenia w utrzymaniu pionowej pozycji ciała w chodzeniu, krew znowu powraca na dół, odtleniając mózg, co prowadzi do utraty przytomności. System nerwowy znowu musi przestawić się na bodźce docierające do receptorów w warunkach ciążenia. Czy więc, jeśli nawet pokonane zostaną bariery techniczne, człowiek poradzi sobie i z tą psychologiczną i czy po prawie dwuletnim przebywaniu w stanie nieważkości lecąc na Marsa i takim samym z powrotem będzie w ogóle mógł odwiedzić krewnych na Ziemi? Może jednak na tym etapie ewolucji powinniśmy zapłacić 98 tys. dolarów za bilet na dwugodzinny, bezpieczny emocjonalnie lot 100 km nad Ziemię, jeśli już tak bardzo chcemy poznać przedsmak kosmosu. Na podstawie "Medycyny i psychologii kosmicznej" K. Kwareckiego i J. Terelaka oraz rozmowy z lekarzami Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej - Robertem Kaczanowskim i Grzegorzem Kępą. Marta Koblańska (Autorka jest studentką Uniwersytetu Warszawskiego)
grawitacja determinuje funkcjonowanie skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki.Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery oddziaływania grawitacyjnego, następuje stan nieważkości. komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość. krew zalewa mózg. Mięśnie stają się bezwładne. organizm włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się. Zwiększa się ilość wydalanego moczu. całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest możliwe. Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne.
BANKI Czy pozostaną banki z krajowym kapitałem Kłopoty z polskimi akcjonariuszami RYS. ANDRZEJ JACYSZYN W ostatnich tygodniach w poważne kłopoty popadły dwa niewielkie banki. Powodem nie była jednak ich zła kondycja finansowa, lecz nieporozumienia pomiędzy akcjonariuszami. Banki te poza tym miały wspólną cechę - były kontrolowane przez krajowy kapitał. Jest coraz więcej przykładów na to, że w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji. W zeszłym roku, głównie w wyniku strategii prywatyzacyjnej Ministerstwa Skarbu Państwa, zagraniczny kapitał przejął kontrolę nad kilkoma dużymi bankami. W tym roku nastąpił dalszy etap tego procesu. Dzięki zaostrzeniu wymagań NBP oraz rosnącej konkurencji kilka mniejszych instytucji bankowych przejmują wkrótce zagraniczni inwestorzy. Można szacować, że liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3 (do 10), a w najbliższych miesiącach z tych pozostałych ubędą kolejne 3-5. Od początku tego roku z tego grona ubyły m.in. znajdujące się w poważnych kłopotach BWR i Real Bank, Bank Handlowy oraz kontrolowane przez niego Cuprum Bank i Bank Rozwoju Cukrownictwa, BIG Bank Gdański i BIG Bank. Zdecydowaną większość akcji Polsko-Kanadyjskiego Banku św. Stanisława, kontrolowanego do tej pory przez Polonię, objęli ostatnio Duńczycy. Wieczne kłótnie Wprowadzenie w listopadzie tego roku zarządu komisarycznego w Wielkopolskim Banku Rolniczym tak naprawdę nie było spowodowane zbyt niskim kapitałem akcyjnym, ale brakiem perspektyw jego podniesienia. Przypomnijmy, że akcjonariusze założyciele tego banku zagwarantowali sobie praktycznie władzę w tym banku, ograniczając prawo głosu nowych udziałowców na zgromadzeniach akcjonariuszy do 3 proc. Ponieważ jednak założyciele nie byli w stanie dokapitalizować banku, pod naciskiem banku centralnego zdecydowali się pozyskać inwestora strategicznego. Najpierw miał nim być Bank Pocztowy, a potem organizacja spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych. Jednak w obu przypadkach "starzy" akcjonariusze nie byli skłonni dotrzymać swoich zobowiązań i mimo że nowi udziałowcy mieli około 1/3 akcji, dysponowali kilkoma procentami głosów. W tej sytuacji nastąpiła interwencja banku centralnego, która prawdopodobnie skończy się sprzedaniem jeżeli nie samego banku, to przynajmniej przedsiębiorstwa bankowego zewnętrznemu inwestorowi. Z punktu widzenia zwolenników obrony polskiego kapitału w sektorze bankowym, jedynym pozytywnym elementem takiej operacji byłoby to, że jeżeli nie będzie sprzedawany cały bank (a więc licencja bankowa), to przedsiębiorstwo bankowe kupi jakiś polski bank, bo dla zagranicznych inwestorów WBR jest za małą firmą i dodatkowo działającą w dość ryzykownym sektorze gospodarki, jaką jest rolnictwo. O stopniu odpowiedzialności za bank ze strony jego pracowników świadczy to, że po wprowadzeniu zarządu komisarycznego jeden z nich dzwonił do klientów, namawiając ich do wycofywania wkładów. Niecierpliwi klienci Podobnie wygląda sytuacja w notowanym na giełdzie Banku Częstochowa. Wprawdzie w jego statucie dotychczasowi akcjonariusze nie zagwarantowali sobie uprzywilejowanej pozycji we władzach, ale zamiast tego pilnowali, by ewentualny nowy akcjonariusz strategiczny nie przejął pełnej kontroli. Do tej pory przeprowadzono około 4 prób podniesienia kapitału, zawsze blokowanych. Dodatkowo, z nieoficjalnych informacji wynika, że w rozmowach z kandydatami do objęcia ponad 50 proc. akcji dla niektórych dużych akcjonariuszy najważniejsze było, po ile sprzedadzą akcje banku, a nie to, co się z nim stanie. Dlatego za swoje walory żądali bardzo wygórowanej ceny, absolutnie nie przyjmując do wiadomości, że trzykrotność wartości księgowej jest nie do przyjęcia. Kandydaci na inwestora strategicznego uważali bowiem, że dotychczasowi udziałowcy powinni wziąć udział w restrukturyzacji banku, którym kierowali, choćby przez stworzenie warunków zachęcających do inwestycji w jego akcje. Niezrozumienie trudnej sytuacji banku i brak odpowiedzialności za nią ze strony obecnych akcjonariuszy spowodowały rezygnację potencjalnych inwestorów. Przypomnijmy, że paniczne wycofywanie pieniędzy z kas było ponoć wywołane wypowiedzią jednego z członków rady nadzorczej o możliwej likwidacji banku. Opinia ta była o tyle prawdziwa, że NBP prawdopodobnie rzeczywiście groził takim posunięciem. Jednak nieodpowiedzialne przedstawienie tego w prasie poskutkowało utratą najważniejszego kapitału banku, jakim jest zaufanie klientów. Wobec samolubnej i nieodpowiedzialnej postawy części akcjonariuszy z prób objęcia nowej emisji BCz wycofały się zainteresowane tym bankiem BOŚ i BRE. Dopiero ostatnio, gdy straty banku zaczęły narastać, zgodzono się na większą emisję, ale stało się to zbyt późno - zgromadzenie akcjonariuszy, które miało ją uchwalić, zwołano na 12 grudnia. W przypadku tego banku można dodatkowo wspomnieć, że wśród jego akcjonariuszy jest państwowy - wydawałoby się, powołany do innych celów - Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej z Łodzi. Fundusz ten w pewnym momencie nawet usiłował zostać strategicznym inwestorem banku. Czyj zysk z sanacji Inny przykład samobójczych zachowań i zupełnego niezrozumienia sytuacji ze strony krajowych akcjonariuszy mieliśmy w tym roku w poznańskim Banku Rozwoju Cukrownictwa. W 1999 roku bank ten poniósł bardzo wysokie straty. Gdy pokryto je kapitałami liczącymi nominalnie 38 mln zł, zostało mu zaledwie 4 mln zł funduszy. Gdy w tej sytuacji Bank Handlowy, mający przedtem największy pakiet akcji tego banku, wyłożył równowartość 6 mln euro, niektórzy akcjonariusze skierowali sprawę do sądu. Jeden z nich (kontrolowany przez niemiecki kapitał) wręcz powiedział, że ze względów podatkowych dla niego byłoby lepiej, gdyby bank upadł, niż umarzał akcje. Część pozostałych akcjonariuszy uważa, że Bank Handlowy umorzył kapitały BRC, a następnie dokapitalizował go po to, by wyciągnąć z tego maksymalne korzyści ich kosztem. Jednak sami nie chcieli brać udziału w ostatniej emisji. Główny akcjonariusz BRC planuje ograniczyć działalność banku, a potem sprzedać jego licencję. Tego typu oferta w polskich warunkach skierowana jest do zagranicznych inwestorów. Inwestorzy sprzedają Oprócz "kłótni w rodzinie" liczba banków kontrolowanych przez krajowy kapitał zmniejsza się również z innych przyczyn. Pierwszą jest brak funduszy potrzebnych do dokapitalizowania banków, a drugą - przejmowanie kontroli nad ich akcjonariuszami przez zagranicznych inwestorów. To są przyczyny, że w tej chwili trwa proces sprzedaży trzech banków kontrolowanych przez polski kapitał. Są to Lukas Bank, Wschodni Bank Cukrownictwa i Cuprum Bank. Większościowym akcjonariuszem tego ostatniego jest Bank Handlowy, nad którym kontrolę niedawno przejął Citibank, i dlatego Cuprum Bank trudno jest zaliczać do banków kontrolowanych przez polski kapitał. Jednak równocześnie z BH posiadane akcje Cuprum Banku zobowiązali się sprzedać pozostali trzej akcjonariusze, czyli gminy Lubin i Głogów oraz KGHM. Wschodni Bank Cukrownictwa po ubiegłorocznych stratach poszukuje inwestora. W przypadku Lukas Banku akcjonariat zmieni się, bo sprzedawane są akcje jego głównego właściciela, Lukasa - największej polskiej firmy pośrednictwa kredytowego. Jego akcje chce sprzedać Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości. Z drugiej strony, pozostali czterej udziałowcy mają zbyt małe możliwości kapitałowe, by odkupić te udziały. Na krótkiej liście podmiotów, które badają już szczegółowo kondycję grupy Lukas, nie ma polskich podmiotów. Co zostało Obecnie spośród średniej wielkości banków z przewagą kapitału polskiego pozostały jeszcze, poza wymienionymi, szybko rozwijający się Invest Bank (poszukuje mniejszościowego inwestora zagranicznego) oraz Bank Współpracy Europejskiej. W tym ostatnim narodowy charakter został uznany za cechę, która ma pomóc w zdobywaniu klientów. Jednocześnie jednak prezes tego banku w "Pulsie Biznesu" powiedział, że chciałby, by wśród instytucji, które wezmą udział w jego dokapitalizowaniu, był skarb państwa. Polski kapitał wprawdzie nie przeważa w Banku Incjatyw Społeczno-Ekonomicznych, ale krajowi akcjonariusze mają większość głosów na WZA. Ten bank jest inwestorem strategicznym we wrocławskim Cukrobanku. Z najmniejszych banków krajowi inwestorzy kontrolują jeszcze Bank Społem oraz Bank Wschodni. Przy okazji warto jednak wspomnieć o kontrolowanym przez państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego małym Bud-Banku. Jest to o tyle ciekawa instytucja, że jego prezes Wojciech Dziewulski również świadomie chce podkreślać narodowy charakter swojego banku, a co ważne - planuje wziąć udział w konsolidacji sektora przez stanie się inwestorem strategicznym w Banku Częstochowa. Efekt Banku Staropolskiego Przyspieszenie zmian własnościowych w sektorze bankowym to w dużej mierze zasługa Narodowego Banku Polskiego. Po upadku Banku Staropolskiego nastąpiło zaostrzenie polityki NBP. Zaczęto pilnie domagać się dokapitalizowania słabszych instytucji i nie toleruje się sytuacji zagrożenia. Gdyby taka polityka była prowadzona wcześniej, to prawdopodobnie np. w krakowskim BWR interwencja banku centralnego w postaci wprowadzenia zarządu komisarycznego nastąpiłaby zdecydowanie wcześniej, nie mówiąc o tym, że może nie doszłoby do upadłości Banku Staropolskiego, która spowodowała stratę ok. 150 mln zł przez jego klientów. Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego tę nową politykę prowadzi nie tylko przez takie spektakularne posunięcia, jak wprowadzenie zarządu komisarycznego w WBR, ale - co istotniejsze - zlecając audyty w bankach uznawanych przez nich za zagrożone. Paweł Jabłoński
W ostatnich tygodniach w poważne kłopoty popadły dwa niewielkie banki. Powodem nie była jednak ich zła kondycja finansowa, lecz nieporozumienia pomiędzy akcjonariuszami. Banki te poza tym miały wspólną cechę - były kontrolowane przez krajowy kapitał. Jest coraz więcej przykładów na to, że w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji.W zeszłym roku, głównie w wyniku strategii prywatyzacyjnej Ministerstwa Skarbu Państwa, zagraniczny kapitał przejął kontrolę nad kilkoma dużymi bankami. W tym roku nastąpił dalszy etap tego procesu. Dzięki zaostrzeniu wymagań NBP oraz rosnącej konkurencji kilka mniejszych instytucji bankowych przejmują wkrótce zagraniczni inwestorzy. Można szacować, że liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3. Od początku tego roku z tego grona ubyły m.in. znajdujące się w poważnych kłopotach BWR i Real Bank, Bank Handlowy oraz kontrolowane przez niego Cuprum Bank i Bank Rozwoju Cukrownictwa, BIG Bank Gdański i BIG Bank. Oprócz "kłótni w rodzinie" liczba banków kontrolowanych przez krajowy kapitał zmniejsza się również z innych przyczyn. Pierwszą jest brak funduszy potrzebnych do dokapitalizowania banków, a drugą - przejmowanie kontroli nad ich akcjonariuszami przez zagranicznych inwestorów. To są przyczyny, że w tej chwili trwa proces sprzedaży trzech banków kontrolowanych przez polski kapitał. Są to Lukas Bank, Wschodni Bank Cukrownictwa i Cuprum Bank. Obecnie spośród średniej wielkości banków z przewagą kapitału polskiego pozostały jeszcze, poza wymienionymi, szybko rozwijający się Invest Bank (poszukuje mniejszościowego inwestora zagranicznego) oraz Bank Współpracy Europejskiej.
"Ogniem i mieczem" Trudna lekcja kapitalizmu: producenci zarabiają, ale zwlekają z rozliczeniami Pojedynek przy kasie BARBARA HOLLENDER Film "Ogniem i mieczem" obejrzało ponad 7 milionów widzów. Zostawili oni w kinowych kasach blisko 105 mln złotych. To astronomiczna suma. Zarobiły kina, dystrybutor, a także producent filmu - "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" sp. z o.o. Zważywszy, że na konto tej spółki wpłynęło prawie 40 mln zł, koszt produkcji "Ogniem i mieczem" zwrócił się i film przynosi już zyski. W całym rozliczeniu jest tylko jeden przegrany: Agencja Produkcji Filmowej, która w film włożyła pieniądze budżetowe, a więc pochodzące z kieszeni podatników. Jak dotąd państwo nie tylko na "Ogniem i mieczem" nie zarobiło, ale nawet nie odzyskało swojego wkładu. Rick McCallum, jeden z najlepszych amerykańskich producentów filmowych, współtwórca "Gwiezdnych wojen", powiedział mi niedawno: - W historii kapitalizmu nie ma dziedziny, która by tak szybko jak film mogła zwrócić zainwestowane pieniądze. Problem polega tylko na tym, że w każdym roku wielki sukces odnoszą trzy, cztery filmy, a trzeba zrobić 400 i nikt naprawdę nie wie, który będzie na szczycie. O tym, jak wielkim interesem może być kino, świadczy także fakt, że kinematografia znajduje się na czele listy najbardziej opłacalnych eksportowych gałęzi przemysłu USA. Ale Amerykanie uczą się kapitalizmu w sztuce od 100 lat. Polscy twórcy ćwiczą ten problem dopiero od dziesięciu, a "Ogniem i mieczem" jest pierwszym filmem, który w nowym systemie finansowania odniósł tak spektakularny sukces. Tym bardziej jego przykład jest istotny. Kto kręcił lody? "Ogniem i mieczem" wyprodukowała spółka z o.o. "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production". Jednocześnie z filmem powstał serial telewizyjny, nad którym prace właśnie się kończą. Lwią część budżetu "Ogniem i mieczem" stanowiły pieniądze z kredytu, jaki zaciągnęli producenci w Kredyt Banku. Początkowo kredyt ten opiewał na 13 mln zł, potem został zwiększony do blisko 18 mln zł. Na film kinowy złożyły się, poza pieniędzmi spółki pochodzącymi z kredytu, fundusze od Browaru Okocim - 2 mln zł i od Agencji Produkcji Filmowej - 3 mln zł. Ponadto 6 mln zł wyłożyła TVP S.A. TVP dostała prawa do korzyści majątkowych płynących z tytułu eksploatacji serialu w kraju i za granicą, producent filmu wraz z koproducentami otrzymał prawo do eksploatacji filmu kinowego. Umowa pomiędzy Agencją Produkcji Filmowej (agencją Komitetu Kinematografii) oraz spółką z o.o. "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" została zawarta 5 czerwca 1997 roku. Ze strony Agencji Produkcji Filmowej podpisali ją pełniąca wówczas obowiązki dyrektora Jolanta Rajzacher i zastępca dyrektora ds. finansowych Ryszard Rosiak. Ze strony producenta - członek zarządu Andrzej Leszek Stempowski i członek zarządu Jerzy Kajetan Frykowski. Obaj ci panowie nie są już zresztą dzisiaj członkami zarządu spółki. Teraz prezesem spółki jest Jerzy Hoffman, a wiceprezesem Jerzy Michaluk. Jednak w 1997 roku, w czasie podpisywania umowy, Jerzy Michaluk był jeszcze szefem państwowego Studia Filmowego "Zodiak", w spółce go nie było. - Ale to ja te lody kręciłem - mówi. Na mocy umowy Agencja stała się koproducentem filmu "Ogniem i mieczem". Jej wkład finansowy wynosił 3 mln zł. Budżet całego filmu określono wówczas na 18 mln zł. Wkład Agencji obliczono na 16,6 proc. I w takim właśnie procencie Komitet Kinematografii miał partycypować w dochodach z filmu. Najpierw bank Agencja swój wkład 3 mln zł miała przekazać w 13 ratach (w umowie było 12, potem zawarto aneks). Raty te były przekazywane nadzwyczaj sumiennie, jedenastą wypłacono nawet - za zgodą Komitetu Kinematografii - dużo przed terminem, pod koniec 1998 roku. Na rachunek "Ogniem i mieczem" nie trafiły tylko dwie ostatnie raty w wysokości 70 tys. zł, które zgodnie z umową miały zostać przelane po zakończeniu prac, przedstawieniu wynikowych kosztów produkcji filmu, rozliczeniu środków inscenizacyjnych i potwierdzeniu przez Filmotekę Narodową przyjęcia materiałów (chodzi o kopię filmu, listy dialogowe, fotosy). Produkcja "Ogniem i mieczem" nie przedstawiła rozliczenia i nie przekazała materiałów Filmotece. Zazwyczaj w przypadku umów z producentami prywatnymi Agencja Produkcji Filmowej ma pełne prawa koproducenta filmu i idące za tym udziały we wpływach "od pierwszej złotówki". Oczywiście, od pierwszej złotówki przekazanej producentowi. Bo z każdego sprzedanego biletu ok. 50 proc. zostaje w kinach. Od pozostałej sumy najpierw odejmuje się koszty dystrybucji. Od tego, co zostanie, 25 proc. bierze dystrybutor, dopiero reszta przekazywana jest producentom. I właśnie te kwoty dzielone są na poszczególnych inwestorów, w odpowiednich do ich udziałów procentach. W przypadku "Ogniem i mieczem" wszyscy koproducenci zgodzili się, aby najpierw spłacić kredyt bankowy wraz z odsetkami, a dopiero później dzielić proporcjonalnie wpływy producenta. Ze strony Agencji Produkcji Filmowej było to wówczas duże ustępstwo. Negocjatorzy zgodzili się na nie, bo inaczej Kredyt Bank nie dałby "Ogniem i mieczem" kredytu. Przedsięwzięcie, zdaniem bankowców, było ryzykowne. Inny bank, po rozpoznaniu, odmówił współpracy. Kredyt Bank zaś, co jest rzeczą zrozumiałą, żądał zabezpieczeń. Dwa mieszkania - Jerzego Hoffmana i Jerzego Michaluka mu nie wystarczały. Chodziło przecież o sumę 13 mln zł. - Pół roku spotykaliśmy się z przedstawicielami banku, którzy mieli różne pomysły zabezpieczeń - mówi Ryszard Rosiak. - Ale najważniejsze było właśnie żądanie spłaty kredytu w pierwszej kolejności. Musieliśmy się na to zgodzić. - W ten sposób Agencja w istocie partycypowała w spłacie kredytu bankowego nic z tego nie mając - tłumaczy dyrektor Agencji Produkcji Filmowej Kazimierz Sioma. - Dopiero następne wpływy miały być dzielone między koproducentów. Według umowy zawartej między Agencją Produkcji Filmowej a spółką "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" Agencji przypadało 16,66 proc. wpływów, a innym koproducentom - 83,34 proc. Umowa z Okocimiem zapewniała tej firmie - 5 proc. (Okocim zgodził się na taki udział, nieproporcjonalny do wysokości wkładu 2 mln zł, ponieważ uznano, że realną korzyścią jest dla niego reklama, jaką zapewniają producenci filmu). Spółce "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" przypadło 78,34 proc. Na mocy umowy Agencja Produkcji Filmowej w 16,66 proc. partycypuje więc we wszystkich wpływach z "Ogniem i mieczem" - z kin, kaset, ze sprzedaży filmu za granicę. Nie ma praw do zysków z telewizji - wyłącznym właścicielem tych praw jest TVP S.A. Dzisiaj już wiadomo, że "Ogniem i mieczem" odniosło wielki sukces. Konto producenta pęcznieje. Film zarobił blisko 105 mln zł. Połowa została w kinach, swoją część odebrał dystrybutor. Po tych operacjach na koncie producenta już w maju bieżącego roku było ok. 30 mln zł. Dzisiaj - co mówi sam Jerzy Michaluk - jest o prawie 10 mln więcej. A koproducent państwowy nie odzyskał jeszcze nawet wyłożonych na film pieniędzy - bądź co bądź pieniędzy podatników. W środowisku filmowym huczy, zwłaszcza że od kwietnia kinematografia nie ma pieniędzy na produkcję filmową i rozdaje głównie promesy na rok przyszły, a nie żywą gotówkę wspierającą budżety kręconych filmów. Według obliczeń dyrektora do spraw finansowych Agencji Ryszarda Rosiaka, w czerwcu, po pierwszym rozliczeniu, na konto Agencji powinno wpłynąć 2,4 mln zł. Te pieniądze nie zostały wpłacone, a Jerzy Michaluk przedstawił własne wyliczenie. - To rozliczenie przedstawione nam przez kolegę Michaluka było nie do przyjęcia - mówi Ryszard Rosiak. - Zostało sporządzone niezgodnie z naszą umową. Nie mogliśmy uznać sumy kredytu 18 mln zł, bo w umowie mamy 13 mln, nie przyjęliśmy też kosztów promocji krajowej i zagranicznej. Z pierwszego wyliczenia Michalukowi wyszło, że jest nam winien niewiele ponad 1 mln zł. Od tej pory trwają rozmowy. Do tej pory w rozmowach tych reprezentował spółkę Jerzy Michaluk. Jerzy Hoffman nie brał w nich udziału, choć - jak mówi - rozmawiał z przewodniczącym Komitetu Kinematografii prywatnie. Dżentelmeńskie rozmowy Dyrektorzy Agencji twierdzą, że w każdej rozmowie pojawiają się nowe propozycje rozliczeń przedstawiane przez wiceprezesa spółki "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" Jerzego Michaluka. Dyskusje odbywają się w coraz bardziej nieprzyjemnej atmosferze, przerwy pomiędzy kolejnymi spotkaniami są ogromne, ponieważ w maju producent bawił dwa tygodnie w Cannes, w lecie promował swój film w Ameryce, a w połowie sierpnia wyjechał na miesiąc do Australii. Wrócił dopiero w połowie września. 2 lipca Agencja wystosowała do produkcji "Ogniem i mieczem" pierwsze oficjalne pismo. Jerzy Michaluk w ustnych rozmowach twierdził, że ma dla Agencji kolejne propozycje, ale mimo wcześniejszych jego zapowiedzi i próśb dyrektora Siomy, do dnia 29 września do Agencji nie wpłynęło kolejne oficjalne pismo, w którym produkcja "Ogniem i mieczem" precyzowałaby, jak zamierza rozliczyć się i jakie dokładnie kwoty wyłączać z podziału zysków. - Agencja nie mieści się na drugim końcu świata - twierdzi Jerzy Hoffman. - Wydawało nam się, że wystarczą dżentelmeńskie rozmowy. Dyrektorzy Agencji uważają, że w toczonych rozmowach Jerzy Michaluk nie kwestionował wysokości udziału agencji w budżecie filmu. Ta wysokość, określona na 16,6 proc., jest zresztą - zdaniem Ryszarda Rosiaka i dyrektora Agencji Produkcji Filmowej Kazimierza Siomy - nie do negocjacji. Oczywiście, początkowy budżet "Ogniem i mieczem", określany na 18 mln zł, został przekroczony. O ile? To dosyć trudno powiedzieć. W prasie podawano sumę ok. 24 mln zł, jednak i ona nie jest precyzyjna. Pieniędzy zostało wydanych znacznie więcej. Ale jednocześnie z filmem fabularnym realizowany był serial telewizyjny, na który TVP S.A. wyłożyła kolejne 6 mln zł. Kredyt bankowy zwiększył się, sięgając niemal 18 mln zł. To, wraz z pieniędzmi od innych inwestorów, już daje sumę bliską 29 mln zł. Ale ile z tego pochłonął serial, który jest właśnie kończony? Nie wiadomo. Zdjęcia kręcono jednocześnie, kostiumy, scenografia są te same, aktorzy grali w filmie i serialu, delegacje ekipy powinny obciążać i film, i serial... Paragraf 5 punkt 4 umowy mówi jednak dokładnie, że "każde przekroczenie wydatków poza kwoty wyszczególnione w przyjętym kosztorysie filmu obciąża wyłącznie producenta, jest działaniem na własne ryzyko producenta i nie zmienia proporcji udziałów i praw Agencji do partycypowania we wpływach i zyskach z rozpowszechniania". Taka sytuacja jest w filmowym świecie normalna. Zdarzyła się nawet przy produkowanym przez wytwórnię 20th Century Fox "Titanicu". Jak podawało pismo "Variety", Fox podpisał umowę koprodukcyjną z wytwórnią Paramount, która za 65 mln dolarów udziału w budżecie miała dostać prawa do wpływów z całej dystrybucji w USA. Ale budżet "Titanica" określano wówczas na 120 mln dolarów. Kiedy film przekraczał koszty, Fox chciał renegocjować umowę. Szefowie Paramountu nie zgodzili się. Ostatecznie "Titanic" kosztował ponad 200 mln dolarów, a Paramount miał swoje wpływy z rynku amerykańskiego za 65 mln dolarów. Całe ryzyko poniósł Fox i też zresztą na tym wygrał, bo zyski z rynków światowych przyniosły mu fortunę. W Polsce też zdarza się, że filmy przekraczają zakładany budżet. Przytrafiło się to również drugiej wielkiej polskiej produkcji, która niedługo wejdzie na ekrany - "Panu Tadeuszowi". - Agencja Produkcji Filmowej dała nam 715 tys. zł, co stanowiło wówczas 5,88 proc. budżetu - mówi Paweł Poppe, prezes "Heritage Films", producenta filmu Andrzeja Wajdy. - Taki też Agencja ma udział we wpływach z filmu. W trakcie realizacji przekroczyliśmy zakładany budżet, ale jest oczywiste, że udział Agencji się z tej racji nie zmienia. Takie przekroczenia zawsze obciążają producenta. Dyrektorom Agencji Produkcji Filmowej wydawało się, że po pierwszej próbie rozliczeń, potem już w rozmowach Jerzy Michaluk nie negował owych 16,66 proc. wpływów Agencji. Negował natomiast podstawę, od jakiej owe sumy mają być naliczane. - W Okocimiu - mówi Jerzy Michaluk - uznali mi wszystkie wydatki dystrybucyjne: mam przecież faktury na zrobienie kopii. Z 3,5 mln zł wydanych na promocję, odjąłem tylko 700 tys. Bo kogo obchodzi, że "przećwiczyłem" Cannes i antypody. Odciągnąłem tylko koszty reklamy w polskim radiu i w telewizjach prywatnych, nie odjąłem od zysków kosztów reklamy w telewizji publicznej, która skasowała mnie na 800 tys., zamiast dać mi bonusy. Michaluk chce, by Agencja uznała mu jako koszty całe odsetki, jakie zapłacił w Kredyt Banku. Od dyrektora Siomy słyszę, że Agencja powinna uznać tylko część odsetek, od sumy 13 mln zł, a nie od kredytu zwiększonego do 18 mln. - W umowie miałem zapisane, że muszę spłacić kredyt razem z odsetkami do czerwca 2000 - twierdzi Jerzy Michaluk. - Spłaciłem natychmiast, więc odsetki i tak były mniejsze. Dlatego uzurpuję sobie prawo do zawarcia w moich kosztach całej sumy odsetek. Dyrektor Sioma mówi, że gdyby tylko o to chodziło, nie byłoby pewnie kłopotu z porozumieniem się. Dałoby się pewnie także uznać fakt, że producenci na własny koszt zrobili 50 kopii filmu. Ale innych kosztów, które pojawiają się w każdej rozmowie z Jerzym Michalukiem, jak twierdzą zgodnie obaj panowie - Kazimierz Sioma i Ryszard Rosiak - nie można przyjąć. Na razie dostali na chleb Poważnym punktem spornym jest również termin płatności. Według dyrektora Siomy ok. 2,4 mln zł, czyli to, co według jego obliczeń należy się Agencji po spłaceniu z 30 mln zł kredytu i odsetek, powinno było trafić na konto Agencji jeszcze w czerwcu 1999 roku. Nie trafiło, choć było już na koncie spółki "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production". Przy czym, co bardzo ważne, nie można w tym przypadku narzekać na zatory bankowe ani na to, że pieniądze są tylko na papierze. - Syrena ma wypracowaną metodę rozliczeń z kinami - przyznaje sam Jerzy Michaluk. - O każdej porze mogę wiedzieć, jakie mam wpływy. I te pieniądze nie są na papierze, tylko w banku. W przypadku "Ogniem i mieczem" warunkiem, pod jakim kina dostawały kopię filmu, było natychmiastowe odprowadzanie pieniędzy na specjalnie założone dla "Ogniem i mieczem" konto Syreny. Na początku, gdy film oglądało po kilkaset tysięcy widzów tygodniowo, właściciele kin wpłacali pieniądze na to konto dwa razy w tygodniu. Teraz, kiedy film już nie ma wysokiej frekwencji, wpłaty następują w odstępach dwutygodniowych. - Od razu po wpłynięciu pieniędzy na nasze konto - twierdzi szef Syreny Jerzy Jednorowski - potrącałem własne koszty i marżę, a pozostałą część pieniędzy przekazywałem na rachunek producentów filmu. Oni z kolei powinni natychmiast rozliczać się ze swoimi partnerami proporcjonalnie do ich wkładu. Agencja jednak swoich należności nie dostawała, bo Jerzy Michaluk negocjował wysokość kwoty. Na monity dyrektora Siomy producenci wpłacili w trzech ratach zaliczkę na poczet przyszłych rozliczeń. 18 czerwca wpłynęło na konto Agencji 500 tys. zł, 6 sierpnia - 500 tys. zł i 18 sierpnia - 200 tys. zł. Razem do tej pory 1 mln 200 tys. zł. Połowa kwoty wyliczonej przez Agencję w maju 1999. Dzisiaj wpływy z "Ogniem i mieczem" są wyższe. Jerzy Michaluk mówi, że Syrena odprowadziła już na konto "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" prawie 40 mln zł. Tak więc koszt filmu zwrócił się całkowicie. Ale Agencja dostała zaledwie 40 proc. sumy, jaką w produkcję zainwestowała. O zyskach nie warto nawet wspominać. Michaluk twierdzi, że umowa jest niedoskonała i nie precyzuje terminów rozliczeń. - Na razie dałem im na chleb - mówi. - Na rozliczenie mam czas. Za pół roku, za rok, na dzień 31 grudnia? To dobra data, zwłaszcza że wtedy pewnie zamknę inwestycję "Ogniem i mieczem". Wiceprezes "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" twierdzi, że w umowie cywilnoprawnej powinny być jasno określone terminy rozliczania się. Podobnie jak to, czy ma ono nastąpić od wpływów netto czy brutto. Uznaje, że umowa z Agencją, podpisana na wzorcowych drukach, jest niedobra. - Jeśli ktoś kwestionuje dzisiaj umowę, to gdzie był, kiedy była ona podpisywana? - pyta przewodniczący Komitetu Kinematografii Tadeusz Ścibor-Rylski. - Można ją było negocjować. Ale wtedy nikt umowy nie kwestionował. Produkcja "Ogniem i mieczem" nie zgłaszała żadnych próśb o uściślenie czegokolwiek. - To dobra umowa, jedyna, jaką można było w tym czasie wynegocjować, żeby film doszedł do skutku - twierdzi Jerzy Kajetan Frykowski, producent wykonawczy "Ogniem i mieczem", który podpisał umowę z Agencją w imieniu spółki. - Precedensowa, bo po raz pierwszy Agencja poszła na ustępstwo i w produkcji prywatnej zrezygnowała ze swojego prawa do rozliczeń "od pierwszej złotówki" przyznając pierwszeństwo bankowi. Co do braku terminów rozliczeń Tadeusz Ścibor-Rylski wyjaśnia: - To specyficzna sprawa. Nie mogliśmy narzucić terminu, np. 15 czerwca. To jest film, a nie fabryka gwoździ. A gdyby premiera się przesunęła? "Pan Tadeusz" miał wejść do kin w kwietniu, wejdzie w październiku. Co by było, gdybyśmy wpisali, że produkcja ma się rozliczyć np. 1 lipca? Zawsze terminem spłaty Agencji był termin rozliczenia się z dystrybutorem. Tak jest we wszystkich filmach - jak producent dostaje pieniądze, rozlicza się. Fakt, że polskie filmy rzadko zwracają pieniądze. Ale jeśli odnoszą sukces, to rozliczają się uczciwie. W ub. roku do Agencji wpłynęło 900 tys. zł i nie było problemu, kiedy ma to nastąpić. - Zaraz po rozliczeniu z dystrybutorem, producent zwraca Agencji, co się jej należy - dodaje Ryszard Rosiak. - Tak było przy wszystkich filmach. Z przyjemnością rozliczałem się z firmą Da Vinci, która wyprodukowała "Młode wilki". Nie było żadnych problemów z "Kilerem", z "Sarą". "Sztos" miał kłopot, bo raport od dystrybutora mieli, a żywe pieniądze ugrzęzły. Zadzwonili, poprosili o dwa tygodnie zwłoki, potem zaraz się rozliczyli. Umowę na tych samych drukach podpisał z Agencją na "Pana Tadeusza" prezes "Heritage Films" Paweł Poppe. - Nie mam żadnych wątpliwości, kiedy mam się rozliczać z państwowym inwestorem - mówi. - Dla mnie jest oczywiste, że gdy wypisuję dystrybutorowi rachunek i dostaję od niego określoną kwotę, to natychmiast muszę uregulować swoje zobowiązania finansowe względem partnerów. Tymczasem rozmowy z Jerzym Michalukiem przedłużają się. Kolejne dni i tygodnie lecą. Uczestnicy spotkań narzekają, że w negocjacjach padają coraz bardziej nieparlamentarne słowa. Michaluk uważa, że może sobie pozwolić na najlepszych prawników i może nawet stanąć przed sądem. W Agencji wiedzą, że sprawa sądowa to ostateczność. Bo takie procesy trwają latami i kto wie, co się w tym czasie może zdarzyć. Pasztet z Zodiakiem Agencja ma zresztą jeszcze jeden problem. "Ogniem i mieczem" zostało wyprodukowane przez prywatną spółkę Jerzego Hoffmana i Jerzego Michaluka. Tymczasem obaj panowie zostawili za sobą studio państwowe Zodiak z zadłużeniem, które - razem z odsetkami - wynosi już dzisiaj 3 mln zł. Komitet Kinematografii nie ma jak takich długów spłacić. Coraz częściej więc powtarza się pytanie: dlaczego "Ogniem i mieczem" nie zostało wyprodukowane przez państwowe studio, tylko prywatnie? Jerzy Hoffman odszedł ze studia Zodiak jako pierwszy. Złożył prośbę o zwolnienie go ze stanowiska dyrektora, która została przez Przewodniczącego Kinematografii przyjęta. W studiu pozostał Jerzy Michaluk. Studio miało wówczas zadłużenie 400 tys. zł, ale w błyskawicznym tempie narastały odsetki. Jerzy Michaluk twierdzi, że chciał przeprowadzać produkcję przez Zodiak. - Spółka mogła zawrzeć z państwowym Zodiakiem umowę koprodukcyjną. Pieniądze mogły pójść przez państwowe studio i spłaciłbym długi. Komitet nie wyraził zgody, to ja tę sprawę olałem i poszedłem tylko przez spółkę kapitałową. A potem po cichutku zlikwidowali studio państwowe. Dlaczego? Nie wiem. Zawiść. - Komitet Kinematografii chciał, aby "Ogniem i mieczem" powstało w studiu Zodiak - wyjaśnia Tadeusz Ścibor-Rylski. - Ale bank nie chciał udzielić kredytu zadłużonej firmie. Dzisiejszy rynek wymaga czystych partnerów, bez przeszłości i zadłużeń. Zgodziłem się na odejście ze studia Zodiak Hoffmana, a potem Michaluka, żeby nie utrudniać im zbierania pieniędzy na film, żeby "Ogniem i mieczem" mogło powstać. A studio postawiłem w stan likwidacji, ponieważ już od lat nie produkowało, a teraz jeszcze nie miało szefów. Dzisiaj w Agencji siedzą ciągle kontrole NIK-owskie i poselskie. Zodiak jest zadłużony w ZUS-ie i Urzędzie Skarbowym (są tam jeszcze stare popiwki i podatki od wynagrodzeń), a także w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (to nie popłacone rachunki za usługi dla filmu "Piękna nieznajoma" Jerzego Hoffmana). - Teraz zaproponowałem Hoffmanowi i Michalukowi powrót do studia Zodiak - mówi Tadeusz Ścibor-Rylski. Jerzy Michaluk nie chce. Uważa, że odpowiedzialność za niespłacone długi spada na Komitet Kinematografii, który zlikwidował studio "nieroztropną decyzją". Rozgoryczenie Jerzy Michaluk czuje się rozgoryczony. Atmosferę wokół rozliczeń "Ogniem i mieczem" traktuje jako coś wyjątkowo niesmacznego. Uważa, że gdy przez lata starał się o zapięcie budżetu filmu, nikt mu nie pomógł. A teraz wszyscy liczą na jego pieniądze. - Ale jak liczą, to się przeliczą - mówi. Minister Podkański go oszukał, dał na piśmie zobowiązanie, że dołoży do "Ogniem i mieczem" 4 mln zł i nigdy się z tego nie wywiązał. Następna pani minister - Nazarowa - też, zdaniem Michaluka, obiecywała, że wyrwie pieniądze z zysków telewizji publicznej i przekaże na produkcję. I też skończyło się na słowach. Koledzy, całe niemal środowisko, byli przeciwni realizacji, młodsi krzyczeli, że "Ogniem i mieczem" zeżre całe pieniądze kinematografii. A teraz chcą pieniędzy. W środowisku rośnie niesmak. Bo to prawda, że większość twórców była przeciwna realizacji "Ogniem i mieczem". Ale też prawdą jest, że teraz przyznała się do błędu. Co nie zmienia faktu, że oczekuje rozliczeń, zadając pytanie, dlaczego pieniądze należne narodowej kinematografii nadal tkwią na koncie "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" i tam również procentują. - Bierzemy pieniądze z państwowej kasy - mówi Lew Rywin, najlepszy polski producent filmowy, sprawdzony w trudnej koprodukcji z samym Stevenem Spielbergiem. - Ale jeśli zdarzy się dochód, to musimy się rozliczać. Na tym polega ten system. O swoim rozgoryczeniu mówi także przewodniczący Komitetu Kinematografii Tadeusz Ścibor-Rylski. - Kiedy wszyscy byli przeciwni, podjąłem pozytywną decyzję, angażując państwowe pieniądze w "Ogniem i mieczem". Wtedy nie mówiło się o zyskach, tylko o tym, żeby ten film powstał. Bez naszych gwarancji bank nie dałby żadnego kredytu, ustąpiłem nawet ze swego prawa do podziału zysków od pierwszej złotówki. Kiedy bank zażądał czystego partnera, nie trzymałem Hoffmana i Michaluka w państwowym studiu, nie kazałem im porządkować spraw finansowych, bo ten film nigdy by nie powstał. Potem, kiedy mogłem, poszedłem produkcji na rękę i kiedy bardzo im były potrzebne pieniądze, wcześniej wypłaciłem przedostatnią ratę. A teraz muszę prosić o rozliczenie, o zwrot pieniędzy? Przecież to strasznie upokarzające. W nowym systemie finansowania wyprodukowaliśmy już 173 filmy i jeszcze nigdy coś takiego nam się nie zdarzyło. Nie przyjmuję do wiadomości żadnych pretensji do umowy, która została zawarta w pełnej świadomości nie tylko panów Hoffmana i Michaluka, ale także banku, dla którego była warunkiem i innych partnerów. Ciągle wierzę, że obaj panowie rozliczą się prawidłowo. Na posiedzeniu w dniu 29 września członkowie Komitetu Kinematografii poprosili, by Przewodniczący Komitetu wystąpił do producentów "Ogniem i mieczem" z żądaniem rozliczenia się z Agencją. A przecież to wszystko dopiero początek. Rozliczenie wpływów z kina. Co będzie, gdy dojdzie do rozliczeń dystrybucji kaset i sprzedaży zagranicznej, która - jak mówił w Cannes Jerzy Michaluk - idzie doskonale? Okazało się, że nie wystarczy odnieść sukces. Pierwsza poważna lekcja kapitalizmu w kinematografii okazała się ogromnie trudna. PS 30 września o godz. 15.00 do Agencji wpłynęło pismo z "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production". Po raz pierwszy, obok podpisu głównej księgowej, był na nim również podpis Jerzego Hoffmana. W piśmie tym Hoffman wnioskuje o sporządzenie aneksu do umowy związanego ze zmianą wysokości kredytu bankowego. Chce również, aby agencja uznała inne przekroczenia kosztów związane z dystrybucją i promocją. - Stoimy na stanowisku - mówi mi w rozmowie Jerzy Hoffman - że Agencja w rozliczeniach powinna uznać koszty filmu łącznie z odsetkami bankowymi i zwiększonym kredytem. Sumy wyłożone na promocję też powinny zostać uznane, ponieważ bez tych działań nie byłoby takich wyników dystrybucji. Jerzy Hoffman uważa również, że nie czas jeszcze na zajmowanie się publiczne sprawami rozliczeń. Na razie muszą się nad nimi pochylić prawnicy.
Film "Ogniem i mieczem" obejrzało ponad 7 milionów widzów. Zostawili oni w kinowych kasach blisko 105 mln złotych. To astronomiczna suma. W całym rozliczeniu jest tylko jeden przegrany: Agencja Produkcji Filmowej, która w film włożyła pieniądze budżetowe. Jak dotąd państwo nie tylko na "Ogniem i mieczem" nie zarobiło, ale nawet nie odzyskało swojego wkładu. Wkład Agencji obliczono na 16,6 proc. I w takim właśnie procencie Komitet Kinematografii miał partycypować w dochodach z filmu. Dzisiaj już wiadomo, że "Ogniem i mieczem" odniosło wielki sukces. trwają rozmowy. Oczywiście, początkowy budżet "Ogniem i mieczem", określany na 18 mln zł, został przekroczony. Paragraf 5 punkt 4 umowy mówi jednak dokładnie, że "każde przekroczenie wydatków poza kwoty wyszczególnione w przyjętym kosztorysie filmu obciąża wyłącznie producenta, jest działaniem na własne ryzyko producenta i nie zmienia proporcji udziałów i praw Agencji do partycypowania we wpływach i zyskach z rozpowszechniania". W środowisku rośnie niesmak. A przecież to wszystko dopiero początek. Rozliczenie wpływów z kina. Co będzie, gdy dojdzie do rozliczeń dystrybucji kaset i sprzedaży zagranicznej?Okazało się, że nie wystarczy odnieść sukces. Pierwsza poważna lekcja kapitalizmu w kinematografii okazała się ogromnie trudna.
Demokracja pozbawiona retoryki i symboliki narodowej staje się zimna Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie RYS. PAWEŁ GAŁKA MAREK A. CICHOCKI "Codziennie staje przed nami sprawa Ojczyzny. Ojczyzna przychodzi ku nam jako jakiś dar. Zarazem od nas zależy trwanie Ojczyzny. Mimo że Ojczyzna jest dla nas darem, jej los od nas zależy" - tak dwadzieścia lat temu napisał ks. Józef Tischner. We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest jednak mile widziany, a szczególnie taki patriotyzm, który nawiązuje do narodowej martyrologii, zbiorowego i indywidualnego poświęcenia oraz heroizmu. Nawet podjęta ostatnio próba przywrócenia tego tematu do publicznej debaty przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które zorganizowało wystawę "Bohaterowie naszej wolności" połączoną z ogólnopolską akcją plakatową, nie spotkała się z życzliwością, a w niektórych tygodnikach została wręcz zgromiona za anachronizm. Krytycy i prześmiewcy Nie wiązałbym tej niechęci do patriotyzmu z istniejącymi wcześniej w polskiej tradycji różnymi formami krytyki wobec narodowej mitomanii. Na przełomie wieków, a potem także w czasach II Rzeczypospolitej, polski patriotyzm miał swoich bezlitosnych krytyków i prześmiewców w różnych środowiskach. Realiści - spadkobiercy pozytywizmu i zwolennicy Narodowej Demokracji - piętnowali romantyczną wersję patriotyzmu uosabianą przez "malowanego ułana", ponieważ ich zdaniem pchała ona pokolenia Polaków do bezsensownych powstań zamiast skutecznej obrony narodowych, ekonomicznych interesów. Prześmiewcy - tacy jak Witold Gombrowicz z jego słynną formułą "i na kolana padłem" z "Transatlantyku" - wyszydzali polski patriotyzm pompatyczny i koturnowy. Lewicowa, postępowa inteligencja odrzucała polski patriotyzm, dopatrując się w nim przede wszystkim groźby klerykalizmu i dominacji w kulturze i polityce jedynie słusznej opcji "Polaka katolika". Wszystkie te krytyczne postawy miały jedną cechę wspólną. Odnosiły się do różnych form patriotycznej retoryki i patriotycznych symboli faktycznie obecnych w życiu publicznym i kulturze Polaków. Do czego konkretnie odnosi się obecna niechęć wobec patriotyzmu trudno doprawdy stwierdzić. Wiele można zarzucić polskiemu życiu publicznemu ostatnich dziesięciu lat, z pewnością jednak nie cierpi ono na specjalnie rozbuchaną retorykę i symbolikę patriotyczno-narodową. Nie ma bardziej bezbarwnego i pozbawionego treści polskiego święta niż 11 Listopada. Wydaje się więc, że obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem. Zgodnie z nim współczesna, nowoczesna demokracja nie potrzebuje języka wspólnotowego i symboli patriotycznych mówiących o konieczności poświęcenia się obywateli dla własnej ojczyzny. Krótka droga do nietolerancji Istnieje przewidywalny i monotonny zestaw argumentów wysuwanych dzisiaj przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Mówi się, że od postawy patriotycznej do wrogości wobec obcych, rasizmu i przemocy droga jest bardzo krótka. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej w obecnych czasach. Polska wchodzi do UE, nie ma wrogów u swych granic, ludzie koncentrują się przede wszystkim na swoich interesach. Jedyna więc sensowna forma patriotyzmu we współczesnej Polsce to zarabianie pieniędzy, kumulowanie kapitału, wzmacnianie wzrostu gospodarczego, stabilizowanie złotego. Sprawy te stanowią bowiem o autorytecie i sile naszego państwa w świecie. I wreszcie argument trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. Zdradza to jakoby ciągotki militarystyczne i pogardę dla jednostki. Nie ma sensu polemizować z tymi argumentami. Nikt przytomny nie będzie przeczyć, że istnieją przypadki zwyrodnienia patriotyzmu, kiedy to miłość do ojczyzny mylona jest z miłością do kija bejsbolowego (np. przez niektórych krewkich kibiców piłkarskich). Wiele jest także form ekonomicznego patriotyzmu godnego szacunku i propagowania. I nie ma cienia wątpliwości, że najtrudniejszym egzaminem wiarygodności własnego patriotyzmu jest moment zagrożenia i ryzyka własnego życia, i że każdy egzamin ten zdaje indywidualnie. Trudno natomiast zgodzić się z intencją tej krytyki patriotyzmu, która chciałaby zredukować go wyłącznie do owych trzech postaci: rasistowsko-etnicznej dewiacji, kapitalistycznej cnoty i prywatnych, indywidualnych przekonań. Współcześnie istnieje wiele demokracji, począwszy od Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych, a skończywszy na Francji, Wielkiej Brytanii czy Włoszech, gdzie wspólnotowa, patriotyczna retoryka i symbolika funkcjonują w sferze publicznej i państwowej. Nikt demokracje tej nie będzie posądzać o anachronizm. Także w przypadku Polski istnieją przynajmniej trzy ważne powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną naszej demokracji. Wartość ofiary Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. Trudno jest abstrahować od faktu, iż nasza wolność nie została nam dana za darmo. Nie ma żadnych powodów, dla których współcześni, beztroscy beneficjenci wolności, szczególnie ludzie młodzi bez narzuconych z zewnątrz ograniczeń swobodnie poruszający się w sferze gospodarki, polityki i kultury, mieliby być pozbawieni świadomości, że ich wolność jest darem, który otrzymali od innych, i że często ten dar okupiony był najwyższą ofiarą. Bez tej świadomości nie można zrozumieć, dlaczego z faktu naszej wolności nie tylko czerpiemy korzyści i przyjemności, ale jesteśmy też za nią odpowiedzialni - jak pisał Tischner; dlaczego mielibyśmy tym, którzy za naszą wolność poświęcili wszystko lub bardzo wiele, okazać przynajmniej minimum wdzięczności i szacunku, a nie traktować ich jako ofiary losu, ludzi, którym po prostu mniej niż nam poszczęściło się w życiu. Idzie więc o utrzymanie w demokracji solidarności pokoleń i taka idea przyświecała jak się zdaje wspomnianej na początku wystawie "Bohaterowie naszej wolności". Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty, szczególnie widoczna w Polsce, kraju o radykalnych zmianach gospodarczych i społecznych. Nasze współczucie budzą dalekie katastrofy, wojny i rzezie. Chętnie przyłączamy się do różnych form pomocy w poczuciu międzyludzkiej solidarności. Jednocześnie te grupy społeczne w Polsce, które są tuż obok nas i nie radzą sobie w rynkowej i społecznej konkurencji, nie zasługują już aż tak bardzo na naszą uwagę i współczucie. W sferze publicznej grupy te często zostały zepchnięte na margines i pojawiają się jedynie jako temat skandalizujących reportaży, przedstawiane są jako resentymentalny, roszczeniowy motłoch, obcy duchowi ekonomicznych i społecznych przemian nowoczesnej Polski. Popularne wśród beneficjentów polskich przemian koncepcje podatku liniowego czy systemu indywidualnych kont emerytalnych wypierają ideę społecznego solidaryzmu. Uważa się, że solidarność społeczną można zastąpić charytatywnością. Ta zamiana ma jednak swoje konsekwencje. Uderzające jest porównanie polskiej demokracji z wieloma demokracjami zachodnimi. O ile w Niemczech lub Szwecji wśród ludzi młodych popularne są wolontariaty oraz projekty społecznej, nieodpłatnej działalności dla innych, to w Polsce takie postawy są raczej wyjątkiem. Tymczasem dla ukształtowania się zdrowej demokracji niezbędne jest, aby szczególnie młodzi obywatele gotowi byli poświęcić jakiś czas swojego życia nie dla własnej kariery czy zysku, ale dla swych współobywateli. Na tej idei oparta została w demokracjach także zasada powszechnej służby wojskowej - Szwajcaria dostarcza tutaj klasycznego przykładu - całkowicie w Polsce skompromitowana i wypaczona. Choroba obojętności Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną. Chodzi tutaj o problem partycypacji w demokracji, która przejawia się nie tylko w udziale w wyborach, ale także w gotowości obywateli do służby publicznej przede wszystkim na szczeblu samorządowym. Sprofesjonalizowanie tej służby, oddanie jej prawie wyłącznie partiom politycznym, zwalnia obywateli z odpowiedzialności wobec demokracji. Czyni ich także obojętnymi na takie negatywne zjawiska jak korupcja czy zawłaszczanie państwa przez partie polityczne. Kiedyś lord Dahrendorf przeciwstawił zimną i ciepłą odmianę demokracji. Posługując się tym rozróżnieniem, można powiedzieć, że demokracja pozbawiona retoryki i symboliki patriotycznej staje się zimna. Bez niej nic nie może uchronić nas przed egoizmem: postawą pogardy dla przeszłych pokoleń, obojętności wobec słabszych współobywateli i lekceważenia dla politycznych losów własnej politycznej wspólnoty. Autor jest doktorem filozofii, pracownikiem Centrum Stosunków Międzynarodowych i Uniwersytetu Warszawskiego.
We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest mile widziany, szczególnie patriotyzm, który nawiązuje do narodowej martyrologii. obecna niechęć wobec patriotyzmu jest ideologicznym założeniem. nowoczesna demokracja nie potrzebuje języka wspólnotowego i symboli patriotycznych. Istnieje zestaw argumentów wysuwanych przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej. trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. istnieją przynajmniej trzy powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną. Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. wolność jest darem i okupiony był najwyższą ofiarą. Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty. Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną.
POLSKA - EUROPA Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować Unię Europejską jako partnera, a nie jako przeciwnika Przyczynek do tematu JERZY ŁUKASZEWSKI Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską: niezmiernie trudne do rozwiązania problemy finansowe UE; zyskująca coraz więcej zwolenników opinia, że gruntowna reforma instytucjonalna UE musi poprzedzić jej rozszerzenie; zmiana rządu w Niemczech i odejście ekipy, dla której szybkie przyjęcie Polski do UE rysowało się jako obowiązek polityczny i moralny; coraz silniejszy opór beneficjentów budżetu unijnego, a zwłaszcza Hiszpanii, przeciwko rozszerzeniu UE itd. Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać w nadchodzących miesiącach i latach. Wezmą w niej udział dziennikarze, politycy, ekonomiści, przedstawiciele grup interesów, profesorowie i duchowni. Niezmiernie ważnym jej składnikiem będzie dialog rządu ze społeczeństwem. Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji. 1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów. Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Nie jest ugrupowaniem mechanicznym, ale całością organiczną, opartą nie tyle na bliskości geograficznej, ile na powinowactwie kulturowym i zazębieniu doświadczeń historycznych. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności, nie znanej dotąd w stosunkach międzynarodowych i wyrażającej się m.in. w olbrzymich transferach finansowych z bardziej rozwiniętych państw członkowskich do mniej rozwiniętych. Decyzje organów Uniim - zgodnie z wolą państw członkowskich - mają dla tych ostatnich moc wiążącą w dziedzinach określonych przez traktaty. UE uzupełnia zasadę "suwerenności narodowej" zasadą dobrowolnie budowanej "suwerenności zbiorowej", aby zapewnić państwom europejskim miejsce odpowiadające ich interesom oraz ich specyfice w dzisiejszym świecie. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji, takich jak unia celna, do form bardziej zaawansowanych, takich jak unia walutowa (która stała się faktem 1 stycznia 1999 roku). Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych. Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej, zapewniając trwały pokój i ustanawiając całkowicie nowe zasady współżycia między państwami i narodami. Integracja z UE będzie również doniosłym przełomem w historii Polski, przyspieszając jej rozwój gospodarczy i społeczny, stabilizując demokrację i gospodarkę rynkową, dając dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa, wiążąc ją politycznie i ekonomicznie z Zachodem, do którego kulturowo i duchowo należy od przeszło tysiąca lat, otwierając przed nią możliwości realnego oddziaływania na sprawy europejskie i światowe poprzez udział w organach unijnych. 2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego. Porównywalne procesy zachodzą w Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej i świecie arabskim. W przeciwieństwie do czterech czy pięciu istniejących i potencjalnych supermocarstw, państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań ekonomicznych, technologicznych, energetycznych, środowiskowych, politycznych i społecznych końca XX i początku XXI wieku. Państwa Europy Zachodniej zrozumiały wkrótce po drugiej wojnie światowej konieczność integracji, tworząc - w postaci UE - sferę stabilności, intensywnej współpracy i dobrobytu. Przyszłe stosunki międzynarodowe - jeśli nie brać pod uwagę supermocarstw - będą coraz więcej dialogiem między organicznymi wspólnotami państw, a coraz mniej między poszczególnymi państwami, teoretycznie "suwerennymi", ale w gruncie rzeczy bezsilnymi i skazanymi na satelizację. Najbardziej żywotne interesy Polski wymagają więc, by nie pozostała na marginesie europejskiego procesu integracji, tzn. na marginesie UE. 3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to jednak państw mniej rozwiniętych - Irlandii, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Dzięki dostępowi do rynków unijnych, olbrzymiemu transferowi finansowemu oraz dostosowaniu do norm i rygorów unijnych kraje te dokonały większego postępu w ostatnich 15 - 20 latach niż w dwóch poprzednich stuleciach. Zyskały też znaczenie polityczne, o którym nie mogły marzyć przed przystąpieniem do Unii. Wegetujące dawniej na obrzeżach "rdzenia europejskiego", mają dziś możność sprawować - w regularnych odstępach czasu - przewodnictwo UE i wpływać na sprawy międzynarodowe. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE. Doświadczenie uczy ponad wszelką wątpliwość, iż rozszerzenie i upowszechnienie kontaktów z innymi kulturami wzmocniło świadomość własnych, niezbywalnych i niepowtarzalnych cech narodowych oraz przywiązanie do nich. 4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. U nas, bardziej niż w innych krajach, dyskusja na ten temat nie może koncentrować się wyłącznie, albo głównie, na materialnym porównaniu pierwszych z drugimi. Szwajcaria może sobie pozwolić na to, aby jeszcze przez pewien czas pozostać poza UE. Po pierwsze, jest jednym z najbogatszych państw świata. Po drugie, wszystkie państwa, z którymi graniczy, są członkami UE, co stanowi jedną z podstawowych gwarancji jej bezpieczeństwa. Polska, położona między Niemcami a Rosją, między UE a WNP, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości. Koniunktura międzynarodowa, która przyniosła nam demokrację i niepodległość, nie będzie trwać wiecznie. Przyjdą nowe kryzysy i nowe zagrożenia. Polska o wiele bardziej niż Francja, Włochy albo Hiszpania potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również na płaszczyźnie niematerialnej: w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski. Koszt odbudowy demokracji, niepodległości i gospodarki rynkowej w naszym kraju był nieporównywalnie większy od kosztu, którego wymaga nasza integracja z Unią. Niemniej Polacy wzięli go na siebie, ponieważ byli świadomi jego historycznej doniosłości. Poniosą również koszt integracji z UE, jeżeli debata narodowa pozwoli im zrozumieć, iż chodzi o przełom porównywalny z tym, co miało miejsce w 1989 roku. 5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej. Polacy powinni wiedzieć, jakie siły duchowe i polityczne od początku stały za tym procesem, a jakie były mu przeciwne. Dużym błędem jest sądzenie, że historia to tylko przeszłość, że odeszła, nie zostawiając śladów, że nie ma większego znaczenia dzisiaj. Historia jest rzeczywistością żywą, wciąż obecną wśród nas, określającą naszą tożsamość, nasze postawy i wybory, nasze sympatie i antypatie. Ludzie, którzy wśród ruin i chaosu okresu powojennego zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu Francji, Niemiec, Włoch i innych krajów. To oni wyciągnęli logiczne konsekwencje z dwóch wojen światowych i zaczęli budować przyszłość na tym, co łączy narody europejskie, a nie na tym, co je dzieli. Ludzi tych, którym patronował aktywnie papież Pius XII, motywowało żywe wspomnienie reformy jedności europejskiej, która istniała w chrześcijańskim średniowieczu. Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne, m.in. dlatego właśnie, że rysowała im się ona jako "Europa watykańska". To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni - podobnie jak to, iż większość krajów UE jest dziś rządzona albo współrządzona przez partie socjaldemokratyczne - nie zmienia istoty i znaczenia procesu integracji, świadczy natomiast o słuszności i sile idei europejskiej. Obecna sytuacja polityczna na zachodzie Europy jest wynikiem wahadłowego ruchu historii. Naturalną koleją rzeczy zmieni się za parę lat. Dzieło zjednoczenia Europy wpisuje się w logikę historii - jeśli istnieje logika historii. Dlatego rządy i konstelacje partyjne mijają, a dzieło trwa. 6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych". Pośpiech i bezustanna pogoń za sensacją nie pozwalają im często dostrzec nurtu głębszego i przekazać czytelnikom tego, co istotne. Jest oczywiste i naturalne, że w UE państwa członkowskie, regiony, miasta, grupy nacisku, partie polityczne, pracodawcy, pracobiorcy itd. bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości. Bez niego nie byłyby możliwe kolejne postępy jakościowe, a zwłaszcza niedawne utworzenie unii walutowej, wymagające ogromnego wysiłku, dyscypliny i niemałego kosztu społecznego. Bez niego Unia nie byłaby zjawiskiem wyjątkowym pośród innych ugrupowań międzynarodowych. Bez niego Polska nie miałaby żadnych szans na wejście do Unii. Z drugiej strony, w świetle niektórych informacji prasowych, Unia - a w szczególności jej egzekutywa, czyli Komisja Europejska - rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja, równie ociężała, co pedantyczna. W rzeczywistości cały personel Komisji - urzędnicy, tłumacze, sekretarki, portierzy, gońcy i kierowcy - liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. A nie można zapominać, że UE ma 370 milionów mieszkańców. Zespół urzędniczy Komisji składa się - jak każde zbiorowisko ludzkie - z osób różnego pochodzenia, różnego charakteru, mniej i bardziej sympatycznych. Ale w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji, pracująca nad sprawami nader trudnymi i skomplikowanymi, ożywiona duchem "wspólnotowym". Dziś reprezentuje interesy Unii jako całości oraz interesy obecnych państw członkowskich. Jutro będzie reprezentować interesy Polski. Z administracją tą negocjujemy sprawę naszego przystąpienia do UE. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. W negocjacji międzynarodowej stoją naprzeciw siebie ludzie z krwi i kości, nie jakieś anonimowe aparaty. Psychologia odgrywa w niej rolę trudną do przecenienia. Pierwszym warunkiem zrozumienia i uwzględnienia naszego stanowiska, naszych potrzeb i naszych celów przez stronę unijną jest okazanie przez nas zrozumienia dla tego, czym jest Unia, jaki jest rzeczywisty margines manewru i co można naprawdę wynegocjować. Jeżeli w nadchodzących miesiącach i latach naszym negocjatorom uda się zyskać szacunek i sympatię partnerów unijnych, to być może jeszcze raz powtórzy się jedna z tych sytuacji, do których zawsze zmierzał Jean Monnet i dzięki którym stała się możliwa integracja europejska: dwie ekipy reprezentujące na początku trudne do pogodzenia punkty widzenia zamienią się stopniowo w jeden zespół, zmierzający do osiągnięcia wspólnego celu wspólnym wysiłkiem. Autor był w latach 1990 - 1996 ambasadorem RP we Francji.
uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji.UE Stanowi nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Opiera się na zasadzie solidarności. Powstanie i rozwój UE stanowiły przełom w historii Europy Zachodniej. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to państw mniej rozwiniętych. Polska, położona między Niemcami a Rosją, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości. Ludzie, którzy zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu. w UE państwa członkowskie bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo interes Unii jako całości. Unia rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja. W rzeczywistości cały personel Komisji liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji.
ROZMOWA Artur Partyka, wicemistrz olimpijski w skoku wzwyż Poprawka z Atlanty FOT. (C) PRZEMEK WIERZCHOWSKI/PAP Dlaczego to zrobiłeś: nagle przestałeś skakać w zeszłym roku? ARTUR PARTYKA: Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego mam trenować. Co takiego muszę jeszcze osiągnąć. Wiedziałem, że czeka mnie olimpiada. Monitorowałem swój organizm i czułem, że coś jest nie tak. Może nie fizycznie. Fizycznie trzymałem jakiś poziom. Ale coś się działo z moją motywacją. Wszedłeś w stan nasycenia. Tak... Uzgodniliśmy z trenerem, że muszę trochę zwolnić. Nabrać dystansu, odetchnąć... Nie bałeś się, że ten pociąg odjedzie bez ciebie? Że jak raz wyskoczysz, nigdy go nie dogonisz? Cały czas się tego boję. Przecież czytałem twój tekst. Stale go noszę przy sobie, w portfelu. Zaraz, zaraz... Gdzie ja go mam? (Artur przeszukuje portfel. Grzebie w przegródkach. Wyciąga wycinek gazety starannie złożony w kwadrat.) O... jest tutaj! To się nazywa "Musi złapać wagonik". Wiosną to napisałeś, w zeszłym roku. Ten artykuł był dla mnie swoistym memento. Stale mi przypominał, jak bardzo jest to trudne i czym ryzykuję. Ale z drugiej strony miałem świadomość, że jeśli pociągnę normalny trening od jesieni do lata, to gdzieś pęknę. Zresztą nawet zacząłem normalnie trenować i wszystko było na "nie". Tu się przeziębiłem, tam złapałem infekcję. Tu mnie coś zakłuło, tam zastrzykało. Mój organizm się buntował. Moja psychika się buntowała. Powiedziałem sobie: stop! I tak, i nie. Niby robisz sobie wakacje. Niby cię nie ma. A przychodzą mistrzostwa Polski i Partyka pojawia się w pracy. Ni stąd, ni zowąd skacze 230 i znowu znika. Znaczy trochę się wahałeś. Przez dwa i pół miesiąca nie robiłem praktycznie nic oprócz lekkich truchcików i rozciągania. Aż przyszło to, co chciałem, żeby przyszło. Duży niepokój ruchowy. Nagle poczułem, że jak zaraz nie wyjdę na trening, jak zaraz czegoś nie zrobię, to mnie rozerwie. To się nazywa głód sportu, który straciłem, ale wrócił. Jak się rzuciłem na te ciężary i na te wieloskoki, trener zaczął się rozglądać za nerwosolem. On mówi: Artur, ty się uspokój. Ja mówię: trenerze nie mogę, muszę... Dawałem sobie w kość przez jakiś tydzień. Po tygodniu byłem jak kiszony ogórek. Kwas mlekowy tak mi zakwasił mięśnie, że musiałem poluzować. Po pięciu tygodniach przygotowań zrobiliśmy trening techniczny. Wyszło na to, że mogę spróbować startu w mistrzostwach Polski. Przyjechałem, skoczyłem dwa trzydzieści i nabrałem chęci na ciąg dalszy. Szybko się okazało, że poprzeczkę można przeskoczyć, ale własnego organizmu... niestety nie. Pięć tygodni treningu to tyle co nic. Na jeden, dwa starty wystarczy, ale nie da się na tym zbudować sezonu. Jednak w sumie uzyskałem efekt, o który mi chodziło. Znowu chciało mi się skakać i trenować. Rozumiem, że teraz jesteś jak nowy. Myślisz po nowemu, trenujesz po nowemu... Rzeczywiście tak to wygląda. Skończyłem z nużącą rutyną. W myśleniu o treningu i w samym treningu. Zmieniliśmy jego organizację i strukturę. Problem budowania siły rozwiązaliśmy inaczej, niż rozstrzygaliśmy wcześniej. Inaczej dobieramy ćwiczenia. Wróciliśmy do treningu gimnastycznego sprzed czterech lat. Krótko mówiąc, wracamy do rzeczy sprawdzonych, do sprawdzonych form treningowych, których zaniechaliśmy na jakiś czas. Czyli stare środki dla nowych bodźców? Tak. W procesie treningowym nie da się wymyślić rzeczy całkiem nowych. Istota sprawy to właściwy wybór. Taki dobór środków treningowych, o których wiadomo, że są skuteczne i nie nudzą. Rok po roku trzeba budować ten sam fundament. Trzeba zrobić siłę, trzeba zrobić skoczność. Od tego się nie ucieknie. Ale można to robić na różne sposoby: poprzez mechaniczne powielanie tych samych ćwiczeń albo wprowadzając zmiany. Wtedy trening staje się ciekawszy, psychika nie parcieje. Masz nową motywację i energię do treningu. A jaki jest twój cel? Po pierwsze, nowy rekord Polski. Po drugie, powrót do czołówki skoczków świata. A olimpiada w Sydney? Oczywiście, olimpiada w Sydney jak najbardziej. Ale więcej nic ci nie powiem. Nie lubię... Jesteś przesądny? Bardzo. I wolę nie rozwijać tego wątku... Niemówienie o przesądach to jeszcze jeden przesąd, ale ty te swoje obrządki celebrujesz publicznie. Szara dresina z kapturem, w którym wyglądasz jak kapucyn przy pacierzach. Znamy to, znamy... Jak długo chcesz jeszcze skakać? Dwa lata. Do Sydney i rok potem. Nie można kończyć kariery sportowej ot tak, rach-ciach. Potrzeba przynajmniej roku na roztrenowanie wyczynowe. Przypuszczam, że finansowo jesteś już zabezpieczony. Raczej tak. Na pewno nie jestem pod tym względem pokrzywdzony. Mam pewien komfort, który zapewnia mój sponsor, Zakład Płytek Ceramicznych z Opoczna. Albo inaczej, źle to ująłem. Mam duży komfort i duży spokój. Mój kontrakt z firmą jest tak skonstruowany, że pozwala na skupienie na treningu. Sam dobrze wiesz, jak ze mną jest. Nie jestem facetem, który strzela fajerwerki trzy razy na miesiąc przez okrągły rok. Moje cykle sportowe są dłuższe. Wynikają z takiej, a nie innej konstrukcji psychofizycznej. Muszę długo ładować swoje akumulatory na to jedno albo dwa duże wyładowania. Zakład w Opocznie daje mi ten spokój i tę możliwość. To bardzo ważne. Nie wiem, jak by wyglądała cała moja kariera, gdybym tego nie miał. Wróciłeś, chcesz wygrywać. Będziesz brał doping? Nie, nie będę... A ile brałeś do tej pory? Nic nie brałem... Skąd ci to przyszło... Stąd mi przyszło, że wszyscy biorą. Dlaczego ty miałbyś nie brać? Ja bym nie powiedział, że wszyscy biorą. Nie mam dowodów, zresztą nie szukam... Zacznijmy jeszcze raz. Patrzę na Sotomayora, który patrzy na poprzeczkę. Żadnych dylematów wewnętrznych. Oko zimne, twarz kamienna. Według mnie: sterydy spodem, psychotropy wierzchem. Patrzę na ciebie - facet walczy z własną głową. Strasznie walczy. Masz rację, ja walczę z głową. To prawda. Najcięższe boje staczam we własnej głowie, z własną wyobraźnią. I zamiast złota zbierasz sreberka. Przyjmując sterydy jak każdy, miałbyś większą pewność siebie. Wiedziałbyś, że noga łaski nie robi, więc głowa nie musi się martwić. Nie kłóciłbyś się z własną głową, tylko skupił na poprzeczce. Nie myślisz, że lepiej brać? Nigdy tak nie myślałem. Nie było takiego tematu. Ani ja go nie podjąłem, ani mój trener. Nigdy. Słyszałem od chłopaków, że trener mówi: "weź"; że działacz mówi: "weź". Kiedyś byłem załamany, na początku kariery. Pamiętam, siedzieliśmy na zgrupowaniu przed Seulem i wszyscy na okrągło rozmawiali o prochach, o strzykawkach, o kroplówkach. Prawie z płaczem zadzwoniłem do mamy. "Ja chcę do domu. Zastrzyki, tabletki. Co to za atmosfera?" Byłem wtedy zdruzgotany. Ale potem sam zacząłem stosować zastrzyki wspomagające. Kroplówki, które regenerują organizm, uzupełniają sole, witaminy, minerały. Są to rzeczy konieczne dla ludzi obciążonych takim wysiłkiem. My jesteśmy notorycznie osłabieni. Musimy sobie jakoś pomagać, wyrównywać bilans energetyczny. Jednak zastrzyk zastrzykowi i kroplówka kroplówce nierówne. To, o czym mówię, nie jest dopingiem. To jest farmakologia dozwolona przepisami i taka, która służy zdrowiu, która go nie niszczy. Przecież sport to są określone reguły gry. Kto sport uprawia, ten przyjmuje te reguły za własne i nie ma przeproś. Doping to złamanie reguł, zwykłe oszustwo. Nie bierzesz dopingu i jesteś tylko drugi. Bierzesz doping i jesteś pierwszy. To prosta kalkulacja. Nigdy jej nie robiłeś? Nigdy nie miałem dylematu: nie brać dopingu, czy brać doping, bo od tego zależy, czy będzie srebro, czy złoto. Jestem bardzo ambitnym zawodnikiem i walczę, ale nigdy za wszelką cenę. Przecież wiem, jakie są skutki dopingu, nawet kontrolowanego, dozowanego przez lekarzy. Ostatnio słyszałem w telewizji, że trzeba doping zalegalizować, i powiem ci, że się po prostu załamałem. Krótko mówiąc - z a ł a m a ł e m! Jeżeli to idzie w tym kierunku, jeśli ludzie mówią o tym głośno i publicznie, to ja się cieszę, że mnie to nie dotyczy, że nie będę już wtedy uprawiał sportu. Z takim sportem nie chcę mieć nic wspólnego. Nie chcesz, ale masz. Co z tego, że doping jest nielegalny, skoro jest. Legalizacja dopingu nie pogorszy sytuacji. Dzisiaj doping jest nielegalny i ludzie go biorą. Wierzysz, że otaczają cię rycerze bez skazy? Wśród polskich lekkoatletów nie ma tego tematu. Tak jak kiedyś był to główny wątek wszystkich rozmów, tak teraz się tego nie słyszy. Nikt nie opowiada, co wziął, ile wziął i jak się potem czuł. Owszem, rozmawiamy o stymulacji, o farmakologicznej regeneracji organizmu. Czy nie lepiej w tym okresie zastosować białko w takich a takich proporcjach, czy dołożyć więcej makaronu, czy mniej. To jest ta płaszczyzna dyskusji. To nie są tamte dawne rozmowy - "Kurcze, ale mi przyrosło". Nie ma tematu dopingu. Bardzo mnie pocieszyłeś. Znaczy o dopingu każdy wie tyle, że już nie musi się konsultować z innymi. O dietach wiadomo mniej. Bardzo krzepiące, bardzo... Nie jest tak, jak myślisz. W końcu tworzymy jedno środowisko. Mieszkamy w tych samych hotelach, trenujemy w tych samych halach. Każdy o każdym wie wszystko. Sam to przerabiałeś, więc wiesz, jak to jest. Zresztą działanie dopingu na formę jest przez wielu przeceniane. Odżywianie, diety, struktura treningu, to są sprawy decydujące. Niektórzy z dopingu robią fetysz. Rozmawiasz z Rosjanami, a oni tylko: "kakaja tablietka, kakaja tablietka?". Po mistrzostwach w Budapeszcie łazili za nami i pytali: "No skażycie malczyki, czto wy kuszajetie?". My im na to: "Mnoga tablietek, znajesz Sasza. Mnoga!" Łykali ten kit jak dropsy. Dla nich było nie do pomyślenia, że można wygrywać bez koksu. Popatrz na to z innej strony. Od dwóch, trzech lat polscy lekkoatleci zaczęli odnosić sukcesy jako grupa. Ale to są wyniki, które w latach osiemdziesiątych czy siedemdziesiątych dawałyby najwyżej siódme, ósme miejsca w finałach. Zatem bez przesady z tym koksem. Koks dawałby większego kopa w górę. Przy dobrej diecie, właściwym treningu oczywiście. Poza tym jesteśmy badani, często sprawdzani. Działają kontrole międzynarodowe. Przed każdym sezonem muszę wysłać do IAAF czy do PZLA faks z dokładną rozpiską zgrupowań. Oni muszą wiedzieć, gdzie jestem w danej chwili, żeby mogli przyjechać i zrobić badania. Jeżeli przyjeżdżają i nie ma mnie tam, gdzie powinienem być zgodnie z rozkładem, dostaję haka. A jeśli to się powtórzy, zostaję zawieszony za doping, bo taka nieobecność jest traktowana na równi z odmową poddania się badaniom. O wszelkich zmianach należy natychmiast powiadomić IAAF. Kto o tym zapomni, traci premię na najbliższym mityngu. Tak że trudno jest coś kombinować z prochami i liczyć na fart. A zatem w całym sporcie więcej jest farciarzy niż pechowców, niestety. Ale zostawmy doping. Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony, zrobiłem swoje? Musi stać się to, do czego zebrałem siły. To, po co wróciłem i jestem w sporcie. Co mnie motywuje i napędza. Krótko mówiąc - musi nastąpić poprawka z Atlanty. Muszę dogonić tamte dziesięć minut, które mi wtedy uciekły. Już je miałem, były moje i mi się wymknęły i wykazały, że mimo tylu doświadczeń, tylu zwycięstw nie jestem jeszcze skoczkiem dojrzałym. Muszę stanąć do tej poprawki i zdać egzamin. Rozmawiał: Marek Jóźwik
Dlaczego nagle przestałeś skakać w zeszłym roku? ARTUR PARTYKA: Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. Moja psychika się buntowała. Przez dwa i pół miesiąca nie robiłem praktycznie nic. Aż przyszło to, co chciałem, żeby przyszło. Duży niepokój ruchowy. To się nazywa głód sportu. Skończyłem z nużącą rutyną w treningu. Istota sprawy to Taki dobór środków treningowych, o których wiadomo, że są skuteczne i nie nudzą. jaki jest twój cel? Po pierwsze, nowy rekord Polski. Po drugie, powrót do czołówki skoczków świata. olimpiada w Sydney. Jak długo chcesz jeszcze skakać? Dwa lata. Do Sydney i rok potem. Przypuszczam, że finansowo jesteś już zabezpieczony. Mam pewien komfort, który zapewnia mój sponsor, Zakład Płytek Ceramicznych z Opoczna. Będziesz brał doping? Nie, nie będę... Przyjmując sterydy jak każdy, miałbyś większą pewność siebie. Nigdy tak nie myślałem. zacząłem stosować zastrzyki wspomagające. To nie jest dopingiem. Doping to zwykłe oszustwo. Wśród polskich lekkoatletów nie ma tego tematu. jesteśmy badani, często sprawdzani. Działają kontrole międzynarodowe. Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony? musi nastąpić poprawka z Atlanty.
Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale na gospodarczą recesję nikt nie jest gotowy - statystyczny Amerykanin wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i nie posiada oszczędności. Clinton wiedział, kiedy odejść JAN PALARCZYK Z SAN FRANCISCO Nic nie działa na Amerykanów tak paraliżująco jak doniesienia o zwolnieniach pracowników. Codziennie prasa donosi o następnych. - Po prawie dziesięciu latach dobrobytu amerykańska gospodarka przypomina lokomotywę, która nagle stanęła. Wzrost gospodarczy jest bliski zeru. Współczuję Bushowi, chociaż go nie lubię. Zwolnienia, zwolnienia, zwolnienia - mówi starszy mężczyzna i pokazuje na pierwsze strony popularnych tygodników, których tytuły zawierają słowa "schłodzenie" lub "recesja" ze znakiem zapytania. - To jest na razie krakanie mediów na złowrogą literę "r", ale w tym roku na pewno czekają nas trudne czasy. Według rządowych statystyk bezrobocie w skali kraju szacowane jest nadal na poziomie poniżej 5 procent, ale w styczniu 2000 roku 365 tysięcy ludzi utraciło posady i wystąpiło o zasiłek dla bezrobotnych. Złowrogą passę rozpoczęła informacja z Detroit: najpierw zatrudnienie zredukował koncern General Motors, a zaraz potem DaimlerChrysler zwolnił 26 tysięcy robotników. Pojawiły się wtedy głosy, że przecież przemysł samochodowy reprezentuje "starą gospodarkę" i fakt, iż Amerykanie przestali kupować nowe samochody, nie będzie miał większego znaczenia w komputerowej Dolinie Krzemowej. Okazało się jednak, że auta są masowo wyposażane w elektroniczne gadżety wytwarzane przez firmy "nowej gospodarki". W ramach globalizacji gospodarki koncerny elektroniczne zredukowały zatrudnienie, a na pierwszych stronach kolorowych tygodników pojawiły się wtedy tytuły: "Co zrobisz, jak stracisz pracę?" Amerykanie zaczęli ograniczać swe wydatki, a wskaźnik tzw. zaufania konsumentów osiągnął najniższy poziom od trzech lat. Mimo to w modnych teraz sondażach około 64 procent respondentów dobrze ocenia stan gospodarki, a 45 procent nadal deklaruje chęć dokonania poważniejszych zakupów. Konsumpcyjny styl życia mieszkańców USA jest podstawą rozwoju tego kraju: od tego co, ile i za ile kupują Amerykanie zależy aż 68 procent produktu krajowego brutto. - Jeśli Amerykanie przestaną kupować, bo nie będzie ich na to stać, albo stracą pracę, to wtedy mamy murowaną recesję. Ale na razie to słowo na "r" jest tylko w mediach, a nie na rynku. Telewizja zajmuje się obsesyjnym nagłaśnianiem wszystkich symptomów gospodarczego osłabienia. A wyniki sondaży wydają się potwierdzać, że Amerykanie są większymi optymistami od "gadających głów" w tv - zauważa spotkany w księgarni pan i dodaje, że jest historykiem, a nie ekonomistą. Wszystko jest względne - Jakie zwolnienia?! Jaki wzrost bezrobocia?! No i co z tego, że w tym kraju nawet pół miliona ludzi straci pracę, zakładając, że w USA pracuje około 100 milionów pracowników? - irytuje się młody Australijczyk w San Francisco. Ma ku temu powody. Ponieważ posiada pozwolenie na pracę, udał się właśnie do agencji pośrednictwa Spherion, gdzie - tego samego dnia - otrzymał cztery oferty pracy. - Jeśli ci ludzie chcą poznać znaczenie "wzrostu bezrobocia", to niech jadą do Australii. Według doniesień gazety "San Francisco Chronicle" firmy skupione w rejonie Zatoki San Francisco wypłacają swym pracownikom rekordowe podwyżki w skali od 4-5 procent zarobków rocznie oraz obdarzają ich równie wysoką trzynastą pensją za rok 2000 wypłacaną w lutym 2001 roku. W ciągu ostatnich 10 lat rok 2000 był dla nich jednym z najlepszych finansowo. Pojawia się jednak pytanie, czy rejon ten, gdzie średnia pensja roczna jest dwukrotnie wyższa od średniej krajowej (40 tysięcy dolarów), można porównywać z resztą kraju. - Nie zapominajmy o tym, że Internet splajtował. Wartość giełdowa indeksu Nasdaq spadła o połowę w ciągu roku, a niektóre notowania akcji wielkich koncernów o ponad 100 procent. Ludzie znaleźli się na bruku. Dwa miesiące temu byliśmy na spotkaniu zorganizowanym przez internetową telewizję Cnet na temat przyszłości tzw. mediów szerokopasmowych. I o jakiej przyszłości właściwie tam była mowa, skoro dziś Cnet zwolnił ponad 10 procent załogi - zauważa Caroline Palmer z San Francisco. - Wielu moich przyjaciół jest w tej chwili bez pracy. Drgania w Internecie Wieczorem wracam do domu taksówką, którą prowadzi młody człowiek z kolczykiem w uchu. - Byłem wiceprezesem firmy internetowej, która projektowała strony w sieci. Teraz robię na taryfie, no bo splajtowaliśmy. I pomyśleć, że jeszcze rok temu chciałem sobie kupić bezludną wyspę - żartuje. Pytam go, jaka jest definicja "firmy internetowej". Zastanawia się. - Dziś chyba bardzo szeroka. To instytucja, która nie mogłaby prowadzić działalności handlowej bez sieci Internetu. - Jestem optymistą - dodaje - ponieważ liczba użytkowników Internetu powinna wzrosnąć z 400 milionów w 2000 roku do ponad miliarda w 2005. Chwilowo siadła w USA koniunktura. Ale przyszłość należy do nas. Już ponad połowa Amerykanów codziennie żyje w sieci. - Czy kupisz teraz pralkę, telewizor albo nowe auto? - Ależ skąd. Mam same długi. Mój personalny wskaźnik zaufania konsumentów to minus 10. A potem wysadza mnie przed domem w San Francisco i dziękuje za napiwek w postaci trzech dolarów. Caroline nie zdecydowała się na podjęcie pracy w firmie internetowej. Nie przekonała jej "dobra" oferta, boi się tego, co będzie dalej. Po zwolnienia sięgnęły flagowe firmy Internetu - Amazon i Yahoo, a po fuzji Time Warner z AOL dwa tysiące pracowników znalazło się na bruku. Potem zwalniać zaczęły firmy od CNN i Disneya począwszy, a na internetowym wydaniu "New York Timesa" skończywszy. Telewizja Fox zamknęła swe wydanie w sieci. I tak można cytować bez końca długą listę firm internetowych, których akcje rok temu sprzedawały się powyżej 100 dolarów za sztukę, a z których wiele już nie istnieje. Tu rośnie, tam rośnie Pomijając pozostałe wskaźniki gospodarczego osłabienia, trzeba wspomnieć o tym, który dotyczy wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych - nastąpił gwałtowny wzrost cen energii i paliw, który uszczuplił realne możliwości nabywcze mieszkańców oraz zmniejszył margines zysku korporacji. Kryzys energetyczny dotknął najbardziej Kalifornię, ale wzrost opłat za energię o ponad 100 procent odnotowali także mieszkańcy innych stanów. Gdy w Nowym Jorku zimowe rachunki za prąd i gaz zaczęły dorównywać wysokością ratom pożyczki hipotecznej za dom (od 600-1000 dolarów miesięcznie), mieszkańcy zaczęli protestować. Ogólne wyniki odnotowane przez gospodarkę USA w 2000 roku były znakomite: wydajność pracy wzrosła o 4,3 procent (był to najlepszy rezultat od 17 lat), a koszt zatrudnienia zaledwie o 0,7 procent. Można więc stwierdzić, że im wyższa wydajność pracy, tym mniejsza strata ze zwalnianych, na których - przynajmniej na razie - czekają nowe miejsca pracy. I chociaż podstawowa stawka wynosi około 5,5 dolara na godzinę, a średnia krajowa przekracza 14 dolarów na godzinę, to, na przykład, do analizowania dokumentów dotyczących fuzji koncernów Chevrona z Texaco wykwalifikowanym kandydatom pracodawcy oferują w San Francisco około 30 dolarów za godzinę pracy plus wynagrodzenie za tzw. nadgodziny (półtora raza więcej po 7 godzinach oraz dwa razy więcej po 12 godzinach - z tym, że oferta ta dotyczy ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na pracę od północy do 7 rano albo i dłużej). I można tylko dodać, że agencje pracy narzekają na brak chętnych. Półtora biliona dolarów dla podatników Władze USA starają się, jak tylko mogą, reanimować amerykańską gospodarkę, chociaż mają niewielki wpływ na stymulowanie procesów makroekonomicznych. Popularny szef banku centralnego Alan Greenspan obniża stopy procentowe i popiera plan prezydenta Busha gwałtownej redukcji podatków i obniżenia progów podatkowych: z 15 do 10 procent dla najuboższych, i z 39 do 30 dla najzamożniejszych. Zaskoczony stanem gospodarki, Bush obiecuje pozostawienie w rękach podatników ponad 1,6 biliona dolarów w ciągu najbliższych 10 lat, czyli równowartość około 10 rocznych dochodów narodowych Polski. Sukces Busha uzależniony będzie od tego, jak szybko będą widoczne efekty cięć podatkowych: im szybciej Amerykanie zainwestują zaoszczędzone pieniądze w dobra konsumpcyjne, tym lepiej dla gospodarki. Wielu ekonomistów głosi, że obecne spowolnienie będzie krótkotrwałe, i przewiduje w tym roku wzrost gospodarczy rzędu 2,5 procent. - Clinton odszedł w idealnej chwili - żartuje Giuseppe Guarino z Berkeley. Jeśli nadejdzie recesja, to zapłaci za nią politycznie Bush. Kiedy Amerykanie tracą pracę, to zawsze winni są ci na górze. Politycy boją się tego zjawiska jak ognia. Najgorszą prasę otrzymuje ten prezydent, za którego kadencji obywatele zostają zwalniani. Dużo wydawać i nie oszczędzać Dziesięć lat temu średnia krajowa pensja wynosiła 20 tysięcy dolarów, a dziś wynosi dwa razy tyle. Wtedy cena domu w San Francisco lub w Nowym Jorku sięgała 200 tysięcy dolarów, dziś w tych metropoliach przekracza milion. Jedna na siedem amerykańskich rodzin zarabia ponad 100 tysięcy w roku, podczas gdy w 1990 roku była to jedna rodzina spośród dwunastu. W dodatku budżet około 40 procent tutejszych rodzin przekracza 50 tysięcy dolarów. Powiększyła się grupa mieszkańców, którzy zarabiają ponad 100 tysięcy dolarów rocznie (stanowią teraz 5 procent całego społeczeństwa). Ponieważ Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, wielu mieszkańców zapomniało, że niepomyślny stan gospodarki oznaczać będzie koniec stylu życia z dziesięcioletniego okresu prosperity. Teraz się okazuje, że właściwie nikt na to ochłodzenie gospodarki nie był gotowy, gdyż statystyczny mieszkaniec USA wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i ...nie posiada oszczędności. Może dlatego plan redukcji podatków - jeszcze parę miesięcy temu niemożliwy do wprowadzenia - teraz cieszy się znacznym poparciem społeczeństwa. - Jeśli recesja naprawdę ogarnie Amerykę - zauważa powracający z pracy w San Francisco Australijczyk - to najgorsze jest to, że wszyscy odczujemy to na własnej skórze, bez względu na miejsce zamieszkania. -
Po prawie dziesięciu latach dobrobytu amerykańska gospodarka nagle stanęła. Wzrost gospodarczy jest bliski zeru. Według rządowych statystyk bezrobocie w skali kraju szacowane jest nadal na poziomie poniżej 5 procent, ale w styczniu 2000 roku 365 tysięcy ludzi utraciło posady. wskaźnik zaufania konsumentów osiągnął najniższy poziom od trzech lat. Konsumpcyjny styl życia mieszkańców USA jest podstawą rozwoju kraju. Po zwolnienia sięgnęły flagowe firmy Internetu - Amazon i Yahoo. Potem zwalniać zaczęły firmy od CNN i Disneya począwszy, a na internetowym wydaniu "New York Timesa" skończywszy. nastąpił gwałtowny wzrost cen energii i paliw. Władze starają się reanimować amerykańską gospodarkę, chociaż mają niewielki wpływ na stymulowanie procesów makroekonomicznych. szef banku centralnego obniża stopy procentowe i popiera plan prezydenta Busha gwałtownej redukcji podatków i obniżenia progów podatkowych. Jeśli nadejdzie recesja, zapłaci za nią politycznie Bush. nikt na to ochłodzenie gospodarki nie był gotowy, gdyż statystyczny mieszkaniec USA wydaje o jedną trzecią więcej niż zarabia, i nie posiada oszczędności.
PODATKI W PZPN Zapowiedź drugiej wojny futbolowej - Dziurowicz oskarża swego następcę Wybuch niewypału ANDRZEJ ŁOZOWSKI Czy znowu czeka nas wojna futbolowa, już druga w ostatnim czasie, bo przecież ta pierwsza zakończyła się bardzo niedawno, w czerwcu ubiegłego roku. Minister sportu Jacek Dębski, który wywołał pierwszą, i bynajmniej nie był jej moralnym zwycięzcą, zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale był to pocisk z opóźnionym zapłonem i wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach. Chociaż nie ma jeszcze protokołu końcowego, dzięki "przeciekowi do mediów" znane są główne trofea Urzędu Kontroli Skarbowej w Polskim Związku Piłki Nożnej. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych (niektóre źródła informowały o kwocie 20 mln). Taka suma musiała zrobić wrażenie. Po pierwszych doniesieniach w mediach opiniotwórczy telewizyjny Monitor pytał ministra Jacka Dębskiego oraz byłego prezesa Mariana Dziurowicza, czy jest to zapowiedź bankructwa polskiej piłki. Jacek Dębski nie potwierdził i nie zaprzeczył, jak większość ministrów, którzy odpowiadają na trudne pytania. Można nawet powiedzieć, że zamiast smutku z powodu zapowiedzi ruiny finansowej, jaka grozi najpopularniejszej dyscyplinie sportu, na obliczu ministra pojawiła się satysfakcja. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać, i podał powód: w nowym kierownictwie PZPN są sami starzy działacze z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Dla odmiany Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i zaraz dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Żeby nie było wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za nadużycia podatkowe, podał stanowisko i personalia winnego. Jest nim były sekretarz generalny związku, a dzisiaj prezes, Michał Listkiewicz. W takich okolicznościach, przed kamerami telewizji publicznej, została uruchomiona lawina oskarżeń personalnych, która dopiero nabiera szybkości. Nie wiadomo jeszcze, kogo przysypie, a kto się uratuje, wiadomo natomiast, że idzie ku nowej wojnie. Minister sportu, mówiąc o starych działaczach w nowej ekipie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka, dał do zrozumienia, że wszyscy oni są w jakimś stopniu współodpowiedzialni za nadużycia podatkowe i powinni zostać wymienieni na nowych ludzi o czystych rękach. Na tych, których pewnie chętnie wskazałby sam minister. Nie jest tajemnicą, że zamiana Dziurowicza na Listkiewicza w czerwcu ubiegłego roku nie satysfakcjonowała ministra sportu, nowy prezes nie był i nie jest jego człowiekiem i że eksplozję niewypału w siedzibie związku piłkarskiego Dębski ochoczo wykorzysta do czystki personalnej Co do Mariana Dziurowicza, jego pierwszą reakcją było oddanie strzału do następcy i jest to reakcja ludzka, jeśli się zważy, że Listkiewicz zajął fotel poprzednika bez jego zgody i namaszczenia, w wolnych wyborach. W takim przypadku każdy nowy prezes byłby tarczą, do której trzeba strzelać, jeśli nadarzy się po temu okazja, a właśnie się nadarzyła. Wielu działaczy piłkarskich pewnie myślało, że po ubiegłorocznych czerwcowych wyborach Dziurowicz odszedł w niebyt, w końcu nie jest silnego zdrowia. Tymczasem były prezes niespodziewanie wrócił na pierwsze strony gazet i jako pierwszy z zainteresowanych zwołał konferencję prasową, podczas której informował, dlaczego związek nie płacił podatków. Powoływał się na ekspertyzy autorytetów prawnych oraz stowarzyszeniowy status związku piłkarskiego. Przy okazji wylał wiele żalów pod adresem swego następcy, powiedział nawet, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT od września ubiegłego roku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marian Dziurowicz korzystał w przeszłości z każdej okazji, by przedstawić siebie jako człowieka sukcesu, który wyciągnął polską piłkę z biedy i uczynił z niej bogacza. Otwierając Nadzwyczajny Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej w lutym ubiegłego roku, były prezes mówił do delegatów m.in.: "Gdy zostałem prezesem w 1995 roku, na koncie związku było 7 miliardów starych złotych i były kłopoty z wypłatami dla etatowych pracowników. Pod koniec 1996 roku na koncie mieliśmy już 70 miliardów starych złotych, rok 1997 zamknęliśmy kwotą 280 miliardów, a 31 grudnia 1998 roku stan konta PZPN wynosił 310 miliardów." Dzisiaj można zapytać, czy Marian Dziurowicz był człowiekiem sukcesu, który zdobył dla piłki fortunę, czy może spryciarzem, który nie płacił podatków, żeby w oczach owieczek wyglądać na dobrego przywódcę stada. Jednego nie można zarzucić Dziurowiczowi na pewno, mianowicie tego, że uciekał z okrętu, przewidując jego rychłe zatonięcie. Nie odszedł z PZPN dobrowolnie, lecz został wyproszony przez delegatów piłki. Jak się zachowuje nowy prezes PZPN Michał Listkiewicz, któremu wybucha pocisk podłożony przez ministra Dębskiego i do którego strzela jego poprzednik, Marian Dziurowicz, obwiniając go publicznie o niezapłacone podatki, w czasie kiedy byli duetem? Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby tej awantury nie nagłaśniać, radzi, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego, bo jeszcze nie ma protokołu pokontrolnego. "Istnieje taka możliwość - mówił prezes - że będziemy się odwoływać do Izby Skarbowej czy potem do NSA, ale nie chcemy walczyć z państwem. W ordynacji podatkowej jest zapis, że w przypadkach uzasadnionych w ważnym interesie podatnika lub w interesie publicznym organ podatkowy może umorzyć w całości lub w części zaległości podatkowe. Możemy chyba mówić o interesie publicznym, skoro z PZPN związanych jest bezpośrednio lub pośrednio pół miliona osób, do tego dochodzą miliony kibiców. Gdybyśmy musieli zapłacić tę astronomiczną kwotę, o której mowa w dokumentach pokontrolnych, trzeba byłoby się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku." Jak widać, Listkiewicz stąpa ostrożnie jak wytrawny polityk, dobrze wiedzący, że zawierucha podatkowa, której nie jest sprawcą, lecz co najwyżej konsumentem, może być pretekstem do nowej wojny, a na wojnie latają kule. Obaj przeciwnicy już ujawnili swój stosunek do niego, to znaczy chętnie by się go pozbyli, bo chociaż w pierwszej wojnie futbolowej byli wrogami, w następnej zawarli przymierze. Dzisiaj nad piłką wisi miecz podatkowy, ale to zawsze będzie kopalnia złota w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu i taką kopalnią warto zarządzać. Jest jeszcze jedno pytanie, na które nikt dzisiaj nie próbuje odpowiadać: jeśli związek piłkarski jako stowarzyszenie podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? Urząd Kontroli Skarbowej zajął się na razie rokiem podatkowym 1997, a przecież podatek VAT obowiązuje od 1995 roku, czyli zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe. Kiedy Michał Listkiewicz mówi, że trzeba się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku, to wcale nie żartuje. Druga część analizy sytuacji w PZPN w poniedziałkowym numerze "Rz"
znowu czeka nas wojna futbolowa. Minister sportu Jacek Dębski zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać. Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby awantury nie nagłaśniać, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego.
Boże Narodzenie Kiedy Józef zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić potajemnie, bez jej zniesławienia Urodzony w Betlejem: Jezus, syn Maryi Narodziny Chrystusa. Bicci di Lorenzo (1373-1452) EWA K. CZACZKOWSKA Gdyby dzisiaj wypełnić metrykę urodzenia Jezusa, brakowałoby w niej wielu szczegółów: data: dokładna nieznana, przed czwartym rokiem przed naszą erą, może w ósmym lub siódmym miejsce urodzenia: Betlejem w Autonomii Palestyńskiej; matka: Maryja; prawny opiekun: Józef z rodu Dawida; narodowość: żydowska. O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa, będących podstawowym wydarzeniem w dziejach chrześcijaństwa, w istocie wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie, Mateusza oraz Łukasza, napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa, posiłkując się tradycją ustną, odtwarzają to wydarzenie. W źródłach pozachrześcijańskich tamtego okresu próżno szukać jakichkolwiek informacji, pojawiają się one dopiero z końcem wieku u historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, gdy krąg wyznawców Chrystusa rozszerzył się już poza Palestynę. I nie ma w tym nic dziwnego, bo nikt wcześniej, oprócz oczywiście Maryi, Józefa oraz kilku postaci znanych dziś z kart Nowego Testamentu, nie wiedział, kim jest nowo narodzony. Nikt nie zapisał więc dokładnej daty urodzenia Jezusa, co było zresztą zgodne z ówczesnymi zwyczajami. Do takich informacji przykładano wagę tylko w rodach monarszych. Pozostali podawali swój wiek w przybliżeniu. Palestyńskie dziewczęta dotykają miejsca, w którym według chrześcijan narodził się Jezus FOT. (C) AP Święty Łukasz odnotował z precyzją godną greckich historyków, iż kiedy Jan Chrzciciel "w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara, gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei..." chrzcił w wodach Jordanu Jezusa, ten miał wówczas lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu, uznając ten rok za początek nowej ery. Była to data przybliżona, Dionizemu chodziło zapewne głównie o to, by "erą Jezusową" zastąpić urzędową rachubę według ery cesarza Dioklecjana. Późniejsze badania dowiodły, że rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Na podstawie kilku innych przesłanek, między innymi czasu panowania króla Heroda, oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e., może między ósmym a szóstym, czyli... "przed Chrystusem", co rzeczywiście brzmi niezręcznie. Natomiast data dzienna narodzin Jezusa - w nocy, najdłuższej w roku, z 24 na 25 grudnia przyjęta została w IV stuleciu i ma znaczenie symboliczne. Świętowany w tym roku jubileusz dwu tysięcy lat od narodzenia Chrystusa jest więc spóźniony o kilka lat. Być może również z tego powodu, kiedy Jan Paweł II ogłosił kilkuletnie przygotowania do Roku Jubileuszowego, niemało było w Kościele głosów sceptycznych. Z czasem przycichły, bo przecież ważna jest tu nie tyle sama okrągła data, ile symbolika lat, możność realizowania za jej pośrednictwem podstawowego celu: przypominania o Chrystusie i potrzebie przemiany życia. Maryja Matką Jezusa była Maryja - po aramejsku jej imię brzmiało Mariam - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Na podstawie ewangelicznych opowieści można wiele wnioskować o jej charakterze, lecz o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic. Jej wspaniałe wizerunki na portretach różnych epok są wytworem artystycznej wyobraźni. W Bazylice Zwiastowania w Nazarecie, o współczesnej dwudziestowiecznej architekturze, Madonna w licznych wizerunkach-mozaikach z całego świata ma semickie, innym razem latynoskie rysy, a czasem skośne oczy, zaś najpiękniejsza, afrykańska, jest czarna, tak jak jej syn. Żyzna i zielona Galilea, oddalona od administracyjnego centrum Palestyny, z uwagi na silne wpływy pogańskie była przez mieszkańców Jerozolimy traktowana z pogardą. Sam zaś Nazaret - dziś pięćdziesięciotysięczne miasto, w większości muzułmańskie, podzielone ostrym konfliktem w związku z planowaną budową meczetu - w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Większość jej mieszkańców zajmowała się uprawą ziemi, tylko nieliczni, jak cieśla Józef, mąż Maryi, rzemiosłem. Gdy wkracza on w historię Jezusa, jego małżeństwo, jak twierdzą ewangeliści, było właściwie zaręczynami, nie osiągnęło jeszcze ostatniego etapu - Maryja nie mieszkała w jego domu. I właśnie w tym czasie, w domu rodziców Maryi - jak twierdzą katolicy, albo u źródła, z którego czerpała wodę - jak utrzymują prawosławni - miało miejsce przedziwne i tajemnicze zarazem spotkanie. Maryi objawia się archanioł Gabriel, wysłannik Boży do szczególnych zadań, jeden z najwyższych w chórze anielskim. Przybywa, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Gdy zaskoczona Maryja zapytała: "Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?", w odpowiedzi usłyszała: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, zostanie nazwane Synem Bożym". Maryja, jak podają ewangeliści, nie pytała o nic więcej. Uwierzyła. Być może jako pobożna żydówka znała proroctwa Izajasza mówiące o dziewicy, który porodzi Syna o imieniu Emmanuel, to znaczy "Bóg z nami", jak też podobną do Zwiastowania zapowiedź narodzin Samsona. W każdym razie obaj ewangeliści, Łukasz i Mateusz, informują o dziewiczym poczęciu Jezusa. W grocie pod Bazyliką Zwiastowania, gdzie Maryja miała poznać i przyjąć tę tajemnicę, Jan Paweł II złożył w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej złotą różę. Józef Na pewno trudniej było uwierzyć Józefowi. Kiedy zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić ją potajemnie, bez jej zniesławienia. Wtedy do akcji wkracza Boży wysłannik, który ukazuje się we śnie Józefowi. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", a stało się to wszystko, by wypełniło się "słowo Pańskie powiedziane przez proroków." Józef nie oddalił więc brzemiennej Maryi, w czym Mateusz upatruje, iż był "sprawiedliwym człowiekiem". Niemniej jednak w opinii sobie współczesnych Józef uchodził za ojca Jezusa, pełniąc tę rolę wobec prawa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy królewski, Dawidowy rodowód. W dwóch Ewangeliach Józef pojawia się tylko na pierwszych stronach, ostatni raz, gdy wraz z Maryją szuka w Jerozolimie zagubionego dwunastoletniego Jezusa. Z tego wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie, a w konsekwencji, że był już starszym mężczyzną, gdy poślubił Maryję. Nie wskazują jednak na to żadne przesłanki biblijne. Wizerunek starego Józefa, z brodą, wspartego o długą laskę, utrwaliły pisma i wizerunki chrześcijańskie, sporo późniejsze niż Ewangelie. Później też pojawia się informacja, że Józef, poślubiając Maryję, był wdowcem. Betlejem Z Nazaretu do Betlejem jest około stu kilometrów. Tę trasę, biegnącą z północy na południe przez urodzajne pola Galilei, wzgórza środkowej Palestyny i Pustynię Judzką, autokarem pokonuje się w dwie godziny. W czasach Jezusa wędrówka trwała zapewne kilka dni. Wprawdzie drogi za czasów Heroda Wielkiego były w dobrym stanie, zwykli ludzie musieli wędrować pieszo czy na ośle. Jeszcze dzisiaj czynią tak Beduini - na swych osiołkach albo wielbłądach omijający sznury samochodów. Betlejem, po hebrajsku bet lechem, czyli dom chleba, a po arabsku bajt lahm, czyli dom mięsa, położone jest osiem kilometrów od Jerozolimy. Miasteczko, liczące dziś kilkanaście tysięcy mieszkańców, od czasu prac remontowych przeprowadzonych z okazji Roku Jubileuszowego nie jest już nawet, jak głosi jedna z kolęd, "nie bardzo podłym", ale zupełnie cywilizowanym miastem. Przed narodzeniem Jezusa splendoru Betlejem dodawało to, że stąd pochodził Dawid - najpotężniejszy król biblijnego Izraela. Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się właśnie w Betlejem, gdzie, utrzymuje Łukasz, Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Być może Józef pochodzący z Betlejem miał tam też jakąś nieruchomość. Kiedy dotarli do miasta, było już zapewne sporo przybyszów, bo wszystkie miejsca w zajazdach były zajęte. Schronili się więc w kwaterze najbiedniejszych - jednej z grot, dość w Betlejem licznych, gdzie trzymano zwierzęta. I tu Maryja urodziła syna, a następnie położyła go w żłobie. "Tu z Dziewicy Maryi Jezus Chrystus został zrodzony" - głosi po łacinie napis z gwiazdą umieszczony w grocie, w której, zgodnie z tradycją, narodził się Jezus. W tym miejscu otoczonym czcią przez wszystkich chrześcijan pierwszą świątynię postawiono już w IV stuleciu. Ale było też ono przez stulecia obiektem rywalizacji różnych wyznań, świadkiem gorszących scen, łącznie z walkami i bijatykami. Obecnie gwiazda jest pod opieką greckich prawosławnych. Co do tego, co stało się potem, autorzy Ewangelii różnią się w szczegółach. Łukasz informuje o pasterzach, którzy przybyli złożyć hołd Jezusowi, Mateusz zaś o mędrcach a ściślej magach ze Wschodu, którzy prowadzeni przez gwiazdę przybyli oddać hołd królowi żydowskiemu. Owa gwiazda betlejemska dostrzeżona przez magów to według współczesnych przypuszczeń koniunkcja planet Jowisza (gwiazda królewska) i Saturna w konstelacji Ryby w siódmym roku przed Chrystusem, sprawiająca wrażenie silnie świecącej gwiazdy, ewentualnie inne zjawisko astronomiczne. Z narodzeniem Jezusa wiąże się jeszcze jedno, bardzo krwawe wydarzenie opisane w Biblii: rzeź niemowląt dokonana na rozkaz Heroda. Trzydziestoletni czas jego panowania był dla Palestyny z jednej strony okresem niebywałego rozkwitu, jak powiedzielibyśmy dzisiaj boomu gospodarczego: rozbudowano system obronny, zbudowano nowoczesny port - Cezareę Nadmorską, rozbudowano i upiększono Jerozolimę, podjęto odbudowę świątyni jerozolimskiej; z drugiej jednak strony był to czas terroru władcy opanowanego obsesją spisków i zamachów przeciw sobie. Z obawy przed utratą tronu Herod posunął się do zamordowania nawet swoich najbliższych - żony i synów. Kiedy usłyszał więc o narodzeniu króla żydowskiego, nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. I znów w historię Świętej Rodziny wkracza anioł. Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. Emigracja nie trwała długo, bo w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei. Ale i o tym okresie życia Jezusa ewangeliści informują skąpo. Zmieni się to dopiero, gdy Jezus rozpocznie publiczne nauczanie.
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa wiemy niewiele. oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e.. Matką Jezusa była Maryja młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Maryi objawia się archanioł Gabriel, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Jezus urodził sięw Betlejem. Herod nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei.
Czy jestem stróżem brata mego? Jedwabne od strony kirkutu, cmentarza żydowskiego FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ANDRZEJ KACZYŃSKI Z JEDWABNEGO Utworzony w niedzielę komitet obrony dobrego imienia mieszkańców Jedwabnego miał do wyboru dwie deklaracje ideowe i dwie koncepcje działania: oporu i dialogu. Pierwszą zaproponował inicjator powołania komitetu, poseł ZChN z Łomży, Michał Kamiński: własny projekt listu otwartego do władz Rzeczypospolitej z protestem przeciwko "światowej kampanii oczerniającej" miasto i całą Polskę. Drugą przedstawił burmistrz Jedwabnego Krzysztof Godlewski, który na niedzielnym spotkaniu został przez aklamację obwołany przewodniczącym i zgodził się przyjąć wybór, ale pod warunkiem, że za podstawę ideową działalności komitet przyjmie oświadczenie księdza prymasa Józefa Glempa. Na kolejnym spotkaniu we wtorek koncepcja burmistrza została odrzucona. Krzysztof Godlewski nie jest już przewodniczącym ani nawet członkiem komitetu. Kadr ze spaloną stodołą Słuszny protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowej: zupełnego negowania prawdy historycznej albo prób jej minimalizowania, niezgody na zaproponowane przez prezydenta przeproszenie za zbrodnię albo rzetelne ustalenie prawdy i godne uczczenie pamięci ofiar, którego potrzebę zaakcentował we wtorek premier, albo nawet na zapowiedziany przez prymasa akt zjednoczenia się Polaków z Żydami w rocznicę tej tragedii, 10 lipca, w modlitwie i żałobie. We wtorek w Jedwabnem rano z kiosków znikły gazety, a powszechnym tematem rozmów był mający miejsce poprzedniego dnia najazd dziennikarzy na miasteczko po wiadomości o powołaniu (a tak naprawdę dopiero o projekcie powołania komitetu), zwłaszcza zaś relacje w dziennikach telewizyjnych. Mieszkańcy znają już na pamięć schemat kompozycyjny takich reportaży: obrazek pomniczka na miejscu kaźni żydowskiej, z fałszywą tablicą przypisującą wyłączną odpowiedzialność Niemcom. Zwrot kamery w stronę rozpadającej się szopy na polu, kilkaset metrów dalej; szopa zapewne ma zastępować stodołę, w której dokonało się całopalenie ofiar. Powrót do miasteczka; przypadkowego przechodnia stawia się na tle liszajowatego muru i każe mu się wypowiadać w sprawie, o której często nie ma bladego pojęcia. TVN w poniedziałek zilustrował reportaż mapą z konturem Polski; Warszawa była na niej zaznaczona małymi literami, wielkimi - Jedwabne. Kiedy na wizję lokalną do Jedwabnego przyjechał sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik i oglądał stary pomnik, spośród zarośli na kirkucie wyłoniło się chwiejnie dwóch jegomościów szukających "sponsora". - Ileż tu Żydów nasz naród napsuł - zagaili obcego - da pan na flaszkę, to detalicznie opowiemy... - Przeżyłam kiedyś szok - opowiadała młoda mieszkanka miasta. - Znienacka, na ulicy, zaczepiło mnie dwoje ludzi, podstawili mikrofon, i zapytali: "No i jak pani może żyć z ciężarem tak straszliwej zbrodni". A ja nie pochodzę z Jedwabnego. Mieszkam tu zaledwie od kilku lat i o całej sprawie wiem tyle, co wyczytałam w gazetach. Szanowanego obywatela miasta pięcioletnia wnuczka zapytała: - Dziadku, to kto zabił Żydów, ty, twój tata czy mój tata? Dorośli widocznie kiedyś nie zauważyli, że dziecko słucha ich rozmowy. - Od dziecka wiedziałem o zbrodni od rodziców, ale oni stopniowo dawkowali tę straszną wiedzę, żeby mi nie spaczyć psychiki, a sam przy wnuczce zaniedbałem ostrożności - wyrzucał sobie. - Córka, która studiuje w Warszawie, wstydzi się przyznać kolegom, że pochodzi z Jedwabnego, bo raz już usłyszała: "A, to wyście tam Żydów spalili", i jeśli już musi podać miejsce urodzenia, podaje nazwę jakiejś okolicznej wioski - takie zwierzenia słyszałem w Jedwabnem od wielu osób. W miasteczkach i wsiach na północnym Mazowszu, na Kurpiach i Podlasiu często to samo nazwisko nosi po kilka, kilkanaście rodzin, wcale niespokrewnionych albo skoligaconych tak odlegle, że nawet nie uświadamiają już sobie imienia wspólnego przodka. Mieszkaniec Jedwabnego, który ma nieszczęście nazywać się tak samo, jak jeden ze skazanych po wojnie za udział w zbrodni, choć nic go z nim nie łączy, mówi, że ciarki mu chodzą po plecach, kiedy czyta swoje nazwisko jako synonim mordercy. Ciężar odpowiedzialności Tego, że prędzej czy później mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Od wielu urzędów, instytucji i gremiów słyszałem zapewnienia, że Jedwabnemu należy pomóc. Informacja, że prezydent zapowiedział w izraelskiej gazecie uroczystość w rocznicę zagłady Żydów i że ogłosił zamiar przeproszenia narodu żydowskiego "za Jedwabne" (a tak brzmiały zapowiedzi wiadomości w TV i tytuły w gazetach) zaskoczyła opinię miasteczka. Spodziewano się, oczywiście, że na rocznicę przyjadą delegacje zagraniczne i polskie czynniki oficjalne, ale niemiło im było dowiedzieć się o dotyczących ich zamiarach głowy państwa z przedruków z izraelskiej gazety. Wiadomość o inicjatywie powołania komitetu obrony podawał w niedzielę po mszach ksiądz kanonik Edward Orłowski. Parę tygodni wcześniej na komunikat proboszcza, że do miasta przyjechał prokurator Instytutu Pamięci Narodowej, który prowadzi śledztwo w sprawie wymordowania Żydów i chciałby spotkać się z mieszkańcami, zjawiła się ciżba ludzi. Po tym spotkaniu zwielokrotniła się liczba osób, które chcą prokuratorowi zeznać wszystko, co wiedzą. - Odkąd jestem proboszczem tej parafii modlę się za wszystkich mieszkańców, żywych i umarłych, niezależnie od wiary. Czuję odpowiedzialność za całą tradycję, nie dopuściłem do zniszczenia cmentarza niemieckiego. A gdy powstał projekt, by nieopodal kirkutu urządzić targowisko, zaproponowałem, żeby targ urządzić gdzie indziej, ponieważ takie sąsiedztwo nie licuje z cmentarzem i mogłoby prowadzić do bezczeszczenia miejsca spoczynku zmarłych. Odpowiedni był plac parafialny, wymieniłem więc działkę na inną, a na parafialnej jest plac targowy. Kanonikowi Orłowskiemu o zdarzeniach 10 lipca 1941 roku opowiadał ksiądz Józef Kembliński, który podczas wojny, po aresztowaniu przez NKWD proboszcza Szumowskiego, był duszpasterzem w Jedwabnem. - Mord precyzyjnie zaplanowali, przygotowali i kierowali nim Niemcy. Ci z nich, którzy fotografowali wypadki, pilnie baczyli, żeby żaden Niemiec nie pojawił się w kadrze. Nie przeczę, że Polacy brali udział w zbrodni, ale to był margines przestępczy, a nie społeczeństwo Jedwabnego. Nie jestem przekonany, że należy w imieniu narodu przepraszać za margines. Przecież w każdym narodzie rodzą się zbrodniarze - mówi ksiądz kanonik Orłowski. - W Jedwabnem wszyscy wiedzieli o zbrodni, nie muszą odkrywać prawdy, a nie jest winą mieszkańców, że sprawa nie była powszechnie znana. Mamy więc prawo pytać raczej, dlaczego właśnie teraz jest nagłaśniana? Jakby sam chciał sobie odpowiedzieć, ksiądz kanonik pokazuje odpowiedź ambasady Białorusi na pytanie o los księdza Szumowskiego po wywózce na wschód (ostatnia wiadomość pochodziła z Mińska): dokumentów brak. Wcześniej przecież uzyskanie nawet takiej odpowiedzi było niemożliwe. W tym roku, gdy ksiądz chodził z kolędą, w co drugim, trzecim domu rozpoczynano rozmowę o zagładzie Żydów. Ksiądz kanonik jest za dialogiem, ale warunkiem dialogu jest poszanowanie partnera. Dlaczego obecnych mieszkańców stawia się pod pręgierzem? - Dlaczego przypisuje się winę sprzed 60 lat wszystkim ówczesnym mieszkańcom Jedwabnego, przecież wina zawsze jest indywidualna. Dialog potrzebuje partnera, dlatego gdy mieszkańcy postanowili założyć komitet, uznałem, że może z tego być coś dobrego i podałem informację, ale jak on będzie działać, to już sprawa jego członków. Główny ciężar reprezentowania Jedwabnego w tej bolesnej sprawie spadł na dwóch ludzi, burmistrza i przewodniczącego Rady Miasta. Komitet mógłby być pomocny w kształtowaniu opinii mieszkańców, od problemów moralnych po sprawy praktyczne, jak urządzenie cmentarza i wystawienie nowego pomnika. Mógłby także podjąć się obowiązków reprezentacyjnych. Wypowiedzi prezydenta, prymasa i premiera rozpoczęły bowiem kilkumiesięczną kulminację "sprawy Jedwabnego". Niebawem ukaże się anglojęzyczna edycja książki Jana Tomasza Grossa, nastąpi telewizyjna premiera obszernego reportażu filmowego, być może odbędzie się wizyta w Jedwabnem uczestników Marszu Żywych, będą obchody lipcowej rocznicy. Wreszcie - IPN przedstawi wyniki swojego śledztwa. Na razie rozeszły się drogi działaczy komitetu i liderów samorządu. Pierwszym zaproponował pomoc poseł Kamiński. Kto pomoże drugim? -
Utworzony w niedzielę komitet obrony dobrego imienia mieszkańców Jedwabnego miał do wyboru dwie deklaracje ideowe i dwie koncepcje działania: oporu i dialogu. Słuszny protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowej: zupełnego negowania prawdy historycznej albo prób jej minimalizowania, niezgody na zaproponowane przez prezydenta przeproszenie za zbrodnię albo rzetelne ustalenie prawdy i godne uczczenie pamięci ofiar. Tego, że prędzej czy później mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Od wielu urzędów, instytucji i gremiów słyszałem zapewnienia, że Jedwabnemu należy pomóc. Informacja, że prezydent zapowiedział w izraelskiej gazecie uroczystość w rocznicę zagłady Żydów i że ogłosił zamiar przeproszenia narodu żydowskiego "za Jedwabne" zaskoczyła opinię miasteczka. Wiadomość o inicjatywie powołania komitetu obrony podawał w niedzielę po mszach ksiądz kanonik Edward Orłowski. Parę tygodni wcześniej na komunikat proboszcza, że do miasta przyjechał prokurator Instytutu Pamięci Narodowej, który prowadzi śledztwo w sprawie wymordowania Żydów i chciałby spotkać się z mieszkańcami, zjawiła się ciżba ludzi. Po tym spotkaniu zwielokrotniła się liczba osób, które chcą prokuratorowi zeznać wszystko, co wiedzą. Główny ciężar reprezentowania Jedwabnego w tej bolesnej sprawie spadł na dwóch ludzi, burmistrza i przewodniczącego Rady Miasta. Komitet mógłby być pomocny w kształtowaniu opinii mieszkańców, od problemów moralnych po sprawy praktyczne, jak urządzenie cmentarza i wystawienie nowego pomnika. Mógłby także podjąć się obowiązków reprezentacyjnych.
ELEKTROMIS Inwestycje w zakłady spożywcze i handel Nowe oblicze poznańskiej spółki PAP Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego (Elektromis DI) sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową (zdaniem prokuratury, w rezultacie skarb państwa stracił 40 mln zł) i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny (wyrok jest nieprawomocny). Jak zapewnia Adam Iżykowski, członek zarządu spółki Elektromis Dom Inwestycyjny, ani sama firma, ani jej właściciel Mariusz Świtalski nie mają jednak nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. - To pracownicy związani kiedyś z Elektromisem zakładali nowe spółki bez udziału właścicieli Elektromisu - wyjaśnia Iżykowski. Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej. Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat. W czerwcu 2000 r., gdy w sieci działało już kilkaset sklepów, Elektromis sam zmienił nazwę na Żabka SA. W połowie października spółka wróciła jednak do swej starej nazwy, a nazwę Żabka tym razem z przymiotnikiem Polska nadano nowej firmie, do której wydzielono działalność handlową (organizację, logistykę i hurtowe zaopatrzenie sieci Żabka). Żabi skok W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD. Jarosław Duszyński, prezes Żabki Polskiej, nie chce mówić o wielkości inwestycji AIG, ale podkreśla, że te środki pozwolą na szybki rozwój sieci. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550. Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci. Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym. Sieć 234 tanich, dyskontowych sklepów Biedronka Jeronimo Martins odkupił od Elektromisu w styczniu '98 r. Wcześniej odkupił od niej sieć 48 hurtowni Cash &Carry (dziś Eurocash). Elektromis SA nadal współpracuje z Jeronimo Martins - zgodnie z umową z '98 r. spółka ma przekazać Portugalczykom łącznie 700 ofert lokalizacji Biedronek. Elektromis DI w 1999 r. osiągnął zaledwie 119,2 tys. zł przychodów ze sprzedaży i 515,4 tys. zł straty netto. Spółka, będąca w zasadzie funduszem inwestycyjnym (jej kapitały własne na koniec '99 r. wynosiły 82,1 mln zł), miała na koniec ubiegłego roku znaczący finansowy majątek trwały. Były to udziały i akcje, których wartość w bilansie spółki określono na koniec '99 r. na 346,7 mln zł. Jak wyjaśnia Adam Iżykowski, składają się na to akcje Elektromisu SA, Żabki Polskiej SA i kilku innych mniejszych spółek, m.in. produkującej cygara firmy Factoring Tobacco. Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP). O zyski boi się rewident W DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., z 105 mln zł kapitału założycielskiego, 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej (m.in. w Elektromisie) Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. Wcześniej przedstawiciele spółki zapowiadali, że akcje DI KP będą wprowadzone na rynek publiczny. Teraz jednak zarząd realizuje już inną strategię; dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane. Mariusz Światalski nigdy nie wypowiadał się o pochodzeniu pieniędzy włożonych w DI KP. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke wyjaśniają, że przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego. Spółka, działająca jak fundusz inwestycyjny, kontroluje obecnie Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim, ZPOW Międzychód, Stovit w Bydgoszczy, Zakład Mięsny w Małaszewiczach, Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń, szczecinecki Elmilk i spółkę w Jarowniewicach. Biegły rewident z firmy Ernst & Young Audit, w opinii do sprawozdania DI KP za 1999 r. wskazuje, że "w przypadku niepowodzenia procesów restrukturyzacyjnych w poszczególnych spółkach odzyskanie pełnych nakładów może okazać się niemożliwe i wówczas spółka może nie być w stanie kontynuować swojej działalności". Rewident podaje, że na majątek finansowy spółki składają się akcje i udziały w 9 spółkach. Tymczasem "Rz" doliczyła się jedynie 7 spółek i w sprawie pozostałych 2 spółek nie uzyskała wyjaśnień z DI KP. Na koniec grudnia 1999 r. w bilansie spółki zamieszczonym w Monitorze Polskim nr B-751 jej wpływy ze sprzedaży wyliczono na 88 mln zł i przy ponad 15 mln zł straty netto (w grudniu 1998 r. strata wyniosła 1,3 mln zł). W '99 znacząco wzrosły koszty działalności operacyjnej i wynagrodzenia. Najprawdopodobniej na początku przyszłego roku międzynarodowy koncern Heintz, mający polski oddział w Pudliszkach, przejmie należące do DI KP Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim i ZPOW Międzychód. DI KP nie powinien też mieć kłopotów z korzystną dla siebie sprzedażą pozostałych firm. Zakład w Jarowniewicach (jeden z największych polskich producentów płynnej śmietanki do kawy) dzięki modernizacji kilkakrotnie zwiększył wydajność i jest dochodowy. Coraz lepiej wiedzie się bydgoskiemu Stovitowi, specjalizującemu się w produkcji konfitur i dżemów. Na zbyt swoich płodów nie narzeka Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń. Szczecinecki Elmilk (margaryny i miksy) w porównaniu z ubiegłym rokiem (dane za 11 miesięcy) aż 3-krotnie zwiększył sprzedaż. Zdaniem Andrzeja Danieluka, wiceprezesa Elmilku, spółka ta na koniec tego roku będzie miała kilka mln zysku. Anita Błaszczak, Lidia Oktaba Spółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku spółka handlowała komputerami i sprzętem AGD i RTV, a potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Znany z reklam telewizyjnych Elektromis prowadził też handel papierosami m.in. z poznańską Strefą Wolnocłową, gdzie zainwestował jeden ze znajomych Mariusza Świtalskiego. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm, także wydawniczych i finansowych (Bank Posnania). Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na ok. 40 mln zł strat, prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni spółce Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa, w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins rozpoczynajac inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. A. B.
Spółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. wraz z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku handlowali komputerami i sprzętem AGD i RTV, potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm. Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na straty w wysokości ok. 40 mln zł prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins, rozpoczynając inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. Żabki to małe sklepy osiedlowe, docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. obiektów. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia zaś na dostawach. Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis Dom Inwestycyjny (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego), Elektromis DI z kolei posiada 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej (pozostałe 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc.). W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy wydał wyrok w sprawie tzw. afery Elektromisu. Czterej główni oskarżeni zostali skazani na kary więzienia i wysokie grzywny.
ROSJA Kto kogo poprze w niedzielnych wyborach parlamentarnych Nowa Duma na nowe tysiąclecie PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Za dwadzieścia rubli można kupić u Natalii Prochanowej plastikowy obrus na stół. To znacznie taniej niż w sklepie. Natalia sprzedaje obrusy, stojąc na mrozie na rogu ulicy, nieopodal Dworca Kijowskiego w Moskwie. W ten sposób zarabia na życie. Ma wszystkiego dosyć i zamierza dać temu wyraz już jutro. Z mężem i synem uzgodniła, że wszyscy pójdą na wybory tylko po to, by zakreślić jeden kwadrat na listach wyborczych: "przeciwko wszystkim". Jest to jedyna forma protestu, na jaki Natalia, będąca od lat na emeryturze, może sobie pozwolić. Ma 400 rubli emerytury, podobnie jak mąż. Za mieszkanie płacą 220 rubli, za resztę można kupić kilka kilogramów żółtego sera. Roman z Sierpuchowa, położonego 100 km od Moskwy, także zdecydował już, że głosować będzie "przeciwko wszystkim". - Popatrz, jak wygląda moje życie - mówi. - Dojazd do pracy na stacji benzynowej w Moskwie, gdzie pracuję od dwu lat, zajmuje mi trzy godziny w jedną stronę. Kosztuje mnie to 40 rubli dziennie. Za dwanaście godzin pracy dostaję 90 rubli. Gdyby nie napiwki, nie opłacałoby się w ogóle ruszać z domu. Jeżeli w którymś z okręgów takich wyborców jak Roman i Natalia będzie połowa, to zgodnie z ordynacją wybory będą musiały zostać powtórzone. Jest to mało prawdopodobne. Według prognoz spośród 107 mln wyborców w całej Rosji do 94 tys. urn wyborczych udadzą się mniej więcej dwie trzecie uprawnionych do głosowania. W wyborach uczestniczy 26 partii oraz 2300 kandydatów w 224 okręgach jednomandatowych. Na listach partyjnych figurują nazwiska prawie trzech tysięcy kandydatów. Prawica po rosyjsku Galina Burkowa ma nadzieję, że w wyborach zwycięży Związek Sił Prawicy byłego premiera Siergieja Kirijenki i grupy tzw. młodych reformatorów. - Oskarża się ich często o przeprowadzenie "przestępczej prywatyzacji", ale wszyscy zapominają o tym, że na prywatyzacji nie skorzystał jedynie Bieriezowski, Gusinski i inni oligarchowie - twierdzi Galina. - Prywatyzacją zostały objęte także mieszkania i dzięki temu miliony ludzi otrzymały je na własność, a to oznacza, że mogą je legalnie przekazywać w spadku swym dzieciom. Jest to moim zdaniem sprawa bardzo ważna. 48-letnia Galina ma duże mieszkanie w centrum Moskwy, którego wartość ocenia na kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Jest reprezentantką tworzącej się w Rosji klasy średniej, która najbardziej ucierpiała w wyniku ubiegłorocznego bankructwa finansowego Rosji. Premierem był w tym czasie Siergiej Kirijenko, lecz Galina uważa, że nie ponosi on odpowiedzialności za to, co się stało, i winić należy poprzedniego premiera Wiktora Czernomyrdina oraz Borysa Jelcyna. Galina jest księgową w prywatnej firmie handlowej. Zarabia około 1 tys. dol. miesięcznie i z nie skrywaną niechęcią wspomina stare sowieckie czasy, gdy jako pracowniczka instytutu naukowego miała średnią pensję 150 rubli. Codziennie spędzała co najmniej dwie godziny w kolejkach, aby kupić żywność dla swojej czteroosobowej rodziny. Na listę wyborczą Kirijenki zamierza także głosować Wiliam Mainland, znany krytyk sztuki, który twierdzi, że czas najwyższy, aby do władzy doszli nowi ludzie. Podobnego zdania jest Ludmiła Wanina, urzędniczka w Niesztorbanku. W jej opinii "starzy" politycy tworzą "paranoiczną mafię" i trzeba zrobić wszystko, aby ich odsunąć od władzy. Dziennikarka jednego z tygodników kobiecych, Daria Sylwanska, ma poważny problem, na kogo w niedzielę głosować. Sympatyzuje z partią Kirijenki, lecz w jej okręgu wyborczym na liście Związku Sił Prawicy figuruje nazwisko Marii Arbatowej, znanej literatki i feministki. Daria nie podziela jej poglądów. Nie ma także zamiaru oddać głosu na swą imienniczkę Darię Asłanową, która zdobyła sławę, opisując w kilku już książkach swe przygody erotyczne z rosyjskimi politykami. Głosować więc będzie najprawdopodobniej na kandydatów "Jabłoka" Grigorija Jawlinskiego. Moskwa dla Łużkowa Wiktor Lebiediew nie ma żadnych dylematów związanych z niedzielnymi wyborami. - Tylko Łużkow - mówi. - Jemu zawdzięczam wszystko, co posiadam. Lebiediew spotykam na jednym z moskiewskich bazarów. Wiktor, uczestnik wojny w Afganistanie, kontroluje tam handel artykułami elektronicznymi. Przez kilka ostatnich lat zdołał zbić spory kapitał i postanowił wybudować własny sklep. Jako przedstawiciel małego biznesu udał się do Iriny Hakamady, ówczesnego ministra ds. małej przedsiębiorczości, z prośbą o pomoc w znalezieniu działki w Moskwie pod przyszłą inwestycję. - Zwodziła mnie obietnicami przez kilka miesięcy. W końcu udało mi się dotrzeć do Łużkowa. Wystarczyła jedna audiencja - mówi Wiktor. - Po kilku tygodniach otrzymałem działkę w dzierżawę na pięć lat z możliwością jej przedłużenia do 49 lat. Wkrótce rozpocznę budowę własnego sklepu. Jednak Wiktora nie interesują wybory do Dumy. Głosować będzie na Łużkowa, starającego się jutro o powtórny wybór na mera Moskwy. Łużkow powinien wygrać bez większych kłopotów, chociaż jego najpoważniejszy konkurent, Siergiej Kirijenko, cieszy się w Moskwie niemałą popularnością. Sądząc po wynikach błyskawicznej sondy "Rz", komuniści nie mają większych szans na sukces wyborczy w rosyjskiej stolicy. Z 15 pytanych o zdanie mieszkańców Moskwy tylko czterech gotowych było oddać swe głosy na partię Ziuganowa. Byli to ludzie żyjący z głodowych emerytur, wspominający z rozrzewnieniem lata swej młodości, gdy wszystko było proste, jasne i zrozumiałe. - Nikt nikogo nie poniżał, zawsze otrzymywałem swych 180 rubli na czas i wiedziałem, że na emeryturze będę mógł żyć godnie - mówi 67-letni inżynier, były konstruktor jednego z biur projektowych Ministerstwa Transportu. - Jelcyn, Czubajs i cała ta banda przestępców pozbawiła mnie nie tylko moich oszczędności, ale i ludzkiej godności. Na takich ludzi liczą komuniści i nieprzypadkowo całą kolumnę ich dziennika "Sowietskaja Rossija" zajął artykuł poświęcony zbliżającej się rocznicy 120-lecia urodzin Stalina. Tytuł nie wymaga komentarzy: "W służbie narodowi i państwu". Moskwa to jednak nie cała Rosja, gdzie komuniści przodują we wszystkich badaniach opinii publicznej. Kontrolowana przez mera Łużkowa stolica nie jest także wdzięcznym terenem działania dla kremlowskiego bloku wyborczego "Jedność" popieranego przez popularnego premiera Władimira Putina. "Jedność" ma być przeciwwagą dla bloku Łużkowa i Primakowa. Sam Primakow wybrał wczorajszy dzień, aby oznajmić po raz pierwszy, że będzie kandydatem w wyborach prezydenckich w 2000 r. Kreml z Putinem - Podoba mi się Aleksander Karelin i dlatego będą głosował na Jedność - mówi 22-letni Siergiej, ochroniarz na miejskim parkingu. Karelin jest znanym zapaśnikiem, trzykrotnym mistrzem olimpijskim. Jest prawdziwą lokomotywą bloku kremlowskiego, podobnie jak minister ds. nadzwyczajnych Siergiej Szojgu, członek wszystkich dotychczasowych rządów od 1992 roku. "Jedność" oraz popierający premiera Putina Związek Sił Prawicy są nadzieją Kremla na stworzenie w przyszłej Dumie czegoś na kształt prorządowej koalicji. Niewykluczone, że plan ten się powiedzie. Kreml może też zawsze liczyć na pomoc Żyrinowskiego, jeżeli uda mu się w ogóle przekroczyć pięcioprocentowy próg wyborczy. - Rosja potrzebuje silnej władzy - twierdzi 30-letni Jurij, były oficer, obecnie szef ochrony jednego z moskiewskich domów towarowych. - Czy jest ktoś inny niż Putin, kto mógłby gotów rządzić naszym krajem, nie grzęznąc w bezcelowych kompromisach? Był Lebiedź, ale go już nie ma.
Za dwadzieścia rubli można kupić u Natalii Prochanowej plastikowy obrus na stół.Z mężem i synem uzgodniła, że wszyscy pójdą na wybory tylko po to, by zakreślić jeden kwadrat na listach wyborczych: "przeciwko wszystkim".Galina Burkowa ma nadzieję, że w wyborach zwycięży Związek Sił Prawicy byłego premiera Siergieja Kirijenki i grupy tzw. młodych reformatorów.Jest reprezentantką tworzącej się w Rosji klasy średniej, która najbardziej ucierpiała w wyniku ubiegłorocznego bankructwa finansowego Rosji.Wiktor Lebiediew nie ma żadnych dylematów związanych z niedzielnymi wyborami. - Tylko Łużkow - mówi. - Jemu zawdzięczam wszystko, co posiadam. Jednak Wiktora nie interesują wybory do Dumy. Głosować będzie na Łużkowa, starającego się jutro o powtórny wybór na mera Moskwy.
Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne Spór o szkodliwość "komórek" PIOTR KOŚCIELNIAK Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu. Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French. Szok dla komórek Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku. Sprzeczne sygnały Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe. Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej. Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu. Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania. Dane na pudełku Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". - Opinia Światowej Organizacji Zdrowia W związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat". Obawy użytkowników Grzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia Poland Aktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego. Margines bezpieczeństwa Piotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w Polsce Wszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem. Sprawa nie jest rozstrzygnięta Profesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie: Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy. Coś może być na rzeczy Profesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog: Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać.
Niepewność co do szkodliwości bądź nieszkodliwości używania aparatów komórkowych to jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się zweryfikować możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Australijscy naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Jeżeli na skutek takiego oddziaływania powstawać będą w dłuższym okresie tzw. białka wstrząsu termicznego, komórki mogą przestać działać normalnie, co oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego zidentyfikował dr Peter French. Pierwsze rezultaty badań spodziewane są za 3-6 miesięcy.
ANALIZA Grzywna w nowym kodeksie karnym System stawek dziennych Poprzedni artykuł z tego cyklu JAROSŁAW MAJEWSKI Nowy kodeks karny wprowadza zupełnie inny model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych (stawkowym, taksy dziennej). Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby (art. 33 par. 1). Obowiązujący k.k. - podobnie jak jego poprzednik: kodeks karny z 1932 r. - stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie (uwaga: wyjaśnienie stosowanych tutaj skrótów podane jest w poprzednim artykule; oba stanowią całość). System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym. W przeciwieństwie do niego jest praktycznie niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. Przede wszystkim zaś bije konkurenta na głowę w kontekście konstytucyjnej zasady równości. Najłatwiej dostrzec to na przykładzie. W systemie kwotowym, jeśli jakieś przestępstwo zagrożone jest grzywną np. od 1000 do 50.000 zł, to ustawowe zagrożenie tylko formalnie jest takie samo dla wszystkich jego sprawców. Faktycznie jest tak samo surowe dla tych, których status majątkowy jest jednakowy, a dla wszystkich innych - różne. Prawidłowość łatwa do uchwycenia: im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego faktycznie łagodniejsze. I odwrotnie. Grzywna w wysokości np. 1000 zł po prostu musi byś bardziej dokuczliwa dla biedaka niż dla milionera. W systemie kwotowym owa nierówność ma charakter strukturalny, nieusuwalny. System stawkowy natomiast ją eliminuje. Znowu przykład: jeśli za pewne przestępstwo grozi np. grzywna od 10 do 360 stawek dziennych, to nie tylko formalnie, ale także realnie ustawowe zagrożenie jest jednakowe dla wszystkich sprawców. Przez odpowiednie kształtowanie wysokości jednej stawki można zniwelować dysproporcje różnic w ich zamożności. Grzywna w wysokości np. 100 stawek dziennych może być równie dolegliwa dla osoby niezamożnej i dla krezusa finansowego; oczywiście pod warunkiem, że właściwie określi się wysokość jednej stawki, tj. że stawka dzienna dla pierwszego sprawcy będzie dokładnie tyle razy niższa od stawki dziennej drugiego, ile razy status majątkowy pierwszego gorszy jest od statusu drugiego. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach, które wyraźnie się od siebie oddzielają. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się tymi samymi dyrektywami co przy wyznaczaniu dolegliwości kar niemajątkowych - zawartymi w rozdziale VI n.k.k. ("Zasady wymiaru kary i środków karnych"), mianowicie dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym (art. 53 par. 1). Na tym etapie - trzeba to z naciskiem podkreślić - nie pojawia się żadna szczególna dyrektywa wymiaru kary odnosząca się wyłącznie do grzywny, podobna do tej zawartej w art. 50 par. 3 k.k. Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od oceny statusu majątkowego sprawcy! Podstawą rzeczonej decyzji powinna być zawsze wszechstronna analiza wielu okoliczności splatających się w stanie faktycznym będącym przedmiotem postępowania, takich jak motywacja i sposób zachowania się sprawcy, popełnienie przestępstwa wspólnie z nieletnim, rodzaj i stopień naruszenia ciążących na sprawcy obowiązków, rodzaj i rozmiar ujemnych następstw przestępstwa, właściwości i warunki osobiste sprawcy, sposób życia przed popełnieniem przestępstwa i zachowanie się po jego popełnieniu, zwłaszcza staranie o naprawienie szkody lub zadośćuczynienie w innej formie społecznemu poczuciu sprawiedliwości, zachowanie się pokrzywdzonego (art. 53 par. 2), a także pozytywne wyniki przeprowadzonej mediacji między pokrzywdzonym a sprawcą albo ugoda między nimi osiągnięta w postępowaniu przed sądem lub prokuratorem (art. 53 par. 3). Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360 (art. 33 par. 1). Jednakże od tej zasady - w zakresie granicy górnej - n.k.k. przewiduje sporo wyjątków, zarówno w części ogólnej jak i szczególnej. I tak, w wypadku grzywny: kumulatywnej związanej z przestępstwami określonymi w art. 296 par. 3, art. 297 par. 1 oraz art. 299 górny próg zagrożenia wyznacza liczba (aż!) 2000 stawek (art. 309); nadzwyczajnie obostrzonej oraz łącznej kary grzywny - 540 stawek (art. 38 par. 2, art. 86 par. 1); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary pozbawienia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 180 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1); podobnie dla grzywien występujących w sankcjach związanych z niektórymi drobniejszymi przestępstwami (np. art. 221); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary ograniczenia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 90 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1). Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami zawartymi w art. 33 par. 3, które można by nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. I tak sąd w kontekście tego rozstrzygnięcia powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe; słowem: dokonać wszechstronnej, wręcz drobiazgowej analizy statusu majątkowego sprawcy. Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł (art. 33 par. 3). Pewna swoistość związana jest z określaniem wartości jednej stawki w razie łącznej kary grzywny: wymierzając taką karę sąd powinien na nowo określić wartość jednej stawki zgodnie ze wskazaniami art. 33 par. 3, z tym wszakże ograniczeniem, że nie może ona przekraczać najwyższej z ustalonych dla grzywien podlegających łączeniu (art. 86 par. 2). Na zasadach przewidzianych w n.k.k. wymierzać się będzie także grzywny zawarte w ustawach szczególnych, co nie dotyczy jednak ustawy karnej skarbowej ani wypadków, w których ustawa szczególna określa grzywnę kwotowo (art. 11 przepisów wprowadzających k.k.). W wyroku orzeczenie dotyczące grzywny w systemie stawkowym może wyglądać np. następująco: "(...) wymierza mu 60 stawek dziennych grzywny, określając wysokość (jednej) stawki na 30 zł (...)". Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej jest - warto podkreślić raz jeszcze - konsekwentny podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. Cele, którym mają służyć procedury obu etapów, są zupełnie różne: w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie co do surowości kary, o wymiar kary w ścisłym sensie, w drugim - o czysto techniczny właściwie zabieg, mający zapewnić, aby grzywna w określonej liczbie stawek dziennych była faktycznie równie dolegliwa dla wszystkich sprawców, którym ją wymierzono, niezależnie od różnic w stopniu ich zamożności. Założenie to znalazło także formalny wyraz w systematyce n.k.k. Nie bez powodu przecież przepis art. 33 par. 3, zawierający dyrektywę "drugiego etapu", a więc określający, czym należy się kierować przy ustalaniu wysokości stawki dziennej, zamieszczono w zupełnie innym miejscu aniżeli dyrektywy "pierwszego etapu" (tych drugich należy szukać w rozdziale VI "Zasady wymiaru kary i środków karnych", a art. 33 w rozdziale IV "Kary"). Jak widać, istota analizowanego systemu orzekania grzywny wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. Kto zapomni o tej zasadzie albo nie będzie jej rygorystycznie przestrzegał, może łatwo zaprzepaścić zalety systemu stawkowego. Warto z góry przestrzec przed niektórymi z możliwych nieprawidłowości. I tak, nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. Niedopuszczalne jest rozumowanie: "wymierzyłem sprawcy wysoką liczbę stawek, to wobec tego wartość jednej stawki ustawiam stosunkowo nisko; ale gdybym wymierzył mu mniej stawek, to wysokość jednej stawki określiłbym odpowiednio wyżej". Niedopuszczalna jest również - błąd pokrewny - wszelka "żonglerka" z użyciem liczby stawek z jednej strony oraz wysokości jednej stawki z drugiej; błędne byłoby rozumowanie: "wszystko jedno czy wymierzę w konkretnym wypadku 50 stawek grzywny, określając równocześnie wartość stawki na 100 zł, czy też 25 stawek, przyjmując, że wysokość stawki wynosi 200 zł". Nie wolno też najpierw ustalać globalnej kwoty grzywny w złotówkach, a potem odpowiednio "przykrawać" do tego ustalenia rozstrzygnięcia w kwestii liczby stawek oraz wartości jednej stawki. Wreszcie niedopuszczalne jest odwracanie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby (choć co do zasadności tego akurat zastrzeżenia w takim zakresie, w jakim nie chodzi wyłącznie o czystość konstrukcyjną, można mieć poważne wątpliwości). Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k. Czy oznacza to, że tym samym zniknie z tego systemu model kwotowy? Otóż nie. I nie chodzi tu tylko o przepisy ustawy karnej skarbowej. Na podstawie art. 5 przepisów wprowadzających n.k.k. zostanie utrzymanych w mocy wiele rozsianych po różnych ustawach przepisów karnych, w których granice grzywien określono kwotowo (np. art. 12 ustawy z 9 listopada 1995 r. o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu i wyrobów tytoniowych). Grzywny określone kwotowo spotkać można również w ustawach, które pierwotnie miały wejść w życie nie wcześniej niż n.k.k. (np. art. 171 ust. 1-3 i 5 ustawy z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe), co może świadczyć, że owa dwoistość sposobu orzekania grzywny nie będzie przejściowa. Żadne z postanowień części ogólnej k.k. ani słowem nie wspomina o grzywnach określonych kwotowo (w części szczególnej oraz wojskowej grzywny takie, naturalnie, również nie występują). Jedynie z lektury art. 11 przepisów wprowadzających k.k. dowiadujemy się, że grzywien kwotowych nie wymierza się "na zasadach przewidzianych" w n.k.k. (od razu pojawia się więc pytanie: to wedle jakich zasad się je wymierza?) W takiej sytuacji nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości, z którymi sądy będą musiały sobie jakoś radzić (problematykę tę mogę tylko zasygnalizować - krótkie choćby jej omówienie wymaga osobnego szkicu). Czy kłopotów tych nie można było uniknąć? Oczywiście tak. Wystarczyło po prostu wyeliminować wszystkie grzywny kwotowe z naszego systemu prawa karnego, zastępując je grzywnami określonymi w stawkach. W toku prac nad n.k.k. taką koncepcję przyjęto. I nie wiadomo właściwie, dlaczego na koniec od niej odstąpiono. N.k.k. statuuje ważną i racjonalną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego stosunki majątkowe lub możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji (art. 58 par. 2). Orzekanie grzywny w takiej sytuacji - nierzadkie pod rządem k.k., zwłaszcza do czasu wejścia w życie noweli z sierpnia 1995 r. znoszącej obligatoryjność grzywny kumulatywnej określonej w art. 36 par. 3 k.k. - to świadectwo groźnej niekonsekwencji w polityce karania. Wymierza się sprawcy grzywnę, z góry zakładając, że albo zapłaci ją za niego ktoś inny, albo wykonana zostanie kara zastępcza. W pełni więc trafnie do n.k.k. wprowadzono mechanizm mający zapobiec powstawaniu takich sytuacji. Jeżeli zajdą przesłanki zastosowania art. 58 par. 2, sądowi nie wolno będzie orzec grzywny. Musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Pewne kłopoty ze stosowaniem zasady określonej w omawianym przepisie mogą się pojawić w wypadku sankcji prostych, opiewających wyłącznie na karę grzywny. N.k.k. takich wprawdzie nie przewiduje, ale można je znaleźć w niektórych innych ustawach (np. art. 24 ust. 1 ustawy o oznaczaniu wyrobów znakami skarbowymi akcyzy). W takiej sytuacji z jednej strony grzywna jest jedyną karą, jaką formalnie można wymierzyć, ale z drugiej - zakazuje tego art. 58 par. 2. Pat? Niekiedy wyjściem będzie sięgnięcie po instytucję określoną w art. 59 (jeśli naturalnie przyjąć, że zakres zastosowania tego przepisu obejmuje również sankcje proste opiewające tylko na grzywnę, bo że tak jest - z przepisu tego wprost nie wynika) i odstąpienie od wymierzenia kary połączone z równoczesnym orzeczeniem środka karnego. Gorzej, kiedy przesłanki zastosowania tej instytucji w danej sytuacji nie zajdą. Jeszcze pół biedy, jeżeli są podstawy do orzeczenia któregoś ze środków karnych. Ale jeżeli ich nie będzie? Nie orzec wobec sprawcy grzywny, to nie zastosować wobec niego żadnego środka represji karnej. Ciekawe, czy ustawodawca był świadom tej konsekwencji. Na marginesie analizy funkcji art. 58 par. 2 warto zwrócić uwagę na pewien brak harmonii między treścią tego przepisu a treścią art. 33 par. 3. Otóż jest oczywiste, że o rozstrzygnięciu kwestii, czy sprawcy w ogóle wolno wymierzyć grzywnę, powinny decydować te same okoliczności, które potem - jeśli odpowiedź na poprzednie pytanie będzie twierdząca - zdecydują o wysokości stawki dziennej. Trudno przeto pojąć, dlaczego okoliczności wskazane w tym pierwszym oraz w drugim przepisie nie są jednakowe - wyliczenie zawarte w art. 33 par. 3 jest bogatsze o "warunki osobiste i rodzinne sprawcy". Na koniec trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że n.k.k. przewiduje - nie znaną jego poprzednikowi - możliwość warunkowego zawieszenia wykonania kary grzywny; możliwość ta dotyczy wszelako jedynie grzywny samoistnej (art. 69 par. 1). Autor jest adiunktem w Katedrze Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego
Nowy kodeks karny wprowadza zupełnie inny model orzekania grzywny, zwany systemem stawkowym. Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby. Obowiązujący k.k. stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie. System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym: jest praktycznie niewrażliwy na inflację, nie rodzi kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej oraz stwarza jednakową dolegliwość dla wszystkich sprawców niezależnie od ich statusu majątkowego. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach. W pierwszym sąd określa liczbę stawek dziennych (która co do zasady nie może być niższa niż 10 ani wyższa niż 360), kierując się dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym. W drugim sąd wyznacza wysokość jednej stawki (która nie może być niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł), kierując się dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. W pierwszym etapie chodzi więc o rozstrzygnięcie co do surowości kary, w drugim - o zapewnienie, aby grzywna w określonej liczbie stawek dziennych była faktycznie równie dolegliwa dla wszystkich sprawców. Osiągnięciu celów zamierzonych przez ustawodawcę mogą przeszkodzić pewne nieprawidłowości w orzekaniu grzywny, takie jak: - kształtowanie rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek, - dopasowanie liczby stawek oraz wartości jednej stawki do ustalonej wcześniej globalnej kwoty grzywny w złotówkach, - odwrócenie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalenie wysokości jednej stawki, a później ich liczby. N.k.k. statuuje racjonalną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego stosunki majątkowe lub możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji. Sąd musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Zasada ta ma zapobiegać niekonsekwencji w polityce karania. Jednakże w wypadku sankcji prostych, opiewających wyłącznie na karę grzywny mogą pojawić się pewne kłopoty z jej stosowaniem. Niekiedy możliwe będzie odstąpienie od wymierzenia kary połączone z równoczesnym orzeczeniem środka karnego. Może się jednak zdarzyć, że nie będzie podstaw do orzeczenia któregoś ze środków karnych. Po wejściu w życiu n.k.k. pozostanie w mocy wiele ustaw, w których granice grzywien określono kwotowo. N.k.k. nie określa zasad ich wymierzania, stąd nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości.
PUCHAR DAVISA Francja - Australia w setnym finale w Nicei Przewaga zbiorowej pamięci Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja) FOT. (C) REUTERS MIROSŁAW ŻUKOWSKI Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu. Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą. McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną. Ludzie z drugiego planu W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze. Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce. W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter. Sikawkowy Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy". Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne. Wielka nacja Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa. Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów. Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole. Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu. FRANCJA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią. AUSTRALIA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją. Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa w Nicei, który, jak pokazuje historia, jest turniejem należącym do trochę innego świata. Jedni, jak John McEnroe, uważają go za imprezę priorytetową, inni, jak Jimmy Connors, nie znoszą tych rozgrywek. Ponadto w ostatnich latach Puchar Davisa zdobywają drużyny mające w swoich składach graczy drugoplanowych. Jest to też impreza specyficzna z innego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni. I tak w zależności od wyboru grano na lakierowanych na połysk klepkach, innym razem przygotowano ziemny kort z wodą po kostki. W tym roku Australijczycy wygrali z Rosją na nielubianej trawie - pewnie na korcie ziemnym wynik byłby odwrotny. Francuzi mieli trudną drogę do finału, musieli pokonać Holandię, Brazylię i Belgię. Na gwiazdę Francuzów wysunął się Cedric Pioline. Australijczycy musieli pokonać Zimbabwe, USA i Rosję. Reprezentujący ją Llyeton Hewitt nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Chociaż Australijczycy to wielka tenisowa nacja, dni ich chwały są odległe. Francuzi mają więcej świeżych legend, jak Henri Leconte czy trener Yannick Noah. Rozgrywanie na swoim terenie, własna publicznośći szacunek do imprezy sprawia, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni.
TECHNOLOGIE Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru Zmieniaj, kiedy chcesz ARCHIWUM ADAM JAMIOŁKOWSKI Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie. Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma. Kijkiem w podłodze Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną. Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości. Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie. Jak rajdowiec W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody. Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy. Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia. Na początku było Porsche Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca. Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe. Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach. Lepiej poczekać Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30. Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę
Automatyczne skrzynie biegów nie cieszą się sympatią Europejczyków. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian. Chodzi o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie.Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. mimo wszystko każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. nowoczesne rozwiązania techniczne sprawiają, że można korzystać z automatu bez przykrości. interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni przekładni automatycznej. działa to podobnie do sekwencyjnej skrzyni biegów w autach rajdowych. system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z piątki na dwójkę. Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię Selespeed. biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy.Inne rozwiązanie o skrzynia biegów Sportronic. dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Własne rozwiązanie zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach. Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać.
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych Nadprodukcja superprodukcji "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI BARBARA HOLLENDER W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów. Kto finansuje superprodukcje Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe. Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej. Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP. Pod zastaw własnych domów Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy. Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto. Interes ponad wszystko Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste. Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r. A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji. czy przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów. Zmieniły się warunki produkcji. W latach 60. filmy były finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią 5-7 proc. budżetów superprodukcji. Inwestorami są stacje telewizyjne. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje nie mogą zapiąć budżetu. producenci występują o kredyty. To zjawisko nowe.Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami. prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by udzielić kredytu. kredyt spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem" zachęcił innych. Na świecie producenci korzystają z bankowych pożyczek. Biorą je pod zastaw sprzedaży filmu w przedprodukcji. W Polsce W chwili występowania o kredyty filmy nie są sprzedane. zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. uzyskanie kredytu wymaga wielu działań i nakładów finansowych. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Reklama, jaką instytucja finansowa zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej kosztów. czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina raz na dwa lata? Warto zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą filmów artystycznych. skromniejsze filmy z trudem konkurują z gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i trudniej im się przedrzeć do widzów. A to one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość.
REPATRIACJA Z Kazachstanu chcą wyjechać wszyscy Polacy. Obowiązujące od stycznia przepisy ułatwiają ich repatriację, ale nie gwarantują startu w nowej ojczyźnie. Uciec jak najdalej Wizyta Polaków z Kazachstanu zorganizowana w 1997 roku przez Polską Akcję Humanitarną. Na zdjęciu Anna Radecka z Kustanai przyjmowana przez państwa Koralów z Torunia. FOT. JACEK DOMIŃSKI IWONA TRUSEWICZ - Kiedy już dostaliśmy zgodę na wyjazd, nie mogłam wyjść na ulicę czy do sklepu, bo wszyscy nam zazdrościli, oblegali i prosili, żeby im też pomóc wyjechać - opowiada trzydziestokilkuletnia Anna Polańska, z domu Tarnopolska, repatriantka z kazachskiego kołchozu Podolskie. Jej polszczyzna jest mieszaniną rosyjskiego, ukraińskiego i polskiego. Lepiej mówią po polsku synowie 7-letni Sergiusz i 5-letni Aleksiej. Małomówny mąż Czesław Polański wspomina, że z Kazachstanu uciekają wszyscy - Niemcy do Niemiec, Rosjanie do Rosji, Ukraińcy na Ukrainę. Nie sposób sprzedać domu, bo Kazachowie nie kupują. Przychodzą i mówią, że i tak tylko oni będą tu żyć. - Dwa lata zbieraliśmy papiery. Wytriepietało nam to duszu. Za wszystko trzeba było płacić. Do stolicy Ałma Aty jedzie się z Podolskiego trzydzieści osiem godzin w jedną stronę. Trzy razy musieliśmy tam jeździć z papierami. Krowy, świnie sprzedane na dokumenty. Kiedy już jechaliśmy do Polski, to myślałam, że nie dojedziemy żywe. W pociągu do Moskwy nie było wody, brud straszny, Kazachy chodziły pijane - wspomina Anna Polańska. Polańscy przyjechali do Polski w czerwcu ubiegłego roku. Pomogła siostra Anny, Nina Markowska, która w 1994 roku wraz z rodziną zamieszkała w Bezławkach, gmina Reszel. Polańskich przyjęła sąsiednia miejska gmina Mrągowo. Otrzymali wyposażone mieszkanie w bloku i pracę na pół roku. Ona - w przedszkolu, on w prywatnym zakładzie samochodowym. Nie mówią, że im trudno. Podają, ile zarabiają - ona 430 zł, on - mniej niż 400 zł. Nowe, obowiązujące od tego roku, przepisy zwalniają gminy z obowiązku zapewnienia repatriantom życiowego startu. Kazachstańskim Polakom nikt nie opisuje trudności, które czekają na nich w nowej ojczyźnie. A oni nie pytają. Polska to dla większości jedyna szansa na ucieczkę z kraju, w którym życie stało się pasmem udręk. Ludzie radzieccy Jerzy Koszewski prawie dwa lata uczył języka polskiego setkę dzieci w czterech szkołach rejonu Szortandy pod Akmołą. Z ostatniego pobytu w Kazachstanie wrócił 28 grudnia ubiegłego roku: - Przyjechałem w połowie listopada. W Szortandy było minus trzydzieści siedem stopni mrozu. Mieszkanie miałem w pięciopiętrowym bloku, w osiedlu, w którym od trzech lat nie działa kotłownia. Ludzie ogrzewają lokale "burżujkami". Rury piecyków wystają z okien wszystkich mieszkań. Wiele miejscowości w ogóle nie ma wody. W większych pojawia się od święta, najczęściej w nocy, wtedy odbywają się masowe prania, a wszystkie pojemniki napełniają się na zapas. Światło włączają od drugiej do czwartej w nocy. Ludzie nie mają pracy, a ci, którzy mają, od miesięcy nie dostają wypłat. Po przenosinach stolicy z Ałma Aty do Akmoły, urzędy obejmują Kazachowie. Europejczycy dostają wymówienia. To wszystko zmusza ludzi do ucieczki. Koszewski pomógł wyjechać do Polski pięciu rodzinom repatrianckim. Mówi, że pomaga biednym i takim, za których nie będzie się musiał wstydzić. Jedna rodzina trafiła do Oświęcimia, drugą przyjęła gmina Krasnosielsk. Dwie rodziny pojadą w Koszalińskie, a jedna do Małdyt w Olsztyńskiem. - Długo szukaliśmy nauczyciela angielskiego. Pan Koszewski zaproponował, że znajdzie go wśród Polaków w Kazachstanie. W ten sposób trafi do nas anglistka Tatiana Kaczorowska z synem Jerzym. Status repatrianta jest w trakcie załatwiania. Gmina przygotowała dla nich trzypokojowe mieszkanie i pracę. Syn ma wykształcenie rolnicze, więc i dla niego znajdziemy zatrudnienie - mówi Stanisława Domańska, sekretarz gminy w Małdytach. Nauczyciel Koszewski nie ma złudzeń, co do motywów kazachskiej repatriacji: - To typowa emigracja ekonomiczna. Pięćdziesięcio-, czterdziestolatków i młodszych gna do Polski lepszy byt dla siebie i perspektywy dla dzieci. Gdyby nie rozpad Związku Radzieckiego, to nikt by nie chciał wracać. To wszystko ludzie radzieccy, tam wychowani, nie mówiący po polsku, nie znający naszej historii ani nawet historii swoich rodzin. Do dziś obchodzą wszystkie komunistyczne święta, wspominają jak wtedy było dobrze. Słowa Koszewskiego zupełnie nie przystają do historii rodziny Kułakowskich, która 21 grudnia ubiegłego roku zjechała do Witoszewa w gminie Zalewo. 75-letni Mieczysław i 72-letni Alfons wrócili do kraju, w którym nie mieszkali nigdy. Przetrwał w snach, prenumerowanej gazecie "Przyjaźń" i języku dzieciństwa pielęgnowanym wspomnieniami i marzeniami. Pieszo przez tajgę Na początku była Osiczna. Polska wieś na radzieckiej Ukrainie. W polskim narodowościowym okręgu, tzw. marchlewszczyźnie. Polacy żyli tu w nierealnym świecie pozornej swobody, za której granicami zaczynał się świat stalinowskiego terroru. Do 1930 r. niewiele o nim wiedzieli. Z mgły wspomnień Mieczysława Kułakowskiego wyłania się obora pełna krów, własny młyn, ziemia i duży drewniany dom, w którym razem mieszkali czterej bracia Kułakowscy - Ambroży, Grzegorz, Józef i Albin z żoną Bronisławą - rodzice Mieczysława. W 1930 roku zawalił się świat marchlewszczyzny i Kułakowcy znaleźli się w bydlęcym wagonie z czterdziestoma pięcioma kilogramami bagażu. Mieczysław miał siedem, a Alfons cztery lata. Tych dziecięcych lat musiało im starczyć, aby zachować w sobie Polskę przez całe dorosłe życie. Trafili do obozu Jaja pod Tomskiem. Baraki z mokrych drewnianych bali, brak pieców, tłok, robactwo, wszy, tyfus... Potem ucieczka z matką do stryja Grzegorza, który mieszkał w osadzie Zima. Tam Mieczysław poszedł do szkoły. - Między sobą cały czas mówiliśmy po polsku, więc przez pierwsze dwa lata szkoły nic nie rozumiałem. Nie chciałem się uczyć po rosyjsku - opowiada dobrym "przedwojennym polskim" - szczupły, starszy pan z białą brodą, trochę samotny w obszernym pokoju, który jeszcze niedawno był klasą małej szkoły wiejskiej. W połowie ubiegłego roku gmina Zalewo przekazała wyremontowany szkolny budynek Kułakowskim. Wtedy, jako pierwsza z rodziny status repatrianta i polskie obywatelstwo otrzymała pięćdziesięcioletnia córka Mieczysława - Wanda. - Zatrudniliśmy ją w gminnym ośrodku kultury, ponieważ ma wykształcenie plastyczne i muzyczne. Rodzina pozostaje na jej utrzymaniu, bowiem panowie Kułakowscy nie otrzymują z Kazachstanu emerytury. Nie ma umowy między naszymi krajami, która by umożliwiała wypłacanie im tutaj świadczeń - opowiada Jadwiga Berda, sekretarz gminy Zalewo. Mieczysław najwięcej mówi o dzieciństwie. Z kolejnego obozu uciekł do Tomska, do szkoły. 300 kilometrów pieszo przez tajgę. Szedł tydzień, za posiłki służył mu chleb zabrany w "torebeczki". Najbardziej bał się niedźwiedzi. Upór, talent i szczęście w trafianiu na życzliwych Rosjan pomogły Mieczysławowi wspiąć się na wyżyny niedostępne dla przeciętnego zesłańca. Skończył technikum topograficzno-kartograficzne i został geodetą-kartografem. Ożenił się z Ukrainką Niną Nyń, pielęgniarką, którą poznał w mieście Ajaguz. Ona miała lat dziewiętnaście, on - dwadzieścia trzy. Do dziś mówi o żonie "ciekawa kobieta". Samotna Wigilia Po wojnie Kułakowscy osiedli w Ałma Acie. Mieczysław został głównym inżynierem-topografem w przedsiębiorstwie kartograficznym. Był racjonalizatorem i konstruktorem wielu nowatorskich narzędzi geodezyjnych. Z czterdziestu przepracowanych tam lat, dwadzieścia spędził w ekspedycjach. Kochał te dalekie wyprawy do miejsc, w których liczyła się tylko umiejętność przetrwania. Przewędrował syberyjską tajgę. Kazachskie pustynie Kyzył Kum i Kara Kum przejechał w trzy lata na wielbłądach. Dotarł do wyspy Dikson na dalekiej północy, przepłynął cały Jenisej. Wspinał się na liczące ponad 5000 metrów szczyty Teń-Szanu i biwakował w Sajanach. - Najpiękniejsze są Sajany. To góry niezwykłe, bezludne i jednocześnie pełne życia - wspomina. W wyprawach często towarzyszyła mu żona i córki - Wanda i Lusia (teraz w Izraelu). Alfons był zawsze blisko brata. Został malarzem. Jego przesycone światłem i kolorami pejzaże znalazły uznanie widzów i krytyków. W ciągu dziesięciu lat bracia Kułakowscy wybudowali w Ałma Acie obszerny dom otoczony sadem i ogrodem warzywnym. Było tam siedem pokoi, winorośl rodziła winogrona, w sadzie stały orzechy, grusze, jabłonie. To w tym domu po dziewięćdziesiątym roku chętnie zbierała się kazachska Polonia skupiona w towarzystwie "Więź". Przyjeżdżały oficjalne delegacje, gościli ministrowie, profesorowie i dziennikarze. Telewizja nakręciła o Kułakowskich film "Sny o Polsce". - Kiedy przyjechał polski premier "Pawluk", to przywiózł Alfonsowi farby i płótno - mówi po rosyjsku Nina Kułakowska. Dzisiaj największe kłopoty z adaptacją w Polsce ma szczupła, delikatna Wanda. W Ałma Acie była znana. Jej wiersze drukowano, urządzano wieczory autorskie. Miała krąg przyjaciół. Grała na pianinie, malowała. - Zawsze czułam się inna. Żył we mnie smutek. Tylko w rodzinie znajdowałam przyjemność bycia i zrozumienie. I kiedy w 1995 roku pierwszy raz przyjechałam do Polski zrozumiałam, że to ta polskość tak mnie różniła od otoczenia, odgradzała, kazała myśleć i czuć inaczej - opowiada po rosyjsku. Polskiego dopiero się uczy i przyznaje, że idzie jej bardzo ciężko. - Tutaj jesteśmy tylko Polakami z Kazachstanu. Musimy uczyć się żyć na nowo. I chociaż w Kazachstanie nie było już dla nas życia, to tutaj czuję, że nie jestem w domu. I ciągle mam w sobie strach, czy nadejdzie taki moment, że poczuję się u siebie - przyznaje. Do Zalewa trafili dzięki znajomości z Kazimierzem Piątkowskim, mieszkańcem pobliskiego Karpowa. To on wystąpił do gminy o zaproszenie rodziny do Polski. Kułakowscy zostawili w Ałma Acie swój wspaniały dom, bo nie znalazł się kupiec. Wysokiej klasy pianino Wanda sprzedała za tysiąc dolarów. Czekają na kontener z rzeczami. 72-letni Alfons już urządził pracownię i kupił rower górski, aby dojeżdżać osiem kilometrów do miasta. Planuje wystawy swoich obrazów i zachwyca się otaczającą ciszą, słońcem i pięknem mazurskich lasów. - Urządziliśmy we wsi spotkanie państwa Kułakowskich z mieszkańcami - mówi Jadwiga Bedra. Na spotkanie przyszło dziesięć osób. Kułakowscy opowiedzieli o sobie. Ludzie wysłuchali i rozeszli się do domów. Pytań nie było. Pierwsze w Polsce Boże Narodzenie repatrianci spędzili sami. Tylko przed Wigilią zajechała do nich na rowerze sąsiadka i przywiozła worek warzyw. Stajnia nad jeziorem W Nowej Wsi Ostródzkiej więcej jest dacz niż gospodarzy. Wieś położona malowniczo na skarpie nad jeziorem Mielno przyciąga ludzi z całej Polski. Ewa Sieczkowska pochodzi ze wsi Magnuszew pod Makowem Mazowieckim. Ma za sobą studia misjologiczne w Akademii Teologicznej i marzenia o misji w Afryce. W 1995 roku za kredyt preferencyjny dla młodych rolników kupiła 36-hektarowe gospodarstwo w Nowej Wsi Ostródzkiej. Pięknie położone na końcu osady, składa się z pamiętającego rok 1927 domu, stodoły i stajni. W stajni Ewa Sieczkowska wybudowała wygodny pensjonat i od roku przyjmuje agroturystów. Swoje gospodarstwo nazwała "Stajnia nad jeziorem". - Dużo czytałam o Polakach w Kazachstanie. Pomyślałam sobie, że ja tu przecież mieszkam sama, mogę więc jedną rodzinę zatrudnić, dać mieszkanie. Po rozmowie z zarządem gminy Olsztynek, zdecydowaliśmy zaprosić rodzinę. Podpisałam umowę, w której zobowiązałam się zapewnić mieszkanie i pracę, a gmina weźmie na siebie całą procedurę repatriacyjną i załatwienie obywatelstwa - opowiada Ewa Sieczkowska. W ten sposób latem ubiegłego roku do Nowej Wsi trafiła rodzina Brieczko z Szortandy. - To był czysty przypadek, że właśnie oni tu przyjechali - dodaje właścicielka. Po półrocznym wspólnym życiu mówi, że nie jest w stanie rodziny utrzymać. Jedynie pani Brieczko może zaoferować pół etatu. "Jest pracownita, utalentowana, ładnie szyje. Do życia podchodzi z uśmiechem i otwartą duszą". Między właścicielką a repatriantami trwa więc stan napięcia. Obie strony spodziewały się po sobie czegoś innego. Obie się rozczarowały. W rodzinie Brieczko polskie korzenie ma urodziwa, czarnowłosa Helena z domu Szkurińska. Jej dziadkowie - Bronisława Rafalska i Aleksander Ostrowski - zostali w 1933 roku wywiezieni z marchlewszczyzny do Kazachstanu. We wsi pod Żytomierzem mieli gospodarstwo, swoje konie, krowy, pole. Krewni dziadka Ostrowskiego służyli w polskim wojsku. - Babcia i dziadek rozmawiali po polsku, ale rodzice polskiego nie znali - przyznaje Helena. Ojciec był weterynarzem, matka doiła kołchozowe krowy. Ona sama nauczyła się polskiego na kursach w Kazachstanie, zorganizowanych w 1995 roku przez polskich nauczycieli. - Przywieźli ze sobą filmy i na nich po raz pierwszy zobaczyłam Polskę. To był dla mnie szok. Tyle zieleni, zboże takie wysokie! - opowiada. W tym samym roku Helena pojechała z kolonią polonijnych dzieci do Polski. Z zawodu jest przedszkolanką. - Przyjmowano nas przyjaźnie, ludzie byli dobrzy. Płakaliśmy - wspomina. Decyzję o repatriacji podjęli w 1996 roku. Sytuacja była już tak zła, że każdy uciekał, dokąd mógł. Siostra i brat wyjechali pod Moskwę. Helena mówi, że gotowa była także przesiedlić się do Rosji. Ale mąż chciał do Polski. Michał Brieczko był zawodowym żołnierzem. Podobno też ma polskie korzenie. O tym, że gmina Olsztynek przyjmie rodzinę z Kazachstanu, dowiedział się w polskim towarzystwie. Nikt mu nie powiedział, że chodzi o pracę w gospodarstwie. - Dałam im czas do kwietnia na znalezienie sobie mieszkania. W Kazachstanie sprzedali dom, mają więc jakieś pieniądze - mówi Ewa Sieczkowska. - Wszystkie poszły na opłaty dokumentów i podróż. Nie wiem, co dalej z nami będzie. Na pewno nie wrócimy do Kazachstanu - wzdycha Helena. Chciałaby sprowadzić do Polski rodziców, którym bardzo ciężko jest żyć bez wody, światła, ogrzewania. Dwójka jej dzieci - 13-letni Sergiusz i 10-letnia Helena też już mówią po polsku. Grzyb w świetle reflektorów Rodzina Markowskich nie czekała, aż Polska uchwali przepisy umożliwiające repatriację. Latem 1994 roku wsiadła do autobusu wiozącego artystów jednego z warszawskich teatrów i dysponując tylko turystycznymi wizami, wjechała do Polski z podręcznym bagażem. O rodzinie stało się głośno w mediach. Wywiady, telewizyjne programy, artykuły w prasie. Mieszkanie zaoferowała pierwszym repatriantom gmina Reszel. Wojewoda olsztyński w ciągu miesiąca wręczył Stanisławowi i Ninie, oraz ich synom Waleremu i Antoniemu polskie obywatelstwo. - Otrzymali od nas trzypokojowe mieszkanie w domu w Bezławkach, dziesięć kilometrów od Reszla. Do tego dwa hektary ziemi, zwolnienie od podatków i czynszu na dwa lata. Zbieraliśmy dla nich na meble i wyposażenie mieszkania, bo sami nic nie mieli. Dom został odmalowany. Pan Markowski, który był głównym mechanikiem w kołchozie, dostał pracę w fabryce "Rema" w Reszlu. Pani Markowska dorabiała w szkółce leśnej. Teraz pracuje w Reszlu. Synowie uczyli się. Jeden studiował w Olsztynie. Myślę, że się w Polsce zaadoptowali. Mają telefon, sprowadzili sobie samochód. W październiku ubiegłego roku ich syn Walery ożenił się - mówi Helena Jakubowska, sekretarz gminy Reszel. W 1996 roku Markowscy sprowadzili do siebie matkę 71-letnią Stanisławę Tarnopolską z domu Staśkiewicz. To ona w 1936 roku została wywieziona z ukraińskiej Uwarowki do Kazachstanu. Przeżyła obozy, pracę przy węglu w Karagandzie, dzienne porcje 700 gr czarnego chleba. Za mąż wyszła w 1949 r za Aleksieja Tarnopolskiego. Urodziła siedmioro dzieci. Po polsku rozumie, ale mówi słabo. Lepiej po ukraińsku. Ciężka fizyczna praca i wypadek prawie pozbawiły ją słuchu. W Polsce nie mogła dostać darmowego aparatu słuchowego, bo do dzisiaj nie ma naszego obywatelstwa. - Pani, w tym domu w Bezławkach grzyb zjada ściany, wilgoć się leje, że nie można wysiedzieć. Ściany czarne. Córka chce zamienić mieszkanie na mniejsze w Reszlu - mówi. Rozmawiamy w mrągowskim mieszkaniu najmłodszej córki Anny Polańskiej. - Czy gdyby Związek Radziecki nie upadł i nic się w państwa życiu nie zmieniło, przyjechaliby państwo do Polski? Anna waha się. Czesław szybko odpowiada "na pewno". - I jeszcze niech pani napisze, podziękowanie od nas wszystkiem Polakom, które nam pomogli - dodaje już na schodach. Wanda Kułakowska znów zaczęła pisać wiersze. Jeden z ostatnich kończą strofy: Moje serce ciągle tam, gdzie poprzez wieki do świątyni weszłam. I znalazłam ciebie - Ojczyzno. W Kazachstanie mieszka obecnie ok. 100 tys. ludności polskiego pochodzenia, głównie na północy - rejon kokczetowski i karagandzki. Są to potomkowie lub sami przesiedleńcy z tzw. polskiego rejonu narodowościowego na radzieckiej Ukrainie (tzw. marchlewszczyzna), na Białorusi (tzw. dzierżowszczyzna). Te autonomiczne jednostki do początku lat trzydziestych dysponowały dużą swobodą. Zamieszkiwało je ok. 55 tys. Polaków. Funkcjonowały polskie szkoły, przedsiębiorstwa, sieć telefoniczna, szpitale i domy kultury. Zlikwidowane ostatecznie w latach 1935 - 38. W 1997 r do Polski z Kazachstanu przesiedliło się ok. 200 rodzin. Dalsze ponad 300 rodzin otrzymało zaproszenia gmin. W Olsztyńskiem trzy rodziny uzyskały obywatelstwo, a osiem (27 osób) stara się o status repatrianta.
Z Kazachstanu chcą wyjechać wszyscy Polacy. Obowiązujące od stycznia przepisy ułatwiają ich repatriację, ale nie gwarantują startu w nowej ojczyźnie. z Kazachstanu uciekają wszyscy - Niemcy do Niemiec, Rosjanie do Rosji, Ukraińcy na Ukrainę. Nie sposób sprzedać domu, bo Kazachowie nie kupują. Nowe, obowiązujące od tego roku, przepisy zwalniają gminy z obowiązku zapewnienia repatriantom życiowego startu. Kazachstańskim Polakom nikt nie opisuje trudności, które czekają na nich w nowej ojczyźnie. A oni nie pytają. Polska to dla większości jedyna szansa na ucieczkę z kraju, w którym życie stało się pasmem udręk. Ludzie ogrzewają lokale "burżujkami". Rury piecyków wystają z okien wszystkich mieszkań. Wiele miejscowości w ogóle nie ma wody. W większych pojawia się od święta, najczęściej w nocy, wtedy odbywają się masowe prania, a wszystkie pojemniki napełniają się na zapas. Ludzie nie mają pracy, a ci, którzy mają, od miesięcy nie dostają wypłat. Po przenosinach stolicy z Ałma Aty do Akmoły, urzędy obejmują Kazachowie. Europejczycy dostają wymówienia. To wszystko zmusza ludzi do ucieczki. To typowa emigracja ekonomiczna. Pięćdziesięcio-, czterdziestolatków i młodszych gna do Polski lepszy byt dla siebie i perspektywy dla dzieci. Gdyby nie rozpad Związku Radzieckiego, to nikt by nie chciał wracać. To wszystko ludzie radzieccy, tam wychowani, nie mówiący po polsku, nie znający nawet historii swoich rodzin. Do dziś obchodzą wszystkie komunistyczne święta, wspominają jak wtedy było dobrze. Słowa zupełnie nie przystają do historii rodziny Kułakowskich, która 21 grudnia ubiegłego roku zjechała do Witoszewa w gminie Zalewo. 75-letni Mieczysław i 72-letni Alfons wrócili do kraju, w którym nie mieszkali nigdy. Na początku była Osiczna. Polska wieś na radzieckiej Ukrainie. W polskim narodowościowym okręgu, tzw. marchlewszczyźnie. Polacy żyli tu w nierealnym świecie pozornej swobody, za której granicami zaczynał się świat stalinowskiego terroru. W 1930 roku zawalił się świat marchlewszczyzny i Kułakowcy znaleźli się w bydlęcym wagonie. Mieczysław miał siedem, a Alfons cztery lata. Trafili do obozu Jaja pod Tomskiem. Potem ucieczka z matką do stryja, który mieszkał w osadzie Zima. Między sobą cały czas mówili po polsku. Po wojnie Kułakowscy osiedli w Ałma Acie. Mieczysław został głównym inżynierem-topografem w przedsiębiorstwie kartograficznym. Był racjonalizatorem i konstruktorem wielu nowatorskich narzędzi geodezyjnych. Alfons był zawsze blisko brata. Został malarzem. bracia Kułakowscy wybudowali w Ałma Acie obszerny dom otoczony sadem i ogrodem warzywnym. To w tym domu po dziewięćdziesiątym roku chętnie zbierała się kazachska Polonia skupiona w towarzystwie "Więź". Przyjeżdżały oficjalne delegacje, gościli ministrowie, profesorowie i dziennikarze. Telewizja nakręciła o Kułakowskich film "Sny o Polsce". w Polsce jesteśmy tylko Polakami z Kazachstanu. Musimy uczyć się żyć na nowo. I chociaż w Kazachstanie nie było już dla nas życia, to tutaj czuję, że nie jestem w domu. W Kazachstanie mieszka obecnie ok. 100 tys. ludności polskiego pochodzenia, głównie na północy - rejon kokczetowski i karagandzki. Są to potomkowie lub przesiedleńcy z tzw. polskiego rejonu narodowościowego na radzieckiej Ukrainie (tzw. marchlewszczyzna), na Białorusi (tzw. dzierżowszczyzna). W 1997 r do Polski z Kazachstanu przesiedliło się ok. 200 rodzin. Dalsze ponad 300 rodzin otrzymało zaproszenia gmin.
AFERA Kulisy aresztowania prezesa Oceanu SA Jak budżet stracił setki milionów IWONA TRUSEWICZ I ANITA BŁASZCZAK Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie Wiesława M., głównego akcjonariusza i do 1 marca prezesa giełdowej spółki Ocean Company SA, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. Zdaniem prowadzących dochodzenie budżet państwa miał na nich stracić ponad sto milionów złotych. Wiesław M. został zatrzymany przez olsztyńską policję w swojej podwarszawskiej willi, której adres nie figurował w żadnej ewidencji. Policyjny konwój przewiózł prezesa do Olsztyna, gdzie Sąd Rejonowy wydał 24 lutego nakaz tymczasowego aresztowania na trzy miesiące. Aresztowanie Wiesława M. związane jest z prowadzonym od października ubiegłego roku śledztwem Komendy Wojewódzkiej Policji w Ol- sztynie. Zdaniem policji aresztowany prezes Oceanu jest jednym z mózgów i pomysłodawców tzw. łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych, jaki funkcjonował od 1998 do końca 1999 roku. Na razie straty, które poniósł budżet, oceniane są na ponad sto milionów złotych, choć według niektórych źródeł mogą być one kilka razy większe. W łańcuchu uczestniczyło dziewiętnaście firm z dawnych województw elbląskiego, olsztyńskiego, ciechanowskiego, toruńskiego, wrocławskiego i warszawskiego. Czternaście z nich było zakładami pracy chronionej. Zdaniem prowadzących dochodzenie wśród firm uczestniczących w fikcyjnych transakcjach była m.in. największa w Toruniu dyskoteka (także z.p.ch.) oraz producent wody mineralnej Evita SA z Biskupca (woj. warmińsko-mazurskie). Wiesław M., założyciel i główny akcjonariusz Ocean Company SA (64,4 proc. akcji i 70,57 proc. głosów na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy), ma także 15 proc. akcji Evity, która do grudnia ubiegłego roku była zakładem pracy chronionej. Należy do niego również 90 proc. udziałów w spółce inwalidzkiej Wolność z Elbląga. Przepływ faktur Na początku i na końcu łańcucha stała firma nie zatrudniająca inwalidów. Zakładała ona filię za granicą, na przykład w Tajlandii, i sprowadzała stamtąd towar. Transakcje polegały na przepływie faktur, a nie towarów. Następnie ten sam nieistniejący towar kupowały i odsprzedawały między sobą zakłady pracy chronionej, które nie płaciły VAT, ale jego równowartość odprowadzały do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON). Od połowy 1998 roku PFRON zwracał firmom 75 proc. wpłaconego podatku w postaci subwencji. Im wyższe były obroty firm, tym wyższa okazywała się subwencja. Uczestnicy łańcucha obracali także własnymi nieruchomościami, handlowali między sobą tymi samymi samochodami osobowymi i ciężarowymi. Śledczy mają faktury, z których wynika, że ten sam towar jednego dnia zdążył być kupiony, zmagazynowany i sprzedany między trzema zakładami. Sprowadzoną z Dalekiego Wschodu pastę do zębów (bez atestu) uczestnicy systemu sprzedali do Rosji. Zdaniem prowadzących dochodzenie sprzedaż za granicę służyła gromadzeniu pieniędzy na prywatnych kontach kilku osób. Evita jak huta Od połowy roku 1999 zostały zlikwidowane subwencje z PFRON. Wprowadzono jednak wówczas nowy mechanizm wsparcia zakładów pracy chronionej. Z należnego podatku VAT odprowadzanego do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych firma będąca z.p.ch. mogła, przy dużych obrotach, pozostawić u siebie kwotę równą 1950 zł na jednego zatrudnionego. Im więcej firma zatrudniała ludzi, tym więcej pieniędzy mogła zatrzymać. Kontrolerzy Urzędu Kontroli Skarbowej z Olsztyna ustalili, że z.p.ch. Evita SA oraz jej spółka córka Evita Service zatrudniały jesienią 1999 roku 6700 osób w kilku oddziałach utworzonych przede wszystkim na południu kraju (woj. śląskie). Pracownikami oddziałów byli chałupnicy inwalidzi, którzy za minimalną płacę krajową (650 zł brutto) produkowali materiały reklamowe (torby, czapki). Zdaniem prowadzących dochodzenie oraz urzędników skarbowych dzięki tak dużemu zatrudnieniu oraz dużym obrotom z udziału w łańcuchu handlowym Evita mogła otrzymać z PFRON co miesiąc kwoty równe liczbie zatrudnionych pomnożonej przez 1950 zł (ponad 13 mln zł). Zdaniem Urzędu Kontroli Skarbowej kwota główna zobowiązań Evity wobec budżetu państwa wynosi ponad 20 mln zł bez odsetek i kar. Urząd skarbowy zajął konta spółki. W grudniu 1999 roku Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych, odebrała Evicie status z.p.ch. Spółka odwołała się od decyzji. Odwołanie czeka na rozpatrzenie. W piątek nie udało nam się skontaktować z członkami zarządu Evity. Prezesa Wiesława M. reprezentuje dwóch adwokatów. Teresa Grzymska z Olsztyna i Wojciech Tomczyk z Warszawy. Mecenas Tomczyk był od czerwca 1989 do września 1990 roku wiceministrem sprawiedliwości (ministrem był wtedy Aleksander Bentkowski). Prowadzący sprawę prokurator Piotr Miszczak odmówił "Rz" zgody na rozmowę z Wiesławem M. Ostatni raz rozmawialiśmy z prezesem M. na początku lutego, kiedy urząd skarbowy zajął majątek należącej do M. spółki Wolność z Elbląga (potem konta zostały odblokowane i Wolność dalej produkuje słodycze). Zapytany o fikcyjny handel, Wiesław M. powiedział wtedy: - Jak można zarzucić spółce pozorne transakcje, jeżeli był towar, byli klienci i dokumenty kupna-sprzedaży, dokumenty kontroli granicznej. Poza tym podatki były płacone, a pieniądze inwestowane. Co ma Ocean do wody (mineralnej) Obecny prezes Ocean Company Jerzy Wolak podkreśla, że spółka nie ma nic wspólnego ani z aresztowaniem byłego prezesa i większościowego akcjonariusza, ani ze stawianymi mu zarzutami. Zarzuty dotyczą bowiem okresu, w którym Ocean Company SA nie był jeszcze zakładem pracy chronionej (ten status spółka ma od 30 września 1999 r.). Zapewnia, że dotychczas spółka nie uzyskała żadnych zwrotów VAT i subwencji wynikających z tego statusu. Prezes Wolak dodaje, że Ocean miał w ostatnich dwóch latach kilka kontroli skarbowych, które nie wykryły żadnych nieprawidłowości. Jednak zarzuty olsztyńskiej prokuratury dotyczą m.in. Evity, która do niedawna, bo do 14 lutego, była spółką powiązaną z Oceanem. Ocean miał 15 proc. jej akcji. W październiku 1999 roku Ocean SA poinformował w komunikacie podpisanym przez Jerzego Wolaka o podpisaniu z Evitą umów dotyczących transakcji o łącznej wartości 70 mln zł. Komunikat wyjaśniał, że transakcje dotyczą granulatu i polimeru butelkowego PET (do produkcji popularnych butelek PET). Według Jerzego Wolaka Evita miała dobre dojścia do producentów granulatu i kupowała go w dużych ilościach, sprzedając następnie Oceanowi, który rozprowadzał surowiec wśród producentów PET. 14 lutego bieżącego roku Ocean poinformował, że prawie wszystkie akcje Evity wniósł aportem do swej spółki zależnej specjalizującej się w handlu hurtowym Ocean King, w której ma 100 proc. udziałów. Zachował sobie dziesięć akcji - jak wyjaśnia Jerzy Wolak - na wszelki wypadek. Zaginiony list Prezes Wolak podkreśla, że Ocean nadal nie dostał żadnej oficjalnej informacji z prokuratury ani z sądu o aresztowaniu byłego prezesa i akcjonariusza. - Wiemy o tym tylko z mediów. Zapewniam, że dotychczas firma Ocean Company nie dostała zawiadomienia w tej sprawie. Nie mamy więc nawet prawa wydawać żadnego komunikatu - tłumaczył w piątek po południu Jerzy Wolak, dodając, że spółka nie naruszyła prawa o obrocie papierami wartościowymi. (Zgodnie z nim za zatajenie istotnych informacji o bieżących wydarzeniach w spółce grozi do pięciu lat pozbawienia wolności i do 5 mln zł grzywny). Jak dowiedziała się "Rz" w Wydziale Karnym Drugim Sądu Rejonowego, na prośbę Wiesława M. sąd 24 lutego wysłał powiadomienie o aresztowaniu prezesa Wiesława M. pod adresem: "zarząd spółki Jerzego Wolaka, ul. Rydygiera 12, Warszawa", a więc pod adresem Oceanu. Jacek Socha, przewodniczący Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, poinformował w piątek, że Komisja zbada, czy Ocean Company nie złamała obowiązków informacyjnych o aresztowaniu byłego prezesa. Ocean Company, który debiutował na giełdzie wiosną 1996 roku jako spółka specjalizująca się w handlu hurtowym i detalicznym, wprawdzie nadal prowadzi niewielką sieć około 25 sklepów i hurtowni (tekstylia, zabawki, kosmetyki), ale coraz aktywniej działa w innych branżach. Firmy, w których ma udziały, zajmują się inwestycjami w nieruchomości (m.in. Ocean-Investment), produkcją spirytusu odwodnionego (Agro-Eko) czy sidingu (Crane Plastic Poland). W 1999 roku Ocean zanotował bardzo dużą poprawę przychodów ze sprzedaży (o 142 proc. - do 222,6 mln zł.) i zysku netto (prawie dwukrotny wzrost - do 8,9 mln zł). Tak dobre wyniki spółka wyjaśniała kontraktami na import paliw (od końca września 1999 roku ma koncesję na obrót paliwami) oraz dużym kontraktem na eksport konserw na Wschód.
Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie prezesa giełdowej spółki Ocean Company SA, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. budżet państwa miał na nich stracić ponad sto milionów złotych. Wiesław M. został zatrzymany w swojej podwarszawskiej willi, której adres nie figurował w żadnej ewidencji. Zdaniem policji aresztowany prezes Oceanu jest jednym z mózgów i pomysłodawców tzw. łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych, jaki funkcjonował od 1998 do końca 1999 roku. W łańcuchu uczestniczyło dziewiętnaście firm, Czternaście z nich było zakładami pracy chronionej. wśród firm uczestniczących w fikcyjnych transakcjach była m.in. największa w Toruniu dyskoteka oraz producent wody mineralnej Evita SA z Biskupca .Na początku i na końcu łańcucha stała firma nie zatrudniająca inwalidów. Zakładała ona filię za granicą, na przykład w Tajlandii, i sprowadzała stamtąd towar. Transakcje polegały na przepływie faktur, a nie towarów. Następnie ten sam nieistniejący towar kupowały i odsprzedawały między sobą zakłady pracy chronionej, które nie płaciły VAT, ale jego równowartość odprowadzały do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Od połowy 1998 roku PFRON zwracał firmom 75 proc. wpłaconego podatku w postaci subwencji. Im wyższe były obroty firm, tym wyższa okazywała się subwencja. Ocean Company, który debiutował na giełdzie wiosną 1996 roku jako spółka specjalizująca się w handlu hurtowym i detalicznym coraz aktywniej działa w innych branżach. W 1999 roku Ocean zanotował bardzo dużą poprawę przychodów ze sprzedaży i zysku netto. Tak dobre wyniki spółka wyjaśniała kontraktami na import paliw oraz dużym kontraktem na eksport konserw na Wschód.
PODRĘCZNIKI We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy Walka o ucznia ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach. Bogata oferta - Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki). Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane. - Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok. Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP. - Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat. - Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN. W oczekiwaniu na kolejki Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła. - Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników. - Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego. - To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak. Nowe firmy Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne. - Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek). W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli. Ceny wzrosną Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej. Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski. Urok ćwiczeń Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji. Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla.
Wprowadzona reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany podręczników. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana.Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach.
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich protestują przeciwko uwłaszczeniu Telekomunikacji na gruncie, który niegdyś hrabia darował narodowi polskiemu Spadkowa próba honoru Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę FOT. (C) MARIUSZ FORECKI/TAMTAM HARALD KITTEL Byłoby dla Poznania lepiej, gdyby 172 lata temu hrabia Edward Raczyński nie darowywał narodowi polskiemu ufundowanej przez siebie biblioteki wraz z obszerną działką. Hrabia nie mógł wiedzieć, że sprawa własności jego darowizny wywoła w mieście wielką kłótnię, podzieli urzędników, bibliotekarzy postawi na baczność i zmusi do walki o schedę po szlachetnym darczyńcy, a poznaniaków zachęci do organizowania demonstracji w obronie książnicy. Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę. Książnicę umyślił za swojego życia podarować narodowi. Zarząd powierzył fundacji, a nieruchomości dał na własność miastu. Już na początku książnica miała księgozbiór liczący 13 tysięcy woluminów. Wśród nich wiele specjalistycznych dzieł z niemal wszystkich dziedzin wiedzy. Pech fundacji hrabiego W pierwszej wojnie światowej żelazny kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć na długie lata, przepadł. W tarapaty wpadła fundacja zarządzająca biblioteką. - Ostatnie posiedzenie zarządu odbyło się 30 maja 1924 roku. Był na nim prezydent Poznania Cyryl Ratajski. Na zebraniu ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto. Grunt i gmach książnicy od tej chwili należały do miasta - mówi miejski urzędnik, który prosi o nieujawnianie nazwiska. Oryginalny protokół spotkania podaje: "Prezydent Ratajski oświadcza, że fundacja zadanie swoje spełniła, a ponieważ jej majątek został przez wojnę zniszczony, więc bibljotekę utrzymuje miasto. [...] Ponieważ niektórzy członkowie kuratorjum, jak p. Wojewoda i p. Marszałek Sejmiku Wojewódzkiego często się zmieniają, jest opieka miejska najtrwalszą, tem więcej, że grunt i budynek są własnością miasta". Drugiej wojny gmach nie przetrwał. Spłonął w lutym 1945 roku. Część najcenniejszych zbiorów uratowano. Biblioteka została odbudowana i oddana do użytku w 1956 roku. W 1950 roku ustawa orzekła, że nieruchomości należące do samorządów przejdą na własność państwa. Tak Biblioteka Raczyńskich w momencie otwarcia i działka, która do niej przylega, były znacjonalizowane. Choć kilka razy chciano gmach rozbudować, nigdy się to nie udało. W 1973 roku część parceli bibliotecznej na tyłach książnicy została oddzielona. Na niej i sąsiednich działkach zamierzano zbudować miejskie centrum telekomunikacji. Powstał projekt, zgodnie z którym biblioteka miała dostać część powierzchni. Nic nie zbudowano. W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Centrala nie powstała, a gdy przedsiębiorstwo podzielono na dwa: Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Od tamtej pory tysiącem metrów, podarowanych kiedyś przez hrabiego razem z biblioteką narodowi, zarządzała Telekomunikacja Polska. Tajne przekazanie Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. Wojewoda Telekomunikację uwłaszczył jednym podpisem. - Nikt tu nie wiedział o przekazaniu bibliotecznego gruntu Telekomunikacji Polskiej. To była najściślejsza tajemnica, którą znało zaledwie kilka osób. Na pewno nie wiedziały o tym władze miasta ani dyrekcja biblioteki, sprawdziliśmy to - mówi proszący o anonimowość bibliotekarz. "W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji Polskiej wieczystym użytkownikiem tego terenu", podało pismo Biblioteki Raczyńskich "Winieta" w lutym 1999 roku. Rok przed tą publikacją firma została wpisana do ksiąg wieczystych jako użytkownik. - Sześć lat sprawa była całkowicie tajna - mówi pracownica biblioteki. - Dowiedzieliśmy się o niej przypadkowo. Dyrektor biblioteki Wojciech Spaleniak opisał w "Winiecie" latem 1998 roku wizytę Joanny Wnuk-Nazarowej, ówczesnej minister kultury i sztuki w książnicy. "Skoncentrowaliśmy się głównie na kwestii przyszłej rozbudowy", pisze dyrektor Spaleniak. W tym samym czasie Telekomunikacja była właścicielem gruntu przeznaczonego przez hrabiego pod przyszłą rozbudowę. Plany dyrektora były mrzonkami. - Byłam wtedy członkiem zarządu miasta. Nie wiedzieliśmy o tym fakcie - mówi radna Katarzyna Kretkowska. Teraz władze Poznania muszą szanować decyzję wojewody. - Miasto nie było stroną i dowiedziało się o tym po fakcie - uważa wiceprezydent Maciej Frankiewicz. Ruszenie bibliotekarzy Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia. - To miała być biblioteka. Dobro narodowe, polskie. I dlatego założyliśmy stowarzyszenie, które teraz walczy o dar hrabiego - mówi pracownica biblioteki. Pierwsze zebranie odbyło się 7 czerwca ubiegłego roku. Stowarzyszenie od razu skrytykowało porozumienie zarządu miasta z Telekomunikacją. - To był list intencyjny. Zresztą teraz już nieważny - mówi przewodniczący Komisji Kultury w Radzie Miasta profesor Jan Skuratowicz. Bibliotekarze nagłośnili sprawę przejęcia gruntu. Przygotowano dwa wielkie happeningi na placu Wolności przed biblioteką. Zaczęło się zbieranie podpisów i wysyłanie protestów. Związek Literatów Polskich w Poznaniu: "Ten akt nie jest pomyłką, lecz świadomym przekroczeniem prawa usankcjonowanego historią i tradycją naszego regionu. Nie powinno się realizować interesów spółki akcyjnej kosztem wspólnych interesów społeczności naszego miasta". - Postępowanie urzędników i prywatnej spółki jest naganne - mówi Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia. - To są już kwestie honorowe. Telekomunikacja chce coś stawiać na terenie, który został darowany na bibliotekę, a został nikczemnie odebrany bibliotece decyzjami peerelowskich urzędników, których postanowienia są dziś potwierdzane. Antenat zdradzony "Wydaje nam się, iż darowizna Edwarda Raczyńskiego nie może być złamana i do tego nie przez władze komunistyczne, ale przez przedstawicieli uczciwego samorządu! Jako osoby zainteresowane tym, co rodzina Raczyńskich zrobiła dla Wielkopolski i w ogóle dla Polski - jesteśmy córkami prezydenta RP na uchodźstwie, również Edwarda - sprzeciwiamy się z głębi serca temu projektowi", napisały w liście do prezydenta Poznania Wanda Dembińska, Wirydiana Rey i Katarzyna Raczyńska. Prapraprawnuczka dobroczyńcy poznaniaków Edwarda hr. Raczyńskiego - Cecylia Rey - jest oburzona postępowaniem władz Poznania. "Naszym pragnieniem jest, by wola naszego dziada została uszanowana", napisała do Towarzystwa Przyjaciół Biblioteki Raczyńskich. Podobnie oburzony jest Stanisław Rostworowski, starosta Koła Nałęczów. Przysłał do Poznania wyrazy poparcia. - Nikt tu naprawdę nie chce, żeby bibliotekę na siłę uszczęśliwiać. Tylu poznaniaków dzwoniło do nas z poparciem, że mamy obowiązek walczyć - mówi bibliotekarz. Zyskowny układ Władze Poznania utrzymują, iż miasto zyska na układzie z Telekomunikacją Polską. Za wpłacone 30 mln zł otrzyma na własność powierzchnię dla książek. - To jest najlepsze w tej chwili wyjście z sytuacji. Działka należy do Telekomunikacji, przeszła w jej ręce w zgodzie z prawem. A że kiedyś była darowana na rozbudowę biblioteki? Ależ tutaj w planowanej siedzibie Telekomunikacji będzie 6 tysięcy metrów dla biblioteki - mówi dyrektor Wojciech Spaleniak. - Dostaniemy magazyny biblioteczne, skarbiec biblioteczny, wszystko nowoczesne i z zachowaniem wszelkich rygorów. To będą pomieszczenia dla biblioteki. Prowadzimy rozmowy z Telekomunikacją, biorę w nich udział, bierze zarząd miasta. Wszyscy się zgadzają, że biblioteka musi się rozbudowywać i się rozbuduje. Tylko gmach będzie zbudowany nie przez nas ani nie przez miasto, ale przez TP SA. Wojciech Spaleniak mówi, że tak naprawdę to w snach widzi na tyłach biblioteki jej nowe skrzydło przeznaczone w całości na książki. Zbudowane przez bibliotekę dla niej samej. Ale zaraz się mityguje i mówi, że tak się nie da. - Jeśli się rozmowy wreszcie zakończą porozumieniem, będziemy mieli bibliotekę najpóźniej za trzy lata - planuje Spaleniak. - Są prowadzone rozmowy i w tej chwili to jedyne wyjście. Plany się skoryguje - mówi prof. Skuratowicz. - Nie ma innego sposobu na budowę pomieszczeń dla biblioteki. Rzecznik prasowy Telekomunikacji wciąż podkreśla, że jego firma wcale nie chce krzywdy biblioteki. - Nie wiem, czego ludzie się obawiają. Nie zgadzamy się ze stwierdzeniem, że Telekomunikacja chce rozbić bibliotekę - mówi Piotr Kostrzewski, rzecznik prasowy poznańskiej TP SA. - Biblioteka, która jako instytucja miejska nie może liczyć na duże pieniądze, mogłaby pod naszym mecenatem wykorzystywać najnowsze zdobycze techniki, tworząc choćby czytelnię internetową. Jest to dla niej jedyna dziś szansa na rozbudowę. Nie ustąpimy jednak ze swego tytułu do gruntu, gdyż mamy do niego pełne prawo. - Tylko tak wprowadzimy się do gotowego budynku. Sami nigdy nie znajdziemy pieniędzy, bo miasto ich nie ma - mówi Spaleniak. Prawo nie protestuje W sylwestra ubiegłego roku wygasła decyzja prezydenta o warunkach zabudowy terenu za biblioteką. Mimo to po pięciu dniach Telekomunikacja miała już nową decyzję, która przedłużyła wygasłe warunki do 30 maja 2002 roku. - Na takie decyzje o warunkach zabudowy czeka się miesiącami. Dlaczego Telekomunikacja dostała je od ręki? - pyta jeden z bibliotekarzy. Choć urzędnicy podkreślają, że prawo nie zostało złamane i wszystko jest w najlepszym porządku, Samorządowe Kolegium Odwoławcze wszczęło w sprawie tej decyzji postępowanie administracyjne. Ma ono ewentualnie stwierdzić nieważność decyzji prezydenta Poznania. Kolegium poprosiło magistrat o przesłanie akt sprawy z "wypisem z tekstu i wyrysem z planu zagospodarowania przestrzennego obowiązującego dla tego terenu". Nikt nie wie, co wyniknie z tej sprawy i jak się ona skończy. - Problem w tym, że centrum Poznania nie ma szczegółowego planu zagospodarowania terenu. Jest tylko ogólny - mówi prof. Jan Skuratowicz. Na tym planie biblioteka i działka na jej tyłach to zaledwie mały kwadracik. Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia, opisał historię biblioteki w piśmie do ministra sprawiedliwości. Wydział Skarg i Wniosków Ministerstwa Sprawiedliwości odesłał pismo do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. O bibliotekę walczy też działająca w niej "Solidarność". Jej przewodnicząca Gwidona Kempińska wniosła skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jej zdaniem warto sprawdzić, czy firma jest faktycznym spadkobiercą Przedsiębiorstwa Państwowego Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Według niej nie. Wyroku jeszcze nie ma. Bezsilność bibliotekarzy - Nawet jeśli wywalczymy unieważnienie decyzji o warunkach zabudowy, to i tak nic się nie zmieni. Przecież Telekomunikacja postawi tu sobie, co będzie chciała. A gdy się na nas obrazi, to i bibliotekę gotowa wykurzyć już całkiem - mówią pracownicy książnicy. Bojownicy o książkę w większości nie chcą ujawniać nazwisk. - Zarząd miasta lubi Telekomunikację. My jej nie lubimy, dlatego miasto może nas znienawidzić. A wtedy wyrzucą nas z pracy, bo przecież biblioteka jest miejska - mówią. I ostrożnie walczą dalej. -
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. w rzeczywistości urządził bibliotekę. Książnicę umyślił za swojego życia podarować narodowi. W pierwszej wojnie światowej kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć na długie lata, przepadł. W tarapaty wpadła fundacja zarządzająca biblioteką. Ostatnie posiedzenie zarządu odbyło się 30 maja 1924 roku. Był na nim prezydent Poznania Cyryl Ratajski. Na zebraniu ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto. Drugiej wojny gmach nie przetrwał. Spłonął w lutym 1945 roku. Część najcenniejszych zbiorów uratowano. Biblioteka została odbudowana i oddana do użytku w 1956 roku. W 1950 roku ustawa orzekła, że nieruchomości należące do samorządów przejdą na własność państwa. Tak Biblioteka Raczyńskich i działka, która do niej przylega, były znacjonalizowane. W 1973 roku część parceli bibliotecznej na tyłach książnicy została oddzielona. Na niej i sąsiednich działkach zamierzano zbudować miejskie centrum telekomunikacji. W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Centrala nie powstała, a gdy przedsiębiorstwo podzielono na dwa: Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Od tamtej pory tysiącem metrów zarządzała Telekomunikacja Polska. Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji Polskiej wieczystym użytkownikiem tego terenu. Sześć lat sprawa była całkowicie tajna. Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia. To miała być biblioteka. Dobro narodowe, polskie. Bibliotekarze nagłośnili sprawę. Przygotowano dwa wielkie happeningi. Zaczęło się zbieranie podpisów i wysyłanie protestów. Władze Poznania utrzymują, iż miasto zyska na układzie z Telekomunikacją. Za wpłacone 30 mln zł otrzyma na własność powierzchnię dla książek. Nie ma innego sposobu na budowę pomieszczeń dla biblioteki. Rzecznik prasowy Telekomunikacji podkreśla, że jego firma nie chce krzywdy biblioteki. Biblioteka, która jako instytucja miejska nie może liczyć na duże pieniądze, mogłaby pod naszym mecenatem wykorzystywać najnowsze zdobycze techniki, tworząc choćby czytelnię internetową.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Kazimierz Glabisz należał do wyjątkowego pokolenia Polaków, jego życie, wypełnione pracą dla Wojska Polskiego i polskiego sportu, było niezwykle bogate. Dzieciństwo i młodość spędził w Wielkopolsce, wcześnie zaczął uprawiać sport. W 1915 r. został wcielony do armii niemieckiej, był artylerzystą, awansował na podporucznika. Po wojnie wziął udział m.in. w Powstaniu Wielkopolskim, przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP, został majorem, współpracownikiem Józefa Piłsudskiego i oficerem do zadań specjalnych. Miał czas dla sportu, był m.in. prezesem PKOl-u i PZPN-u, kierował polską reprezentacją olimpijską. Od swoich zawodników wiele wymagał. Pojawiał się na kortach tenisowych Legii. Podczas II wojny światowej walczył w kraju i za granicą, zajmował wysokie stanowisko w brygadzie gen. Maczka. Po wojnie pozostał w Anglii i zajął się sportem, organizował zawody, był szefem Związku Polskich Klubów Sportowych. Wierzył, że sport utrzyma młode pokolenie emigrantów przy polskości. Pamiętał o polskich sportowcach, którzy pozostali w kraju. W jego pamięci żywe były postaci generałów Rydza-Śmigłego i Kutrzeby oraz marszałka Piłsudskiego. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981r.
ROZMOWA Dariusz Wdowczyk, trener Polonii i Orlenu Wróbel w garści FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Rz: Musiał pan czy chciał odejść z Polonii? DARIUSZ WDOWCZYK: Nie musiałem, ale świadomość, że powinienem, narastała we mnie. Dlaczego? Nie tak grali, jak pan oczekiwał? Nie. Do zawodników nie mogę mieć najmniejszych pretensji. Niczego im nie zarzucam. Początek mieliśmy dobry, ale potem z każdym meczem było coraz trudniej. Byliśmy zmęczeni meczami wiosennymi, kiedy walczyliśmy o mistrzostwo. Nie zdążyliśmy odpocząć podczas krótkiej przerwy letniej, a już musieliśmy stanąć do walki o Ligę Mistrzów. Bardzo nam zależało na pokonaniu Dinama Bukareszt, ponieważ gwarantowało to grę o Puchar UEFA. Liga Mistrzów była kolejnym wyzwaniem, na które zespół psychicznie nie był przygotowany. Zabrakło też umiejętności czysto piłkarskich. Pierwsza połowa meczu rewanżowego Polonii z Dinamo, który odbył się w Płocku, nie była dobra. Nie tak walczy się o Ligę Mistrzów. Mówiąc wprost - była słaba. Rumunii grali zdecydowanie lepiej od nas, a my, co może wydać się komuś dziwne, byliśmy sparaliżowani możliwością utraty szansy awansu po zwycięstwie w Bukareszcie. Dinamo prowadziło 1:0 i gdyby strzeliło drugą bramkę, trudno byłoby nam to odrobić. Kiedy już przeszliśmy Rumunów, nastąpiło pewne rozluźnienie, ulga, że jesteśmy co najmniej w Pucharze UEFA. Czyli znaleźliście się w sytuacji Polaka, który osiągnął wprawdzie sukces, ale chociaż ma szansę na większy, to zadowala się tym, ze ma wróbla w garści. Tak myślą polscy piłkarze? Taka jest mentalność wielu polskich zawodników. Zadowalają się tym, co mają, i nie próbują sięgać wyżej. To nie jest polskie podejście, ale raczej wschodnie. Bo na Zachodzie jak się zarobi pierwszy milion, to robi się wszystko, żeby zarobić drugi i następne. A u nas, jak się zarobi pierwszy, to z tego miliona zaczyna się żyć, nie myśląc, co będzie, kiedy pieniądze się skończą. Polscy piłkarze nie są na ogół pazerni, w dobrym znaczeniu tego słowa. Może klub za dużo im płacił? Może mają za dobrze? Za przejście Panathinaikosu ustalono premie odpowiednie do rangi meczu. Nie będę ujawniał ich wysokości, bo to w końcu nasza sprawa wewnętrzna, klubowa. Ale powtarzam panu, że to nie o pieniądze chodzi. One są bardzo ważne, jako czynnik motywacyjny, ale w czasie gry nikt o nich nie myśli. No dobrze, ale mając w perspektywie ten zarobek, nie tylko przecież dla was, ale i dla klubu, nie zrobiliście nic, żeby stanąć do walki o Ligę Mistrzów silniejsi niż w lidze polskiej. Te transfery, których dokonał klub latem, były bardzo złe. Nie wzmocniliście się. Nie wydaliście miliona, żeby potem, dzięki grze w Lidze Mistrzów, zarobić pięć razy tyle. Komuś zabrakło wyobraźni czy kasa była pusta? Polonia zdobyła mistrzostwo, ale nie jest najbogatszym klubem w Polsce i nie stać jej na kupienie każdego gracza. Na mojej liście życzeń byli między innymi - Mosór, Mięciel, Szymkowiak, Gęsior, Klimek, Grzybowski. Ale nie byliśmy w stanie sprostać wymaganiom finansowym tych zawodników, ich klubów lub menedżerów. Chcieliśmy w związku z tym wypożyczyć ich, przynajmniej na okres gry w pucharach. Korzyści z tego mieliby wszyscy - Polonia, sami zawodnicy, mogący się wypromować, ich kluby. Ale właśnie te kluby nie były zainteresowane naszą propozycją. Ostatecznie trafili do nas - Wyciszkiewicz, Kościuk, Kaczorowski i Scherfchen, mający stanowić alternatywę dla tych, którzy już u nas byli. Żaden z nich nie zagrał przyzwoitego meczu. Skoro jednak wyznaczył pan Wyciszkiewiczowi, z natury defensywnemu pomocnikowi, rolę obrońcy kryjącego, między innymi Warzychę, to trudno się dziwić, że sobie nie poradził. Nie było innych rozwiązań? Akurat w meczu z Dinamo w Bukareszcie Wyciszkiewicz w drugiej połowie też grał jako obrońca kryjący i radził sobie bardzo dobrze. A po jego akcji padła nawet bramka dla Polonii. Ale Gucio Warzycha to jest klasa międzynarodowa, a Wyciszkiewicz nie. W tym meczu rzeczywiście nie było dużych możliwości ustawienia drużyny. Zwłaszcza w defensywie. W dodatku w Płocku bardzo solidny Pawlak, najlepszy zawodnik na wiosnę, zrobił w krótkim czasie nieoczekiwanie tyle błędów, że musiałem zdjąć go z boiska dla dobra i jego, i drużyny. Przyzna pan, że rzadko zmienia się stopera po trzydziestu minutach. Ale nie było wyjścia. Miejsce Pawlaka zajął Malinowski i grał bardzo dobrze. Wydawało się, że zdobył miejsce w drużynie, ale w następnym meczu posadził go pan na ławce. Zarzucano panu brak konsekwencji, a niektórzy piłkarze mieli powody do frustracji - choćby zagrali nie wiem jak dobrze, to i tak nie mogli mieć pewności, że za tydzień wybiegną na boisko. Czy pan się w tym wszystkim nie pogubił? Zaczął pan karierę trenerską od tytułu mistrza Polski i teraz ocenia się pana przez pryzmat pierwszego miejsca. Inaczej ocenia zawodników trener, który jest blisko, zna piłkarzy i wie, czy realizują zadania taktyczne, a inaczej kibice i dziennikarze. Poza tym roszady musiały następować ze względu na kartki i kontuzje. Z szerokiej kadry zrobiła się wąska. Jeśli jesteśmy przy Malinowskim w meczu z Panathinaikosem, to można odnieść wrażenie, że jego wejście ustabilizowało grę w obronie. Malinowski wszedł przy wyniku 0:2, my nie mieliśmy nic do stracenia i zaczęliśmy grać. Skończyło się na 2:2 i to nie jest zasługą jednego stopera, który na dwadzieścia kilka podań miał szesnaście czy osiemnaście strat, tylko całego zespołu. A że powstrzymał kilka akcji? Zgoda, taka jest rola stopera. Ja jednak dużo więcej wymagam od ostatniego obrońcy. Wracając zaś do Wyciszkiewicza, to jego najbardziej żałuję, ponieważ był solidny, pracowity, a nigdy nie zagrał na swojej pozycji defensywnego pomocnika. Był Kaliszan, Ekwueme, później doszedł Scherfchen. Na kogoś musiałem się zdecydować. Czego nauczył pan Polonię przez dwa lata? Coś pan tu po sobie zostawi? Uważam, że wprowadziliśmy do polskiej piłki pewien element, którego brakowało - walkę. Jednym to się podobało, innym nie. Uważano nas za brutali, chociaż to nieprawda. My po prostu walczyliśmy. Jest to sport męski, gra kontaktowa, trafia się w piłkę, czasami w nogę, ale bez złośliwości. Tym elementem przewyższaliśmy inne drużyny. Dzięki walce zostaliśmy mistrzami Polski. Podczas dziesięciu lat występów na Wyspach Brytyjskich nauczono mnie, że nie ma straconych piłek. Tak dzisiaj gra cała Europa. I jest lepsza od Polaków. Ale walka powinna być tylko środkiem do celu. To jest zaledwie jedna z umiejętności, chyba nawet nie najważniejsza. Większy problem w tym, że polscy piłkarze mają ubogą wyobraźnię, kiepską technikę, czasami nie znają przepisów. Zgodzi się pan z taką oceną? Wielu pierwszoligowców w Polsce nie ma podstawowych umiejętności technicznych. Mają problemy z przewidywaniem wydarzeń na boisku, tak w obronie, jak i w ataku. I z tym się zgadzam. Ale zaangażowaniem, walką, samodyscypliną można osiągnąć bardzo wiele. Polonia jest tego najlepszym przykładem. Pamięta pan Deynę? Oczywiście, że pamiętam. On zanim dostał piłkę, już wiedział, co z nią zrobić. Wiedział również, co zamierza przeciwnik. Podobno Kasparow jest w stanie przewidzieć siedemnaście ruchów na szachownicy. Dlaczego nie ma w Polsce szachistów boiska piłkarskiego? Kto pana uczył myślenia na boisku? Ja nie wymagam, aby piłkarze grali jak Kasparow w szachy, ale żeby przynajmniej przewidywali konsekwencje każdego zagrania, swojego i przeciwnika. Dlaczego tego nie robią? Bo przeskoczyli pewien etap. Od trampkarza szybko do juniorów, gdzie ich nie uczono, ponieważ trenerów rozliczano nie z nauki, tylko z wyników. Brak podstaw teorii, techniki, taktyki, to słabości naszej piłki. Mój pierwszy trener, Adam Brzozowski, zaczynał uczyć od przepisów gry. Potem tłumaczył, czym jest technika i taktyka. Dopiero później przychodził czas na zajęcia praktyczne. Dziś brakuje nawet schematu, na którym można by oprzeć nauczanie. Oglądając Polonię jesienią, miewałem wrażenie, że w niektórych meczach piłkarzom nie chciało się grać, nie dlatego, że nie umieli, ale że mają już wszystkiego dość. Czy nie sądzi pan, że mogło to mieć związek z zaległościami w wypłatach? Coś w rodzaju strajku włoskiego? Może nie strajku, bo przecież każdy mecz grali o określone premie, które wcześniej czy później wypłacano. Ale na pewno nie wpływało to dobrze na samopoczucie i psychikę zawodników. To był prawdziwy problem czy wyolbrzymiony? To był pewien problem. Z jakim opóźnieniem otrzymywaliście pieniądze? Premie za mistrzostwo Polski i udział w rozgrywkach o europejskie puchary zostały wypłacone pod koniec października. Zawodnicy otrzymywali jednak regularnie pensje, wynikające z umów o pracę. Czyli, że jak piłkarz mistrza Polski czeka na premię kilka miesięcy, to nie oznacza, że nie ma z czego żyć? Na pewno nie. Ale mieli prawo być niezadowoleni, czekając na to, co im się należało i na co zapracowali. Z drugiej strony - przecież nikt nie wstrzymywał tych wypłat na złość piłkarzom i trenerom. W pewnym okresie po prostu nie było pieniędzy. Mówiliśmy o transferach piłkarzy będących na pańskiej liście życzeń, której nie można było zrealizować. A czy nie ma pan wrażenia, że klub nie tylko pod względem sportowym nie wykorzystał tytułu mistrza kraju? Ilu nowych sponsorów pozyskał po zdobyciu mistrzostwa? Żadnego. Jednego nawet stracił. Coś, co mogło być marketingowym samograjem, również zostało przegrane. Nie wiem. Ja się tym nie zajmowałem. Zdjęcia, plakaty, szaliki i inne gadżety mamy dzięki firmie Fenix Auto Parts, która wydaje na ten cel swoje pieniądze i jeszcze umożliwia zorganizowanym przez siebie grupom dzieci ze szkół podstawowych oglądanie meczów, ucząc ich kulturalnego dopingu. Ale ludzi z tej firmy nie ma w zarządzie klubu i nikt ich o to nie prosi. Co do sportowego wykorzystania mistrzostwa Polski, to uważam, że zarząd zrobił niewiele, aby w klubie pojawili się nowi sponsorzy. O jeszcze jedno chciałem pana spytać. Przed kamerą telewizyjną poparł pan kandydaturę prezydenta Kwaśniewskiego i zrobił pan to w Polonii, a więc w klubie o prawicowych tradycjach. Potraktowano to jak nietakt. Odczułem to. Ale dlaczego miałbym wypierać się swoich przekonań? Zrobiłem to z własnej woli, ponieważ uważałem tę kandydaturę za najlepszą. Przyczepiono się do mnie, że nagrania dokonano na stadionie Polonii, a to już nie była moja prywatna sprawa. Nagle poczułem, że niektórzy patrzą na mnie jak na obcego człowieka. Nie przejmowałem się tym. Wolałbym, żeby oceniano mnie za wyniki drużyny, a nie poglądy polityczne. Nikt o nie nie pytał, kiedy mnie przyjmowano do pracy. Myśli pan, że w Płocku nie będzie takich problemów jak w Warszawie? Nie wiem, ale pora spróbować w innym klubie, mieście, warunkach. To jest zaleta mojego zawodu. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Stefan Szczepłek
Rz: Musiał pan odejść z Polonii? DARIUSZ WDOWCZYK: świadomość, że powinienem, narastała we mnie. Do zawodników nie mogę mieć pretensji. Byliśmy zmęczeni meczami. Bardzo nam zależało na pokonaniu Dinama Bukareszt. Kiedy przeszliśmy Rumunów, nastąpiło pewne rozluźnienie, ulga, że jesteśmy co najmniej w Pucharze UEFA. Czyli znaleźliście się w sytuacji Polaka, który zadowala się tym, ze ma wróbla w garści. Taka jest mentalność wielu polskich zawodników. Te transfery, których dokonał klub latem, były bardzo złe. Polonia nie jest najbogatszym klubem w Polsce. Na mojej liście życzeń byli między innymi - Mosór, Mięciel, Szymkowiak, Gęsior, Klimek, Grzybowski. Ostatecznie trafili do nas - Wyciszkiewicz, Kościuk, Kaczorowski i Scherfchen. Żaden z nich nie zagrał przyzwoitego meczu. w meczu z Dinamo w Bukareszcie nie było dużych możliwości ustawienia drużyny. niektórzy piłkarze choćby zagrali nie wiem jak dobrze, to i tak nie mogli mieć pewności, że za tydzień wybiegną na boisko. Inaczej ocenia zawodników trener, który zna piłkarzy i wie, czy realizują zadania taktyczne, a inaczej kibice i dziennikarze. Czego nauczył pan Polonię przez dwa lata? wprowadziliśmy do polskiej piłki pewien element, którego brakowało - walkę. polscy piłkarze mają ubogą wyobraźnię, kiepską technikę, czasami nie znają przepisów. Zgodzi się pan? Brak podstaw teorii, techniki, taktyki, to słabości naszej piłki. miewałem wrażenie, że w niektórych meczach piłkarzom nie chciało się grać. Czy mogło to mieć związek z zaległościami w wypłatach? na pewno nie wpływało to dobrze na samopoczucie zawodników. Z drugiej strony - przecież nikt nie wstrzymywał tych wypłat na złość piłkarzom i trenerom. W pewnym okresie po prostu nie było pieniędzy. czy nie ma pan wrażenia, że klub nie tylko pod względem sportowym nie wykorzystał tytułu mistrza kraju? Coś, co mogło być marketingowym samograjem, również zostało przegrane. uważam, że zarząd zrobił niewiele, aby w klubie pojawili się nowi sponsorzy. Przed kamerą telewizyjną poparł pan kandydaturę prezydenta Kwaśniewskiego i zrobił pan to w Polonii, a więc w klubie o prawicowych tradycjach. Wolałbym, żeby oceniano mnie za wyniki drużyny, a nie poglądy polityczne.
ODSZKODOWANIA Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego 10 miliardów marek dla przymusowych robotników Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff FOT. (C) EPA 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy. Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie. Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku. Historyczny krok To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz. - Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd". Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar. Podział pieniędzy W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc. Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej". Suma może być większa Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup. Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek. Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1. Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich. Wynagrodzenia dla adwokatów Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane. Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami. z.l. Jerzy Haszczyński z Berlina "Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ.
Ustalono kwotę 10 mld marek, która zostanie przeznaczona na odszkodowania dla byłych robotników, którzy pracowali niewolniczo i przymusowo dla Niemiec w czasie wojny. Prezydent RFN Johannes Rau oddał cześć poszkodowanym i poprosił o przebaczenie. Kanclerz Gerhard Schroeder powiedział, że zakończenie negocjacji to "historyczny krok". Strona polska mówiła o sukcesie politycznym. Delegacje zdecydują o podziale kwoty. Polska planuje odegrać kluczową rolę w rozmowach.
ROZMOWA Maciej Zięba OP, prowincjał dominikanów, dyrektor Instytutu "Tertio Millennio" Podnieście głowy Jan Paweł II podczas pielgrzymki spotkał się w Krakowie z dominikanami i dominikankami z całej Polski. Wizyta była planowana na wtorek, 15 czerwca, ale z powodu choroby Ojciec Święty przyjechał do kościoła oo. Dominikanów następnego dnia wieczorem. Na zdjęciu z o. Maciejem Ziębą. ARTURO MARI - L'OSSERWATORE ROMANO Wszystkie poprzednie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski poza uniwersalnymprzesłaniem niosły odpowiedź na specyficznie polskie problemy. Czy taki element dostrzega Ojciec w ostatniej papieskiej wizycie? A może w jakimś stopniu ta pielgrzymka przekroczyła polskie uwarunkowania i miała charakter uniwersalny? Maciej Zięba: We wszystkich pielgrzymkach, łącznie z ostatnią, charakter uniwersalny i polski wzajemnie się przenikały. Gdziekolwiek papież pielgrzymuje, do Nigerii, Stanów Zjednoczonych, Meksyku czy Polski, przynosi, jako głowa Kościoła powszechnego, uniwersalne przesłanie, które chce zaaplikować lokalnemu Kościołowi, wiernym, którzy tam żyją. Zarazem to przesłanie nie może być uważane za własność Polaków, Włochów czy Zambijczyków, bo wywiera ono swój wpływ również na sąsiednie lokalne Kościoły, i szerzej - na Kościół i świat. Przecież pierwsza pielgrzymka w 1979 roku nie była tylko lokalnie polska. To było zarazem zderzenie się z całym "imperium zła" od Łaby aż po Władywostok. To była duchowa bomba wielkiej mocy, której energia rozprzestrzeniła się po obu stronach żelaznej kultury. Podobnie było w stanie wojennym, i w roku 1991, gdy Jan Paweł II mówił do nowej demokracji. Także w 1997 roku choćby podczas historycznego spotkania siedmiu prezydentów w Gnieźnie. W ostatniej pielgrzymce papież znowu pokazał, jak dobrze rozumiana racja katolicka pokrywa się z dobrze rozumianą polską racją stanu. Spotkania polsko-litewskie, polsko-białoruskie, polsko-ukraińskie, a także ze Słowakami i Węgrami, to było przekraczanie podziałów, budowanie poczucia wspólnoty i chęci współpracy. Bardzo potrzebne Kościołowi, ale również nam, obywatelom III Rzeczypospolitej. I to było głównym uniwersalnym przesłaniem? Wątków o charakterze uniwersalnym można w tej pielgrzymce znaleźć znacznie więcej: budowa sprawiedliwego ustroju demokratycznego i wolnorynkowego, w którym ludzie nie są trybikami w maszynerii polityczno-ekonomicznej, ale wolnymi osobami, które są solidarne z innymi ludźmi. "Nie ma wolności bez solidarności" - to zostało osiągnięte, ale natychmiast się rozpoczyna następny etap - jeszcze trudniejszy: "nie ma solidarności bez miłości". To przesłanie jest uniwersalne, jest potrzebne tak samo w Niemczech, w Stanach Zjednoczonych, jak i w krajach zacofanych i ubogich. Niewątpliwie novum tej pielgrzymki był apel papieża do episkopatów całego świata o spisanie martyrologium XX wieku. To bardzo rzadki wypadek, aby w czasie pielgrzymki do konkretnego kraju, papież odzywał się do wszystkich episkopatów. Ten temat teologii męczeństwa Jan Paweł II akcentuje bardzo mocno zwłaszcza od czasu encykliki "Veritatis splendor" z 1994 roku i w Polsce AD 1999 zabrzmiał on niesłychanie mocno. Papież chce zachować pamięć o męczennikach Kościoła, a jednocześnie w wielu miejscach bardzo mocno akcentował potrzebę zachowania pamięci narodowej, pamięci o naszej historii, twórcach kultury. Dlaczego zdaniem papieża ta pamięć jest tak istotna? Papież troszczy się o przyszłość dla konkretnych ludzi i społeczeństw, dla naszego kraju, regionu i całego świata. Wierzy też w głęboką, oczyszczającą i przemieniającą siłę prawdy oraz - konsekwentnie - w degenerującą, niszczącą siłę fałszu. Tak też jest na przykład z ekumenizmem. Jan Paweł II powtarza, że trzeba budować jedność, ale nie uciekając od przeszłości. Wielu teologów z obu stron mówi: nie grzebmy się w przeszłości, pójdźmy naprzód. A papież uważa, że to nie uzdrowi naszej pamięci, bo pozostaną zranienia, ciemne karty, niedomówienia oraz urazy, które w przyszłości mogą zniszczyć to, co zbudowano. Dlatego przeszłość trzeba nazwać i przekroczyć. Jest to bardzo ważne także w Polsce, w społeczeństwie głęboko podzielonym z powodu stosunku do PRL, która wykopuje przepaść w myśleniu o historii, o moralności, polityce itd. Takie podziały są społecznie bardzo niebezpieczne, rozbijają poczucie wspólnej tożsamości i niedobrze rokują na przyszłość. Ojciec Święty chciałby je zakopać, ale nie poprzez kompromisy taktyczne czy przez amnezję. Trzeba nazwać przeszłość, trzeba odzyskać pamięć narodową. To jest źródłem tożsamości narodowej, która w Polsce została mocno okaleczona przez pięćdziesiąt lat totalitaryzmu, przez zakłamane programy szkolne, zakłamaną literaturę i telewizję, przez wszechobecną cenzurę. Ten wątek był już wyraźnie zarysowany w poprzedniej pielgrzymce, ale teraz nastąpiła eskalacja: odwiedzanie miejsc historycznych, przemówienie w parlamencie. Papież mówił nie tylko o latach 20. i bolszewizmie, nie tylko o stalinizmie lat 40., 50., ale też przypominał trud życia i świadectwa w okresie peerelowskiej "małej stabilizacji". Zarazem były widoczne bardzo pojednawcze gesty, tonacja, która ludzi nie dzieli. Trzeba zatem powiedzieć, że ten system do końca był niedobry, zbudowany na kłamstwie, kaleczący i deprawujący ludzi, ale jednocześnie nie można wdać się w narodowe samosądy i niszczenie innych. Przebaczyć, choć nie zapomnieć. Ale czy w tej wskazówce nie jest zawarta także sugestia, że pamięć o przeszłości skonsoliduje nas, umocni naszą tożsamość i w ten sposób, silniejsi, wstąpimy do wspólnej Europy? Myślę, że papieżowi po prostu chodzi o budowanie sprawiedliwego społeczeństwa. Sprawiedliwego w sensie szerszym, biblijnym. To oznacza, że nie tylko paragrafy są zachowywane, iż nie ma przyzwolenia dla nieuczciwości i nieprawości. Człowiek sprawiedliwy w sensie biblijnym, to człowiek otwarty na Boga i na ludzi. Człowiek wrażliwy jest ofiarny i współczujący innym. Jeżeli do tego dążymy, jeżeli takie pojęcia jak patriotyzm, solidarność, dobro wspólne mają odzyskiwać sens, to musimy oprzeć się na prawdzie. Nasza tożsamość potrzebuje oczyszczonej zbiorowej pamięci. Oczywiście, papież chce, aby taka właśnie Polska wchodziła do zjednoczonej Europy, ale to samo dotyczy Irlandczyków czy Hiszpanów. Wspólna historia daje wspólne więzy, wspólnotę braterstwa. Oparta na prawdzie zabezpiecza i przed ideologiami i przed rozrostem korupcji władzy oraz pieniądza. Ale jednocześnie wizyta Jana Pawła II w parlamencie była legitymizacją naszej demokracji na tym właśnie etapie, na którym jesteśmy. Zauważmy, że ta wizyta wcześniej nie byłaby możliwa. Przypomnijmy sobie rok 1991. Z jednej strony - ludzie, którzy mają do Kościoła pewien dystans, a nawet wielu z wnętrza Kościoła, uderzyłoby w tony kasandryczne: to inwazja Kościoła na państwo, początek wojny religijnej, indeksu, inkwizycji, teokracji itd. A z drugiej strony sporo osób prostacko polityzujących religię uznałoby to za legitymizację ich działalności - niesmacznej i fałszywej, bo ideologicznej wersji chrześcijaństwa. W 1997 roku też jeszcze nie dojrzeliśmy do tej wizyty. Dopiero teraz stało się to możliwe i wszyscy dostrzegliśmy głęboki sens tego historycznego gestu: moment spotkania się z parlamentem i mówienia o moralnym znaczeniu polityki oraz o sensie demokracji, przypomnienie fundamentalnych prawd, nic więcej. Bo na tym właśnie polega metapolityczna rola Kościoła, żeby przypominać o dobru i złu, o prawdzie i fałszu w sferze publicznej. Myśli Ojciec, że możemy liczyć na pozytywne skutki tego niezwyczajnego przypomnienia? Myślę, że na dłuższą metę odniesie ono dobre skutki. Nie będzie miało ono wpływu na wszystkich i na zahamowanie małych gierek politycznych. Trzeba być realistą. Ale już poprzednia wizyta podniosła poziom debaty społeczno-politycznej w naszym kraju. Jestem pewien, że teraz wznieśliśmy się o oktawę wyżej i że długofalowo będzie to pozytywnie oddziaływało na nasze życie polityczne. Papież dał nowy impuls. Powiedział, że tamten wielki ruch społecznej odnowy roku 1980, ruch głęboko ideowy w doborze celów i realistyczny w doborze środków, trzeba przenieść w nowe czasy, że żyjemy dziś w innej epoce, ale nie możemy dać się uśpić. Ten wątek z "Wesela" papież podjął w Krakowie: kiedyś można się było uśpić snem o wolności, dziś można się uśpić wolnością samą. To jest nowa perspektywa i nowe zadanie. I dlatego, żeby nie uśpić się samą wolnością, papież w Warszawie wołał, by Duch Święty wciąż na nowo odnawiał tę ziemię? "Ta ziemia" oznacza wspólnotę, wspólnotę narodu i wspólnotę Kościoła. Można powiedzieć, Kościół od XX wieków jest w permanentnym kryzysie i zarazem w stanie permanentnej odnowy. Ciągle są nowy kryzys, nowy horyzont, nowe wyzwania i nowe odpowiedzi. Szczególnie ważną miarą tego, czy zdajemy egzamin z chrześcijaństwa, jest odpowiedź na papieskie pytania: gdzie są ci bracia i siostry, którzy są najsłabsi i którym trzeba pomóc. To pytanie zawsze zawracało w przeszłości i będzie wracać w przyszłości. Jest też aktualne teraz, bo i era informatyczna, postindustrialna, postmodernistyczna, czy jak jeszcze inaczej ją nazwiemy, część ludzi wyrzuca na margines. Pytanie powraca w kolejnych wiekach, zmieniają się tylko ci najsłabsi: jak pomóc tym ludziom, którzy dostali jeden jedyny dar życia, żeby nie przeklinali tego daru i naszych sumień nie obciążali naszą obojętnością. Kwestie społeczne stanowiły bardzo ważny element papieskiego nauczania. Czy dlatego, że to jest dziedzina, w której papież dostrzega w Polsce najwięcej zaniedbań w procesie reformowania kraju? Ojciec Święty bardzo dużo mówił o pozytywach, o dokonaniach i o dobru, które zostało zbudowane. Ale jednocześnie przestrzegał, byśmy nie popadali w samozadowolenie. Miło jest słyszeć, że chwilowo analitycy różnych banków czy komisji europejskich nazwali nas liderem przemian. Budujmy dobrą przyszłość, kierunek jest dobry, ale czy na pewno wszystko zostało zrobione? - pyta papież. Czy pamiętamy o bezrobotnych byłych chłopach-robotnikach gdzieś na Suwalszczyźnie, czy osiedlach w byłych PGR-ach, nie mających żadnej przyszłości. System, który był, zdegenerował te struktury i w pewnej mierze także i ludzi. A papież mówi: tam są konkretni, żywi ludzie, nasi bracia i siostry. Nie wolno o nich zapomnieć. W Sosnowcu papież mówił o sferach wyzysku i niesprawiedliwości, ale też bardzo wyraźnie podkreślał, że mówi o sferze duchowej i wymiarze etycznym. To znaczy, że nie daje gotowych receptur i nie ocenia, czy plan Balcerowicza jest wybawieniem czy zgubą dla Polski. Mówi zarówno do pracodawców, jak i pracowników, że nie mogą zminimalizować samych siebie tylko do jednej potrzeby: pracy dla zysku, często kosztem rodziny i z uszczerbkiem dla duszy. To nie jest sfera ściśle ekonomiczna, ale etycznych podstaw życia gospodarczego, dlatego jest taka cenna, bo poniekąd nikt inny na tej płaszczyźnie nie przemawia. Dlaczego? A nasz Kościół nie może? Zastanawia mnie, dlaczego forma wypowiedzi i gesty niektórych członków naszego wyższego duchowieństwa, hierarchii tak odbiegają od języka i gestów papieża. Czy jest to wynikiem uwikłania w polską rzeczywistość, czy raczej nieumiejętności? Papież jest autorytetem na skalę światową, ma uniwersalną misję oraz perspektywę. To jest Piotr naszych czasów, jedyna na tym świecie postać, której zadaniem jest myśleć w skali całego globu i całych stuleci. On przychodzi pomijając wszystkie uwikłania hoss i bess ekonomii, sondaży opinii publicznych czy kampanii wyborczych. Niewątpliwie bardzo istotny jest też jego osobisty charyzmat. Papież pomaga nadawać kierunek. I teraz my: księża, Episkopat, a także wierni świeccy powinniśmy się starać, by osiągnąć pewne współbrzmienie z tym, co od niego słyszymy. A z drugiej strony, sądzę, że po pielgrzymce, nawet jeżeli na swoją mniejszą skalę będziemy powtarzać to, co powiedział Ojciec Święty, to uszy ludzkie będą lepiej nastrojone na tę papieską długość fali. To jest swoisty fenomen: 10 milionów ludzi, co trzeci dorosły Polak na spotkaniach z Ojcem Świętym. Dla nikogo innego, na spotkanie z nikim innym nie przyszłoby tyle osób. Ludzie nie przychodzili jednak tylko po to, by zobaczyć papieża, ale z głębszych motywacji. Myślę, że wielu zachodnim obserwatorom bardzo trudno jest pojąć to, co się działo w czerwcu w Polsce. Bo tego się łatwo nie da opisać. Nierzadko stereotyp będzie taki, że płytcy Polacy katolicy mają bezkrytyczną wizję przywódcy Kościoła i emocjonalnie przylgnęli do swego idola jako człowieka sukcesu. Czyli dużo emocji, mało rozumu, a pod spodem też mało katolicyzmu, za to wódka, aborcja, nieznajomość doktryny itd. Jak bardzo fałszywa jest to wizja, najwyraźniej pokazała ta pielgrzymka. Wszyscy doświadczyliśmy w niej tajemnicy działania Ducha Świętego, a szczególnie w dzień nieobecności Ojca Świętego. Kiedy na krakowskich Błoniach w strugach deszczu przez wiele, wiele godzin czekałem wśród prawie półtora miliona innych ludzi na Ojca Świętego i okazało się, że jest chory, wtedy usłyszałem, jak reporter Radia Zet mówi: "Teraz chyba wszyscy się rozejdą". To świeckie myślenie: jak nie ma Michaela Jacksona, to nie ma koncertu. Okazało się, że odeszło zaledwie parę procent, bo myśmy spotkali się na Eucharystii, a nie na wielkim one-men-show. Bo bardzo ważną dla nas postacią jest wikariusz Chrystusa, biskup Rzymu, ale Panem jest Jezus Chrystus. To samo - w jeszcze bardziej klarownej postaci - stało się w Gliwicach, gdzie przyszło prawie pół miliona osób ze świadomością, że nie spotka Ojca Świętego. Oni przyszli wspólnie modlić się o zdrowie papieża, w intencji jego pielgrzymki. Zauważmy, jak potężna była to modlitwa, następnego dnia papież rusza z ogromną energią i nadrabia wszystkie zaległości. Co ujawnił ten znak nieobecności Ojca Świętego? Że dzieją się rzeczy głęboko duchowe. Na łamach "Rzeczpospolitej" powiedziałem niedawno, że wierzę, iż w ludziach istnieje głód prawdziwych wartości. Sądzę, że w tej pielgrzymce dał o sobie znać głód głębszych motywacji i głębszych aspiracji milionów Polaków, którzy przyszli wsłuchać się w słowa Ojca Świętego i to wsłuchać się głębiej i bardziej bezinteresownie niż w poprzednich latach. Tak mi nieśmiało podpowiada intuicja, ale są też fakty, które ją mogą potwierdzić. Myślę choćby o papieskich dialogach. Ten wielki tłum nagle został obdarzony głosem i inteligencją. To nie papież więcej rozmawiał z ludźmi, on zawsze w taki sposób rozmawiał. Ale tym razem to zgromadzenie ludzi błyskawicznie znajdowało wspólną inteligentną ripostę, potrafiło ją przekazać papieżowi i wejść z nim w dialog. To niesłychane zjawisko. Papież rozmawiał tak samo, nauczał tego samego, ale chyba jednak w trochę innej, łagodniejszej formie niż na przykład w 1991 roku? Wydaje mi się, że to mit. Papież mówił w znacznej mierze to samo, ale my po raz pierwszy dostrzegliśmy więcej. To nie papież się zmienił, lecz my się zmieniliśmy. Oczywiście, każda pielgrzymka jest inna, ale głównie dlatego, że zmieniają się okoliczności i że to my się zmieniamy. Skoro to my jesteśmy inni, otwarci, spragnieni wartości, może jest nadzieja, że w jakiejś perspektywie nastąpi zmiana w nas, a dzięki temu w całym społeczeństwie? Od pielgrzymki w 1997 roku jestem - wbrew swej racjonalno-krytycznej naturze - optymistą. Społeczeństwo jest w stanie wieloletniego szoku z powodu ciągłych przemian, głębokich reform, dotkliwych niedociągnięć i przez to mało świadome swojej wielkości i swych osiągnięć. Jestem pewien, że przyszłe pokolenia ocenią, że najpierw w czasie uwalniania się od totalitaryzmu, a potem przejścia do nowego systemu, niesłychanie wiele dokonano. I papież mówił o tym sporo, mówił i o naszym małym, codziennym, a zarazem niezmiernie ważnym heroizmie. Mówił, że tam, gdzie jesteśmy, trzeba dać z siebie tyle, ile potrafimy. Odwoływał się do codziennego, powszechnego świadectwa, mówiąc o nim w perspektywie męczeństwa i świętości. Budził nas do realistycznego maksymalizmu, mówił, że w imię głębszych racji, wyższych celów można i warto dać z siebie wszystko. I papież nie tylko o tym mówił, ale sam swoją osobą pieczętował. Każdy z nas widział jego niesłychane zmęczenie, szwy na skroni, chorobę. Ojciec Święty mógł przecież zredukować ten herkulesowy program, ale on chciał go wykonać, wypełnić dla nas i nikogo nie zawieść. Co było dla Ojca najgłębszym przesłaniem tej pielgrzymki? Papież przypomniał nam, że życie rodzinne, praca, życie społeczne i religijne są pewną całością, którą trzeba widzieć w ramach szerszej perspektywy. Nie można żyć tylko problemami czy zmienić TV SAT na RTL, i czy moje zarobki zwiększą się z tysiąca na tysiąc dwieście, albo z ośmiu tysięcy na osiem tysięcy pięćset. Papież przypomniał, że człowiek jest głębszy i może być piękniejszy, że ma większe zadania i że wokół nas żyją bracia i siostry. Ten wątek pojawił się już w wigilię pielgrzymki w posłaniu do młodzieży na Lednicy i ten ton pobrzmiewał w niej do końca: "Podnieście głowy i zobaczcie cel waszej drogi. Podnieście głowy. Nie lękajcie się patrzeć w wieczność." Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
Maciej Zięba: Gdziekolwiek papież pielgrzymuje, przynosi uniwersalne przesłanie, które chce zaaplikować lokalnemu Kościołowi i szerzej - na Kościół i świat. powtarza, że trzeba budować jedność, nie uciekając od przeszłości, bo pozostaną zranienia, ciemne karty, niedomówienia, które w przyszłości mogą zniszczyć, co zbudowano. to ważne w Polsce, w społeczeństwie podzielonym z powodu stosunku do PRL. nastąpiła eskalacja: odwiedzanie miejsc historycznych, przemówienie w parlamencie. Papież przypominał trud życia i świadectwa w okresie peerelowskiej "małej stabilizacji". chodzi o budowanie sprawiedliwego społeczeństwa. w sensie biblijnym. człowiek otwarty na Boga i ludzi. ofiarny i współczujący innym. jeżeli takie pojęcia jak patriotyzm, solidarność, dobro wspólne mają odzyskiwać sens, musimy oprzeć się na prawdzie. ta wizyta wcześniej nie byłaby możliwa. wielu uderzyłoby w tony: to inwazja Kościoła na państwo. teraz stało się to możliwe i dostrzegliśmy sens mówienia o moralnym znaczeniu polityki oraz sensie demokracji. Ojciec Święty przestrzegał, byśmy nie popadali w samozadowolenie. Czy pamiętamy o bezrobotnych byłych chłopach-robotnikach, czy osiedlach w byłych PGR-ach, nie mających żadnej przyszłości. To jest sfera etycznych podstaw życia gospodarczego. Papież jest autorytetem na skalę światową. istotny jest też jego osobisty charyzmat. powinniśmy się starać, by osiągnąć pewne współbrzmienie z tym, co od niego słyszymy. dał o sobie znać głód głębszych motywacji i głębszych aspiracji milionów Polaków. Społeczeństwo jest w stanie wieloletniego szoku z powodu ciągłych przemian, reform, dotkliwych niedociągnięć i przez to mało świadome swojej wielkości i osiągnięć. papież mówił o małym, codziennym heroizmie. życie rodzinne, praca, życie społeczne i religijne są całością, którą trzeba widzieć w ramach szerszej perspektywy.
MSWIA Premier wybiera Marka Biernackiego Koniec bezkrólewia Prawy opozycjonista Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata. Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi. Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom. Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno). Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO. Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"? Skuteczny likwidator W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów. Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał. Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu. W Ruchu Społecznym AWS W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki. Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego. Specsłużby Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega. Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik. Szef MSWiA, ale nie wicepremier Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka. Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera. Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem. Anna Marszałek, Piotr Adamowicz
Premier Jerzy Buzek na ministra spraw wewnętrznych i administracji wybrał Marka Biernackiego. Cieszy się on nieposzlakowaną opinią wśród swoich przyjaciół i byłych współpracowników. Uważany jest za człowieka konsekwentnego, pracowitego, godnego zaufania, lojalnego. Ma zdecydowane prawicowe poglądy, jest wielkim patriotą. Jego słaby punkt to brak siły politycznej, dlatego praktycznie pewne jest, że nie obejmie urzędu wicepremiera.
ŚWIĘTA WIELKANOCNE W DAWNEJ POLSCE Wylewało się, najlepiej na kogoś, postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem Śledzie na drzewie EDMUND SZOT Święta kościelne w dawnych wiekach odgrywały rolę o wiele większą niż teraz. I to nie tylko z powodów czysto religijnych, ale także ze względu na inne potrzeby człowieka, takie jak chęć manifestacyjnego uczestniczenia w życiu zbiorowości, okazja potwierdzenia swojego miejsca w hierarchii społecznej, wreszcie możliwość brania czynnego udziału w obrzędach, a nawet wnoszenia własnego wkładu w ich treść i formę. Odpowiadały na odwieczne zapotrzebowanie pospólstwa, któremu chyba od zawsze trzeba było "chleba i igrzysk". W bogatym kalendarzu ówczesnych świąt religijnych święta Wielkanocy odgrywały rolę szczególną. Następowały tuż po ciężkiej zazwyczaj zimie oraz po okresie wielkiego postu, w czasie którego jadło się naprawdę niewiele i lada co. Budząca się akurat do życia przyroda w najlichszym nawet stworzeniu budziła nadzieję na lepsze. Wszystko to składało się na nadzwyczaj radosny charakter Wielkanocy. A że była ona ustanowiona na pamiątkę tego, iż Chrystus zmartwychwstał - tym lepiej. Był to niejako "dodatkowy" powód do wszechogarniającej radości. Wielkanoc poprzedzał jednak wielki post, zaczynający się we Wstępną Środę, czyli - inaczej mówiąc - środę popielcową. Kościół dbał o to, by była to uroczystość przede wszystkim religijna. Księża posypywali głowy wiernych popiołem sporządzonym z palm poświęconych w Kwietną Niedzielę, ale plebs i tak wiedział swoje: był to popiół z trupich kości. Popielec - jak pisze nieżyjący już Zbigniew Kuchowicz ("Obyczaje staropolskie") - miał dwa nurty: religijno-ascetyczny i rozrywkowo-zwyczajowy. Jak z tego widać, Amerykanie ze swoim na wesoło obchodzonym dniem Wszystkich Świętych nie są prekursorami. Różnych figli dokazując Jędrzej Kitowicz, najbardziej znany kronikarz czasów saskich, zanotował: "Po wielkich miastach w Wstępną Środę czeladź jakiego cechu poubierawszy się za dziadów i Cyganów, a jednego z między siebie wystroiwszy za niedźwiedzia w czarnym kożuchu, futrem na wierzch wywróconym okrytego i około nóg czysto jak niedźwiedź poobwiązywanego wodzili od domu do domu różnych figli z nim dokazując, którymi grosze i trunki z pospólstwa chciwego na takie widoki wyłudzali". Że ówczesne pospólstwo było chciwe na takie widoki, dziwić się nie ma czemu. Nie mogło przecież popatrzeć w telewizję, posłuchać radia czy z racji powszechnego wtedy analfabetyzmu poczytać gazet. Gust miało przy tym lada jaki, o czym świadczy choćby zwyczaj zaprzęgania niezamężnych niewiast do kłody, która miała symbolizować małżeńskie jarzmo. "Schwytane dziewki prowadzono potem do karczmy, gdzie następowały wyzwoliny, czyli ogólna pijatyka - wyjaśnia kronikarz. - Chwytano nawet leciwe niewiasty, np. przekupki, które zaprzęgano do wielkich kloców, bito je, a przy okazji pustoszono im stragany i po prostu okradano". W pierwszej połowie XVII wieku ten typowo polski barbarzyński obyczaj panował nawet na królewskim dworze. W XVIII wieku utrzymał się już tylko po wsiach. Ale nie przepadł zupełnie. Pozostałością po nim było przypinanie niewiastom na plecach kurzych nóg, skorupek od jajek, czasem były to indycze szyje, rury wołowe itp. "materklasy". Nieświadoma niczego niewiasta postępowała z taką "ozdobą" pod sam ołtarz, śmiech czyniąc z siebie dookoła. Po na wpół wesołym Popielcu następowało czterdzieści dni ścisłego prawie postu, którego surowych reguł pilnie na ogół przestrzegano. Uciech tzw. śródpościa, kiedy to młodzież obsypywała przechodniów popiołem tylko po to, by ich ubrudzić, co "wielką wesołość wywoływało", można nie liczyć. Przecież to Judasz Wielkanoc poprzedzała Niedziela Palmowa, w czasie której łykano dla zdrowia wierzbowe bazie i uderzano się gałązkami wierzbiny. Rozpoczynała ona Wielki Tydzień, który był już prawie nieprzerwanym pasmem uciech. W Wielką Środę, gdy po odprawieniu jutrzni księża na pamiątkę męki Chrystusowej uderzali o ławki trzymanymi w ręku brewiarzami, bywali w tym wspomagani przez swawolników, którzy walili w ławki kijami z całej mocy, aż na ów tumult wpadała służba kościelna z batami i zaczynała się "zadyma" jak na niejednym dziś polskim stadionie. Wyrzuceni z kościoła swawolnicy robili ze słomy kukłę, która miała przedstawiać Judasza, i wkładali jej do kieszeni trzydzieści kawałków szkła (na pamiątkę trzydziestu srebrników), wnosili ją na kościelną wieżę i z wrzaskiem zrzucali pod nogi oczekujących z kijami kompanów. Czasem zamiast kukły, o czym pisze jeden z osiemnastowiecznych badaczy obyczaju, "w Wielką Środę po ciemnej jutrzni kocura żywego w garncu obsutego popiołem z dziury kościelnego sklepienia na kościół zrzucano". Biednego zwierzęcia nikt, oczywiście, nie żałował, przecież to był Judasz! Ale uwaga, uwaga, nasi rozmiłowani w tradycji narodowcy: "Jeżeli Żyd jakowy niewiadomy tej ceremonii nawinął się im - porzuciwszy zmyślonego Judasza - prawdziwego Judę tak długo i tak szczerze kijami okładali, póki się do jakiego domu nie salwował". Okazji do uciech nie brakło i w Wielki Czwartek, kiedy to biegało się po ulicach z grzechotkami, czyniąc piekielny hałas. Z kolei w Wielki Piątek rodzice dzieci, a majstrowie czeladników okładali rózgami, dodając: "Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami". Pochówek wielkiego postu Przed Wielkanocą trzeba było jeszcze urządzić pochówek wielkiemu postowi. Wieszało się na drzewie śledzie - za to, że przez sześć niedziel panowały nad mięsem, wylewało się też, najlepiej na kogoś, postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem. Największą atrakcją Wielkanocy była naturalnie możliwość konsumowania do woli sutego i smakowitego jadła. Dla Kościoła jest to święto najważniejsze w roku, dla wiernych bywało takie nie zawsze. Trafnie oddał to poeta Wacław Potocki: "Co żywo na jutrznię się spieszy. Aż nam znowu w kościele dłużej siedzieć ckliwo; O mięsie myśląc, kwapi do stołu co żywo. I nabożeństwo z głowy wyleci i kościół, Chce wraz powetować, co tak długo pościł. Żre drugi, potem pije, tka jako do woru; Ten chory, ów pijany, zapomni nieszporu". Popatrzmy zatem, co "tkano do woru": kiełbasa z gorczycą, chrzan, jaja i masło były obowiązkowo na wszystkich, najbiedniejszych nawet stołach. U bogatych mieszczan trafiały się całe prosięta, wędzone szynki, baranki z masła, kołacze z miodem, placki, babki, makowce. Stoły szlachty - zapewnia Kuchowicz - były jeszcze bardziej suto zastawione. Potrawy bogatszych obywateli były przez księży święcone w domach, biedota udawała się w tym celu do kościoła. Przydybać damę w łóżku Wielką Niedzielę spędzano głównie przy stole (w późniejszych godzinach bywało, że i pod), ale już w Wielki Poniedziałek wracała ochota do igrców. W Krakowie obchodzono tzw. emaus, czyli odpust na Zwierzyńcu, organizowany na pamiątkę uciekających z Jerozolimy apostołów. Uchodzili oni właśnie do Emaus, małej miejscowości na północny zachód od Jerozolimy. Odpustowi tradycyjnie towarzyszyły w Polsce różne atrakcje, tym razem było ich jeszcze więcej. Chłopcy uderzali baziami dziewczęta albo staczali między sobą walki na kije, bractwa religijne przeciągały z uroczystymi procesjami - natłok wrażeń był ogromny. Dzień później, w wielkanocny wtorek, ludność Krakowa bawiła się na tzw. Rękawce. Bogatsi mieszczanie zgromadzeni na górze obok kościoła na Krzemionkach (dziś jest tu siedziba krakowskiej telewizji) rzucali w dół biedocie "bułki, placki, jaja, kiełbasy i pierniki". Dopieroż było uciechy patrzeć na bójki między chwytającymi te specjały. Gdyby ktoś miał wówczas kamerę, w cuglach wygrałby wszystkie konkursy w dzisiejszym telewizyjnym programie "Śmiechu warte". Najważniejszym wielkanocnym obyczajem był oczywiście śmigus-dyngus. Był to zwyczaj jeszcze z czasów pogańskich i początkowo nie polegał na samym tylko polewaniu się wodą. Wręczano sobie także podarki, zwłaszcza jaja, ale i okładano się pięściami, rózgami itp. Kościół potępiał te zabawy, wiele z tych obrzędów więc zanikło, ale z wodą nie udało się to do tej pory. "Stoły, stołki, kanapy, łóżka - wylicza Jędrzej Kitowicz - wszystko to było zmoczone, a podłogi - jak stawy - wodą zalane. Dlatego gdzie taki dyngus, mianowicie u młodego małżeństwa, miał być odprawiony, pouprzątali wszystkie meble kosztowniejsze i sami się poubierali w suknie najpodlejsze, takowych materyi, którym woda niewiele albo wcale nie szkodziła. Największa była rozkosz przydybać damę w łóżku, to już ta nieboga musiała pływać w wodzie między poduszkami i pierzynami jak między bałwanami, przytrzymywana albowiem przez silnych mężczyzn nie mogła się wyrwać z tego potopu; którego unikając miały w pamięci damy w ten dzień wstawać jak najraniej albo też dobrze zatarasować pokoje sypialne". Gmin bawił się jeszcze brutalniej, zanurzając dziewczyny po szyję w fosach, rzekach, stawach i jeziorkach, co, biorąc pod uwagę porę roku, często kończyło się ciężkim przeziębieniem albo zapaleniem stawów, po którym zostawała choroba reumatyczna na całe życie. Niewiasty mogły się rewanżować swoim prześladowcom już na drugi dzień, i tak aż do Zielonych Świątek. Korzystały z tego jednak rzadko. Przebiegła ta płeć woli zmywać mężczyznom głowy przez cały rok.
Święta kościelne w dawnych wiekach odgrywały rolę o wiele większą niż teraz. I to nie tylko z powodów czysto religijnych, ale także ze względu na inne potrzeby człowieka, takie jak chęć manifestacyjnego uczestniczenia w życiu zbiorowości, okazja potwierdzenia swojego miejsca w hierarchii społecznej, wreszcie możliwość brania czynnego udziału w obrzędach, a nawet wnoszenia własnego wkładu w ich treść i formę. Odpowiadały na odwieczne zapotrzebowanie pospólstwa, któremu chyba od zawsze trzeba było "chleba i igrzysk". W bogatym kalendarzu ówczesnych świąt religijnych święta Wielkanocy odgrywały rolę szczególną. Następowały tuż po ciężkiej zazwyczaj zimie oraz po okresie wielkiego postu, w czasie którego jadło się naprawdę niewiele i lada co. Budząca się akurat do życia przyroda w najlichszym nawet stworzeniu budziła nadzieję na lepsze. Wszystko to składało się na nadzwyczaj radosny charakter Wielkanocy.Wielkanoc poprzedzała Niedziela Palmowa, w czasie której łykano dla zdrowia wierzbowe bazie i uderzano się gałązkami wierzbiny. Rozpoczynała ona Wielki Tydzień, który był już prawie nieprzerwanym pasmem uciech. W Wielką Środę, gdy po odprawieniu jutrzni księża na pamiątkę męki Chrystusowej uderzali o ławki trzymanymi w ręku brewiarzami, bywali w tym wspomagani przez swawolników, którzy walili w ławki kijami z całej mocy, aż na ów tumult wpadała służba kościelna z batami i zaczynała się "zadyma" jak na niejednym dziś polskim stadionie.W Wielki Czwartek, kiedy to biegało się po ulicach z grzechotkami, czyniąc piekielny hałas. Z kolei w Wielki Piątek rodzice dzieci, a majstrowie czeladników okładali rózgami, dodając: "Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami".Przed Wielkanocą trzeba było jeszcze urządzić pochówek wielkiemu postowi. Wieszało się na drzewie śledzie - za to, że przez sześć niedziel panowały nad mięsem, wylewało się też, najlepiej na kogoś, postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem.Największą atrakcją Wielkanocy była naturalnie możliwość konsumowania do woli sutego i smakowitego jadła. Dla Kościoła jest to święto najważniejsze w roku, dla wiernych bywało takie nie zawsze.
Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało z pieniędzy Funduszu Mikro Czy pan chce być tłustym kotem RYS. JANUSZ MAJEWSKI MAYK ANNA WIELOPOLSKA Udzielili pożyczek na kwotę 155 milionów złotych. Cieszą się spłacalnością powyżej 98 procent. Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało, a część z nich korzysta stale, z pieniędzy Funduszu Mikro. Taksówka, sprzedaż marchewki, mały bar czy warsztat stolarski ciągle jeszcze nie mają szans, aby być klientem banku. Ale dzięki Funduszowi Mikro te koty nabierają wagi, a własna historia kredytowa w Funduszu już w kilku bankach uwiarygodniła przedsiębiorcę transportowego, właściciela sklepu spożywczego lub pizzerii czy niewielkiego producenta mebli. Jest dwa i pół miliona małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce. To jest stała baza (liczba utrzymuje się od kilku lat). Jeden milion 400 tysięcy firm z tej bazy to naprawdę mały biznes. Tyci. Jedna, dwie, może trzy osoby zatrudnione. Obroty liczone na dziesiątki tysięcy złotych, a własną historię często zaledwie na miesiące. Tu nie ma "linii" kredytowych ani myślenia opasłej gazety. To świat "słodkich dziurek" czy "czegoś do chlebka". Krystyna Gurbiel, bodaj najlepiej zorientowana osoba w małej i średniej przedsiębiorczości w Polsce (szef Polskiej Fundacji Promocji i Rozwoju Małych i Średnich Przedsiębiorstw), twierdzi, że tej przedsiębiorczości potrzeba dziś, prócz oczywistego unormowania prawa, przede wszystkim edukacji. Dla konkurowania z unijnymi firmami, które już za moment przycisną nasze małe myszy, przydałaby się nam też promocja nowych technologii. Można osiągnąć jedno i drugie. Powszechna prywatyzacja - Charytatywność to po prostu daje się 10 dolarów i tyle. Ale jeśli się pożyczy te 10 dolarów, można naprawdę pomóc - uważa Jamshed Ghandhi. Jamshed Ghandhi (Hindus z pochodzenia) jest ekonomistą, specjalistą od finansów i nauczycielem akademickim na University of Pennsylvania. Kiedy jego studentka Rosalind Copisarow powiedziała mu, że będzie ucieleśniać ideę Grameen Banku w Polsce, Jamshed Ghandhi powiedział: "to ładnie". Ale był zakłopotany. "Gdyby Rosalind chciała otworzyć bank z trzema miliardami dolarów, mógłbym znakomicie jej pomóc" - myślał. Ale idea Grameen Banku, który został założony dla najbiedniejszych w Bangladeszu, to była skala dla Jamsheda Ghandhiego trudna do dostrzeżenia. - Rosalind powiedziała jednak, że jeżeli to ma działać, to powinno działać w każdym kontekście. Dziesięć lat wykładałem zasady finansowania, bankowości, teraz musiałem coś z tym zrobić - opowiadał w maju tego roku podczas wizyty w Warszawie Jamshed Ghandhi. Był rok 1994. Rosalind Copisarow - Brytyjka pracująca wtedy w Polsce dla JP Morgan - przeczytawszy w "Financial Times" artykuł o Grameen Banku, pomyślała, widząc na ulicach polskich miast małe budki handlowe, że warto byłoby, za przykładem Grameen Banku, pomóc biednym, polskim przedsiębiorcom. Taką szansę stwarzał Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości, który jeszcze w tym samym, 1994 roku przeznaczył 20 milionów dolarów na program wspierania polskiej mikro-przedsiębiorczości. Rosalind zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. Elżbieta Moczarska, po wieloletnim pobycie w Wielkiej Brytanii, wróciła do Polski przekonana, że zajmie się powszechną prywatyzacją. Predestynowały ją do tego wykształcenie, zainteresowania i oczekiwania jej ówczesnego szefa w jednym z większych banków inwestycyjnych w Londynie. - Duży projekt. Zapowiadał się ciekawie - wspomina. Tyle że miał trudności ze startem. Tymczasem pojawiła się propozycja Rosalindy Copisarow. Elżbieta Moczarska miała rozpoznać rynek. - Nic nie było na ten temat. Żadnych danych ani o zapotrzebowaniu małych przedsiębiorstw, ani o ofertach dla nich. Inna rzecz, że takich ofert w ogóle nie było. Ale dostaliśmy bardzo dużo wolności - opowiada Elżbieta Moczarska. Wykorzystaliśmy ją, myśląc pod prąd. Wszystko wtedy wskazywało, że Polacy to bałaganiarstwo i upiorna fantazja. Żyć, pożyczyć, nie oddawać. A Rosalind Copisarow przekonywała, że jednak warto spróbować. Idea wciągała po kolei wszystkich. Razem z Elżbietą Moczarską do Funduszu przyszedł także Witold Szwajkowski, obecny jego szef. Dziś w 31 przedstawicielstwach Funduszu Mikro w całym kraju pracuje 90 osób. Żadna z nich nie jest urzędnikiem. Mają do opowiedzenia piękną historię. Grymasy sobków Nauczyli się, jak sami mówią, wiele. Na przykład, że to, co na początku wydaje się nierealne, umiejętnie wprowadzone, działa. Przekonały ich o tym pożyczki grupowe, wzajemnie poręczane. - Nikt nie wierzył, że to się da wprowadzić - opowiada Witold Szwajkowski, faktycznie architekt całej instytucji. - Polacy są indywidualistami i obce są im jakiekolwiek wspólne działania, myśleliśmy. I faktycznie. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. Indywidualizm czy, mniej eufemistycznie, egoizm. Nikt za nikogo nie chciał brać odpowiedzialności. Elżbieta Moczarska miała jednak nadzieję, że zaufanie między ludźmi można odbudować. Przedstawili projekt pożyczek grupie kobiet w Łodzi (krawiectwo, małe sklepiki). Reakcje na wzajemne poręczanie były wyłącznie negatywne. Grymasiły. Pomyśleli więc z drugiego końca. I na spotkaniu z grupą właścicieli straganów na bazarze zapytali, jak to jest z pożyczkami w bankach? Trzeba żyrantów? "Oooo, cały autobus, proszę pana!". - No to skupiliśmy się na żyrantach - opowiada Witold Szwajkowski. Zapytali, czy bank zaakceptowałby, że żyrant także wziąłby pożyczkę? Skądże znowu, absolutnie. Aaaa, widzi pan. A Fundusz daje taką możliwość! Wzajemne poręczenie pokazane nie jako wymóg, ale jako zaleta pożyczki, zadziałało. Zdziercy, krwiopijcy Wydawało się, że ludzie nie zaakceptują komercyjnych odsetek. Fundusz, choć to nie bank, chce odsetki? Lichwa! Zdziercy, krwiopijcy! Pięć lat temu szumnie zapobiegano w całej Polsce strukturalnemu bezrobociu. Ludzie byli przyzwyczajeni do ulg, subsydiów i promocji. W Łodzi zadano im pytanie, czy to będzie umorzone? - Ludzie powinni się nauczyć myśleć kategoriami ekonomicznymi. Jeśli muszą oddać pieniądze, zaczynają myśleć - tłumaczy Jamshed Ghandhi. Stopniowo dowiadywali się coraz więcej o pożyczkobiorcach. Stopniowo odchodzili też od podejścia typowo bankowego i przestawali patrzeć na przepływ gotówki i stopień ryzyka. Skupili się na podmiocie, czyli pożyczkobiorcy. - Postawiliśmy sobie cel aby pomóc tym, którzy sami chcą sobie pomóc, są aktywni - opowiada Szwajkowski. Biznes - uważa - wymaga kumulacji kapitału, wywiązywania się z umów, budowania reputacji. Na krótką metę można prowadzić interesy innymi metodami, na dłuższą - trzeba doceniać wagę przestrzegania umów i umieć zawierać dobre umowy nie tylko handlowe, ale także ze wspólnikami w biznesie. Ludzi, którzy tak by właśnie chcieli prowadzić swoje interesy, Fundusz postanowił wspierać. Tyle że najpierw musiał ich nauczyć tego, że tak właśnie chcą. - Co im oferujemy? Tak naprawdę partnerstwo w biznesie. Gwarantujemy im dostęp do finansowania, jeśli oni wykażą się dwiema cechami: rozumieniem na czym polega ryzyko w ich biznesie, i rzetelnością w spłacaniu pożyczki w terminie - tłumaczy Witold Szwajkowski. Fundusz nie nalicza odsetek karnych, ponieważ obowiązuje zasada, że pożyczka będzie spłacana w umówiony sposób. Pożyczający pyta: a jakie będą odsetki za spóźnienie? Zaraz, zaraz - mówi Fundusz. Umówiliśmy się przed chwilą, że będzie pan spłacał w terminie, prawda? Fundusz nie zakłada opcji awaryjnej, że pożyczający nie będzie się wywiązywał. Jeśli nie będzie, są poręczyciele. Choć na początku mało kto z pożyczkobiorców tak naprawdę wiedział, na czym polega istota poręczenia. Dla wielu był to raczej zwykły podpis na papierze. A tu się okazywało, że to jest gotowość do zapłacenia poręczonej kwoty. Stolarze mają trociny - Jezus Maria, co pani mówi! Zmora to nieumiejętność oceny ryzyka. "W moim biznesie nie ma ryzyka". Proszę pana, proszę pana - napominają funduszowcy. Biznes z definicji jest podejmowaniem ryzyka. Nie ma biznesu bez ryzyka. - I staramy się wyedukować tu obie strony. Sami też musimy wiedzieć, na czym może polegać ryzyko w konkretnym przedsięwzięciu. Właściwie to jest coś, od czego trzeba zaczynać - słyszę w Funduszu. - Siadamy przy stole. "Jakie jest ryzyko związane z pana działalnością?". "No ja nie wiem, co mam tu wpisać?". Nie wpisać, wiedzieć. Chcemy wiedzieć, że biznesmen wie. I wie, jakie kroki podjąć, żeby ryzyku zapobiec. Warsztat stolarski, pełno trocin, jedna iskra i może być pożar. No dobrze, jakie jest zabezpieczenie? Gaśnice. Stolarze widzą ryzyko, podejmują jakieś działania, żeby się zabezpieczyć. Fundusz zadowolony. Gdzie indziej grupa ludzi, która przywozi towar do Olsztyna do czterech różnych sklepów. Jednym samochodem. Jeździli na stadion, robili zakupy i składali je w samochodzie, po czym znów udawali się na zakupy. A jakby wam ten samochód ukradziono? Eeee tam, przecież pies jest w środku. Do końca nikt nie będzie w stanie zapobiec nieszczęściu, ale ograniczyć ryzyko może chociaż troszkę. Sklep sportowy w K. Zaopatrzenie znowu jednym samochodem. Jakie ryzyko? Żadnego! No dobrze, a pogoda? Sanek państwo nakupią, a nie będzie śniegu? Będziemy sprzedawać dresy. OK. A jak państwu ukradną ten samochód z całym towarem? "O, Jezus Maria, co pani mówi?". - Defetyzm. Ale nie szkodzi. Mamy przy stole trzy inne osoby, które siedzą i słuchają tego. Są poręczycielami. Muszą się oswoić. Nie ma - "a bo spaliło nam się". Pytaliśmy, jakie jest ryzyko, i mówiliśmy, że trociny łatwo się palą. Ale za chwilę będzie to samo. Pytają kobietę w W., która jednoosobowo prowadzi sklep, co będzie, jeśli zachoruje? "Ja mam apap!". Stolarze mają trociny i nie wszystkie palce Spotykamy się ze stolarzami bardzo często - mówią w Funduszu - bo to jeden z typowych zawodów naszego pożyczkobiorcy. Mało który ma wszystkie palce, wiadomo. W związku z wnioskiem o pożyczkę pytamy, jak wyglądały jego obroty ostatnio i jak planuje, że będą się kształtowały, kiedy będzie spłacał pożyczkę? Pokazuje obroty i widać, że miał dwa miesiące przerwy. Co się stało? Miałem złamaną rękę. A w poprzednim zdaniu było, że nie ma żadnego ryzyka. Nie rozumieją, że jak pokażą ryzyko, to są jeszcze bardziej wiarygodni. A może rozumieją, tylko je odrzucają? Po co mam o tym mówić, jeszcze mnie to spotka. Tymczasem w Funduszu muszą złamać pewną barierę. Człowiek, który przychodzi i chce coś załatwić, chce pokazać się z najlepszej strony. A tu go pytają: jakie są pana słabe punkty? W rybach tak, w słodyczach nie Mają fantazję? Stolarze? Nie, generalnie przedsiębiorcy. Mają. I to jaką! Może mniej w poszukiwaniu nowoczesnych technologii, choć zdarzyła się już pożyczka na zakup baterii solarnych. Ale mają fantazję w naszych realiach. Toruń, bazarek. Marzec, błotko, stragany z warzywami, chińskie ciuchy. Stanowisko drogeryjne pewnego pana. Duży wybór, ruch w interesie spory, pan bierze pożyczkę, bo chce zainwestować w lokal. Lokal ugadany, dostaje pożyczkę. Była jednak promocja w hurtowni i za zakup perfum, dostawało się rower górski. Na straganie pośród opisanego błota pojawiła się Laura Biagiotti, Paloma Picasso, po 150 złotych za sztukę. Szaleństwo. Ale pan to wszystko sprzedał. W gruncie rzeczy wiedzą więcej na temat tego biznesu, niż doradcy mogliby to sobie wyobrazić. Witold Szwajkowski po trzech latach pracy postanowił dotrzeć do pierwszych pięćdziesięciu klientów Funduszu, którym udzielał pożyczek. Udało mu się odnaleźć ponad trzydziestu. Połowa mniej więcej rozwinęła swoje przedsiębiorstwo. Najbardziej przebojowy miał intuicję albo nawet po prostu talent. - Tłumaczył mi, jak dojść do jego sklepu. Kiedyś handlował słodyczami, potem prowadził hurtownię, teraz sprzedawał ryby. Tłumaczył, tłumaczył, sklepów w tym miejscu miało być wiele, byłem sceptyczny, czy go znajdę. Sklepy zapowiadały nagromadzone na ślepej ścianie budynku reklamy. Kolorowe, odblaskowe, małe, duże, billboardy i tablice, wskazujące sklepy i różne inne miejsca, wszystko razem męczące i nieczytelne. Ale jeden napis górował nad całą tą bazgraniną. W zasadzie nie reklama, a drogowskaz. Czarną olejną farbą, cztery wielkie litery: RYBY. I strzałka, w którą stronę iść. - Właściwie to ten facet nie miał w ogóle dla mnie czasu. Dziesięć minut mi poświęcił. Zacząłem pytać: jak pan widzi przyszłość... Wtedy, przed trzema laty, chciał po prostu robić biznes, wszystko jedno w jakiej branży. Teraz stwierdził krótko: "No, wie pan, w rybach tak, w słodyczach nie"- opowiada Szwajkowski - z kolei facet, który trzy lata temu miał niesłychanie szerokie plany, o monitoringu i faktoringu rozprawiał bez przerwy, a ja myślałem "ale zorientowany, ile wie", dalej ma swój niewielki sklepik. Za to nasza pogawędka trwała całe dwie godziny. O leasingu, faktoringu i monitoringu. Plany miał mniej więcej takie, jak trzy lata wcześniej. Udało się Pożyczki w Funduszu mogą być wielokrotnym, nie wysychającym źródłem finansowania. Rekordzista - krawiec ciężki z Torunia - bierze już pożyczkę dziesiąty raz. Od 1994 roku Fundusz udzielił prawie 26 tysięcy pożyczek. Łączna wartość wszystkich udzielonych pożyczek wynosi ponad 42 milionów dolarów (155 milionów złotych). Kwota zadłużenia Funduszu w lipcu b.r. wynosiła 10 milionów USD. Średnia pożyczka - 1500 USD (około 5 tysięcy złotych, maksymalnie można pożyczyć 30 tysięcy). Prawie 100 procent kosztów operacyjnych pokryto ze spłat odsetek (Fundusz dąży do całkowitego samofinansowania się). - Najbardziej potrzebne są dobre przykłady. Nie pieniądze, nie dotacje, nie szkolenia, a dobry przykład - uważają funduszowcy. Klienci Funduszu Mikro doszli także do czegoś ważnego. Każdy z nich zyskał coś wyłącznie dla siebie - większe obroty, wiedzę. Ale też wszyscy zbudowali coś wspólnego. Udało się to, o czym myślała Elżbieta Moczarska: zaczęło powracać zaufanie między ludźmi w Polsce. Udało się to, czego chciała Rosalind Copisarow: pokazała, że przy niewielkich środkach można rozruszać wcale duże kręgi przedsiębiorczości. Powiodła się teoria Jamsheda Ghandhiego, który uważa, że wobec tego, iż rządy mają dziś coraz mniej pieniędzy na wspieranie społecznych celów, ludzie powinni pomagać sobie nawzajem. Wielkie banki (te od "autobusów żyrantów") coraz częściej proszą swych nowych klientów, którzy deklarują, iż byli uczciwymi płatnikami w Funduszu Mikro, o historię ich kredytów w tej instytucji. Powoli też same banki zaczynają otwierać się na małą przedsiębiorczość. To zaczyna być modne. Nic dziwnego. Fundusz Mikro obsługuje 16 tysięcy przedsiębiorców. A jest w ich w całej Polsce 100 razy tyle. To olbrzymia nisza, w której powinna działać konkurencja. Rosalind Copisarow rok temu przestała pracować w Funduszu. Zadowolona. Chciałaby przenieść to doświadczenie do innych krajów. Jamshed Ghandhi powołuje się na przykład Funduszu przed swoimi studentami. Elżbieta Moczarska pożegnała się z Funduszem. Uważa, że jej marzenie powszechnego prywatyzowania Polski w zasadzie spełniło się. Choć prywatyzowała z odwrotnej zupełnie strony, niż zakładał to wielki program powszechnej prywatyzacji, dla którego do Polski przecież przyjechała. Witold Szwajkowski natomiast, który w Funduszu pozostał, ma zamiar w 2000 roku podwoić wartość portfela Funduszu do 20 milionów dolarów.
Jest dwa i pół miliona małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce. Jamshed Ghandhi jest ekonomistą. jego studentka Rosalind Copisarow będzie ucieleśniać ideę Grameen Banku w Polsce. Był rok 1994. Rosalind Copisarow pomyślała, widząc na ulicach polskich miast małe budki handlowe, że warto pomóc polskim przedsiębiorcom. zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. Polacy to bałaganiarstwo i fantazja. Rosalind Copisarow przekonywała, że jednak warto spróbować. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. Wzajemne poręczenie pokazane jako zaleta pożyczki zadziałało.Ludzie powinni się nauczyć myśleć kategoriami ekonomicznymi. Gwarantujemy dostęp do finansowania, jeśli wykażą się rozumieniem na czym polega ryzyko w ich biznesie i rzetelnością w spłacaniu pożyczki. Klienci Funduszu Mikro zbudowali coś wspólnego.
SZCZECIN Radni walczą o koalicje Rok wokół Jurczyka AWS nie ma jeszcze koncepcji, jak zachować się po ewentualnym podpisaniu kontraktu UW z SLD. Nie wyklucza, że w nowym układzie politycznym może nawet poprzeć pozostawienie Jurczyka przy władzy. FOT. MACIEJ PIĄSTA MICHAŁ STANKIEWICZ Już rok szczecińscy radni opozycji bezskutecznie próbują odwołać związanego koalicją z SLD Mariana Jurczyka ze stanowiska prezydenta miasta. Opinia publiczna co rusz informowana jest o kolejnych planowanych koalicjach antyprezydenckich, negocjacjach, nieformalnych sojuszach bliskich sukcesu, podpisanych porozumieniach i prawie odwołanym prezydencie. Ostatnią sensacją szczecińskiej sceny politycznej jest coraz bliższy mariaż SLD i UW. Radni tych ugrupowań podpisali już wstępne porozumienie dotyczące zadań dla miasta na najbliższy rok. Problemem tylko jak zwykle w takich przypadkach okazał się podział stanowisk. I Unia Wolności, i Sojusz Lewicy Demokratycznej chciałyby mieć swojego prezydenta. Obydwa kluby wyznaczyły sobie ostateczny termin podpisania porozumienia, nazwanego kontraktem dla Szczecina, do 20 stycznia. Tymczasem "opuszczona" przez niedawnych sprzymierzeńców AWS protestuje i apeluje do Unii o niezawieranie planowanego porozumienia, podsuwając jej alternatywny sojusz z lokalnym Obywatelskim Blokiem Samorządowym. - Za późno - mówią jednak w Unii. Zdrajca W jesiennych wyborach samorządowych 1998 r. do Rady Miasta wchodzą cztery ugrupowania: SLD z 24 głosami, AWS z 17, Niezależny Ruch Społeczny Mariana Jurczyka z 11 i Unia Wolności z 8. Rozpoczynają się koalicyjne przymiarki. Głośno mówi się o ewentualnym sojuszu AWS - UW - NRS. Taka koalicja w 60-osobowej Radzie Miasta miałaby ponad 36 głosów. O ile jednak AWS i UW są już zdecydowane, o tyle NRS po wahaniach wybiera rządy razem z SLD. Za to otrzymuje w zarządzie aż cztery stanowiska, w tym prezydenckie dla Jurczyka. Zawarcie sojuszu Jurczyk tłumaczy ideą trzeciej drogi, autorską formą utopijnego ekumenizmu politycznego, gdzie wartością nadrzędną ma być wspólna praca wszystkich ugrupowań dla dobra miasta. Niewielki udział we władzy proponuje również dla AWS i UW. kluby te odmawiają, prognozując, że Jurczyk bardzo szybko straci stanowisko. W Szczecinie na ścianach pojawiają się napisy "Jurczyk zdrajca", czy też "SLD +Jurczyk = PZPR". Pierwsza konfrontacja Radni opozycji zarzucają prezydentowi brak kompetencji do kierowania miastem. Od samego początku jego kadencji próbują usunąć go ze stanowiska. W grudniu 1998 r. dochodzi do pierwszej konfrontacji. SLD i NRS, łamiąc wcześniejsze ustalenia dotyczące podziału funkcji kierowniczych w komisjach rady, powołują na szefa jednej z nich swojego kandydata. Klub UW, który stracił to stanowisko, nie kryje oburzenia. W styczniu 1999 r. opozycję zaczyna nurtować pytanie: "Czy Marian Jurczyk może jednocześnie sprawować funkcję prezydenta miasta na prawach powiatu i senatora? Zainteresowanie tą sprawą wzrasta, gdy na jednej z sesji prezydent informuje o nagłym wyjeździe do Płocka, do strajkujących członków "Solidarności '80". Opozycja zarzuca mu, że zbyt mało poświęca uwagi sprawom miasta i nazywa marionetką w rękach wiceprezydenta Dariusza Wieczorka, lidera SLD. Pierwsza próba W kwietniu w Radzie Miasta następuje zmiana sił. Ośmiu radnych z jurczykowskiego NRS głosuje przeciw koalicji. Nie podoba się im sposób rządzenia miastem przez SLD. W nowym układzie liczą na większe możliwości. Opozycja triumfuje i, przekonana, że szybko przejmie władzę, przygotowuje się do zablokowania absolutorium dla zarządu. To warunek, by później odwołać prezydenta w głosowaniu zwykłą większością. Bez takiego zablokowania odwołanie musi poprzeć 2/3 składu rady, tj. 40 głosów, a tyle, mimo dojścia ośmiu secesjonistów z NRS (zmieniają nazwę na OBS), opozycja nie ma. Radni rozpoczynają już podział stanowisk w nowym ewentualnym zarządzie. Marian Jurczyk jest zaskoczony. Z NRS pozostaje mu tylko dwóch radnych. Mimo to pełen optymizmu uważa, że utrzyma prezydenturę. 26 kwietnia, zgodnie z planem, zarząd nie otrzymuje absolutorium. Tymczasem SLD i Jurczyk odwołują się do Regionalnej Izby Obrachunkowej. W kuluarach mówi się o porozumieniu AWS i UW z SLD. Sojusz pod koniec miesiąca oficjalnie ogłasza, że jest gotów poprzeć taką koalicję. Próba przejęcia władzy kończy się jednak klęską opozycji. Mimo doprowadzenia do uchwały o odwołaniu zarządu, Jurczyk nie oddaje władzy. Regionalna Izba Obrachunkowa uchyla decyzję rady o nieudzieleniu absolutorium. Wojewoda unieważnia odwołanie zarządu. SLD oddycha z ulgą. Jest w mniejszości, ale utrzymuje władzę. Lustracja - nowa nadzieja Niekorzystny dla Jurczyka wyrok sądu lustracyjnego 23 listopada 1999 roku budzi nowego ducha walki w opozycji. W Szczecinie następuje prawdziwy renesans akcji antyprezydenckiej. Opozycja prosi wpierw prezydenta o ustąpienie i zabiera się za ulubione zajęcie: negocjacje i rozmowy na temat koalicji i porozumień. Unia po raz kolejny wskazuje na szanse porozumienia z SLD. AWS ponownie mówi - nie. Unici postanawiają więc ominąć kwestie politycznego mariażu i proponują porozumienie programowe wszystkich partii, nazywając je "kontraktem dla Szczecina". Porozumienie miałoby skupiać się na sprawach związanych wyłącznie z funkcjonowaniem miasta. To "trzecia droga", tyle że unijna. AWS początkowo przełamuje się i decyduje na rozmowy również z SLD. Równolegle trwają rozmowy na temat sojuszu AWS - UW i OBS. Jednak w ciągu następnych dni plan kontraktu zaczyna powoli "umierać". Z rozmów wycofuje się AWS. Ale na początku stycznia 2000 r. Unia ogłasza, że kontrakt dla Szczecina jest dalej aktualny. Nawet bez AWS. UW i SLD rozpoczynają dwustronne rozmowy. Pojawiają się nazwiska kandydatów na prezydenta: Jacek Piechota, poseł SLD, Marek Koćmiel, szef szczecińskiej UW. Unia mówi, że czeka na AWS, a SLD na OBS. Kto pierwszy, ten lepszy Ostatnio w radzie rozpoczął się prawdziwy wyścig z czasem. AWS naprędce sporządza projekt koalicji UW - AWS - OBS i z podpisami 25 radnych z dwóch ostatnich klubów przesyła go unitom. Ci w tym samym dniu zawierają pierwsze porozumienie z SLD. Dla Unii oznacza to, że losy nowego układu sił w radzie wydają się przesądzone. - Z AWS i OBS rozmawiamy od ponad roku. Zawarcie z tymi ugrupowaniami sojuszu jest ryzykowne, nie ma w nich jedności. Nie mają ustalonego do końca kandydata na prezydenta - mówi Bartłomiej Sochański, jeden z liderów UW, prezydent Szczecina w poprzedniej kadencji Rady Miasta. - Wywodzimy się z ugrupowania posierpniowego i sercem bliżej nam do "Solidarności". I chcielibyśmy rządzić z nimi. Namawialiśmy do kontraktu. We wrześniu na koalicję z OBS nie zgodził się Longin Komołowski. Nie zgodził się zarząd AWS. Niektórzy nie godzili się na SLD. Mieli problemy ideowe i sami ze sobą. Zaprzecza też, jakoby problemem w rozmowach z SLD była obsada stanowisk. - Już to mamy ustalone - deklaruje. Z kolei lider zachodniopomorskiego SLD, poseł Jacek Piechota, nie rozstrzyga jeszcze o nowym kontrakcie. W rozmowie z "Rz" przyznaje, że w Sojuszu istnieją obawy, iż UW po dokonanej wspólnie z SLD zmianie układu sił, w mieście może powrócić do dawnych sympatii, tj. AWS. Dlatego Sojusz przypomina o Jurczyku. - Należy pamiętać, że prezydent jest jedną ze stron. Warunkiem kontraktu jest porozumienie z Jurczykiem. Prezydent może też sam ustąpić. Ale SLD na pewno nie będzie głosował za jego odwołaniem - mówi Piechota, podkreślając, że nie ma jeszcze ustalonych z Unią stanowisk. Tymczasem AWS nie ma jeszcze koncepcji, jak zachować się po ewentualnym podpisaniu kontraktu UW z SLD. Nie wyklucza, że w nowym układzie politycznym może nawet poprzeć pozostawienie Jurczyka przy władzy. A prezydent? Nie uważa, by porozumienie SLD z UW było dla niego zagrożeniem. - Nie mam nic przeciwko, by zarząd miał większość. Unia proponuje kontrakt, a przecież już na samym początku wzywałem do budowania trzeciej drogi. SLD nie zaryzykuje, by mnie odwołać.
Już rok szczecińscy radni opozycji próbują odwołać związanego koalicją z SLD Mariana Jurczyka ze stanowiska prezydenta miasta. W jesiennych wyborach samorządowych 1998 r. do Rady Miasta wchodzą cztery ugrupowania: SLD z 24 głosami, AWS z 17, Niezależny Ruch Społeczny Mariana Jurczyka z 11 i Unia Wolności z 8. NRS wybiera rządy z SLD. Za to otrzymuje w zarządzie cztery stanowiska, w tym prezydenckie dla Jurczyka. Radni opozycji zarzucają prezydentowi brak kompetencji. próbują usunąć go ze stanowiska. W grudniu dochodzi do pierwszej konfrontacji. SLD i NRS, łamiąc wcześniejsze ustalenia dotyczące podziału funkcji kierowniczych w komisjach rady, powołują na szefa jednej z nich swojego kandydata. W kwietniu w Radzie Miasta następuje zmiana sił. Ośmiu radnych z jurczykowskiego NRS głosuje przeciw koalicji. Opozycja triumfuje. zarząd nie otrzymuje absolutorium. SLD i Jurczyk odwołują się do Regionalnej Izby Obrachunkowej. Próba przejęcia władzy kończy się klęską opozycji. Wojewoda unieważnia odwołanie zarządu. Niekorzystny dla Jurczyka wyrok sądu lustracyjnego 23 listopada 1999 roku budzi nowego ducha walki w opozycji. Opozycja zabiera się za negocjacje. Unici proponują porozumienie programowe wszystkich partii. AWS początkowo decyduje na rozmowy również z SLD. Równolegle trwają rozmowy na temat sojuszu AWS - UW i OBS. plan kontraktu zaczyna powoli "umierać". wycofuje się AWS. Ostatnio rozpoczął się wyścig z czasem. AWS sporządza projekt koalicji UW - AWS - OBS i przesyła go unitom. Ci zawierają porozumienie z SLD. AWS nie ma jeszcze koncepcji, jak zachować się po ewentualnym podpisaniu kontraktu UW z SLD.
BEZPIECZEŃSTWO Nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność Wiarygodność obrony ROMUALD SZEREMIETIEW W okresie PRL system militarny był zdominowany przez struktury i środki ofensywne, tj. wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej (OT). Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność. Preludium klęski Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Rośnie prestiż zawodu oficera WP (czwarta pozycja - po lekarzu, nauczycielu i adwokacie). A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Przeciętny obywatel uważa, że skoro Polska nie jest supermocarstwem, to w razie wojny jest skazana na przegraną. Ten brak wiary cechuje także kadrę zawodową sił zbrojnych RP. Może to być rezultat "obróbki doktrynalnej" wojska w okresie Układu Warszawskiego. Wtedy w Polsce dominowało taktyczne spojrzenie na wojnę (strategią zajmowano się w Moskwie, a nie w Warszawie). Dla dowódcy LWP rezultat wojny był wynikiem stosunku sił: liczby własnych żołnierzy do liczby żołnierzy przeciwnika, czołgów do liczby czołgów, samolotów do liczby samolotów itp. Dziś, gdy nie mamy "wsparcia" tysięcy sowieckich czołgów, samolotów i rakiet, może wydawać się, że Wojsko Polskie nie ma szans w razie konfliktu zbrojnego. W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Przygotowania do obrony to niejako preludium tej klęski. Politycy, zdając sobie sprawę z tego stanu świadomości, uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". W konsekwencji pojawia się jednak wątpliwość co do celowości służby wojskowej i sensu przygotowań obronnych Polski dzisiaj, w czasie pokoju. Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? Tymczasem to zaniedbania i opóźnienia, a nie przygotowania do obrony prowadziły do nieszczęść, do przegranych wojen i powstań. Kreowanie przyszłości Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu i wzbogacaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu. Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do tworzenia, kształtowania, kreowania przyszłości państwa polskiego. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności, możliwych klęsk i tragedii. W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił, takich, jak potencjał ekonomiczny, stabilność wewnętrzna, wkład w rozwój kultury i cywilizacji światowej, siła moralno-etyczna i realistyczna polityka zagraniczna, umiejętnie kojarząca własne interesy narodowe z interesami społeczności międzynarodowej. Ale to wcale nie oznacza, że armia utraciła swoją pozycję w stosunkach międzynarodowych. Nadal przecież obowiązuje reguła, że polityka zagraniczna nie poparta siłą staje się bezsilna. Można dodać, że siła i skuteczność polityki zagranicznej w zakresie bezpieczeństwa jest wypadkową umiejętnego użycia wszelkich środków, a w ostateczności także siły zbrojnej. Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej. Zwielokrotnić siłę Współcześnie sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronnej (w przypadku sojuszy obronnych) i umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Jednak aby poważnie myśleć o sojuszu, należy przede wszystkim posiadać potencjał cenny z punktu widzenia sojuszników. Innymi słowy, państwo w sojuszu obronnym powinno mieć taki system obrony (i sposoby jej prowadzenia), aby było zdolne wytrwać do momentu otrzymania pomocy sojuszników. Podstawą skutecznej, właściwej strategii obronnej państwa jest umiejętne wykorzystanie atutów, jakie daje obrona własnego terytorium. Dlatego przewaga obrony tkwi w tym, iż obrońca może przygotować i wykorzystać do walki z wojskami operacyjnymi najeźdźcy nie tylko swoje wojska operacyjne, ale również te środki, których nie może wykorzystać napastnik, tj. wojska terytorialne, walory obronne i przygotowanie obronne terytorium, pomoc ze strony przygotowanej obronnie własnej ludności oraz działania nieregularne w masowej skali (powstanie ludowe) podejmowane przez wyszkoloną i zorganizowaną wojskowo ludność. Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. Należy więc odwołać się do środków właściwych dla obrony Polski ujętych w struktury organizacyjne i funkcjonalne stanowiące siłę obronną Polski, będącą przeciwieństwem siły ofensywnej, tworzonej przez agresora w celu wykonania uderzenia i wtargnięcia do innego państwa. Sprowadzanie możliwości obrony militarnej Polski do stosunku sił i środków wojsk operacyjnych (Polski i sąsiadów), a formy obrony Polski do bitwy walnej (generalnej) bądź też obrony manewrowej przy pomocy wojsk operacyjnych jest przejawem braku zrozumienia potrzeb w zakresie strategii obrony militarnej III RP. Atut własnego terytorium Posługiwanie się - być może nieświadomie - schematami doktrynalnymi Układu Warszawskiego pomniejsza możliwości obronne Polski. W skali taktyczno-operacyjnej przyjmowane są tzw. stosunki sił nacierających do broniących się jako gwarantujące atakującemu zwycięstwo - 3:1 bądź 6:1. Nie daje to właściwego obrazu sytuacji na szczeblu strategicznym, gdzie ponadto należy uwzględniać uwarunkowania wynikające z przestrzeni obronnej Polski. Z jednej strony mamy wprawdzie kilkusetkilometrowe fronty i setki ważnych obiektów oraz rejonów do obrony, ale z drugiej - możliwość wykorzystania fundamentalnego dla obrony atutu własnego terytorium i przygotowanego do obrony społeczeństwa. To bowiem tworzy środki właściwe dla obrony państwa. W tworzeniu siły obronnej III RP chodzi o przygotowanie właściwych do obrony sił i środków militarnych, takich, jakie miała dawna Polska, kiedy była potęgą militarną w Europie, i jakie współcześnie mają na przykład Dania, Francja, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria czy Szwecja. Siła obronna państwa polskiego - jak każdego z wymienionych wyżej - jest oparta na wykorzystaniu (zagospodarowaniu) korzyści strategicznych obrony własnego terytorium. To one właśnie pozwalają stworzyć wystarczającą siłę do skutecznego odstraszania agresora bądź też odparcia agresji nawet wielekroć silniejszych sił uderzeniowych (ofensywnych). Odstraszyć agresora Siłę obronną III RP stanowić muszą: - Wojska operacyjne, komponent uderzeniowy i mobilny sił zbrojnych - ograniczony (układem CFE) co do liczby środków i żołnierzy, ale o wysokim stopniu profesjonalizmu, z nowoczesnym uzbrojeniem. Wojska te powinny być zdolne do działań w ramach akcji sojuszniczych NATO poza Polską, a także do manewru na kierunki uderzenia agresora i wykonania przeciwuderzeń (kontruderzeń) lub wzmocnienia obrony na własnym terytorium. - Wojska Obrony Terytorialnej - masowy, oparty na przeszkolonych rezerwach, komponent sił zbrojnych, mobilizowany i wykorzystywany do obrony rejonów zamieszkania żołnierzy, uzbrojony w środki do zwalczania czołgów, samolotów i śmigłowców - nowoczesne przenośnie granatniki, rakiety przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Wojska te muszą być zawczasu przygotowane m.in. do natychmiastowego - z chwilą wtargnięcia agresora - podjęcia działań nieregularnych w masowej skali. Kiedy przyjmiemy pomoc sojuszniczej siły, OT będą osłaniać i wspierać wojska sojuszu. - Przygotowanie obronne całego społeczeństwa, instytucji i zakładów do wsparcia wysiłku wojsk oraz do ratowania ludzi, dobytku i środowiska przed skutkami wojny, katastrof technicznych i klęsk żywiołowych. - Wykorzystanie i przygotowanie obronne terytorium. W tym do najpilniejszych zadań siły obronnej III RP należy zaliczyć: - tworzenie obrony terytorialnej (terytorialnych organów dowodzenia); - zmianę charakteru obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej z długoterminowej (12 miesięcy) na krótkoterminowe szkolenie podstawowe (3 - 4 miesiące) w jednostkach (ośrodkach) szkoleniowych OT oraz późniejsze doskonalenie umiejętności żołnierskich w okresowych ćwiczeniach i szkoleniach; - podjęcie masowej produkcji przez własny przemysł, przy współpracy z Zachodem, nowoczesnych przenośnych środków przeciwpancernych, przeciwlotniczych i przeciwokrętowych; - rozważenie stosownie do potrzeb obronnych wielkości potrzebnej infrastruktury wojskowej - szczególnie koszar w miastach - i zagospodarowanie jej przez wojska OT; - stosowną politykę kadrową przy obsadzie stanowisk dowódczych w wojsku oraz kierowniczych w MON. W Polsce mamy znaczną liczbę ludności, spore możliwości produkcji nowych generacji taniej i skutecznej lekkiej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, w miarę nowoczesny przemysł obronny oraz możliwość przygotowania wojsk do prowadzenia działań regularnych i nieregularnych w masowej skali. Polska ma tworzywo, z którego można zbudować siłę skutecznie odstraszającą potencjalnego agresora. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu. Autor jest sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą ministra obrony narodowej.
mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej. sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronneji umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Głównym problemem obrony militarnej Polski jest poszukiwanie strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów.
W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. Czetwertyńscy kontra Stany Zjednoczone Pod budynkiem ambasady USA w Warszawie, w miejscu w którym stał pałac rodziny Czetwertyńskich, w sierpniu 1997 zebrali się potomkowie i spadkobiercy rodziny. Na ręce urzędników ambasady przekazali list, w którym przypominali o prawie do utraconej posesji. FOT. (C) RADOSŁAW PIETRUSZKA/PAP ANNA ROGOZIńSKA-WICKERS Z RAWDONU Skromny parterowy dom z kortem tenisowym przy Rue de la Terrasse, w kanadyjskim miasteczku Rawdon, dzieli od ambasady amerykańskiej w Warszawie odległość ponad siedmiu tysięcy kilometrów. O ambasadzie i Warszawie mówi się tam jednak często. Właścicielem domu jest Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku w stylu renesansowym, który stał w Alejach Ujazdowskich pod numerem 31. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego w 1956 roku, aby wybudować w tym miejscu betonowo-szklany budynek, pozbawiony jakiegokolwiek stylu. Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła, oraz sprawia, że w ciepłą lipcową sobotę mówi się o przeszłości więcej niż zwykle. Zwłaszcza że przy stole ustawionym na werandzie, z widokiem na wartką rzekę Quareau, która przepływa przez miasteczko, zebrało się aż sześcioro wnuków Róży Czetwertyńskiej, właścicielki skonfiskowanego pałacyku, trzy siostry Jana: Aniela, Dorota i Maruszka oraz dwóch braci, Albert i Sewer. Sąd kapturowy - Gdyby nie konfiskata pałacyku, jedynej własności, jaka pozostała w rękach rodziny po utracie majątków na Białorusi i Ukrainie, nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie. Nasz ojciec po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, którego był więźniem, znalazł się w Anglii. Mama chciała wyjechać z Polski, żeby do niego dołączyć. Mieliśmy już nawet załatwione bilety na statek. Ojciec jednak uparł się, żeby wrócić do kraju - mówi Maruszka, trzecia pod względem starszeństwa. - Najpierw mieszkaliśmy w Gdyni. Potem przenieśliśmy się pod Warszawę, do Anina. Początkowo radziliśmy sobie nieźle. Głównym źródłem utrzymania był czynsz, jaki płaciło nam Polskie Radio, które mieściło się w pałacyku odebranym naszej babci. Było to 2000 złotych miesięcznie, co na owe czasy stanowiło bardzo dobrą pensję. Albert Czetwertyński FOT. MICHAŁ SADOWSKI Dobry okres skończył się jednak w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. Najbardziej przeżył to Sewer, który jako jedyny z rodzeństwa znajdował się w domu, kiedy o 6 rano do domu wpadli funkcjonariusze UB i zaczęli przeprowadzać rewizję. Sewer, który miał wówczas jedenaście lat, zobaczył, że na biurku znajduje się ilustracja przedstawiająca księdza Skorupkę błogosławiącego polskich żołnierzy idących do walki z bolszewikami. Złapał ją i schował pod poduszkę, na której usiadł. Nie ruszył się z niej, dopóki nie zakończono rewizji. Pozostałe dzieci, które w tym czasie były na wakacjach w Bukowinie Tatrzańskiej, otrzymały od matki list wzywający do natychmiastowego powrotu. - Przez sześć miesięcy nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem. Nie znaliśmy przyczyny aresztowania i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jest przetrzymywany. Dopiero od kogoś, kto został wypuszczony z więzienia, dowiedzieliśmy się, że jest na Rakowieckiej i że został skazany wyrokiem sądu kapturowego, to znaczy na tajnej rozprawie. Otrzymał wyrok 8 lat więzienia na podstawie fałszywego oskarżenia o szpiegostwo na rzecz wywiadu amerykańskiego i angielskiego. Odebrano mu też prawa obywatelskie i pozbawiono prawa do posiadania jakiejkolwiek własności - wspomina Albert, który w chwili aresztowania był o dwa lata starszy od Sewera. Stanisław Czetwertyński spędził w wiezieniu prawie dwa lata. Zwolniono go w 1955 roku, kiedy zaczęła się polityczna odwilż, przyznając, że zarzuty o szpiegostwo okazały się bezpodstawne. Zmowa czy przypadek Podczas pobytu w więzieniu Stanisława Czetwertyńskiego rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom na 80 lat pałacyku i przylegających do niego terenów. Dzieci Stanisława uważają, że aresztowanie i wydzierżawienie posiadłości wkrótce potem miały ze sobą związek. - Ambasada amerykańska mieściła się w tym czasie w pałacu, który przed wojną należał do rodziny Dziewulskich. Po wojnie został on sprzedany Bułgarom, a ci podnajęli go Amerykanom. Kiedy jednak rząd amerykański zawetował przyjęcie Bułgarii do ONZ, Bułgarzy w rewanżu wypowiedzieli umowę. Zażądali, aby Amerykanie wyprowadzili się do końca 1955 roku. Znalezienie nowego miejsca w prestiżowym miejscu stało się wówczas dla nich sprawą pilną. Przypuszczamy, że rząd USA wywarł presję na rząd polski, aby ten zgodził się wydzierżawić pałacyk naszej babci, który znajdował się obok pałacu Dziewulskich. Polska była winna wówczas USA 50 mln dolarów za dostawy sprzętu wojskowego z demobilu, które nie były już potrzebne armii amerykańskiej. Jest na to dokument w Narodowych Archiwach Stanów Zjednoczonych z podpisem ówczesnego sekretarza stanu Johna Fostera Dullesa - mówi Albert. Aresztowanie ojca było na rękę władzom polskim i Amerykanom. Albert wyjaśnia również, że przed aresztowaniem ojciec pracował dla Amerykanów, pomagając w organizowaniu dostaw żywności do Berlina Zachodniego. Żywność kupowano wówczas w Polsce, następnie przewożono statkami do Niemiec, a stamtąd dostarczano samolotami do amerykańskiej strefy. Kiedy jednak w rok po wyjściu z więzienia Stanisław Czetwertyński poszedł do ambasady Stanów Zjednoczonych, Amerykanie udali, że go nie poznają. Nie doszło również do spotkania zaaranżowanego za pośrednictwem ambasady belgijskiej (najstarsza siostra Izabela wyszła za mąż za Belga i mieszka w Brukseli). Ambasador Jacob Beam odwołał je, kiedy dowiedział się, co ma być tematem rozmowy. Zmuszono nas do wyjazdu W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady. Nie było jednak pewności, czy rodzina Czetwertyńskich otrzyma zgodę na wyjazd. - Nasza mama poszła do Biura Paszportowego, żeby dowiedzieć się, jak sprawa wygląda... Powiedziano jej, że dostaniemy paszporty, ale pod warunkiem, że wyjedziemy wszyscy. Albo wszyscy, albo nikt. Bardzo to przeżyłam - mówi Maruszka - byłam wtedy na drugim roku medycyny. Dostanie się na studia z takim pochodzeniem jak moje było wówczas bardzo trudne. Marzyłam o tym, żeby zostać chirurgiem. Ale nie mogłam zablokować wyjazdu całej rodzinie i powiedzieć, że zostanę w Polsce - mówi z wyraźną goryczą, chociaż od tego czasu upłynęło 41 lat. Również Albert, który studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, musiał przerwać studia. - Zmuszono nas do wyjazdu. Nie chcieliśmy tego robić - wtóruje siostrze. Załatwianie formalności wyjazdowych zajęło trzy lata. W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny Czetwertyńskich szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. - Nikt nawet nie próbował skontaktować się z nami - wtrąca Sewer. Dolar dla księcia Maruszka i Sewer przyjechali do Kanady jako pierwsi w grudniu 1960 roku. - Nie mogliśmy wyjechać wszyscy razem - tłumaczą - ponieważ nie starczyło pieniędzy na bilety na "Batory". W tym celu trzeba było sprzedać dom w Aninie, a ojciec nie chciał tego robić, dopóki nie mieliśmy paszportów w ręku. Bał się, że zostaniemy bez dachu nad głową. Wypadło na nas. Mieliśmy przygotować grunt dla pozostałych członków rodziny, którzy dojechali po sześciu miesiącach. Kanada, kiedy tu przyjechali, nie udzielała żadnej pomocy imigrantom. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie - mówi Maruszka, która po przyjeździe dostała zatrudnienie jako sprzątaczka w szpitalu. Niechętnie wspominają swoje pierwsze emigracyjne doświadczenia. Książęce pochodzenie oraz fakt, że mają w swoim rodowodzie władców Rusi Kijowskiej, niewiele pomogło w nowym emigracyjnym życiu. - Zyskałem na tym tylko ja - mówi z uśmiechem Sewer. - Pracowałem w Ottawie przy myciu butelek po coca-coli i pepsi. Zarabiałem 90 centów na godzinę. Kiedyś wezwał mnie właściciel firmy. Myślałem, że chce mnie wylać. Tymczasem zapytał, czy to prawda, że jestem księciem. Odparłem, że tak. Poprosił wówczas o czek, który właśnie otrzymałem za tygodniową pracę, podarł go i wypisał nowy, podwyższając stawkę godzinową do jednego dolara - wspomina z humorem. Wykidajło i mięso dla psów Albert Czetwertyński, w rodzinie znany jako Ali, dostał stałą pracę w fabryce papierosów. Żeby dorobić, zatrudnił się jako wykidajło w klubie nocnym "Lorelei" w Montrealu. Kiedyś doszło do burdy. Nie mogąc poradzić sobie sam z rozdzieleniem krewkich gości, którzy wszczęli bójkę, wezwał policję. Właściciel klubu miał mu to za złe i powiedział, że musi sobie poszukać pracy gdzie indziej. W końcu jednak zmiękł i pozwolił pilnować szatni i toalety. Albert skończył studia dopiero później, ale nie historię, a biochemię. Rodzeństwu się nie przelewało. Maruszka pamięta, jak kiedyś obaj bracia wprosili się do niej na lunch. - Miałam tylko makaron i puszki z mięsem dla psa. Takie małe kulki - pokazuje ręką. Podgrzałam je i dodałam do makaronu. Dopiero później dowiedzieli się, co jedli - mówi. - Chciałabym, żeby w Polsce zrozumiano, że emigracja to ciężka rzecz. Na ogół ludzie uważają, że tym, co wyjechali, dobrze się powodzi. A my straciliśmy najpiękniejsze lata naszego życia. Aniela, która w chwili przyjazdu do Kanady miała 9 lat, i o rok młodsza od niej Dorota radziły sobie jeszcze gorzej z zaaklimatyzowaniem się. Były w szkole jedynymi polskimi uczennicami, a na dodatek prawie nie znały francuskiego. Aniela, którą oddano do szkoły z internatem, nie odzywała się do nikogo. - Kiedyś siostra przełożona wezwała mego ojca i powiedziała, że jestem nienormalna, bo nie mówię - wspomina. A ja bałam się coś powiedzieć, bo nie chciałam, żeby mi dokuczano. Kennedy nie pomógł Rawdon, oddalone o godzinę drogi samochodem od Montrealu, znane z Wodospadów Darwina, pięknych lasów i jeziora Pontbriand, odkryli w czasie II wojny światowej polscy lotnicy, którzy odbywali trening w Kanadzie. Czetwertyńscy trafili tu dzięki rodzinie. - Przyjechaliśmy po raz pierwszy do Rawdonu w 1961 roku, żeby odwiedzić naszą ciocię i wujka Zamojskich, i tak to się zaczęło - mówi Maruszka. Szybko okazało się, że nie są jedyną rodziną z arystokratycznym rodowodem, że są tu również Tyszkiewiczowie, Platerowie, Siemieńscy, Roztworowscy. Pierwszy osiedlił się na stałe w Rawdonie Sewer, który z czyszczenia butelek przerzucił się na reperowanie maszyn do pisania. Kupił domek przy 16. ulicy, składający się z dużego pokoju i trzech malutkich sypialni. Zjeżdżała się do niego cała rodzina, wówczas mieszkająca w Montrealu. Obecnie w Rawdonie mieszka na stałe trójka rodzeństwa - Sewer, Jaś, który organizuje znane wśród Polonii kanadyjskiej turnieje tenisowe, i Maruszka, która wyszła za mąż za rosyjskiego emigranta Władimira Boldireffa. Nigdy nie została chirurgiem. Odkryła za to w sobie inny talent. Część jej domu zajmuje pracownia. Maluje tu fajanse, które cieszą się dużym powodzeniem. Niedawno kupił też dom w Rawdonie Albert, który od 1990 roku dzieli czas między Kanadę i Polskę. Natomiast dwie najmłodsze siostry, mieszkające na stałe w Montrealu, mają tu domki letniskowe i przyjeżdżają z rodzinami prawie w każdy weekend. Wyłamał się tylko najstarszy brat Ludwik, który osiadł w Ottawie. Pomimo krótkiego pobytu w Rawdonie Czetwertyńscy zapisali się już w historii miasteczka. W katolickim kościele w środku miasta można obejrzeć kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, którą sprowadziła z Polski matka, Ewa Czetwertyńska, a jedna z rawdońskich ulic nosi nazwę Rue de Varsovie. Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich. W 1963 roku dzięki wstawiennictwu kuzyna Stanisława Radziwiłła, ożenionego z Lee Bouvier, siostrą Jacqueline Kennedy, miało dojść do spotkania z prezydentem USA w Hyannisport, letniej siedzibie Kennedych. Prezydentowi coś wypadło i w ostatniej chwili przełożył spotkanie. Następne miało się odbyć w Boże Narodzenie, ale tragiczna śmierć Johna Kennedy'ego przekreśliła te plany. Ojciec się załamał - mówi Albert. - Uznał, że to palec boży. Obojętni Amerykanie Właśnie Albert był tym, którego rodzina upoważniła do wznowienia starań po jego powrocie do Polski w 1990 roku. Pojechał do Warszawy, usiłując spotkać się z kolejnym ambasadorem amerykańskim Whitem. I tym razem się nie udało. Do spotkania doszło dopiero siedem lat później, kiedy ambasadorem został mianowany Amerykanin polskiego pochodzenia Nicholas Rey. A stało się to po serii artykułów o rodzinie i odebranym jej pałacyku, jakie ukazały w "Wall Street Journal". Albert Czetwertyński wspomina, że rozmowa nie doprowadziła do niczego. - Ambasador Rey nie wykazał żadnego zainteresowania moralnym aspektem sprawy, twierdząc, że rząd amerykański nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności, ponieważ w umowie podpisanej w 1956 roku rząd polski zwolnił Amerykanów od jakichkolwiek zobowiązań. Rząd USA nie zareagował również na demonstrację zorganizowaną przez Czetwertyńskich w 1997 roku, podczas zjazdu rodzinnego, przed ambasadą amerykańską. Niepowodzeniem zakończyły się także starania podjęte po politycznym przełomie w Polsce w 1989 roku. Ministerstwo Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa, do którego Czetwertyńscy zwrócili się o unieważnienie decyzji o przejęciu przez skarb państwa nieruchomości w Alejach Ujazdowskich, odrzuciło wniosek. Od orzeczenia tego odwołano się do kolegium samorządowego w Warszawie. To z kolei zawiesiło postępowanie, uzależniając jego wznowienie od zakończenia postępowania spadkowego po spadkobiercach Róży Czetwertyńskiej. Decyzja o podjęciu starań po zmianie sytuacji politycznej w Polsce nie była łatwa. - Początkowo nie mieliśmy zamiaru ubiegać się o odszkodowanie. Kiedy przyjechałem do Warszawy w 1990 roku, uważałem, że Polska jest biedna i że w takiej sytuacji nie mamy prawa niczego się domagać. Potem jednak okazało się, że wille i kamienice jedna za drugą powracają do właścicieli. Zorientowałem się, że często bywa tak, że właściciel stara się bezskutecznie o zwrot własności. Dopiero kiedy odstępuje swoje prawo do niej komuś innemu, sprawa szybko zostaje załatwiona. Tak np. stało się z pałacem rodziny Sobańskich, która odprzedała swoje roszczenia panu Wejchertowi, właścicielowi firm medialnych. To skłoniło nas do wznowienia starań - wyjaśnia Albert Czetwertyński. Nawet bez pałacyku Czetwertyńscy coraz więcej czasu spędzają w Polsce. Albert prowadzi tu firmę zajmującą się marketingiem lekarstw i kosmetyków. Sewer jest przedstawicielem wielkiej firmy produkującej farby. Do wyjazdu zaczyna również przymierzać się Jan Czetwertyński. - Bracia namawiają mnie, żebym do nich dołączył. Może się zdecyduję. -
Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku w stylu renesansowym, który stał w Alejach Ujazdowskich pod numerem 31. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego w 1956 roku, aby wybudować w tym miejscu betonowo-szklany budynek, pozbawiony jakiegokolwiek stylu. Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła. - Gdyby nie konfiskata pałacyku, jedynej własności, jaka pozostała w rękach rodziny po utracie majątków na Białorusi i Ukrainie, nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie. Nasz ojciec po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, którego był więźniem, znalazł się w Anglii. Mama chciała wyjechać z Polski, żeby do niego dołączyć. Mieliśmy już nawet załatwione bilety na statek. Ojciec jednak uparł się, żeby wrócić do kraju. Najpierw mieszkaliśmy w Gdyni. Potem przenieśliśmy się pod Warszawę, do Anina. Początkowo radziliśmy sobie nieźle. Dobry okres skończył się jednak w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. Otrzymał wyrok 8 lat więzienia na podstawie fałszywego oskarżenia o szpiegostwo na rzecz wywiadu amerykańskiego i angielskiego. Odebrano mu też prawa obywatelskie i pozbawiono prawa do posiadania jakiejkolwiek własności.Stanisław Czetwertyński spędził w wiezieniu prawie dwa lata. Zwolniono go w 1955 roku, kiedy zaczęła się polityczna odwilż, przyznając, że zarzuty o szpiegostwo okazały się bezpodstawne. Podczas pobytu w więzieniu Stanisława Czetwertyńskiego rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom na 80 lat pałacyku i przylegających do niego terenów. Dzieci Stanisława uważają, że aresztowanie i wydzierżawienie posiadłości wkrótce potem miały ze sobą związek. Przypuszczamy, że rząd USA wywarł presję na rząd polski, aby ten zgodził się wydzierżawić pałacyk naszej babci. W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady, ale pod warunkiem, że wyjedziemy wszyscy. Zmuszono nas do wyjazdu. Nie chcieliśmy tego robić. W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny Czetwertyńskich szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. - Nikt nawet nie próbował skontaktować się z nami. Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich. Rząd USA nie zareagował na demonstrację zorganizowaną przez Czetwertyńskich w 1997 roku, podczas zjazdu rodzinnego, przed ambasadą amerykańską. Niepowodzeniem zakończyły się także starania podjęte po politycznym przełomie w Polsce w 1989 roku. Ministerstwo Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa, do którego Czetwertyńscy zwrócili się o unieważnienie decyzji o przejęciu przez skarb państwa nieruchomości w Alejach Ujazdowskich, odrzuciło wniosek. Od orzeczenia tego odwołano się do kolegium samorządowego w Warszawie. To z kolei zawiesiło postępowanie, uzależniając jego wznowienie od zakończenia postępowania spadkowego po spadkobiercach Róży Czetwertyńskiej.
ROZMOWA Jan Litwiński, prezes Polskich Linii Lotniczych LOT Wystarczą trzy lata FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Rz: Od ubiegłego roku Polskie Linie Lotnicze LOT mają inwestora strategicznego - SAir Group, właściciela szwajcarskich linii lotniczych Swissair. Czy pozyskanie takiego partnera ograniczyło się tylko do dopływu gotówki dla firmy, czy też zmienia coś w zarządzaniu firmą? JAN LITWIŃSKI: W liczącej dziesięć osób radzie nadzorczej PLL LOT zasiada trzech przedstawicieli SAir Group. Jest to pośredni sposób wpływania na nasze decyzje. Wiele bieżących decyzji podejmujemy wspólnie, bo jest to nie tylko alians kapitałowy, ale i strategiczny, którego celem jest umocnienie naszej pozycji konkurencyjnej. Oznacza to konieczność koordynacji także m.in. działalności handlowej, planów rozwoju połączeń. Poza 37,6 proc. akcji, jakie posiada SAir Group, i kwotą ok. 150 mln USD, która dzięki temu wpłynęła na konto przedsiębiorstwa, LOT stał się od 1 stycznia tego roku członkiem aliansu Qualiflyer Group (QFG). Jedną z podstawowych jego zasad jest zachowanie odrębności każdego z członków. Wynika to ze specyfiki danego rynku i pozycji, jaką ma w swoim kraju każdy przewoźnik współtworzący QFG. Co to daje klientom LOT? Od sezonu zimowego 2000/2001 zostaną ujednolicone systemy rezerwacyjne LOT i pozostałych członków aliansu, także zasady odprawy pasażerów. W ciągu 24 godzin z wybranych miejsc Polski będzie można zarezerwować miejsce w samolocie na dowolny rejs w sieci QFG. W maju tego roku przyjęliśmy strukturę organizacyjną zbliżoną do struktury u naszych partnerów. Na dostosowanie się do wymogów i procedur obowiązujących w sojuszu mamy trzy lata. Na rynku wewnętrznym LOT, występujący pod nazwą Eurolot, jest nadal monopolistą, który dyktuje coraz wyższe ceny. Jak wytłumaczyć to, że bilet w jedną stronę na samolot LOT z Warszawy do Szczecina kosztuje 766 zł, a bilet na samolot Ryan Air z Brukseli do Dublina w obydwie strony kosztuje 190 zł? W Polsce wydano 200 licencji na wykonywanie lotniczych usług pasażerskich i każdy może rozpocząć taką działalność. Dlaczego więc nikt tego nie robi? Dwa lata temu Zbigniew Niemczycki uruchomił połączenia White Eagle do Słupska i do Bydgoszczy. Było o tym bardzo głośno, ale inicjatywa upadła. Blue Sky Carrier próbował latać m.in. do Szczecina, Wrocławia i też nic z tego nie wyszło. Z przewozów pasażerskich na liniach Katowice-Poznań wycofała się Turavia. Upadły loty Tasawi itd. 190 zł za bilet z Brukseli do Dublina jest ceną promocyjną, a cena 766 zł z Warszawy do Szczecina jest ceną według taryfy rocznej, najdroższej, ale dającą najwięcej przywilejów osobie, która bierze udział w programie LOT Voyager. Roczna, normalna taryfa na trasie Bruksela-Dublin wynosi, zgodnie z międzynarodowym systemem IATA, 448 USD, a najtaniej z Warszawy do Szczecina może pan polecieć za 160 zł w weekend. Czy LOT jest w szczególny sposób chroniony jako flagowy polski przewoźnik? Każda linia lotnicza chce, aby jej rynek należał w maksymalnym stopniu do niej, i nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. LOT od 20 lat utrzymuje połączenie z Toronto, które jako czarter nie figuruje w żadnym rozkładzie lotów. Władze Kanady nie chcą nam pozwolić na regularną komunikację i tym samym na utworzenie sieci połączeń tranzytowych, na przykład z Toronto do Vancouver itd. Dodam, że aby w Polsce utworzyć linię lotniczą, 51 proc. jej udziałów musi być w rękach polskich. W USA musi to być ponad 70 proc. Nasz rynek lotniczy jest liberalizowany od dziesięciu lat. Do Polski przylatują samoloty pięciu przewoźników niemieckich, którzy nie potrzebują na to zgody rządowej. W umowie lotniczej między Polską a Niemcami zniesiono wszelkie ograniczenia w przewozach regionalnych samolotami poniżej 70 miejsc. Natomiast czym innym jest kontrola oferowania miejsc pomiędzy głównymi europejskimi portami przesiadkowym - hubami. Rząd polski nie dopuszcza, aby obcy przewoźnicy zwiększali liczbę rejsów, eliminując LOT. Jest to jedyny element kontroli państwa nad dostępem do naszego rynku. Przewoźnicy UE mieli 10 lat na dostosowanie się do zasad otwartej przestrzeni powietrznej. Proces deregulacji skończył się w 1997 r. W linie lotnicze krajów należących do UE wpompowano w tym czasie 14 mld USD subsydiów. British Airlines, Lufthansa, Air France czy Iberia otrzymały od swoich rządów dotacje na umocnienie pozycji rynkowej w momencie, kiedy wejdzie w życie tzw. trzeci pakiet deregulacyjny. My nie dostajemy nic. Nie wymagamy dziesięciu lat na dostosowanie. Dla nas mają to być tylko trzy lata. Jednym z efektów wejścia SAir Group do LOT jest likwidacja niektórych połączeń, na przykład Warszawa-Bangkok. Które połączenia ma Pan zamiar likwidować, a jakie będą otwierane? W ubiegłym roku na linii Warszawa-Bangkok ponieśliśmy 4,6 mln USD strat. W sezonie zimowym 2000/2001 przewidujemy całkowitą zmianę sieci połączeń LOT. Zwiększamy liczbę połączeń lotniczych i otwieramy nowe, bezpośrednie, m.in. z Warszawy do Stuttgartu, Bukaresztu, Tallina i Zagrzebia, a także z Gdańska i Poznania do Brukseli oraz ze Szczecina do Kopenhagi. Cały rozkład został przebudowana pod kątem utworzenia w Warszawie hubu. Co LOT wniósł do Qualiflyera i SAir Group? Posiadamy nowoczesną i systematycznie modernizowaną flotę. Mamy połowę udziału w pasażerskim ruchu lotniczym w dynamicznie rozwijającym się rynku polskim, a także rozwiniętą siatkę połączeń na wschód. W skład Qualiflyera nie wchodzi żaden duży przewoźnik amerykański. Tymczasem bez takich powiązań nawet najlepiej zorganizowany alians globalnie nie odgrywa większego znaczenia... Partnerem strategicznym Qualiflyera na liniach atlantyckich jest American Airlines, z którym Qualiflyer Group zwiększa ostatnio współpracę. Także dla LOT American Airlines jest od kilku lat partnerem strategicznym, z którym mamy porozumienie o wspólnej eksploatacji linii. Jestem członkiem zarządu Qualiflyera i nie widzę zagrożenia z tej strony. Co jakiś czas pojawiają się pogłoski, że Qualiflyer rozmawia o połączeniu z OneWorld lub Star Alliance. Jeśli trzeba byłoby połączyć się z innym sojuszem lotniczym, wówczas będziemy występowali jako grupa, a w takiej sytuacji łatwiej jest wynegocjować pewne warunki niż w pojedynkę. W każdej z linii lotniczych tworzących alians Qualiflyer SAir Group ma swoje udziały. Więzi pomiędzy liniami lotniczymi naszej grupy są inne niż pozostałych aliansów na świecie, gdzie nie ma przepływów kapitałowych. Czy wejście SAir Group do LOT miało wpływ na poprawę kondycji finansowej przedsiębiorstwa? Dzięki temu łatwiej nam, na przykład, spłacać kredyty zaciągnięte na powiększanie floty o kolejne nowe samoloty, które kupujemy od dziesięciu lat. LOT eksploatuje 31 maszyn, w tym pięć boeingów 767, które obsługują linie transatlantyckie, piętnaście średniodystansowych boeingów 737, osiem turbośmigłowych ATR-72 i trzy embraery ERJ-145, które obsługują najbardziej rentowne połączenia europejskie. W tym roku kupimy jedenaście nowych samolotów odrzutowych. Do 2003 r. chcemy mieć łącznie 50 samolotów. Dotychczas modernizacja floty kosztowała nas miliard dolarów, bez pomocy państwa (nawet pod postacią gwarancji). Sami zorganizowaliśmy finansowanie tych zakupów. Wymieniliśmy samoloty radzieckie na boeingi. Ostatnio kupujemy 48-miejscowe embraery, które wykorzystujemy do obsługi połączeń z niektórymi metropoliami europejskimi. W przyszłości zastąpimy je na tych trasach większymi samolotami, a embraery zostaną przeniesione na linie mniej uczęszczane. Firma przechodzi głęboki program restrukturyzacji. Wraz z ekspertami z SAir Group chcemy zwiększać wpływy, przy jednoczesnym zmniejszaniu kosztów, m.in. związanych z finansowaniem floty. Od dwóch lat LOT wykazuje zyski. Dzięki czemu możliwa jest dobra sytuacja finansowa firmy, która jest obciążona tak dużymi długami? Dzięki właściwemu zarządzaniu aktywami. Czy tylko? Sprzedaliśmy swoje udziały w firmie SITA, zajmującej się od 50 lat obsługą telekomunikacyjną wszystkich linii lotniczych na świecie. SITA skomercjalizowała się, przekształcając się w spółkę EQUANT, do której zostały przeniesione udziały wszystkich należących do niej linii. EQUANT weszła na giełdę. Boom teleinformatycznych spółek spowodował, że za sprzedanie połowy naszych udziałów, które w tej spółce sięgają zaledwie jednego procentu, zyskaliśmy aż 17 mln USD. Swissair zwiększył ostatnio udziały w Sabenie do 86 proc.. Kiedy nastąpi kolejny etap prywatyzacji LOT? Uważam, że już należałoby to zrobić. Tego typu decyzje są jednak podejmowane przez właściciela, czyli w naszym przypadku przez Ministerstwo Skarbu Państwa. Co ma oznaczać kolejny etap prywatyzacji firmy? Między innymi wejście na giełdę. Pojawiły się głosy, że może się to odwlec. Dlaczego? O to proszę zapytać ministrów skarbu i transportu. Zarząd LOT nie widzi ze swej strony powodu, aby hamować przekształcenia przedsiębiorstwa, które są dla niego korzystne. Od wielu lat zabiegałem o prywatyzację. Gdybyśmy sprywatyzowali firmę już w 1994 r., to na pewno przemiany zaszłyby znacznie dalej. Był to akurat okres najszybciej rosnącego popytu na podróże lotnicze. A tak, jesteśmy dopiero na początku tej drogi. Szczęściem dla firmy jest to, że w ogóle doszło do prywatyzacji. Brak przemian własnościowych mógłby zakończyć się zniknięciem LOT z rynku. Za faworyta do udziału w prywatyzacji PLL LOT był uznawany British Airways. Wygrał jednak SAir Group. Dlaczego? O wyborze inwestora strategicznego zdecydowała kwota inwestycji. Różnica między ofertami SAir Group i British Airways sięgała kilkudziesięciu milionów dolarów. Oferta Szwajcarów gwarantowała też szybki rozwój LOT i większe korzyści z udziału w QFG niż z udziału w OneWorld, który współtworzy British Airways. Już dziś, po dokapitalizowaniu przedsiębiorstwa, korzyści te są dla nas odczuwalne. Także te wynikające z udziału LOT w QFG. Chcę jednak podkreślić, że także dotychczasowe umowy z przewoźnikiem brytyjskim o wspólnej eksploatacji linii są dla nas korzystne. Rozmawiał Krzysztof Grzegrzółka
Od ubiegłego roku LOT ma inwestora strategicznego - SAir Group. Czy pozyskanie takiego partnera ograniczyło się tylko do dopływu gotówki dla firmy, czy też zmienia coś w zarządzaniu firmą? JAN LITWIŃSKI: W liczącej dziesięć osób radzie nadzorczej PLL LOT zasiada trzech przedstawicieli SAir Group. Wiele bieżących decyzji podejmujemy wspólnie, bo jest to nie tylko alians kapitałowy, ale i strategiczny. Oznacza to konieczność koordynacji także m.in. działalności handlowej, planów rozwoju połączeń. Co to daje klientom LOT? Od sezonu zimowego 2000/2001 zostaną ujednolicone systemy rezerwacyjne LOT i pozostałych członków aliansu, także zasady odprawy pasażerów. W ciągu 24 godzin z wybranych miejsc Polski będzie można zarezerwować miejsce w samolocie na dowolny rejs w sieci QFG. Na rynku wewnętrznym LOTjest nadal monopolistą. Jak wytłumaczyć to, że bilet w jedną stronę na samolot LOT z Warszawy do Szczecina kosztuje 766 zł, a bilet na samolot Ryan Air z Brukseli do Dublina w obydwie strony kosztuje 190 zł? 190 zł za bilet z Brukseli do Dublina jest ceną promocyjną, a cena 766 zł z Warszawy do Szczecina jest ceną według taryfy rocznej, najdroższej, ale dającą najwięcej przywilejów osobie, która bierze udział w programie LOT Voyager. Czy LOT jest w szczególny sposób chroniony jako flagowy polski przewoźnik? Każda linia lotnicza chce, aby jej rynek należał w maksymalnym stopniu do niej. aby w Polsce utworzyć linię lotniczą, 51 proc. jej udziałów musi być w rękach polskich. W USA musi to być ponad 70 proc. Co LOT wniósł do Qualiflyera i SAir Group? Posiadamy nowoczesną i systematycznie modernizowaną flotę. Mamy połowę udziału w pasażerskim ruchu lotniczym w dynamicznie rozwijającym się rynku polskim, a także rozwiniętą siatkę połączeń na wschód. Czy wejście SAir Group do LOT miało wpływ na poprawę kondycji finansowej przedsiębiorstwa? Dzięki temu łatwiej nam, na przykład, spłacać kredyty zaciągnięte na powiększanie floty.
Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża. Maleńkość i jej Mocarz RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA JÓZEF TISCHNER Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu, ponieważ usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą. Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Kiedyś powstawało wrażenie, że sam Kościół nie wierzy w większą liczbę zbawionych, skoro tak mało wiernych beatyfikuje, dziś podnoszą się głosy przeciwne, że beatyfikacji jest zbyt wiele i tym sposobem tracą one znaczenie. Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Dla Boga - być miłosiernym dla siebie i bliźnich. Chrystus niedługo przed śmiercią uczył właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebije doniosły głos Chrystusa: "Nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi płaczcie". Drogi miłosierdzia Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu; bywa to najczęściej strach przed utratą życia lub utratą znaczenia, które może być równoznaczne z utratą życia. Z tego powodu zabijali Herod, Piłat, poddani im żołnierze, w końcu także inni poddani. Przypuśćmy, że sam nie będąc władcą, zgodzisz się jednak być miłosiernym dla innych, szczególnie dla przeciwników cezarów i będziesz się starał im ocalić życie. Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika. Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie? Nie widzimy tego dokładnie. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem łaski i okrucieństwa, jak strumienie tej samej rzeki. Orędzie Chrystusa wchodzi w świat, w którym okrucieństwo osiągnęło szczyt. Nie nade mną, ale sami nad sobą, waszymi dziećmi, synami, córkami miejcie litość. Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. Pisał Klerkegaard: "Jednakowoż istnieje wiele odmian miłości; inaczej kocham ojca i inaczej matkę, miłość do mojej żony wyrażam jeszcze inaczej i każda różniąca się od siebie miłość przejawia się inaczej; ale istnieje też taka odmiana miłości, którą kocham Boga, która da się określić tylko jednym słowem - skrucha". W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. Dopiero przy zderzeniu z miłością widzimy, jak ubogi jest język wobec bogactwa treści, które oko ma na widoku. W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. "Zarówno zło fizyczne, jak też zło moralne lub grzech każe poszczególnym synom czy córkom Izraela zwracać się do Boga, apelując do Jego miłosierdzia. Tak zwraca się do Niego Dawid w poczuciu swej ciężkiej winy, ale podobnie zwraca się do Boga zbuntowany Job świadom swego straszliwego nieszczęścia. Zwraca się do Niego również Estera w poczuciu śmiertelnego zagrożenia swego ludu. Jeszcze wiele innych przykładów znajdujemy w księgach Starego Testamentu". Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej o "miłości miłosiernej", w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czy ów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści. Czytamy: "skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna «wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go». Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem głębokiego uczucia i tym się również tłumaczy jego szczerość wobec syna, która tak oburzyła starszego brata. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto Ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Co więcej, zostało ono jakby odnalezione na nowo. Wyrazem tej świadomości są słowa, które ojciec wypowiada do starszego syna: «trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a znów odnalazł się, z tego, że ożył»". Dobro jest proste Trzeba tu pochylić się nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Znaczy raczej, że "moc" dobra jest "wyższa" niż wszelka inna moc. Dobro ani nie "umiera", ani nie "ożywa". To, co powstaje i tworzy się zawsze, przynależy do sfery bytu. Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt, gdy znika, znika przez rozkład. Ale dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Jeśli czasami mówimy inaczej, to tylko dlatego, że mylą się nam kategorie ontologiczne z agatologicznymi. Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. "Istnieje" mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono "zapala się" od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że taki, jakim właśnie jest, był zawsze. Ale spotkanie z tym, który wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie "ma serce". Prawda o miłości Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Zatrzymam się przy cytacie, w którym opisuje ona jedno ze swych "mistycznych omdleń". W nas, bądź co bądź dzieciach racjonalizmu, opisy takich przeżyć budzą "zawodowy sceptycyzm". Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wagę świętości. Siostra Faustyna mówi o bólu. To jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu. Czytamy: "Pragnęłam gorąco spędzić całą noc z Chrystusem w ciemnicy. Modliłam się do jedenastej, o jedenastej powiedział mi Pan: połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez całą noc. I natychmiast położyłam się do łóżka. Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Nawet gdyby te męki mniej mnie samej dotyczyły, to bym mniej cierpiała, ale kiedy patrzę na Tego, którego ukochało całą mocą serce moje, że On cierpi, a ja Mu w niczym ulżyć nie mogę, serce moje rozpadało się w miłości i goryczy. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszelką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszelkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Nie wszystko jeszcze świat wie, co Jezus cierpiał. Towarzyszyłam Mu w Ogrójcu i w ciemnicy, w badaniach sądowych, byłam z Nim w każdym rodzaju męki Jego; nie uszły uwagi mojej ani jeden ruch, ani jedno spojrzenie Jego, poznałam całą wszechmoc miłości i miłosierdzia Jego ku duszom". ("Dzienniczek", s. 303). W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego. Myślałam, że po tych słowach zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski przewyższa swym ogromem ta jedna. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" (s. 304). Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, którzy podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także córa Jaira, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Teraz dopiero coś się ukazuje, coś odsłania. Przede wszystkim ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa - miłość do Miłości - została nagle, dopiero co stworzona, lecz raczej tak, że ona dopiero teraz się odsłania. Była jak nawinięta na kłębki i oto kłębek się rozwinął i miłość stanęła w pełnym blasku. Ale przez sam fakt ujawnienia miłość przybrała na sile. Miłość niewyznana tym się różni od wyznania, że brakuje jej wiedzy o sobie. Gdy miłości brakuje wiedzy o sobie, miłość słabnie, kluczy, raz traci, raz odzyskuje siebie. W takt tej samej melodii Ważne jest i to, że moja wiedza o miłości mojej do innych czy innych do mnie dojrzewa poprzez partycypacje. Wiem, że inny kocha i jak kocha, gdy potrafię partycypować w jego miłości ku mnie. Partycypować to jak tańczyć z innym w takt tej samej melodii. Melodia zagarnia mnie, zagarnia jego. Mocarz uważa, by nie zniszczyć jego "maleńkości". "Nie ugasić świecy o nikłym płomyku". Droga Mocarza do człowieka wiedzie poprzez jego "maleńkość". Nie oznacza to jednak, że człowiek znika. Wręcz przeciwnie, albowiem: "Wszędzie, gdzie człowiek przez posłuszeństwo wychodzi z własnego «ja» wyrzeka się swego, tam musi wejść Bóg. Gdy bowiem ktoś nie chce niczego dla siebie samego, Bóg musi dla niego pragnąć dokładnie tego, czego chce dla siebie" (Mistrz Eckhart, "Pouczenie duchowe", 1). Maleńkość stała się Mocarzem Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa. Można je ująć słowami św. Pawła: "Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus". Człowiek zatracił się w muzyce, którą świat mu zagrał. Stał się artystą - twórcą i odtwórcą zarazem. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża. Cytowany fragment "Dzienniczka" jest śladem pięknej wiary i mistyki św. Pawła. "Bo miłość Chrystusowa przynagla nas, na myśl o tym, że jeden umarł za wszystkich; więc wszyscyśmy pomarli. Umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i zmartwychwstał". Autor jest księdzem, profesorem filozofii w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Tekst uważe się również w świątecznym wydaniu "Tygodnika Powszechnego".
Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Nie chodzi o to, ilu mamy świętych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem łaski i okrucieństwa. miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości. W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o "miłości miłosiernej" w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym.Trzeba pochylić się nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Dobro ani nie "umiera", ani nie "ożywa". nie ulega rozkładowi. Jest proste. Siostra Faustyna mówi o bólu. "Pragnęłam gorąco spędzić całą noc z Chrystusem w ciemnicy. Modliłam się, o jedenastej powiedział mi Pan: połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez całą noc. Wszelkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" Czy mocowałeś się kiedy ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Przede wszystkim ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa - miłość do Miłości - została nagle, dopiero co stworzona, lecz tak, że ona dopiero teraz się odsłania. Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa. Można je ująć słowami "Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus". Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia.
WOJNA KIBICÓW Policja zidentyfikowała siedmiu walczących Czy kibice obalą struktury państwa Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej. Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów. Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół. Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat). Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu. Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości. Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim. Barbara Cieszewska Dialog z kibicami Jak walczyć z przestępczością Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant. Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem. Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia. Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi. Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała. wik
Po przeanalizowaniu taśm z nagraną przez policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej.
FRANCJA Wielu ludzi pozostających od lat bez pracy już nigdy jej nie znajdzie Zawód: bezrobotny - Bezrobocie grozi każdemu. Bijemy się więc nie tylko o bezrobotnych. Bijemy się o wszystkich - podkreślają aktywiści walczący o prawo do pracy. Obok manifestacji, protestów i okupacji budynków tydzień temu zorganizowano w Quimper (Bretania) "targi żebraków". Miały one pomóc w znalezieniu pracy przez bezrobotnych. Niektórzy z nich (zdjęcie) mieli nawet przygotowane życiorysy. FOT. AP PIOTR KASZNIA z Paryża Protesty francuskich bezrobotnych, już od prawie miesiąca domagających się zwiększenia minimalnej wysokości zasiłków, odbija się coraz większym echem we Francji i na całym świecie. Komentatorzy mówią o dramatycznym początku epoki społeczeństwa bez pełnego zatrudnienia. Nie ulega wątpliwości, że bezrobotni stworzyli najważniejszy od słynnej rewolty studenckiej w maju 1968 roku ruch społeczny we Francji. Bernard Rougot ma 46 lat, z zawodu jest piekarzem, ale już od ponad dwóch lat nie ma pracy. Ponieważ przedtem miał dość dobre zarobki, przysługuje mu 4 tys. franków zasiłku. Za kilka miesięcy jednak bezpowrotnie straci do niego prawo. Wtedy - jeżeli wcześniej nie znajdzie jakiejś pracy - będzie mógł ubiegać się o tzw. zasiłek minimalny w wysokości 2,2 tys. franków, który przysługuje wszystkim osobom powyżej 25 lat, które nie mają zatrudnienia. Żona Rougota nie pracuje. Mają dwoje dorastających dzieci. - Do tej pory jakoś sobie radziliśmy dzięki oszczędnościom i pomocy rodziny - mówi. - Ale nie wyobrażam sobie, jak uda nam się przeżyć za dwa tysiące franków. Zresztą domagam się nie tyle wyższego zasiłku dla bezrobotnych, lecz po prostu pracy. Rougot działa w ruchu bezrobotnych od samego początku. - Jestem w ruchu dlatego, że brak pracy niemal wszyscy odczuwają jako wielką hańbę. Bo tak naprawdę bezrobocie grozi każdemu. Bijemy się więc nie tylko o bezrobotnych - bijemy się o wszystkich. Od kiedy Rougot stracił pracę, przestał głosować w wyborach. - Jako bezrobotny czuję się wykluczony ze społeczeństwa - mówi. - Odebrano mi moje najbardziej podstawowe prawa, więc dlaczego miałbym wypełniać swoje obowiązki względem państwa. Strategia nękania Akcje bezrobotnych rozpoczęły się kilka dni przed Bożym Narodzeniem, tak jakby ich celem było uświadomienie przygotowującym się do świąt Francuzom mającym pracę, że nie będą mogli spokojnie świętować. Zaczęli bezrobotni z Marsylii, którzy okupowali budynek Państwowej Agencji Zatrudnienia (ANPE). Domagali się przywrócenia zlikwidowanej przez lewicowy rząd Lionela Jospina ze względów oszczędnościowych specjalnej premii noworocznej dla bezrobotnych w wysokości 3 tys. franków. Za przykładem marsylczyków poszli bezrobotni z innych miast. Bardzo szybko akcje przybrały postać dobrze zorganizowanego ruchu obejmującego swym zasięgiem całą Francję. Zaczęto okupować nie tylko budynki ANPE i organizacji przyznającej zasiłki dla bezrobotnych (ASSEDIC), ale także merostwa, prefektury, a nawet siedziby partii politycznej. Po raz pierwszy ruch bezrobotnych przekroczył ramy akcji symbolicznej. Organizacje skupiające ludzi bez pracy działają we Francji już od połowy lat 80., ale dotąd ograniczały się do przeprowadzania raz lub dwa razy do roku marszów przeciwko bezrobociu. Tym razem chodzi o oparte na strategii nękania dobrze zorganizowane akcje, które mają doprowadzić do jak najszerszego odzewu społecznego i wywarcia presji na klasę polityczną. Akcje okupacyjne, przeprowadzane przez liczące kilkadziesiąt osób "komanda" bezrobotnych, trwają z reguły nie więcej niż kilkanaście godzin. Kiedy do akcji wkracza policja, "komando" samo opuszcza budynek i zajmuje inny. Do tej pory strategia ta sprawdza się bez zarzutu. W ruchu aktywnie uczestniczy najwyżej kilkanaście tysięcy spośród 3,1 miliona bezrobotnych, ale dużą rolę odgrywają w nim działacze ugrupowań skrajnie lewicowych, mających duże doświadczenie w akcjach okupacyjnych. Zmieniły się także żądania. Nie chodzi już o noworoczną premię, ale o podniesienie wysokości wszystkich zasiłków dla bezrobotnych o 1500 franków i zapewnienie minimalnego dochodu osobom poniżej 25 lat, niezależnie od tego czy kiedykolwiek pracowały. Przeciętna płaca wynosi obecnie we Francji ok. 11,5 tys. franków. Walka o uznanie Ruchem kieruje pięć stowarzyszeń bezrobotnych: AC (Działać Wspólnie Przeciwko Bezrobociu!), MNCP (Narodowy Ruch Bezrobotnych), APEIS (Stowarzyszenie na Rzecz Zatrudnienia, Informacji i Solidarności) oraz dwa Komitety Bezrobotnych związane z najbardziej wpływowym francuskim związkiem zawodowym - Powszechną Konfederacją Pracy (CGT) - kontrolowanym przez Francuską Partię Komunistyczną (PCF) i najmłodszą z dużych central związkowych, SUD. CGT i SUD jako jedyne związki zawodowe stworzyły w swoim łonie Komitety Bezrobotnych. Należy do nich już ponad 80 tys. ludzi bez pracy. Od początku konfliktu stowarzyszenia bezrobotnych uzyskały poparcie stowarzyszeń walki z wykluczeniem społecznym, takich jak "Prawo do mieszkania" (DAL), które wsławiło się zajmowaniem w Paryżu na rzecz bezrobotnych pustych od lat luksusowych budynków należących do wielkich banków i towarzystw ubezpieczeniowych. Pierwsze stowarzyszenia ludzi bez pracy powstały we Francji w 1982 r. Jednak przez przeszło dziesięć lat musiały walczyć z wrogością związków zawodowych, które obawiały się, że ktoś chce zająć ich miejsce. Według związkowców bezrobotni powinni szukać, a nie domagać się pracy. - Byliśmy wtedy sami i przeszkadzaliśmy centralom związkowym - mówi Maurice Pagat, założyciel Narodowego Ruchu Bezrobotnych (MNCP), pierwszej francuskiej organizacji skupiającej ludzi bez pracy. Jednak utrzymująca się duża liczba osób pozostających bez zatrudnienia dłużej niż rok zbiła te argumenty. Dziś jest jasne, że wielu ludzi bez pracy już nigdy jej nie znajdzie. Ich jedyną nadzieją jest otrzymywanie zasiłku aż do czasu przejścia na emeryturę. Dzisiaj przeszło 30 proc. wszystkich bezrobotnych to osoby nie mające zatrudnienia dłużej niż rok. Połowę z nich stanowią bezrobotni od ponad dwóch lat. Odsetek ludzi bez pracy rośnie coraz szybciej - w ubiegłym roku zwiększył się o 27 proc. Dzisiaj sytuacja stowarzyszeń bezrobotnych jest zupełnie inna. Przygotowując prawo dotyczące walki z wykluczeniem społecznym, rząd Lionela Jospina przeprowadził konsultacje ze wszystkimi ważniejszymi stowarzyszeniami bezrobotnych. Na początku stycznia ich przedstawiciele zostali przyjęci przez Jospina. - Coś się radykalnie zmieniło. Odnoszę wrażenie, że jesteśmy słuchani, że politycy nareszcie zaczynają zdawać sobie sprawę, iż wysokie i długotrwałe bezrobocie grozi kryzysem całego społeczeństwa - mówi Philippe Villechelane, jeden z liderów APEIS. Bez zatrudnienia Specyficzną cechą ruchu jest to, że bezrobotni zachowują się tak, jakby chodziło o strajk zatrudnionych, jakby byli "pracownikami bezrobocia" - analizuje sytuację Alain Lebaube, znany ekspert od spraw bezrobocia, autor kilku książek na ten temat. - Jesteśmy świadkami narodzin we Francji i w innych państwach europejskich nowej kategorii zawodowej - "pracowników bez zatrudnienia". Bezrobotni domagają się przyznania im premii, płacy minimalnej, zagwarantowania świadczeń społecznych, okupują budynki, robią to samo co strajkujący pracownicy. Ze względu na wysoki odsetek bezrobotnych i duże tradycje egalitarystyczne zjawisko to jest widoczne na razie we Francji, ale podobne organizacje powstaną także w innych krajach europejskich. Zresztą już dzisiaj można dostrzec próby współpracy bezrobotnych z kilku państw Europy. Jej przykładem może być ubiegłoroczny Europejski Marsz Przeciwko Bezrobociu, który nieprzypadkowo zakończył się w Amsterdamie w przededniu szczytu Unii Europejskiej. Po dwóch tygodniach protestów rząd Lionela Jospina podjął decyzję o przeznaczeniu miliarda franków dla bezrobotnych znajdujących się w najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Po miesiącu obiecał indeksację zasiłków oraz podniesienie najniższego z nich o około 10 proc. Jednak władze nadal odmawiają spełnienia podstawowego żądania ruchu bezrobotnych - podwyższenia wszystkich zasiłków o 1500 franków - twierdząc, że zatarłoby to różnicę między zasiłkami i najniższymi płacami, a tym samym zniechęciło ludzi do poszukiwania pracy. Dotychczasowe ustępstwa rządu nie zadowoliły przywódców ruchu bezrobotnych. Zapowiadają protesty aż do skutku. Zdaniem premiera problem bezrobocia można rozwiązać tylko przez skrócenie czasu pracy z 39 do 35 godzin tygodniowo. Dyskutowany obecnie w Zgromadzeniu Narodowym projekt ustawy przewiduje wprowadzenie nowego systemu - bez zmniejszenia zarobków - w przedsiębiorstwach zatrudniających ponad 20 osób już w 2000 r., a w pozostałych - w roku 2002. Miałoby to pozwolić na stworzenie od 500 do 700 tys. nowych miejsc pracy w ciągu dwóch lat. Nastroje przedrewolucyjne Skróceniu czasu pracy zdecydowanie sprzeciwia się zarówno prawicowa opozycja, jak i bardzo wpływowy Francuski Związek Pracodawców (CNPF), skupiający 80 proc. wszystkich właścicieli przedsiębiorstw. Według przedsiębiorców ze względu na zwiększenie kosztów pracy obowiązkowe wprowadzenie 35-godzinnego tygodnia pracy spowoduje nie zmniejszenie bezrobocia, lecz wręcz przeciwnie - zwiększenie. Ponadto wzrost kosztów pracy, które już dzisiaj należą do najwyższych w Europie, dramatycznie obniży konkurencyjność firm francuskich. Priorytetem nie jest już tworzenie nowych miejsc pracy, ale przygotowanie się do sytuacji niepełnego zatrudnienia, uświadomienie sobie, iż okres pełnego zatrudnienia minął bezpowrotnie - twierdzą z kolei politycy prawicy. - Trzeba przygotować się na to, że niektórzy ludzie będą bez pracy do końca życia. Jest prawdą, że Francuzi pracują coraz mniej. Obecnie już 17 proc. wszystkich zatrudnionych pracuje w niepełnym wymiarze czasu (z tego połowa wbrew własnej woli), podczas gdy jeszcze dziesięć lat temu odsetek tych osób wynosił tylko 4 proc. Ruch bezrobotnych, cieszący się sympatią ponad 60 proc. Francuzów, przyczynił się do wyraźnego spadku popularności premiera Lionela Jospina. Po raz pierwszy od objęcia władzy w czerwcu ubiegłego roku odsetek Francuzów mających do niego zaufanie spadł poniżej 50 proc. Po raz pierwszy też prezydent Jacques Chirac cieszy się większą popularnością niż premier. Czy problem bezrobocia może spowodować upadek rządu Jospina? Nie jest to wykluczone, jeśli sądzić po coraz większej różnicy zdań w łonie rządzącej lewicowej koalicji socjalistów, komunistów i ekologów. Francuska Partia Komunistyczna (PCF) i ekolodzy opowiadają się za spełnieniem postulatów zgłaszanych przez bezrobotnych. "Wolę siłę dialogu od siły policji" - stwierdził szef PCF, Robert Hue, komentując usuwanie protestujących przez policję z okupowanych budynków. Zdaniem lidera komunistów żądania bezrobotnych są w pełni uzasadnione. - Dla bezrobotnych jest to kwestia godności, dla lewicy - solidarności i wierności swym ideałom - twierdzi. Taka postawa budzi oburzenie w łonie Partii Socjalistycznej. - PCF przekroczyła wszelkie granice. Chce naszym kosztem zwiększyć swe wpływy wśród ludzi bez pracy i najgorzej zarabiających - twierdzi się w otoczeniu premiera Jospina. Oficjalnie żądania ruchu bezrobotnych ograniczają się na razie do podwyższenia zasiłków. Jednak coraz częściej pojawiają się żądania radykalnej zmiany redystrybucji dochodu narodowego, m.in. poprzez podwyższenie najniższych płac i równoległe obniżenie najwyższych wynagrodzeń w administracji państwowej. Część komentatorów francuskich mówi już o sytuacji przedrewolucyjnej. Prawie wszyscy są zgodni, że bezrobotni stworzyli najważniejszy od rewolty studenckiej w 1968 roku ruch społeczny. - Nie możemy ustąpić, nie mamy nic do stracenia - mówi Bernard Rougot.
Protesty francuskich bezrobotnych, już od prawie miesiąca domagających się zwiększenia minimalnej wysokości zasiłków, odbija się coraz większym echem we Francji i na całym świecie.Akcje bezrobotnych rozpoczęły się kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Zaczęli bezrobotni z Marsylii, którzy okupowali budynek Państwowej Agencji Zatrudnienia (ANPE). Domagali się przywrócenia zlikwidowanej przez lewicowy rząd Lionela Jospina ze względów oszczędnościowych specjalnej premii noworocznej dla bezrobotnych w wysokości 3 tys. franków. Po dwóch tygodniach protestów rząd Lionela Jospina podjął decyzję o przeznaczeniu miliarda franków dla bezrobotnych znajdujących się w najbardziej rozpaczliwej sytuacji.
ROSJA Władimir Putin jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych Portret z widokiem na Kreml Władimir Putin FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Primakow, zanim został ministrem spraw zagranicznych, przez wiele lat kierował Służbą Wywiadu Zagranicznego. Stiepaszyn był ministrem spraw wewnętrznych, a Putin - dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" i nie dopuścić do tego, by jego apogeum zbiegło się w czasie z burzliwą i "brudną" kampanią przed wyborami do parlamentu. Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo praktycznie nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się tą władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Wierzą, że struktury te będą w stanie użyć właściwych im instrumentów do zneutralizowania najbardziej bezkompromisowych przeciwników prezydenta. Mówiąc inaczej: Kreml jest dziś zbyt słaby, by podjąć radykalne, pozakonstytucyjne działania, liczy jednak, że takimi możliwościami dysponują "struktury siłowe" i woli mieć je po swojej stronie. Choćby po to, aby nie przeszły do obozu przeciwnego. Kariera "czekisty" Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych - od komunistów, do tzw. reformatorów, określających dziś siebie jako prawica. Warto bliżej przyjrzeć się karierze potencjalnego następcy "reformatora" Jelcyna. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB, gdzie zajmował się krajami niemieckojęzycznymi: Niemcami, Austrią i Szwajcarią. O tym okresie jego pracy wiadomo tylko, że długo działał w rezydenturze KGB w Dreźnie. W 1990 roku przeniesiony został do rezerwy kadrowej KGB i wrócił do Leningradu. W tym końcowym i najbardziej burzliwym okresie gorbaczowowskiej pieriestrojki Putin został doradcą ówczesnego prorektora Uniwersytetu Leningradzkiego Anatolija Sobczaka. W 1991 roku, po wyborze Sobczaka na przewodniczącego Leningradzkiej Rady Miejskiej, Putin był szefem miejskiego komitetu ds. współpracy międzynarodowej. W latach 1994-96 pełnił funkcję pierwszego zastępcy mera, którym został tenże Sobczak. Putin cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. Do jego obowiązków należał nadzór nad organizacjami społecznymi, strukturami siłowymi, prokuraturą oraz kontakty z Dumą Miejską, ale również pilotowanie zagranicznych projektów inwestycyjnych i sprawowanie nadzoru nad biznesem związanym z grami hazardowymi. To on podobno doprowadził do otwarcia w Petersburgu pierwszego banku zagranicznego (BNP-Drezdner Bank) oraz giełdy walutowej. On też pilotował budowę zakładów Coca-Coli. W warunkach rosyjskich tego rodzaju styk biznesu i polityki zawsze grozi pomówieniami. Biznes i polityka W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR) - ówczesnej "partii władzy" Wiktora Czernomyrdina. W kampanii wyborczej w mieście nad Newą większych sukcesów nie odniósł. Jego NDR przegrał z koalicją "Jabłoka" i gajdarowskiej partii Demokratyczny Wybór Rosji. Porażka ta nie przeszkodziła Putinowi kilka miesięcy później stanąć na czele sztabu wyborczego Anatolija Sobczaka, który ponownie ubiegał się o urząd mera. Jednakże i ta kampania została przegrana. Sobczak - jedna z legendarnych postaci radzieckiej opozycji demokratycznej z końca lat 80. i dotychczasowy opiekun Putina - został oskarżony o korupcję i musiał szukać schronienia we Francji. Podobne zarzuty sformułowano również pod adresem szefa jego sztabu wyborczego. Kontrkandydat Sobczaka, komunista Aleksander Bielajew, zarzucił Putinowi korupcję i zakup posiadłości na riwierze francuskiej. Jeszcze poważniejsze i do dziś nie wyjaśnione zarzuty pojawiły się na łamach gazety "Sowierszenno Sekrietno", która otrzymała od anonimowego informatora dokumenty na temat korupcji we władzach Petersburga. Przed opublikowaniem miano je omówić z Galiną Starowojtową, która obiecała je skomentować. Zanim jednak do tego doszło, Galina Starowojtowa zginęła w zamachu (sprawcy do dziś są nieznani), który wstrząsnął rosyjską opinią publiczną. Opublikowane dokumenty dotyczyły działalności prywatnej korporacji finansowo-budowlanej, która otrzymywała na korzystnych warunkach kredyty z budżetu miasta i wysyłała je na konta depozytowe oraz przekazywała firmom zagranicznym - do Hiszpanii, Finlandii i USA. Zarządem korporacji kierował Siergiej Nikieszyn, deputowany Petersburga i zastępca szefa komitetu budżetowego, który miał ściśle współpracować z Władimirem Putinem. W "Sowierszenno Sekrietno" znalazł się też list adresowany do Putina, w którym Nikieszyn proponował sfinansowanie przez miasto wypoczynku weteranów wojennych w hiszpańskiej miejscowości Torrevieja. Dyspozycje zostały wydane, ale zamiast weteranów do Hiszpanii pojechali przedstawiciele petersburskich organów skarbowych z rodzinami. Powrót do "rodzinnego domu" W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego i nadzorował m.in. sprawy związane z likwidacją mienia przedstawicielstw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Podobno ściągnął go na Kreml Anatolij Czubajs, lubiący otaczać się petersburskimi ziomkami. Szefem Putina był Paweł Borodin, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Borysa Jelcyna, a obecnie jeden z głównych bohaterów skandalu finansowego, związanego z działalnością firmy Mabetex, nielegalnym transferem za granicę miliardów dolarów i kontami członków rodziny prezydenta. Pół roku później Putin został przewodniczącym bardzo ważnego w strukturze kremlowskiej Głównego Urzędu Kontroli i pokazał, co potrafi. Tylko w ciągu 1997 roku, z inicjatywy GUK-u wszczęto ponad 50 dochodzeń, a 20 osób pociągnięto do odpowiedzialności karnej. Głośnym echem odbiła się zwłaszcza zarządzona przez Putina kontrola największego rosyjskiego eksportera broni - firmy Roswoorużenije. Już po roku, w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Putin, który pół życia spędził w czynnej służbie w KGB - przyznał wówczas, że "swój powrót do organów bezpieczeństwa traktuje jak powrót do rodzinnego domu". Już następnego dnia po objęciu stanowiska zapowiedział, że jego celem jest "wzmocnienie Łubianki i przywrócenie jej dawnego prestiżu", powrót do dawnych stopni służbowych, różnego rodzaju dodatków i ulg oraz 2,6 krotny wzrost pensji funkcjonariuszy. W roli następcy tronu Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto. Gdy został szefem FSB, prasa rosyjska pisała, że jest "wyrachowanym, ostrożnym urzędnikiem, obdarzonym dużym instynktem politycznym i skłonnością do zakulisowego rozwiązywania problemów". Teraz, występując w roli premiera i oficjalnego następcy tronu, ujawnił nowe umiejętności. W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji i w wyścigu do Kremla zdystansował nawet niepokonanego dotąd Jewgienija Primakowa. Według ostatnich sondaży, gdyby do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszli Putin i Primakow, to za Putinem opowiedziałoby się dziś 42 proc. wyborców, a za Primakowem - 36 proc. Oto rezultat umiejętnie prowadzonej gry i starannego budowania własnego wizerunku. Nie wiadomo, kto odpowiada za zamachy terrorystyczne w Moskwie i innych miastach rosyjskich, ale wiadomo, kto je politycznie wygrywa. To dzięki wojnie w Czeczenii Putin występuje - jak pisała niedawno "Niezawisimaja Gazieta" - jako "premier wojenny". Gdy prezydent, formalny zwierzchnik sił zbrojnych, nie jest w stanie sformułować strategii działania w Czeczenii - faktycznie dowodzi premier. Niemal wszystkie jego ostatnie wystąpienia publiczne dotyczą wojny, zaopatrzenia wojska i prowadzonych operacji. Mówi językiem twardym, zdecydowanym, po żołniersku brutalnym. Świadomie gra na emocjach. Rosjanom, poniżonym przegraną kampanią z lat 1994-96, obiecuje zwycięską wojnę przy minimalnych stratach własnych, armii - supernowoczesną broń, którą będzie mogła wypróbować w walkach z "czeczeńskimi bandytami", zaś dyrektorom zakładów państwowych - stworzenie "jednego kompleksu gospodarki narodowej" w oparciu o technologie stosowane w przemyśle zbrojeniowym. W tym samym pakiecie mieści się obietnica otwarcia Rosji na bezpośrednie inwestycje zagraniczne i zamknięcia rynku dla towarów konkurujących z wyrobami krajowymi. Jest też uspokajająca komunistów zapowiedź przeciwdziałania próbom przekształcenia Rosji w "surowcowy dodatek Zachodu". Dla dawnych reformatorów i ich sympatyków pozostaje obietnica przygotowania realnego budżetu. Oto cały program Putina, dostatecznie ogólnikowy, aby mógł się spodobać wszystkim. Dziś jednak nikt nie myśli o uzdrawianiu chorej Rosji, choć wszyscy o tym mówią. Celem jest Kreml i tylko Kreml - najwyższa władza w państwie. Od innych rosyjskich polityków, biorących udział w tej grze, różni Putina tylko styl prowadzonej walki. To co rosyjscy komentatorzy nazywają "lebiedyzacją" Putina, to nie tylko przejmowanie żołdackiego języka, w jakim komunikuje się ze społeczeństwem, tęskniącym po latach chaosu za porządkiem i rządami silnej ręki, ale przede wszystkim zasada działania, zgodnie z którą droga do najwyższej władzy musi prowadzić przez kryzys - dziś czeczeński, a jutro każdy inny. Choćby i prowokowany. Jeśli ta reguła zwycięży, to będzie to kres marzeń o demokracji i otwarciu Rosji na świat. Początek jej kolejnej autorytarnej choroby.
Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym niż społeczeństwu. Władimir Putin deklaruje pełną lojalność wobec Kremla. jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych. Po studiach został skierowany do pracy w KGB. W burzliwym okresie pieriestrojki Putin został doradcą Anatolija Sobczaka. cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. To on podobno doprowadził do otwarcia w Petersburgu pierwszego banku zagranicznego. W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego. Pół roku później został przewodniczącym Głównego Urzędu Kontroli. w 1998 roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa. w wyborach prezydenckich zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej. Władimir Putin W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji. Mówi językiem twardym, zdecydowanym. Świadomie gra na emocjach.Celem jest Kreml - najwyższa władza w państwie.
REPORTAŻ Najwięcej gminnych referendów w Polsce odbyło się w tej kadencji na Warmii i Mazurach Wirus będzie się rozprzestrzeniał IWONA TRUSEWICZ W pierwszych czterech latach polskiej samorządności w Olsztyńskiem odbyło się jedno gminne referendum. Okazało się nieważne. W drugiej kadencji referendów było osiem. W dwóch mieszkańcy odwołali władze. Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery. Na swoją kolejkę czekają dwa następne, a w pięciu gminach trwa zbieranie podpisów pod wnioskami o głosowanie nad odwołaniem rad i zarządów. - Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego referendów jest coraz więcej. Sprawa jest złożona. Część inicjatyw to skutek konfliktów powstających przy wprowadzaniu reform, szczególnie edukacji i opieki zdrowotnej, ale także wzrostu społecznej świadomości. Gminne referenda bywają również próbą powrotu przegranych wójtów, burmistrzów, radnych na zajmowane w poprzednich kadencjach stanowiska - wymienia Walery Piskunowicz, dyrektor wojewódzkiej delegatury Krajowego Biura Wyborczego w Olsztynie. Anna Lubaczewska z Krajowego Biura Wyborczego w Warszawie uważa, że wzrost liczby referendów w całym kraju ma związek "z upublicznieniem tej instytucji". - Im biedniejszy region, tym więcej referendów. Na takich terenach jak Warmia i Mazury ludzie coraz częściej postrzegają pracę w gminnym urzędzie, udział w radzie jako szansę na polepszenie sobie warunków życia - ocenia Tadeusz Wojnicz, powiatowy lekarz weterynarii z Bartoszyc. Przed pięciu laty to on był inicjatorem referendum, które - pierwsze w drugiej kadencji polskiego samorządu - doprowadziło do zmiany gminnych władz. Sposób na udane referendum Sępopol to miasteczko na końcu Polski. Gmina graniczy z Rosją. Ludzie mówią, że droga tu prowadzi w jedną stronę - w głąb kraju. Przed pięciu laty Sępopol przodował w wojewódzkich statystykach umieralności, a ciągnął się w ogonie wydatków budżetowych. Padły zakłady pracy i ogromny kombinat rolny dający zatrudnienie 700 osobom. Śmierdziały rzeki Łyna i Guber, bo miasto nie miało oczyszczalni. Krzywe chodniki, dziurawe jezdnie, odrapane domy dopełniały szarego obrazu. Sześciu ludziom ten obraz nie spodobał się tak bardzo, że zawiązali grupę inicjatywną ds. referendum. Na czele stanął Tadeusz Wojnicz, weterynarz i właściciel domu nad śmierdzącą rzeką. Dołączył do niego sąsiad Zygmunt Daniluk, wówczas bezrobotny na zasiłku, z zawodu instalator, szef Stowarzyszenia Bezrobotnych, były właściciel upadłego zakładu usługowego, niedoszły prezes spółki komunalnej. Do głosowania przygotowali się bardzo starannie. Za własne pieniądze wydrukowali trzysta plakatów, tysiąc pięćset ulotek z odezwami. Jeździli po wsiach, rozmawiali z mieszkańcami. Wynajęli dziesięć samochodów dostawczych do przewożenia chętnych do punktów głosowania. Kiedy w przeddzień głosowania dowiedzieli się, że zarząd gminy odmówił mieszkańcom kilku odległych wiosek autobusu na przejazd do lokalu, pojechali do Bartoszyc i w prywatnej firmie przewozowej zamówili dwa autokary. I wygrali, choć w referendalną niedzielę 3 września 1995 r. lał deszcz i zacinał zimny wiatr. Na 5350 sępopolan uprawnionych do głosowania do lokali dotarło prawie 36 procent. 1682 oddało głosy za odwołaniem rady. Ludzie się spalili Tadeusz Wojnicz dwa lata był w Sępopolu burmistrzem. Czesław Sekita został zastępcą. Zygmunt Daniluk szefował zakładowi gospodarki komunalnej, Jerzy Baran był radnym. W miasteczku załatano dziury w jezdniach, wybudowano mostki na rzece, na chodnikach pojawiła się kostka, przybyły dwa wiejskie wodociągi i centrala telefoniczna. Opracowany został projekt oczyszczalni ścieków i rozstrzygnięty przetarg na wykonawcę. Potem przyszły nowe wybory i Tadeusz Wojnicz przegrał walkę o fotel burmistrza jednym głosem. - Nie dość dobrze przygotowaliśmy się do tamtego głosowania - przyznaje Zygmunt Daniluk. Choć wciąż mieszka w Sępoplu, pracuje w Bartoszycach. Jego miejsce w zakładzie gospodarki komunalnej zajął Czesław Sekita. Hanna Sawicka przeniosła się do Reszla, Jerzy Baran dalej jest radnym. Tadeusz Wojnicz sprzedał dom i wyjechał z miasta. - Ci ludzie się spalili, nie wytrzymali społecznej presji - uważa Roman Rodzik, którego wojniczowe referendum pozbawiło w 1995 r. fotela burmistrza. Teraz pracuje w sąsiednim Bisztynku i ocenia, że przez całe referendalne zamieszanie Sępopol "stracił wiarygodność". - Referendum miało sens, bo pokazaliśmy, że można coś zrobić. Ludzie to wspominają - rozmarza się Zygmunt Daniluk. On sam już się w politykę nie bawi. - Wcześniej czy później ludzie, z którymi współpracowaliśmy, dojdą do głosu. A mnie nadarzyła się okazja, więc z Sępopola uciekłem. Nie można wiele zrobić, póki o wyborze burmistrza decydują radni. Taki burmistrz jest zakładnikiem grupy radnych. Musi się zmienić ordynacja, tak aby burmistrza wybierali mieszkańcy w wyborach powszechnych - Tadeusz Wojnicz uważa, że w miarę ubożenia Warmii i Mazur niezadowolenie społeczne, a z nim liczba referendów będzie rosła. - Ten wirus będzie się rozprzestrzeniał - przepowiada były burmistrz Sępopola. Jeden przeciw władzy W Zalewie do referendum doprowadził jeden człowiek. Sam opracował zarzuty, zebrał podpisy, sam prowadził agitację, sam tworzył grupę inicjatywną. I choć do urn poszło 19,37 proc. dorosłych mieszkańców gminy, Zbigniew Kozak mówi, że ma satysfakcję. Mogło być przecież tak jak w Kowalach Oleckich, gdzie w lutym do głosowania wybrało się dwieście siedem osób, czyli 5,1 proc. uprawnionych. Konflikt, zogniskowany wokół miejscowego lekarza, stracił rację bytu jeszcze przed głosowaniem, kiedy lekarz przeniósł się do Olecka. - Od razu ogłosiłem, że nie mam zamiaru kandydować na radnego, gdyby rada została odwołana - zapewnia Zbigniew Kozak. Radnym i przewodniczącym rady był w poprzedniej kadencji. - Kłopotem każdej rady jest burmistrz - uważa Kozak. Burmistrz Zalewa Bogdan Hardybała motywy Kozaka ocenia krótko: to dawny przewodniczący rady, który się w tej kadencji nie dostał do władz i dlatego mnie chciał dokuczyć. Bogdan Hardybała uważa, że "im biedniejsze społeczeństwo, tym łatwiej wzbudzić niechęć do władzy i przyciągnąć na głosowanie". A Zalewo to środowisko ubogie, gdzie 2700 zł otrzymywane miesięcznie przez burmistrza, to dużo pieniędzy. Zbigniew Kozak przyznaje, że ludzie mu zarzucali, iż przedstawił gminnym władzom "kiepskie zarzuty". - Gdybym ja miał mocne zarzuty, to bym poszedł do prokuratora, a nie robił referendum. A tak wiem, że ludzie lubią bać się władzy - dodaje. Po fakcie wie też, jakie popełnił błędy: nie zrobił zebrań we wsiach, aby wytłumaczyć mieszkańcom, o co mu chodzi. - A teraz to mi burmistrz napisał, że najlepiej, jakbym się z gminy wyprowadził. Więc się zastanawiam, czy mam już zakładać związek wypędzonych... Problem rolnika Podobny wynik jak w Zalewie (19,9 proc.) miało referendum w podolsztyńskim Barczewie. Frekwencja okazała się za niska, by zmienić władze. Inicjatorowi głosowania - Komitetowi Obrony Rolników RP - nie podobało się, że gmina nie obniża podatku rolnego, choć sytuacja na wsi jest zła i wielu gospodarzy odłoguje pola. - Nie ukrywam, że na początku był mój prywatny problem z władzami gminy. Potem jednak okazało się, że podobne kłopoty mają inni rolnicy Dołączyli do nas handlowcy i właściciele małych firm - wymienia Wojciech Stasiak ze wsi Niedźwiedź, pełnomocnik grupy inicjatywnej, rolnik gospodarujący na prawie tysiącu hektarach. Niepowodzenie referendum tłumaczy tym, że "zjawisko jest nowe i ludziom nie znane". - Pomimo przegranej uważam, że warto było włożyć w organizację własną pracę i pieniądze. Nasza kampania uświadomiła mieszkańcom, ile ich kosztuje władza i co z tego mają. Myślę, że zaprocentuje to w najbliższych wyborach samorządowych - podsumowuje Wojciech Stasiak. Wyjątkowe Rybno W grudniu 1999 r. odbyło się referendum w Rybnie, niewielkiej gminie w powiecie działdowskim. Zarzuty inicjatorów mówiły o arogancji władzy, utracie zaufania, problemach z opieką zdrowotną. Druga strona wymieniała: od 1994 roku gmina ma nowoczesną centralę telefoniczną, oczyszczalnię ścieków, skanalizowano gminną wieś, a w ośmiu innych wybudowano wodociągi. Pod względem procentowego udziału inwestycji w budżecie Rybno zajmowało 7. miejsce w kraju. Do urn poszło 27 proc. mieszkańców. Do ważności wyniku zabrakło trzech procent, czyli 149 głosów. Organizatorzy zaprotestowali w Sądzie Okręgowym w Warszawie i sąd uznał zasadność protestu. Decyzję podtrzymał Sąd Apelacyjny, nakazując powtórzenie referendum. Po raz pierwszy w Polsce. - To dla nas wielki znak zapytania, bo o decyzji sądu dowiedzieliśmy się z prasy. Od pierwszej rozprawy w styczniu nie otrzymaliśmy z sądu ani decyzji, ani uzasadnienia - mówi Marek Dzieńkowski, wójt Rybna. Pierwsze referendum kosztowało gminę 20 tys zł. Powtórzenie to kolejny taki wydatek. Nadzór nad prawidłowym przeprowadzeniem referendum w Rybnie miała elbląska delegatura Krajowego Biura Wyborczego. Jej dyrektor Czesław Pieprzak uważa, że wszystko zostało przygotowane prawidłowo. Walery Piskunowicz, dyrektor delegatury olsztyńskiej, pojechał do Rybna w dniu głosowania, bowiem "doszły nas sygnały, że coś złego może się dziać". - W gminie nie było rozplakatowanych obwieszczeń o referendum, a w jednej z miejscowości nie sposób było znaleźć lokalu wyborczego - wymienia dyrektor. Burmistrz kontra burmistrz W Korszach, w referendum przeprowadzonym w listopadzie ubiegłego roku, naprzeciwko siebie stanęli dwaj burmistrzowie. Grupie inicjatywnej przewodził były burmistrz Jerzy Skórko, którego na stanowisku zastąpił Henryk Rechinbach. Jednym z pierwszych posunięć nowego burmistrza było obniżenie sobie poborów o ponad 3000 zł. Henryk Rechinbach uznał, że ubogiej gminy nie stać na tyle, ile zarabiał jego poprzednik, czyli 6380 zł brutto. - Ja sobie sam nie ustaliłem poborów. Rada je przyznała, doceniając mój wkład pracy w rozwój Korsz. A ludzie widać też to docenili, bo w referendum zagłosowali za odwołaniem władz - mówi Jerzy Skórko. W głosowaniu wzięło udział 38,2 proc. uprawnionych, 2952 osoby opowiedziały się za odwołaniem rady. Jerzy Skórko uważa, że aby referendum było ważne, w ludziach musi być "autentyczne niezadowolenie". - Nie mielibyśmy żadnych szans, gdyby w grę wchodziły tylko moje ambicje. W gminie musi być 70 procent niezadowolonych, żeby trzydzieści poszło zagłosować - dodaje Skórko. Swoje i sponsorów wydatki na referendalną kampanię szacuje na 14 tys. zł. Henryk Rechinbach nie pogodził się z przegraną. Zarzuty oponentów o niegospodarności uważa za nieprawdziwe, a kampanię za prowadzoną w sposób nieuczciwy. - Kiedy w 1998 r. zostałem burmistrzem, zastałem gminę bez płynności finansowej, z długami sięgającymi jeszcze 1997 r. na sumę 1,2 mln zł. Korsze nie miały oczyszczalni ścieków i kanalizacji ani studium zagospodarowania przestrzennego. Po roku zostawiałem gminę bez długów, z płynnością finansową i z zaawansowanymi pracami nad planami zagospodarowania i oczyszczalni - wyjaśnia i dodaje: - Ludzie byli dowożeni do lokali, byli też częstowani alkoholem, a cisza wyborcza została naruszona przez Radio Olsztyn. Tych argumentów nie podzielił Sąd Okręgowy w Olsztynie ani Sąd Apelacyjny. Złożone protesty wyborcze zostały odrzucone. Sprawa trafiła do rzecznika praw obywatelskich, a jeżeli to nic nie da, Henryk Rechinbach zapowiada wystąpienie przeciwko Polsce do Trybunału w Strasburgu. Jego zdaniem sąd był stronniczy i popełnił szereg błędów proceduralnych. 21 maja doszło w Korszach do przedtreminowych wyborów. Wystartowali obaj burmistrzowie i ich zwolennicy. Blok Jerzego Skórko zdobył 10 mandatów. Henryk Rechinbach także będzie radnym. - Intencje organizatorów referendów muszą być bardzo czyste. Jeżeli wyprowadzą ludzi na ulicę dla celów prywatnych, to nie poradzą sobie z otrzymaną władzą i sytuacja szybko obróci się przeciwko nim - przestrzega Tadeusz Wojnicz, były burmistrz Sępopola. Ustawa o gminnym referendum została uchwalona w październiku 1991 r. W I kadencji samorządów w Polsce odbyło się 40 referendów, w tym 3 ważne. W II kadencji referendów było 104, z czego 9 skutecznych. Od trzeciej kadencji z inicjatywą referendalną można występować rok od wyborów. W okresie od października 1999 r. do połowy maja 2000 r. odbyło się 59 referendów, w tym 13 ważnych. Najwięcej w woj. warmińsko-mazurskim - 11, 10 w dolnośląskim i 8 w zachodniopomorskim. W tej kadencji samorządu przeprowadzono na Warmii i Mazurach referenda w Barczewie, Fromborku, Gołdapi, Korszach, Kowalach Oleckich, Morągu, Płośnicy, Rybnie, Świętajnie, Wydminach i Zalewie. Ważne okazały się referenda we Fromborku (frekwencja 37,8 proc.), Korszach (38,2 proc.), Morągu (30,37 proc.) i Wydminach (33,1 proc.). Powtórzone zostanie referendum w Rybnie.
Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery. Część inicjatyw to skutek konfliktów powstających przy wprowadzaniu reform. Gminne referenda bywają również próbą powrotu przegranych wójtów.Przed pięciu laty Sępopol przodował w wojewódzkich statystykach umieralności. Padły zakłady pracy. miasto nie miało oczyszczalni. Sześciu ludziom ten obraz nie spodobał się tak bardzo, że zawiązali grupę inicjatywną ds. referendum. Na czele stanął Tadeusz Wojnicz. Do głosowania przygotowali się starannie. I wygrali. W Zalewie do referendum doprowadził jeden człowiek. Sam opracował zarzuty, zebrał podpisy. I choć do urn poszło 19,37 proc. mieszkańców gminy, Zbigniew Kozak mówi, że ma satysfakcję. Podobny wynik jak w Zalewie miało referendum w podolsztyńskim Barczewie. Frekwencja okazała się za niska, by zmienić władze. W grudniu 1999 r. odbyło się referendum w Rybnie. Zarzuty inicjatorów mówiły o arogancji władzy. Do ważności wyniku zabrakło trzech procent. Organizatorzy zaprotestowali w Sądzie Okręgowym w Warszawie i sąd uznał zasadność protestu. Decyzję podtrzymał Sąd Apelacyjny, nakazując powtórzenie referendum. W Korszach naprzeciwko siebie stanęli dwaj burmistrzowie. Grupie inicjatywnej przewodził były burmistrz Jerzy Skórko, którego na stanowisku zastąpił Henryk Rechinbach. W głosowaniu wzięło udział 38,2 proc. uprawnionych, 2952 osoby opowiedziały się za odwołaniem rady.
MEDYCYNA Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe Uzdrawiająca chimera ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii. Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc. Metoda ostatniej szansy O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej. Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność. Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta. Dać nadzieję W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy. Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji. - Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł. 24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób. Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii. Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie. Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki. W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nadzieją dla chorych na nowotwory. W białaczce szpikowej jej skuteczność sięga 80%. Lekarze z Izraela sądzą, że może być ona skuteczna także w leczeniu zaburzeń genetycznych układu odpornościowego. W Poznaniu dzięki zabiegom miniprzeszczepów komórek nadal żyje 23 chorych, którym nie pomogły tradycyjne metody leczenia. Przy miniprzeszczepach szpik chorego jest stopniowo zastępowany komórkami dawcy. Takie leczenie jest mniej toksyczne i możliwe także u osób z niewydolnością serca, płuc czy nerek. Aby ocenić skuteczność nowej metody, trzeba przeprowadzić dokładniejsze badania. Ministerstwo Zdrowia i kasy chorych przeznaczyły 24 miliony złotych na programy wczesnego wykrywania nowotworów, w tym raka jelita grubego.
ROSJA Władimir Putin jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych Portret z widokiem na Kreml Władimir Putin FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Primakow, zanim został ministrem spraw zagranicznych, przez wiele lat kierował Służbą Wywiadu Zagranicznego. Stiepaszyn był ministrem spraw wewnętrznych, a Putin - dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" i nie dopuścić do tego, by jego apogeum zbiegło się w czasie z burzliwą i "brudną" kampanią przed wyborami do parlamentu. Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo praktycznie nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się tą władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Wierzą, że struktury te będą w stanie użyć właściwych im instrumentów do zneutralizowania najbardziej bezkompromisowych przeciwników prezydenta. Mówiąc inaczej: Kreml jest dziś zbyt słaby, by podjąć radykalne, pozakonstytucyjne działania, liczy jednak, że takimi możliwościami dysponują "struktury siłowe" i woli mieć je po swojej stronie. Choćby po to, aby nie przeszły do obozu przeciwnego. Kariera "czekisty" Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych - od komunistów, do tzw. reformatorów, określających dziś siebie jako prawica. Warto bliżej przyjrzeć się karierze potencjalnego następcy "reformatora" Jelcyna. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB, gdzie zajmował się krajami niemieckojęzycznymi: Niemcami, Austrią i Szwajcarią. O tym okresie jego pracy wiadomo tylko, że długo działał w rezydenturze KGB w Dreźnie. W 1990 roku przeniesiony został do rezerwy kadrowej KGB i wrócił do Leningradu. W tym końcowym i najbardziej burzliwym okresie gorbaczowowskiej pieriestrojki Putin został doradcą ówczesnego prorektora Uniwersytetu Leningradzkiego Anatolija Sobczaka. W 1991 roku, po wyborze Sobczaka na przewodniczącego Leningradzkiej Rady Miejskiej, Putin był szefem miejskiego komitetu ds. współpracy międzynarodowej. W latach 1994-96 pełnił funkcję pierwszego zastępcy mera, którym został tenże Sobczak. Putin cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. Do jego obowiązków należał nadzór nad organizacjami społecznymi, strukturami siłowymi, prokuraturą oraz kontakty z Dumą Miejską, ale również pilotowanie zagranicznych projektów inwestycyjnych i sprawowanie nadzoru nad biznesem związanym z grami hazardowymi. To on podobno doprowadził do otwarcia w Petersburgu pierwszego banku zagranicznego (BNP-Drezdner Bank) oraz giełdy walutowej. On też pilotował budowę zakładów Coca-Coli. W warunkach rosyjskich tego rodzaju styk biznesu i polityki zawsze grozi pomówieniami. Biznes i polityka W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR) - ówczesnej "partii władzy" Wiktora Czernomyrdina. W kampanii wyborczej w mieście nad Newą większych sukcesów nie odniósł. Jego NDR przegrał z koalicją "Jabłoka" i gajdarowskiej partii Demokratyczny Wybór Rosji. Porażka ta nie przeszkodziła Putinowi kilka miesięcy później stanąć na czele sztabu wyborczego Anatolija Sobczaka, który ponownie ubiegał się o urząd mera. Jednakże i ta kampania została przegrana. Sobczak - jedna z legendarnych postaci radzieckiej opozycji demokratycznej z końca lat 80. i dotychczasowy opiekun Putina - został oskarżony o korupcję i musiał szukać schronienia we Francji. Podobne zarzuty sformułowano również pod adresem szefa jego sztabu wyborczego. Kontrkandydat Sobczaka, komunista Aleksander Bielajew, zarzucił Putinowi korupcję i zakup posiadłości na riwierze francuskiej. Jeszcze poważniejsze i do dziś nie wyjaśnione zarzuty pojawiły się na łamach gazety "Sowierszenno Sekrietno", która otrzymała od anonimowego informatora dokumenty na temat korupcji we władzach Petersburga. Przed opublikowaniem miano je omówić z Galiną Starowojtową, która obiecała je skomentować. Zanim jednak do tego doszło, Galina Starowojtowa zginęła w zamachu (sprawcy do dziś są nieznani), który wstrząsnął rosyjską opinią publiczną. Opublikowane dokumenty dotyczyły działalności prywatnej korporacji finansowo-budowlanej, która otrzymywała na korzystnych warunkach kredyty z budżetu miasta i wysyłała je na konta depozytowe oraz przekazywała firmom zagranicznym - do Hiszpanii, Finlandii i USA. Zarządem korporacji kierował Siergiej Nikieszyn, deputowany Petersburga i zastępca szefa komitetu budżetowego, który miał ściśle współpracować z Władimirem Putinem. W "Sowierszenno Sekrietno" znalazł się też list adresowany do Putina, w którym Nikieszyn proponował sfinansowanie przez miasto wypoczynku weteranów wojennych w hiszpańskiej miejscowości Torrevieja. Dyspozycje zostały wydane, ale zamiast weteranów do Hiszpanii pojechali przedstawiciele petersburskich organów skarbowych z rodzinami. Powrót do "rodzinnego domu" W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego i nadzorował m.in. sprawy związane z likwidacją mienia przedstawicielstw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Podobno ściągnął go na Kreml Anatolij Czubajs, lubiący otaczać się petersburskimi ziomkami. Szefem Putina był Paweł Borodin, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Borysa Jelcyna, a obecnie jeden z głównych bohaterów skandalu finansowego, związanego z działalnością firmy Mabetex, nielegalnym transferem za granicę miliardów dolarów i kontami członków rodziny prezydenta. Pół roku później Putin został przewodniczącym bardzo ważnego w strukturze kremlowskiej Głównego Urzędu Kontroli i pokazał, co potrafi. Tylko w ciągu 1997 roku, z inicjatywy GUK-u wszczęto ponad 50 dochodzeń, a 20 osób pociągnięto do odpowiedzialności karnej. Głośnym echem odbiła się zwłaszcza zarządzona przez Putina kontrola największego rosyjskiego eksportera broni - firmy Roswoorużenije. Już po roku, w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Putin, który pół życia spędził w czynnej służbie w KGB - przyznał wówczas, że "swój powrót do organów bezpieczeństwa traktuje jak powrót do rodzinnego domu". Już następnego dnia po objęciu stanowiska zapowiedział, że jego celem jest "wzmocnienie Łubianki i przywrócenie jej dawnego prestiżu", powrót do dawnych stopni służbowych, różnego rodzaju dodatków i ulg oraz 2,6 krotny wzrost pensji funkcjonariuszy. W roli następcy tronu Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto. Gdy został szefem FSB, prasa rosyjska pisała, że jest "wyrachowanym, ostrożnym urzędnikiem, obdarzonym dużym instynktem politycznym i skłonnością do zakulisowego rozwiązywania problemów". Teraz, występując w roli premiera i oficjalnego następcy tronu, ujawnił nowe umiejętności. W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji i w wyścigu do Kremla zdystansował nawet niepokonanego dotąd Jewgienija Primakowa. Według ostatnich sondaży, gdyby do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszli Putin i Primakow, to za Putinem opowiedziałoby się dziś 42 proc. wyborców, a za Primakowem - 36 proc. Oto rezultat umiejętnie prowadzonej gry i starannego budowania własnego wizerunku. Nie wiadomo, kto odpowiada za zamachy terrorystyczne w Moskwie i innych miastach rosyjskich, ale wiadomo, kto je politycznie wygrywa. To dzięki wojnie w Czeczenii Putin występuje - jak pisała niedawno "Niezawisimaja Gazieta" - jako "premier wojenny". Gdy prezydent, formalny zwierzchnik sił zbrojnych, nie jest w stanie sformułować strategii działania w Czeczenii - faktycznie dowodzi premier. Niemal wszystkie jego ostatnie wystąpienia publiczne dotyczą wojny, zaopatrzenia wojska i prowadzonych operacji. Mówi językiem twardym, zdecydowanym, po żołniersku brutalnym. Świadomie gra na emocjach. Rosjanom, poniżonym przegraną kampanią z lat 1994-96, obiecuje zwycięską wojnę przy minimalnych stratach własnych, armii - supernowoczesną broń, którą będzie mogła wypróbować w walkach z "czeczeńskimi bandytami", zaś dyrektorom zakładów państwowych - stworzenie "jednego kompleksu gospodarki narodowej" w oparciu o technologie stosowane w przemyśle zbrojeniowym. W tym samym pakiecie mieści się obietnica otwarcia Rosji na bezpośrednie inwestycje zagraniczne i zamknięcia rynku dla towarów konkurujących z wyrobami krajowymi. Jest też uspokajająca komunistów zapowiedź przeciwdziałania próbom przekształcenia Rosji w "surowcowy dodatek Zachodu". Dla dawnych reformatorów i ich sympatyków pozostaje obietnica przygotowania realnego budżetu. Oto cały program Putina, dostatecznie ogólnikowy, aby mógł się spodobać wszystkim. Dziś jednak nikt nie myśli o uzdrawianiu chorej Rosji, choć wszyscy o tym mówią. Celem jest Kreml i tylko Kreml - najwyższa władza w państwie. Od innych rosyjskich polityków, biorących udział w tej grze, różni Putina tylko styl prowadzonej walki. To co rosyjscy komentatorzy nazywają "lebiedyzacją" Putina, to nie tylko przejmowanie żołdackiego języka, w jakim komunikuje się ze społeczeństwem, tęskniącym po latach chaosu za porządkiem i rządami silnej ręki, ale przede wszystkim zasada działania, zgodnie z którą droga do najwyższej władzy musi prowadzić przez kryzys - dziś czeczeński, a jutro każdy inny. Choćby i prowokowany. Jeśli ta reguła zwycięży, to będzie to kres marzeń o demokracji i otwarciu Rosji na świat. Początek jej kolejnej autorytarnej choroby.
Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" . Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto.
W Ameryce możliwe jest w zasadzie wszystko. Jednego tylko nikt jakoś nie potrafi sobie wyobrazić - tego, że 98-letni Strom Thurmond miałby po 46 latach zasiadania w Senacie przejść na emeryturę. Konfederata XX wieku Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Na waszyngtońskim Kapitolu stoi jego popiersie, a w Columbii, stolicy Karoliny Południowej, i w rodzinnym Edgefield - pomniki. Jego imię noszą między innymi liceum, autostrada, koszary, tama i jezioro. Tak czczony - już za życia - jest legendarny senator Strom Thurmond. Ale ów heros, faktyczny przewodniczący amerykańskiego Senatu (oficjalnie jest nim wiceprezydent) i czwarta osoba w państwie, czuje się coraz gorzej i niewykluczone, że zrezygnuje z mandatu - alarmują amerykańskie gazety. Ewentualne odejście Thurmonda oznaczałoby nie tylko kres najbarwniejszej kariery XX wieku, ale i - być może - trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Jeżeli jednak dotrwa on do końca kadencji, upływającej w styczniu 2003 roku, będzie pierwszym w historii USA senatorem, który ukończy sto lat piastując urząd. Stary człowiek i może Senne prowincjonalne miasteczko Aiken w Karolinie Południowej, gdzie mieści się regionalne biuro senatora, jest skąpane w zieleni. Trawniki przypominają tu miejscami dywany z szyszek, które spadają tysiącami z sosen, jodeł, modrzewi i świerków. Raz w tygodniu do Aiken przyjeżdża do fryzjera 91-letnia Mary, siostra Stroma. W okolicy mieszkają też jej bliźniaczka Martha i najstarsza z sióstr, 94-letnia Gertruda. Aiken to również miasto Nancy Moore, młodszej o prawie pół wieku żony Thurmonda, z którą senator pozostaje od dziesięciu lat w separacji. Ach, co to był za ślub. Ameryka 1969 roku. Panna - zdecydowanie młoda, 22 lata; cztery lata wcześniej zdobyła tytuł Miss Karoliny Południowej. Pan - w wieku jak najbardziej zaawansowanym, 66 lat, dni chwały dawno, wydawałoby się, za nim. Wydawcy ilustrowanych magazynów zacierali ręce, podstarzali dandysi nabierali chętki, by iść za przykładem, połowa społeczeństwa się śmiała, a druga połowa nie wychodziła ze zdumienia, choć dziwić się nie za bardzo było czemu. W końcu każdy wiedział, że Strom lubi kobiety, a kobiety, z tych czy innych powodów, lubią jego. Nawet dziś, gdy senator odwiedza rodzinny stan, nie przepuszcza na spotkaniach z wyborcami okazji, by zauważyć na głos, jak to miło, że miejscowe damy są wciąż takie eleganckie, urodziwe, atrakcyjne... Czasami senator daje upust swej fascynacji w sposób nieco bardziej ekspansywny. Będąc już 90-latkiem, nie tracił rezonu i podobno obłapywał w windzie na Kapitolu pewną panią senator, co o mało nie zakończyło się dlań oskarżeniem o molestowanie seksualne. Pytany przez dziennikarki o sprawy polityczne czy społeczne, odpowiada z kolei czasem z błyskiem w oku: "Jest Pani piękną kobietą". Jak wyznał jednej z gazet: "Nie sądzę, by było to naturalne, gdyby człowiek nie interesował się płcią przeciwną. Ja po prostu uwielbiam kobiety, piękne kobiety". Bawi to całą Amerykę. Dowody na to, że wiara w nadludzkie możliwości Starego Stroma nie słabnie, można znaleźć między innymi w książce "Ol' Strom. An unauthorized biography of Strom Thurmond" (Stary Strom. Nieautoryzowana biografia...) autorstwa Jacka Bassa i Marylin W. Thompson. Na jednym z zamieszczonych w niej dowcipów rysunkowych kobieta przechodząca tuż obok naturalnej wielkości pomnika senatora odwraca się nagle z niedowierzaniem i patrząc na swoją efektowną pupę wykrzykuje: "Na Boga! Przysięgłabym, że ktoś mnie uszczypnął!" Znana powszechnie skłonność Thurmonda do płci przeciwnej nie oznacza jednak, że jest on wyrozumiały dla każdego mężczyzny o podobnych zainteresowaniach. Kiedy w Senacie debatowano nad losem Billa Clintona, oskarżonego o krzywoprzysięstwo w tak zwanej sprawie Lewinsky, Thurmond zdecydowanie głosował za uznaniem prezydenta za winnego. "Tylko żeby nie było nieporozumień" - podkreślił, gdy rozmawialiśmy o tym w jego waszyngtońskim biurze. "Chodziło o krzywoprzysięstwo! Krzywoprzysięstwo, a nie żadne romanse!!!". Winogrona gniewu Pierwsza żona Thurmonda - Jean, z którą, o czym mówią wszyscy, był podobno naprawdę szczęśliwy, zmarła przedwcześnie na raka mózgu. Drugą - Nancy - Strom poznał, gdy pewnego lata pracowała u niego w biurze. Zakochał się i zdecydował na ślub, mimo że był od niej starszy o 44 lata. Przez dłuższy czas wszystko układało się na pozór gładko. W 1982 roku dziennik "Washington Post" napisał, że Nancy wstaje o drugiej w nocy i do 5.30 obrabia pocztę senatora, a potem udaje się z mężem, który miał już wtedy na karku osiemdziesiątkę, na poranną przebieżkę. Dopiero po latach wyszło na jaw, że Nancy ma problemy z alkoholem. Zdecydowała się leczyć dopiero, gdy została zatrzymana przez policję za jazdę po pijanemu i trafiła do aresztu. Wcześniej jednak na rodzinę spadło ogromne nieszczęście. Córka Thurmondów (mieli oni czworo dzieci), nosząca to samo imię co matka - Nancy - zginęła pod kołami samochodu prowadzonego przez nietrzeźwą kobietę. Kary za jazdę po pijanemu są w Karolinie Południowej raczej surowe - zaostrzył je sam Thurmond, w czasie gdy był gubernatorem. Zabójczyni otrzymała jednak stosunkowo niewysoki wyrok. Być może sąd nie był zbyt srogi w obawie, iż ktoś mógłby powiedzieć, że dzieje się tak, bo ofiarą była córka senatora. Mówi się niekiedy, że Thurmond, który sam nie pije i nigdy nie pił, wręcz nienawidzi alkoholu. Przed dwoma laty omal nie wpadł w szał, dowiedziawszy się, że producenci wina w USA zamierzają drukować na etykietach butelek treści zachęcające konsumentów do wypitki. Chodziło o stwierdzenie, jakoby wino przez wieki umilało społeczeństwom spożywanie posiłków i że kieliszek bądź dwa kieliszki dziennie zmniejszają ryzyko zachorowania na choroby serca. Zdaniem senatora producenci powinni raczej informować na etykietach, i to wołami, że alkohol zabija sto tysięcy Amerykanów rocznie. W 1991 roku Thurmondowie zdecydowali się na separację. Powodem miało być właśnie zamiłowanie Nancy do trunków oraz domniemane flirty - z mężczyznami na pewno od senatora młodszymi. I oto w dziesięć lat później Waszyngtonem wstrząsnęła nagle niewiarygodna pogłoska, jakoby Nancy szykowała się do zastąpienia Starego Stroma w fotelu senatora. Dixie znaczy Południe Strom Thurmond urodził się w grudniu 1902 w Edgefield, maleńkiej mieścinie w Karolinie Południowej. Edgefield zapisało się w historii tym, że gdy wybuchła wojna secesyjna (1861-65), do armii Konfederacji (CSA) zgłosili się wszyscy tutejsi mężczyźni. Miasto wydało też na świat aż dziesięciu gubernatorów; Thurmond był ostatnim z dziesiątki. Senator jest naprawdę stary. Jego kariera polityczna trwa tak długo, że stał się dla Ameryki symbolem łączącym wiek XIX z XXI. Kiedy w latach 20. kandydował na kuratora oświaty w powiecie Edgefield, głosowali nań między innymi weterani-konfederaci, którzy 60 lat wcześniej walczyli z żołnierzami Abrahama Lincolna w wojnie stanów czy wojnie o niepodległość Południa, jak często nazywa się w tych stronach wojnę secesyjną. Po ukończeniu studiów Thurmond był prawnikiem, senatorem stanowym i sędzią. Czterech morderców skazanych w procesach, którym przewodniczył, zakończyło swój niechlubny żywot na krześle elektrycznym. Strom wierzył i wierzy w odstraszające działanie kary głównej i to nie tylko za zbrodnię morderstwa. Już jako parlamentarzysta dwukrotnie proponował, by wprowadzić w całym kraju karę śmierci również dla handlarzy narkotyków. Wróciwszy z drugiej wojny światowej, zajął się na dobre polityką i błyskawicznie został gubernatorem, w czym pomogła mu chwała bohatera z Normandii i zaszczytne odznaczenie wojenne - Purpurowe Serce. Został też rzecznikiem praw stanów - a w szczególności stanów Południa. Ktoś, kto chciał wtedy mieć na Południu coś do powiedzenia, należał do Partii Demokratycznej; republikanom wciąż nie umiano jeszcze bowiem zapomnieć zwycięstwa w wojnie secesyjnej. Wśród demokratów doszło wówczas do poważnego rozłamu na tle stosunku do segregacji rasowej. Południowcy stali na stanowisku, że jej ewentualne zniesienie winno pozostać w gestii poszczególnych stanów, a nie rządu federalnego. Nie mogąc porozumieć się w tej kwestii z ubiegającym się o reelekcję prezydentem demokratą Harrym Trumanem, zdecydowali się rzucić mu wyzwanie. W ten sposób na amerykańskiej scenie politycznej pojawiła się Partia Praw Stanów, czyli dixiekraci (zbitka terminów: Dixie - amer.: Południe i demokraci). Segregacja dziś, jutro, zawsze Nowe ugrupowanie postanowiło wystawić własnego kandydata na prezydenta. Postawiono właśnie na Thurmonda. I choć uległ on w wyborach 1948 roku nie tylko Trumanowi, ale i republikaninowi Thomasowi Deweyowi, wygrywając jedynie w Karolinie Południowej, Alabamie, Missisipi i Luizjanie, niewiele brakowało, by jednak został prezydentem. Jak policzono, gdyby zaledwie 21 tysięcy wyborców w stanach Ohio i Illinois głosowało inaczej, ani Truman, ani Dewey nie zdobyliby wymaganej większości głosów. Wyboru prezydenta musiałaby wówczas dokonać Izba Reprezentantów Kongresu. Ponieważ przy ówczesnym układzie sił demokraci za nic nie poparliby Deweya, a republikanie - Trumana, bardzo prawdopodobne jest, że prezydentem zostałby kandydat "kompromisowy", czyli Thurmond. W 1957 roku senator postawił sobie za zadanie niedopuszczenie do debaty nad ustawą, której przyjęcie znosiłoby segregację rasową. Przez kilka dni przesiadywał w saunie i pił tylko tyle wody, ile musiał. W dniu głosowania porządnie odwodniony pojawił się na senackiej mównicy i nie schodził z niej przez 24 godziny i 18 minut. Mówił i mówił, pochłaniając litrami napoje, a po skończeniu przemówienia przez dwie godziny rozmawiał jeszcze z dziennikarzami. Do toalety nie poszedł ani razu, bowiem zejście z mównicy równałoby się rezygnacji z głosu. Innym razem, przed drzwiami Senatu, pochwycił zapaśniczym chwytem pewnego senatora, chcąc uniemożliwić mu wejście do sali obrad, gdyż ten zamierzał głosować nie po jego myśli. Ustawę jednak ostatecznie przyjęto, choć - między innymi dzięki Thurmondowi - w kształcie nieco odbiegającym od oryginalnego. Thurmond bardzo długo pozostawał niepoprawnym segregacjonistą. Pohukiwał, że armia i gwardia narodowa, przy pomocy których Waszyngton wcielał na Południu w życie idee równości rasowej, nie będą miały tylu żołnierzy, by "wpuścić Murzynów do naszych domów, kościołów, kin, teatrów i basenów". Blisko mu było do gubernatora Alabamy George'a Wallace'a, niestrudzonego propagatora słynnego hasła "Segregacja dziś, segregacja jutro, segregacja na zawsze". Ale nie mieli racji ci, którzy nazywali Thurmonda rasistą. To on przecież, jeszcze jako gubernator, doprowadził do postawienia przed sądem 28 białych, którzy dopuszczali się linczów, i to on pierwszy zatrudniał Murzynów jako urzędników w swym biurze. Może dlatego do dziś, pytany o tamte lata, mówi, że nie ma sobie nic do zarzucenia - odwrotnie niż nieżyjący już Wallace, który przyznał przed śmiercią, że żył w błędzie. Jest nie do zastąpienia Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Dlatego tak wiele osób boi się przyznać wprost, że nieuchronnie zbliża się jego czas. Co kilka dni senator przewożony jest do szpitala na badania. Ma kłopoty z kojarzeniem, utrzymaniem równowagi, ze słuchem. Zrezygnował nawet z otwierania codziennych sesji Senatu - ceremoniii, na którą jeszcze niedawno potrafił gnać prosto ze szpitala. Kiedy rozmawiałem z nim przed dwoma laty, trzymał się jeszcze kapitalnie i zdawał się być, jak na swój wiek, w pełni sił. Mówił, jak zwykle, niezrozumiałym prawie dla nikogo językiem z akcentem z Głębokiego Południa z początku wieku (dziś już poprzedniego). Jego przeszczepione marchewkowe włosy świeciły w ostrym kwietniowym słońcu, twarz tryskała energią i aż się rozpalał, opowiadając i pokazując mi zdjęcia dziewięciu prezydentów, z którymi pracował (George W. Bush jest dziesiąty). Przypomniało mi się, jak przed wyborami w 1996 roku, kiedy zresztą zapowiedział, że kandyduje po raz ostatni, szef jego kampanii pytał, porównując go z o wiele młodszym konkurentem: "Mam tu 96-latka z 42-letnim doświadczeniem i 42-latka bez żadnego doświadczenia. Kogo wybieracie?". Dziś kwestia sukcesji po Thurmondzie stała się sprawą wagi państwowej. I dzieje się tak nie tylko dlatego, że jest on czwartą osobą w państwie i gdyby coś złego spotkało nagle Busha, wiceprezydenta Dicka Cheneya i przewodniczącego Izby Reprezentantów Dennisa Hasterta, to on właśnie zostałby prezydentem! W Białym Domu i w Izbie Reprezentantów republikanie rządzą dziś niepodzielnie, ale w Senacie obie partie mają po pięćdziesięciu przedstawicieli. W przypadku kiedy głosowanie kończy się remisem, decyzję podejmuje wiceprezydent, dziś - republikanin. Gdyby jednak Thurmond zrezygnował z mandatu z przyczyn zdrowotnych albo gdyby umarł w trakcie pełnienia urzędu, jego następcę wyznaczy gubernator Karoliny Południowej. A tak się składa, że gubernatorem jest Jim Hodges, demokrata, który z radością mianowałby na miejsce Thurmonda któregoś ze swych partyjnych kolegów, sprawiając, że demokraci mieliby odtąd w izbie większość. Mocno przerażeni obrotem spraw karolińscy republikanie przygotowali już nawet podobno projekt ustawy, zgodnie z którą gubernator mógłby w tego typu sytuacjach czynić sukcesorem wyłącznie członka tego samego ugrupowania, które reprezentował dotychczasowy senator. Życie mija zbyt szybko Wychodzący w Columbii dziennik "The State" napisał niedawno, że senator nagrał w ubiegłym roku taśmę wideo, na której prosi gubernatora, by w razie czego wyznaczył na jego następczynię Nancy Thurmond (w USA w razie rezygnacji lub śmierci senatora z reguły nie organizuje się wyborów uzupełniających). Hodges, któremu Nancy zaprezentowała nagranie w listopadzie, twierdzi, że nie wątpi, iż Thurmond dotrwa do końca kadencji, ale odmawia rozmowy na ten temat z dziennikarzami, utrzymując, że nie ma co rozmawiać o czymś, co jest niewyobrażalne. Sam główny bohater przyznaje, że rzeczywiście rozważał złożenie mandatu, ale zmienił zdanie po "otrzymaniu licznych telefonów z Karoliny Południowej i przemyśleniu konsekwencji politycznych". Dodaje, że na razie myśli nie o rychłym umieraniu, ale charlestońskiej gazecie "Post and Courier" wyznał kilka tygodni temu, że choć jako odznaczony weteran drugiej wojny ma prawo do pochówku na Cmentarzu Narodowym Arlington pod Waszyngtonem, chce po śmierci spocząć w Aiken. Na razie jednak - przekonuje - czuje się, jakby miał ze 40 lat mniej i podkreśla, że odziedziczył "dobre geny". Żałuje tylko, mówiąc o całym swym życiu, że "to wszystko minęło zbyt szybko". Jakby to nie brzmiało okrutnie, każdy w końcu, najdłuższy nawet żywot musi kiedyś mieć swój kres. Dzień, w którym Ameryce zabraknie Stroma Thurmonda, będzie pewnie dla wielu taki, jak dla narratora powieści "Alienista" Caleba Carra pożegnanie Teodora Roosevelta, zmarłego w 1919 roku byłego prezydenta i wyjątkowo nietuzinkowego człowieka: "Teodor leży w ziemi. (...) Myśl, że nie żyje, jest właśnie taka - nie do przyjęcia". - JAN TRZCIŃSKI
Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Ale ów heros, faktyczny przewodniczący amerykańskiego Senatu i czwarta osoba w państwie, czuje się coraz gorzej i niewykluczone, że zrezygnuje z mandatu - alarmują amerykańskie gazety. Ewentualne odejście Thurmonda oznaczałoby nie tylko kres najbarwniejszej kariery XX wieku, ale i - być może - trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Strom Thurmond urodził się w grudniu 1902 w Edgefield, maleńkiej mieścinie w Karolinie Południowej. Senator jest naprawdę stary. Jego kariera polityczna trwa tak długo, że stał się dla Ameryki symbolem łączącym wiek XIX z XXI.
ROZMOWA Józef Płoskonka, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Nareszcie się można skompromitować JAKUB OSTAłOWSKI Rz: Co się stało w śląskim Urzędzie Wojewódzkim? JÓZEF PŁOSKONKA: Nie nazwałbym tego "korupcją", bo na razie nie można udowodnić, że ktoś za coś brał łapówkę. W otoczeniu wojewody działał człowiek nazywany jego doradcą ds. gospodarczych. Nieczyste interesy prowadziły prawdopodobnie firmy, których był właścicielem. Sytuacja w śląskim Urzędzie Wojewódzkim pokazuje, że może się to dziać na bardzo wysokim szczeblu, pod okiem człowieka, w którego uczciwość nikt nigdy nie wątpił. Czyli rząd zdawał sobie sprawę, że jest korupcja, ale nie przypuszczał, że może być aż tak wysoko? Wiemy, że różne dziwne rzeczy dzieją się w tych urzędach, gdzie jest duża uznaniowość, np. w zakresie podejmowania decyzji, i tak naprawdę nie ma przejrzystych zasad. Ale wiemy także, że w wielu urzędach wojewódzkich w Polsce można znaleźć przypadki naganne, nawet kryminogenne. Czy w tej chwili MSWiA ma jakieś konkretne sygnały o takich nieprawidłowościach? - Mamy je bez przerwy. Przecież anonimy dotyczące sytuacji w śląskim Urzędzie Wojewódzkim znalazły się w skrytkach poselskich już 10 czy 12 miesięcy temu. Drogą korespondencji średnio w tygodniu dostaję kilka, czasami kilkanaście informacji dotyczących nieprawidłowości w różnego rodzaju urzędach administracji publicznej. Dostaję je również od posłów. Każdy z tych sygnałów staramy się sprawdzić. Prawda jest też taka, że po artykule "Rz" liczba informacji znacznie wzrosła. To jest naturalne. Musimy być ostrożni, bo można łatwo wpaść w histerię łapownictwa, w histerię korupcji. Ale nie wolno też ulegać samouspokojeniu: wszystko jest dobrze, nasi urzędnicy są najlepsi. Tak również nie jest. Ile takich sygnałów teraz państwo sprawdzają? Nie potrafię powiedzieć. Jeżeli chodzi o urzędy administracji, to zdarzają się takie przypadki, gdy po określonych informacjach wysyłamy tzw. szybką kontrolę. W takim razie ile było takich kontroli w tym roku? Ja wiem o dwóch przypadkach. Jedna sprawa została wyjaśniona, druga jest jeszcze analizowana. Szybkie kontrole, wewnętrzne zespoły, komisje. Zazwyczaj nikt nie dowiaduje się o efektach ich pracy. Jeżeli dziennikarze nie ujawniliby afery na Śląsku, to po kolejnych kontrolach współpracownicy Kempskiego i on sam odeszliby po cichu, pod byle pretekstem. Nikt by nie powiedział jasno opinii publicznej, co się stało. Myślę, że nie. Pewnych rzeczy nie da się uniknąć. Według mojej wiedzy działania operacyjne wokół wszystkich firm, które są związane z aferami na Śląsku, były prowadzone od dłuższego czasu, np. sprawa nieprawidłowości w PKS w Żywcu została ujawniona co najmniej tydzień przed tekstem "Rzeczpospolitej". To jest argument, który potwierdza moją tezę - nikt jasno nie powiedział, co tam się stało. Sprawa wypłynęła dopiero po naszej publikacji. Po publikacji poznali ją ludzie w całej Polsce. Na Śląsku, w Żywcu już wcześniej wiedziano, co się stało. Legendy krążą o tym, co się dzieje w najbogatszym w Polsce warszawskim samorządzie. Był pan rządowym komisarzem, który miał "oczyścić" sytuację w stołecznej gminie Centrum. Co pan tam zobaczył? Samorząd warszawski ma rzeczywiście dużo pieniędzy. Może sobie pozwolić na wiele rzeczy, o których inni nie mogą nawet marzyć. W związku z tym na decydentów - radnych i urzędników - wywierane są silne naciski, aby wydawali pieniądze na te cele, które interesują daną dzielnicę, daną firmę, albo daną grupę ludzi. A uznaniowość jest ogromna. Ja nikogo w gminie Warszawa Centrum nie złapałem na korupcji, bo gdyby było inaczej, to prasa by o tym wiedziała. Natomiast w wielu miejscach zauważyłem działania urzędnicze, które mogłyby powodować podejrzenia o korupcję. Co zrobić, żeby takich działań było coraz mniej? Musi być jasne, co wolno urzędnikowi, a czego nie. Czy jeśli przyjmie zaproszenie na obiad od kolegi, który pracuje w biznesie, to jest to naganne? Czy urzędnik może wykonywać jakąkolwiek pracę zleconą na własny rachunek? Urzędnik nie powinien robić rzeczy, za które można go oskarżyć o konflikt interesów. Tego nie da się skatalogować - wszystko zależy od jego sumienia i wiedzy, ale również od kontroli ze strony zwierzchników i niezależnej prasy. Na czym będą polegać zapowiadane przez rząd zmiany w prawie, które mają ułatwić walkę z korupcją? Bardzo istotny jest projekt zmiany ustawy o policji, kodeksu postępowania karnego oraz innych ustaw. Będzie można stosować prowokację policyjną, podsłuch i kontrolę korespondencji we wszelkich przypadkach, które budzą podejrzenie o korupcję. Dzisiejszy stan prawny jest taki, że wspomniane techniki można stosować wyłącznie wtedy, gdy mamy do czynienia z "przysporzeniem korzyści" w wielkich rozmiarach - powyżej 650 tys. zł. Zmiana, jaką proponujemy, uchyla tego typu ograniczenia. Kryzys katowicki uwidocznił, że jest potrzebny wewnątrzrządowy zespół ds. walki z przestępczością gospodarczą. Myślę, że w najbliższym czasie zespół, który będzie koordynował wszystkie działania izb skarbowych, policji i urzędów celnych, powstanie. Poza tym tworzymy komórki kontroli wewnętrznej. Taka komórka działa już np. w policji. A jak ograniczyć uznaniowość podejmowania decyzji administracyjnych? Pierwsza taka próba to wprowadzenie nowych mandatów karnych - każdy wie, za jakie wykroczenie ile trzeba zapłacić. A techniczne zabezpieczenia - rejestrowanie prędkości zatrzymywanych pojazdów - pozwalają kontrolować policjantów. W podobnym kierunku zmierza poselski projekt ustawy o jawności procedur decyzyjnych w grupach interesów i publicznym dostępie do informacji. Jeśli będzie można w każdej chwili sprawdzić, jak rozpatrywane jest nie tylko moje podanie czy wniosek, ale podania wszystkich, którzy je złożyli, to wtedy sytuacja będzie jasna. Wprowadzamy bardzo głębokie zmiany w Departamencie Zezwoleń i Koncesji MSWiA. Osoby, które przyjmują dokumenty, nie będą ich rozpatrywać. Powstanie tzw. rejestr interwencji, gdzie odnotowywany będzie każdy sprzeciw w danej sprawie. Gdzie Kempski popełnił błąd? Wójt, burmistrz, prezydent, starosta, wojewoda, ministrowie, premier odpowiadają za wszystko, co się dzieje na obszarze ich działania, ale nie merytorycznie, tylko z punktu widzenia odpowiedzialności za skutek działania. Jeżeli dochodzi do nieprawidłowości w województwie, to wojewoda za wszystko odpowiada, nawet jeżeli prywatnie jest kryształowo uczciwym człowiekiem. Trzeba więc mieć niesłychanego nosa do ludzi - doradców, dyrektorów, kontrolerów - żeby być dobrym wojewodą. Nie chcę oskarżać Kempskiego, ale jego doświadczenia życiowe pokazują, niestety, że nosa do ludzi to on nie ma. Wręcz przeciwnie - ma niesamowitą zdolność do dobierania sobie nieodpowiednich współpracowników. Kempski jest człowiekiem biało-czarnym. Albo komuś bezgranicznie ufa, albo nie ufa wcale. Nie stopniuje zaufania. A przecież w żadnym z nas nie siedzi w stu procentach anioł bądź w stu procentach diabeł. Dobrze to ilustruje przypadek dyrektora generalnego śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Tenże dyrektor, zdecydowanie człowiek Kempskiego, był jedną z najważniejszych osób w urzędzie. Dwa tygodnie przed tekstem "Rzeczpospolitej" Kempski wystąpił o natychmiastowe zawieszenie dyrektora i poinformował, że stracił do niego całkowicie zaufanie. Nie było żadnej fazy przejściowej. Kempski będzie miał znaczące miejsce - jestem głęboko przekonany, że pozytywne - w historii walki z korupcją w Polsce. Pokazał pewien mechanizm - jak niesłychanie uczciwy, inteligentny polityk, który buduje narzędzie do walki z korupcją, może wpaść w swoje sidła. Przypadek śląskiego Urzędu Wojewódzkiego znajdzie się chyba w podręcznikach dla wysokich urzędników administracji. Przykład Kempskiego jest zdecydowanie większą, niż pan sobie zdaje sprawę, nauczką dla wszystkich wojewodów, starostów, wójtów i również dla władz centralnych. W sobotę artykuł, w środę dymisja. Niesłychane tempo. Na tym przykładzie uczymy się odpowiedzialności politycznej. To tragiczne, że padło na tak kryształowego człowieka. Ale może dobrze, że tak to zostało przerysowane? Wreszcie w Polsce można się skompromitować politycznie. Do tej pory wydawało się, że nie ma nic piękniejszego niż uprawianie polityki. W powszechnym przekonaniu w polityce bez względu na okoliczności, zawsze się wygrywało. Nieprawda - Kempski przegrał. Rozmawiał Andrzej Stankiewicz
Co się stało w śląskim Urzędzie Wojewódzkim? JÓZEF PŁOSKONKA: Nie nazwałbym tego "korupcją". Czy w tej chwili MSWiA ma jakieś konkretne sygnały o takich nieprawidłowościach? Mamy je bez przerwy. Co zrobić, żeby takich działań było coraz mniej? Musi być jasne, co wolno urzędnikowi, a czego nie. nie powinien robić rzeczy, za które można go oskarżyć o konflikt interesów.
BRAZYLIA Chłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów Rewolta bezrolnych MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso. Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy. Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów. Rocznica masakry Marsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani. Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu. Lewica zbiera punkty Dla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso. Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera. Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST. Cardoso odpiera zarzuty Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób. Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin. Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób. 15 milionów oczekujących Ruch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna. Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności". Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery. Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata. Walka klasowa Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi. Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów. Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów. Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem. Cena modernizacji Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy. Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób. Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych.
Ruch Bezrolnych zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985. Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą.
Fałszywi kombatanci śpią spokojnie, nie ściga ich prokuratura ani Urząd ds. Kombatantów Partyzanci w rajtuzach Wincenty Pełka: Mam absolutną pewność, że osoby, które dziś podszywają się pod moich podkomendnych, nigdy do konspiracji nie należały FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ LESZEK KRASKOWSKI Siedmiolatek Kazimierz K., pseudonim Ryba, rozmontował dwie koparki sprowadzone przez Wehrmacht do kopania rowów przeciwczołgowych. Dwunastolatek Lucjan G., pseudonim Latawiec, palił księgi podatkowe i uwolnił z niemieckiego aresztu trzech rolników. Z życiorysów niektórych kombatantów wynika, że Armia Krajowa składała się głównie z małoletnich łączników. Gdy wybuchła wojna, "Ryba" miał dwa i pół roku. Jako niespełna siedmioletnie pacholę został zaprzysiężony i "przeszkolony specjalnie, jako małoletni, do służby łącznika" w oddziale AK w Żarnowcu nad Pilicą (Śląskie). Niemcy coś chyba podejrzewali, bo raz go schwytali i okrutnie zbili. "Wsławił się szczególną odwagą, rozmontowując dwie koparki niemieckie sprowadzone do kopania rowów przeciwczołgowych na organizowanej przez wroga linii obronnej. Zginął wówczas kolega, który z nim współdziałał, sam uniknął śmierci, kryjąc się pod koparką przed nagle przybyłymi Niemcami. Po wyzwoleniu aresztowany i katowany przez UB, skazany na trzy lata więzienia. Strzelec »Ryba«, młody żołnierz AK, był dzielnym i ofiarnym konspiratorem" - to cytat z oficjalnego dokumentu, zaświadczenia weryfikacyjnego nr 17/225/90. Po wojnie "Ryba" został awansowany do stopnia plutonowego, odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami za okazane męstwo i odwagę. Honor żołnierza AK O bezprzykładnych aktach heroizmu "Ryby" i kilku jego małoletnich sąsiadów można się dowiedzieć jedynie przypadkiem. Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych nie udostępnia teczek kombatantów ani byłym dowódcom AK, ani inspektorom NIK, a tym bardziej dziennikarzom. Na ślad fałszywych kombatantów wpadł osiem lat temu Wincenty Pełka, były komendant placówki AK "Żołna" (Żarnowiec nad Pilicą), zastępca dowódcy 2. Batalionu 116. Pułku Piechoty AK. Od tamtej pory prowadzi nierówną walkę z urzędnikami o cofnięcie uprawnień kombatanckim hochsztaplerom. "Od lutego 1993 r. upominam się nie o swoje osobiste sprawy, ale wyłącznie o społeczne, o honor żołnierza AK, o honor kombatanta, który został zdewaluowany - napisał w liście do rzecznika praw obywatelskich. - Występuję przeciw okradaniu w biały dzień, co miesiąc, przez wiele lat, przez wielu ludzi skarbu państwa". - Pamiętam rozbrajanie żołnierzy austriackich po pierwszej wojnie światowej - mówi Wincenty Pełka, rocznik 1909. - Za mojego życia narodził się i upadł komunizm. Nie zejdę z tego świata, dopóki małoletni kombatanci nie zostaną rozliczeni ze swoich oszustw. Najmłodszy żołnierz w moim oddziale miał siedemnaście lat. Te koparki to był ciężki sprzęt. Jak mogło sobie z nim poradzić siedmioletnie dziecko? Wersję Pełki potwierdził Stanisław Grela z Koryczan, żołnierz AK od 1942 roku: - Wystrzegaliśmy się dzieci, chodziło o zachowanie tajemnicy. W maju 1992 roku prawdziwi podkomendni Wincentego Pełki sporządzili listę swoich rzekomych kolegów z konspiracji, obecnych kombatantów. Znalazło się na niej dwanaście osób. Dziś niektórzy z nich już nie żyją, świadczenia kombatanckie przysługują wdowom. Sympatyk z legitymacją Kazimierzowi K., pseudonim Ryba, pomyliła się w życiorysie data urodzenia - zamiast 1937 wpisał rok 1933. I tak już zostało, również w legitymacji kombatanckiej, która uprawnia m.in. do pięćdziesięcioprocentowej zniżki na PKP i PKS. Do dat nie miał głowy również ojciec Kazimierza K., już podczas okupacji wydawało mu się, że jego syn jest starszy. Koronnym dowodem na to, że "Ryba" był w partyzantce, jest kartka z zeszytu w kratkę, oświadczenie podpisane przez ojca młodocianego konspiratora. Napisano na niej: "Łany Małe, 1 I 1944 r. Na propozycję dowódcy placówki w Woli Libertowskiej ppor. rez. Antoniego Janiszewskiego, ps. Jawor, żołnierza AK, polecam swego jedynego syna (jeszcze wówczas 10-letnie dziecko) do pracy w konspiracji. Pełni świadom, że mogę stracić największy skarb, jaki posiadam, czynię to dla dobra Ojczyzny. Ja, ojciec, jako wierny syn Narodu Polskiego i żołnierz Armii Krajowej. Wypełniając swój honorowy obowiązek, kieruję się hasłem: Bóg, Honor, Ojczyzna". Kazimierz K. tłumaczył w elbląskiej prokuraturze, że z przywilejów kombatanckich nigdy nie korzystał, a legitymację kombatancką z błędną datą urodzenia odesłał do katowickiego ZBoWiD. Nie wie, dlaczego nigdy tam nie dotarła. Prokuratura nie zleciła ekspertyzy papieru rzekomego dokumentu z 1944 roku, nie wystąpiła też do ZUS i KRUS z pytaniem, czy Kazimierz K. pobierał dodatek kombatancki. "Fakt, iż zaświadczenie, a następnie deklaracja i legitymacja zawierają błędny rok urodzenia, nie może stanowić podstawy do podważania uczestnictwa Kazimierza K. w AK - napisała w uzasadnieniu umorzenia śledztwa prokurator Joanna Owczarek. - Przyjmując, iż podczas zaprzysiężenia w 1944 r. Kazimierz K. miał 7 lat, nie powoduje to nierealności takiego działania. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż większość osób, które mogłyby potwierdzić, iż Kazimierz K. walczył w AK, nie żyje. Z uwagi na znaczący upływ czasu niemożliwe jest także zdobycie dokumentów. Nie zdołano udowodnić, iż dołączone dokumenty, które przemawiają na korzyść Kazimierza K., zawierają nieprawdziwe dane". - Umorzyłam śledztwo, gdyż nie mam dowodów na to, że Kazimierz K. odniósł jakiekolwiek korzyści materialne z tytułu przynależności do organizacji kombatanckiej - mówi prokurator Owczarek. Sierpień 1944 roku, las sanczygniowski. Dowódca 106. Dywizji AK pułkownik Bolesław Nieczuja-Ostrowski (z prawej) wizytuje batalion partyzancki ARCHIWUM - Kazimierz K. może być nawet z rocznika 1945, a ja i tak nic nie mogę zrobić, skoro prokuratura umorzyła śledztwo - mówi Marian Piotrowicz, prezes Zarządu Okręgu Śląskiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. - On jest tylko sympatykiem naszego związku. - Ale ten sympatyk ma legitymację kombatancką i wysokie odznaczenie za walkę z Niemcami. - Nic o tym nie wiem - odpowiada Piotrowicz. - Stowarzyszenie nasze nie jest uprawnione do weryfikacji już wydanych uprawnień kombatanckich. Od tego są sąd i Urząd ds. Kombatantów. Stefan K., który podpisał wniosek o odznaczenie "Ryby", poznał go dopiero w 1979 roku. "Miałem wątpliwości, gdyż chodziło o młody wiek - zeznał w prokuraturze. - Ale uważałem, że skoro jest w związku, to dokumentacja jest w porządku". - Prosiłem pana Piotrowicza o przesłuchanie tych osób - mówi Wincenty Pełka. - Proponowałem konfrontację jako najsprawiedliwszy sposób dojścia do prawdy. Usłyszałem: "Panie, co to by było. Ile pan ma lat? Czy to warto?". Powiedziałem, że odwołam się do Warszawy. "I tak sprawa do nas wróci" - taka była odpowiedź. Gońcy, łącznicy, kurierzy i kolporterzy Wincenty Pełka, dziś dziewięćdziesięciodwuletni, dysponuje kserokopiami życiorysów niektórych kombatantów. Obala punkt po punkcie to, co jest w nich napisane. Jan K. z Woli Libertowskiej twierdzi, że w czerwcu 1944 roku w miejscowości Jeżówka koło Wolbromia brał udział w wysadzeniu pociągu wiozącego rannych żołnierzy Wehrmachtu z frontu wschodniego. - Takiej akcji nie było - zapewnia Pełka. - Gdyby w Jeżówce był napad na pociąg, Niemcy spaliliby wieś, represje byłyby okropne. Kiedy w Porębie Dzierżnej ktoś zaatakował niemiecki samochód i zastrzelił jednego niemieckiego żołnierza, hitlerowcy w odwecie wymordowali kilkadziesiąt osób. Jan G. napisał w swoim życiorysie, że do AK wstąpił w 1942 roku, przysięgę złożył w stodole Bronisława Waligóry, w obecności gospodarza (Waligóra zaprzecza). W 1943 roku zastrzelił trzech konfidentów, m.in. Siedlińskiego w Żarnowcu. - Młody Siedliński rok przed końcem wojny pojechał do Warszawy i nie wrócił - mówi Wincenty Pełka. - Nie był konfidentem. Wszyscy starsi ludzie z Żarnowca potwierdzą, że takiej egzekucji konfidenta nigdy nie było. Jan G. już dziś nie żyje, ale świadczenia kombatanckie odziedziczyła po nim żona. Generał Bolesław Nieczuja-Ostrowski, mający dziś dziewięćdziesiąt cztery lata, dowódca 106. Dywizji AK, skreślił z listy żołnierzy ośmiu podejrzanych kombatantów, m.in. Kazimierza K., pseudonim Ryba. "Panie generale! Z całą odpowiedzialnością stwierdzamy, że postąpił pan niesłusznie" - odpowiedzieli szefowie Zarządu Okręgu Śląskiego ŚZŻAK i zignorowali tę decyzję. - Pod moją komendą było dwadzieścia tysięcy ludzi: dywizja, brygada kawalerii i oddziały sztabowe - mówi generał Nieczuja-Ostrowski. - To oczywiste, że nie mogłem ich wszystkich znać. Zaufałem nieżyjącemu już Romanowi Pelanowi, pseudonim Błyskawica, który w konspiracji był oficerem szkoleniowym. Wprowadził mnie w błąd. Gdy odkryłem fałsz, napisałem do niego. Nie odpisał. Wincenty Pełka oburza się, że fałszywi kombatanci wystawiali zaświadczenia kolejnym osobom, a te następnym. "W ten sposób, można by to nazwać systemem łańcuszkowym, ogniwo po ogniwie rosły szeregi AK, ale niestety już dawno po wojnie" - napisał w liście do Jacka Taylora, szefa Urzędu ds. Kombatantów. "Cała konspiracja opierała się w znakomitej większości na ludziach, którzy odbyli służbę wojskową. A tu, czytając życiorysy powojennych akowców, odnosi się wrażenie, że AK to nie tyle wojsko, ile gońcy, łącznicy, kurierzy i kolporterzy". Na pisma Pełki dwa razy odpisała Grażyna Marciniak, główny specjalista w Urzędzie ds. Kombatantów. Poradziła, aby złożył skargę w Wydziale Spraw Obywatelskich przy Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach, w prokuraturze lub wystąpił przeciwko stowarzyszeniu na drogę sądową. "Wymienione stowarzyszenia nie podlegają prawnie bądź organizacyjnie Urzędowi - napisała Grażyna Marciniak. - Weryfikacja członków stowarzyszeń kombatanckich należy do statutowych obowiązków tych stowarzyszeń". Głęboko zakonspirowani Zapytaliśmy rzeczniczkę Urzędu ds. Kombatantów Bożenę Materską, czym zajmuje się Departament Weryfikacji Uprawnień Kombatantów i dlaczego w ten sposób urząd reaguje na skargę obywatela. Podaliśmy pełne dane jednego z fałszywych kombatantów, łącznie z numerem legitymacji oraz sfałszowaną i prawdziwą datą urodzenia. "Akta Kazimierza K., dotyczące jego uprawnień kombatanckich znajdują się w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych" - odpowiedziała Bożena Materska i obiecała, że sprawa zostanie wyjaśniona. Wincenty Pełka poszedł drogą, którą zasugerował mu Urząd ds. Kombatantów. Z urzędu wojewódzkiego otrzymał odpowiedź, że zarzuty zasługują na bardzo poważne potraktowanie, jednak "w świetle znowelizowanego prawa o stowarzyszeniach Wydział Spraw Obywatelskich jako organ nadzorujący działalność ŚZŻAK w Katowicach nie jest upoważniony do przeprowadzenia kontroli". Prokuratura w Olkuszu podjęła sprawę, by w szybkim tempie ją umorzyć. "Zarzuty Wincentego Pełki kierowane pod adresem niektórych osób posiadających uprawnienia kombatanckie są całkowicie bezpodstawne" - napisała prokurator Beata Polan w postanowieniu o umorzeniu dochodzenia. "Ubliżają również komisjom weryfikacyjnym, które przyznawały te uprawnienia". - Czy siedmiolatek Kazimierz K. mógł rozmontować dwie niemieckie koparki? - zapytaliśmy panią prokurator. - O to proszę pytać prokuraturę w Elblągu, ja sprawą Kazimierza K. się nie zajmowałam - odpowiada Beata Polan. "Uważam, że nadanie uprawnień kombatanckich Kazimierzowi K. było zwykłym fałszerstwem" - takie zeznanie jednego ze świadków znaleźliśmy w aktach śledztwa w olkuskiej prokuraturze. Przesłuchiwani kombatanci z "listy dwunastu", negatywnie zweryfikowani przez generała Nieczuję-Ostrowskiego, zeznawali zgodnie, że byli tak głęboko zakonspirowani, iż o ich przynależności do AK nie wiedziała nawet najbliższa rodzina. Dokumentów żadnych nie mają, gdyż rzekomo zostały zniszczone po wojnie w obawie przed bezpieką. Wincenty Pełka nie poddał się. W tym roku, 21 marca napisał doniesienie do Prokuratury Rejonowej w Katowicach, tym razem przeciwko prezesowi Okręgu Śląskiego ŚZŻAK. Wyliczył, że każdy z kilkunastu fałszywych kombatantów wyłudza co roku od skarbu państwa minimum 2,5 tysiąca złotych (ryczałt energetyczny, dodatek kombatancki, ulgi w opłatach telefonicznych, bezpłatny abonament RTV, zniżki na przejazdy koleją i PKS). - Sprawa powinna być załatwiona w 1993 roku - mówi Pełka. - Gdy przemnożymy 2,5 tysiąca złotych razy kilkanaście osób, razy siedem lat, uzbiera się spora kwota. To nie jest sprawa o znikomej szkodliwości. -
Na ślad fałszywych kombatantów wpadł osiem lat temu Wincenty Pełka, były komendant placówki AK "Żołna" (Żarnowiec nad Pilicą). Od tamtej pory prowadzi nierówną walkę z urzędnikami o cofnięcie uprawnień kombatanckim hochsztaplerom. Kazimierzowi K., pseudonim Ryba, pomyliła się w życiorysie data urodzenia - zamiast 1937 wpisał rok 1933. tak już zostało, również w legitymacji kombatanckiej. Przesłuchiwani kombatanci zeznawali zgodnie, że byli tak głęboko zakonspirowani, iż o ich przynależności do AK nie wiedziała nawet rodzina. Dokumentów nie mają, gdyż rzekomo zostały zniszczone po wojnie w obawie przed bezpieką.
WIELKA BRYTANIA Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej Dwa oblicza thatcheryzmu EWA TURSKA z Londynu Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii. W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej. Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu. Podatkowe straszaki Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych. Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja. Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię. Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu. Plakat na cenzurowanym Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi. W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych. Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent. Major i Blair zdejmują rękawice Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia. Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów. Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem. Liderzy czy programy Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter. Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej. Nadszedł czas zmiany Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier. Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom). Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu. Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach. Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze.
Choć w zbliżających się wyborach parlamentarnych w Anglii startuje co najmniej 21 partii politycznych, tak naprawdę liczą się tylko dwie - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Wyborcza gra w wykonaniu laburzystów opiera się na oskarżaniu rządzącej partii o niedotrzymywanie obietnic i podwyższanie podatków. Partia Majora zaś w wysłanym do wyborców liście przestrzega przed możliwym podniesieniem podatków dla dobrze prosperujących instytucji użyteczności publicznej przez Partię Pracy. Byłaby to ich forma „zemsty” za nieodwracalną już prywatyzację kraju dokonaną przed laty przez torysów. To kwestia podatków zdominowała więc wyborczą wymianę zdań między głównymi rywalami. Nie braknie również niespotykanych na angielskim gruncie składników kampanii „poniżających” drugą stronę, brutalnych w formie. Taka strategia, głównie ze strony torysów, nie spotkała się z przychylnością. Kampanie skupiły się nie na programach obu partii, lecz na przywódcach. Mówi się jednak, że obaj wcale nie są wybitnymi osobowościami, być może więc o ostatecznym zwycięstwie przesądzą mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej.
Będzie mniej pieniędzy na programy kulturalne Kryzys finansów w telewizji Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd. Planowane na początku roku dziesięcioprocentowe cięcia wydatków w poszczególnych działach i redakcjach telewizji publicznej okazały się niewystarczające - napisała wczoraj "Gazeta Wyborcza". Dlatego zarząd poprosił o poszukanie dalszych dziesięcioprocentowych oszczędności. Z naszych wiadomości wynika, że planowane przychody na ten rok są znacznie mniejsze od osiągniętych w zeszłym roku. Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rzecznik TVP SA Janusz Cieliszak wymienia klika przyczyn. - Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym: "Reklam jest tyle, ile dwa lata temu - minus reklamy funduszy emerytalnych. Doszła za to znacznie większa liczba pośredników. Z powodu restrykcyjnej ustawy dotyczącej reklamy piwa stracimy 60 - 70 mln zł". (Senat zrezygnował z łagodzących ustawę poprawek po tekście "Rz" na temat lobbingu browarów - red.). - Coraz mniejsze wpływy z abonamentu (ludzie mniej chętnie płacą): "Mieliśmy 473 miliony w zeszłym roku, to o 56 milionów złotych mniej, niż obiecała nam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji". (Słowa rzecznika o spadku wpływów z abonamentu są sprzeczne z danymi KRRiTV, które zamieszczamy w tabelce.). - Brak kanałów tematycznych: "Ministerstwo Skarbu Państwa blokuje naszą propozycję. Efekt jest taki, że telewizyjna Dwójka (zamiast np. kanał informacyjny) emituje obrady Sejmu (kosztuje to 17 mln rocznie) i nie można znaleźć nikogo, kto chciałby się przed lub po obradach reklamować". - Cięcia będą jednak dotyczyły wszystkich wydatków, także na tzw. wysoką kulturę - mówi rzecznik Cieliszak. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd. Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. Twierdzi, że telewizja sponsoruje na przykład zewnętrzną produkcję filmów, choć nie ma pieniędzy na własną działalność. - W oddziałach terenowych już w tym roku niczego nie będzie się produkować, a w Warszawie zakaz zostanie za chwilę wydany. Stanie się tak, że ludzie będą siedzieli bezczynnie, obok bezczynnie będzie stał sprzęt, a to uzasadni kolejne zwolnienia już nie 500, ale 1500 osób. Najmoła podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. - Wszyscy widzą, jakie są wyniki przedwyborczych sondaży - tłumaczy. - "Solidarność" krytykuje, ale gdy przychodzi do zwolnień (etaty to duża część wysokich kosztów stałych TVP), wtedy gorąco protestuje wraz z innymi - ponad dwudziestoma - związkami zawodowymi telewizji - mówi Juliusz Braun, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Jego zdaniem przyszedł czas, by bardziej zdecydowanie wprowadzać reformę telewizji, której elementem - nie jedynym, ale istotnym - są zwolnienia. W związku z mniejszymi wpływami z reklam, telewizja publiczna będzie musiała ograniczyć wydatki FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI - Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze m.in. z abonamentu - uważa Bogusław Chrabota, dyrektor programowy komercyjnej telewizji Polsat. - Jeśli telewizja publiczna mówi, że swoją misję finansuje z reklam, to chciałbym się przyjrzeć jej dokumentom finansowym. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Każda stacja komercyjna przy niej to wzór oszczędności. Kulturalne cięcia Perspektywą cięć budżetowych najbardziej przerażeni są twórcy programów kulturalnych. Oszczędności mogą okazać się dotkliwe zwłaszcza dla muzyki poważnej - mówi się o pięćdziesięcioprocentowych redukcjach wydatków - i Teatru Telewizji. - Jeśli zapadną decyzje o cięciach, liczba nowych premier spadnie aż czterokrotnie - mówi anonimowy współpracownik TVP. Jak potwierdził Jacek Weksler, szef Teatru TVP, w tym roku nie powstaną: "Wesele" Mikołaja Grabowskiego, "Romeo i Julia" Radosława Piwowarskiego, nie zostanie przeniesiony ze Starego Teatru "Faust" Jerzego Jarockiego. Wstrzymano przygotowania do prac nad dziesięcioma z zaplanowanych spektakli dla Teatru Dwójki, w tym nad "Czwartą siostrą" Janusza Głowackiego. Ograniczona będzie także produkcja filmowa, a TVP jest największym mecenasem polskiego filmu. Dokończone zostaną seriale "Quo vadis", "Wiedźmin", "Przedwiośnie", ale TVP nie weźmie już udziału we współfinansowaniu "Pianisty" i "Chopina". - Ukryte cięcia wydatków miały miejsce już od dawna - mówi jeden z producentów teatralnych. - Średni koszt spektaklu dla Programu I wynosi 400 tysięcy, dla Programu II - 300 tysięcy złotych. Tyle że budżety nie zmieniają się od dwóch lat. Inflacja rosła, ograniczaliśmy więc dni zdjęciowe, co odbija się na jakości. - Wszystko zaczęło się od zatrzymania produkcji "Wesela" Mikołaja Grabowskiego, na które zaplanowano tyle pieniędzy, że można by za tę kwotę wyprodukować dwa spektakle (chodzi o 900 tys. zł. - red.) - komentuje Sławomir Zieliński, dyrektor Jedynki. - Jednak bieda dotknie wszystkie działy - także publicystykę, rozrywkę. Decyzje zarządu jeszcze nie zapadły. Do tego czasu nie mogę mówić o konkretach. - Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Podjęliśmy uchwałę protestacyjną przeciwko projektom cięć budżetów programów muzyki poważnej, filmów fabularnych i Teatru Telewizji, któremu zwłaszcza w Programie II grozi zniknięcie - mówi Ewa Czeszejko-Sochacka, przewodnicząca Rady Programowej TVP. Reklam nie tak mało Narzekań zarządu telewizji na znaczny spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Faktycznie w zeszłym roku i TVP, i część prywatnych stacji zanotowały spadek przychodów z reklam. Jednak w tym roku biuro reklamy telewizji publicznej zmieniło strategię działania, bardziej elastycznie negocjując ceny. W efekcie TVP w pierwszym kwartale zanotowała wyraźny wzrost przychodów z reklam. Tyle że te dane mogą być mylące - analitycy mnożą czas reklamowy przez nominalne stawki, tymczasem telewizje stosują duże, czasem kilkudziesięcioprocentowe rabaty. Zdaniem analityków ogólne wydatki na reklamę telewizyjną utrzymają się na poziomie z 2000 roku albo nieco spadną. Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu - mają one w tym roku wynieść 559 mln zł, o 18 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Jednak prognozy wpływów nie muszą się spełnić - według danych Krajowej Rady w pierwszy kwartale tego roku TVP dostała z abonamentu o 18 mln zł mniej, niż zakładano w budżecie. Anita Błaszczak Jacek Cieślak Paweł Reszka
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym. Coraz mniejsze wpływy z abonamentu. Brak kanałów tematycznych. szef "Solidarności" podejrzewa zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. - Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP.
MULTIPLEKSY W ciągu kilku lat przybędzie 800 sal - Szansa dla filmów artystycznych Inwazja kinowych molochów Multipleksy oferują kinomanom supernowoczesne, klimatyzowane sale z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym oraz dźwiękiem stereo FOT. PIOTR KOWALCZYK BARBARA HOLLENDER Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie. Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno uroczystym pokazem "Patrioty" zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni. Czterech aktywnych "Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych. Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce. Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy. Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach. Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów. Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii pierwszy multipleks zbudowano w 1985 roku, dzisiaj jest ich już ponad 150. Dynamicznie rozwijają się multipleksy w Niemczech; w samym Berlinie przybyło w ostatnich latach 30 takich obiektów. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Jak będzie w Polsce? Raj dla dystrybutorów Warto przypomnieć, że w latach 70. funkcjonowało w kraju ok. 2,5 tys. kin. W połowie lat 90. było ich już tylko 700, potem liczba ich stopniała do ok. 600. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo. Szef Warner Bros Poland Arkadiusz Pragłowski twierdzi, że multipleksy zmienią polski krajobraz filmowy. - Na naszym rynku - mówi - mamy z jednej strony wielkie sukcesy frekwencyjne "Titanica" czy polskich superprodukcji, z drugiej całą resztę, która musi zadowolić się mizernymi wynikami. Dzięki powstaniu nowoczesnych kin wielosalowych znikną tak duże dysproporcje. Dzisiaj wiele tytułów schodzi z ekranów po dwóch tygodniach, bo wypychają je filmy nowsze, premierowe. W multipleksach, w mniejszych salach, będą mogły zarabiać na siebie przez wiele tygodni, a nawet miesięcy. Dzięki temu pojawi się coś w rodzaju "filmowej klasy średniej" - obrazy może nie przebojowe, ale osiągające przyzwoite wyniki. Pragłowski uważa też, że powstanie multipleksów wzbogaci repertuar: - Warner Bros. ma bogatą ofertę. Wprowadzam na ekrany tylko kilkanaście tytułów rocznie, ponieważ nie chcę przedwcześnie zdejmować z kin własnych tytułów. Poza tym dotąd koncentrowałem się na hitach. Jeśli będę miał do dyspozycji niewielkie sale, będę mógł również wprowadzać filmy bardziej ambitne, w mniejszej liczbie kopii. W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze. - Tam, gdzie pojawiają się multipleksy, jest mi znacznie łatwiej znaleźć ekrany dla moich filmów - mówi znany dystrybutor Roman Gutek. - I nie chodzi wyłącznie o szansę, jaką stwarzają te kinowe molochy. Gdy wiele kopii filmowych zagospodarowywanych jest przez multipleksy, luźniej robi się w małych, tradycyjnych kinach. Już dzisiaj kierownicy kin z miast, w których są multikina, dzwonią z pytaniami o filmy. Małe kina zagubione Czy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami. Jest oczywiste, że po to, by wytrzymać konkurencję, małe kina muszą się modernizować, dbać o wystrój sal, zmieniać fotele, jak to już dzieje się np. w warszawskim "Muranowie", ulepszać sprzęt projekcyjny. I to jest już jakaś korzyść. Ale czy nawet po takich inwestycjach utrzymają się? Ich dyrektorzy nie kryją zaniepokojenia. Przeciętny Amerykanin chodzi do kina 4-5 razy w ciągu roku, przeciętny Francuz, Niemiec czy Brytyjczyk - 3 razy w roku; Polak - mniej więcej raz na dwa lata. W ubiegłym roku mówiliśmy o wielkich sukcesach "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza". Filmy te zgarnęły 13 mln widzów. Ale ogólna liczba widzów zwiększyła się w stosunku do roku ubiegłego zaledwie o cztery miliony. Już z tego zestawienia widać, że w Polsce hity nie zwiększają kinowej frekwencji, raczej zabierają widzów innym tytułom. I zapewne trzeba będzie wielu lat, by to zmienić. Przede wszystkim dlatego, że z kina niemal odeszło średnie pokolenie; dla młodego - ceny biletów są relatywnie do kieszonkowego i zarobków bardzo wysokie, dla starszego - zupełnie niedostępne. Szansa dla polskiego kina? Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Dobrze radził sobie na ekranach film Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", pół roku grany był w Ster Cinema "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ale oprócz nich w ostatnim czasie poza wielkimi produkcjami nie weszło na ekrany zbyt wiele atrakcyjnych polskich tytułów. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud. - U nas też obowiązują reguły rynkowe - mówi Mirosław Trębowicz, zastępca kierownika w kinie "Silver Screen". - Możemy utrzymywać filmy na ekranie, dopóki zarabiają pieniądze. Ponad miesiąc pokazywaliśmy komedię Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", jednak gdy frekwencja spada - tytuł zdejmujemy. Izabela Duda, dyrektor programowy "Silver Screen" zapewnia, że jej firma chce tworzyć repertuar dla każdego. Stara się, by na ekranach znalazło się zarówno kino akcji, jak i tytuły ambitniejsze. - Ale nie chcemy wyświetlać obrazów niedobrych, niezależnie od tego, czy są to produkcje amerykańskie czy polskie - mówi. Na ciekawą kwestię zwraca uwagę Urszula Malska, prezes ITI Cinema: - Może się i tak zdarzyć - mówi - że multipleksy odbiorą część widowni polskim superprodukcjom. "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz" zajmowały po premierze większość dobrych ekranów w mieście. Człowiek, który chciał wówczas iść do kina, nie miał wielkiego wyboru. Multipleksy mają szeroką ofertę. W nowych warunkach następne polskie superprodukcje będą już musiały rywalizować z filmami zagranicznymi. Dzisiaj nowoczesność na kinowym rynku to niewątpliwie multipleksowe centra rozrywki. Większość krajów, może poza Francją, która się przed nimi broni, już poszła w tym kierunku. Ale na polskim rynku wprowadzeniu kinowych molochów ciągle jeszcze towarzyszy wiele pytań. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat.
Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie.Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze.
POLITYKA PIENIĘŻNA Nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii Szukanie winnego RYS. MARCIN CHUDZIK BOGUSŁAW GRABOWSKI Ostatnia znaczna podwyżka stóp procentowych NBP oraz gwałtowne przyspieszenie inflacji wywołały ze strony niektórych ekonomistów, analityków i komentatorów krytykę poczynań Rady Polityki Pieniężnej. Niestety, trudno podjąć merytoryczną dyskusję z głosami, które nie zawsze mają charakter merytoryczny i często przeczą zasadom logiki. Ocena polityki pieniężnej i działań RPP jest zjawiskiem bardzo pożądanym, zważywszy rolę, jaką odgrywają w kształtowaniu sytuacji makroekonomicznej, oraz konstytucyjną pozycję RPP jako podmiotu w pełni niezależnego. Rada Polityki Pieniężnej w poczuciu odpowiedzialności przywiązuje wielkie znaczenie do przejrzystości swoich działań od początku istnienia. Dlatego chciałaby podjąć dyskusję z głosami krytycznymi, szczególnie w sytuacji niepowodzeń w ograniczaniu inflacji. Znaczna część ostatnich krytycznych wypowiedzi wobec Rady sprowadzała się właściwie do trzech zarzutów: o to, że ostatnia podwyżka stóp procentowych była "spóźnioną, zbyt nerwową i przesadną" reakcją Rady, której "optymizm co do inflacji trwał zbyt długo", i która "jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją"; że jedną z głównych przyczyn obecnych kłopotów z inflacją była błędna i równie zaskakująca w swojej skali styczniowa obniżka stóp; oraz że "członkowie Rady starają się zrzucić większość winy na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym", a przecież "to RPP, a nie rząd, jest odpowiedzialna za politykę antyinflacyjną". Wtedy, kiedy wiadomo Profesor Leszek Zienkowski sądzi, że "optymizm Rady co do inflacji trwał zbyt długo", a zdaniem Mirosława Gronickiego z CASE "Rada powinna już wcześniej, we wrześniu, podnieść nieco stopy procentowe". Przypomnieć chciałbym obu panom, którzy publikują regularnie swoje prognozy makroekonomiczne, że żaden z nich, ani zresztą nikt inny, nie przewidywał, przynajmniej do końca września, że w 1999 r. inflacja przewyższy cel inflacyjny NBP. Świadczy to chyba dobitnie o tym, że głównymi czynnikami tak gwałtownie od sierpnia przyspieszającymi inflację były szoki podażowe na rynku żywności i paliw. W przeciwnym wypadku należałoby stwierdzić powszechny brak kompetencji krajowych i zagranicznych analityków. Przypomnieć także chciałbym, że we wrześniu właśnie, ku zaskoczeniu rynków i komentatorów, RPP podniosła najważniejszą ze stóp procentowych NBP, ze względu na zagrożenie ze strony rozbudzonych oczekiwań inflacyjnych i dynamicznie rosnących kredytów. Inny komentator stawia z kolei zarzut, że Rada niepotrzebnie zwlekała z decyzją o podwyżce stóp do listopada, gdyż powinna to zrobić w październiku, kiedy wszyscy się tego spodziewali po ogłoszeniu danych o inflacji za wrzesień. Twierdzi także, że przesadzone "rozmiary podwyżki sugerują, że w szeregi Rady wkradła się nerwowość, tak jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją". Świadoma decyzja Chciałbym poinformować, że Rada listopadową decyzję podejmowała w całkowitym spokoju, bez żadnej nerwowości. Ponadto decyzję tę nie dlatego podjęła w listopadzie, i aż w takiej skali, że "zaspała" w październiku, ale dlatego, by podjąć ją w takiej właśnie skali w listopadzie. Dla każdego, kto wie, co to jest efektywność mechanizmu transmisji impulsów polityki pieniężnej do gospodarki i jakie jest znaczenie oczekiwań w tym procesie, decyzja taka jest w pełni zrozumiała. Nie muszą oczywiście o tym wiedzieć, ani nadmiernie o tym myśleć, uczestnicy rynków finansowych czy analitycy makroekonomiczni. Nie jest im ta wiedza, właściwa bankowości centralnej, do niczego potrzebna. Ale krytyków poczynań banków centralnych nic od jej posiadania nie zwalnia. Każdy ma prawo twierdzić, że dokonane podniesienie stóp NBP jest za duże. Pamiętać jednak musi (biorąc pod uwagę, iż krótkookresowym celem RPP jest obniżenie inflacji na koniec 2000 r. do 5,4 - 6,8 proc.), że jego twierdzenie sprowadza się do następującej tezy: skala dokonanej podwyżki stóp procentowych doprowadzi do przestrzelenia celu inflacyjnego w dół, czyli poniżej 5,4 proc. w grudniu 2000 r. Czy rację mają ci, którzy krytykują teraz Radę za przesadę, dowiemy się za rok. Natomiast stosunkowo niedługo dowiemy się, na ile niektórzy krytycy ostatniej decyzji Rady będą pamiętali o przytaczanych przez siebie argumentach i z jaką konsekwencją będą je wykorzystywali w swoich analizach ekonomicznych. Otóż bowiem część obecnych krytyków ostatniej decyzji RPP regularnie publikuje własne prognozy makroekonomiczne (prof. Leszek Zienkowski i prof. Witold Orłowski z NOBE oraz Mirosław Gronicki z CASE). Inne przewidywania, inna rzeczywistość Przejdźmy teraz do zarzutu zbyt dużej redukcji stóp procentowych 20 stycznia 1999 r. Mam szczególne prawo do odpowiedzi na ten zarzut, gdyż w podejmowaniu tej decyzji nie uczestniczyłem. Z formy przytaczania tego zarzutu wynika, że skala styczniowej redukcji stóp była dość szeroko krytykowana. Mam jednak poważne kłopoty ze znalezieniem choćby jednej opinii krytycznej, z której wynikałoby, że ustalona przez Radę skala obniżki stóp była zbyt duża i w wyniku tego inflacja w końcu 1999 r. przekroczy wyznaczony przez RPP cel. Co więcej, nie mogę także przypomnieć sobie żadnej prognozy makroekonomicznej, dokonanej po tej decyzji (aż do września), która kwestionowałaby możliwość realizacji krótkookresowego celu inflacyjnego Rady na ten rok. Pamiętam za to bardzo dobrze, że o słuszności tej decyzji i jej zgodności z celem inflacyjnym napisała m.in. w swoim raporcie misja MFW, przebywająca wówczas w Polsce. Natomiast z zarzutu stawianego wtedy Radzie przez Gronickiego, że tak duża redukcja stóp doprowadzi do wzrostu deficytu w obrotach bieżących, nie wynika nic dla obecnej dyskusji o przyspieszającej inflacji. Sam zresztą autor tych zarzutów optymistycznie zapatrywał się na perspektywy inflacji we wszystkich swoich prognozach publikowanych do jesieni tego roku. Otóż, redukcja stóp w styczniu rzeczywiście była zbyt duża bądź w ogóle niepotrzebna. Problem polega jednak na tym, że o tym wiemy dopiero teraz. Jak sama Rada stwierdza w swoim komunikacie, że skala obniżki stóp procentowych dostosowana była do przewidywanego w 1999 r. przebiegu zjawisk makroekonomicznych. Było to działanie zgodne z zasadą forward looking. Rada przyjmowała wówczas za wiarygodną zapowiedź zaostrzenia polityki fiskalnej oraz przewidywała powolny wzrost eksportu wraz ze spodziewanym przez wszystkie ośrodki analityczne przyspieszeniem rozwoju gospodarek Unii Europejskiej i odbudową rynku rosyjskiego. Spodziewała się również negatywnych szoków podażowych na rynku żywności i paliw. Rzeczywisty przebieg zdarzeń makroekonomicznych był inny: wzrósł deficyt sektora budżetowego, eksport spadał, a szoki podażowe okazały się silniejsze (między innymi ze względu na skalę interwencji państwa) od przewidywanych. Czy Rada czyniła wówczas dobrze, dostosowując instrumenty polityki pieniężnej do prognozowanego przebiegu procesów makroekonomicznych? Oczywiście, że tak, bo przecież w polityce pieniężnej trzeba uwzględniać fakt opóźnień, z jakimi oddziałuje ona na gospodarkę. Czy przewidywany przez Radę scenariusz zdarzeń gospodarczych różnił się od powszechnie spodziewanego? Nie, był całkowicie zgodny z tym, co nazywamy konsensusem rynkowym. Prognozy Rady były więc wówczas powszechnie akceptowane. Diagnoza z użyciem termometru Czy Rada miała przesłanki do wcześniejszej zmiany swoich przewidywań? Bardzo mało i bardzo późno. Przypomnieć przecież należy, że o problemach ZUS dowiedzieliśmy się dopiero w lipcu i to z zapewnieniem, że zostaną do końca roku rozwiązane, bez zwiększenia deficytu sektora budżetowego. O zadłużeniu kas chorych dowiedzieliśmy się jesienią. Gwałtowny wzrost cen żywności rozpoczął się od sierpnia. Również w tym miesiącu najbardziej wzrosły ceny paliw. Z żadnych dostępnych w pierwszym półroczu branżowych analiz i prognoz nie wynikała taka skala wzrostu cen na rynku żywności i paliw, jakiej później doświadczyliśmy. Rząd nie informował o swoich zamiarach w zakresie wzrostu protekcji celnej czy przyspieszenia wzrostu stawek akcyzy na paliwa. Poważniejszy spadek eksportu i wzrost deficytu w obrotach bieżących rozpoczął się od kwietnia. Pamiętać przy tym należy, że informacje o wszystkich tych wydarzeniach dostępne były kilka tygodni po ich faktycznym wystąpieniu. Przypomnieć też muszę, że w połowie lipca z mojej wypowiedzi, udzielonej "Rzeczpospolitej", można było wyczytać większe prawdopodobieństwo podwyższenia aniżeli obniżenia stóp procentowych do końca bieżącego roku. Zasugerowanie takiego scenariusza polityki pieniężnej było pewnym zaskoczeniem dla rynku, który wciąż liczył na kolejne obniżki stóp procentowych. W bieżącym roku niską przewidywalność polityki gospodarczej rządu widać więc było gołym okiem. Doświadczyli jej także uczestnicy rynku walutowego w związku ze spekulacjami funkcjonariuszy Ministerstwa Finansów w zakresie zarządzania przychodami z prywatyzacji. Moją wypowiedź stwierdzającą, że kontynuacja tego zjawiska kwestionowałaby zasadę forward looking Janusz Jankowiak (ekonomista z CASE) nazwał "zbijaniem termometru zamiast gorączki". Otóż, gdyby niska przewidywalność polityki gospodarczej rządu (ze względu na jego słabość polityczną w stosunku do nacisków różnych grup społecznych i zawodowych) okazała się trwałą cechą polskiej rzeczywistości, fakt ten musiałaby uwzględnić polityka pieniężna. Oczywiście, podważyłoby to wiarygodność jakiejkolwiek polityki pieniężnej, opartej na silnej kotwicy nominalnej, czyli i na bezpośrednim celu inflacyjnym. To jest właśnie diagnoza z użyciem termometru. Niezbędny etap przed "zbijaniem gorączki". Nie winić strażaków W tym kontekście stawianie Radzie zarzutu, że będąc odpowiedzialną za walkę z inflacją, stara się zrzucić winę na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym, lub że takie wyjaśnienie wzrostu cen nie jest dla Rady żadnym usprawiedliwieniem, jest po prostu nierzetelne. Nie można winić straży pożarnej za lekkomyślność dziecka z zapałkami, jeśli oczywiście okaże się sprawna w gaszeniu pożaru i sprawnie prowadzi działania prewencyjne. Owszem, średnio- i długookresowe przyczyny inflacji mają charakter monetarny. Ale, nie można przecież - szczególnie w gospodarce przekształcającej się - ignorować krótkookresowego wpływu na inflację czynników pozapieniężnych. A niektóre komentarze zdają się właśnie to sugerować. Gdyby takie "podpowiedzi" znalazły uznanie w działaniach jakiegokolwiek banku centralnego - skutki dla gospodarki byłyby opłakane. Nigdzie na świecie nie stosuje się więc takich praktyk i nie należy postulować, by Polska była tutaj wyjątkiem. To członkowie RPP pierwsi zaczęli zwracać uwagę na brak przejrzystości polityki fiskalnej, na skutkowanie zadłużenia ZUS deficytem sektora publicznego, kas chorych, gotówkowych wypłat rekompensat, wydatków finansowanych subwencjami z Unii Europejskiej. To członkowie Rady alarmują, że nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii. To członkowie Rady zwracają uwagę na to, że podnoszenie opłacalności produkcji rolnej przez inflacyjne opodatkowanie konsumentów nie może być trwałym rozwiązaniem istniejących problemów. Można to zdawkowo nazwać szukaniem winnego. Jeśli tak, to osobiście oświadczam, że tego winnego będę starał się szukać i demaskować przez cały okres swojego uczestnictwa w Radzie. Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej.
Ostatnia podwyżka stóp procentowych NBP oraz przyspieszenie inflacji wywołały krytykę Rady Polityki Pieniężnej. nikt nie przewidywał, że w 1999 r. inflacja przewyższy cel inflacyjny NBP. czynnikami przyspieszającymi inflację były szoki podażowe na rynku żywności i paliw. Rada decyzję podjęła w listopadzie, by podjąć ją w takiej skali w listopadzie. Dla każdego, kto wie, co to jest efektywność mechanizmu transmisji impulsów polityki pieniężnej do gospodarki, decyzja taka jest zrozumiała. nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii.
Wykorzystujemy zaledwie 13 proc. potencjału hydroenergetycznego Dwie elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń Elektrownia wodna w Dzierzgoniu. FOT. ARCHIWUM Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkują one razem 30 tys. kWh energii miesięcznie. Zakład energetyczny płaci panu Jarockiemu za 1 kWh 17 gr. - Przyzwoity sklep dobrze prosperujący da więcej zysku niż trzy takie elektrownie - powiedział "Rz", gdy składaliśmy mu ekologiczne życzenia noworoczne. Dlatego Jarocki nie wierzy w "zielone światło" dla czystej energii, w rządową politykę popierania małych elektrowni wodnych, w polską ekologię. - Nowe prawo energetyczne jest ogromnym zagrożeniem dla takich jak my małych producentów energii ze źródeł odnawialnych - twierdzi. W Elblągu ma swą siedzibę Bałtyckie Centrum Energii Odnawialnej (EC BREC). Kiedy przyjdzie mróz Pora roku oraz pogoda mają duży wpływ na działanie elektrowni. Przepływ wody waha się od 0,2 m sześc. na sekundę w lipcu - sierpniu do 10 -20 m sześc. na sek. w marcu - kwietniu. Brak zbiorników retencyjnych jest jednym z powodów niestabilności rzeki. Zmiany są szczególnie nagłe zimą, kiedy ostry mróz może wstrzymać pracę elektrowni w ciągu jednego dnia. Właściciel elektrowni - na szczęście (i na nieszczęście) - posiada 112-hektarowe gospodarstwo rolne, w którym uprawia jęczmień browarniany i rzepak. Współpracuje z firmą francuską. Mówi, że jego gospodarstwo jest rozwojowe. Po roku 1990, ze względu na niepewną sytuację polskiego rolnictwa, Romuald Jarocki poszukiwał dodatkowego źródła dochodu i zdecydował się na produkcję elektryczności. - Od kiedy kapitał zagraniczny wkroczył do polskiego rolnictwa, nie ma zbytu na rodzime płody - narzeka. Z ziemi wyżyć się nie da, aby utrzymać produkcję pszenicy wysokoglutenowej dopłaca z niedużych dochodów, jakie przynoszą mu dwie wodne siłownie. Położenie gospodarstwa jest korzystne, i to na szczęście, bo na jego gruntach znajduje się odcinek rzeki Dzierzgoń. Dodatkową okazją na wybudowanie elektrowni wodnych stał się remont jazów na rzece. Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych uznał, iż remont jazów jest konieczny z uwagi na bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Projekt hydrotechniczny na wykonanie budowli wodnej przygotowało Biuro Projektowe w Olsztynie. Projekt technologiczny, dotyczący instalacji elektrycznej i mechanicznej - Zakłady Remontowe Energetyki w Gdańsku. Umowa z Zakładem Energetycznym w Kwidzynie na zakup energii elektrycznej i przyłączenie elektrowni do sieci przesyłowej obiecywała zyski dla właściciela, korzyść dla środowiska przyrodniczego. 17 groszy od kilowatogodziny Romuald Jarocki wybudował dwie elektrownie na rzece Dzierzgoń. Jedna o mocy 30 kW znajduje się w Dzierzgoniu na 21,8 km od ujścia rzeki. Druga o mocy 39 kW - we wsi Stanówko, 2 km na zachód od Dzierzgonia. Elektrownie wyposażone są w śmigłowe turbiny Kapłana (pracują w układzie poziomym). Turbiny z blachy stalowej wykonał we własnym warsztacie z pomocą wykwalifikowanych tokarzy, frezerów. Sprawność urządzenia eksperci oszacowali na 75 proc. Dwie hydroelektrownie produkują 30 tys. kWh energii miesięcznie. Ich budowa kosztowała 177 tys. zł, tej w Dzierzgoniu 60 tys. zł, w Stanówku 117 tys. zł. Z własnej kieszeni pokrył 60 proc. kosztów budowy. Dopomogła Fundacja Rolnicza, działająca wcześniej pod nazwą Kościelnej Fundacji Zaopatrzenia Wsi w Wodę, która przyznawała preferencyjne kredyty na rozwój polskiej wsi. Obie elektrownie są w pełni zautomatyzowane. Jedyną czynnością, która wymaga pracy rąk, jest oczyszczanie krat chroniących turbiny, co zabiera nie więcej niż 10 godzin tygodniowo. Dziś Romuald Jarocki dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie "z wody " energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach w Polsce. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh, a w tym roku energia będzie jeszcze droższa. Nie oznacza to wcale, że na tej podwyżce zarobią jej ekologiczni producenci. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez tego podatku. - Powinna obowiązywać cena urzędowa na energię ze źródeł odnawialnych - twierdzi Romuald Jarocki. We Francji - mówi - właściciele MEW dostają o 50 proc. więcej za wytworzony prąd. Niezadowolonych jest więcej Romuald Jarocki nie jest przypadkiem odosobnionym. Do naszej redakcji napisał pan Wiesław Mielczarek z Działoszyna, właściciel małej elektrowni wodnej: W listopadzie 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej z ceną zakupu 17 gr za 1 kWh, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Miesięczne straty z tego tytułu - podał nasz Czytelnik - kosztowały go średnio 1500 zł. "Zakup energii z elektrowni wodnej może być kontynuowany pod warunkiem spisania nowej umowy, w której cena zakupu będzie proporcjonalna do średniej ceny zakupu od Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A. obowiązującej dla Z.E. Częstochowa S.A". (pismo z ZE o wypowiedzeniu warunków dotychczasowej umowy) . - Zostałem wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Poniosłem straty ok. 600 tys. zł, pozaciągałem zobowiązania, żeby dowiedzieć się, że moja inwestycja nigdy nie zostanie spłacona, a przyniesie tylko straty - napisał do nas właściciel MEW w Działoszynie. Prognozy marne Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. - W relacjach cenowych, jak do tej pory, nie znajdują odzwierciedlenia walory i efekty elektrowni wodnych- powiedział Andrzej Sowiński z warszawskiego "Energoprojektu". Nie chodzi też o subsydiowanie energetyki wodnej przez zakłady energetyczne czy spółki dystrybucyjne lub organizacje ochrony środowiska. Powinny być wypracowane mechanizmy ekonomiczne, które umożliwią inwestowanie i rozwój energetyki wodnej z zachowaniem reguł gry rynku energii (rzetelna ocena efektów pozaenergetycznych takich jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska, pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika). Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwalą RM z 7 września 1981 r. Europa wymusi Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu. UE niedawno ogłosiła, iż zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce w okresie do 2010 r. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych. W naszym kraju energetyka zawodowa jest źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Prof. Maciej Nowicki, szef Fundacji EkoFundusz, twierdzi, że uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza - środowiskowych znacznie zwiększyłoby konkurencyjność odnawialnych źródeł energii. Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju uważa, że ekologiczna reforma podatkowa, polegająca na zmniejszeniu opodatkowania zatrudnienia i kapitału z jednoczesnym wzrostem opodatkowania zasobów naturalnych przede wszystkim nieodnawialnych, stworzyłaby rzeczywiste warunki dorozwoju odnawialnych źródeł energii. Mała elektrownia wodna to nie tylko romantyczny fragment w krajobrazie, to dosłownie czysty zysk. Krystyna Forowicz W Polsce pracuje 300 prywatnych małych elektrowni wodnych o niewielkich mocach - 200 kW. Moc 42 wynosi od 1 MW do 5 MW, ponad 50 elektrowni ma moc mniejszą od 1 MW. Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, co stanowi 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych (oceniane są na 13,6 TWh).
Nowe prawo energetyczne jest zagrożeniem dla małych producentów energii ze źródeł odnawialnych. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez. Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej. UE zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce do 2010 r.W Polsce 1-1,5 proc. zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych.
PIENIĄDZE I POLITYKA Szum wokół afer nie oznacza, że Niemcy są krajem szalejącej korupcji. Wręcz przeciwnie. Wszystkie barwy kas Wskutek afery finansowej chadeków musiał odejść lider CDU Wolfgang Schauble. FOT. (C) EPA JERZY HASZCZYŃSKI z Berlina Były kanclerz, pięciu premierów landów, prezydent, szef czołowej partii, dawny szef MSW, skarbnicy partyjni i doradcy finansowi - to tylko część postaci, które stały się w ciągu ostatnich miesięcy bohaterami niemieckich skandali z pogranicza polityki i biznesu. Kilku polityków zakończyło już w związku z tym karierę, inni z niepokojem obserwują odkrywanie kolejnych fragmentów afer. Media, wspomagane przez prokuratorów i część polityków, z wielkim zapałem czyszczą stajnię Augiasza. Niektóre gazety od kilkunastu tygodni dzień w dzień poświęcają aferom co najmniej kolumnę. Jeden z programów publicystycznych w telewizji publicznej reklamuje się hasłem: "Co nowego w kraju skandali?". Najbardziej głośna jest oczywiście afera finansowa w szeregach Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) - największa w historii tej partii i najbardziej spektakularna, ze względu na osobę Helmuta Kohla, który miał już zagwarantowane laurki w każdym podręczniku dziejów współczesnych. W cieniu sprawy chadeckich czarnych kont odkrywane są drobniejsze, zazwyczaj lokalne skandale - głównie z udziałem socjaldemokratów. Pół marki za każdą markę Szum wokół afer nie oznacza wcale, że Niemcy są krajem, w którym szerzy się korupcja, a zasady finansowania partii politycznych są nieskodyfikowane czy spowite mgłą tajemnicy. Oznacza coś wręcz odwrotnego. Gdy pada podejrzenie, że politycy, wydając pieniądze podatników, oprócz spraw publicznych załatwiają także prywatne interesy, niemiecka opinia publiczna reaguje bardzo ostro. Sumy, o których w kontekście ostatnich afer tak dużo się mówi, są stosunkowo skromne. Zwłaszcza w tak bogatym kraju jak Niemcy. W przypadku anonimowych darowizn, które wpływały na nielegalne konta CDU, mowa jest o dwudziestu kilku milionach marek, i to w ciągu wielu lat. W zarzutach wobec SPD padają sumy wielokrotnie niższe. Ale media próbują rozwikłać każdą sprawę z pogranicza polityki i biznesu, niezależnie od tego, czy chodzi o tysiąc marek, czy o grube miliony. Co, ile, w jaki sposób i od kogo polityk lub partia mogą przyjąć - jest w Niemczech dokładnie uregulowane. Konstytucja wspomina, że partie "muszą składać publicznie sprawozdanie z pochodzenia i użycia swoich środków oraz swojego majątku" (artykuł 21). Szczegóły zawarte są w Ustawie o partiach politycznych. Wspomina ona na przykład o tym, że ugrupowania w ramach dofinansowywania przez państwo otrzymują pół marki za każdą markę, którą zdobyły same - albo ze składek członkowskich, albo z legalnych darowizn. A także o konieczności opisania w sprawozdaniu dokładnych danych każdego ofiarodawcy, od którego pochodziło w skali roku powyżej 20 tysięcy marek. Sześć odsłon afery Afera CDU zaczęła się jesienią ubiegłego roku od kłopotów podatkowych byłego skarbnika partii Walthera Leislera Kiepa. Na Kiepa padły podejrzenia o niezapłacenie podatków od ponad miliona marek, które w 1991 roku dostał jako darowiznę dla partii od bawarskiego handlarza bronią Karlheinza Schreibera. W operacji przekazania tych pieniędzy, przypominającej film sensacyjny (neseser z gotówką przeszedł z rąk do rąk podczas spotkania przy centrum handlowym w Szwajcarii), brał też udział doradca finansowy CDU Horst Weyrauch. Nazwiska Kiepa, Weyraucha i Schreibera powtarzały się przy kolejnych odsłonach afery. A później listę wzbogaciły nazwiska znanych polityków z Helmutem Kohlem na czele. Afera finansowa chadeków składa się z kilku części. Po pierwsze ze sprawy dotyczącej miliona marek od Schreibera. Po drugie ze sprawy darowizn (w wysokości 1,5 do 2 milionów marek), do których przyjęcia i nieuwzględnienia w sprawozdaniach finansowych przyznał się Kohl. Po trzecie ze sprawy nielegalnych kont zagranicznych heskiej CDU, z których około 20 milionów wróciło potajemnie do Hesji (część tej sumy wsparła ubiegłoroczną kampanię wyborczą CDU w tym landzie, co jest jednym z zarzutów stawianych chadeckiemu premierowi Hesji Rolandowi Kochowi). Po czwarte ze sprawy nielegalnych kont federalnej CDU w Szwajcarii. Po piąte ze sprawy rozwiązania konta frakcji parlamentarnej chadeków i przekazania pieniędzy (ponad miliona marek) na konto partii. Po szóste ze sprawy darowizny w wysokości 100 tysięcy marek, do których przyjęcia w 1994 roku od Schreibera przyznał się - na swoją zgubę - Wolfgang Schauble. W większości wypadków chodzi więc o darowizny, co do których istnieją podejrzenia, że były w rzeczywistości łapówkami. Do dzisiaj ten zarzut się jednak nie potwierdził. Nie udało się dowieść, że darowizny od Schreibera miały wpływ na decyzje polityczne rządu Kohla w sprawie sprzedania na początku lat 90. transporterów opancerzonych do Arabii Saudyjskiej. Tajemnicze miliony Darowizny, do których przyjęcia przyznał się Kohl, nie były uwzględnione w sprawozdaniach finansowych, co już jest naruszeniem ustawy o partiach. Nie wiadomo też, od kogo pochodziły. Były kanclerz, podkreślając wagę słowa honoru, które dał znanym tylko sobie ofiarodawcom, konsekwentnie milczy. Rodzi to różne podejrzenia. Dla jednych jest to potwierdzeniem zarzutów o nieczystych intencjach ofiarodawców. Dla innych wskazówką, że źródła pieniędzy są mało chwalebne. Nie brakuje też takich, którzy uważają, że Kohl nie chce ujawnić nazwisk ofiarodawców, bo ich w rzeczywistości nie ma. Ta wersja zakłada, że miliony, o których mówił były kanclerz, są zaskórniakami z poprzednich afer. Dziennik "Süddeutsche Zeitung", który ma największe zasługi w odkrywaniu szczegółów afery, uważa, że jeden z ofiarodawców to Leo Kirch, magnat rynku mediów i przyjaciel Kohla. Według gazety prawdopodobne jest natomiast, że tajemnicze miliony heskiej CDU - są zaskórniakami z tzw. Zrzeszenia Obywatelskiego. Istniejące od 1954 roku zrzeszenie było pralnią pieniędzy, przez którą w latach 1969 - 80 miało przepłynąć na konta partyjne (nie tylko CDU, lecz także jej siostrzanej CSU oraz liberalnej FDP) 214 milionów marek. Na początku lat 80. zakazano działalności zrzeszenia, które dysponowało wówczas sumą około 8 milionów marek. Ich dalszy los nie jest znany. Inne media zastanawiały się, czy tajemnicze pieniądze heskiej lub federalnej CDU mają coś wspólnego z aferą Flicka. W 1975 roku koncern Flicka sprzedał udziały Daimlera-Benza za sumę 1,9 miliarda marek. Szefowie starali się uniknąć płacenia gigantycznych podatków od zysku ze sprzedaży udziałów. Byłoby to możliwe, gdyby rząd uznał transakcję za szczególnie pożądaną z punktu widzenia gospodarki państwa. Do tego zaś potrzebna była życzliwość polityków. Ocenia się, że wszystkie obecne wówczas w Bundestagu partie (CDU, CSU, SPD, FDP) dostały w ciągu kilkunastu lat od Flicka darowizny na sumę 26 milionów marek. Niewielka część tych pieniędzy miała przejść przez Zrzeszenie Obywatelskie. Z powodu afery w 1984 roku podali się do dymisji przewodniczący Bundestagu Rainer Barzel (CDU) oraz minister gospodarki Otto Lambsdorff (FDP). Obu ministrom postawiono zarzut przekupstwa, ale ostatecznie skazano ich na grzywny za pomocnictwo w uchylaniu się od płacenia podatku. Nieostrożne latanie Chadecy (zwani czarnymi) mieli czarne kasy, a socjaldemokraci (czerwoni) - bank WestLB, który tygodnik "Spiegel" nazwał "czerwoną kasą towarzyszy". Jest to bank landowy z rządzonej od lat przez SPD Nadrenii Północnej-Westfalii. To największa tego typu instytucja w Niemczech, obracająca większymi pieniędzmi niż większość banków prywatnych. Związana jest z nim tzw. afera lotnicza, przy której padają nazwiska Johannesa Raua, prezydenta i byłego premiera Nadrenii Północnej-Westfalii, i Wolfganga Clementa, obecnego premiera tego landu. WestLB fundował ponad sto lotów czarterowych, z których korzystali czołowi politycy landu - czy zawsze w celach służbowych? Rau ma problemy z dwoma przelotami. W przeddzień wigilii 1993 roku poleciał wraz z rodziną do Anglii na przyjęcie urodzinowe byłego kanclerza Helmuta Schmidta. W drodze powrotnej nie wylądował w Düsseldorfie (stolicy landu, którym rządził), ale poleciał do Monachium, skąd udał się na rodzinny urlop. Niecały rok później Rau odbył drugi wzbudzający kontrowersje lot - do Hamburga, gdzie wziął udział w przyjęciu urodzinowym swojego przyjaciela oraz - jak zapewnia jego prawnik - prowadził rozmowy służbowe. Z powodu afery lotniczej podał się do dymisji minister finansów Nadrenii Północnej-Westfalii Heinz Schleusser (SPD). Powodem była przyjaciółka, która towarzyszyła mu na początku lat 90. w dwóch lotach na chorwackie wybrzeże. Za jej podróże, których istnieniu wcześniej zaprzeczał, minister chciał zapłacić dopiero teraz. Dwa tygodnie temu do grona polityków identyfikowanych z WestLB dołączył socjaldemokratyczny premier Brandenburgii Manfred Stolpe. Jednak nie ze względu na podniebne podróże. "Spiegel" ujawnił, że bank wsparł w 1990 roku przedstawicielstwo Nadrenii Północnej-Westfalii w Berlinie Wschodnim, które z kolei udzieliło poparcia Stolpemu, walczącemu w wyborach lokalnych jeszcze w NRD. Rząd z Düsseldorfu przyznał, że z pieniędzy zachodnioniemieckiego podatnika opłacano wówczas jedną z organizatorek kampanii wyborczej Stolpego. Opinię banku WestLB jako "czerwonej kasy" socjaldemokratów zburzył w ostatnim numerze tygodnik "Focus". Zdaniem gazety bank i powiązane z nim przedsiębiorstwa przez 10 lat przekazywały darowizny dla CDU. W sumie chadecy z Nadrenii Północnej-Westfalii otrzymali 400 tysięcy marek. Darowizny przekazywano w częściach, każda poniżej 20 tysięcy marek, co pozwalało na nieujawnianie ofiarodawcy. Sponsorowane wesele Krótko cieszył się stanowiskiem premiera w Dolnej Saksonii Gerhard Glogowski (SPD). Po roku urzędowania w Hanowerze podał się do dymisji pod wpływem zarzutów o czerpanie korzyści majątkowych ze stanowiska. Glogowskiemu wypomniano między innymi dwa wyjazdy do Egiptu, współfinansowane przez prywatne firmy. Podczas jednego z nich dał się sfotografować z logo znanego przedsiębiorstwa turystycznego Tui. Przyjęcie weselne premiera Dolnej Saksonii w maju zeszłego roku też nie obeszło się bez wsparcia prywatnych firm. Kawę i piwo pito tam na koszt prywatnych sponsorów. Glogowskiemu zarzucano też skorzystanie z pomocy finansowej przy zakupie mieszkania w Brunszwiku. Zarzuty przyjmowania korzyści majątkowych stawiano także w zeszłym roku innemu politykowi socjaldemokracji - Reinhardowi Klimmtowi, byłemu premierowi Kraju Saary, który od kilku miesięcy jest ministrem transportu. Miał on dostawać w prezencie od przedsiębiorców drogie książki nabywane w antykwariatach oraz rzeźby dłuta artystów afrykańskich. Babcia na dwóch etatach "Kupiony parlament. Lobby i jego Bundestag" - taki tytuł ma wydana w 1999 roku książka Friedhelma Schwarza. Autor wymienia w niej wielu posłów, którzy są zatrudnieni przez różnorodne firmy, fundacje, instytucje czy związki zawodowe. Zastanawia się, czy wszyscy posłowie zasiadają w Bundestagu tylko po to, żeby realizować zadania, które im się stawia. Wśród budzących kontrowersje znalazł się szef komisji gospodarki w Bundestagu, Mathias Wissmann (CDU), którego zatrudnia berlińskie biuro czołowej amerykańskiej kancelarii adwokackiej, pracującej na rzecz wielu przedsiębiorstw. A także wiceprzewodnicząca Bundestagu, Anke Fuchs (SPD), która jest prezesem zrzeszającego 1,3 miliona członków Związku Lokatorów. Najciekawszym przykładem łączenia funkcji w polityce z zagadkowymi wpływami gospodarczymi jest sprawa Agnes Hürland-Büning, która za czasów Kohla była sekretarzem stanu w ministerstwie obrony. Ta pani - o wyglądzie babci z telenoweli - zainkasowała na początku lat 90. kilka milionów marek od dużych koncernów, między innymi Thyssena. Miały to być honoraria za doradztwo, choć w tak cenne doradcze kompetencje pani Hürland-Büning trudno uwierzyć nawet wielu chadekom. Jej nazwisko pojawiło się też w kontekście prywatyzacji enerdowskich zakładów petrochemicznych Leuna. Sprzedaż tych zakładów, wraz z siecią stacji benzynowych Minol, państwowemu wówczas koncernowi francuskiemu Elf-Aquitaine przez część mediów opisywana jest jako największy skandal finansowy ostatniej dekady. Transakcja miała zaowocować przepływem nieoficjalnymi kanałami 85 do 100 milionów marek - z Francji do Niemiec. Przy okazji, jak twierdzi telewizja ARD, socjalistyczny prezydent Francji Francois Mitterrand wsparł kampanię wyborczą niemieckiego chadeka Helmuta Kohla sumą 30 milionów marek. Sprawą Leuny zajmują się prokuratury w trzech krajach - Szwajcarii, Francji i Luksemburga. W Niemczech ujawnienie szczegółów kontrowersyjnej sprzedaży nie będzie łatwe - z urzędu kanclerskiego jeszcze w czasach Kohla zniknęła dokumentacja.
Były kanclerz, pięciu premierów landów, prezydent, szef czołowej partii - to część postaci, które stały się bohaterami niemieckich skandali. Gdy pada podejrzenie, że politycy, wydając pieniądze podatników, załatwiają prywatne interesy, niemiecka opinia publiczna reaguje ostro. Afera CDU zaczęła się od kłopotów podatkowych byłego skarbnika partii Walthera Kiepa. Na Kiepa padły podejrzenia o niezapłacenie podatków od miliona marek, które dostał jako darowiznę dla partii od handlarza bronią Karlheinza Schreibera. Afera finansowa chadeków składa się z kilku części. W większości wypadków chodzi o darowizny, co do których istnieją podejrzenia, że były łapówkami. Darowizny, do których przyjęcia przyznał się Kohl, nie były uwzględnione w sprawozdaniach finansowych. Chadecy mieli czarne kasy, a socjaldemokraci - bank WestLB. Jest to bank landowy z Nadrenii Północnej-Westfalii. Związana jest z nim tzw. afera lotnicza.WestLB fundował ponad sto lotów czarterowych, z których korzystali czołowi politycy landu - czy zawsze w celach służbowych? Rau ma problemy z dwoma przelotami. Najciekawszym przykładem łączenia funkcji w polityce z zagadkowymi wpływami gospodarczymi jest sprawa Agnes Hürland-Büning, która za czasów Kohla była sekretarzem stanu w ministerstwie obrony. Ta pani zainkasowała kilka milionów marek od dużych koncernów.
TRANSFORMACJA Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo Bilans pierwszej dekady RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ KOJDER Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe. Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości. - Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością. - Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się". - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu. - Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia. - Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa. Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi. Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki. Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy.
Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych. Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. Stabilizują się nowe zawody, różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Do zjawisk niekorzystnych należy zaliczyć: Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Polska wieś tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym. Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji. Brakuje klasy średniej. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa.
PARADOKSY Zaraz po uchwaleniu aktu trzeba go poprawiać Ugory prawa RYS. MARCIN CHUDZIK STEFAN BRATKOWSKI Dzisiejsza polska procedura legislacyjna jest żenująca, a choć mamy dobrych prawników, niewielki mają wpływ na warunki tworzenia dobrego prawa. Nie chodzi o to, by adresatom tych słów zrobić przykrość, ani, tym bardziej,by ich obrazić. Chodzi o to, żeby przywrócić standardy prawa, jakimi szczycić się mogliśmy przed drugą wojną światową. Przypominam tu swą sugestię z pierwszych lat wolności, by wrócić do stanu prawa z 1 września 1939 r., bo łatwiej poprawiać prawo dobre niż kiepsko deformowane. W pierwszych miesiącach Sejmu zwanego kontraktowym, do dziś najlepszego, sugerowałem też, byśmy, odbudowując prawo, wciągnęli w prace legislacyjne wschodnich sąsiadów, by ułatwić im ich jeszcze trudniejszy powrót do świata. Nieudolna legislacja Naszą sytuację znamionuje pewien paradoks: mamy wielu wybitnych prawników, wiele wybitnych umysłów, kilka naszych znakomitości wykłada na zagranicznych uniwersytetach, ale niewielki mają wpływ na prawo, które nas obowiązuje, na stan myśli prawnej w Polsce i - co gorsza - na warunki tworzenia dobrego prawa. W legislacji trwa socjalizm obyczajowy: przepycha się "własnoręczne" ustawy przez zaprzyjaźnionych polityków, ci chronią projekt już nie przed opinią publiczną, ale przed samym środowiskiem prawniczym, w rezultacie niemal zaraz po uchwaleniu danego aktu trzeba go nowelizować, usuwając mniej lub bardziej kompromitujące luki bądź pomyłki. W socjalizmie udawało się czasem przeforsować coś rozsądnego, jak choćby Naczelny Sąd Administracyjny. Ale obecna feudalna procedura legislacyjna jest czymś, proszę wybaczyć, żenującym. Opisywałem parokrotnie na tych łamach, jak to robiono przed wojną - i jak po dziś dzień robi się w krajach cywilizowanych: publikuje się projekt, poddaje go dyskusji fachowej, publikuje się uwagi i kontrprojekty (lub parę projektów), potem jeden autorytet opracowuje finalną wersję, którą też się na ogół raz jeszcze publikuje przed głosowaniem w parlamencie. Parlamentarzyści głosują, ale nie piszą ani nie poprawiają ustaw. Od tego są fachowcy. Dzisiejszy tryb legislacji pozytywne rezultaty wręcz wyklucza. Po dwóch wielkich reformach, Balcerowicza i samorządowej, które nie były dziełami prawników, prawodawstwo sensu stricto zaczęło od katastrofalnie spartolonej ustawy spółdzielczej, która pozwoliła uwłaszczyć się cwaniakom. Nie można było nawet środowisku prawniczemu, oderwanemu od doświadczeń światowych, przedstawić racji, dla których - wbrew tradycjom przedwojennym - nie potrzeba jakiejś jednej ustawy spółdzielczej (Dania, kraj spółdzielczości, od zarania regulowała ustawowo jedynie spółdzielczość kredytową). Spółdzielczość spożywców to jedno, rolnicza spółdzielczość zaopatrzenia i zbytu to drugie, a już nasza spółdzielczość mieszkaniowa, zwłaszcza po socjalizmie, wymaga całkowicie odrębnej regulacji. Wzory dla spółdzielczości kredytowej importujemy z Ameryki, i szczęście, że stamtąd, bo inaczej ta spółdzielczość nie wróciłaby na nasz rynek. Wczoraj i dziś Kiedy słyszę, jak ostre są polemiki, odnoszę wrażenie, że Komitet Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk jest ze stanu naszego prawa nieledwie dumny. Stąd zapewne irytacja tym, że nowy kodeks karny wywołał swoją amatorszczyzną aż tak gwałtowne protesty (gdyby ktoś zauważył zgłaszane wcześniej poprawki, ustrzeglibyśmy się wytykanych dziś błędów i braków). Komitet trafnie odczytał te protesty jako walkę z samą filozofią kodeksu, nie tylko z błędami szczegółowymi. Niestety, przy sposobności wyszło na jaw, że sporo naszych uczonych po prostu nie czyta światowej literatury swej specjalności, że niemało karnistów po prostu nie zna ani "Broken windows" z 1982 r., ani amerykańskich doświadczeń z formułą "zero tolerance". Protesty przedstawia się natomiast jako dążność do zaostrzenia represji karnej, podczas gdy chodzi o powrót do zdrowego rozsądku, ponieważ to kodeks obniżył represję karną do granic absurdu. Kiedy gwałt ze szczególnym okrucieństwem staje się tylko występkiem, prawo karne przestaje być prawem karnym. Jeśli przeciwko "kagańcowym" artykułom 212 i 213 nie wystąpił nowy minister sprawiedliwości, mogę go zrozumieć - głosy dziennikarzy nie liczą się w wyborach. Artykuł ów jednak, wymierzony w wolność słowa, nie staje się dzięki temu mniej idiotyczny. Przez dziesięć lat jako publicysta, tyle że po solidnych studiach prawniczych, przypominałem zagubione, wymagające odbudowy dziedziny prawa. Nie wspomnę już walk o powrót kodeksu handlowego, niezbędnego, zdawałoby się, w gospodarce rynkowej. A ileż komplikacji przysparzała nieobecność w naszych stosunkach prawnych i podatkowych instytucji "kupca jednoosobowego"! Czego się zresztą tknąć - to samo. Toż do dzisiaj nie funkcjonuje u nas, wymagające najpierw dyskusji nad podstawami ustroju prawnego - "prawo publiczne", pojęcie, które Europa odziedziczyła po starożytnym Rzymie. Nie funkcjonuje, niezbędne w życiu codziennym świata osób prawnych, pojęcie "osoby prawa publicznego" (czym są, a propos, te publiczne telewizje i rozgłośnie radiowe?). Próbowałem przypomnieć sądownictwo polubowne - wyszło, że ludzie z młodszych pokoleń prawników nie orientują się nawet czasem, że wyrokowi sądu polubownego przysługuje moc wyroku sądu powszechnego i takaż egzekucja. Innymi słowy, nie znają obowiązującego kodeksu postępowania cywilnego! Nic dziwnego, nie publikuje się ani starych, ani nowych podręczników sądownictwa polubownego, a moi znajomi prawnicy średniego pokolenia nawet nie wiedzieli - bo im tego na studiach po prostu nie mówiono - jak wyglądało sądownictwo polubowne w Polsce przedwojennej. Ustawa reprywatyzacyjna raz jeszcze ujawniła, że nieznane pozostaje również prawo hipoteczne i - pokancerowane - prawo rzeczowe. Kiedy minister noszący to samo co ja nazwisko próbował przywrócić do życia instytucje długoterminowego kredytu hipotecznego, znalazł jednego - tak, jednego - młodego naukowca prawnika od hipoteki. A dlaczego jest to takie ważne? Według ustawy reprywatyzacja obciąży kosztami podatników, to oni mają płacić za beneficjentów wywłaszczeń dokonanych przez PRL. Tymczasem wszystko, co trzeba, to odbudować porządek hipoteczny i umożliwić dawnym właścicielom nieruchomości, w tym także np. spadkobiercom wymordowanych Żydów, dochodzenie własności lub należności od użytkowników. Ci ostatni dzięki zasiedzeniu (pytanie, od kiedy ma ono biec) uzyskają wpis do ksiąg hipotecznych, co najwyżej z obciążeniem spłatą jakichś należności w ciągu 10 czy 20 lat. W przypadku nieruchomości z reformy rolnej obciążenia te powinien przejąć skarb państwa, a jeśli chodzi o nieruchomości poniemieckie - należałoby rozwiązać problem dwustronnie, z uwagi na to, że nasze roszczenia są znacznie wyższe (w zniszczonej Warszawie np. moja rodzina straciła nie tylko mieszkania, ale i parę tysięcy starodruków księgozbioru mojego ojca, a nie myśmy napadli na Niemcy). Mieliśmy w Polsce świetne prawo hipoteczne, a podręcznika Walentego Dutkiewicza z 1850 r. używano do roku 1947. Robiłem też i ja, co mogłem, by przypomnieć bezcenne polskie doświadczenia w dziedzinie długoterminowego kredytu hipotecznego, zarówno Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, jak i towarzystw kredytowych miejskich - przy milczeniu środowiska prawniczego. Tymczasem słynny Druckiego-Lubeckiego "cud pieniędzy z niczego" jest do powtórzenia (oczywiście, po uporządkowaniu zapisów hipotecznych). Opracowałem dla Fundacji na rzecz Odbudowy Długoterminowego Kredytu Hipotecznego skrypt zawierający historię papierów wartościowych o stałym oprocentowaniu; przetłumaczyli go... Niemcy z niemieckich banków hipotecznych, ale w kraju nie okazał się nikomu potrzebny. Ubezpieczenia Socjalizm wytrzebił też fachowców od ubezpieczeń. Pierwszą ustawę ubezpieczeniową pichcili sympatyczni młodzi ludzie, którzy nawet nie wiedzieli o istnieniu ubezpieczeń wzajemnych - w kraju, który do roku 1939 miał najdłuższe i najrozleglejsze doświadczenie w tej dziedzinie na świecie! Ubezpieczenia wzajemne wróciły do Polski nie dzięki inicjatywie prawników, lecz dwóch działaczy społecznych, a rekonstruował je i korygował ustawę pewien dobrze mi znany inżynier o prawniczych zainteresowaniach. Prawa skarbowego nie mamy w ogóle, a na domiar złego umarł Andrzej Komar. Powiedzmy, że ta luka może poczekać, jednakże trudno przeoczyć, jak spartaczono "reformę" administracyjną. Czołowych polskich administratywistów i specjalistów od zarządzania - w tym dwóch ekspertów ONZ od reform administracji, z którymi wspólnie podpisałem list otwarty wzywający do rzetelnej dyskusji - nawet nie dopuszczono do głosu; tak samo nie pytano profesora Tadeusza Zielińskiego o podstawy odrodzenia ubezpieczeń społecznych, które powinno się oprzeć na zasadach ubezpieczeń wzajemnych. Biurokracja mianowana Dziś przewidywane skutki partactwa oglądamy w całej okazałości: kiedy cały świat spłaszcza struktury zarządzania i administracji, my, degradując zarazem gminę, zwiększyliśmy liczbę szczebli administracji do pięciu, natomiast rozrost biurokracji powiatowej sięgnął kilkudziesięciu tysięcy etatów i paru miliardów złotych dodatkowych kosztów, choć te same zadania mogliby wykonać ludzie do nich oddelegowani przez powiatowe związki gmin, na ich koszt. Kwestii absurdu i kosztów ustroju Warszawy nie będę już nawet poruszał; ani też "reformy centrum", którego nadwyżki zatrudnienia urosły w kosztach do kilkunastu miliardów złotych rocznie. Reformę ubezpieczeń społecznych przeprowadzono, nie znając nawet podstawowych doświadczeń, tych Bismarckowskich - czego dowodzi oddanie kas chorych pod kontrolę politykom, zamiast przedstawicielom ubezpieczycieli i ubezpieczonych. Najgorsze jest jednak, że bez dyskusji rozstrzygnięto sprawę najważniejszą - ustroju państwa, ustroju naszej demokracji. Ani w Sejmie, ani w środowisku prawników nie doszło do uczciwej wymiany poglądów. Nie zauważyłem nawet śladu znajomości projektów konstytucji sprzed 1921 r. ani żadnej próby, przynajmniej polemicznego, odrzucenia koncepcji. Dziś potężnieje z miesiąca na miesiąc ruch społeczny na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych, ale dlaczego taka inicjatywa musiała wyjść od fizyków, historyków i lokalnych działaczy społecznych, a nie od wybitnych prawników konstytucjonalistów? Na pytanie to znajduję, niestety, jedną tylko prostą odpowiedź - dziedzictwo obyczajowe po socjalizmie skazuje prawników na usługi wobec polityków. Nie wzywam, by wszystkie tu wyliczone słabości usunąć zaraz. Wymaga to lat, szerokiego, wieloletniego programu rozwoju studiów uniwersyteckich i życia naukowego, z udziałem może uczonych z zagranicy. Sędziowie i prokuratorzy mogą natomiast przechodzić co parę lat egzaminy sprawdzające aktualność ich wiedzy. Chodzi jednak przede wszystkim o atmosferę - którą może zmienić otwarta dyskusja między ludźmi z poczuciem odpowiedzialności za stan prawa i za Polskę. Przepraszam za patos, ale gdyby temat dotyczył innej niż prawo dziedziny, użyłbym słów znacznie mocniejszych.
Naszą sytuację znamionuje pewien paradoks: mamy wielu wybitnych prawników, wiele wybitnych umysłów, kilka naszych znakomitości wykłada na zagranicznych uniwersytetach, ale niewielki mają wpływ na prawo, które nas obowiązuje, na stan myśli prawnej w Polsce i - co gorsza - na warunki tworzenia dobrego prawa.Dzisiejszy tryb legislacji pozytywne rezultaty wręcz wyklucza. Po dwóch wielkich reformach, Balcerowicza i samorządowej, które nie były dziełami prawników, prawodawstwo sensu stricto zaczęło od katastrofalnie spartolonej ustawy spółdzielczej, która pozwoliła uwłaszczyć się cwaniakom.Kiedy słyszę, jak ostre są polemiki, odnoszę wrażenie, że Komitet Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk jest ze stanu naszego prawa nieledwie dumny. Stąd zapewne irytacja tym, że nowy kodeks karny wywołał swoją amatorszczyzną aż tak gwałtowne protesty. Komitet trafnie odczytał te protesty jako walkę z samą filozofią kodeksu, nie tylko z błędami szczegółowymi. Niestety, przy sposobności wyszło na jaw, że sporo naszych uczonych po prostu nie czyta światowej literatury swej specjalności, że niemało karnistów po prostu nie zna ani "Broken windows" z 1982 r., ani amerykańskich doświadczeń z formułą "zero tolerance". Protesty przedstawia się natomiast jako dążność do zaostrzenia represji karnej, podczas gdy chodzi o powrót do zdrowego rozsądku, ponieważ to kodeks obniżył represję karną do granic absurdu.Przez dziesięć lat jako publicysta, tyle że po solidnych studiach prawniczych, przypominałem zagubione, wymagające odbudowy dziedziny prawa. Nie wspomnę już walk o powrót kodeksu handlowego, niezbędnego, zdawałoby się, w gospodarce rynkowej. A ileż komplikacji przysparzała nieobecność w naszych stosunkach prawnych i podatkowych instytucji "kupca jednoosobowego"!Najgorsze jest jednak, że bez dyskusji rozstrzygnięto sprawę najważniejszą - ustroju państwa, ustroju naszej demokracji. Ani w Sejmie, ani w środowisku prawników nie doszło do uczciwej wymiany poglądów.Nie wzywam, by wszystkie tu wyliczone słabości usunąć zaraz. Sędziowie i prokuratorzy mogą natomiast przechodzić co parę lat egzaminy sprawdzające aktualność ich wiedzy. Chodzi jednak przede wszystkim o atmosferę - którą może zmienić otwarta dyskusja między ludźmi z poczuciem odpowiedzialności za stan prawa i za Polskę.
KOLEJE Dziś w PKP realizowane są interesy zarządzających monopolem, a nie kolejarzy Nastawiacze torów RYS. JERZY CZAPIEWSKI KRYSTYNA BOBIŃSKA HENRYK KLIMKIEWICZ Polski transport kolejowy jest zagrożony. W czasie prac podkomisji sejmowej zmieniona została idea ubiegłorocznego projektu nowej ustawy o PKP, której celem była demonopolizacja transportu kolejowego. Po ośmiu miesiącach prac w Sejmowej Komisji Transportu i Łączności zmieniony projekt ma szansę trafić pod obrady Sejmu. Zmiany, jakie wprowadzili posłowie do projektu rządowego oznaczają zdecydowany regres w porównaniu z pierwotną wersją ustawy. Nowy projekt niweczy nadzieje na zasadniczą reformę sektora kolejowego, a przez to oddala szansę na realną prywatyzację PKP. Wszystko to dzieje w sytuacji, gdy pomoc państwa dla PKP zostanie znacząco, bo o ponad 1 mld zł, zwiększona. Wpływowi zwolennicy zachowania dotychczasowej pozycji PKP w argumentacji politycznej celowo utożsamiają partykularne interesy PKP z interesem sektora transportu kolejowego w Polsce. Tak naprawdę realizowane są interesy górnej warstwy zarządzającej monopolem, a nie kolejarzy. Fachowcy w tej branży mają dobre perspektywy wykorzystania swoich kwalifikacji w prywatnej lub samorządowej firmie. Tymczasem niechętne zmianom lobby bliskie jest zniweczenia intencji rządu. Przyjęto bowiem strategię manipulacji zasadami udzielania koncesji, aby nikt, poza PKP, takiej koncesji nie mógł dostać lub nie chciał się o nią starać. Zmieniono w tym celu nie tylko zapisy ubiegłorocznego projektu, ale także obowiązującą ustawę o transporcie kolejowym. Komu koncesje Istotą zmian w projekcie rządowym jest: - wycofanie idei powołania "Instytucji Regulatora Kolei", - antykonkurencyjne, we wszystkich płaszczyznach, zasady przyznawania koncesji. "Instytucja Regulatora Kolei", tak jak instytucja regulatora w każdym z sektorów infrastruktury, w którym występuje monopol naturalny (sieć), jest powoływana przede wszystkim po to, aby regulować ceny dostępu do tej sieci niezależnym, konkurującym ze sobą podmiotom korzystającym z infrastruktury (poza tym może, ale nie musi, mieć przypisane inne funkcje). Ale rzeczywiście, po co instytucja regulatora w polskich kolejach, skoro celem nowego ustawodawstwa jest wyeliminowanie na wejściu wszelkich podmiotów, które mogłyby ośmielić się konkurować z wszechobecnymi PKP. Drogą do zagwarantowania braku konkurencji temu monopoliście jest odpowiednie zredagowanie na nowo zasad przydzielania koncesji. Prawo w tym projekcie działa wstecz: "Z dniem wpisu do rejestru PKP SA minister właściwy do spraw transportu dokona przeniesienia uprawnień wynikających z koncesji otrzymanych przez PKP". Natomiast: "Przedsiębiorcy, który otrzymali koncesję na podstawie przepisów o transporcie kolejowym wystąpią w terminie 6 miesięcy do organu koncesyjnego z wnioskiem o zmianę koncesji. Niespełnienie warunków zmiany koncesji powoduje jej wygaśnięcie". Czyli wszystkie pozostałe firmy, oprócz PKP, mające już koncesje, muszą ubiegać się ponownie, ale zgodnie z nowymi zasadami ich udzielania. Sposoby eliminowania konkurentów Przypatrzmy się uważnie sposobom eliminacji potencjalnego konkurenta poprzez zapisy warunków uzyskania koncesji. - Zobowiązuje się starającego się o koncesję, zanim jeszcze będzie wiedział, czy ją otrzyma, do wejścia w posiadanie tytułu prawnego do dysponowania pojazdami szynowymi bądź do używania linii kolejowej. Inaczej mówiąc, człowiek (osoba prawna) musi najpierw nabyć albo wydzierżawić linię kolejową lub lokomotywę i wagony zanim wystąpi o koncesję. Po czym może się okazać, że jej nie dostaje. Absurdalność tej sytuacji jest tak widoczna, że nie warto nawet mówić o konsekwencjach materialnych, gdyby starający się o koncesję nie uzyskał jej. Cel takiego zapisu jest tak jasny, jak jego absurdalność. - Koncesjobiorca musi określić "szczegółowo przedmiot i zakres działalności gospodarczej". Jest to bardzo niepokojący punkt, ponieważ nie wiadomo zupełnie, co rozumie się pod pojęciem "szczegółowo". Nie jest sprecyzowany "zakres działania". Czy określa na przykład, że podmiot będzie przewoził żwir? A jeżeli zechce przewozić cegłę zamiast żwiru, to co wtedy z koncesją? Generalnie zapis ten sparaliżuje jakąkolwiek elastyczność podmiotu wobec zmiennego zapotrzebowania rynku. - Podmiot musi prowadzić aktualnie działalność gospodarczą. Musi udowodnić, że "nie zgłoszono wniosku o ogłoszenie jego upadłości lub nie znajduje się w stanie likwidacji". Do wniosku musi dołączyć sprawozdania finansowe z ostatnich trzech lat. Nie jest w najmniejszym nawet stopniu zasygnalizowane, jak będzie oceniana sytuacja, jeżeli sprawozdania finansowe będą wykazywać straty. W końcu PKP też wykazują straty, i co? - Projektodawcy wymagają zapewnienia "właściwego nadzoru nad przestrzeganiem bezpieczeństwa w transporcie kolejowym". Bezpieczeństwo na szlakach kolejowych zapewnia się nie poprzez deklarację wnioskodawcy, ale poprzez decyzje o przyznaniu atestu i dopuszczeniu do ruchu lokomotyw, wagonów i innych urządzeń kolejowych oraz przez bieżące kontrole nad przestrzeganiem norm bezpieczeństwa, sprawowaną przez Głównego Inspektora Kolejowego i Urząd Dozoru Technicznego. W nowym projekcie znika natomiast w sposób cichy i nie rzucający się w oczy ustęp wymagający, by "osoby kierujące działalnością podmiotu ubiegającego się o koncesję nie były karane za przestępstwa przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym, przestępstwa karno-skarbowe i przestępstwa przeciwko mieniu". Jest to praktycznie zadziwiające w sytuacji, kiedy nawet podmioty występujące o grant na badania naukowe muszą przestrzegać analogicznie sformułowanego przepisu. Wyraźnie jest ktoś wpływowy, komu ten zapis przeszkadzał. Konkurs piękności Mimo ogromu ograniczeń i wymagań nie wiadomo: - czy wszyscy, którzy spełniają nawet te mordercze kryteria, otrzymają koncesje, - czy będzie to, jak już ktoś określił, konkurs piękności, czyli minister w roli jurora będzie oceniał, kto najlepiej spełnia postawione kryteria, czy też będzie organizowany przetarg, kto da więcej za konkretną koncesję. Wprawdzie minister w rozporządzeniu musi określić liczbę koncesji, ale rozporządzenia można zmieniać, co więcej "organ koncesyjny (czyli minister) może ograniczyć liczbę udzielonych koncesji w określonym zakresie lub na określonym obszarze ze względu na obronność lub bezpieczeństwo państwa albo inny ważny interes publiczny, a także na wniosek sejmiku województwa w zakresie publicznego transportu osób na obszarze województwa". Liczbę koncesji ograniczyć można do jednej, gwarantując monopol firmie posiadającej już koncesję. "Inny ważny interes publiczny" jest pojęciem zupełnie nie zdefiniowanym. Inny ma sens dla władzy sądowniczej, a zupełnie inny dla jednoosobowo podejmującego decyzje ministra. Model japoński Ratować polski transport kolejowy można w inny sposób, na przykład tak, jak to zrobiła Japonia. W Japonii już w 1986 r. zdecydowano, że Japońskie Koleje Narodowe nie mogą dłużej obciążać budżetu (stan ich zadłużenia stał się nieakceptowalnie wysoki). Sześcioma ustawami uchwalonymi jednocześnie w 1987 r. dokonano restrukturyzacji i prywatyzacji. Podzielono japońskie koleje na sześć regionalnych firm obsługi pasażerskiej, które miały objąć we władanie infrastrukturę danego regionu, oraz jedną firmę przewozów towarowych. Japończycy podkreślają, że chcieli jednocześnie zlikwidować dwie przyczyny nieefektywności kolei: zbyt duży rozmiar przedsiębiorstwa i państwową formę własności. W chwili restrukturyzacji było zatrudnionych 277 tys. osób, a potrzeby prywatnych firm oszacowano w programie restrukturyzacji na 183 tys. Dla części zbędnych pracowników znaleziono miejsca w przedsiębiorstwach powiązanych z kolejnictwem. 77 tys. przesunięto do innych działów administracji rządowej, przedsiębiorstw samorządowych lub prywatnych przedsiębiorstw. Uruchomiono też programy przeszkalania pracowników i pomoc w poszukiwaniu pracy. Powołano instytucję Likwidatora Japońskich Kolei Narodowych, który na poczet długów przekazał wpływy ze sprzedaży poszczególnych firm wraz z gruntami i całą infrastrukturą. Pozostałe długi obciążyły skarb państwa, za co w rezultacie zapłacili podatnicy. Dziesięć lat po prywatyzacji dokonano oceny efektów reformy kolei japońskiej. Stwierdzono 37-procentowy wzrost wydajności pracy, poprawę bezpieczeństwa pracy i zdecydowaną poprawę poziomu obsługi pasażerów. Firmy prywatne spłacały długi zaciągnięte jeszcze przez koleje państwowe i potrafiły generować zyski. System japoński oraz system nowozelandzki określone zostały przez Sekretariat OECD jako najlepiej sprawdzające się modele. Obawiamy się, że polski model nie będzie do nich zaliczony. Autorka jest pracownikiem Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. Autor jest prezesem firmy konsultingowej TOR.
W czasie prac podkomisji sejmowej zmieniona została idea ubiegłorocznego projektu nowej ustawy o PKP, której celem była demonopolizacja transportu kolejowego.Zmiany, jakie wprowadzili posłowie do projektu rządowego oznaczają zdecydowany regres w porównaniu z pierwotną wersją ustawy. Nowy projekt niweczy nadzieje na zasadniczą reformę sektora kolejowego, a przez to oddala szansę na realną prywatyzację PKP. Wszystko to dzieje w sytuacji, gdy pomoc państwa dla PKP zostanie znacząco zwiększona.
POLSKA KUCHNIA Trzeba ocalić od zapomnienia wiele rodzimych specjałów, na przykład pierogi, flaki staropolskie, zrazy wołowe z kaszą czy żur Sprawy stołu RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA EDMUND SZOT Globalizacja gospodarki, ale nie tylko gospodarki, powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. To prostactwo kulinarne objęło już prawie cały świat. Taki sam obiad można zjeść w Casablance i w Baku, w Buenos Aires i Paryżu, w Belgradzie i Bangkoku. Nic dziwnego, że niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu, a opór jest tym większy, im większy był dorobek kuchni rodzimej. Tak jest m.in. we Francji. Francuska kuchnia uważana jest za jedną z najlepszych w świecie, a jedzenie służy Francuzowi nie tylko do zaspokojenia głodu. Mówi się, że Francuzi nie jedzą po to, by żyć, ale żyją po to, by jeść. Sprawy stołu są we Francji jednym z najważniejszych tematów rozmów. Kiedy Francuz zaczyna rozprawiać o winie, nie liczy się dlań wtedy nic innego. Inna rzecz, że z takim znawstwem nie rozmawia się o tym trunku w żadnym innym kraju. Zaczyna się od wyrabiania smaku W kuchni francuskiej także zachodzą jednak zmiany. Wynikają z coraz mniejszego zapotrzebowania na kalorie. Życie wymaga od ludzi coraz mniej wysiłku fizycznego. Ciężkie i tłuste potrawy znikają z jadłospisu również ze względów zdrowotnych. Dlatego częściowo ku pamięci potomnych, głównie zaś dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni w 1990 roku powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Utworzono ją z inicjatywy kilku ministerstw: Kultury, Rolnictwa i Rybołówstwa, Turystyki, Zdrowia i Edukacji. Oprócz przedstawicieli tych resortów w skład Rady wchodzą także reprezentanci przemysłu spożywczego oraz znani kucharze. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Już w szkołach podstawowych poznają one smak słodki, kwaśny, słony i gorzki oraz dowiadują się, w jakich wyrobach i potrawach one występują. Młodych Francuzów uczy się też, co to jest równowaga żywnościowa, tzn. mówi się im, co i ile powinni jeść, aby zachować zdrowie. Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. Każdy z ponad dwudziestu regionów Francji znany jest m.in. ze specyficznej kuchni. Wszystkie te specjalności inwentaryzuje się i powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy zresztą konkretnemu celowi: uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości (rodzaj patentu). Innym celem Rady jest zinwentaryzowanie europejskich wyrobów kulinarnych, i to nie tylko krajów Unii Europejskiej, ale i Europy Środkowowschodniej (na razie sporządzono katalog wyrobów kulinarnych krajów UE). Trzy tysiące oryginalnych potraw Inwentaryzacja jest obiektywna, tzn. nie zawiera elementów oceny, na przykład, że jedna potrawa regionalna jest lepsza od drugiej. Aby jednak jakaś potrawa trafiła do katalogu, musi przedtem spełnić parę warunków, m.in. muszą ją znać co najmniej trzy pokolenia, do jej wykonania konieczne są specjalne umiejętności, można precyzyjnie określić jej pochodzenie geograficzne, wreszcie musi to być wyrób "żyjący", a więc obecny na rynku. W samej tylko Francji doliczono się około trzech tysiecy oryginalnych wyrobów kulinarnych, w całej Unii Europejskiej zinwentaryzowano ich aż osiem tysięcy. Ostatecznie do katalogu trafiły tylko cztery tysiące. Najwięcej oryginalnych potraw francuskich pochodzi z Sabaudii, doliny Rodanu i Martyniki. W krajach Europy Środkowowschodniej Rada nawiązała ściślejszą współpracę na razie tylko z Węgrami, gdzie już rozpoczęto inwentaryzację lokalnych specjalności kulinarnych. Budżet Narodowej Rady Sztuk Kulinarnych jest niewielki (około 10 mln FF, czyli około 6 mln zł); Rada finansowana jest przez państwo, samorządy regionalne oraz przez organizacje producentów. - Moim zdaniem podobna rada mogłaby powstać w Polsce - mówi dyrektor generalny Rady Alexandre Lazareff. - Myślę, że wasz kraj ma również wiele regionalnych specjalności kulinarnych, które mogą wzbogacić europejski stół i które warto zachować dla przyszłych pokoleń. Sugestia warta zastanowienia. W Polsce rzeczywiście istnieją regionalne specjalności. Inaczej odżywia się Podlasiak, a inaczej góral "spod samiuśkich Tater". Pierwszy pewnie w życiu nie słyszał o kwaśnicy, a drugi nie ma bladego pojęcia o pejzance. Jedzenie odzyskuje rangę Oprócz powołania takiej rady, która mogłaby ocalić dla potomności dorobek polskiej sztuki kulinarnej, warto by przy okazji organizować przegląd tego dorobku. We Francji okazją do poznania kuchni poszczególnych regionów są doroczne targi rolnicze w Paryżu, w czasie których przedstawia się francuskie rolnictwo i przemysł spożywczy, w tym także osiągnięcia niedoścignionej francuskiej gastronomii. Okazją do pokazania tradycji polskiej kuchni mogłyby być Targi Rolno-Przemysłowe Polagra lub inna impreza wystawiennicza, na przykład Wystawa Artykułów Spożywczych dla Gastronomii i Warszawski Festiwal Gastronomiczny. "Polagra" wydaje się jednak poręczniejsza (zwłaszcza że ostatnio traci nieco rozmach). Mówi Robert Sowa, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szefów Kuchni i Cukierników, zarazem szef kuchni w warszawskim hotelu Sobieski: - Potrzeba powołania takiej rady nie ulega wątpliwości. Kiedy powstawało nasze Stowarzyszenie, równiżeż słyszało się głosy: "Po co to?". A od 1994 roku liczba członków naszego Stowarzyszenia wzrosła z 20 do 150 osób. Powstało też w Polsce wiele podobnych organizacji: Stowarzyszenie Polskich Kucharzy, Stowarzyszenie Barmanów, Zachodniopomorskie Stowarzyszenie Restauratorów i Gastronomów, Dolnośląskie Stowarzyszenie Szefów Kuchni i parę innych. Taka rada mogłaby więc być rodzajem "czapy" nad wszystkimi organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów, cukierników, izby turystyczne itd. Mogłaby dbać o zachowanie polskich potraw, ewidencjonować je, bo mamy w tej dziedzinie niemały dorobek, a niektóre polskie dania orientalne przeniesione zostały przed wiekami wprost na stoły francuskie. Zdaniem Roberta Sowy w Polsce nie ma na razie tradycji mówienia o jedzeniu, bo i, prawdę mówiąc, w poprzednim pięćdziesięcioleciu nie bardzo było o czym mówić. Dopiero teraz, gdy powstało wiele bardzo dobrych restauracji, jedzenie na powrót odzyskuje swoją rangę. - Do menu wracają polskie potrawy: żur i krupniok (Śląsk), potrawy z gęsi (Skalbmierz), precle z makiem i bez maku (Kraków), ciemne piwo kozicowe (Kurpie), sękacze (Sejny), pierniki (Toruń i Biecz), rogale marcińskie (sprzedawane w Poznaniu około 11 listopada), kiszka ziemniaczana i kluski kartacze (Białystok), wędzone i smażone ryby (Półwysep Helski), bulwiaczki (Błażowa koło Rzeszowa) - wylicza docent Jan Paweł Piotrowski, wiceprzewodniczący Krajowego Porozumienia Informacji Turystycznej. Warto, by potrawy z polskiej kuchni regionalnej trafiły do naszych restauracji, które obecnie najczęściej polecają tradycyjną polską... pizzę. Ważny element tradycji narodowej Tym, co wyróżnia polską kuchnię spośród innych kuchni europejskich, jest duża różnorodność produktów używanych do sporządzania potraw, duży udział dziczyzny, owoców lasu, świeżych ziół, przypraw korzennych. Charakterystyczne dla polskiej kuchni jest też to, iż jest - jak mówią kucharze - dosmaczona, co oznacza, że potrawy mają wyraźny smak. Jedynym jej mankamentem jest to, że bywa niekiedy nadto ciężka, że trochę za dużo w niej zasmażek i zawiesistych sosów, które odbierają niektórym potrawom cenioną obecnie "lekkość". Ale i na to są sposoby. Golonkę na przykład można przyrządzić w piwie lub w cienkim sosie albo w kwaśnej kapuście. We Francji też nie wszystkie potrawy są "lekkie". Kuchnia ta oparta w stu procentach na maśle i śmietanie nie może być w pełni lekko strawna. Francuzi umieją docenić walory polskich dań, o czym świadczy drugie miejsce zajęte w konkursie w Montpellier przez nasz comber z żubra w sosie żubrówkowym. - Kuchnia to podstawa rozwoju turystyki - uważa docent Jan Paweł Piotrowski. - Jest tym, z czym turysta styka się najwcześniej, już w pierwszych godzinach swojego pobytu na obcej ziemi. Dlatego tak ważna jest dbałość o podtrzymanie tradycji polskiej kuchni, której naprawdę nie musimy się wstydzić. Taka na przykład chluba uczt królewskich, czyli Przysmak króla Jana Sobieskiego: polędwica wołowa faszerowana musem z kasztanów, zapiekana w puszystym sosie estragonowym, ze smakowitym sosem z prawdziwków, albo sarnina w sosie wiśniowym, do tego leniwe pierogi i owoce, albo pierś perliczki z sosem żurawinowo-pomarańczowym z racuszkami sosnowymi i jarzynami - jak się ma do tego wspomniana pizza czy jakieś wietnamskie danie? Inna rzecz, że są to potrawy raczej odświętne. Ale i na co dzień mamy wiele rodzimych specjałów: żur polski, zrazy wołowe z kaszą, karp w szarym sosie, pierogi z kapustą i grzybami, flaki staropolskie, że o tradycyjnym schabowym nie wspomnimy. Dbałość o podtrzymanie tradycji rodzimej kuchni nabiera szczególnego znaczenia, kiedy państwa łączą się w większe ugrupowania; tracą część swojej "niepodległości", jako że wiele istotnych decyzji gospodarczych i politycznych zapada odtąd na szczeblu wspólnoty. Tym, co różni potem poszczególne kraje i regiony, jest ojczysty język i tradycyjne dla danego narodu obyczaje, których nieodłączną (i bardzo ważną) częścią jest rodzima kuchnia. Mówi się, że słynna Lucyna Ćwierciakiewiczowa (1829 - 1901), autorka "365 obiadów za 5 złotych" (20 wydań), zrobiła dla zachowania polskości więcej niż tabuny konspiratorów, które zsyłane w syberyjską tundrę czy tajgę raczej odstraszały, niż zachęcały do kultywowania obyczaju ojców.
ku pamięci potomnych, głównie zaś dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni w 1990 roku powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. uczy się też, co to jest równowaga żywnościowa.Zadaniem Rady jest zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości (rodzaj patentu).Innym celem Rady jest zinwentaryzowanie europejskich wyrobów kulinarnych. Aby jakaś potrawa trafiła do katalogu, muszą ją znać co najmniej trzy pokolenia, do jej wykonania konieczne są specjalne umiejętności, można precyzyjnie określić jej pochodzenie geograficzne, musi to być wyrób obecny na rynku. do katalogu trafiły cztery tysiące. podobna rada mogłaby powstać w Polsce. mogłaby być rodzajem "czapy" nad wszystkimi organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów, cukierników, izby turystyczne itd.
POLEMIKI Bankowy tytuł wykonawczy Wykładnia przeciwmerkantylna BEATA MIK Postanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 24 lutego, i "Poręczyciel tak jak dłużnik", "Rz" z 10-11 czerwca) oraz J. Krzyżewskiego ("Poręczenie długu wobec banku", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Po prostu cierpię, kiedy brzęk grosiwa zagłusza słowa ustawy, choćby tak bełkotliwej jak miejscami ustawa z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939; dalej: pr.b.). Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 § 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego. M. Tarkowski wywodzi, jakoby potwierdzeniem, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b., wyartykułowane w piśmie dyrektora Departamentu Prawnego z 21 stycznia 1998 r. Wyrażono w nim ponoć zdziwienie, "skąd się bierze wątpliwość co do możliwości wystawienia bankowego tytułu wykonawczego (?) wobec poręczyciela", i zarazem uznano za "szczególnie niezasadne wspomaganie konstrukcji dłużnych operacji na mocy art. 777 k.p.c." Ten rzekomy atut świadczy najwyżej o braku jednolitości zapatrywań w samym banku centralnym państwa. Sęk w tym, że w piśmie nr NB/ZIP/66/98 z 27 marca 1998 r. do Pomorsko-Kujawskiego Banku Regionalnego SA w B. generalny inspektor nadzoru bankowego, po zasięgnięciu opinii Departamentu Prawnego NBP, nie chciał pokusić się o "ostateczne rozstrzygnięcie" problemu dopuszczalności wystawienia bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi, zdając się na orzecznictwo sądowe ("Glosa" 1998, z. 7). Krótko mówiąc - faul. Nie najszczęśliwiej kończy się także próba odgadnięcia intencji twórców pr.b. metodą porównań art. 532 ust. 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (dalej: d.pr.b.) z projektowanym brzmieniem równoważnika art. 97 ust. 1 pr.b. z marca 1997 r., czyli art. 92 ust. 1 ówczesnego projektu. Jak wiadomo, art. 532 ust. 1 d.pr.b. (M. Tarkowski pomija "bis"), dany przez art. 48 ustawy z 6 grudnia 1996 r. o zastawie rejestrowanym i rejestrze zastawów (dalej: u.z.r.r.z), miał wejść w życie 1 stycznia 1998 r. (art. 52 u.z.r.r.z.), jednakże z tą datą został złagodzony, wraz z prawie całym pr.b., przez art. 193-194 pr.b. Obejmował on wąski, siedmiopunktowy wykaz czynności bankowych, z którymi łączyło się prawo zaspokojenia wymagalnych wierzytelności banku z użyciem bankowego tytułu egzekucyjnego, tj. umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia, akredytywę, gwarancję bankową oraz operacje czekowe i wekslowe. Niewątpliwie przepis ów korespondował z instytucją czynności bankowych w ujęciu art. 11 ust. 1 d.pr.b. Podobnie był skonstruowany - jak wnioskujemy z przekazu M. Tarkowskiego - art. 92 ust. 1 projektu z marca 1997 r. Niepodobna wszakże zrozumieć, dlaczego autor uważa, iż proponowane rozwiązanie przeniesiono "w stanie nie zmienionym" ze znowelizowanego d.pr.b., skoro natrafił tam zaledwie na cztery czynności bankowe (w znaczeniu projektu), tzn. na umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia. Mniejsza o detale. Najważniejszy jest efekt zestawienia obydwu wersji z przepisem art. 97 ust. 1 pr.b., który z kolei uwzględnia generalnie rozszerzenia wynikające z czynności bankowych. Okazuje się, że manipulujący przy bankowym tytule egzekucyjnym pragnęli z początku więcej, za chwilę mniej, a w finale inaczej. Toż to dowód antykoncepcji, nie zaś jakichkolwiek intencji. Tak więc znów faul. Zgoła prześmiewczo brzmi wreszcie sugestia, iż bankierscy legislatorzy, szlifując produkt swego pięcioletniego trudu, byli świadomi następstw przerabiania naprędce niektórych ornamentów. Pr.b. wprost jeży się regulacjami, których lektura wprawia w stupor. O tajemnicy bankowej w roli narzędzia do walki z przestępczością seksualną pisałam przy innej okazji ("Strefa ciszy i mgły", "Rz" z 18 czerwca). Teraz zajrzyjmy np. do art. 189 pr.b. Co widzimy? Skrzętną korekturę przepisów ustawy z 19 grudnia 1980 r. o zobowiązaniach podatkowych, polegającą na dodaniu ust. 8-12 do art. 34b i całego art. 49j z trzema ustępami. Zawartość merytoryczna, owszem, niezła. Tyle że 29 sierpnia 1997 r. uchwalono też ordynację podatkową, która uchyliła od 1 stycznia 1998 r. poprawioną na bankową modłę ustawę o zobowiązaniach podatkowych (art. 343 § 1 pkt 3 i art. 344 o.p.). Co gorsza, fiskus wyraźnie się rozsierdził, odpłacając nadto prawu bankowemu wetknięciem weń całkiem świeżego (ząb za ząb - trójustępowego!) art. 15 oraz modyfikacją art. 113 ust. 4 i art. 115 pkt 1 (art. 313 ordynacji). Na szczęście nikomu nic się nie stało, bo i on używał sobie na uśmierconym prawie, tzn. na d.pr.b. Cóż, tym razem czerwona kartka. Dlatego zamiast "gdybać", lepiej posłuchać, o czym mówi w interesującym zakresie sama ustawa. I tak, w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem: być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej, obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej. W przytoczonych wersetach kryją się dwa fundamentalne, nierozerwalnie z sobą zrośnięte (koniunkcja) warunki cywilnoprocesowej dopuszczalności sięgnięcia po dyskutowany instrument windykacyjny. Bezspornie są to przesłanki materialnoprawne. Zasadniczy problem sprowadza się przeto do znalezienia przepisów prawa materialnego, które wytłumaczą ich pojemność znaczeniową. Innymi słowy, żeby nie popaść w konflikt z powszechnie respektowanymi regułami interpretacyjnymi, mamy obowiązek uporać się wprzód z wykładnią językową (gramatyczną) i oczywiście konieczną tu wykładnią systemową. Dopiero gdy język ojczystego prawa zwiedzie na manowce, można posiłkować się pozostałymi metodami wykładni, w tym historyczno-porównawczą i funkcjonalną (celowościową). Podążając tym tropem, nie da się przejść do porządku nad aparatem pojęciowym, jaki uruchomiono przy stylizacji owych przesłanek. Zapewne na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie przypadkowej mieszaniny mowy potocznej z wyrażeniami ściśle cywilistycznymi i zaczerpniętymi prosto z pr.b. W szczególności znajdujemy w nim zarówno poczciwe roszczenie cywilne oraz wynikanie roszczenia, jak i zdefiniowane w pr.b. pojęcia "bank" (art. 2) czy też "czynność bankowa" (art. 5). Obraz bezładu ulatnia się, jeśli dobrze potrząsnąć koktajlem. Otrzymujemy wtedy zupełnie nowe jakości normatywne, egzystujące tylko na obszarze zasilanym regulacjami pr.b., i to na użytek jednej instytucji prawa procesowego. Tak oto z pierwszej przesłanki wyłania się zespół cech identyfikujących dłużnika, który jest zdatny do prześladowań bankowym tytułem egzekucyjnym, a z drugiej - specyfikacja źródeł prześladowczego roszczenia banku. Jednocześnie okazuje się, że w obu wypadkach wchodzi w rachubę niemal identyczna struktura stosunkowa. Każdorazowo relacja wyraża się w bezpośredniości, a punkt odniesienia stanowi czynność bankowa. Znaczy to, iż w dalszą wędrówkę nie trzeba zabierać k.c., bo natknęliśmy się na absolutny monopol pr.b. W rezultacie dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy jedynie wówczas, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na dwa pytania: czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową, czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem. Wbrew temu, co suponuje M. Tarkowski, dysonans między literalnym brzmieniem art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. a art. 11 ust. 1 pkt 7 d.pr.b. nie dotyczy jedynie czynności przyjęcia poręczenia cywilnego, ale i wekslowego (art. 30-32 prawa wekslowego). Trudno również zaakceptować pogląd J. Krzyżewskiego, unifikujący skutki prawne przyjęcia przez bank poręczenia cywilnego niezależnie od tego, czy poręczycielem był bank czy podmiot nie będący bankiem. Wydaje się bezdyskusyjne, że de lege lata należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza. Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia: 1) cywilnego od innego banku, 2) wekslowego od innego banku, 3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem. W pierwszym układzie rzecz przedstawia się nadzwyczaj prosto. Zważmy, że stosownie do art. 5 ust. 2 pkt 8 w zw. z art. 84 pr.b. akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych zwanych funkcjonalnymi (względnymi), tzn. takich, które nie zostały zastrzeżone do wyłącznej kompetencji banków, lecz nabierają waloru "bankowych" przez fakt wykonywania przez bank. Logiczną tego konsekwencją jest teza, iż bank-poręczyciel wpada w krąg osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem (np. kredytodawcą) dokonały czynności bankowej. Równie przekonująco brzmi konstatacja, że wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem. Wyczuwalny opór J. Krzyżewskiego przed taką interpretacją bierze się prawdopodobnie ze zmieszania płaszczyzn jurydycznej i deontologicznej. Zagadnienie to zgłębił prof. M. Bączyk, przypominając, iż nawet tzw. kodeks dobrej praktyki bankowej nie wyklucza możliwości posłużenia się między bankami bankowymi tytułami egzekucyjnymi, aczkolwiek traktuje ją jako ostateczność prawną w zakresie dochodzenia wzajemnych roszczeń ("Poręczenie w świetle przepisów prawa bankowego z 1997 r.", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Ponadto prof. M. Bączyk uprzytomnił prozę dnia powszedniego, w której banki, nie bacząc na żadne "nakazy etyczne", bezlitośnie dziesiątkują zasoby banków-kontrahentów, opierając się na gwarancjach na pierwsze żądanie. Bliźniaczy żywot wiódłby pewnie awal nakreślony dłonią innego banku. Jeżeli bowiem przepis art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. mianuje czynnością bankową ogólnie udzielanie poręczeń, to lege non distinguente - brak powodów, by z art. 97 ust. 1 pr.b. relegować akurat bankowe poręczenia wekslowe. Interpretacji tej wcale nie sprzeciwiałby się odmienny od zwykłego, sam w sobie uproszczony, tryb sądowego dochodzenia roszczeń z weksla (art. 486 k.p.c. i nast.), ponieważ art. 97 ust. 1 pr.b. nie dość że sprawę upraszcza, to jeszcze milczy także na temat preferencji dla jakiegokolwiek trybu konkurencyjnego. Podobnie - jak się zdaje - widzi problem J. Pisuliński ("Bankowy tytuł egzekucyjny", "Prawo Bankowe" 1998, z. 1), a odwrotnie J. Krzyżewski. Tymczasem pr.b. spłatało prawu wekslowemu niemiłego figla, zjadłszy je podczas redagowania art. 84. Przepis ten - zamieszczony w rozdziale dotyczącym gwarancji bankowych, poręczeń i akredytyw (rozdział 6 pr.b.) - instruuje, iż do poręczeń udzielanych przez banki stosuje się przepisy k.c., z tym że poręczenie banku jest zawsze zobowiązaniem pieniężnym. Ot, jakby nie istniało prawo wekslowe, którym z drugiej strony mami art. 93 ust. 1 pr.b. (z rozdziału 8), statuujący zasadę swobody doboru przez bank zabezpieczeń wierzytelności z korzeniami w czynnościach bankowych. Stąd nieuchronna konkluzja: bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych. Najwięcej kłopotów przysparza układ trzeci. Patrząc trzeźwo, dostrzegamy wszakże, iż jedyna poważna przyczyna leży w art. 188 pr.b. Zasłynął on tym, że demontując art. 5 ust. 1 ustawy z 24 czerwca 1994 r. o restrukturyzacji banków spółdzielczych i Banku Gospodarki Żywnościowej (Dz. U. nr 80, poz. 369 ze zm.; dalej: u.r.b.s.), ledwo zdołał dobrnąć do pkt 2, który buńczucznie skreślił (pkt 3). Po drodze dołożył normie z pkt 1, każąc jej powtarzać, że wprawdzie bank spółdzielczy prowadzi rachunki bankowe i przeprowadza rozliczenia pieniężne, lecz wyłącznie "na zasadach i w trybie określonych w rozdziale 3 ustawy - Prawo bankowe" (pkt 2). Jakże nie ironizować z nieudacznika, który papuguje generalną klauzulę odsyłającą do pr.b., czyli - odnośnie do banków spółdzielczych zrzeszonych w bankach regionalnych - art. 2 ust. 1 u.r.b.s., a w dodatku zapomina, że bankowe rozliczenia pieniężne podlegają reżimowi rozdziału 4 pr.b. (rozdział 3 ujarzmia same rachunki bankowe). Nie starczyło mu też sił na nieodzowną modyfikację pkt 4. Koniec końców art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. kpi sobie z art. 5 pr.b., wpierając mu, że przyjmowanie poręczeń przez zrzeszony bank spółdzielczy równa się wykonywaniu czynności bankowych. W magiczną siłę art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. nie wierzą nawet jego rodzice. We wspomnianym piśmie głównego inspektora nadzoru bankowego czarno na białym napisano, iż przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową! Tutaj NBP bynajmniej nie błądzi, o czym przesądzają trzy argumenty z dziedziny językowo-systemowej. Po pierwsze - przyjęcie poręczenia przez jakikolwiek bank poddany rządom pr.b. nie figuruje w zamkniętym katalogu czynności bankowych funkcjonalnych z art. 5 ust. 2 pr.b. Po wtóre - rozważanego sposobu zabezpieczenia wierzytelności przez zrzeszony bank spółdzielczy (art. 2 ust. 1 u.r.b.s. w zw. z art. 93 ust. 1 pr.b.) nie wymieniono na liście z art. 5 ust. 1 pkt 1-6 pr.b., nazywającej po imieniu tzw. czynności bankowe naturalne (bezwzględne), czyli przekazane w niemal niepodzielne władztwo banków (art. 5 ust. 4 pr.b.). Nie mieści się on także wśród czynności naturalnych spoza pr.b., o których mowa w art. 5 ust. 1 pkt 7 pr.b., bo ani u.r.b.s., ani inna odrębna ustawa nie podnosi go do rangi czynności przewidzianej wyłącznie dla banku spółdzielczego. I po trzecie - przepis art. 5 ust. 2 u.r.b.s. - w powiązaniu z nietkniętym art. 1 ust. 3 u.r.b.s. (ten odsyła nie zrzeszone banki spółdzielcze do martwego d.pr.b.!) - podpowiada, że wyprzedzający go ust. 1 ogranicza się do egzemplifikacji czynności, poczytywanych przez d. pr.b. hurtem za bankowe, które zrzeszony bank spółdzielczy może wykonywać samodzielnie na własną rzecz. Prawidłowość tę zręcznie wychwycił J. Majewski ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 6 marca). J. Krzyżewski niby podziela ocenę NBP, niemniej dochodzi do niej szlakiem budzącym stanowczy protest. Autor próbuje zbudować syntetyczną definicję czynności bankowej na bazie wyrwanego z kontekstu art. 2 pr.b. Sugeruje, że jest to "wszelki akt obciążenia ryzykiem środków płynnych powierzonych bankowi pod jakimkolwiek tytułem zwrotnym". Jak się ma do tego zbywanie wierzytelności lub udostępnianie sejfów, zaliczone do czynności bankowych funkcjonalnych (art. 5 ust. 2 pkt 5 in fine oraz pkt 6 in fine pr.b.)? Czemu zresztą absorbować słuchaczy takimi ekstrawagancjami, jeżeli zaraz ucieka się w akcesoryjność poręczenia cywilnego? W każdym razie wspólnym wysiłkiem rozstrzygnęliśmy, że jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Konstatujemy więc, iż w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych. Pozostaje skonkretyzować racje determinujące jawną niestosowność niesubordynacji wobec prawnobankowego znaczenia art. 97 ust. 1 pr.b. Oto one: całkowicie rozsądne wnioski płynące z wykładni językowej i systemowej tego przepisu, jego wyjątkowy charakter, z którym wiąże się zakaz interpretacji rozszerzającej, sens prawnego bytu czynności bankowych jako przejawów aktywności gospodarczej banku, z którymi ustawa wiąże szczególne skutki, w tym np. w sferze tajemnicy bankowej (art. 104 pr.b. i nast.), pozyskiwania dochodów w formie prowizji (art. 110 pr.b. in principio) czy właśnie ściągania długów, przeznaczenie technicznoprawnej nazwy "czynności bankowe", którą wprowadzono do tekstu pr.b. z pewnością po to, aby w obrębie poszczególnych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej wytyczonej przez art. 5 pr.b., ale i nie wykraczać poza tę zawartość, uprzywilejowana pozycja banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych, dzięki rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 30 czerwca 1998 r. w sprawie określenia ulgowych stawek opłat sądowych oraz zwolnień od tych opłat w sprawach o zabezpieczenie należności z tytułu udzielanych przez banki kredytów, pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń (Dz. U. nr 87, poz. 554) - wydanemu z upoważnienia art. 94 pr.b., możliwość zastosowania art. 777 § 1 pkt 5 k.p.c. we wszelkich stosunkach obligacyjnych, w których przedmiotem zobowiązania jest świadczenie pieniężne (dodajmy, że chodzi o nowość wykreowaną przez art. 46 pkt 1 u.z.r.r.z.). Wiele innych aspektów bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi pominęłam celowo, aby nie pogubić spraw elementarnych. Być może nie były to refleksje pierwszoligowe. Myślę jednak, że zawsze jakoś obroni się wykładnia poprzestająca na indagowaniu ustawy, nie zaś kieszeni. Autorka jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi
dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na pytania: czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową, czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem. akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych. wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał dłużnik bezpośrednio z wierzycielem. bank-wierzyciel może egzekwować należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych. przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową! jeśli bank przyjmuje poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna.
ODSZKODOWANIA Kompromis w sprawie rekompensat za pracę przymusową jest trudniejszy, niż oczekiwano Zanim padnie pytanie, "ile" KRZYSZTOF DAREWICZ z Waszyngtonu Jeśli trzecia runda negocjacji w sprawie odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy, która odbyła się na początku lipca w Waszyngtonie, przyniosła jakieś istotne rezultaty, to bodaj najważniejszy z nich sprowadza się do tego, że uczestnicy i obserwatorzy rozmów zaczęli w końcu rozumieć, z jak bardzo skomplikowanym problemem mają do czynienia. I że w związku z tym dotychczasowe oczekiwania na proste i szybkie rozwiązanie były nierealistyczne. Nie chodzi tu zresztą wyłącznie o kwestię pracy przymusowej. Wydaje się, że negocjatorom towarzyszy coraz większa świadomość, że wypracowana przez nich formuła uregulowania problemu odszkodowań będzie miała z pewnością charakter modelowy dla wielu innych spraw o charakterze rozliczeniowo-zadośćuczynieniowym, których fala narasta wraz ze znikaniem zimnowojennych barier. Ząb czasu Złożoność problemu odszkodowań wynika z kilku przyczyn, a pierwsza to historia. Od rozpoczęcia drugiej wojny światowej mija już 60 lat i zwykły upływ czasu sprawił, że ustalenie faktów i zgromadzenie dokładnych danych stanowi nie lada trudność. Część dokumentów została zniszczona jeszcze w czasie wojny, część po, a te, które przetrwały, rozproszone są po rozmaitych archiwach, muzeach, bibliotekach i prywatnych domach we wszystkich zakątkach świata. Tymczasem, każdy starający się o odszkodowanie będzie, tak czy inaczej, musiał udowodnić, że wykonywał pracę przymusową. W przypadku byłych więźniów obozów koncentracyjnych, gett czy łagrów dokumentacja jest w miarę zasobna, ale ci, którzy byli wywożeni na roboty z łapanek albo przerzucani z jednego miejsca pracy do drugiego nie zawsze dysponują jakimikolwiek dowodami. Strona niemiecka, poniekąd nie bez racji, pilnie domaga się możliwie jak najpełniejszych list z nazwiskami osób kwalifikujących się do pobrania odszkodowania, by na tej podstawie ustalić, jaka jest skala roszczeń. Polska, Czechy i Izrael są już do tego dość dobrze przygotowane, ale Białoruś, Rosja i Ukraina mogą potrzebować na to jeszcze sporo czasu. Dlatego do tej pory nie wiadomo nawet w przybliżeniu, ile ostatecznie osób powinno otrzymać rekompensaty. Teraz najczęściej wymienia się liczbę około miliona jeszcze żyjących byłych robotników przymusowych, ale wydaje się dość prawdopodobne, że jest ich znacznie więcej, skoro tylko w naszym kraju do grupy tej zalicza się około 400 tys. osób. Brak dokładnej dokumentacji spowodował, że do tej pory nie uzgodniono ostatecznych kryteriów podziału poszkodowanych na kategorię A, czyli wykonujących pracę niewolniczą, i kategorię B, czyli wykonujących pracę przymusową. Do pierwszej mają zaliczać się więźniowie obozów koncentracyjnych, obozów przejściowych, łagrów jenieckich oraz mieszkańcy gett, a drugiej wszystkie inne osoby wywożone do pracy w III Rzeszy. Podział na te kategorie ma się również wiązać ze stopniem represji wobec robotników i warunkami, w jakich pracowali. Ale dziś bardzo trudno jest wiarygodnie ustalić, w której z fabryk praca miała charakter bardziej niewolniczy niż przymusowy oraz w którym gospodarstwie rolnym traktowano robotników gorzej niż w innym. Innym problemem wiążącym się z historią jest to, że niektóre zakłady przemysłowe, które zatrudniały robotników ze Wschodu, już nie istnieją, inne podzieliły się bądź połączyły, jeszcze inne zostały sprywatyzowane. Przestały istnieć również "instytucje" III Rzeszy, masowo korzystające z robotników przymusowych, jak SS, zmienili się też właściciele gospodarstw rolnych i rozmaitych firm. Przedstawiciele 16 niemieckich przedsiębiorstw, które uczestniczą w negocjacjach, zadeklarowali ostatnio gotowość przejęcia zobowiązań po niektórych przedsiębiorstwach przemysłowych już nie istniejących lub nie chcących przyłączyć się do negocjacji. O wiele bardziej skomplikowana jest jednak sprawa odszkodowań dla robotników, którzy nie pracowali w zakładach przemysłowych. Strona reprezentująca poszkodowanych postuluje, by wypłacono je z funduszu federalnego, który powinny utworzyć niemieckie władze na mocy ustawy Bundestagu. Ale strona niemiecka nie zdeklarowała dotąd, kiedy zamierza taki fundusz stworzyć i raczej niechętnie widzi się w roli spadkobiercy zobowiązań po hitlerowskich instytucjach publicznych jak siły zbrojne, koleje czy poczty, które wykorzystywały robotników przymusowych. Dotąd też strona niemiecka ani razu nie wyraziła otwarcie zgody na objęcie odszkodowaniami z ewentualnego funduszu federalnego osób, które pracowały w gospodarstwach rolnych. Odpowiedzialność czy wyrachowanie Z trudnościami natury historycznej splata się problem odpowiedzialności. Strona niemiecka uchyla się od deklaracji, że kwestia odszkodowań wymaga uregulowania nie tylko ze względu na to, że przeciwko konkretnym przedsiębiorstwom zostały złożone w sądach pozwy zbiorowe, lecz także, a raczej przede wszystkim ze względu na moralną odpowiedzialność Niemiec za zadośćuczynienie zbrodniom i krzywdom popełnionym w czasie wojny. Strona niemiecka oczekuje jednak, że wypłata odszkodowań przyjęta zostanie jako akt dobrej woli, a nie przymus, wobec którego stanęła, gdy pozwy trafiły do sądów. W zamian za ów akt dobrej woli strona niemiecka domaga się prawnych gwarancji, że pozwy zostaną wycofane i nie będą składane nowe. Niektórzy poszkodowani, zwłaszcza narodowości żydowskiej, uważają, że taka postawa strony niemieckiej ma wyraźnie na celu ucieczkę zarówno od odpowiedzialności moralnej, jak i prawnej. Pogląd ten podzielają też niektórzy Niemcy. Na przykład, dr Matthias Rath, znany chemik i działacz na rzecz praw człowieka, opublikował 16 lipca na łamach "New York Timesa" list otwarty, w którym pisze m.in.: "Prawdziwym celem negocjacji jest ukrycie zbrodni popełnionych przez niemieckie przedsiębiorstwa w czasie wojny i ochrona ich przed wymiarem sprawiedliwości w sądach w Ameryce i na całym świecie. Odszkodowania oferowane teraz przez niemieckie przedsiębiorstwa ofiarom holokaustu to prowokacja. Część ofiar dostanie tylko po kilkaset dolarów, a reszta zostanie zignorowana. Proponowany układ będzie oznaczał, że niemieckie firmy otrzymają rozgrzeszenie i zwolnienie z odpowiedzialności za ograbienie całej Europy i doprowadzenie do śmierci 60 mln osób w zamian za dotację w wysokości kilku milionów dolarów. (...) Celem niemieckich przedsiębiorstw jest wyjęcie spod prawa wszystkich już złożonych i przyszłych pozwów. Tak bardzo boją się one własnej przeszłości, że szantażują ofiary i międzynarodową społeczność żądaniem powszechnej i wiecznej amnestii. Nigdy nie można do tego dopuścić. (...) Cała prawda o holokauście musi ujrzeć światło dzienne. Ofiary holokaustu muszą dostać pełną rekompensatę, a nie symboliczną jałmużnę. (...) Jako obywatel niemiecki i przedstawiciel nowego pokolenia Niemców wzywam każdego Amerykanina do zajęcia w tej sprawie zdecydowanego stanowiska. Nie może być przebaczenia dla organizatorów Auschwitz". W swym apelu dr Rath przypomina, że to właśnie w imieniu największej w czasie wojny korporacji chemicznej IG Farben, która później została podzielona na koncerny Hoechst, Bayer i BASF, niemiecki Deutsche Bank finansował budowę obozu w Auschwitz i że 24 menedżerów IG Farben było sądzonych przez Trybunał Norymberski za zbrodnie przeciwko ludzkości. Kwestia odpowiedzialności, zarówno w aspekcie moralnym, jak i prawnym, poważnie rzutuje na przebieg negocjacji. Dotyczy to zwłaszcza wspomnianego już problemu stworzenia niemieckiego funduszu federalnego i zakresu jego zobowiązań. Strona reprezentująca poszkodowanych domaga się kompleksowego uregulowania sprawy odszkodowań, czyli jednoczesnego powołania do życia funduszy przez niemieckie przedsiębiorstwa i władze. Strona niemiecka wolałaby raczej doprowadzić w pierwszej kolejności do wypłat odszkodowań z funduszu przedsiębiorstw, bo te zostały już pozwane do sądów, a dopiero w drugiej kolejności, jeśli w ogóle, odnieść się do zagadnienia odpowiedzialności spoczywającej na niemieckich władzach. Oczekiwać jednak można, że w toku negocjacji strona niemiecka zmieni swą pozycję, ponieważ podczas ostatniej rundy rozmów rząd amerykański poparł stanowisko strony reprezentującej poszkodowanych i uzależnił udzielenie Niemcom gwarancji prawnych związanych z wycofaniem pozwów właśnie od stworzenia funduszu federalnego i określenia jego zobowiązań. Kruczki prawne Kolejną przyczyną komplikującą negocjacje i powodującą ich przeciąganie się są problemy natury formalnoprawnej. Odpowiedź na zasadnicze pytania, komu, jak, za co i w jakiej wysokości wypłacić odszkodowania, wymaga wypracowania kompromisowych rozwiązań opartych na bardzo skomplikowanych w tej dziedzinie regulacjach prawa amerykańskiego, międzynarodowego czy niemieckiego, a czasem nie mających po prostu prawnych precedensów. W pewnych kwestiach zdołano już osiągnąć porozumienie lub stan znacznego zbliżenia stanowisk. Można się więc spodziewać, że wypłaty będą miały charakter jednorazowy, a nie rent, co pierwotnie proponowała strona niemiecka. Wiadomo też na pewno, że odszkodowania dla osób zaliczonych do kategorii A będą wyższe niż należących do kategorii B. Ale nadal większość problemów jest otwarta. Na przykład, czy zróżnicować wysokość odszkodowań tylko między dwoma kategoriami, czy też w obrębie każdej z nich i w zależności od czego. Tu jednym z kryteriów powinien być przepracowany okres, ale strona niemiecka proponuje, by uprawniającym do otrzymania odszkodowania był okres sześciu miesięcy, a strona reprezentująca poszkodowanych sprzeciwia się ustalaniu takiego minimum. Strona niemiecka postuluje, by najpierw odszkodowania wypłacić najbardziej potrzebującym i zróżnicować ich wysokość zależnie od siły nabywczej przeciętnej emerytury obowiązującej obecnie w kraju, w którym mieszka dany poszkodowany. Temu też strona reprezentująca poszkodowanych się sprzeciwia. Niemcy chcieliby również odliczenia z funduszy rekompensat kwot już wypłaconych przez władze lub przedsiębiorstwa, a jak wiadomo, od końca wojny Niemcy przeznaczyły dotąd na ten cel około 100 mld marek, natomiast niektóre przedsiębiorstwa na własną rękę powypłacały już odszkodowania niektórym robotnikom przymusowym. Na taki warunek strona reprezentująca poszkodowanych również nie chce się zgodzić, argumentując, że przyznając chociażby kwotę 1,8 mld marek fundacjom w pięciu krajach Europy Środkowej i Wschodniej (Polsko-Niemiecka Fundacja Pojednanie otrzymała 500 mln marek) władze niemieckie nigdy nie określały, iż ma ona, w jakiejkolwiek części, charakter odszkodowania za pracę przymusową. Inny, skomplikowany problem polega na tym, czy odszkodowania powinny się należeć spadkobiercom byłych robotników przymusowych. Co roku, jak się szacuje, umiera bowiem mniej więcej jeden procent tych, którzy przeżyli wojnę. Czy po kimś, kto teraz czeka na odszkodowanie i nawet zdąży złożyć niezbędne dokumenty, a potem umrze, rodzina będzie mogła otrzymać rekompensatę? I na jakich zasadach? Na równi z żyjącymi poszkodowanymi, pomniejszoną, w drugiej kolejności? Prawo przemawia tu na korzyść spadkobierców, strona niemiecka wolałaby ustalenie takich kryteriów, które do minimum zredukowałyby liczbę potencjalnie uprawnionych do otrzymania odszkodowań. W tej sytuacji na razie w ogóle nie ma mowy o ich wysokości, choć wygląda na to, że inicjatywa w kwestii "ile" wypłynie od prawników, którzy złożyli pozwy zbiorowe do sądów w imieniu poszkodowanych i teraz są uczestnikami negocjacji. Kolejny, wielki zestaw problemów przyczyniających się do przeciągania się negocjacji dotyczy tzw. prawnego zamknięcia, czyli gwarancji dla strony niemieckiej, iż w zamian za podjęcie konkretnych zobowiązań wycofane zostaną z sądów pozwy zbiorowe przeciwko niemieckim przedsiębiorstwom i nie będą składane nowe. Rząd amerykański, który ma tu zasadniczą rolę do odegrania, ponieważ większość pozwów złożona została w sądach w USA, gotów jest takie gwarancje dostarczyć. W ramach swych uprawnień prezydent może zobowiązać sądy federalne do nierozpatrywania konkretnej kategorii spraw. Trudno jednak przewidzieć, jeśli amerykańsko-niemieckie porozumienie miałoby formę bilateralnego traktatu, czy i kiedy zgodziłby się na jego ratyfikację skłócony z prezydentem Kongres i czy inne państwa, nie będące obecnie stroną negocjacji, udzieliłyby podobnych gwarancji, gdyby ktoś wystąpił z pozwem zbiorowym, na przykład w Australii albo Argentynie. Do tego dochodzi jeszcze kwestia sposobu nadzorowania realizacji podjętych przez stronę niemiecką zobowiązań lub choćby sprawa wysokości honorariów dla amerykańskich prawników, którzy, godząc się na odstąpienie od procesów sądowych, też muszą mieć gwarancje, że ich wkład nie zostanie zanegowany. Wierzchołek góry lodowej Wszyscy uczestnicy procesu negocjacji zgadzają się, że przy tej złożoności problemu pytania, kiedy, komu i ile są grubo przedwczesne. Oczekiwania na szybkie rozwiązanie rozbudzone zostały w dużej mierze przez casus banków szwajcarskich, które w stosunkowo krótkim czasie zgodziły się, również pod presją pozwów sądowych, wypłacić rekompensaty Żydom, którzy przed wojną ulokowali w nich oszczędności. Ale, jak w miniony czwartek zauważył przewodniczący negocjacjom amerykański podsekretarz stanu Stuart Eizenstat, sprawa banków szwajcarskich okazuje się "dziecinnie prostym przypadkiem" w porównaniu z problemem odszkodowań za pracę przymusową. Widać to jednak dopiero teraz, gdy wszystkie karty wyłożono na stół i gdy negocjatorzy mogą ocenić, ilu elementów brakuje, jak dalekie są różnice stanowisk i jak wiele wysiłku wymagać będzie znalezienie kompromisu. Eizenstat nie ukrywał również, że negocjacje w sprawie odszkodowań za pracę przymusową są w pewnym sensie poligonem doświadczalnym, który przynieść ma modelowe rozwiązanie do ewentualnego zastosowania w innych przypadkach zbiorowych roszczeń o zadośćuczynienie. Znikanie zimnowojennych barier i poszerzanie się obszarów demokracji na świecie sprawia bowiem, że fala tych roszczeń narasta w szybkim tempie. Ze spraw dotyczących tylko spuścizny po drugiej wojnie światowej ostatnio pojawiły się lub odżyły takie roszczenia, jak o odszkodowania od towarzystw ubezpieczeniowych, zwrot zrabowanych dzieł sztuki czy rekompensat dla Żydów, którzy zmuszani byli jeszcze przed wojną przez nazistowskie władze Niemiec do wyzbywania się majątków. W naszym kraju ciągle nie uregulowana pozostaje sprawa zwrotu mienia utraconego w wyniku wojny lub zagarniętego po wojnie przez władze komunistyczne i polski rząd już został pozwany do sądu przez grupę polskich Żydów z USA i Wielkiej Brytanii. Tymczasem, stanowi to dopiero wierzchołek wielkiej góry lodowej, bo pokrzywdzonych na świecie nacji, grup etnicznych i stron konfliktów jest co niemiara. Od ofiar wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie czy wojny wietnamskiej, po ofiary czystek etnicznych na Bałkanach. Dla nich to, co wypracują uczestnicy waszyngtońskich negocjacji, też nie będzie bez znaczenia.
Jeśli trzecia runda negocjacji w sprawie odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy przyniosła jakieś istotne rezultaty, to najważniejszy z nich sprowadza się do tego, że uczestnicy i obserwatorzy rozmów zaczęli rozumieć, z jak bardzo skomplikowanym problemem mają do czynienia. upływ czasu sprawił, że zgromadzenie dokładnych danych stanowi trudność. Tymczasem, każdy starający się o odszkodowanie będzie musiał udowodnić, że wykonywał pracę przymusową. negocjacje w sprawie odszkodowań za pracę przymusową są poligonem doświadczalnym, który przynieść ma modelowe rozwiązanie do ewentualnego zastosowania w innych przypadkach zbiorowych roszczeń o zadośćuczynienie. poszerzanie się obszarów demokracji na świecie sprawia bowiem, że fala tych roszczeń narasta.
W Mielcu udał się plan ratowania miasta bankrutującego wraz z upadającą fabryką Odbicie od dna - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski. Przepracował 26 lat przepracował w WSK, a dziś zarządza mielecką specjalną strefą ekonomiczną. FOT. KRZYSZTOF ŁOKAJ JÓZEF MATUSZ Jeszcze kilka lat temu Mielec umierał wraz z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego (WSK). Dziś stopa bezrobocia jest tu najmniejsza na Podkarpaciu. Duża w tym zasługa specjalnej strefy ekonomicznej, w której pracuje ponad sześć tysięcy osób. Dalszych kilka tysięcy zatrudniają spółki i instytucje obsługujące firmy ze strefy. Powoli z dna podnoszą się również spółki powstałe na bazie majątku upadłej WSK. Tradycje lotnicze w Mielcu zostały zachowane. Jest nadzieja, że wraz z zakupem samolotów wielozadaniowych dla naszej armii do Mielca w ramach offsetu trafią nowoczesne technologie. - Problemy są jak wszędzie, ale nie wyobrażam sobie miasta bez strefy. Miasto bankrutowało na naszych oczach. Znaleźliśmy jednak pomysł na ratowanie Mielca. Wprawdzie nie wszystkie założenia się powiodły, ale miasto odbiło się od dna - mówi Janusz Chodorowski, prezydent Mielca. Nobilitacja w WSK Pomysł ulokowania w Mielcu wielkiego przemysłu i produkcji lotniczej pochodzi od przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Polskie Zakłady Lotnicze były kluczową fabryką Centralnego Okręgu Przemysłowego. Przed wojną produkowano w Mielcu słynne superbombowce Łoś. Władze komunistyczne postanowiły kontynuować lotnicze tradycje, ale rynek zbytu towarów był jeden - wschód. We wczesnych latach pięćdziesiątych z linii produkcyjnych PZL Mielec (przemianowanych na WSK) schodziły radzieckie migi, które trafiały prosto na wojnę koreańską. W latach 60. produkowano tu popularne antki na potrzeby sowieckich kołchozów. W WSK powstawały też samochody, pompy wtryskowe, lodówki, chłodnie i silniki. Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu. W fabryce pracowało ponad dwadzieścia tysięcy osób i w sześćdziesięciotysięcznym mieście trudno było znaleźć rodzinę, w której przynajmniej jedna osoba nie pracowałaby w WSK. Po szkole szło się prosto tam - i tak do emerytury. Fabryka budowała przedszkola, domy kultury, stadion. Dla pracowników były przydziały, talony na malucha i wczasy w Bułgarii. Dyrektor WSK był ważniejszy od pierwszego sekretarza komitetu miejskiego partii. Praca w WSK nobilitowała: z całego kraju zjeżdżała do Mielca kadra inżynierska. Janusz Chodorowski, zanim w 1994 roku został prezydentem miasta, też zaczynał karierę zawodową w wytwórni. - Fabryka dawała duże pole do popisu. W WSK były pierwsze komputery. Żyliśmy w przekonaniu, że w Mielcu robi się naprawdę wielkie rzeczy, i to w wymiarze światowym - wspomina. W latach 70. i 80. Mielec stał się sławny dzięki klubowi piłkarskiemu Stal Mielec, utrzymywanemu z pieniędzy WSK. Nazwiska: Lato, Szarmach, Kasperczak czy Domarski były znane szeroko za granicą. Mało kto pamięta, że WSK Mielec o kilka tygodni wyprzedziła gdański Sierpień. Załoga zastrajkowała, bo nie przywieziono ręczników. Trumny zamiast samolotów Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. Jeszcze w 1989 roku do Związku Radzieckiego wysłano dużą partię samolotów, za które fabryka nie dostała pieniędzy. RWPG rozpadła się, a nikt inny nie chciał kupować samolotów z Mielca. Stanął zakład, a wraz z nim zaczęło umierać miasto. Zwolnienia, strajki, tragedie rodzinne. Gospodarka wolnorynkowa nie pasowała do Mielca. Jeśli ktoś przez dwadzieścia lat toczył takie same części, to nie miał pojęcia o samodzielnej działalności. Nowa władza nie miała pomysłu na Mielec, choć politycy często tu gościli. Niektórzy denerwowali załogę swymi wypowiedziami. Premier Jan Krzysztof Bielecki powiedział, że skoro WSK nie może sprzedawać samolotów, to niech produkuje igły. Wprawdzie igieł nie produkowano, ale przebojem eksportowym stały się trumny wysyłane do Niemiec. Pracownicy mówili, że wyrób trumien symbolizuje pozycję zakładu. Rodziły się pomysły, by w Mielcu wspólnie z Włochami produkować karetki pogotowia. Później miały być tam wytwarzane wozy strażackie i wagony dla warszawskiego metra. Wszystko kończyło się na pomysłach. Brnięto po omacku, a wszyscy zastanawiali się, czym to się skończy. W listopadzie 1992 roku do WSK przyjechał minister przemysłu Wacław Niewiarowski i długo tłumaczył załodze, że rząd chce pomóc fabryce i miastu. Odpowiedzią były gwizdy. Po jednym z pytań ministrowi puściły nerwy i powiedział: "A g... wy tu robicie". Niewiele brakowało, aby kilkutysięczny tłum zlinczował ministra. Irlandzki pomysł To właśnie od tej wizyty zaczęło się nowe w Mielcu. Rząd przygotowywał przepisy o strefach ekonomicznych. - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski, który przepracował w WSK 26 lat, a dziś zarządza strefą ekonomiczną w Mielcu. Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła przetarg na restrukturyzację Mielca. Wygrała go irlandzka grupa konsultingowa Shannon Development. W Mielcu powstała specjalna grupa, nad którą pieczę sprawował wiceminister przemysłu Edward Nowak. Efektem było zdiagnozowanie istniejącego stanu i opracowanie planów wyjścia z zapaści. Irlandzko-polski program wskazywał, że należy: zrestrukturyzować przemysł i cały region, gdyż poza WSK istniało tam niewiele zakładów, i utworzyć w Mielcu specjalną strefę ekonomiczną. Pojawiły się pierwsze pieniądze z funduszu PHARE. - Wszystko było pionierskie i wówczas nikt w kraju takich rzeczy nie robił - dodaje Błędowski. Najtrudniej było z restrukturyzacją wytwórni. Fabryka zawarła ugodę z wierzycielami, głównie bankami, które stały się współwłaścicielami zakładu, choć nie były do tego przygotowane. W rezultacie nikt nie kwapił się, żeby modernizować fabrykę. Przeciągające się trudności postanowili wykorzystać inni. Kierownictwo WSK związało się ze spółką Grand Limited, zarejestrowaną na jednej z wysp Karaibów. Pełnomocnikami spółki byli pochodzący z Mielca bracia Józef i Andrzej Gaj - teraz nazywają ich tutaj Big Brothers. Grand miał wyłączność na doradztwo prawne, ale gdy zakładowi brakowało na wypłaty dla załogi, to właśnie Grand pożyczał pieniądze. W zamian przejmował w zastaw kolejne składniki majątku wytwórni, łącznie z lotniskiem. Finałem była tzw. afera mielecka i aresztowanie ścisłego kierownictwa WSK oraz pełnomocników spółki Grand. Pierwsza strefa w Polsce Mielec zaczął się jednak zmieniać. Powstała Mielecka Agencja Rozwoju Regionalnego, która uruchomiła inkubator przedsiębiorczości. Małym biznesmenom zapewniano pomieszczenia w halach produkcyjnych, obsługę księgową, kredyty, a nawet promocję. Mieli zdobyć doświadczenie, by samodzielnie poruszać się na rynku. Przełomem stała się jednak uchwala rządu z października 1994 roku o strefach ekonomicznych. Rok później w Mielcu powołano pierwszą w Polsce Specjalną Strefę Ekonomiczną Euro-Park, a organem zarządzającym została Agencja Rozwoju Przemysłu, której oddział powstał w Mielcu. Pierwszą kadrę stanowili byli pracownicy WSK. - Byliśmy pierwsi, więc wszystkiego musieliśmy się uczyć. Zamierzeniem było przyciągnięcie inwestorów, którzy mieli odmienić Mielec i zapewnić miejsca pracy. Wiedzieliśmy, że strefa nie będzie sklepem, przed którym ustawiają się kolejki. Ulgi podatkowe to nie wszystko. Inwestorów trzeba było jeszcze przekonać, że strefa to trwały twór ustanowiony na dwadzieścia lat. Mielec miał też ten atut, że dysponował w miarę dobrze wyszkoloną kadrą inżynierską - mówi Błędowski. Podkreśla, że wykorzystano sytuację, iż Mielec był pierwszy. Później powstawały kolejne strefy i brały przykład z Mielca. Niektóre, jak katowicka, gliwicka czy legnicka, stały się poważnymi konkurentami Mielca. Mimo to Mielec nadal zajmuje wśród nich czołową pozycję. Wszystko inaczej Dotychczas wydano ponad siedemdziesiąt pozwoleń na działalność w strefie, a produkcję rozpoczęło prawie pięćdziesiąt firm. Spółki zatrudniły ponad sześć tysięcy osób, a zainwestowały niemal 1,5 mld złotych. Od podstaw zbudowano dwadzieścia fabryk. Inne spółki ze strefy kompletnie zmodernizowały obiekty należące kiedyś do WSK. Miejsce stanowiącego kiedyś monokulturę przemysłu metalowego zajęły takie dziedziny, jak przemysł elektroniczny, motoryzacyjny, drzewny, papierniczy. Roczna sprzedaż wyrobów ze strefy wynosi 1,8 mld złotych: jedna trzecia tej kwoty to eksport. Cztery spółki z SSE znalazły się wśród pięciuset największych przedsiębiorstw w kraju w ostatnich rankingach "Rzeczpospolitej" i "Polityki". W niektórych firmach sprzedaż na jednego zatrudnionego przekracza milion złotych, a to już jest wydajność na poziomie światowym. Największa z tych spółek zatrudnia półtora tysiąca osób. Strefa odmieniła oblicze upadającego miasta. Powstało kilka tysięcy miejsc pracy w firmach i instytucjach współpracujących ze spółkami strefowymi. Dzięki SSE zatrudnienie mają transportowcy, kolejarze, agencje ochrony mienia itp. W mieście przybyło banków, a przed dwoma laty powstała tu Wyższa Szkoła Gospodarki i Zarządzania. Działa też Centrum Kształcenia Praktycznego, które szkoli ludzi "na zamówienie". Od dna odbijają się również spółki, które powstały z upadłej WSK. Polskie Zakłady Lotnicze regularnie zwiększają zatrudnienie. Największy kontrakt realizują dla Wenezueli, która zamówiła kilkadziesiąt samolotów Skytruck. Również polska armia w większym stopniu zainteresowana jest samolotami z Mielca. Marynarka Wojenna zamówiła kilkanaście samolotów Bryza. W PZL liczą na rozstrzygnięcie przetargu na samolot wielozadaniowy i związany z tym offset. Potrzebny następny plan Stopa bezrobocia w powiecie mieleckim wynosi 13,8 procent i jest najniższa w województwie podkarpackim (wyłączając powiaty grodzkie w Rzeszowie i Krośnie). Zarejestrowanych jest 9,5 tys. bezrobotnych. W większości są to pracownicy byłej WSK, gdyż strefa chłonie głównie ludzi młodych. Stanisław Stachowicz, kierownik Powiatowego Urzędu Pracy, przypomina, że w 1994 roku było ponad jedenaście tysięcy bezrobotnych. - O pracę jest trudno, ale co by było, gdyby nie powstała strefa? - pyta. W latach 1993-96 Mielec był rejonem szczególnie zagrożonym wysokim bezrobociem. Dzięki temu do Mielca wpływały większe środki na aktywne formy walki z bezrobociem. Z irlandzkiego planu ożywienia Mielca w pełni powiodło się utworzenie strefy. Gdyby jeszcze udała się restrukturyzacja WSK, to Mielec miałby szansę stać się rekinem gospodarczym w kraju. Pojawiają się jednak zagrożenia. Od stycznia obowiązują nowe przepisy, mniej korzystne dla chcących prowadzić działalność w strefach, a tym samym pojawia się mniej inwestorów. W Mielcu mówią, że przydałby się kolejny irlandzki plan ożywienia gospodarczego. -
Jeszcze kilka lat temu Mielec umierał wraz z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego (WSK). Dziś stopa bezrobocia jest tu najmniejsza na Podkarpaciu. Duża w tym zasługa specjalnej strefy ekonomicznej, w której pracuje ponad sześć tysięcy osób. Dalszych kilka tysięcy zatrudniają spółki i instytucje obsługujące firmy ze strefy. - nie wyobrażam sobie miasta bez strefy. Miasto bankrutowało na naszych oczach. Znaleźliśmy jednak pomysł na ratowanie Mielca. miasto odbiło się od dna - mówi Janusz Chodorowski, prezydent Mielca.
SEJM Są posłowie, którzy nawet o 4 nad ranem gotowi są składać oświadczenia osobiste Hyde Park na Wiejskiej JERZY PILCZYŃSKI Po zakończeniu obrad każdy poseł, niezależnie od późnej pory, ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Jeśli więc tuż przed północą pustym korytarzem sejmowym biegnie zadyszana poseł Ewa Tomaszewska (AWS) albo dziarskim krokiem zmierza w kierunku sali sejmowej poseł Marek Dyduch (SLD) to niechybny znak, że rozpoczęło się składanie oświadczeń poselskich. Sytuacja przypomina wówczas nieco londyński Hyde Park. Tak jak na Speaker Corner więcej jest na sali tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Publiczności już od dawna nie ma żadnej, loża dziennikarska świeci pustkami, a kamery telewizyjne są wyłączone. Można wtedy posłuchać często dziwnych opowieści. Toczy się spór o to, czyja jest telewizja i dlaczego nie transmituje przeglądu twórczości emerytów i rencistów z Kociewia. Posłowie dyskutują też o tym, czy "Międzynarodówkę" należy zaliczyć do spuścizny kulturalnej i czy poseł Niesiołowski powinien mieć lustra w pokoju hotelowym? Rozważają istotne zagadnienie: czy w Biblii mowa o zawiązywaniu pyska wołu ryczącemu, czy też młócącemu? Pośród tych dywagacji można się spotkać z wypowiedziami nacechowanymi troską o dobro ogólne bądź (co raczej częstsze) jedynie o interes partykularny. Zdarzają się też, choć rzadko, wypowiedzi trącące prywatą. Każda pora jest dobra Od początku kadencji, a więc w stosunkowo niedługim okresie, posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Tylko od początku bieżącego roku złożyli ich 170. Specjalizuje się w tym kilkudziesięcioosobowa grupa. W czołówce jest zaś kilku posłów mających na swoim koncie po około 20 oświadczeń. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD) - 25 oświadczeń, które często balansują na krawędzi konfrontacji ideologicznej. Nie ustępuje mu Jan Kulas (AWS), mający na swoim koncie już 193 wystąpienia sejmowe, w tym 22 oświadczenia. Zmierza w ten sposób do pobicia rekordu posła Januły z ubiegłej kadencji, który zabierał głos ponad 500 razy. Oświadczenia posła Kulasa cechuje często święte oburzenie i moralizatorski ton. Do czołówki zalicza się też poseł Ewa Tomaszewska (AWS) walcząca w ten sposób z reguły o sprawy socjalne, 21 oświadczeń ma na swoim koncie Marek Dyduch (SLD). Często traktuje je jako instrument walki w imieniu swego klubu, np. składając oświadczenie "w sprawie merytorycznej niekompetencji niektórych członków rządu". Specjalistą wszech dziedzin zdaje się być Bogumił Borowski (SLD) (16 oświadczeń) znający się zarówno na sprawach komunalnych, technice budżetowej, jak i informatyce. Czołówkę goni Michał Tomasz Kamiński (AWS) (15 oświadczeń), poświęcając swe wystąpienia obronie wartości prawicowych i chrześcijańskich, choć potrafiący także sławić w ten sposób wcale nie prawicowego poetę Władysława Broniewskiego w setną rocznicę jego urodzin. Niektórzy z wymienionych nie przepuszczają okazji do złożenia oświadczenia nawet wtedy, gdy Sejm kończy obrady o 3 lub 4 nad ranem. W potoku słów Właściwie trudno się dziwić, że po kilkunastu godzinach potoku słów płynącego z trybuny sejmowej ktoś ma jeszcze ochotę na przemawianie. Parlament, jak wskazuje na to źródłosłów tej nazwy, jest miejscem, w którym się mówi. Warto zauważyć, że w ciągu ostatnich kilku lat, zarówno w praktyce, jak i jeśli chodzi o przepisy regulaminu sejmowego, zrobiono wiele, aby ograniczyć poselskie pustosłowie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Dysponowanie prawem wypowiedzi przysługuje raczej klubom i kołom niż posłom. Znacznie ograniczona jest możliwość polemiki między posłami, zniesiono też instytucję wystąpień ad vocem. Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat, choć początkowo oświadczenia miały dotyczyć spraw osobistych. Obecnie regulamin mówi jedynie, że w oświadczeniach nie powinny być poruszane sprawy, które mogą być przedmiotem interpelacji i pytań bieżących. Mimo to posłowie w oświadczeniach nawiązują niekiedy do aktualnych wydarzeń politycznych, które jednak nie znalazły swego odzwierciedlenia w porządku obrad Sejmu. Tak więc np. poseł Jan Kulas (AWS) składał oświadczenie w sprawie zbliżających się wyborów samorządowych, zaś Marek Dyduch (SLD) mówił o skutkach powodzi w Kotlinie Kłodzkiej i odszkodowaniu wypłaconym ze skarbu państwa pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu. Poseł Tomasz Kamiński potępiał zatrzymanie w Wielkiej Brytanii Augusto Pinocheta, składając mu hołd za to, że przeciwstawił się komunizmowi w Chile. Dogrywka Często oświadczenia stanowią dogrywkę wcześniejszych debat sejmowych i są polemiką ze stanowiskiem przeciwników politycznych. Do takiej dogrywki doszło np. w sprawie ustawy o strefach ochronnych wokół hitlerowskich obozów zagłady, która pozwoliła na rozwiązanie problemu żwirowiska w Oświęcimiu. Co ciekawe, dla niektórych posłów było to okazją do zaznaczenia swej postawy odmiennej w tej sprawie od stanowiska klubowego. Podobnie rzecz się miała, gdy Sejm przyjął ustawę o nowym administracyjnym podziale kraju. Niektórzy posłowie składali wówczas oświadczenia zupełnie nie pasujące do tego, jak głosowali. Niedawno praktykę kontynuowania debat w oświadczeniach potępiał prowadzący obrady wicemarszałek Jerzy Stefaniuk (PSL). Polemizowanie za pomocą oświadczeń bądź składanie w ten sposób pozornych interpelacji, na które nie ma odpowiedzi, piętnował poseł Jacek Szczot (AWS) - w specjalnym oświadczeniu. Oświadczenie na oświadczenie Przedmiotem oświadczeń są nierzadko sprawy dotyczące procedury i organizacji obrad. Jerzy Jaskiernia (SLD) z pozytywnym skutkiem domagał się w ten sposób umieszczania w sprawozdaniach stenograficznych wydruków z głosowań. Oświadczenia w sprawie kontrowersji regulaminowych dotyczących trybu prac legislacyjnych składał poseł Marek Dyduch (SLD). Niektóre z oświadczeń znajdowały potem swój epilog w Komisji Regulaminowej bądź Etyki Poselskiej. W taki sposób trafiła tam sprawa wypowiedzi posła Piotra Ikonowicza (SLD), który na jednym z wieców obraził "Solidarność". Posypały się oświadczenia potępiające. Do Komisji Etyki trafiła też sprawa wypowiedzi Antoniego Macierewicza (nie zrzeszony), który przed głosowaniem na kandydatów do Trybunału Stanu powiedział z trybuny sejmowej, że ubiegający się o to stanowisko Aleksander Bentkowski (PSL) figuruje w archiwach MSW jako tajny współpracownik SB. Bentkowski wcześniej oświadczył, że nie współpracował ze służbami specjalnymi. Sprawa stała się przedmiotem dalszych oświadczeń. Poseł Dariusz Wójcik (AWS) złożył - jak sam mówił z ludzkiej uczciwości - oświadczenie, że miał dostęp do archiwów MSW, z których wynika, iż Bentkowski nie współpracował świadomie z SB. Wówczas Jan Rulewski (wtedy UW) w oświadczeniu przepraszał Bentkowskiego, że wstrzymał się od głosu w sprawie jego kandydatury. Ostatecznie Bentkowski przepadł w głosowaniu. Bardziej i mniej osobiste Można by to uznać za typowy przykład oświadczeń w sprawach osobistych. O osobiste motywy można podejrzewać też posła Stanisława Misztala (AWS), który większość ze swych 16 oświadczeń poświęcił sprawom szpitala w Zamościu, w którym jest zatrudniony, i lokalnym sprawom zamojskim. Między innymi upominał się o możliwość prowadzenia prywatnej praktyki lekarskiej na terenie szpitala. Poseł Misztal już wcześniej zasłynął z tego, że schodząc z trybuny sejmowej za każdym razem sam bije sobie brawo. Do pewnego czasu dbał też niezwykle o to, aby jego twarz pojawiała się zawsze na ekranie telewizyjnym w tle, gdy na pierwszym planie występują znani politycy, np. Marian Krzaklewski. Osobiste doświadczenia skłoniły też zapewne posła Michała Kamińskiego (AWS) do złożenia jednego z najbardziej zadziwiających oświadczeń. Impulsem był incydent na lotnisku Okęcie, gdy lewicowi bojówkarze spryskali płaszcz Kamińskiego cuchnącą substancją. Poseł potępił w związku z tym przemoc w polityce i samokrytycznie uznał, iż teraz dostrzega, że niektóre jego wypowiedzi mogły być interpretowane jako zachęta do tej przemocy, choć nie takie były jego intencje. Wszystkich, którzy tak mogli rozumieć jego wypowiedzi, serdecznie przepraszał, usprawiedliwiając się, że jako człowiek młody miał prawo do błędu. Ten sam poseł jest też autorem jednego z najkrótszych i najbardziej bezpretensjonalnych oświadczeń, w którym życzył całej izbie udanych wakacji.
Po zakończeniu obrad każdy poseł, niezależnie od późnej pory, ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Sytuacja przypomina wówczas nieco londyński Hyde Park. Tak jak na Speaker Corner więcej jest na sali tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Publiczności już od dawna nie ma żadnej, loża dziennikarska świeci pustkami, a kamery telewizyjne są wyłączone. Można wtedy posłuchać często dziwnych opowieści.Toczy się spór o to, czyja jest telewizja i dlaczego nie transmituje przeglądu twórczości emerytów i rencistów z Kociewia. Posłowie dyskutują też o tym, czy "Międzynarodówkę" należy zaliczyć do spuścizny kulturalnej i czy poseł Niesiołowski powinien mieć lustra w pokoju hotelowym? Rozważają istotne zagadnienie: czy w Biblii mowa o zawiązywaniu pyska wołu ryczącemu, czy też młócącemu? Pośród tych dywagacji można się spotkać z wypowiedziami nacechowanymi troską o dobro ogólne bądź jedynie o interes partykularny. Zdarzają się też, choć rzadko, wypowiedzi trącące prywatą. Od początku kadencji, a więc w stosunkowo niedługim okresie, posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Tylko od początku bieżącego roku złożyli ich 170. Specjalizuje się w tym kilkudziesięcioosobowa grupa. Właściwie trudno się dziwić, że po kilkunastu godzinach potoku słów płynącego z trybuny sejmowej ktoś ma jeszcze ochotę na przemawianie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Dysponowanie prawem wypowiedzi przysługuje raczej klubom i kołom niż posłom. Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat.
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro Walka o ratusz Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to. Jak nie Borowski, to kto? Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD. Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny. Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Rokita czy Ziobro? Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu. Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz. SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec. Frasyniuk chce, Zdrojewski nie UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną. Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki. Runowicz z poparciem W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS. Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski. W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy. Trzej prezydenci PO Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kropiwnicki bez autoryzacji - Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki. Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki. Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy.Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). SLD w wyborach mogliby reprezentować Jacek Majchrowski lub Józef Lipiec.UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się Lidię Geringer d'Oedenbergoraz Adama Chmielewskiego. Nie ma wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus. kandydatem Platformy może być Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się Andrzeja Wiszniewskiego i Andrzeja Jarocha. W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz. Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Naszym kandydatem jest Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi.
Komitety obywatelskie, czyli jak hartowała się demokracja Dzielenie tortu 18 grudnia 1988 roku. Pierwsze spotkanie w warszawskim kościele przy ul. Żytniej. Na zdjęciu - przy stole od lewej: Andrzej Wielowieyski, Bronisław Geremek, Lech Wałęsa, Leszek Kołakowski, Tadeusz Mazowiecki, Gustaw Holoubek FOT. ERAZM CIOŁEK MARCIN DOMINIK ZDORT Jest grudzień 1988 roku. Od kilku miesięcy trwają już negocjacje niektórych liderów podziemnej "Solidarności" z komunistycznymi władzami. Lech Wałęsa nie czuje jednak wystarczającego poparcia dla tych negocjacji w kierownictwie związku. On i jego ówczesne otoczenie - Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik - chcą utworzyć blok przychylnych sobie społecznych autorytetów, gotowych do poparcia kompromisu z komunistami. Po naradzie Wałęsa podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność". Tak rozpoczęła się ponaddwuletnia historia ruchu komitetów obywatelskich, które praktycznie znikły z firmamentu wraz z wyborami 1991 roku, gdy rolę reprezentanta obozu solidarnościowego przejęły partie polityczne. Kadry do wyborów Początek był 18 grudnia 1988 roku w warszawskim kościele przy ulicy Żytniej, gdzie spotkało się 135 osób zaproszonych przez Wałęsę do Komitetu Obywatelskiego. W gronie członków Komitetu nie znaleźli się politycy uważani przez otoczenie Wałęsy za zbyt skrajnych, nieskłonnych do porozumienia z władzą (KPN i Solidarność Walcząca) lub przez nich lekceważeni (gdański Kongres Liberałów). Osobami nadającymi ton pierwszemu i następnym spotkaniom byli - oprócz Geremka, Kuronia i Michnika - Stefan Bratkowski, Marcin Król, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Moskwa, Witold Trzeciakowski, Andrzej Wielowieyski i Henryk Wujec, którego Komitet wybrał na sekretarza. Pierwsze zebrania to podział zadań i przygotowanie do obrad Okrągłego Stołu, które rozpoczęły się w lutym 1989 r. Niedługo po powstaniu Komitetu przy Lechu Wałęsie, wraz z sygnałami o liberalizacji postawy władz, w wielu miejscach Polski zaczynają działać regionalne komitety obywatelskie. To one - w trakcie przygotowań do wynegocjowanych przy Okrągłym Stole kontraktowych wyborów - odegrały rolę organizatorów kampanii i zgłaszały kandydatów na parlamentarzystów. Po zakończeniu negocjacji okrągłostołowych w Komitecie rozpoczęła się dyskusja na temat tego, jaką reprezentację powinna wystawić opozycja w wyborach. Aleksander Hall proponował zaproszenie do współpracy przedstawicieli tych organizacji opozycyjnych, które nie uczestniczyły w Okrągłym Stole lub wręcz go kontestowały. Zwyciężyła jednak koncepcja Kuronia i Geremka, aby nie poszerzać wyborczej reprezentacji. Mimo tego prowadzono rozmowy m.in. z Leszkiem Moczulskim, który jednak uznał zaproponowane mu trzy miejsca na listach Komitetu Obywatelskiego za niewystarczające. Postanowienie KO zaważyło na decyzjach m.in. Halla i Mazowieckiego, którzy uznali, że nie będą startować w kontraktowych wyborach. Początek sporu Po czerwcowym głosowaniu ośrodek decyzyjny przesunął się z Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" do Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, któremu przewodniczył Bronisław Geremek. Odsunięty został Wałęsa, który nie kandydował w wyborach. Jego dawne otoczenie zajęło się sprawowaniem władzy i pracami parlamentarnymi. Przewodniczący "Solidarności" zaczął tracić wpływy na rzecz swoich dawnych doradców, co mocno go zaniepokoiło. Niedługo po wyborach wraz z Krajową Komisją Wykonawczą "Solidarności" zdecydował więc o rozwiązaniu regionalnych komitetów obywatelskich. Ta decyzja przez kierownictwo OKP została jednak odrzucona i był to pierwszy widoczny sygnał rozpoczęcia sporu nazwanego później "wojną na górze". U jego źródeł stały dwie różne koncepcje rozwoju obozu solidarnościowego i kształtu politycznego państwa. Koncepcja Geremka, Kuronia i Michnika zakładała, że ruch obywatelski będzie trwał jako w miarę jednolita formacja dokonująca - jako zaplecze rządu Mazowieckiego - wspólnie z reformatorami z PZPR dzieła przebudowy ustrojowej i gospodarczej Polski. Miała to być formacja scentralizowana, nie deklarująca się ani jako prawica, ani jako lewica - te pojęcia przywódcy OKP uważali za nieaktualne. Przeciwnicy zarzucali Bronisławowi Geremkowi, że zmierza do utworzenia nowej "siły przewodniej narodu". Na czele grupy kontestującej pomysły kierownictwa OKP stanął Jarosław Kaczyński, podówczas senator powołany przez - niezadowolonego z sytuacji - Wałęsę na redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność". Sojusznikiem Kaczyńskiego został Zdzisław Najder, którego w lutym 1990 Wałęsa powołał na przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego. Najder i Kaczyński zmierzali do wykształcenia się z solidarnościowego ruchu obywatelskiego nowego sposobu organizacji sceny politycznej. Rolę lewicy pełniłoby w nim stronnictwo Geremka, Kuronia i Michnika, prawicą byłaby partia tworzona właśnie przez Jarosława Kaczyńskiego - Porozumienie Centrum. Kaczyński liczył, że dzięki temu polska scena polityczna będzie w całości zagospodarowana przez partie solidarnościowe, a partia postkomunistyczna - choć będzie nadal funkcjonować - pozostanie na marginesie. Aby zrównoważyć układ sił w KO, na zaproszenie Zdzisława Najdera do Komitetu dokooptowano 24 nowe osoby - przedstawicieli dotychczas lekceważonych organizacji antykomunistycznych. Walka o komitety Objęcie kierownictwa KO przez Zdzisława Najdera nie odbyło się jednak bezkonfliktowo. Administrujący dotychczas Komitetem Henryk Wujec kontestował decyzje Najdera i utrudniał mu podejmowanie jakichkolwiek działań. Wałęsa podjął więc decyzję o odwołaniu Wujca ze stanowiska sekretarza Komitetu Obywatelskiego. Wujec nie przyjął dymisji do wiadomości, stwierdzając, że tylko Komitet może go usunąć ze stanowiska. Na to Wałęsa odpowiedział krótką depeszą: "Czuj się odwołany". Na forum Komitetu Obywatelskiego dochodziło już do otwartych spięć między Mazowieckim a Wałęsą, którzy prowadzili wojnę podjazdową. 17 czerwca 1990 roku Andrzej Wielowieyski zorganizował spotkanie przedstawicieli części komitetów obywatelskich, podczas którego - nie informując o tym Zdzisława Najdera - zwołano na 1 lipca posiedzenie ogólnopolskiej konferencji komitetów obywatelskich. Tego dnia miało dojść do przekształcenia komitetów w stałą organizację pod przywództwem Zbigniewa Bujaka, Geremka i Wujca. Jednocześnie miał zostać rozwiązany krajowy Komitet Obywatelski, którym kierował Najder. Lech Wałęsa i Zdzisław Najder uprzedzili plany swoich konkurentów i na 30 czerwca zwołali własne spotkanie komitetów. Jednak sytuacja wyjaśniła się już sześć dni wcześniej podczas spotkania krajowego Komitetu Obywatelskiego, gdzie Wałęsa ostro zaatakował swoich przeciwników, oni odpłacili mu pięknym za nadobne, a następnie wystąpili z Komitetu. Przeprowadzone w następnych dniach konkurencyjne konferencje regionalnych komitetów obywatelskich wykazały, że większą popularnością cieszy się Wałęsa. Na jego spotkanie przybyło ponad 170 delegatów, a na spotkanie zwołane przez Wujca i Wielowieyskiego zaledwie 70. Równocześnie z utarczkami na spotkaniach i konferencjach komitetów obywatelskich obie strony konfliktu budowały własne struktury polityczne. Rodzą się partie Jarosław Kaczyński utworzył Porozumienie Centrum (miało być szeroką koalicją ugrupowań centroprawicowych, udział w nim deklarowały początkowo m.in. Kongres Liberałów Janusza Lewandowskiego oraz jeden z odłamów PSL), natomiast Zbigniew Bujak, Adam Michnik i Henryk Wujec powołali lewicowy Ruch Obywatelski - Akcję Demokratyczną, która w obozie prorządowym współpracowała z konserwatywnym Forum Prawicy Demokratycznej Aleksandra Halla i Kazimierza Ujazdowskiego. Podział i rozpad komitetów obywatelskich ostatecznie przypieczętowały dwie kolejne kampanie wyborcze. W kampanii prezydenckiej 1990 roku komitety obywatelskie były wykorzystywane przez sztaby wyborcze Mazowieckiego i Wałęsy jako przyszły składnik budowanych wówczas intensywnie partii politycznych. Jednak jeszcze przed wyborami parlamentarnymi 1991 roku komitety obywatelskie były partnerem samodzielnym i atrakcyjnym politycznie - świadczyć może o tym kształt koalicji wyborczych, które utworzyły najważniejsze ugrupowania solidarnościowe. Najmniejszą część komitetów obywatelskich udało się uszczknąć Unii Demokratycznej - utworzonej przez Mazowieckiego po przegranej batalii o prezydenturę. Z komitetów skorzystały natomiast partie wspierające w kampanii zwycięskiego Wałęsę - PC startowało w wyborach wraz z częścią komitetów jako Porozumienie Obywatelskie Centrum, a Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jako Wyborcza Akcja Katolicka w sojuszu ze zrzeszającym inną część komitetów Chrześcijańskim Ruchem Obywatelskim. ZChN, utworzone jeszcze w 1989 roku, nie brało oficjalnie udziału w walce o komitety obywatelskie, choć niewątpliwie z ich kadr korzystało. Wyraźnie poza sporem o komitety był też zawiązany w połowie 1990 roku Kongres Liberalno-Demokratyczny, budujący swoją tożsamość na nieco innych podstawach. Po 1991 roku nastał czas polityki partyjnej. Ci działacze ruchu komitetów, którzy nie wstąpili do żadnego stronnictwa politycznego, powoli tracili na znaczeniu. Tort, jakim były komitety obywatelskie, został podzielony. - Miało być pięknie i uroczyście - na niedzielę 17 czerwca 2001 r. zaplanowano uroczyste spotkanie jubileuszowe ruchu komitetów obywatelskich w Sali Kolumnowej Sejmu. W programie były przemówienia Lecha Wałęsy, Jerzego Buzka, Mariana Krzaklewskiego i Macieja Płażyńskiego. Niestety, pozostały tylko w programie. W dniu święta komitetów nie przybył żaden z mających przemawiać. Premier przysłał swojego doradcę ds. mediów Andrzeja Urbańskiego, który rozdał jubilatom medale. Przygotowaną wcześniej deklarację o konieczności zjednoczenia obozu posierpniowego przyjęto bez dyskusji.
Jest grudzień 1988 roku. trwają negocjacje niektórych liderów podziemnej "Solidarności" z komunistycznymi władzami. Lech Wałęsa nie czuje jednak wystarczającego poparcia dla tych negocjacji w kierownictwie związku. podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność". Tak rozpoczęła się ponaddwuletnia historia ruchu komitetów obywatelskich. 18 grudnia 1988 roku spotkało się 135 osób zaproszonych przez Wałęsę do Komitetu Obywatelskiego. Pierwsze zebrania to podział zadań i przygotowanie do obrad Okrągłego Stołu. Niedługo po powstaniu Komitetu w wielu miejscach Polski zaczynają działać regionalne komitety obywatelskie. To one odegrały rolę organizatorów kampanii i zgłaszały kandydatów na parlamentarzystów. ośrodek decyzyjny przesunął się z Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" do Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, któremu przewodniczył Geremek. Odsunięty został Wałęsa, który nie kandydował w wyborach. zaczął tracić wpływy, co mocno go zaniepokoiło. zdecydował o rozwiązaniu regionalnych komitetów obywatelskich. Ta decyzja przez kierownictwo OKP została odrzucona i był to sygnał rozpoczęcia sporu nazwanego "wojną na górze". Najder i Kaczyński zmierzali do wykształcenia z solidarnościowego ruchu obywatelskiego nowego sposobu organizacji sceny politycznej. Na forum Komitetu Obywatelskiego dochodziło do otwartych spięć między Mazowieckim a Wałęsą. Andrzej Wielowieyski zorganizował spotkanie przedstawicieli części komitetów obywatelskich, podczas którego - nie informując Najdera - zwołano posiedzenie ogólnopolskiej konferencji komitetów obywatelskich. Jednocześnie miał zostać rozwiązany krajowy Komitet Obywatelski, którym kierował Najder. Podział i rozpad komitetów obywatelskich przypieczętowały dwie kolejne kampanie wyborcze. komitety obywatelskie były wykorzystywane przez sztaby wyborcze Mazowieckiego i Wałęsy jako składnik budowanych wówczas intensywnie partii politycznych. Po 1991 roku nastał czas polityki partyjnej. Ci działacze ruchu komitetów, którzy nie wstąpili do żadnego stronnictwa politycznego, powoli tracili na znaczeniu.
ROZMOWA Jarosław Kalinowski, prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Wszyscy będziemy głosować tak samo Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz lepiej. Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita". Jakie środowiska się włączają? Również polityczne. Znane jest choćby oświadczenie PPS, znane jest stanowisko Unii Pracy. Także wielu działaczy SdRP i SLD w terenie włącza się w kampanię. A i w ramach AWS są pewne środowiska, które deklarują wsparcie. Jestem przekonany, że do końca lutego powinniśmy się z tą akcją uporać. Do końca lutego spodziewają się państwo zebrać wymagane 500 tysięcy podpisów? Tak. Szacujemy, że w tej chwili jest około 100 tysięcy podpisów, ale dopiero teraz na dobre rozkręcamy propagowanie tej inicjatywy, rozprowadzanie list. Jaki przewidywałby pan wynik referendum? Ostatnie sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. Dominuje przekonanie, że dziś są ważniejsze sprawy do realizacji i pilniejsze zadania dla rządu. Reforma w proponowanej przez dzisiejszą koalicję wersji bowiem, to odwracanie uwagi od spraw znacznie ważniejszych, jak likwidacja bezrobocia, szczególnie wśród młodzieży, wprowadzenie mechanizmów wspierających rodzimą produkcję oraz eksport itp. Sondaże nie są jednoznaczne. Badanie przeprowadzone dla naszej gazety przez PBS pokazuje, że zwolenników powiatów jest więcej niż przeciwników Mówi się często o PSL, że jesteśmy przeciw reformie samorządowej. A my jesteśmy za kontynuowaniem reformy. Jesteśmy za autentycznym przekazaniem kompetencji i środków gminom. Należy jeszcze wiele kompetencji przekazać gminom. Opowiadamy się za zróżnicowaniem kompetencji w zależności od możliwości gmin. Mamy ustawę o dużych miastach - trzeba pójść dalej i doskonalić ją. Na podstawie obowiązującej ustawy samorządowej można też tworzyć związki celowe gmin, na przykład na poziomie powiatów. Uważamy również, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Dzisiejsze województwo powinno być drugim poziomem samorządu, bo liczebnością mieszkańców odpowiadałoby powiatom w państwach zachodnich. W ten sposób, naprawdę niewielkim kosztem, można przeprowadzić reformę. Mówił pan kilkanaście dni temu w Rzeszowie, że PSL "zrobi wszystko, aby zablokować działania koalicji rządowej" w sprawie reformy ustrojowej w proponowanym kształcie. Co, oprócz referendum, miał pan na myśli? Wszystko to, co jest w warunkach demokracji możliwe. Czyli? Najważniejsze, żeby doszło do referendum. Uważamy, że wybory samorządowe powinny być przeprowadzone w ustawowym terminie (kadencja rad gmin upływa 19 czerwca - przyp. red.). Do tego momentu powinna się odbyć rzetelna debata ekspertów, którzy by przedstawili rzeczywiste koszty i konsekwencje wdrożenia tej reformy oraz alternatywnych rozwiązań. Potem należy oddać głos społeczeństwu. Koszty referendum, które odbyłoby się razem z wyborami gminnymi, byłyby znikome. Może gdyby wyborcom zależało, żeby powiatów nie było, głosowaliby w wyborach parlamentarnych na te ugrupowania, które powiatów nie chcą? W kampanii wyborczej stosunkowo czytelny był stosunek Unii Wolności do reformy. Ale w programie wyborczym AWS nie było mowy o powiatach, a kandydaci na posłów AWS, szczególnie w województwach powstałych po 1975 roku, wyraźnie mówili, że są przeciwko powiatom i likwidacji tych województw. W SLD też stanowisko w tych kwestiach nie jest jednolite. Zresztą stosunek do reformy to tylko jeden z elementów, który decyduje o takim czy innym wyborze. Uważa pan więc, że wynik wyborów nie daje rządzącej koalicji mandatu do przeprowadzenia reformy według własnej koncepcji? Tak uważam. Przypomnę, że w tych wyborach niestety wzięło udział mniej niż 50 procent uprawnionych. Tak więc, korzystając z argumentów niedawnej opozycji, a dzisiaj AWS, ta koalicja też reprezentuje mniejszość narodu. Powiedział pan podczas jednego ze spotkań, że "ugrupowania, które opowiadają się za reformą samorządową, czynią to ze względów politycznych". Jakie to względy? Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych, politycznych, a nie z uwagi na to, żeby państwo było sprawne. Jakie są te interesy partyjne? Dwa lata temu na konferencji zorganizowanej w Krakowie z okazji szóstej rocznicy wprowadzenia samorządu w Polsce pan Jerzy Stępień - dziś wiceminister - przytaczał argumenty, dlaczego rzekomo PSL i środowiska bliskie PSL są przeciwne powiatyzacji: Bo jak będą powiaty, to będą duże województwa i nowe ordynacje wyborcze. A wtedy ta nadreprezentacja w parlamencie, jaką dziś mają środowiska wiejskie i małomiasteczkowe, będzie im odebrana. Ja stawiam tezę przeciwną. Jest interesem liderów dzisiejszej koalicji, żeby zdecydowaną przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. Przede wszystkim Unia Wolności tak na to patrzy. A jaki byłby w tej sprawie partyjny interes AWS? Nie chcę spekulować. Ale ogólnie zwolennicy reformy powiatowej decydują się na pełne upolitycznienie samorządu terytorialnego. Jest też kwestia usadowienia w samorządach własnego aparatu. Tworząc powiaty idziemy w kierunku jeszcze większego rozrostu biurokracji. Nawet uwzględniając przejęcie przez powiaty pracowników dzisiejszej administracji rejonowej i specjalnej, liczba urzędników zwiększy się o ponad 20 tysięcy. Chyba łatwiej jest obsadzać stanowiska, gdy podlegają centrali, niż gdy to zależy od rad wybieranych w wyborach powszechnych. Ależ według nas także ma to zależeć od wybieralnych organów, tyle że my mówimy o dwóch zamiast o trzech szczeblach samorządu. A jak reforma miałaby się do interesów partyjnych PSL? Niedawno wmawiano nam: "Dlaczego jesteście przeciwnikami powiatów? Przecież PSL w rejonach powiatowych, wiejskich, ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Nie bójcie się, bo politycznie wygracie". W pewnym sensie trzeba się z tym zgodzić. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że w tej sprawie nie chodzi nam o interes partyjny. Myślimy przede wszystkim kategoriami państwa. Wszystkie ugrupowania kierują się interesem partyjnym, a tylko PSL myśli o państwie? Nie tylko, bo także Unia Pracy się opowiada za naszą koncepcją, PPS, część SdRP, część AWS, ROP Czy PSL jest monolitem w kwestii powiatów i dużych województw? Są wśród peeselowców działacze, którzy mają inne zdanie. Badania wykazywały, że 10 czy 11 procent członków PSL opowiadało się za wprowadzeniem powiatów. Tak jest i w innych ugrupowaniach, zdania są podzielone. Mówi się, że przy głosowaniu nad reformą podziały będą przebiegały w poprzek ugrupowań politycznych. Sądzę, że w przypadku PSL wszyscy będziemy w parlamencie głosować tak samo. Czy zostanie wprowadzona dyscyplina głosowania? Z tego, co wiem, i bez dyscypliny nasze stanowisko będzie jednolite. Mimo że 10 procent członków Stronnictwa jest za powiatami? Powiedzmy sobie prawdę. Niektórzy działacze, nie analizując tego, co się za powiatami kryje, już się widzą w roli radnych powiatowych, starostów, członków zarządów powiatów. Czasem także mieszkańcy miast "powiatowych" dają się zwieść i myślą: "Jak będzie już u nas powiat, to rozwój mamy zagwarantowany i wszystkie problemy znikną". A będzie wręcz przeciwnie. Jak pan ocenia, czy postawa Stronnictwa wobec reformy samorządowej politycznie opłaciła się PSL-owi, czy też mu zaszkodziła? O naszym wyniku wyborczym nie zdecydował stosunek do koncepcji reformy administracyjnej. Zadecydował przede wszystkim brak skuteczności, w końcowym okresie działalności poprzedniej koalicji, w kwestiach dotyczących rolnictwa. Prawie 70 procent naszego elektoratu podstawowego - rolniczego - po prostu nie poszło do wyborów. To, i kilka innych błędów, zdecydowało o naszej porażce. Premier Jerzy Buzek prowadzi konsultacje w sprawie reformy ze wszystkimi ugrupowaniami. Co PSL powie premierowi? Przedstawimy nasze argumenty, które wskazują na koszty (komu rząd z tak dziurawego budżetu zabiera?) i na groźbę zmniejszania roli gmin. Skoro jednak wasze stanowisko jest tak zdecydowane, to czy te konsultacje mają sens? Rozmowa zawsze ma sens, jeśli tylko rozmówcy wsłuchują się w argumenty. Rozmawiała Renata Wróbel
Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita".Mówi się często o PSL, że jesteśmy przeciw reformie samorządowej. A my jesteśmy za kontynuowaniem reformy. Jesteśmy za przekazaniem kompetencji i środków gminom. Uważamy, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Koszty referendum, które odbyłoby się razem z wyborami gminnymi, byłyby znikome. Uważa pan, że wynik wyborów nie daje rządzącej koalicji mandatu do przeprowadzenia reformy według własnej koncepcji? Tak. w tych wyborach wzięło udział mniej niż 50 procent uprawnionych. Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych. Jest interesem liderów dzisiejszej koalicji, żeby zdecydowaną przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. Jest też kwestia usadowienia w samorządach własnego aparatu. Tworząc powiaty idziemy w kierunku jeszcze większego rozrostu biurokracji. PSL w rejonach powiatowych ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że nie chodzi nam o interes partyjny. Są wśród peeselowców działacze, którzy mają inne zdanie. Tak jest i w innych ugrupowaniach.Sądzę, że w przypadku PSL wszyscy będziemy głosować tak samo. czy postawa Stronnictwa wobec reformy samorządowej politycznie opłaciła się PSL-owi? O naszym wyniku wyborczym nie zdecydował stosunek do koncepcji reformy administracyjnej. Co PSL powie premierowi? Przedstawimy nasze argumenty, które wskazują na koszty i na groźbę zmniejszania roli gmin.
Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata, i jednodniowy prezydent RP Waliza czasu Przy stoliku w cukierni: Ferdynand Goetel, Kazimierz Wierzyński, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Bolesław Mieczysławski FOT. ARCHIWUM DOKUMENTACJI MECHANICZNEJ JAN ZIELIŃSKI Antoni Słonimski w swoim "Alfabecie wspomnień" pisze: "Warto by odełgać legendę o Wieniawie - bawidamku i fanfaronie w stylu gaskońskim, legendę, która utrwaliła się, fałszywie przekazując nam tę malowniczą i tragiczną postać dwudziestolecia międzywojennego. Nie był legendą jego dowcip, wdzięk i uroda". Zajrzyjmy do książki wydanej przez PIW przed rokiem - "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego". Przede wszystkim to nie szuflada, tylko waliza i worek. Prezentowane w tym szczupłym tomie teksty nie zostały znalezione w starej szufladzie, nie wiodły spokojnej egzystencji osobistych papierów oficera i dyplomaty, jakie mogłyby wypłynąć na światło dzienne po jego spokojnej śmierci w podeszłym wieku. Ich los był dużo barwniejszy, jak barwne było życie osoby, której dotyczą, aż po dramatyczny kres - samobójczą śmierć w 1942 roku. Waliza Wieniawy, ocalona z wojny i wyrwana niszczącemu działaniu lat, otwiera się dziś, pokazując szczątki egzystencji bogatej, nie na miarę jednego człowieka skrojonej. Jakieś kwity, piękne zdjęcia, trochę poezji i zamknięty, zatrzymany w wycinkach, depeszach i rękopisach czas. Na pierwszym planie - dorodny koński zad W chwili, kiedy Włochy w roku 1940 opowiedziały się po stronie Niemiec, ówczesny ambasador RP przy Kwirynale, b. adiutant marszałka Piłsudskiego gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zapakował sporą ilość papierów, prywatnych i urzędowych, i posłał zwykłą pocztą do Francji, na nie budzący podejrzeń adres na prowincji. Paczka doszła bez przeszkód, a osoba, która ją odebrała (młodociana córka szwagierki Wieniawy i Francuza), czujnie zakopała papiery pod dużym drzewem, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Po wojnie rzecz odkopała, zaniosła w worku na strych i zupełnie o tych obcych jej papierzyskach zapomniała. Wypłynęły dopiero w latach osiemdziesiątych - pisze o tym we wstępie (prześliczną polszczyzną) córka Wieniawy. Do papierów z paczki czy worka doszła zawartość walizy, z jaką Wieniawa po opuszczeniu Włoch popłynął do Ameryki. Wszystkie papiery uporządkowała, na prośbę rodziny, Elżbieta Grabska, ich edycją zajął się Marek Pytasz. Książek o Wieniawie ukazało się w latach dziewięćdziesiątych co najmniej kilka. Oprócz dwóch Majchrowskiego ("Ulubieniec Cezara" i "Pierwszy Ułan Drugiej Rzeczypospolitej"), po jednej Urbanka ("Wieniawa - szwoleżer na pegazie"), Dworzyńskiego ("Wieniawa - poeta, żołnierz, dyplomata") i Romeyki ("Wspomnienia o Wieniawie i rzymskich czasach") wymienić też trzeba starannie przez Romana Lotha opracowany tom tekstów samego Wieniawy, zatytułowany "Wymarsz i inne wspomnienia". Jest więc z czego wybierać i z czym konfrontować. Ale spróbujmy wziąć w nawias całą dotychczasową wiedzę o Wieniawie i spojrzeć na niego tak, jakbyśmy dysponowali tylko tą najnowszą książką. Utrzymane w zielonkawej tonacji zdjęcie na okładce przedstawia Marszałka i jego adiutanta w dorożce. Dorożkarz w cylindrze odwrócił się ku pasażerom zdziwiony, jedną ręką trzyma wodze. Jest zimno, futrzane kołnierze przy mundurach osłaniają szyję. Obaj oficerowie patrzą z uwagą gdzieś w bok, na ukos, Piłsudski dobrotliwie, Wieniawa z lekkim grymasem pogardy. Co się tam dzieje, na placu przed budynkiem, który właśnie opuścili? Na tylnej stronie okładki dalszy ciąg tego zdjęcia: w głębi salutujący oficer, a na pierwszym planie lejce i dorodny koński zad. Patrząc na ten fragment fotografii (i mając w świeżej pamięci wiersz Wieniawy "Moja para", o kasztanie i kochance) myślę o osobliwej geopolitycznej notatce generała z roku 1941: "Potencje świata, uważające się za naszych protektorów, chciały mieć Polskę małą, mizerną. W planach swych zatem skroiły jej odpowiednio kuse szatki. Nic więc dziwnego, że skoro wyrosła na silną, tęgą, mocarną dziewczynę, pokazuje im czasem części swej anatomii, które rażą delikatny wzrok zakłopotanych mecenasów". Z tą notatką, utrzymaną w stylu osiemnastowiecznych autorów francuskich, koresponduje z kolei zachowany fragment raportu ambasadora Wieniawy z końca grudnia roku 1939, w którym o kluczowej pozycji Polski w Europie środkowej i o przeciwdziałaniu głoszonym przez włoskie kręgi faszystowskie koncepcji "małej Polski", jednolitej narodowościowo i nielicznej, mówi się wyważonym językiem dyplomaty i stratega. Z wizytą u Picassa Ta umiejętność mówienia różnymi głosami (nie mylić z umiejętnością głoszenia różnych poglądów zależnie od zapotrzebowania) jest charakterystyczna dla ludzi wielostronnych, którzy w jednym życiu łączą różne biografie. Takim właśnie człowiekiem był Wieniawa - doktor medycyny i student malarstwa, poeta i zawodowy oficer, dziennikarz (redaktor naczelny "Dziennika Polskiego" w Detroit) i dyplomata, wreszcie jednodniowy prezydent RP. A równocześnie te rozmaite biografie przenikają się wzajemnie i przeplatają. Spójrzmy, jak to wygląda na przykładzie malarstwa. Świeżo upieczony doktor medycyny (ze specjalnością w zakresie chirurgii i okulistyki) wyrusza do Berlina, gdzie, jak wynika z reprodukowanego w książce dokumentu z 4 maja 1907 roku, zdaje egzamin i staje się studentem królewskiej akademickiej szkoły wyższej sztuk pięknych w Berlinie (wydawcy, nie wiedzieć czemu, podają, że jest to świadectwo ukończenia pierwszego roku studiów). Wkrótce potem, jak tylu artystów, trafia do Paryża. Tu praktykuje jako lekarz, ale równocześnie działa w Towarzystwie Artystów Polskich i maluje. Z nie wydrukowanego niestety w całości w książce tekstu wspomnieniowego Wieniawy o okresie paryskim, pisanego pod koniec życia, wynika, że odwiedzając pracownie swych paryskich kolegów trafił też do Picassa. Szkoda, że relacji o tej wizycie nie posłał wówczas na świeżo do jakiejś warszawskiej gazety - mielibyśmy cenne świadectwo wczesnej polskiej recepcji hiszpańskiego nowatora. Paryskie obrazy Wieniawy przepadły przy okazji powrotu do Polski, w innych okolicznościach przepadł też rękopis parodystycznej powieści przygodowej, pisanej na cztery ręce ze znakomitą poetką Bronisławą Ostrowską. Ale oko malarza i zmysł piękna dają o sobie znać w zupełnie innych okolicznościach. Najpierw w rosyjskim więzieniu, kiedy Wieniawa zajmuje się puszczaniem baniek mydlanych, ku zdumieniu współwięźniów ("dopóki nie spostrzegli się, że te kule eteryczne i kolorowe w szarzyznę więzienną szmuglowały zaczarowany świat bajek i poezji"). Potem, podczas następnej wojny, w raporcie na temat zniszczeń, jakich doznał Zamek Królewski w czasie wrześniowych bombardowań Warszawy i na temat początków systematycznego niszczenia przez okupanta polskich zbiorów naukowych i muzealnych. Zdanie "Ponadto od bomby lotniczej została zniszczona sala balowa z plafonem Bacciarellego «Rozwikłanie chaosu»" nie tylko, jakby przez cechów solidarność, zawiera nazwisko twórcy zniszczonego plafonu, ale też przez podanie znaczącego tytułu nabrzmiewa gorzką ironią. Bomba jako sposób na przywrócenie rozwikłanego chaosu. Ambasador nie rozwodzi się nad tym w zwięzłym z konieczności raporcie, ale tkwiący w nim artysta umie przecież to wszystko jakby mimochodem przemycić. W wierszach Wieniawy, nawet tych najbardziej swawolnych i pozornie niefrasobliwych, kryje się jakiś cień, wspomnienie jakiegoś traumatycznego przeżycia z przeszłości, przeżycia, które ma kobiece kształty i zapach śmierci. Wiąże się z tym wyczulenie na upływ czasu. Echo tych przeżyć wraca w artykule politycznym z roku 1941, zatytułowanym "Walka z czasem". Z klasycznym w swej lakoniczności przesłaniem: "Czas biegnie - Polska czeka..." Bezinteresowna wierność I tu dochodzimy do (innego przecież chyba?) traumatycznego momentu w biografii Wieniawy. Jest koniec roku 1912, w sali Towarzystwa Geograficznego odczyt do polskich studentów wygłasza Józef Piłsudski. Mówi o historycznej przeszłości, ale przede wszystkim o tym, jak ciekawą a zaniedbaną dziedziną wiedzy jest wiedza wojenna. Mówi, a z jego głosu i rzadkich, ale plastycznych gestów promieniuje siła "niezwykła, podbijająca i zniewalająca, zmuszająca do posłuszeństwa". Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - jemu dał Wodza, a Komendantowi - bezinteresownie oddanego i wiernego adiutanta oraz żołnierza, który nad proponowane mu już w niepodległej Polsce stanowiska będzie przekładał służbę w pułku szwoleżerów. Jego list do Piłsudskiego, świadectwo tej bezinteresownej wierności, kończy się prośbą wręcz miłosną: "Chciałbym jedynie, żeby Komendant, mając kiedyś wolną chwilę, zechciał spojrzeć na mnie dobrym spojrzeniem i żeby Komendant zechciał mi wierzyć, że na tym dobrym spojrzeniu najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie mi zależy". Podejrzewam, że rezygnacja z najwyższego stanowiska państwowego, na jakie Wieniawa został desygnowany dekretem prezydenta Mościckiego we wrześniu 1939 roku, miała z tą bezinteresowną wiernością bezpośredni związek. Mówiąc o Wieniawie warto przypomnieć pełną specyficznego wdzięku polską inteligencję przedwojenną, uformowaną na wielu pokoleniach związanych z kulturą europejską i narodową. Są to wartości delikatne, materia łatwo ulegająca zatarciu, a przecież trzeba, abyśmy pamiętali, że przodkowie nasi nie byli jak posągi kamienne z Wysp Wielkanocnych, niezrozumiałe dla nas, w jedną stronę zwrócone i wszystkie do siebie podobne. Antoni Słonimski "Alfabet wspomnień"
Zajrzyjmy do książki wydanej przez PIW przed rokiem - "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego". Przede wszystkim to nie szuflada, tylko waliza i worek. Prezentowane w tym szczupłym tomie teksty nie zostały znalezione w starej szufladzie. Waliza Wieniawy, ocalona z wojny i wyrwana niszczącemu działaniu lat, otwiera się dziś, pokazując szczątki egzystencji bogatej, nie na miarę jednego człowieka skrojonej.
ROSJA Jurij Łużkow jest gotów sprzymierzyć się z każdym, kto pomoże mu zdobyć Kreml. Ale otoczenie Jelcyna zrobi wszystko, by pokrzyżować jego plany Mer wyrusza na wojnę Łużkow się nie dokształca. Jego koncepcje gospodarcze wyśmiewają nawet studenci pierwszego roku ekonomii - mówi o merze Moskwy reformator Anatolij Czubajs. FOT. (C) AP PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Przemawia wolniej, jeszcze staranniej niż kiedyś dobierając słowa. Nie pozwala sobie na żarty czy dwuznaczności. Pracuje właściwie bez przerwy. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę. Mer nie ma czasu ani dla swej młodszej o kilkadziesiąt lat żony, właścicielki wytwórni tworzyw sztucznych, której produkty kupują chętnie stołeczne władze, ani na ulubione sporty: tenis i piłkę nożną. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej i nie ma większych kłopotów ze zdobyciem środków na finansowanie obydwu kampanii wyborczych. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców. Żaden inny pretendent do schedy po Borysie Jelcynie nie może nawet marzyć o takim początku kampanii. Najgroźniejszym konkurentem mera stolicy byłby dzisiaj były premier Jewgienij Primakow. Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Primakow zawsze zapewniał, że nie ma ambicji prezydenckich i wszystko wskazuje na to, że zapewniał szczerze. Ostatnim dowodem na prawdziwość tych deklaracji może być rozpuszczenie przez Primakowa ekipy najbliższych współpracowników - były szef rządu lokuje ich obecnie na stanowiskach ambasadorskich. W tej sytuacji Łużkow niemal codziennie składa Primakowowi oferty współpracy w "Otieczestwie". Na razie bez skutku. W tandemie z byłym premierem Łużkow byłby nie do pokonania. Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn, gdyby Kreml zdecydował, że to właśnie on ma być następcą Jelcyna. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Podczas formowania nowego rządu najbliższe otoczenie szefa państwa - tzw. rodzina, czyli kilka wpływowych osób zgromadzonych wokół córki Jelcyna Tatiany Diaczenko i Borysa Bieriezowskiego - nie pozwoliło premierowi na samodzielne podjęcie decyzji nawet w drobnych sprawach. Miłość i nienawiść Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić. Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Będzie to test rzeczywistej - a nie opartej na badaniach socjologicznych - popularności mera stolicy; w świadomości społecznej Łużkow i "Otieczestwo" stanowią bowiem synonimy. Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści. Miłość wynika z tęsknoty za dostatnim życiem (średnie dochody w Moskwie wynoszą 1260 rubli na osobę przy przeciętnej krajowej nie przekraczającej 450 rubli), dobrą pracą, czystymi ulicami i innymi korzyściami wynikającymi z mieszkania w stolicy. Nienawiść wzbudza powszechne na rosyjskiej prowincji przekonanie, że Moskwa okrada cały kraj, wysysa z Rosji wszystkie środki i jest niczym oaza dobrobytu na oceanie biedy i beznadziei. Obietnice dla wszystkich Takie nie całkiem pozbawione racji stereotypy mogą uniemożliwić Łużkowowi odegranie upragnionej roli w rosyjskiej historii. Dlatego czyni on wszystko, aby udowodnić, że może być inaczej. W Murmańsku buduje domy dla oficerów, w Kraju Stawropolskim szpital, rozsianym po całym całym kraju zakładom zbrojeniowym obiecuje kontrakty z moskiewskimi firmami. Wiele z nich, jak chociażby fabryka samochodów marki Moskwicz, jest własnością merostwa, a stołeczny holding Sistiema, założony kilka lat temu z inicjatywy Łużkowa, kontroluje około 100 stołecznych przedsiębiorstw, w tym kilka dużych banków. Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jej program dociera do 40 regionów europejskiej części Rosji. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. Czołobitne programy publicystyczne, godzinne wywiady, a właściwie monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu, wspaniałomyślnie podarowanego Ukrainie przez Chruszczowa, są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją. Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. Zaniedbane i zdane na siebie regiony liczą na grudniowe wybory, aby zdobyć przyczółek w Moskwie. Pragną stworzyć silną frakcję w Dumie i w ten sposób zyskać kontrolę nad przepływem środków budżetowych na prowincję. Z 89 rosyjskich regionów jedynie dziesięć płaci do kasy centralnej więcej, niż otrzymuje stamtąd dotacji. W tej grze między regionami a centralą warto jednak brać udział. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Jedna z nich, "Wsja Rossija" (Cała Rosja), zgromadziła niedawno na swym zjeździe w Sankt Petersburgu przedstawicieli 82 regionów. Nieformalnym przywódcą tego ugrupowania jest Mintimer Szajmijew, prezydent Tatarstanu. Drugi blok, o nazwie "Gołos Rossiji", założył gubernator obwodu samarskiego, Konstantin Titow. Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Może mu się to udać, gdyż przywódcom regionów potrzebny jest lider, który potrafi zdobyć pieniądze i ma zaplecze organizacyjne. Kłopoty z rodziną Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku, kiedy otoczenie prezydenta uniemożliwiło objęcie przez Łużkowa stanowiska premiera. W administracji kremlowskiej doszło wtedy do rozłamu. Zwolennicy Łużkowa przegrali i musieli odejść. Rzecznik Jelcyna, Siergiej Jastrzembski, czy Andriej Kokoszyn, sekretarz Rady Bezpieczeństwa, znaleźli pracę w "gabinecie cieni" Łużkowa albo w stołecznych władzach. Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są, o czym mówił Aleksander Wołoszyn, jego dyktatorskie zapędy. Rzecz w tym, że Jelcyn i jego otoczenie żądają od następnego prezydenta pewnych gwarancji bezpieczeństwa, które pozwolą im na korzystanie ze zgromadzonych kapitałów i spokojne życie w Rosji. "Mają swoje powody, aby nie wierzyć Łużkowowi" - twierdzi politolog Siergiej Markow. Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier, jeden z rosyjskich reformatorów, znający doskonale kulisy kremlowskich intryg. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Pozostał w tyle co najmniej o 10 lat. To wstrząsające - mówi Czubajs, mając na myśli koncepcje ekonomiczne mera, z których - jak zapewnia - śmieją się studenci pierwszego roku ekonomii. W jednym z niedawnych wywiadów Czubajs opowiedział, jak bez powodzenia przez trzy godziny starał się kiedyś udowodnić Łużkowowi, że jest w błędzie, kiedy proponuje, aby Bank Rosji wydawał przedsiębiorstwom kredyty o rocznym oprocentowaniu 7 proc. Inflacja w kraju wzrosłaby natychmiast do 30 proc. miesięcznie. Ale mer Moskwy nie zwraca uwagi na takie drobiazgi i na wiecach wciąż domaga się nisko oprocentowanych kredytów, indeksacji płac, większych pieniędzy dla armii i dodatkowych funduszy na finansowanie programów kosmicznych oraz wielu innych wydatków państwa. Świadomy populizm czy dyletanctwo? Łużkowowi obce są zasady gospodarki liberalnej. Opowiada się za kapitalizmem korporacyjnym i jest mistrzem w tworzeniu struktur quasi-mafijnych - twierdzi Tatiana Malewa, ekspertka moskiewskiego oddziału Fundacji Carnegie. W rosyjskiej stolicy, gdzie skupia się ponad dwie trzecie kapitałów całego kraju, Łużkow zbudował biurokratyczno-nomenklaturowy system ich wykorzystywania. Na tym polega cud gospodarczy rosyjskiej stolicy. Właściwie należałoby już mówić o nim w czasie przeszłym, bo Moskwa nie ma w tej chwili pieniędzy nie tylko na spłatę długów, ale nawet na remont ulic. Nie mówiąc o ambitnych projektach, jak chociażby budowa toru wyścigowego Formuły 1. Ucieczka na Kreml Wyjściem z sytuacji ma być ucieczka na Kreml. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku. - Pozostaje mu budowanie autorytetu na krytyce wszystkiego, co robi Jelcyn - uważa Siergiej Markow z Instytutu Badań Politycznych. Potwierdzeniem tych słów może być wczorajsza deklaracja Łużkowa, który opowiedział się za niepodległością dla Czeczenii. Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd, i powinien dobrowolnie ustąpić. Kilka miesięcy temu poparł prokuratora generalnego Jurija Skuratowa, który wplątał się w sprawę kompromitujących Kreml materiałów świadczących o ogromnej korupcji wśród osób z najbliższego otoczenia prezydenta. To właśnie mer zablokował dymisję Skuratowa w izbie wyższej rosyjskiego parlamentu w nadziei, że nie mający nic do stracenia prokurator otworzy teczki z obciążającymi Kreml dokumentami. To jednak nie wszystko. Kiedy administracja prezydencka usilnie pracowała nad utrąceniem w Dumie Państwowej wniosku o rozpoczęcie procedury odsunięcia od władzy Jelcyna, mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska. Jelcyn i jego rodzina takich rzeczy nie darują. Władimir Żyrinowski, przywódca rosyjskich nacjonalistów, uważany za wiernego sługę Kremla, tuż po historycznym głosowaniu zaproponował zmianę statusu rosyjskiej stolicy i przekształcenie jej w coś na kształt Dystryktu Columbia w USA. Mer Jurij Łużkow stałby się z dnia na dzień politycznym pariasem. Kreml przyjął oficjalną petycję Żyrinowskiego i myśli. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii potężnego mera Jurija Łużkowa z jeszcze potężniejszym Kremlem.
Mer Moskwy Jurij Łużkow spoważniał. Przyczyną przemiany są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu do Dumy "swoich" deputowanych. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej. były premier Jewgienij Primakow Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją. Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. latem ubiegłego roku Zwolennicy Łużkowa przegrali. Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są jego dyktatorskie zapędy. Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd. mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii Jurija Łużkowa z Kremlem.
TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI Funaki znów wygrał - Mateja na 22. miejscu - Goldberger piąty Hasło do lotów Kazuyoshi Funaki - trzy konkursy, trzy zwycięstwa FOT. (C) AP ANDRZEJ ŁOZOWSKI z Innsbrucku Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu. Miał być i jest tłum, ale nie tylko dlatego że dzisiaj skacze syn marnotrawny Andreas Goldberger. W górach nie ma śniegu i dzieci się nudzą, więc rodzice mają dla nich bardzo dobrą ofertę, tzn. konkurs skoków na Berg Isel. Dzieci jedzą ciastka i bawią się w berka, a rodzice piją piwo i łapią słońce. Miał być halny i zachmurzone niebo, tymczasem jest piękny, bardziej majowy niż styczniowy dzień. Śnieg jest tylko na rozbiegu i zeskoku, ale czy to na pewno śnieg, a nie jakaś chemiczna mieszanina białego koloru? Koniec marzeń Strasznie blisko leci Adam Małysz (88 m) i nie ma co marzyć, że będzie w finale. Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej w stylu podobnym do Małysza, ale różnica w długości jest przytłaczająca na korzyść Austriaka. Nie ma co również marzyć o awansie z listy "szczęśliwych przegranych" - skok był po prostu słaby. To początek finałowego konkursu. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Ten wykrzyknik jest dlatego, że na razie musimy zapomnieć o podium, pierwszych dziesiątkach i innych temu podobnych zaszczytach, bo na przełomie roku polskim skoczkom przejście pomyślnie kwalifikacji i - jak się uda - dostanie się do finału sprawia problem. Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma. Jak samolot Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada, który dzień wcześniej leżał, ale stało się to przy tak wielkiej odległości (119 m), że mimo upadku pozostał on w konkursie. Kazuyoshi Funaki tym razem nie szarżuje, lecz w jak pięknym stylu ląduje na 108. metrze! Dwóch sędziów widzi to jak trzeba i daje mu maksymalne noty. Natomiast dlaczego pan Ralf Goertz z Niemiec ocenia ten skok na 19 punktów, pozostanie jego tajemnicą. Pewnie myśli perspektywicznie i przygotowuje grunt dla Dietera Thomy, który długością potrafi dorównać Japończykom, ale ląduje, nie przymierzając, jak samolot - na obie nogi. Skoro jesteśmy przy sędziach, to dlaczego przestraszyli się pierwszego finałowego skoku Rosjanina Kobylewa na odległość 111,5 m? Przekroczył on punkt konstrukcyjny o jeden metr, to prawda, ale po pierwsze to jest finałowa seria z udziałem trzydziestu najlepszych, a po drugie skok Kobylewa jest naprawdę perfekcyjny. On szybował tak daleko nie dlatego, że rozbieg jest zbyt długi, lecz dlatego, że "trafił na punkt", co i jemu i wielu innym zdarza się bardzo rzadko. Śmieszne spekulacje No, może przesadzam, bo kiedy finał dobiegał końca, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Hasło już nie do skoków, ale prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Oczywiście objął prowadzenie, oczywiście był szał na trybunach, ale nie trwało to długo. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu. Wtedy pojawił się na górze Funaki. Ma po pierwszej finałowej serii małą stratę do Harady i ponad pięciu punktów do Hannawalda. Może przegrać ten konkurs, jeśli pozwoli sobie na bezpieczny skok, niechby stylowo perfekcyjny. Za chwilę te spekulacje wydają się śmieszne, bo Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko. Delikatny temat Na pytanie, czy najpierw była skocznia Berg Isel, czy położony w najbliższym sąsiedztwie cmentarz, nie otrzymuje się jednoznacznej odpowiedzi. Dość, że każdy uczestnik konkursu w Innsbrucku widzi dokładnie miejsce wiecznego spoczynku, kiedy pojawia się na rozbiegu i patrzy przed siebie. Różnie to opisywano w przeszłości, w zależności od taktu piszących. Niektórzy wypytywali skoczków, czy to ich mobilizuje, czy jest im obojętne. Byli i tacy, którzy o nic nie pytali, tylko walili prosto z mostu, że sąsiedztwo skoczni i cmentarza jest jak najbardziej prawidłowe, bo wiadomo jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Temat jest delikatny, z gatunku tych, których lepiej nie poruszać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, a dzięki Bogu takiej potrzeby nie było w ostatnich dziesięcioleciach i miejmy nadzieję że tak będzie nadal. Na pewno pobliski cmentarz nie robi żadnego wrażenia na Japończyku Kazuyoshim Funakim, który nie zwraca uwagi na to, gdzie skacze i co widzi na horyzoncie. Po wygraniu dwóch z czterech konkursów turnieju przyjechał do Innsbrucku z wyraźnym postanowieniem, by tak trzymać. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). Oczywiście nie miał konkurencji, bo pozostali z największym wysiłkiem przekraczali granicę 110 m. Mógł z nim powalczyć rodak Masahiko Harada, ale usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Wyglądało to nawet groźnie, bo Haradą cisnęło o śnieg jak workiem z cementem. Zaraz jednak wstał i na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha, ale Harada zawsze się śmieje. Blady ze złości Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). To dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego, Saitoha czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, a biedny dlatego, że jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki. W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce) i kiedy odpiął narty i wchodził po schodkach na górę, był blady ze złości. Na pytanie, czy nie lubi skoczni w Innsbrucku, machnął tylko ręką i powiedział, że nie wie, co się dzieje. Oczywiście nie jest jedynym przegranym, ale to dobrze, że jest tak zły na siebie. On może skakać, będzie skakać i powinno to mieć miejsce już niedługo. Czego nie można powiedzieć o Wojciechu Skupieniu, któremu chyba wystarczy to, co robi, a robi za tło dla Funakiego, Harady i innych. To jest w końcu wolny wybór.
W Innsbrucku odbył się trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni. W turnieju wzięło udział dwóch Polaków Adam Małysz i Robert Mateja. Adam Małysz skakał w parze z Austriakiem Schwarzenbergerem, który wylądował prawie dziesięć metrów dalej. Różnica w długości była przytłaczająca na korzyść Austriaka. Również awans z listy "szczęśliwych przegranych" był niemożliwy - skok Małysza był po prostu słaby. Zaraz po Małyszu na rozbiegu znalazł się Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma. Zawody bezapelacyjnie wygrywa Funaki, lądując na 113 metrze. Jest to trzecia wygrana w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja kończy 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko.Do niedzielnego finału w Bishofschofen zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21, bo mieli takie same skoki i noty. Dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć.
POLSKA KUCHNIA Trzeba ocalić od zapomnienia wiele rodzimych specjałów, na przykład pierogi, flaki staropolskie, zrazy wołowe z kaszą czy żur Sprawy stołu RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA EDMUND SZOT Globalizacja gospodarki, ale nie tylko gospodarki, powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. To prostactwo kulinarne objęło już prawie cały świat. Taki sam obiad można zjeść w Casablance i w Baku, w Buenos Aires i Paryżu, w Belgradzie i Bangkoku. Nic dziwnego, że niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu, a opór jest tym większy, im większy był dorobek kuchni rodzimej. Tak jest m.in. we Francji. Francuska kuchnia uważana jest za jedną z najlepszych w świecie, a jedzenie służy Francuzowi nie tylko do zaspokojenia głodu. Mówi się, że Francuzi nie jedzą po to, by żyć, ale żyją po to, by jeść. Sprawy stołu są we Francji jednym z najważniejszych tematów rozmów. Kiedy Francuz zaczyna rozprawiać o winie, nie liczy się dlań wtedy nic innego. Inna rzecz, że z takim znawstwem nie rozmawia się o tym trunku w żadnym innym kraju. Zaczyna się od wyrabiania smaku W kuchni francuskiej także zachodzą jednak zmiany. Wynikają z coraz mniejszego zapotrzebowania na kalorie. Życie wymaga od ludzi coraz mniej wysiłku fizycznego. Ciężkie i tłuste potrawy znikają z jadłospisu również ze względów zdrowotnych. Dlatego częściowo ku pamięci potomnych, głównie zaś dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni w 1990 roku powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Utworzono ją z inicjatywy kilku ministerstw: Kultury, Rolnictwa i Rybołówstwa, Turystyki, Zdrowia i Edukacji. Oprócz przedstawicieli tych resortów w skład Rady wchodzą także reprezentanci przemysłu spożywczego oraz znani kucharze. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Już w szkołach podstawowych poznają one smak słodki, kwaśny, słony i gorzki oraz dowiadują się, w jakich wyrobach i potrawach one występują. Młodych Francuzów uczy się też, co to jest równowaga żywnościowa, tzn. mówi się im, co i ile powinni jeść, aby zachować zdrowie. Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. Każdy z ponad dwudziestu regionów Francji znany jest m.in. ze specyficznej kuchni. Wszystkie te specjalności inwentaryzuje się i powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy zresztą konkretnemu celowi: uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości (rodzaj patentu). Innym celem Rady jest zinwentaryzowanie europejskich wyrobów kulinarnych, i to nie tylko krajów Unii Europejskiej, ale i Europy Środkowowschodniej (na razie sporządzono katalog wyrobów kulinarnych krajów UE). Trzy tysiące oryginalnych potraw Inwentaryzacja jest obiektywna, tzn. nie zawiera elementów oceny, na przykład, że jedna potrawa regionalna jest lepsza od drugiej. Aby jednak jakaś potrawa trafiła do katalogu, musi przedtem spełnić parę warunków, m.in. muszą ją znać co najmniej trzy pokolenia, do jej wykonania konieczne są specjalne umiejętności, można precyzyjnie określić jej pochodzenie geograficzne, wreszcie musi to być wyrób "żyjący", a więc obecny na rynku. W samej tylko Francji doliczono się około trzech tysiecy oryginalnych wyrobów kulinarnych, w całej Unii Europejskiej zinwentaryzowano ich aż osiem tysięcy. Ostatecznie do katalogu trafiły tylko cztery tysiące. Najwięcej oryginalnych potraw francuskich pochodzi z Sabaudii, doliny Rodanu i Martyniki. W krajach Europy Środkowowschodniej Rada nawiązała ściślejszą współpracę na razie tylko z Węgrami, gdzie już rozpoczęto inwentaryzację lokalnych specjalności kulinarnych. Budżet Narodowej Rady Sztuk Kulinarnych jest niewielki (około 10 mln FF, czyli około 6 mln zł); Rada finansowana jest przez państwo, samorządy regionalne oraz przez organizacje producentów. - Moim zdaniem podobna rada mogłaby powstać w Polsce - mówi dyrektor generalny Rady Alexandre Lazareff. - Myślę, że wasz kraj ma również wiele regionalnych specjalności kulinarnych, które mogą wzbogacić europejski stół i które warto zachować dla przyszłych pokoleń. Sugestia warta zastanowienia. W Polsce rzeczywiście istnieją regionalne specjalności. Inaczej odżywia się Podlasiak, a inaczej góral "spod samiuśkich Tater". Pierwszy pewnie w życiu nie słyszał o kwaśnicy, a drugi nie ma bladego pojęcia o pejzance. Jedzenie odzyskuje rangę Oprócz powołania takiej rady, która mogłaby ocalić dla potomności dorobek polskiej sztuki kulinarnej, warto by przy okazji organizować przegląd tego dorobku. We Francji okazją do poznania kuchni poszczególnych regionów są doroczne targi rolnicze w Paryżu, w czasie których przedstawia się francuskie rolnictwo i przemysł spożywczy, w tym także osiągnięcia niedoścignionej francuskiej gastronomii. Okazją do pokazania tradycji polskiej kuchni mogłyby być Targi Rolno-Przemysłowe Polagra lub inna impreza wystawiennicza, na przykład Wystawa Artykułów Spożywczych dla Gastronomii i Warszawski Festiwal Gastronomiczny. "Polagra" wydaje się jednak poręczniejsza (zwłaszcza że ostatnio traci nieco rozmach). Mówi Robert Sowa, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szefów Kuchni i Cukierników, zarazem szef kuchni w warszawskim hotelu Sobieski: - Potrzeba powołania takiej rady nie ulega wątpliwości. Kiedy powstawało nasze Stowarzyszenie, równiżeż słyszało się głosy: "Po co to?". A od 1994 roku liczba członków naszego Stowarzyszenia wzrosła z 20 do 150 osób. Powstało też w Polsce wiele podobnych organizacji: Stowarzyszenie Polskich Kucharzy, Stowarzyszenie Barmanów, Zachodniopomorskie Stowarzyszenie Restauratorów i Gastronomów, Dolnośląskie Stowarzyszenie Szefów Kuchni i parę innych. Taka rada mogłaby więc być rodzajem "czapy" nad wszystkimi organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów, cukierników, izby turystyczne itd. Mogłaby dbać o zachowanie polskich potraw, ewidencjonować je, bo mamy w tej dziedzinie niemały dorobek, a niektóre polskie dania orientalne przeniesione zostały przed wiekami wprost na stoły francuskie. Zdaniem Roberta Sowy w Polsce nie ma na razie tradycji mówienia o jedzeniu, bo i, prawdę mówiąc, w poprzednim pięćdziesięcioleciu nie bardzo było o czym mówić. Dopiero teraz, gdy powstało wiele bardzo dobrych restauracji, jedzenie na powrót odzyskuje swoją rangę. - Do menu wracają polskie potrawy: żur i krupniok (Śląsk), potrawy z gęsi (Skalbmierz), precle z makiem i bez maku (Kraków), ciemne piwo kozicowe (Kurpie), sękacze (Sejny), pierniki (Toruń i Biecz), rogale marcińskie (sprzedawane w Poznaniu około 11 listopada), kiszka ziemniaczana i kluski kartacze (Białystok), wędzone i smażone ryby (Półwysep Helski), bulwiaczki (Błażowa koło Rzeszowa) - wylicza docent Jan Paweł Piotrowski, wiceprzewodniczący Krajowego Porozumienia Informacji Turystycznej. Warto, by potrawy z polskiej kuchni regionalnej trafiły do naszych restauracji, które obecnie najczęściej polecają tradycyjną polską... pizzę. Ważny element tradycji narodowej Tym, co wyróżnia polską kuchnię spośród innych kuchni europejskich, jest duża różnorodność produktów używanych do sporządzania potraw, duży udział dziczyzny, owoców lasu, świeżych ziół, przypraw korzennych. Charakterystyczne dla polskiej kuchni jest też to, iż jest - jak mówią kucharze - dosmaczona, co oznacza, że potrawy mają wyraźny smak. Jedynym jej mankamentem jest to, że bywa niekiedy nadto ciężka, że trochę za dużo w niej zasmażek i zawiesistych sosów, które odbierają niektórym potrawom cenioną obecnie "lekkość". Ale i na to są sposoby. Golonkę na przykład można przyrządzić w piwie lub w cienkim sosie albo w kwaśnej kapuście. We Francji też nie wszystkie potrawy są "lekkie". Kuchnia ta oparta w stu procentach na maśle i śmietanie nie może być w pełni lekko strawna. Francuzi umieją docenić walory polskich dań, o czym świadczy drugie miejsce zajęte w konkursie w Montpellier przez nasz comber z żubra w sosie żubrówkowym. - Kuchnia to podstawa rozwoju turystyki - uważa docent Jan Paweł Piotrowski. - Jest tym, z czym turysta styka się najwcześniej, już w pierwszych godzinach swojego pobytu na obcej ziemi. Dlatego tak ważna jest dbałość o podtrzymanie tradycji polskiej kuchni, której naprawdę nie musimy się wstydzić. Taka na przykład chluba uczt królewskich, czyli Przysmak króla Jana Sobieskiego: polędwica wołowa faszerowana musem z kasztanów, zapiekana w puszystym sosie estragonowym, ze smakowitym sosem z prawdziwków, albo sarnina w sosie wiśniowym, do tego leniwe pierogi i owoce, albo pierś perliczki z sosem żurawinowo-pomarańczowym z racuszkami sosnowymi i jarzynami - jak się ma do tego wspomniana pizza czy jakieś wietnamskie danie? Inna rzecz, że są to potrawy raczej odświętne. Ale i na co dzień mamy wiele rodzimych specjałów: żur polski, zrazy wołowe z kaszą, karp w szarym sosie, pierogi z kapustą i grzybami, flaki staropolskie, że o tradycyjnym schabowym nie wspomnimy. Dbałość o podtrzymanie tradycji rodzimej kuchni nabiera szczególnego znaczenia, kiedy państwa łączą się w większe ugrupowania; tracą część swojej "niepodległości", jako że wiele istotnych decyzji gospodarczych i politycznych zapada odtąd na szczeblu wspólnoty. Tym, co różni potem poszczególne kraje i regiony, jest ojczysty język i tradycyjne dla danego narodu obyczaje, których nieodłączną (i bardzo ważną) częścią jest rodzima kuchnia. Mówi się, że słynna Lucyna Ćwierciakiewiczowa (1829 - 1901), autorka "365 obiadów za 5 złotych" (20 wydań), zrobiła dla zachowania polskości więcej niż tabuny konspiratorów, które zsyłane w syberyjską tundrę czy tajgę raczej odstraszały, niż zachęcały do kultywowania obyczaju ojców.
Globalizacja gospodarki powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu. dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. Innym celem Rady jest zinwentaryzowanie europejskich wyrobów kulinarnych. Inwentaryzacja jest obiektywna, tzn. nie zawiera elementów oceny. Aby jednak jakaś potrawa trafiła do katalogum.in. muszą ją znać co najmniej trzy pokolenia, do jej wykonania konieczne są specjalne umiejętności, można precyzyjnie określić jej pochodzenie geograficzne, wreszcie musi to być wyrób obecny na rynku.W krajach Europy Środkowowschodniej Rada nawiązała ściślejszą współpracę z Węgram.- Moim zdaniem podobna rada mogłaby powstać w Polsce - mówi dyrektor generalny Rady. W Polsce istnieją regionalne specjalności. Okazją do pokazania tradycji polskiej kuchni mogłyby być Targi Rolno-Przemysłowe Polagra lub inna impreza wystawiennicza. Mówi prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szefów Kuchni i Cukierników: - Potrzeba powołania takiej rady nie ulega wątpliwości. w Polsce nie ma na razie tradycji mówienia o jedzeniu. teraz, gdy powstało wiele bardzo dobrych restauracji, jedzenie na powrót odzyskuje swoją rangę. Tym, co wyróżnia polską kuchnię jest duża różnorodność produktów używanych do sporządzania potraw, duży udział dziczyzny, owoców lasu, świeżych ziół, przypraw korzennych. Charakterystyczne dla polskiej kuchni jest też to, iż jest dosmaczona. Jedynym jej mankamentem jest to, że bywa niekiedy nadto ciężka, że trochę za dużo w niej zasmażek i zawiesistych sosów. - Kuchnia to podstawa rozwoju turystyki - uważa docent Jan Paweł Piotrowski. Dbałość o podtrzymanie tradycji rodzimej kuchni nabiera szczególnego znaczenia, kiedy państwa łączą się w większe ugrupowania; tracą część swojej "niepodległości".
Kim Dzong Il i Kim De Dzung spotykają się w Phenianie podczas historycznego szczytu koreańskiego Jak pierwszy krok człowieka na księżycu Południowokoreańscy parlamentarzyści w trakcie uroczystości palenia świec wokół mapy Półwyspu Koreańskiego dla uczczenia spotkania przywódców państw koreańskich w Seulu FOT. (C) AP OD NASZEGO SPECJALNEGO WYSŁANNIKA Po raz pierwszy od podziału Korei na dwa wrogie sobie państwa ich przywódcy uścisną sobie dziś dłonie. "To dla nas to samo co dla świata pierwszy krok człowieka na Księżycu"- napisała wczoraj jedna z seulskich gazet. Przez trzy dni, od dziś do czwartku, północnokoreański przywódca Kim Dzong Il będzie gościł w Phenianie prezydenta Korei Południowej Kim De Dzunga. Choć spotkanie zapowiedziano przed dwoma miesiącami, opinia publiczna na Południu wciąż nie może ochłonąć z oszołomienia. Ogłoszone w ostatniej chwili jednodniowe opóźnienie szczytu pogłębiło tylko panujące na Południu wrażenie nieprzewidywalności dalszych wydarzeń. - Jesteśmy jak widzowie w teatrze - przyznaje Ju Kun Il, publicysta dziennika "Chosun Ilbo", jeden z najbardziej wpływowych komentatorów politycznych w kraju, znany z konserwatywnych poglądów. - Możemy jedynie z osłupieniem obserwować błyskawiczny rozwój wydarzeń, do końca nie rozumiejąc, dokąd zmierzają. Przez ostatnie pół wieku Seul i Phenian to szczerzyły do siebie zęby, to próbowały ze sobą rozmawiać, ale bez większego skutku. Stan uśpionej wojny i całkowita izolacja Korei Północnej od świata sprawiły, że Koreańczycy na Południu zdążyli przyzwyczaić się do zimnowojennego status quo, którego nie zmienił nawet koniec zimnej wojny między USA i ZSRR. Szczyt prezydencki był blisko w 1994 roku, ale niespodziewana śmierć północnokoreańskiego przywódcy Kim Ir Sena doprowadziła do zerwania dialogu. Jeszcze w zeszłym roku, mimo prowadzonej przez Seul "słonecznej polityki" angażowania Północy, doszło do starcia okrętów obu państw u wybrzeży półwyspu. Dwa wewnętrzne przełomy Wszyscy w Seulu zadają więc sobie pytanie: skąd ten nagły przełom? Czemu Kim Dzong Il, którego reżim tak długo nie chciał rozmawiać z "amerykańskimi marionetkami z Południa", nagle zgodził się przyjąć ze wszystkimi honorami południowokoreańskiego prezydenta? Zdaniem Czoj Dzin Wuka, analityka z Koreańskiego Instytutu Zjednoczenia Narodowego, o wszystkim zadecydowały sprawy wewnętrzne obu państw. Nagłe przyspieszenie tajnych negocjacji i ogłoszenie wspólnego komunikatu tuż przed wyborami parlamentarnymi na Południu nie pozostawia żadnych wątpliwości - Kim De Dzung, który nie może się pochwalić znaczącymi sukcesami na innych frontach, potrzebował spektakularnego sukcesu swej polityki wobec Korei Północnej, by zapobiec przewidywanej w sondażach katastrofie wyborczej jego partii. Partia co prawda przegrała, ale porażka była znacznie łagodniejsza, niż przewidywano, i Kim De Dzungowi udało się utrzymać niezbędny do swobodnego rządzenia stan posiadania w parlamencie. Dla Kim Dzong Ila, który najwyraźniej zdążył już okrzepnąć u władzy po śmierci swego legendarnego ojca Kim Ir Sena, traktowanego na Północy z boską czcią, szczyt jest szansą na ugruntowanie swej pozycji i wystąpienie w roli przyszłego przywódcy zjednoczonej Korei. Już teraz tak właśnie określają go północnokoreańskie media. Między innymi dlatego Północ nalegała na zorganizowanie szczytu w Phenianie, tak by to prezydent Południa przyjechał na Północ i niejako uznał zwierzchnictwo tamtejszego przywódcy. Pod władaniem Kim Dzong Ila kraj pogrążył się w najgłębszej od wojny koreańskiej zapaści gospodarczej, po części w wyniku nawiedzających go rok po roku klęsk żywiołowych, po części wskutek izolacji, a po części z powodu niewydolności systemu komunistycznego. Przeczekawszy najgorsze, Kim Dzong Il przystąpił do dyplomatycznej ofensywy na nie spotykaną w historii Korei Północnej skalę. W ciągu paru miesięcy Phenian nawiązał stosunki dyplomatyczne z Włochami i wznowił rozmowy z Japonią. Przed dwoma tygodniami Kim Dzong odbył swą pierwszą podróż zagraniczną od 17 lat i odwiedził Pekin, tradycyjnego sojusznika KRL-D. Wkrótce przyjmie u siebie prezydenta Władimira Putina. Mówi się, że osobiście wystąpi podczas sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Ryzykowny sukces Wbrew pozorom szczyt jest politycznie bardziej ryzykownym przedsięwzięciem dla prezydenta Południa. To Północ dyktuje warunki - jak widać na przykładzie decyzji o opóźnieniu szczytu o jeden dzień - i to ona będzie mogła bez problemu wykorzystać szczyt do własnych, wewnętrznych i zewnętrznych, celów. Zdaniem seulskich specjalistów od Korei Północnej, tamtejsza propaganda działa tak sprawnie, a społeczeństwo jest kontrolowane w tak wielkim stopniu, że szczyt będzie odbierany przez społeczeństwo tak, jak tego będą chciały władze. Przed prezydentem Kim De Dzungiem, któremu na ręce patrzą nie tylko opozycja i media w kraju, ale i zagraniczni sojusznicy, stoi dużo trudniejsze zadanie. Zdaniem politologa Kim Wu Sanga, prezydent Kim De Dzung może i zapewne będzie rozmawiać o pomocy gospodarczej dla Północy, ale nie może sobie pozwolić na dyskusje w sprawie poważnych zmian politycznych, o co zapewne zabiegać będzie strona północna. Chodzi na przykład o żądania Phenianu wycofania wojsk amerykańskich z półwyspu czy zniesienia ustawy o bezpieczeństwie narodowym, wymierzonej w zwolenników Phenianu na Południu. - Wszelkie nagłe przełomy polityczne podczas tego szczytu mogły być dla nas katastrofalne w skutkach - mówi politolog Kim. Zdaniem jego i większości południowokoreańskich analityków bezpieczeństwa, sojusz militarny z USA to podstawa bezpieczeństwa Korei Południowej, a więc zgoda na wycofanie wojsk amerykańskich czy choćby uznanie, że może być ono przedmiotem negocjacji, są zwyczajnie niebezpieczne. Z kolei ustępstwa w sprawie ustawy o bezpieczeństwie narodowym oznaczałyby uznanie prawa Phenianu do wtrącania się w wewnętrzne sprawy Południa. Kim De Dzung będzie się poruszał po dość grząskim gruncie. Z punktu widzenia stosunków międzykoreańskich decyzja o szczycie to ze strony Kim De Dzunga hazardowa zagrywka - mówi Czoj Dzin Wuk. - Każdy nieuważny krok może mieć opłakane skutki. Spotkanie obu Kimów będzie więc udane, jeśli przełamie powstałe przez pół wieku lody i zapoczątkuje dalszy dialog - więcej trudno się spodziewać. - Największym sukcesem tego szczytu będzie to, że się odbył - mówi Kim Wu Sang, politolog z renomowanego Uniwersytetu Jonsej. Ostrożnie ze świętowaniem Sukcesem będzie więc sam fakt, że przywódcy obu państw koreańskich będą ze sobą normalnie rozmawiać, a nie przerzucać się inwektywami ponad szczelną barierą strefy zdemilitaryzowanej, oddzielającej te kraje. Jak mówi się w Seulu, wielki sukces oznaczałoby ustalenie stałych kanałów negocjacji lub porozumienie w sprawie podzielonych rodzin. - Ale najważniejszy jest precedens, danie impulsu do zmian, stworzenie lepszej atmosfery - dodaje Kim Wu Sang. Na Południu już widać zmianę nastawienia do Phenianu. Książki o Korei Północnej, zwykle cieszące się miernym zainteresowaniem południowokoreańskich czytelników, sprzedają się ostatnio jak świeże bułeczki. W telewizji nieustannie pokazywane są nieliczne dostępne materiały filmowe z Północy. Media, w których jeszcze parę lat temu celowo unikano przedstawiania wizerunków przywódców z Północy, pełne są Kim Dzong Ila. Zmienił się też ton, w jakim mówi się o skrytym północnokoreańskim przywódcy. Kiedyś południowokoreańska propaganda przedstawiała go jako playboya i półidiotę, teraz mówi się o nim zwyczajnie jak o polityku o "odmiennym niż Kim De Dzung stylu i życiorysie". Jedna z największych firm zajmujących się organizacją ślubów i wesel przeprowadziła konkurs na sobowtórów obu koreańskich przywódców. Dom towarowy Lotte zorganizował dla swych klientów zabawę w przecinanie kolczastego drutu. - Tu, na Południu, odbiera się ten szczyt zbyt emocjonalnie, panuje nastrój narodowej fiesty - uważa publicysta Ju Kun Il. - Tymczasem to nie są żarty, powinniśmy do sprawy podchodzić chłodno, kalkulować jak brydżyści, pamiętać, z kim rozmawiamy. Mam nadzieję, że prezydentowi nie udzieli się ta ekscytacja. Sojusznicy patrzą Od Pekinu po Waszyngton, od Tokio po Moskwę - obu Kimów w napięciu obserwować będą także największe mocarstwa świata. Każde z nich ma na Półwyspie Koreańskim wiele do zyskania i równie wiele do stracenia. Gra o zjednoczenie Korei stała się na przykład głównym frontem batalii politycznej między USA a Chinami o dominację na Dalekim Wschodzie. Obu krajom gwałtowne zjednoczenie jest nie na rękę, ale zdają sobie dobrze sprawę, że nagłe załamanie reżimu na Północy może sprawić, że sytuacja wymknie się spod czyjejkolwiek kontroli. Każda ze stron mówi więc: jeśli już Koreańczycy się zjednoczą, to niech to następuje stopniowo i pod naszą kuratelą. Gra toczy się o wielką stawkę. Dotąd to Amerykanie rozgrywali karty, kontrolując poczynania Seulu i utrzymując Koreę Północną w politycznej oraz gospodarczej izolacji. Ale tajne negocjacje prowadzące do koreańskiego szczytu odbywały się w Chinach. W czwartek Amerykanie zapowiedzieli rychły przełom w swoich stosunkach z Phenianem. Nieoficjalnie mówi się o zniesieniu przez USA sankcji wobec Phenianu i wstrzymaniu przez Koreę Północną prac nad rakietami balistycznymi coraz dalszego zasięgu. Już na następny dzień do gry włączyła się Rosja, która ogłosiła, że w najbliższym czasie prezydent Putin złoży wizytę oficjalną w Phenianie. Jak mówi jeden z dyplomatów zagranicznych w Seulu, koreańska kurtyna poszła w górę i zaczął się spektakl, którego scenariusza nie są w stanie dokładnie przewidzieć nawet jego współtwórcy. Piotr Gillert z Seulu
Po raz pierwszy od podziału Korei na dwa wrogie sobie państwa ich przywódcy uścisną sobie dłonie. północnokoreański przywódca Kim Dzong Il będzie gościł w Phenianie prezydenta Korei Południowej Kim De Dzunga. skąd ten nagły przełom? zadecydowały sprawy wewnętrzne obu państw. Kim De Dzung potrzebował sukcesu swej polityki wobec Korei Północnej, by zapobiec katastrofie wyborczej jego partii. Dla Kim Dzong Ila szczyt jest szansą na ugruntowanie swej pozycji. szczyt jest politycznie bardziej ryzykownym przedsięwzięciem dla prezydenta Południa. Północ będzie mogła wykorzystać szczyt do własnych celów. Przed prezydentem Kim De Dzungiem stoi trudniejsze zadanie. nie może sobie pozwolić na dyskusje w sprawie poważnych zmian politycznych, o co zabiegać będzie strona północna. Sukcesem będzie sam fakt, że przywódcy obu państw będą ze sobą normalnie rozmawiać. obu Kimów w napięciu obserwować będą największe mocarstwa świata. Każde z nich ma na Półwyspie Koreańskim wiele do zyskania i do stracenia.
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
Zgodnie z ustawą o podatku dochodowym od osób fizycznych podatek dochodowy musi być płacony także od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów w spółce z o.o., cywlinej i komandytowej uzyskanych w drodze darowizny. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną sprzedaży a wartością darowanych akcji wynikającej z podpisanej umowy, a dochód jest podstawą ustalenia zaliczki na podatek. Dla celów dowodowych najlepiej jakby umowa została zawarta w formie pisemnej. Ustawa jednoznacznie wskazuje, że w takim przypadku do ustalenia dochodu nie uwzględnia się kosztów uzyskania przychodu poniesionych w celu jego osiągnięcia. To samo dotyczy sytuacji nabycia akcji po preferencyjnych cenach, w takim przypadku także nie ma kosztu uzyskania a dochód liczony jest jako różnica pomiędzy przychodem ze sprzedaży akcji, a ceną ich nabycia. W przypadku kiedy nabycie akcji lub udziałów nastąpiło w drodze spadku lub darowizny przyjmuje się, że ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów lub akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W ten sposób w przypadku zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie akcji najpierw opłaca się je darować komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany obciążenia podatkowe będą niższe, niż w przypadku kiedy np. sprzedającym będzie osoba, która nabyła akcje gdyż w przypadku darowizn uzględnia się w podatku od spadków i darowizn kwotę wolną od podatku. Wyjątek stanowią dochody uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty lub też w giełdowym lub pozagiełdowym obrocie publicznym, od dochodu uzyskanego od przedaży tych akcji nie płaci się podatku. Zaliczka na podatek dochodowy od sprzedaży akcji uzyskanych zarówno w drodze nabycia jak i darowizny powinien być obliczony samodzielnie i wpłacony do urzędu skarbowego razem ze złożeniem odpowiedniej deklaracji podatkowej w terminie do 20 miesiąca następującego po tym, w którym został osiągnięty dochód. Dochód z akcji musi być także uwzględniony w zeznaniu rocznym.
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
W razie sprzedaży papierów wartościowych uzyskanych w drodze darowizny trzeba zapłacić podatek dochodowy od uzyskanego dochodu. Dochód to przychód minus koszty jego uzyskania. W razie sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny za koszt uznaje się wartość akcji ustaloną w umowie darowizny, a podatek należy zapłacić od nadwyżki ponad tę kwotę. Nasuwa się wniosek, że w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny, co znacznie zmniejszy obciążenia podatkowe sprzedającego.
Prezydent miasta: Jeśli Pruszków zostanie zniesławiony, wytoczymy proces. Mieszkańcy: Opinii się nie zwalczy. Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury. Pruszków kontratakuje - To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść - twierdzą niektórzy mieszkańcy Pruszkowa FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI RADOSŁAW JANUSZEWSKI Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży jedno z najsłynniejszych ostatnio miasteczek - Pruszków. Jeszcze kilkanaście lat temu znany był z fabryki ołówków i szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Teraz jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. A wszystkiemu winni są ponoć dziennikarze. "Bardzo dokładnie analizujemy wszystkie przypadki używania nazwy miasta Pruszków w mediach i jesteśmy przygotowani do obrony imienia naszego miasta środkami i metodami przewidzianymi prawem" - napisał "w imieniu mieszkańców miasta" prezydent Pruszkowa Jan Starzyński w "Liście otwartym do środków masowego przekazu." Zapachniało sądem. W obronie dobrego imienia Zarząd miasta przy pomocy warszawskiego Centrum Badań Regionalnych opracował "Strategię rozwoju Pruszkowa" sięgającą aż 2015 roku. List otwarty jest jednym z jej elementów. Ma pomóc w zmianie wizerunku miasta. Prezydent nie ma pretensji o to, że mówi się "mafia pruszkowska", ale ostrzega: - Jeśli zdarzą się skrajne przypadki, to znaczy zwroty: Pruszków zabija, Pruszków atakuje, i to bez cudzysłowu, przewidujemy skierowanie sprawy na drogę sądową, będziemy chronić dobrego imienia miasta. A że proces może być trudny? - Od tego są prawnicy - mówi prezydent. Maria Łobzowska jest radcą prawnym, pracuje dla zarządu miasta. Zastanawia się głośno: - To byłaby ciężka sprawa do obrony. Miasto mogłoby wytoczyć proces o naruszenie dóbr osobistych osoby prawnej, bo przecież gmina ma osobowość prawną. To byłoby powództwo cywilnoprawne. Żądalibyśmy przeprosin za kojarzenie miasta z kijem bejsbolowym. Ale za chwilę waha się: - Po co od razu sprawa, przecież można by zakończyć to ugodą, polubownie. A poza tym mafia nie istnieje - pani radca sporo rzeczy czyta i nie spotkała definicji tego pojęcia. Opowiada natomiast ciekawą historię, jak kupiła w Podkowie Leśnej dom od człowieka, który zgrał się w karty. Trzy razy przyjeżdżali do niej późnym wieczorem jacyś ostrzyżeni, muskularni mężczyźni i pytali o byłego właściciela. Mówili, iż są z kasyna i nauczą go, że długi się spłaca. Musiała ich sądem postraszyć, żeby przestali ją nachodzić. Jest mafia, czy jej nie ma Prezydent Starzyński twierdzi, że za jego kadencji na terenie Pruszkowa nie było przejawów działalności mafii. - Były wymuszenia na terenie Komorowa, za Pruszkowem. Czyta się o Mikołajkach - aresztowano tam jakiegoś Syryjczyka i dwóch mieszkańców Warszawy, a w mediach podają, że to Pruszków - żali się. - Legendarny boss "Pruszkowa", "Pershing", nigdy nie był mieszkańcem Pruszkowa, mieszkał w Ożarowie. Prezydent zarzeka się, że od 1978 roku, od kiedy pracuje w Pruszkowie, nie zetknął się z działalnością grup przestępczych. - W Pruszkowie jest trzynaście banków, a nie było napadów. Ale ludzie mówią "mafia" i kojarzą to określenie z powiązaniami świata przestępczego z władzą. - A ja muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem - mówi smutnym głosem prezydent. I wspomina byłego komendanta miejscowej policji, który parę lat temu musiał przejść na emeryturę, bo powiedział, że w Pruszkowie mafii nie ma, skoro nie ma powiązań z władzą... Honor i ekonomia - Chodzi o inwestorów, a także o napływ nowych mieszkańców. Na terenie Pruszkowa jest zarejestrowanych 7200 podmiotów gospodarczych. Najczęściej to małe firmy rodzinne, zatrudniające niewielu pracowników najemnych. Gdyby rządziła mafia, kto by się tutaj osiedlał i lokował inwestycje. To z miejscowości na zachód od Pruszkowa wyjeżdża się w poszukiwaniu pracy - mówi prezydent. Chwali się, że po dwóch latach działalności samorządu jego kadencji Pruszków zaczął być uważany za miasto przyjazne inwestorom. Założyło tu swoje wytwórnie kilka firm zachodnich. Przeniosły swoje siedziby z Warszawy. Przychodzą również dilerzy budujący mieszkania, a nie są to potentaci, którzy mogliby się nie obawiać mafii. - Niech pan się przejdzie po Pruszkowie i zobaczy, ile tu małych sklepów. Gdyby zagrożenie było realne, połowy by nie było. I niemal jednym tchem dodaje: - Ostatnio nie było tygodnia, żeby inwestorzy nie pytali o bezpieczeństwo lokowania interesów w Pruszkowie. Ktoś ponoć się wycofał, bo przestraszył się mafii. Przecież tę opinię, która została urobiona Pruszkowowi, na pewno będą brali pod uwagę, choćby podświadomie, wybierając miejsce. Ilu nie zainwestowało? Tego przecież nie da się sprawdzić. A ja znów muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem. Miasto z tradycjami Idę za radą prezydenta. Chodzę po Pruszkowie - od przystanku WKD do ulicy Prusa ciągnie się główna ulica, Kraszewskiego. Przy niej sąd, policja i ratusz, niezbyt okazały. Trochę zimno, szukam więc jakiejś kawiarni. Nie ma. Jest tylko McDonald. - To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść. Planowałem - zrobić deptak, zamknąć odcinek od kościoła do Prusa. Ale to się ślimaczy. Normalny człowiek nie otworzy lokalu, bo mu zdemolują - mówi artysta plastyk Bogdan Skoczylas, radny, szef Komisji Oświaty, Kultury i Sportu, marszand, właściciel dwóch sklepów. - Pruszków zawsze był taki. Kiedy tu w 1967 roku zamieszkałem, już miał niezłą renomę. Głównie w "Warszawce". Prawa miejskie Pruszków dostał w 1918 roku, przed 11 listopada, bo Niemcy nie mogli sobie poradzić z bandytyzmem - musiał być komisariat policji, a komisariat może być tylko w mieście. Ale tradycje sięgają tu jeszcze czasów carskich. Skazany na zesłanie albo na katorgę przestępca po powrocie nie miał prawa osiedlić się w mieście gubernialnym. I tak oto w wianuszku podwarszawskich miejscowości zaczęło przybywać "elementu". A uczciwi obywatele musieli z nim jakoś żyć. Trochę pomagał i pomaga złodziejski honor: na własnym podwórku się nie kradnie. Radny Skoczylas wspomina, jak przyjechał do niego pewien Francuz, któremu urządzał wystawę. Zajechał dużym BMW. - Siedzimy, pijemy kawę, a sprzedawczyni: panie szefie tu czterech się kręci. Wyszedłem, pokazałem się, zobaczyli, że miejscowy, i odeszli. Ale to nie mafia - to małolaty. Z nimi największy bałagan. Kręcą się po osiedlu, bo nie mają co robić. Podwarszawskie Corleone Co myślą zwyczajni mieszkańcy? Mężczyzna w średnim wieku wyprowadził na spacer rottweilera. Mówi, żeby nie głaskać, bo piesek spokojny, ale rękę może odgryźć. - Mafia? - wzrusza ramionami. - To jest w całej Polsce. Trzeba tępić i tyle. Jestem z Warszawy. Urodziłem się na Targówku, mieszkałem na Ochocie, na Grochowie - to też dzielnice nawiedzane przez przestępców. Przyjechałem tu kiedy się ożeniłem, na długo, zanim mafia zapanowała. Co było wcześniej? Też panowało chamstwo. Zaczepiali mnie, ty, warszawiak, kozak. Trzeba było ich dobrze nasmarować, znaczy - stłuc, żeby przestali. Grunt na mafię zawsze tu był podatny. Koło ratusza zatrzymuję młodego chłopaka. Chodzi do trzeciej klasy liceum. Uśmiecha się: - Nie, nie czuję się urażony. Z czegoś ta sława Pruszkowa wynika. Dopiero teraz się uspokoiło. Zdarzało się, że mercedesy na dwóch kołach brały zakręt. O tutaj, sam widziałem. Rozpoznaję tych z mafii. Z dziećmi "Masy" chodziłem do podstawówki. Na wakacjach żartują sobie ze mnie - o, Pruszków, jesteś z mafii. Jak podjadę samochodem (peugeotem rodziców), pruszkowska rejestracja i każdy kojarzy. Ale to mnie raczej nie nobilituje. Młoda kobieta, typ bizneswoman, zajeżdża oplem. - Powiem jedno: ci, którzy piszą o Pruszkowie, naprawdę na niczym się nie znają. Najładniejsze domy bossów znajdują się na Ostoi, w Komorowie, a nie w Pruszkowie. Tu nigdy nie było problemów. A w sytuacjach towarzyskich Pruszków kojarzy się jednoznacznie. Pytają mnie: to ten Pruszków? Ale to nie jest dokuczliwe, przyzwyczaja się człowiek. Wcześniej Pruszków był nieznany. Wanda jest sprzedawczynią w sklepie z biżuterią: - Jeszcze dziesięć lat temu tylko nieliczni znali Pruszków. Kojarzył się ze szpitalem psychiatrycznym - śmieje się. - Zdecydowanie wolę, żeby kojarzyli mnie z miastem mafii. Jednego nawet znałam, "Kiełbasę". Chodziłam z nim do jednej klasy w podstawówce. Kolega z niego był dobry, ale uczeń słaby. Nie żal mi go, bo jak może być żal bandziora? A że Pruszków ma taką złą sławę? Mnie nie obchodzi, co ludzie mówią. Chcę, żeby moje dzieci były bezpieczne. Poczucie zagrożenia jest ogólne, nie tylko w Pruszkowie. - A mnie jest przykro, dlaczego mają tak na nas jechać? - mówi koleżanka Wandy, Iza. Kiedy była na wakacjach w Mikołajkach, pytali ją nowi znajomi, czy tam w Pruszkowie jest mafia, czy strzelają na ulicach. - Nie to, że się ze mnie śmiali. To byli młodzi ludzie, uważali, że to coś fantastycznego mieszkać w takim mieście, zupełnie jak we Włoszech, Corleone! My nie z mafii Ostatnia dekada marca, w Domu Kultury zbiera się miejska rada. Sprawa listu otwartego wraz ze "Strategią rozwoju Pruszkowa" trafia pod obrady. Pierwszy ma być omawiany "Publiczny protest przeciw nieuzasadnionemu używaniu imienia miasta w kontekście działalności przestępczej". Po krótkim wystąpieniu prezydenta zaczęła się dyskusja. Ale protest schodzi na dalszy plan. - Nie wiadomo, czy to miasto będzie w pełni skanalizowane w 2015 roku - mówi jeden z radnych. - Dokument wart tyle, ile papier, na którym go wydrukowano. Pełno tu banałów i frazesów, z których nic nie wynika - twierdzi inny. Łowię radnych w korytarzu, gdy wychodzą na papierosa albo zjeść coś w bufecie. Co sądzą o proteście przeciw mediom? Radna Magdalena Dobrzyńska nigdy nie wstydziła się, że jest z Pruszkowa. Uważa się za lokalną patriotkę. Przed laty, gdy jeszcze chodziła do podstawówki, poznała niejakiego "Barabasza". - Nie żebyśmy się sobie kłaniali, ale wiedziałam, kto to jest. To były jeszcze stare struktury, jeszcze nie było "Pershinga", "Kiełbasy", "Masy", "Krzysia" i innych. Wtedy na korzyść wychodziło, że nie jest się z Warszawy. My wtedy mieliśmy raczej małe gangi. A teraz zdarza się, że po artykule w gazecie, po programie w telewizji przyjaciele mówią: a u was znowu coś się stało. Myślę, że wszystkim nam zależy, żeby w mediach nie postrzegano nas jako miasta mafii. I chwali pruszkowskie muzeum starożytnego hutnictwa i górnictwa. - Jest takie piękne - mówi z przekonaniem. O tym powinna prasa pisać. I o koncertach w muzeum, a nie o mafii. Radny Euzebiusz Kiełkiewicz czyta list otwarty. - Dobrze piszą! Wycieranie sobie gęby Pruszkowem nie jest dobre dla miasta. Gdańsk też miał swojego bandziora, Kraków też. Troszkę za dużo o Pruszkowie. Każdy w Polsce się uśmiecha. Mówią o nas "mafia". Ale opinii się nie zwalczy - wzdycha z rezygnacją. - Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury. Umrze naturalną śmiercią, tak jak opinia o "bandytach z Pragi". Teraz cicho o nich. A po środki prawne bym nie sięgał. Radny Józef Moczuło, inżynier, pracuje w zachodniej firmie, jest redaktorem naczelnym miesięcznika parafialnego "Dzwon Żbikowa". - Ten negatywny wizerunek trochę nam hamuje rozwój. Brakuje nam hotelu - był inwestor, wycofał się. Ponoć ze względu na negatywny wizerunek. Ale poprawiać wizerunek miasta przez łajanie, przez sąd to nonsens. Radny Moczuło irytuje się, gdy słyszy o wizerunku Pruszkowa w mediach. Z racji obowiązków służbowych często jeździ po Polsce. - Gdy pokazuję dowód w hotelu, recepcjonistka zaraz mnie "obcina", czy aby kałacha przy sobie nie mam. A przecież mało kto wie nawet, gdzie ten Pruszków leży. Kiedyś płynął z kolegami na ryby, na Wyspy Alandzkie. Na promie zachciało im się pójść do baru. - Barman powiedział, iż szef kazał specjalnie dla nas otworzyć, jak się dowiedział, że my z Pruszkowa, bo myślał, iż jesteśmy z mafii. -
Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży jedno z najsłynniejszych ostatnio miasteczek - Pruszków. Jeszcze kilkanaście lat temu znany był z fabryki ołówków i szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Teraz jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. A wszystkiemu winni są ponoć dziennikarze. Zarząd miasta przy pomocy warszawskiego Centrum Badań Regionalnych opracował "Strategię rozwoju Pruszkowa" sięgającą aż 2015 roku. List otwarty jest jednym z jej elementów. Ma pomóc w zmianie wizerunku miasta. Prezydent nie ma pretensji o to, że mówi się "mafia pruszkowska", ale ostrzega: - Jeśli zdarzą się skrajne przypadki, to znaczy zwroty: Pruszków zabija, Pruszków atakuje, i to bez cudzysłowu, przewidujemy skierowanie sprawy na drogę sądową, będziemy chronić dobrego imienia miasta. Miasto mogłoby wytoczyć proces o naruszenie dóbr osobistych osoby prawnej, bo przecież gmina ma osobowość prawną. To byłoby powództwo cywilnoprawne. Prezydent Starzyński twierdzi, że za jego kadencji na terenie Pruszkowa nie było przejawów działalności mafii. Legendarny boss "Pruszkowa", "Pershing", nigdy nie był mieszkańcem Pruszkowa, mieszkał w Ożarowie.Prezydent zarzeka się, że od 1978 roku, od kiedy pracuje w Pruszkowie, nie zetknął się z działalnością grup przestępczych. Chodzi o inwestorów, a także o napływ nowych mieszkańców. Na terenie Pruszkowa jest zarejestrowanych 7200 podmiotów gospodarczych. Najczęściej to małe firmy rodzinne, zatrudniające niewielu pracowników najemnych. Gdyby rządziła mafia, kto by się tutaj osiedlał i lokował inwestycje. prezydent Chwali się, że po dwóch latach działalności samorządu jego kadencji Pruszków zaczął być uważany za miasto przyjazne inwestorom. Założyło tu swoje wytwórnie kilka firm zachodnich. Przeniosły swoje siedziby z Warszawy. Przychodzą również dilerzy budujący mieszkania, a nie są to potentaci, którzy mogliby się nie obawiać mafii. Gdyby zagrożenie było realne, połowy by nie było. Ostatnio nie było tygodnia, żeby inwestorzy nie pytali o bezpieczeństwo lokowania interesów w Pruszkowie. Ktoś ponoć się wycofał, bo przestraszył się mafii. opinię, która została urobiona Pruszkowowi, na pewno będą brali pod uwagę, choćby podświadomie, wybierając miejsce. tradycje sięgają tu jeszcze czasów carskich. Skazany na zesłanie albo na katorgę przestępca po powrocie nie miał prawa osiedlić się w mieście gubernialnym. I tak oto w wianuszku podwarszawskich miejscowości zaczęło przybywać "elementu". A uczciwi obywatele musieli z nim jakoś żyć. Trochę pomagał i pomaga złodziejski honor: na własnym podwórku się nie kradnie.
Kombatanci nie kryli oburzenia, dowiedziawszy się, kogo prezydent udekorował wraz z nimi Komu order, komu odznaczenie Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w "Monitorze Polskim" drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. Nie wszyscy są tak popularni jak Maryla Rodowicz. (Na zdjęciu uroczystość z 11 listopada 2000 r.) FOT. LESZEK WRÓBLEWSKI W święto 3 Maja prezydent Kwaśniewski odznaczył wybitnych naukowców i twórców kultury. Order Orła Białego otrzymał profesor Bohdan Osadczuk. Wśród odznaczonych znaleźli się m.in.: Hanna Gronkiewicz-Waltz, Marek Piwowski, Waldemar Kuczyński, Halina Bortnowska-Dąbrowska, Małgorzata Niezabitowska, Barbara Piwnik, Anda Rottenberg i Teresa Torańska. Odnosi się wrażenie, że klucz przyznawania odznaczeń nie jest zbyt klarowny, a raczej chodzi o wręczanie odznaczeń "sondażowych", mających zjednać różne środowiska. Po świętach wielkanocnych szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Marek Siwiec odznaczył w imieniu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego 67 zasłużonych działaczy Zrzeszenia Studentów Polskich. Na liście odznaczonych figurują osoby związane ze światem kultury. Na uroczystość dekoracji do Pałacu Prezydenckiego nie przybyło jednak dwanaście osób, m.in. satyryk Marcin Wolski. Nie wiadomo, czy ludzie kultury nie stanowią swoistej zasłony dymnej dla przypinania orderów i odznaczeń "swoim". Metoda takiego przemieszania odznaczonych praktykowana jest od dawna. Prezydent lub wysocy urzędnicy z jego kancelarii wręczają odznaczenia państwowe na prawo i lewo. Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w Monitorze Polskim drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. To, że osoby wyróżnione są tak tajemnicze, wzbudza podejrzenia. "Rzeczpospolita" zwróciła się jeszcze przed świętami wielkanocnymi z prośbą o krótkie biogramy odznaczonych. Stanisław Ćwik, wicedyrektor zespołu informacji i komunikacji społecznej Kancelarii Prezydenta zapewnił, że je otrzymamy, ale tak się nie stało. Biuro Informacji kancelarii przesłało jedynie w dniu uroczystości, po naszym kilkudniowym telefonicznym upominaniu się, listę zasłużonych działaczy ZSP, którym nadano odznaczenia. Podobnie potraktowano "Gazetę Wyborczą". Wiceprzewodniczący ZSP Paweł Kołodziejski zastrzegł, że typowanie do odznaczeń zasłużonych działaczy ZSP "nie przechodziło przez Radę Naczelną Zrzeszenia". Wśród odznaczonych znalazł się jednak szef krajowego ZSP Waldemar Zbytek. Udekorowany został, jako jedyny spośród 65 zasłużonych, najniższym, Brązowym Krzyżem Zasługi. Wnioski o odznaczenia kompletowała Komisja Historyczna ZSP. Propozycje nadsyłały terenowe komisje historyczne z całego kraju. Złoty Krzyż Zasługi otrzymał Wacław Krankowski, pod koniec lat 80. instruktor Komitetu Miejskiego PZPR w Toruniu. "Otwarty na współpracę z młodzieżą, prowadzi aktywny tryb życia" - sprecyzowano jego zalety we wniosku o odznaczenie. Podobnie uhonorowany został Jerzy Neumann, od 1985 roku sekretarz miejski PZPR w Toruniu. Obecnie jest nauczycielem historii w szkole podstawowej. We wniosku o odznaczenie go napisano m.in.: "Bezinteresownie poświęca swój czas, by tworzyć historię i kulturę środowiska studenckiego". Srebrny Krzyż Zasługi otrzymała Elżbieta Taraziewicz, także z Torunia, księgowa w Radzie Okręgowej ZSP. "Jest dużym autorytetem moralnym" - przedstawiono ją we wniosku. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski zawisł na piersi Wiesława Słomki, sekretarza ekonomicznego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach w latach 80., a pod koniec dekady wicewojewody skierniewickiego. We wniosku o odznaczenie nie ma ani słowa o pracy Słomki w aparacie partyjnym. Odznaczony również "kawalerem" Marek Słęcki był pracownikiem Biura Prac Sejmowych PZPR w latach 1977 - 1990. Złoty Krzyż Zasługi wręczył minister Siwiec Aleksandrowi Walczakowi, członkowi zarządu TVP SA w latach 1995 - 1997, obecnie prezesowi "Echo Cinema". Walczak wywodzi się z kierownictwa klubu Hybrydy, którego członkowie sprawnie rozlokowali się w państwowych mediach. Walczak uczestniczył przy przejmowaniu sieci państwowych kin w kraju i ich prywatyzowaniu, gdy był w zarządzie telewizji. Kina zostały przejęte za przysłowiowe grosze przez spółki, których udziałowcem był Walczak. Pisała o tym prasa. Udekorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisław Piśko z Krakowa to sztandarowy działacz turystyczny - mówi Wiesław Klimczak, przewodniczący Komisji Historycznej ZSP. Piśko, w latach 70. dyrektor krakowskiego Almaturu, w stanie wojennym założył nauczycielskie biuro podroży Logostur i był jego dyrektorem. Obecnie właściciel prywatnego biura podróży specjalizującego się w intratnych "przejazdówkach" z Niemiec (turyści niemieccy). Podobnie z Almaturu wyrosła spora grupa odznaczonych, dziś prywatnych właścicieli firm turystycznych. Należy do nich m.in. Janusz Stanek ze Szczecina. Prezydent odznacza ubeków W połowie czerwca 1999 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski osobiście odznaczył dziesięć osób za wybitne zasługi dla niepodległości Polski. "Trybuna" zacytowała słowa prezydenta wypowiedziane do odznaczonych: "Ojczyzna, Rzeczpospolita Polska, mówi wam dziękuję". Prezydent udekorował Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisława Supruniuka, który od jesieni 1944 roku był szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku. Wsławił się przekazywaniem aresztowanych żołnierzy AK w ręce NKWD. Akowców przewieziono do łagru w głębi Rosji. W Nisku i okolicach wiele osób wspomina, że Supruniuk osobiście torturował w trakcie przesłuchań. Później zrobił zawrotną karierę. Na początku lat pięćdziesiątych ukończył tajemniczą Centralną Szkołę Partyjną im. Marchlewskiego przygotowującą kadry dla MSZ. Jeden z historyków określił tę placówkę mianem szkoły dla szpiegów. Supruniuk został dyplomatą, był m.in. w misji wojskowej i ambasadzie w Berlinie, a także w Pradze. Awansował do stopnia pułkownika. W czerwcu ubiegłego roku Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu przedstawiła akt oskarżenia dotyczący Supruniuka. Sprawa miała się odbyć przed sądem w Nisku. Jednak sąd ten, ze względu na stan zdrowia oskarżonego, przekazał ją do Sądu Najwyższego, aby wyznaczył sąd warszawski do prowadzenia sprawy, ponieważ Supruniuk mieszka w Warszawie. Do dziś sprawa nie znalazła się na wokandzie, a zmarło już dwóch świadków przestępstw Supruniuka. Poza Supruniukiem, wśród odznaczonych znalazło się jeszcze dwóch kombatantów z podejrzaną przeszłością. Wacław Duda był w okresie okupacji członkiem oddziału partyzanckiego "Cienia" - Bolesława Kowalskiego, działającego w okolicach Kraśnika. Nie walczył on z Niemcami, tylko z AK i NSZ. Dokonał mordu na Żydach, za co lokalni szefowie AL domagali się uznania oddziału "Cienia" za bandycki. Opiekę nad "partyzantami" roztoczył jednak Mieczysław Moczar (informacje z dokumentów AL zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych). Po wojnie Wacław Duda wraz z "Cieniem" byli w ochronie gen. Michała Roli-Żymierskiego, która cieszyła się złą sławą. W 1951 roku "Cień", jako podpułkownik KBW, został uwięziony na cztery lata za wymordowanie w 1944 roku żydowskiego oddziału AL. Prezydent udekorował Dudę Krzyżem Kawalerskim za udział w bitwie janowskiej, chociaż grupa "Cienia" nie uczestniczyła w tych walkach. Na zdjęciu zamieszczonym w "Trybunie" z okazji odznaczeń kombatantów Aleksander Kwaśniewski ściska dłoń Bogusława Hojnackiego, który wystąpił w imieniu wyróżnionych. Hojnacki to typowy "utrwalacz władzy ludowej". We wspomnieniach opublikowanych w PRL napisał, że po wyzwoleniu kapitan NKWD kazał mu przemianować pluton AL, którym dowodził, na oddział Milicji Obywatelskiej. Ponad sto osób wzmocniło UB i MO w Krakowie. Następnie Hojnacki został starostą powiatu Biała Krakowska, a jego brat komendantem tamtejszej MO. Starsi mieszkańcy Bielska-Białej pamiętają Bogusława Hojnackiego, jak przechadzał się w mundurze majora z pistoletem u pasa. Inni odznaczeni - Czesław Ćwiertniewski (siły zbrojne na Zachodzie), Stanisław Grabowski (AK we Lwowie), Jan Kuc-Dzierżawski (AK na Podhalu) nie kryli oburzenia, gdy dowiedzieli się, z jakimi osobami dekorował ich prezydent. Wyróżnianie wysokimi odznaczeniami państwowymi podejrzanych kombatantów wraz z żołnierzami AK to wynik niefrasobliwości i ignorancji urzędników Kancelarii Prezydenta. Przyjmują oni listy osób do odznaczeń zgłaszane przez różne środowiska. Nie sprawdzają i nie konsultują kandydatów, w tym wypadku z Urzędem Kombatantów. Przecież na przykład Supruniuk i Duda zostali już dawno pozbawieni uprawnień kombatanckich za swoją powojenną działalność. Dewaluacja uroczystości w Pałacu Prezydenckim jest tym większa, że - jak do tej pory - żadnej z ujawnionych przez media osób niegodnych odznaczenia nie odebrano. Nieuniknione staje się więc podejrzenie, że prezydent premiuje środowisko dawnych ubeków i "utrwalaczy". Odznaczenia na otarcie łez Polityka odznaczeń prezydenta Kwaśniewskiego niejednokrotnie budziła wątpliwości. W lutym 1996 roku udekorował Orderem Orła Białego Włodzimierza Reczka, wieloletniego szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, typowego aparatczyka sportowego PRL. W marcu 1997 roku udekorowano w Pałacu Prezydenckim m.in. 26 aktywistek Demokratycznej Unii Kobiet, wchodzącej w skład SLD. We wnioskach o odznaczenie napisano, że kandydatki wykazały się "aktywnością w pracy społecznej, dużą kulturą osobistą, wrażliwością społeczną i czynnym udziałem w kampaniach wyborczych SLD i Kwaśniewskiego". A także: "pełnieniem społecznie dyżurów w biurze poselskim posła Andrzeja Urbańczyka (SLD), aktywnym działaniem w SdRP na funkcji skarbnika". W styczniu 1998 roku odznaczonych zostało kilkudziesięciu polityków - wojewodów, wicewojewodów, parlamentarzystów - w większości związanych z SdRP i SLD. Odznaczeni zostali na otarcie łez - niektórzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej uczestniczyli bowiem w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, inni nie zdobyli mandatu w nowej kadencji parlamentu. Uhonorowani zostali "za wybitne zasługi w działalności publicznej, osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej". Sama uroczystość okryta była tajemnicą. Nie odbyła się w Pałacu Prezydenckim, ale w siedzibie SdRP przy ulicy Rozbrat. Ciekawe, że grad odznaczeń ominął niedawnego wówczas koalicjanta, PSL. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski otrzymał w Święto Niepodległości "za wybitne zasługi w umacnianiu suwerenności i obronności" kraju gen. brygady Jan Klejszmit. Dzień odznaczenia i tytuł, z jakiego przyznano order, są zgrzytem wobec tego, że w grudniu 1981 roku ówczesny major Klejszmit dowodził 41. pułkiem, uczestniczącym w pacyfikowaniu zakładów Szczecina strajkujących po wprowadzeniu stanu wojennego. Także 11 listopada, w 2000 r., "komandora" otrzymała Maryla Rodowicz, a "kawalera" Tadeusz Drozda za "utrwalanie stabilności wewnętrznej naszego kraju i jego zewnętrznego znaczenia na międzynarodowej arenie" (cytat z oficjalnego tekstu informującego o odznaczeniach). Spore kontrowersje wywołało uhonorowanie przez prezydenta wysokimi odznaczeniami państwowymi dziesięciu osób związanych z budową Mostu Świętokrzyskiego. Maciej Rayzacher, aktor, warszawski radny, uznał to za kalkę PRL. Odznaczono budowniczych trasy za pracę, za którą im zapłacono. - JERZY MORAWSKI
W święto 3 Maja prezydent Kwaśniewski odznaczył wybitnych naukowców i twórców kultury. Order Orła Białego otrzymał profesor Bohdan Osadczuk. Wśród odznaczonych znaleźli się m.in.: Hanna Gronkiewicz-Waltz, Marek Piwowski, Waldemar Kuczyński, Halina Bortnowska-Dąbrowska, Małgorzata Niezabitowska, Barbara Piwnik, Anda Rottenberg i Teresa Torańska. Odnosi się wrażenie, że klucz przyznawania odznaczeń nie jest zbyt klarowny, a raczej chodzi o wręczanie odznaczeń "sondażowych", mających zjednać różne środowiska. Nie wiadomo, czy ludzie kultury nie stanowią swoistej zasłony dymnej dla przypinania orderów i odznaczeń "swoim". Metoda takiego przemieszania odznaczonych praktykowana jest od dawna.Prezydent lub wysocy urzędnicy z jego kancelarii wręczają odznaczenia państwowe na prawo i lewo. Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w Monitorze Polskim drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. To, że osoby wyróżnione są tak tajemnicze, wzbudza podejrzenia."Rzeczpospolita" zwróciła się jeszcze przed świętami wielkanocnymi z prośbą o krótkie biogramy odznaczonych. Stanisław Ćwik, wicedyrektor zespołu informacji i komunikacji społecznej Kancelarii Prezydenta zapewnił, że je otrzymamy, ale tak się nie stało. Podobnie potraktowano "Gazetę Wyborczą". W połowie czerwca 1999 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski osobiście odznaczył dziesięć osób za wybitne zasługi dla niepodległości Polski. Prezydent udekorował Stanisława Supruniuka, który od jesieni 1944 roku był szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku. Wsławił się przekazywaniem aresztowanych żołnierzy AK w ręce NKWD. W Nisku i okolicach wiele osób wspomina, że Supruniuk osobiście torturował w trakcie przesłuchań. Poza Supruniukiem, wśród odznaczonych znalazło się jeszcze dwóch kombatantów z podejrzaną przeszłością. Wacław Duda był w okresie okupacji członkiem oddziału partyzanckiego "Cienia" - Bolesława Kowalskiego, działającego w okolicach Kraśnika. Nie walczył on z Niemcami, tylko z AK i NSZ. Dokonał mordu na Żydach, za co lokalni szefowie AL domagali się uznania oddziału "Cienia" za bandycki.
UKRAINA Ludzie mają radziecką mentalność. Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Niewolnicy lęku PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Malejący zapas nadziei Ze stacji metra "Uniwersytet" w Kijowie wylewa się na bulwar Szewczenki tłum ludzi. Większość z nich kieruje się w stronę przejścia podziemnego prowadzącego ku poprzecznej ulicy Pirogowa i dalej, ku pełnej sklepów ulicy Chmielnickiego. Przejście pod bulwarem Szewczenki nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przypomina wszystkie inne takie miejsca w Kijowie - pełne ludzi usiłujących coś sprzedać, by zarobić choćby kilka kopiejek. Kobiety trzymające w rękach paczki papierosów to zapewne pracownice państwowych przedsiębiorstw pracujących zaledwie dzień czy dwa w tygodniu. A może nauczycielki, które dostają pensje z wielomiesięcznym opóźnieniem? Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki wieczorem sprzedające bułki to po prostu emerytki nie mogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien (ok. 80 złotych) miesięcznie. Ludzie handlujący towarami wyłożonymi na ziemi - od skarpetek po garnki - też pewnie gdzieś są zatrudnieni, ale faktycznie nie mają zajęcia i próbują dorobić do marnych pensji. Nie każdy, kto zarabia sto czy sto kilkadziesiąt hrywien miesięcznie albo otrzymuje jeszcze niższą emeryturę, potrafi dorobić sobie choćby w taki prosty sposób - drobnym handlem. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej. Mieszkańcy Kijowa, a właściwie niemal całej Ukrainy (niemal - bo na zachodzie kraju jest jednak trochę inaczej, tam komunizm panował krócej), stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo. Urlop na własny rachunek Luba pracuje w fabryce obuwia. Słowo "pracuje" jest grubo przesadzone - w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien (niecałych 80 złotych), a w pozostałe miała "urlop na własny rachunek". Luba jest rozwiedziona, ma syna. Były mąż pracuje (znów słowo "pracuje" jest tu nie całkiem właściwe) na jednej z kijowskich uczelni. Od września nie dostaje jednak pensji, więc Luba nie otrzymuje alimentów. Na Ukrainie nie ma funduszu alimentacyjnego. Można się procesować, ale to bez sensu - eks-mąż nie będzie miał z czego zapłacić nawet, jeśli sąd mu to nakaże. - Na szczęście mam rodziców na wsi, mieszkają w obwodzie połtawskim - mówi. - Mają malutką działkę przyzagrodową. Mama piecze kilkadziesiąt bułeczek drożdżowych dziennie, a tata dostarcza je do szkoły. W ten sposób dorabiają trochę do emerytury. Dają mi, co mogą - a to worek kartofli, a to jakieś jarzyny czy przetwory, czasem nawet królika. Ale z tego i tak trudno byłoby wyżyć. Luba ma więc wraz ze znajomą stragan na Bazarze Wołodymirskim, jednym z większych i lepszych w Kijowie. Handluje butami - obuwie zna zresztą dobrze ze swojej fabryki! - tyle że nie kijowskimi, a importowanymi, z Polski czy skądkolwiek, ważne, że w niezłym gatunku i nawet nie tak szalenie drogimi. - Za miejsce na bazarze płacę dwieście dolarów - mówi. - I udaje się jakoś zarobić, choć od czasu do czasu wpadają reketerzy i żądają pieniędzy... A znajoma Luby, współwłaścicielka straganu, wraz z mężem nieustannie wędruje. Jest zatrudniona w jednym z instytutów naukowych, ale tak naprawdę zostawia w nim jedynie swoją "książkę pracy". Ten cenny dokument będzie w przyszłości podstawą do otrzymania emerytury, jakąś posadę trzeba więc mieć. Wykreślona z listy żywych Ma lat czterdzieści siedem, mieszka na wschodnim, lewym brzegu Dniepru - w Darnicy. W pobliżu złotawego gmachu, mieszczącego dom towarowy "Ditiaczy Swit" ("Świat Dziecka"), oraz sporego bazaru, na którym handluje się najrozmaitszymi towarami dla dzieci, znajduje się długi, półkolisty budynek mieszkalny. To właśnie dom Swietłany - żyje w nim wraz z kilkunastoletnim synem i rodzicami. - Od czterech lat jest ciężko - mówi i wylicza: ja zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie (ok. 300 zł). Ojciec, który pracował przy likwidacji awarii w Czarnobylu, ma stosunkowo wysoką emeryturę - 100 hrywien (ok. 200 zł). Matka dostaje przeciętną emeryturę, około 50 hrywien (ok. 100 zł). Razem mamy trzysta hrywien na miesiąc. To mało. Tak, to mało. W Kijowie jest drogo, ceny zarówno żywności, jak i ubrań są częstokroć dwukrotnie wyższe od tych w Polsce. - Odzieży nie kupuję wcale, chyba że dla syna, który przecież rośnie - mówi Swietłana. - Oszczędzamy też na jedzeniu. Zakupy robimy na bazarze - tutaj, w Darnicy, jest taniej niż w centrum. Mięso jadamy bardzo rzadko, na co dzień na talerzu są ziemniaki i kasza. A do chleba - biały ser. Swietłana nie szuka pomocy w organizacjach charytatywnych. - Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Na przykład w ogóle nie mają pracy - tłumaczy. - My jeszcze nie mamy tak źle. Nie szuka lepszej pracy. Jest architektem, jak sądzi - niezłym, ale te firmy, które płacą więcej niż wynosząca 150 hrywien miesięcznie średnia, są po prostu niepewne. Dziś są, jutro ich nie ma - a trzeba już myśleć o starości. Dotrwać do emerytury, choćby tej śmiesznie niskiej, niecałych pięćdziesiąt hrywien miesięcznie. Zresztą, kto przyjmie do pracy kobietę pod pięćdziesiątkę... Trzeba mieć najwyżej trzydzieści pięć lat - starszych nie przyjmują. - Jestem wykreślona z listy żywych - śmieje się. Ale Swietłana też dorabia: co kilka dni robi zakupy parze cudzoziemców. Tych kilkadziesiąt hrywien, które dostaje, wystarcza akurat na opłacenie zajęć dodatkowych syna, który ma zdawać na studia. Znaczki i bułki Kawałek drogi od Darnicy, w Rejonie (dzielnicy) Charkowskim mieszka Mykoła. Niewysoki, szczupły, od ładnych paru lat na emeryturze. W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika Armii Radzieckiej. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Tyle samo otrzymuje jego żona, a dwa razy tyle córka, która straciła dobrą pracę i musi się zadowolić mizerną połówką etatu. - Emerytura moja i żony wystarcza akurat na opłacenie czynszu - uśmiecha się Mykoła. - Wyżyć z tego nie sposób. Mykoła siada więc wieczorami nad swoim bezcennym, jak się okazuje, skarbem: klaserami. Delikatnie wyciąga z nich znaczki, które latami zbierał, dokupował i wymieniał. Zastanawia się, które z nich zabierze na cotygodniowe spotkanie filatelistów w pobliskim klubie. Na szczęście jego kolekcja jest duża i nie zniknie prędko. Mykoła stara się nie pozbywać swych najcenniejszych znaczków - niech zostaną na "czarną godzinę". Gdy uda się coś sprzedać, idzie z żoną na bazar. Długo chodzą, szukają tańszego sera, ziemniaków... Uważnie sprawdzają to, co kupują - na bazarze strasznie oszukują na wadze. Niedaleko Mykoły, na sąsiedniej klatce schodowej, mieszka Ołena. - Mam za sobą trzydzieści parę lat pracy, ordery i odznaczenia, medale - wylicza z dumą. - Ale na co te lata, na co te dyplomy... Dziś dostaję czterdzieści trzy hrywny miesięcznie. Trzydzieści sześć hrywien (ok. 80 złotych) wystarczyłoby na opłacenie mieszkania i kawałek chleba dziennie, ale pani Ołena od dawna już nie płaci czynszu i za elektryczność, co najwyżej rachunek telefoniczny. - Bo inaczej odłączą telefon - wyjaśnia. Na szczęście Ołena ma córkę, która jej pomaga, choć też zarabia mało. Ołena musi więc dorabiać sama. Raniutko idzie do sklepu i kupuje bułki - "batony" i proste, inne niż w Polsce, "rogale". Po południu, przed piątą, krąży wokół najbliższej stacji metra. Ludziom spieszącym z pracy nie zawsze chce się iść do sklepu, gdzie zresztą pewnie i tak nie ma już bułek, tylko został chleb "ukraiński". Zapłacą tych kilka kopiejek więcej i kupią batona od staruszki. Postradzieckie społeczeństwo Opisani wyżej ludzie wbrew pozorom wcale nie mają tak źle - są tacy, którym wiedzie się znacznie gorzej. Czy tak musi być? Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Lepiej żyć? Czy mogą sami próbować poprawić swój los? Emeryci raczej nie, bo przecież płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Obliczone na pozyskanie wyborców działania komunistów, próbujących doprowadzić do podwyższenia emerytur, nie mają pokrycia w budżecie - nie ma pieniędzy na podwyżki. Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są przecież tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, mającej swą siedzibę w Rejonie Pieczerskim Kijowa. Sam zalicza się do klasy średniej, która według najnowszych badań jest bardzo mała - stanowi ok. 2 proc. społeczeństwa. Widoczni są głównie ludzie bogaci (6 - 8 proc.), ich mercedesy i bmw, ich eleganckie stroje - oraz biedni (cała reszta). - Ludzie mają radziecką mentalność - twierdzi Siergiejew. - Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Dominuje sposób myślenia lumpów. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Przytacza przykład znajomego, który założył firmę budowlaną. Nie mógł znaleźć robotników z Kijowa, byli jedynie chętni z okolicznych wsi. - Wyrzucił trzy kolejne ekipy. Pierwsza ukradła ciężarówkę cementu, druga bez przerwy piła - mówi. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. - Szkoła na pewno do tego nie przygotowywała - twierdzi. Czy warto cierpieć Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? Iwan Siergiejew uważa, że nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja, gdy zostanie zrealizowana prywatyzacja kuponowa (na wzór rosyjski). - Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają - przecież dostają niezłe pensje, choć nic nie robią - ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca. Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, uważa podobnie jak Iwan Siergiejew, że w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". - To strach wytworzył w nas takie właśnie psychologiczne struktury. Ludzie nie widzą i nie rozumieją, że jest możliwość wyboru. Całkiem już utracili inicjatywę i czekają, że ktoś im da pracę, pomoże... - mówi. - Nieliczni decydują się na samodzielne działanie i wybierają to, co jest najprostsze - na przykład handel. Zdaniem doktora Sajenki problem polega również na tym, że o ile dawniej w przedsiębiorstwach państwowych dyrekcja była ściśle powiązana z zespołem pracowniczym i jej pomyślność zależała od funkcjonowania całego zakładu i pracujących w nim ludzi, o tyle teraz jest inaczej. - Szefowie przedsiębiorstw, choć formalnie pełnią funkcje dyrektorskie, faktycznie porzucili swe firmy i ludzi. Zgromadzili wokół siebie mafijne grupy i troszczą się wyłącznie o siebie - twierdzi. - Żyją znakomicie i wcale nie zależy im na tym, by przedsiębiorstwa funkcjonowały normalnie. Dr Sajenko jest pesymistą. - U nas nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Nie ma Wałęsy, który - cokolwiek by o nim mówić - miał kolosalną wolę uczynienia z Polski takiego kraju, jakiego chciała większość. Jest gorzej niż w Rosji, która ma Jelcyna, "ojca narodu", oraz imperialną ideę - twierdzi. - Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a u nas ten zapas się kurczy. Iwan Siergiejew wciąż liczy na jakieś zmiany. - Moi znajomi, którzy się dorobili, natychmiast wyjeżdżali na Zachód... by po "przejedzeniu" pieniędzy wracać na Ukrainę. Ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Chcę, by u nas było normalnie - mówi. A pani Swietłana jest optymistką. - Jak sobie pomyślę... ojca i dziadka zabrało NKWD - zamyśla się. - Już nie wrócili. Więc warto trochę pocierpieć, żeby tego NKWD więcej nie było. *** Na prośbę rozmówców (z wyjątkiem dr. Jurija Sajenki) imiona i nazwiska osób występujących w reportażu zostały zmienione.
Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki wieczorem sprzedające bułki to emerytki nie mogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien (ok. 80 złotych) miesięcznie. Ludzie handlujący towarami wyłożonymi na ziemi też pewnie gdzieś są zatrudnieni, ale faktycznie nie mają zajęcia i próbują dorobić do marnych pensji. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Mieszkańcy Kijowa, a właściwie niemal całej Ukrainy, stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Emeryci raczej nie, bo płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, mającej swą siedzibę w Rejonie Pieczerskim Kijowa. Sam zalicza się do klasy średniej, która według najnowszych badań jest bardzo mała. Widoczni są głównie ludzie bogaci oraz biedni. Ludzie mają radziecką mentalność. Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Dominuje sposób myślenia lumpów. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować wówczas, gdy naprawdę zostanie zrealizowana prywatyzacja kuponowa (na wzór rosyjski). Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają, ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca. w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". Ludzie nie widzą i nie rozumieją, że jest możliwość wyboru. Całkiem już utracili inicjatywę i czekają, że ktoś im da pracę. Nieliczni decydują się na samodzielne działanie i wybierają na przykład handel.
OCHRONA ZDROWIA Od 2000 roku kontrakty z kasami zawrą te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert Teraz pacjent, czyli elementarz dyrektora Wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie. FOT. ANDZREJ WIKTOR MAŁGORZATA SOLECKA Czym są usługi oferowane przez szpital: biznesem czy też działalnością społeczną, świadczoną bez oglądania się na rachunek ekonomiczny? Odpowiedź na to pytanie - według autorów reformy ochrony zdrowia - jest jednoznaczna: wszystkie placówki służby zdrowia muszą zacząć działać według praw rynku. Jednak dyrektorzy wielu zakładów opieki zdrowotnej narzekają na rozdźwięk między deklaracjami a praktyką: lukami prawnymi, monopolem kas chorych i przede wszystkim chronicznym niedofinansowaniem ochrony zdrowia. W tym roku kasy chorych musiały - z mocy prawa - podpisać kontrakty ze wszystkimi samodzielnymi publicznymi ZOZ. Rynek usług zdrowotnych jest więc w dalszym ciągu silnie regulowany - niepubliczne, prywatne przychodnie czy specjalistyczne gabinety miały ograniczone możliwości zawarcia kontraktu. Jednak ustawa o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym przewiduje, że od 2000 roku publiczna służba zdrowia nie będzie miała żadnych przywilejów: kontrakty dostaną te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert. Prywatyzacja znaczy rozwój Czy utrata przywilejów przez publiczną służbę zdrowia będzie dla niej trzęsieniem ziemi? Na pewno nie od razu. Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. Wielkopolska Kasa Chorych np. podaje, że z usług niepublicznych placówek korzysta (w zakresie podstawowej opieki zdrowotnej, finansowanej przez kasę) niemal dwie trzecie mieszkańców regionu. Można się spodziewać, że w ciągu najbliższych miesięcy prywatyzacja placówek podstawowej opieki zdrowotnej przebiegać będzie szybciej. Za jeden z priorytetów uznała ją minister zdrowia Franciszka Cegielska, wiele samorządów chętnie zrzecze się obowiązków właściciela. Część samorządowców uważa, że majątek przychodni powinno się przekazywać ich pracownikom za symboliczną złotówkę. Inni - np. Jacek Marciniak, starosta gnieźnieński (i były lekarz wojewódzki Poznańskiego) - twierdzą, iż należy sprzedawać je za "przyzwoite pieniądze". Prywatyzacji chcą również pracownicy przychodni - przede wszystkim lekarze, dla których jest to szansa na rozpoczęcie działalności na własny rachunek. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się w lecznictwie zamkniętym. Dane z tej samej, Wielkopolskiej Kasy Chorych wskazują, że ponad 90 procent usług wykonują szpitale publicznej służby zdrowia. Prywatnych klinik jest niewiele, zaś prywatyzacja szpitali jest przedsięwzięciem kosztownym. Dyrektorzy szpitali, zebrani niedawno na konferencji w Błażejówku k. Poznania, mówili również o innych przeszkodach na drodze do prywatyzacji ich placówek. Ich zdaniem samorządom dużo trudniej przyjdzie "oddać" szpitale, bo ich prywatyzacja może wzbudzić polityczne kontrowersje wokół gwarancji równego dostępu do świadczeń zdrowotnych. Jednak sami dyrektorzy, a także osoby zajmujące się na co dzień doradztwem gospodarczym nie mają wątpliwości: szpitale powinny tak szybko, jak to jest możliwe zostać sprywatyzowane. Bez tego ich rozwój - a więc warunek przetrwania w grze rynkowej - będzie niemożliwy. Wstępem do zmian własnościowych ma być restrukturyzacja szpitali. - Pracownicy często postrzegają ją jako zagrożenie. Utożsamia się nawet restrukturyzację z grupowymi zwolnieniami w ochronie zdrowia - ubolewa Anna Szymańska, wiceprezes Doradztwa Gospodarczego DGA, jednej z poznańskich firm konsultingowych. Tymczasem restrukturyzacji nie można sprowadzać do ograniczenia zatrudnienia. Jak cię widzą, tak cię piszą Eksperci zajmujący się przekształceniami własnościowymi - w tym przede wszystkim prywatyzacją - w wielu branżach gospodarki podkreślają, że dyrektorzy powinni mniej zajmować się wielką polityką, a więcej czasu poświęcać zmienianiu swojego szpitala. - Mówienie o niedofinansowaniu służby zdrowia, o zbyt niskiej składce, o błędach kas chorych, o lukach prawnych nie rozwiąże podstawowych problemów waszych placówek - przekonują. Jacek Profaska, dyrektor poznańskiego Zakładu Opieki nad Matką i Dzieckiem, uważa, że choć nowy system ma wiele niedoskonałości, nie można powiedzieć, iż jest zły. - System ochrony zdrowia cały czas się tworzy i doskonali - tłumaczy. Kierujący szpitalami powinni - zdaniem ekspertów, a także tych dyrektorów, którzy połknęli menedżerskiego bakcyla - skupić się na podstawowym zadaniu: zarządzaniu. Tymczasem w wielu miejscach w Polsce dyrektorzy ciągle pozostają czynnymi zawodowo lekarzami, zaś wśród zarządzających szpitalami ekonomistów czy prawników jest na razie niewielu. - Ale to się będzie zmieniać - prorokują eksperci. Profesjonalne zarządzanie szpitalem stanie się oczywistością, gdy urzeczywistni się jedno z głównych założeń reformy - że pieniądze idą za pacjentem. Dzieje się to zresztą już teraz, na co zwracają uwagę eksperci od zarządzania, radząc dyrektorom, by zwracali baczniejszą uwagę na to, jak w ich placówce czuje się pacjent. - Badania pokazują, że pacjenci oceniając dany szpital czy przychodnię rzadko stwierdzają, czy byli dobrze leczeni - mówi Anna Szymańska. Wynika to zapewne z faktu, że nie znającemu się na medycynie pacjentowi trudno orzec, czy był leczony prawidłowo. Jeżeli wyzdrowiał, przyjmuje, że tak było. Jednak wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. - Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie etc. - wymienia Szymańska. Ważne są zarówno takie szczegóły jak ciepły kolor ścian, jak i bardziej znaczące udogodnienia - np. wydzielony na każdym piętrze pokój do spotkań z odwiedzającymi. Przede wszystkim jednak liczy się pierwsze wrażenie. Potrzebujący pomocy lekarskiej od samego początku - czyli od momentu, gdy zgłoszą się do rejestracji - muszą czuć, że będą sprawnie i fachowo obsłużeni. Tymczasem to właśnie rejestracja jest piętą achillesową wielu placówek publicznej służby zdrowia. - Zdarza się, że chorzy nie mogą zarejestrować się telefonicznie. Niekiedy rejestracja czynna jest tylko przez godzinę lub dwie. Pracujące w niej kobiety nie pamiętają, iż mają pomóc pacjentowi, a nie blokować dostęp do lekarza - wyliczają grzechy główne eksperci, którzy obserwowali pracę rejestratorek w wybranych placówkach medycznych. Tymczasem w zakładzie opieki zdrowotnej rejestracja jest tym samym, co w innym przedsiębiorstwie recepcja - wizytówką firmy. Informacja i reklama pantoflowa Szpitale będą musiały również postawić na marketing. Nie oznacza to oczywiście, że muszą prowadzić kampanie reklamowe, jednak z całą pewnością muszą wszechstronnie i rzetelnie informować o swojej działalności, o usługach, które świadczą i jakie - za odpowiednią opłatą - mogą świadczyć. Eksperci zalecają, by dyrektorzy pamiętali zarówno o pacjentach masowych - za których leczenie zapłaci kasa chorych, jak i o bardziej zamożnych, których stać na skorzystanie z dodatkowej oferty. Może to być zarówno pojedynczy, lepiej wyposażony - np. w telewizor i telefon pokój - jak i odpłatnie wykonywane operacje, których nie obejmuje powszechne ubezpieczenie. Problem w tym, że już obecnie wielu takich pacjentów trafia do publicznych szpitali - jednak często nie płacą oni szpitalowi według cennika (którego często zresztą nie ma), ale prowadzącym zabieg lekarzom do kieszeni. Wydaje się, że - przynajmniej pod tym względem - uzdrowienie finansów szpitali zależy w dużym stopniu od ograniczenia szarej strefy i zwykłego łapówkarstwa. Jak trafić do masowego pacjenta, za którym idą pieniądze z kasy chorych? Można - tak jak robi to wiele szpitali, np. położniczych - ogłaszać się w prasie. Można rozsyłać ulotki do domów. Można urządzać dni otwarte - kiedy to wszyscy zainteresowani mogą np. obejrzeć część oddziału. Jednak najbardziej skuteczną metodą wydaje się współpraca z lekarzami pierwszego kontaktu. Powinni oni dokładnie znać zakres usług, jaki szpital oferuje w ramach ubezpieczenia, powinni wiedzieć, jakie są warunki pobytu pacjentów. - 90 procentom z tych, którzy trafiają do szpitala na planowe zabiegi, wybór placówki zasugerował właśnie lekarz pierwszego kontaktu - podkreśla Anna Szymańska. Dbając o przyciąganie nowych pacjentów, dyrektor i jego pracownicy powinni przede wszystkim dbać o to, by nie zrazić tych, którzy już korzystają z usług placówki. - Niezadowolony pacjent, jeżeli będzie miał jakikolwiek wybór, na pewno powtórnie nie wybierze waszego szpitala. O swoich przykrych doświadczeniach opowie rodzinie i znajomym. A taka pantoflowa antyreklama jest bardzo skuteczna - przestrzegają doradcy.
ustawa przewiduje, że od 2000 roku publiczna służba zdrowia nie będzie miała żadnych przywilejów: kontrakty dostaną te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert. Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. Można się spodziewać, że prywatyzacja placówek podstawowej opieki zdrowotnej przebiegać będzie szybciej. Za jeden z priorytetów uznała ją minister zdrowia Franciszka Cegielska, wiele samorządów chętnie zrzecze się obowiązków właściciela. Prywatyzacji chcą również pracownicy przychodni. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się w lecznictwie zamkniętym. Prywatnych klinik jest niewiele, zaś prywatyzacja szpitali jest przedsięwzięciem kosztownym. ich prywatyzacja może wzbudzić polityczne kontrowersje wokół gwarancji równego dostępu do świadczeń zdrowotnych.Jednak szpitale powinny tak szybko, jak to jest możliwe zostać sprywatyzowane. Bez tego ich rozwój będzie niemożliwy. Wstępem do zmian własnościowych ma być restrukturyzacja szpitali. dyrektorzy powinni mniej zajmować się wielką polityką, a więcej czasu poświęcać zmienianiu swojego szpitala. Kierujący szpitalami powinni skupić się na podstawowym zadaniu: zarządzaniu. Tymczasem w wielu miejscach w Polsce dyrektorzy ciągle pozostają czynnymi zawodowo lekarzami, zaś wśród zarządzających szpitalami ekonomistów czy prawników jest na razie niewielu. - Ale to się będzie zmieniać - prorokują eksperci.Profesjonalne zarządzanie szpitalem stanie się oczywistością, gdy urzeczywistni się jedno z głównych założeń reformy - że pieniądze idą za pacjentem. wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie etc. Szpitale będą musiały postawić na marketing. uzdrowienie finansów szpitali zależy w dużym stopniu od ograniczenia szarej strefy i zwykłego łapówkarstwa.
Kiedy najważniejsze jest zwycięstwo Dopingowe menu ŁUKASZ KANIEWSKI Rosjance Larysie Lazutinej i Hiszpanowi Johannowi Muehleggowi mimo odniesionych zwycięstw odebrano w Salt Lake City po medalu. Badania antydopingowe wykazały, że oboje zażywali darbepoetynę, środek wspomagający transport tlenu przez krew. Skąd wzięli substancję? Dostęp do niej nie jest trudny, można ją kupić choćby w Internecie. Jak wiele innych środków dopingujących darbepoetyna jest stosowanym w medycynie lekarstwem. Słowo doping pochodzi z języka rdzennych mieszkańców południowej Afryki. Używali napoju alkoholowego zwanego przez nich "dope", który sprawiał, że z większym zaangażowaniem oddawali się tańcom rytualnym. Ale współczesny doping nie ma już wiele wspólnego z piciem alkoholu. Zastąpiły go bardziej wyrafinowane substancje, produkowane w nowoczesnych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające (jak amfetamina); sterydy anaboliczne (np. testosteron); środki moczopędne (pomagające zmniejszyć wagę ciała) oraz środki stosowane przy dopingu krwi - jak darbepoetyna. Każda z tych substancji powoduje poważne skutki uboczne - dlatego właśnie uznano je za niedozwolone. Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi bowiem, że doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika. Środki pobudzające Amfetamina poprawia refleks i sprawność fizyczną, przyspieszając oddech i akcję serca. Podwyższa ciśnienie krwi i zmniejsza apetyt. Pierwszy raz zastosowano ją podczas drugiej wojny światowej - żołnierzom amerykańskim pomagała walczyć z sennością. Po wojnie stała się popularna wśród sportowców. W roku 1960, podczas olimpiady w Rzymie po użyciu amfetaminy zmarł duński kolarz Kurt Jensen. 7 lat później zdarzyła się kolejna tragedia. Brytyjski kolarz Tommy Simpson zginął podczas wyścigu Tour de France. Jego śmierć, spowodowaną użyciem amfetaminy, oglądali na żywo kibice przed telewizorami. Amfetamina powoduje psychiczne uzależnienie. Wśród efektów ubocznych jej działania wymienić można zaburzenia widzenia, bezsenność i zły nastrój. Nieodpowiednie użycie zakłócić może akcję serca, a nawet spowodować zupełne załamanie fizyczne. Sterydy anaboliczne W 1927 roku Fred Koch, profesor chemii organicznej na uniwersytecie w Chicago, pobrał hormony z jąder byka i poddał je działaniu benzenu i acetonu. Wyprodukowany w ten sposób testosteron próbował na zwierzętach. Zanotował, że substancja wzmaga agresję i cechy męskie. Pierwsze przypadki podawania testosteronu ludziom miały miejsce podczas drugiej wojny światowej. Aplikowano go żołnierzom niemieckich oddziałów szturmowych, by pobudzić ich agresję. Testosteron oraz inne sterydy anaboliczne wprowadzili do sportu prawdopodobnie zawodnicy radzieccy. Pewne jest, że używali ich już w roku 1952 na olimpiadzie w Helsinkach. W krajach zachodnich popularne być zaczęły w roku 1958, wraz z wynalezieniem dianabolu. Sterydy cieszyły się olbrzymią popularnością w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, szczególnie wśród trenujących sporty siłowe. Powodują przyrost mięśni i wzrost siły fizycznej. Nieodpowiednie zażywanie sterydów anabolicznych powoduje skutki uboczne: guzy i nowotwory wątroby, wysokie ciśnienie krwi, żółtawe zabarwienie ciała, tkanek i płynów organicznych. U mężczyzn pojawić się może skurczenie się jąder, bezpłodność, łysienie i podwyższone ryzyko raka prostaty. U kobiet - zarost i inne cechy męskie. U dzieci - zatrzymanie wzrostu. Środki moczopędne (diuretyki) Zwiększają wydalanie wody i sodu z organizmu. Używane są w celu obniżenia wagi ciała zarówno przez odchudzające się kobiety, jak i przez sportowców. Sięgać po nie mogą zawodnicy dyscyplin, w których dużą rolę odgrywa stosunek siły do masy ciała. W sportach walki pomóc mogą w zakwalifikowaniu się do niższej kategorii wagowej. Środki moczopędne mają też inną cechę - z ich pomocą szybko wydalić można ślady innych substancji dopingowych. Zażywanie środków moczopędnych wiąże się z ryzykiem poważnego odwodnienia. Istnieje niebezpieczeństwo niedoboru potasu, co prowadzi do kurczów mięśniowych. Mogą wystąpić gwałtowne spadki ciśnienia tętniczego, zaburzenia rytmu serca, omdlenia. Wśród kulturystów, zażywających diuretyki w celu uzyskania pożądanej rzeźby ciała, zdarzały się nagłe zgony. Doping krwi Początek lat siedemdziesiątych to gwałtowny rozwój dopingu krwi. W wyniku doświadczeń zauważono, że jeżeli pobrać od zawodnika 900 mililitrów krwi, aby po 3 - 4 tygodniach ponownie wprowadzić ją do krwiobiegu, wydolność organizmu znacznie się poprawia. Pobór tlenu wzrasta o ponad 20 proc., poziom hemoglobiny o ponad 25 proc., a czas biegu na ruchomej bieżni (aż do wyczerpania) wydłuża się o ponad 30 proc. Ta bardzo niewygodna metoda została zastąpiona przez użycie preparatu zwanego EPO (erytropoetyna). Jest to wytwarzany przez nerki hormon, który pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi przez szpik kostny. Krew z większą ilością ciałek czerwonych lepiej transportuje tlen. Po EPO często sięgają kolarze i narciarze biegowi. Uważa się, że nieodpowiednie użycie tego hormonu może być bardzo niebezpieczne. Występuje ryzyko udaru lub ataku serca. Wykryta u Lazutiny i Muehlegga darbepoetyna jest ulepszoną, 10 razy skuteczniejszą wersją EPO. *** W 1998 roku przeprowadzono następujące badanie: 198 sportowców najwyższej klasy zapytano, czy zdecydowaliby się wziąć środek, który zapewniłby im zwycięstwo w zawodach przez pięć lat, lecz następnie zabiłby ich. 52 proc. badanych odpowiedziało pozytywnie. Dopóki takie będą proporcje, dopóty problem dopingu nie zostanie rozwiązany. Opis działania środków dopingujących na podstawie materiałów Wydziału Chemii Uniwersytetu w Bristolu. Historia dopingu w kolarstwie na podstawie artykułu B. Barwińskiego, "Cyklista" 4/98. Krzysztof Chrostowski, Zakład Badań Antydopingowych Instytutu Sportu w Warszawie Nie sądzę, żeby nauka poradziła sobie z problemem dopingu. Coraz sprawniejsze laboratoria antydopingowe i coraz precyzyjniejsze testy wykrywające w organizmie niedozwolone w sporcie specyfiki nie spełnią swego zadania tak długo, dopóki w całej sferze sportu będzie panował relatywizm moralny - i nie jako margines, lecz niemal jako norma. A tak właśnie jest. Przejawia się on w specyficznej postawie, takiej mianowicie, że "dobre i dozwolone jest to, co dobre jest dla mnie, pomaga mi w zwycięstwie i w zarabianiu pieniędzy". Niestety, tego rodzaju postawę widzi się aż nazbyt często u zawodników oraz trenerów, a także działaczy, dla których dobry wynik ich zawodnika również oznacza korzyści. Prawda jest taka, że bez dopingu wielu wybitnych mistrzów nie uzyskałoby wybitnych rezultatów. W sporcie potrzebna jest uczciwość, a tej laboratoria antydopingowe nie wymuszą, choć oczywiście uczciwym mogą pomóc. NOT. K.K. Profesor Jerzy Smorawiński, rektor AWF w Poznaniu, przewodniczący Komisji Zwalczania Dopingu w Sporcie Walka z dopingiem ma dwa podstawowe cele. Po pierwsze ochronę równości szans, aby sportowcy, którzy nie chcą brać dopingu, nie byli pokrzywdzeni. Po drugie profilaktykę młodzieży. Wypadki śmiertelne spowodowane zażywaniem dopingu są częste. Niebezpieczeństwo to nie dotyczy mistrzów, którzy mają odpowiednich doradców i narażeni są na liczne kontrole, ale właśnie ludzi młodych, którzy gotowi są brać wszystko i w każdych ilościach. Dostęp do środków dopingowych nie jest trudny, istnieje bardzo dobrze rozwinięty czarny rynek, zakupy można zrobić w Internecie albo w fitness clubie. W Polsce laboratorium antydopingowe mamy jedno - w Instytucie Sportu w Warszawie. Jest dobrze wyposażone, choć nie ma jeszcze akredytacji MKOl. Na podstawie przeprowadzanych badań powiedzieć mogę, że plaga dopingu nie jest tak powszechna, jak się sądzi. Około 2 - 3 proc. testów ma wynik negatywny. Oczywiście rzeczywisty odsetek biorących doping jest trochę większy.
Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi, że doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika. Amfetamina poprawia refleks i sprawność fizyczną, przyspieszając oddech i akcję serca. Podwyższa ciśnienie krwi i zmniejsza apetyt. Wśród efektów ubocznych jej działania wymienić można zaburzenia widzenia, bezsenność i zły nastrój. Nieodpowiednie użycie zakłócić może akcję serca, a nawet spowodować zupełne załamanie fizyczne. Testosteron oraz inne sterydy anaboliczne Powodują przyrost mięśni i wzrost siły fizycznej. Nieodpowiednie zażywanie sterydów anabolicznych powoduje skutki uboczne: guzy i nowotwory wątroby, wysokie ciśnienie krwi, żółtawe zabarwienie ciała. Środki moczopędne Zwiększają wydalanie wody i sodu z organizmu. W sportach walki pomóc mogą w zakwalifikowaniu się do niższej kategorii wagowej. Zażywanie środków moczopędnych wiąże się z ryzykiem poważnego odwodnienia. Mogą wystąpić gwałtowne spadki ciśnienia tętniczego, zaburzenia rytmu serca, omdlenia. EPO (erytropoetyna) to hormon, który pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi przez szpik kostny. Krew z większą ilością ciałek czerwonych lepiej transportuje tlen. Po EPO często sięgają kolarze i narciarze biegowi. nieodpowiednie użycie tego hormonu może być bardzo niebezpieczne. Występuje ryzyko udaru lub ataku serca. W 1998 roku 198 sportowców zapytano, czy zdecydowaliby się wziąć środek, który zapewniłby im zwycięstwo w zawodach przez pięć lat, lecz następnie zabiłby ich. 52 proc. badanych odpowiedziało pozytywnie. Dopóki takie będą proporcje, dopóty problem dopingu nie zostanie rozwiązany.
Sto lat obchodzi Dom Narodowy Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką Dom jak testament W okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski DANUTA LUBINA-CIPIŃSKA Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką. W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność u progu poprzedniego stulecia. W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. Ukończył gimnazjum w Cieszynie, znał w mowie i piśmie cztery języki: niemiecki, francuski, łacinę i grekę. Korzystał z Czytelni Ludowej, która działała w Cieszynie od 1861 roku. Dzięki zapiskom w "Pamiętniku Starego Nauczyciela" poety i nauczyciela Jana Kubisza wiemy, że studiował dzieła Kaczkowskiego, Korzeniowskiego, Jeża, Mickiewicza. W swym domu zgromadził ogromny księgozbiór polskich dzieł. Nikt nie miał wątpliwości, że czuje się i jest Polakiem. Nic więc dziwnego, że kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. Pięć lat później powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia. W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. - Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował - opowiada Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni on tablicę upamiętniającą dziadka. Franciszek Górniak był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego, a kiedy towarzystwu zagroził deficyt, zapobiegł temu zapisując w testamencie 10 tysięcy złotych reńskich. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki. - Na łożu śmierci zobowiązał żonę, by po stosownym okresie żałoby wyszła za mąż za Jerzego Cienciałę, który nie miał pieniędzy, ale za to jako polski działacz narodowy miał talent do polityki. Pradziadek uważał, że małżeństwo z bogatą wdową ułatwi Cienciale patriotyczną działalność. I nie omylił się. Cienciała został posłem do Rady Państwa w Wiedniu i właśnie w Domu Narodowym składał rodakom sprawozdania ze swej działalności - dodaje Anna Górniak-Świątek, bratanica Jana Górniaka, która do Domu Narodowego przychodziła w latach 70. na zajęcia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Cieszyńskiej. Jednak o tym, że jest prawnuczką budowniczego tej placówki, nikt wówczas nie chciał pamiętać. Z goryczą mówi, że o Franciszku Górniaku przypomniano sobie dopiero niedawno. Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka który był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego Jan, ojciec jej ojca Franciszka i stryja Jana, jako wiceprezes Macierzy Szkolnej i wicedyrektor Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek, członek "Sokoła", był do czasów podziału Śląska Cieszyńskiego aktywnym działaczem Domu Narodowego. Bywać w nim przestał, gdy w 1919 roku granica odcięła jego rodzinną Sibicę od Polski, zostawiając ją na terytorium Czechosłowacji. Podobnie jak Jan Kubisz, autor hymnu "Płyniesz Olzo" i najważniejszej do dziś pieśni Zaolzian "Ojcowski Dom", podobnie jak wielu innych rodaków zza Olzy, przyrzekł sobie, że jego noga granicy tej nie przekroczy, bo znaczyłoby to, że uznał jej ważność. Ten jeden z fundatorów istniejącego do dziś Gimnazjum Polskiego w Czeskim Cieszynie i wielu innych placówek oświatowych na Zaolziu prawdopodobnie właśnie w Domu Narodowym odbierał wiosną 1939 roku nadany przez premiera RP Felicjana Sławoj-Składkowskiego Krzyż Niepodległości i Srebrny Krzyż Zasługi. Aresztowany w pierwszym dniu wojny przez Niemców, osadzony w więzieniu i torturowany, zmarł w 1940 roku. Historię związków z Domem Narodowym kolejnego z cieszyńskich rodów otwiera pradziadek Mariusza Makowskiego, prezesa Macierzy Ziemi Cieszyńskiej i od 1989 roku członka Zarządu Miasta. To Krzysztof Lukas - austriacki oficer ewidencyjny w 31. Pułku w Cieszynie, manifestacyjnie posługujący się polszczyzną , działacz mającej siedzibę w Domu Narodowym Macierzy Szkolnej. Był świadkiem powstania tu w 1914 roku sztabu Legionu Śląskiego i wizyt brygadiera Józefa Piłsudskiego. Był przy powołaniu Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, która 30 października 1918 roku ogłosiła, że "proklamuje uroczyście przynależność państwową Księstwa Cieszyńskiego do wolnej, niepodległej Polski i obejmuje nad nim władzę państwową". Był też jednym z najważniejszych uczestników spisku polskich oficerów, którzy po proklamacji zajęli garnizon wojskowy w Cieszynie rozbrajając Niemców. - Moja babcia, Maria Władysława z Lukasów Woliczko, mówiła mi, że w okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski. Przechowuje świadectwa, że opowieści te nie były gołosłowne: zaproszenia na rauty i bale, zjazdy absolwentów założonego w 1895 roku Polskiego Gimnazjum, wieczorki Mickiewiczowskie, Sienkiewiczowskie, Kościuszkowskie... Jak silne było oddziaływanie patriotyczne Domu Narodowego najlepiej świadczy, że Maria Władysława i jej mąż Józef Woliczko odmówili w 1939 roku podpisania w jego gmachu volkslisty i uciekli z Cieszyna do Generalnej Guberni. Wrócili tu dopiero w 1968 roku. Ich wnuk, Mariusz Makowski, właśnie w Domu Narodowym przeszedł podstawową edukację kulturalną. A kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą mianowanym wówczas dyrektorem Domu Narodowego, dziś konsulem RP w Ostrawie i Janem Olbrychtem, pierwszym demokratycznie wybranym burmistrzem Cieszyna III Rzeczypospolitej, dziś marszałkiem województwa śląskiego, zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej do dziś przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy. Wtedy to zrodził się Festiwal Teatralny "Na Granicy" - obecnie konkursowy przegląd teatrów państw Grupy Wyszehradzkiej, który odbywa się pod patronatem sekretarza generalnego Rady Europy. Wtedy wymyślili organizowane wspólnie z Czechami i Polakami z Zaolzia imprezy, takie jak Dekada Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej, Cieszyńska Jesień Jazzowa i Święto Trzech Braci, rozpoczynające się tradycyjnym spotkaniem Polaków i Czechów na granicznym moście Przyjaźni nad Olzą. - Dziś Dom Narodowy nie tylko promieniuje, jak przed stu laty, życiem kulturalnym i jest siedzibą wielu organizacji pozarządowych, ale znów jednoczy Polaków mieszkających po obu stronach Olzy. A przy tym jest symbolem coraz lepiej rozwijającej się współpracy transgranicznej w tym regionie - mówi Mariusz Makowski. - Pradziadek Lukas chyba byłby z nas zadowolony - dodaje. - Zdjęcia Rafał Klimkiewicz
Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych w dolinie Olzy. Wśród nich był pradziadek premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek. kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. Pięć lat później powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia. W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12 Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował. Mariusz Makowski, kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą mianowanym wówczas dyrektorem Domu Narodowego i Janem Olbrychtem, pierwszym demokratycznie wybranym burmistrzem Cieszyna III Rzeczypospolitej, zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy. Wtedy to zrodził się Festiwal Teatralny "Na Granicy" - obecnie konkursowy przegląd teatrów państw Grupy Wyszehradzkiej, który odbywa się pod patronatem sekretarza generalnego Rady Europy. Wtedy wymyślili imprezy, takie jak Dekada Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej, Cieszyńska Jesień Jazzowa i Święto Trzech Braci, rozpoczynające się tradycyjnym spotkaniem Polaków i Czechów na granicznym moście Przyjaźni nad Olzą.
Stanowisko negocjacyjne w sprawie okresów przejściowych w obrocie nieruchomościami strona polska przygotowała fatalnie Jak rząd rzucił rękawicę MARCIN CHUDZIK KLAUS BACHMANN Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje. Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych. Tak złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna co do tego, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie, a niektóre partie i niektórzy politycy podnieśli tę sprawę nawet do rangi interesu narodowego. "Nie wystarczy nosić interes narodowy na ustach, trzeba się po prostu rzetelnie przygotować do negocjacji", powiedziała kiedyś minister Karasińska-Fendler obejmując obowiązki szefa UKIE. Sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców pozwala obserwować jak w soczewce, jak to przegotowanie wyglądało. Można było przewidzieć Stanowiska negocjacyjne są przygotowywane przez zespół negocjacyjny we współpracy z podzespołami w poszczególnych ministerstwach. Następnie są przekazywane do Komitetu Integracji Europejskiej i przyjmowane przez Radę Ministrów. Nie jest tajemnicą, że zespół negocjacyjny wiedział, jakie regulacje z zakresu obrotu nieruchomościami obowiązują w UE, że zdawał sobie sprawę, jak politycznie i psychologicznie drażliwa jest ta kwestia. Przedstawiciel ministra Jana Kułakowskiego jeździł po Europie, aby ustalić zakres możliwych do uzyskania ustępstw ze strony państw Unii i poznać stanowiska w tej sprawie innych krajów kandydujących. Kiedy Rada Ministrów omawiała stanowisko negocjacyjne w tej kwestii, jej członkowie wiedzieli więc, że: 1. Inne kraje kandydujące albo nie zgłaszają podobnych wniosków, albo domagają się krótkich (pięcioletnich) okresów przejściowych, mimo że sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców jest u nich bardziej drażliwa niż w Polsce. Można wątpić, czy obawy przed "wykupem polskiej ziemi" są w Polsce silniejsze niż w małej Estonii (z 30-procentową mniejszością rosyjską), w małej Słowenii (której według takiego scenariusza groziłby wykup kilkudziesięciokilometrowej plaży nad Morzem Śródziemnym przez bogatszych Włochów, Niemców i Austriaków) lub w Czechach, które mają znacznie więcej problemów z Niemcami Sudeckimi niż Polska ze "Związkiem Wypędzonych". 2. Unia Europejska dopuszcza okresy przejściowe w zakresie obrotu nieruchomościami przez obcokrajowców w odniesieniu do kupna tzw. drugich miejsc zamieszkania przez obcokrajowców nie mieszkających na stałe w danym kraju ("posiadaczy zagranicznych dacz"). 3. Wniosek o jakikolwiek okres przejściowy wymaga, aby strona wnioskująca zrobiła rozróżnienie między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w kraju (dla których restrykcje zgodnie z prawem UE nie wchodzą w grę i nie mają miejsca ani w Danii, ani w Austrii) i obcokrajowcami z miejscem zamieszkania poza Polską. Wymaga on też dokładniej definicji, o jakie rodzaje nieruchomości i grunty chodzi. Enigmatyczne stanowisko Ministrowie jednak najwyraźniej w ogóle nie brali tych elementów pod uwagę. Zamiast tego uchwalili enigmatyczne stanowisko, według którego "Polska zadeklarowała gotowość przyjęcia prawa europejskiego do 31 grudnia 2002 roku z wyjątkiem kwestii nabywania nieruchomości przez cudzoziemców. W tym zakresie Polska występuje o dwa okresy przejściowe, które były obiektem konsultacji politycznych: krótszy okres przejściowy (5-letni) na zakup nieruchomości pod inwestycje i dłuższy dotyczący zakupu ziemi rolnej, to znaczy działek rekreacyjnych i gruntów leśnych (18-letni). Obszar ten traktowany jest przez rząd RP jako zagadnienie specyficzne ze względu na uwarunkowania historyczne oraz z powodu dużej różnicy cen na ziemię i nieruchomości w Polsce i krajach Unii Europejskiej". Nie ma dowodów na to, że rząd rzeczywiście traktował kwestię nabywania nieruchomości przez cudzoziemców jako zagadnienie specyficzne. Nie uzasadnił (jak to zrobił rząd czeski), na czym polegają "uwarunkowania historyczne" ani nie udowodnił, czy różnice cen są rzeczywiście tak jaskrawe i dlaczego to zjawisko ma być groźne. To fakt, że duża część ziem polskich należała kiedyś do innego państwa i że niektórzy obywatele tego państwa mają prywatne roszczenia w stosunku do nieruchomości na tych terenach. Ale to zjawisko ma miejsce również w Czechach i w Słowenii. W tych krajach są również miejsca, gdzie ceny nieruchomości są niskie, a same grunty bardzo atrakcyjne dla obywateli państw piętnastki (na przykład miejscowości nadmorskie w Słowenii). Mimo to żaden inny kandydat do UE nie wystąpił o tak długie okresy przejściowe. Stanowisko polskiego rządu nie zawiera rozróżnienia między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w Polsce i obcokrajowcami ze stałym miejscem zamieszkania poza Polską, nie definiuje też, czym różni się nieruchomość pod inwestycje na przykład od budynku mieszkalnego. Gdyby UE przyjęła polskie stanowisko, to po przystąpieniu Polski do UE obcokrajowiec z Unii kupujący kamienicę na wynajem musiałby uzyskać zgodę MSW, ponieważ zakup stanowiłby inwestycję kapitałową. Natomiast obcokrajowiec, który kupiłby kamienicę i zostawił ją pustą, nie musiałby tej zgody uzyskać, ponieważ nieruchomość nie przynosiłaby zysku. Jeszcze bardziej dziwaczne skutki miałby pięcioletni okres przejściowy na zakup nieruchomości pod inwestycje, który rzekomo ma chronić przed nadmiernym wzrostem cen ziemi. Jeżeli po przystąpieniu Polski do UE rozmiar inwestycji zagranicznych dramatycznie zwiększy się, to wzrosną też ceny nieruchomości. Wtedy MSW ma do wyboru: albo udzielić odpowiednio dużo zezwoleń i dopuścić do wzrostu cen, albo odesłać inwestorów z kwitkiem, co opóźniałoby modernizację gospodarki. W istocie polski rząd, przesyłając taki wniosek do Brukseli, prosił UE o zezwolenie, aby po przystąpieniu doń miał prawo szkodzić polskiej gospodarce. Okna zamknięte, drzwi otwarte Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że Rada Ministrów postanowiła z jednej strony wysunąć bardzo daleko idące i nierealistyczne żądania, a z drugiej strony - nie wysunąć żądań, co do których UE nie miałaby większych zastrzeżeń. Stanowisko negocjacyjne nie odnosi się w ogóle do problematyki "posiadaczy zagranicznych dacz". Dacze te zazwyczaj nie leżą na gruntach rolnych, nie są one też inwestycjami. W świetle polskiego stanowiska negocjacyjnego nie byłoby na przykład przeszkód, aby dowolny obywatel kraju piętnastki kupił sobie kamienicę na Starym Mieście w Olsztynie lub domek letniskowy w Międzyzdrojach. Obie nieruchomości leżą na gruntach odrolnionych i nie stanowią inwestycji. Jak mogło dojść do tego, że kwestia najbardziej nagłośniona przez partie rządzącej koalicji i środki masowego przekazu została tak źle przygotowana w dotychczasowych negocjacjach? Ekspertów w Radzie Ministrów nie brakuje, są oni zarówno w zespole negocjacyjnym, jak i wśród doradców premiera, a eksperci poszczególnych ministerstw mieli okazję zapoznać się ze stanem prawa UE podczas przeglądu ustawodawstwa (screening), który poprzedza negocjacje. Ale ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim. Cel - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego" w postaci polskiej ziemi. W ten sposób polski rząd zabarykadował okna, ale główną bramę zostawił otwartą na oścież. Co jest do uratowania Tak czy owak UE odrzuciłaby każdy wniosek o okres przejściowy przekraczający zakres pięcioletnich restrykcji dla "posiadaczy zagranicznych daczy", co nie oznacza, że dla Polski niemożliwe jest, aby uzyskać coś ponad to. Szkopuł w tym, że Rada Ministrów nie robiła nic, aby kogokolwiek przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym pod adresem polskich "obrońców ziemi", których żaden rząd nie próbował dotąd przekonać, że ich obawy są przesadzone. Teraz korespondenci polskich mediów w Brukseli donoszą o szczegółowych analizach polskiego i unijnego rynku nieruchomości, zgodnie z którymi nawet argument o wielkiej różnicy cen nieruchomości w Polsce i w krajach UE nie jest prawdziwy. Czy rząd polski nie mógł zdobyć takich analiz, zanim wpisał ten argument do swojego stanowiska negocjacyjnego? Teraz argumentów ma już coraz mniej. Warto więc zastanowić się, do czego okres przejściowy z zakresu obrotu nieruchomościami w ogóle jest potrzebny i jak miałyby wyglądać jego szczegółowe rozwiązania. Ma on znaczenie przede wszystkim z dwóch powodów, które też są zrozumiałe dla unijnych negocjatorów. Pierwszy - aby duży popyt na ziemię pod inwestycje nie spowodował wzrostu cen działek rolnych, co może utrudnić restrukturyzację polskiego rolnictwa. Temu można jednak zapobiec poprzez uchwalanie ustaw rozgraniczających rynek działek budowlanych i terenów miejskich od rynku ziemi rolnej. Jest to zgodne z prawem europejskim i nie trzeba do tego żadnego okresu przejściowego. Ale dopóki się tego nie robi, dopóty w Brukseli trudno będzie przekonać kogokolwiek, że Polska naprawdę przywiązuje do tej sprawy tak wielką wagę. Drugi powód starania się o ewentualny okres przejściowy to chęć uniknięcia tworzenia się enklaw bogatych obcokrajowców w niektórych szczególnie atrakcyjnych miejscowościach turystycznych. Nie dotyczy to jednak całego kraju ani nawet całego terenu niegdyś należącego do państwa niemieckiego, lecz co najwyżej kilku regionów bardzo atrakcyjnych turystycznie (okolice Międzyzdrojów, region Wielkich Jezior Mazurskich). Można - wzorem Austrii - uchwalić restrykcyjne przepisy dla tych regionów i potem zaproponować w negocjacjach okres przejściowy dla tych regulacji. Obecne polskie ustawodawstwo tak samo traktuje działkę na plaży w Międzyzdrojach i nieużytek pod Białymstokiem, a nowo tworzone samorządy regionalne nie mają tu nic do powiedzenia. Widać więc, że "interes narodowy", który rząd chciał obronić w tak widowiskowy sposób, jest głęboko ukryty w gąszczu przepisów o zagospodarowaniu przestrzennym, w prawie budowlanym i w bardzo żmudnych, zawiłych przygotowaniach do negocjacji.
UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje. stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane. Kiedy Rada Ministrów omawiała stanowisko, jej członkowie wiedzieli, że Inne kraje kandydujące albo nie zgłaszają podobnych wniosków, albo domagają się krótkich okresów przejściowych. UE dopuszcza okresy przejściowe w odniesieniu do "posiadaczy zagranicznych dacz". Wniosek wymaga, aby strona wnioskująca zrobiła rozróżnienie między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w kraju i poza Polską. Ministrowie nie brali tych elementów pod uwagę. uchwalili enigmatyczne stanowisko. rząd nie definiuje, czym różni się nieruchomość pod inwestycje od budynku mieszkalnego. polski rząd, przesyłając taki wniosek do Brukseli, prosił UE, aby miał prawo szkodzić polskiej gospodarce. ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego".
Pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych Polskie poczucie tragizmu RYS. PAWEŁ GAŁKA ZDZISłAW NAJDER Podstawowym składnikiem zbiorowej świadomości Polaków jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Ta świadomość tragizmu oraz skłonność do buntu różni nas dzisiaj i od praktycznego Zachodu, i od tracącego poczucie ciągłości historycznej Wschodu. Między Wschodem a Zachodem Od ponad tysiąca lat Polska obwieszcza swoją przynależność do Zachodu. Kościół rzymskokatolicki jest od początku najważniejszym składnikiem i symbolem tej przynależności. Zdarzało się, że naszą "zachodniość" kwestionowano; przykładem może być ucieczka do Francji polskiego króla Henryka Walezego. Od końca XVIII wieku bezpośredni zachodni sąsiedzi zaprzeczali prawu Polski do odrębnego istnienia. Wówczas jednak także od Zachodu, głównie z Francji, płynęło dla nas wsparcie moralne i wolnościowe natchnienie: najbardziej pamiętnym dokumentem jest "Warszawianka". Od Wschodu Polska bywała najeżdżana przez wyznawców islamu; z tym sobie jakoś radziła. Ale od końca XVIII wieku słowiański Wschód usiłował Polskę po prostu wchłonąć i w sobie rozpuścić. Przymusowe wcielenie do bloku sowieckiego po roku 1945 było dalszym ciągiem tych usiłowań. Dzisiaj jest inaczej; mało kto już kwestionuje, że Polska jest częścią składową Zachodu. Ukraiński historyk, profesor Harvardu, powiedział niedawno, że błędne jest widzenie w Polsce "pomostu między Europą a Wschodem", bo Polska po prostu jest Europą. Mit Jagiellonów Za tę jednoznaczność zapłaciliśmy wszakże wysoką cenę: jest nią naruszenie tożsamości i ciągłości tak historycznej, jak i terytorialnej. Dzisiejsza Polska znajduje się w miejscu, w którym nigdy przed połową XX wieku nie była, natomiast rozerwany został jej związek z ziemiami, na których powstała istotna część dorobku naszej kultury narodowej. W porównaniu z dotychczasowymi swoimi dziejami Polska jest dzisiaj państwem prawie monoetnicznym i bardziej spoistym kulturowo niż Francja czy Włochy. Ale jednocześnie Polacy w swoim myśleniu o sobie i o sąsiadach świadomie nawiązują już nie do zafałszowanego w PRL mitu piastowskiego, lecz do mitu wielonarodowej Polski Jagiellonów. Zwycięstwo tego mitu można uznać za pogrobowy sukces Józefa Piłsudskiego, Polaka z Litwy. Mit ten jednak nie miałby szans na wskrzeszenie, gdyby duch jagielloński nie przenikał tak dogłębnie dziejów kultury polskiej już od czasu fresków w lubelskiej kaplicy zamkowej Władysława Jagiełły, a więc od początku XV wieku. Był to duch współżycia. Współżycia pokojowego w dwu znaczeniach: wieloetniczne państwo nie rozszerzało się przez podboje, ale przez dobrowolne unie, a kultura polska nie była innym narzucana, ale przyciągała do siebie, co widać najlepiej w okresie porozbiorowym, kiedy spolonizowało się tylu Austriaków i Niemców, a granica obszaru polskojęzycznego przesunęła się dalej na wschód. Na Zachodzie bywało zwykle inaczej: przykładem krwawy podbój Szkocji przez Anglików lub jakobińskie porządki Francuzów. Europejski poligon W połowie XX wieku Polska stała się poligonem europejskich doświadczeń militarnych, etnicznych i ideologicznych. Trzykrotnie była terenem działań wojennych na wielką skalę; przez osiem lat, od 1939 do 1947 roku, trwały na jej obszarze walki partyzanckie. W roku 1944 stoczono sześćdziesięciotrzydniową bitwę o jej stolicę. Trzykrotnie doznała okupacji komunistycznej, raz nazistowskiej. Na ziemiach Rzeczypospolitej rozegrał się główny akt zagłady Żydów europejskich. Po roku 1945 miliony Polaków zostały przesiedlone lub spontanicznie zmieniły miejsce zamieszkania. Ziemiaństwo, warstwa społeczna, która przez pół tysiąca lat stanowiła rdzeń kultury polskiej, uległo likwidacji; inteligencja poniosła olbrzymie straty najpierw liczbowe, później moralne. Te wielkie zbiorowe doświadczenia wywarły ogromny wpływ na kulturę polską. Niekoniecznie w sensie powstałych już pod ich wpływem dzieł, ale w sensie świadomości. Polska świadomość kulturowa przejawia się dzisiaj nade wszystko w pamiętnikach, ogłaszanych dokumentach życia zbiorowego; dołączają się do tych przejawów poezja i powieść. Życie na cmentarzach Podstawowym składnikiem tej zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Niedawno ustanowiono w centrum Gdańska cmentarz Nieistniejących Cmentarzy, na placu, który był miejscem pochówku od XII wieku i gdzie w latach czterdziestych zniszczono "niemieckie" nagrobki. Ten cmentarz, otwarty wspólnie przez katolickiego arcybiskupa, islamskiego mułłę, ewangelickiego pastora i żydowskiego rabina, jest dla mnie symbolem ważnego składnika polskiej kultury. Przez świadomość tragizmu rozumiem zdawanie sobie sprawy z tego, że coś, co wysoko cenimy, wyłoniło się na drodze zniszczenia czegoś innego, także cennego. Prosty i materialny przykład takiej sytuacji opisał niedawno Tadeusz Chrzanowski: oto warszawska Starówka została odbudowana przy użyciu cegieł uzyskanych przez wyburzanie zabytków piastowskiego Głogowa. Przykładem najbardziej znanym jest bohaterska legenda Powstania Warszawskiego, symbol gotowości do najwyższego poświęcenia w obronie zbiorowego honoru Polaków. Poczucie tragizmu jest obce nowoczesnym postawom relatywistycznym, typowym dla tak zwanego postmodernizmu. Tragizm wprowadza do naszej świadomości składnik eschatologiczny, ten wymiar duchowy, o którego potrzebie tak często słyszymy. Być może właśnie obecność poczucia tragizmu sprawia, że religia zajmuje wciąż tak poczesne miejsce w polskim życiu kulturowym. Warto przy tym zauważyć, że tak często odnotowywana i przeciwstawiana areligijności Europejczyków religijność Amerykanów jest zupełnie inna: jest optymistyczno-dobroduszna, tragizmu wręcz unikająca. Schronienie w wyobraźni Jako zbiorowość odczuwamy wyjątkowo silnie potrzebę ciągłości. Zniszczenia i niedostatki realiów nadrabiamy wyobraźnią. I właśnie nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże, tak treściowe, jak i emocjonalne, owego poczucia tragizmu. Tak wiele z tego, co kochamy, za czym tęsknimy, zostało bezpowrotnie zniszczone. Tak wiele z tego, do czego jesteśmy serdecznie przywiązani, jest od nas oddzielone. Śnimy o Wilnie i Krzemieńcu, zamkach nowogródzkim i kamienieckim; restaurujemy synagogi i kirkuty; w zamkach pruskich junkrów odbywamy spotkania przyjaźni. Śpiewamy o Niemnie i o Czeremoszu, czytamy książki o małych żydowskich miasteczkach, jak Drohobycz Brunona Schulza, w Szczecinie wybieramy zasłużonych obywateli miasta spośród jego dawnych i obecnych mieszkańców, we Wrocławiu i Warszawie wzruszamy się lwowskimi piosenkami Mariana Hemara. Podnieśliśmy z ruin warszawskie i gdańskie Stare Miasta oraz ratusze poznański i zamojski; ratujemy zachowane dworki i dwory. Wiemy, że "nasz świat jest nietrwały - chaos intencje ludzkie mgłą otacza". Od Zbigniewa Herberta uczymy się, że pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych. Nasz hymn narodowy jest także hymnem zobowiązania. Jego słowa przypominają nam codziennie, że losem człowieka jest walka z nietrwałością. Jednocześnie odrzucają to, co jest, na rzecz tego, co być powinno, co musimy swoim wysiłkiem stworzyć. I to jest również tradycyjny składnik naszej kultury: brak zgody na aktualną rzeczywistość, postulaty zmiany - w imię wolności, w imię wierności, w imię przerabiania zjadaczy chleba w aniołów. Sami rozpięci jesteśmy między przeszłością tragiczną (która sprawia, że nasze święta państwowe nie są świętami radości, jak gdzie indziej, ale rozpamiętywania) a przyszłością otwartą Europy. Egzotyczny heroizm A jak widzą nas z zewnątrz? Nie mam na myśli potocznych stereotypów, ale widzenie przez ludzi kultury. Dla Zachodu Europy jesteśmy egzotyczni przez nasze tradycje heroiczno-szaleńcze, upamiętnione w takich utworach jak "Jacobowsky i pan pułkownik" Franza Werfla czy" Pan Kiehot" Gunthera Grassa, a także przez naszą cywilizacyjną pograniczność. Jesteśmy kresami Europy. Sąsiedzi od wschodu - a przypominam, że ani Litwini, ani zwłaszcza Ukraińcy nie chcą być umieszczani w Europie Wschodniej, lecz przynajmniej w Środkowowschodniej - są otwarci na nasze tradycje okcydentalne, jak obywatelska podmiotowość jednostek i zbiorowości, samorząd lokalny, podporządkowanie władzy prawu, a stosunków międzyludzkich umowom, niepodporządkowanie religii państwu i wiara, której się broni - ale której się nie narzuca. Nie ma potrzeby przemilczać, że Europa ducha, Europa prawa i sztuki sięgała tak daleko, jak daleko sięgały ongiś granice I Rzeczypospolitej, wspólnej kolebki Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Na jej obszarze spotykały się i przenikały kultury, ale składnik łacińsko-europejski był zawsze obecny. Tym śmielej powinniśmy o tym przypominać, że cywilizacja polska nie była cywilizacją podboju. Dzisiaj zresztą zmieniły się kanony stosunków międzynarodowych i ani za kulturą, ani przed kulturą nie idzie już miecz... Nie trzeba chcieć pełnić funkcji misjonarza, by mieć poczucie misji - misji spełniania się, misji realizowania własnego modelu. Model polski, powtórzę, to model wyczulenia na historię i na tragizm ludzkich losów. W zetknięciu ze Wschodem model ten uwydatnia podmiotowość jednostki świadomej swoich wyborów oraz wspólnoty świadomej swoich dokonań i katastrof. Zakłada poczucie odpowiedzialności moralnej za osobowe i zbiorowe decyzje. Zakłada postawę czynną: "bądź wierny - idź". Wyrażony jest w słowach Norwida: "Ojczyzna to wielki - zbiorowy - obowiązek". Ani od tego modelu, ani od swojej roli, narzucanej przez nasze geokulturowe położenie, kultura polska nie powinna uciekać. Tylko naród niepodległy jest w stanie dokonywać zbiorowego rachunku sumienia, spoglądać w oczy tragediom własnego losu. Tylko kultura niepodległego narodu może ze świadomości tragedii czerpać nie tylko gorzkie lekcje przetrwania, ale i mądrość rozumienia osobowej i zbiorowej doli człowieczej. Niepodległość zbyt oczywista Dlatego na zakończenie pozwolę sobie na chwilę wspomnienia. Piętnaście lat temu miałem zaszczyt otwierać w Londynie Kongres Kultury Polskiej na Obczyźnie. Mówiłem wówczas o tym "Co kultura polska może dzisiaj dać światu?". Nie muszę na tej sali przypominać, jak bardzo ówczesna sytuacja Polski i Polaków różniła się od dzisiejszej. Sam byłem wówczas banitą skazanym na śmierć i pozbawionym obywatelstwa przez własnych rodaków. A kultura polska dawała wówczas sobie i światu przede wszystkim to, że się nie poddawała. Dopiero niepodległość umożliwiła otwarte zadawanie pytania o miejsce Polski między Zachodem a Wschodem. Co znacznie ważniejsze, dopiero niepodległość pozwala nam stanąć wobec największego zbiorowego dramatu Polaków, jaki rozegrał się po drugiej wojnie światowej. Odbudowaliśmy wówczas naszą Ojczyznę z ruin, z wysiłkiem, radością i dumą - a równocześnie trwały sowieckie wywózki, komunistyczne skrytobójcze mordy i trwał beznadziejny opór "żołnierzy wyklętych", o których historia "głucho milczała". Obawiam się, że dzisiaj traktujemy niepodległość jako coś oczywistego. Taka postawa jest sprzeczna z duchem polskich tradycji. Niepodległość nie jest obecnie zagrożona, ale pamięć o jej tragicznej cenie powinna pozostać wyróżniającym składnikiem naszej kultury. Tekst wystąpienia Zdzisława Najdera na forum "Polska pośrodku Europy" podczas Kongresu Kultury Polskiej.
W połowie XX wieku Polska stała się poligonem europejskich doświadczeń militarnych, etnicznych i ideologicznych. Te doświadczenia wywarły ogromny wpływ na kulturę polską. Podstawowym składnikiem zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże owego poczucia tragizmu. Śnimy o Wilnie, zamkach nowogródzkim i kamienieckim; restaurujemy synagogi. Dla Zachodu Europy jesteśmy egzotyczni przez nasze tradycje heroiczno-szaleńcze. Obawiam się, że dzisiaj traktujemy niepodległość jako coś oczywistego. Taka postawa jest sprzeczna z duchem polskich tradycji.
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń Kłamcy w pułapce PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków. Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo. Usta prawdy Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami. Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc. Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy. "FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych. Stres oszusta Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona. Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw". "Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających. Coraz bliżej pewności W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi. Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali. Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację. Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie. Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. - Podręczny poligraf Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet. Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem. Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57. Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc. Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu.
Amerykańscy psychologowie stwierdzili, że do wykrycia kłamstwa nie są wcale potrzebne specjalistyczne narzędzia, wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa i w sposób, w jaki ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. Kłamcy komunikują się bowiem w zupełnie inny sposób niż osoby prawdomówne. Najważniejszym mechanizmem, po którym można poznać kłamcę, jest jego dystansowanie się do opowiadanej historii. W ten sposób stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika zdarzeń. Drugim sygnałem jest brak szczegółów relacjonowanych wydarzeń, aby nie zapętlić się we własnych zeznaniach. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, które są prawdopodobnie nieświadomym wyrazem winy, jaką czuje kłamca z powodu oszustwa. Głównym sposobem testowania prawdomówności do tej pory był wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jego działanie polega na obserwacji cielesnych reakcji badanego na specjalnie dobrany zestaw pytań, które mu się zadaje. Nie daje więc stuprocentowej pewności, czy dana osobie kłamie, dlatego powoli odchodzi się od całkowitego zaufania poligrafom na rzecz nowych, obserwacyjnych technik wykrywania kłamstw.
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS Rząd grozi i donosi Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce. ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro. Szybkie propozycje Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR. Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną. Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski. Rząd się poskarży - Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR. Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce. Szukanie winnych Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności". Mariusz Przybylski Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P. KOMENTARZ Najważniejszy jest czas Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji. Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas. Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione. Mariusz Przybylski
Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) zawarła z firmą Hewlett-Packard (HP) umowę na budowę Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) wartą 67,3 mln euro oraz kontrakt na trzyletnią obsługę tego systemu o wartości 105 mln euro. Od jesieni polska i unijna strona podważały intencje zawarcia pierwszej z nich, a ostatnio piętnowana jest umowa serwisowa zawarta ze szkodą dla państwa polskiego. Ostatnio szef agencji Aleksander Bentkowski złożył HP propozycję rozwiązania umowy serwisowej i renegocjacji kontraktu na budowę systemu oraz zagroził, że jeżeli firma nie zgodzi się na te warunki, to zakończy współpracę. Poinformował również, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali i poinformuje o sytuacji ambasadora USA. W przypadku rozstania się z HP agencja wybierze nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. Według prezesa HP w Polsce propozycje agencji to ultimatum, a HP chciałoby renegocjować umowę. ARiMR, licząc na to, że HP w krótkim czasie zrezygnuje z części kontraktu i straci około 123 mln euro, jest naiwna albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji. Wśród zarzutów postawionych HP wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. Przeprowadzona przez NIK kontrola pokazuje złe praktyki w biznesie, gdyż to firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że to przegrani i konkurenci HP zostali jej podwykonawcami. Dzięki systemowi IACS rolnicy będą mogli otrzymywać dopłaty bezpośrednie, dlatego jego budowa powinna być priorytetem, a liczenie na wyłonienie nowych wykonawców w drodze nowego przetargu i zdążenie na czas to mżonki.
STANY ZJEDNOCZONE Rodzice, posyłający dzieci do szkół publicznych, domagają się reformy oświaty. Wszelkimi środkami bronią się przed nią nauczycielskie związki zawodowe. Swoboda zagrożona tabliczką mnożenia JACEK KALABIŃSKI z Waszyngtonu Zębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów. Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów podstawowych i średnich szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Dyskusja o konieczności reformy oświaty trwa bez przerwy, ale potężne związki zawodowe nauczycieli blokują wszelkie próby stworzenia systemu, w którym szkoły musiałyby ze sobą konkurować i podnosić poziom. Zadowolenie ucznia najważniejsze Tylko w dwóch miastach amerykańskich, Cleveland w stanie Ohio i Milwaukee w stanie Wisconsin, udało się eksperymentalnie wprowadzić bony oświatowe. Z tego systemu może skorzystać zaledwie 3 tysiące dzieci z najuboższych rodzin w Cleveland i 15 tysięcy dzieci w Milwaukee. Badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda potwierdziły, że objęci tymi programami uczniowie znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania. Umiejętności te w szkołach publicznych są na alarmująco niskim poziomie. Przeprowadzone na skalę międzynarodową testy wykazały, że koreańskie trzynastolatki są w matematyce najlepsze, a amerykańskie najsłabsze. Ale mniemanie o swoich umiejętnościach mają dokładnie odwrotne. Na pytanie, czy jesteś dobry w matematyce, twierdząco odpowiedziało tylko 23 proc. dzieci koreańskich, ale za to aż 68 proc. uczniów amerykańskich. "Obowiązującym w Ameryce dogmatem jest teza, iż uczniowie przede wszystkim muszą być z siebie zadowoleni, czemu towarzyszy pogląd, że najważniejsze jest, aby szkoła była dla młodzieży atrakcyjna" - pisze murzyński konserwatywny socjolog Thomas Sowell i dodaje, że te zasady udało się wdrożyć, ale kosztem katastrofalnego spadku poziomu nauczania. Jedna trzecia uczniów najstarszych klas publicznych szkół średnich nie wie, że proklamację likwidującą w Ameryce niewolnictwo wydał Abraham Lincoln. Połowa w ogóle nie słyszała, kim był Józef Stalin, a trzydzieści procent nie potrafi wskazać Wielkiej Brytanii na mapie świata. Wprowadzone na początku lat 60. testy SAT, mające badać poziom umiejętności absolwentów szkoły średniej, a stanowiące jedno z podstawowych kryteriów przy przyjmowaniu do szkół wyższych, zostały w zeszłym roku "dogłupione", aby można było twierdzić, że spadająca w istocie przeciętna wiedzy stale rośnie, a także, by ukryć rozbieżności między poziomem uczniów białych i czarnych. Krytycy zmian bezskutecznie dowodzili, że może raczej należałoby przeciwdziałać powszechnemu wśród czarnych dzieci kultowi nieuczenia się i ostracyzmowi wobec tych murzyńskich kolegów, którzy mają lepsze stopnie. Ale edukacyjny establishment postawił na swoim. 10 tysięcy dolarów na ucznia Utrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne. W Dystrykcie Kolumbii - jak oficjalnie nazywa się miasto Waszyngton - roczne nakłady na jednego ucznia przekroczyły już 9600 dolarów. Postępy waszyngtońskich uczniów w nauce nie są najgorsze w kraju. Jeszcze gorzej spisują się dzieci na amerykańskich Wyspach Dziewiczych na Morzu Karaibskim. Jest to raczej słaba pociecha. Najbardziej ekskluzywne w Waszyngtonie szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego, do których posyłają swoje dzieci senatorzy, członkowie rządu i - do niedawna - będący zdecydowanym przeciwnikiem bonów oświatowych prezydent Bill Clinton, pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na takich renomowanych uniwersytetach, jak Harvard, Yale i Princeton. Czesne w szkołach katolickich wynosi od jednej trzeciej do połowy nakładów na ucznia w systemie szkół publicznych, a poziom - mierzony okulawionymi, ale będącymi jedynym normatywnym instrumentem testami SAT - jest wyższy o 30 proc. z okładem. Badania opinii publicznej przeprowadzone na zlecenie stowarzyszenia murzyńskich nauczycieli wykazują, że 78 proc. murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami. Bonów chce też 65 proc. Latynosów, ale tylko 48 proc. białych Amerykanów. Reszta białych ulega argumentom "postępowych" środków przekazu, albo po prostu ma cały problem w nosie, gdyż i tak posyła dzieci do szkół prywatnych. Decydować o własnych dzieciach W Denver w stanie Kolorado rozgorzał ostatnio zażarty spór. Trzy i pół tysiąca ojców i matek dzieci murzyńskich i latynoskich, którzy podpisali zbiorowy pozew sądowy, domagało się wprowadzenia bonów. Podobnie jak w wielu miastach amerykańskich także w Denver dzieci z murzyńskich części miasta dowożono autobusami do szkół w lepszych dzielnicach, co miało doprowadzić do integracji rasowej w szkołach publicznych. Ale przed dwoma laty program ten został zawieszony. W szkołach w uboższych dzielnicach natychmiast pogorszyły się wyniki uczniów. Wśród białych czwartoklasistów czytać umie 58 proc., wśród murzyńskich i latynoskich tylko 24 proc. Większość mieszkańców stanu Kolorado poparła wprowadzenie bardzo skromnych bonów edukacyjnych na sumę 2500 dolarów rocznie na ucznia. Całkowicie murzyńskie szkoły prywatne w Denver, gdzie czesne wynosi właśnie około 2500 dolarów, mają znacznie lepsze wyniki nauczania od szkół publicznych, których budżety dają im 4700 dolarów rocznie na ucznia. Ale związki nauczycielskie stanęły okoniem. Rodzice z Denver, w przeciwieństwie do rodziców z innych miast, nie poddali się i oddali sprawę do sądu. Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną najsłabsi, nie mający szans na wydźwignięcie się. Swoboda wyboru dla rodziców - głoszą działacze nauczycielscy - jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest jedna dla wszystkich. Pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym. Doprowadzi też do finansowania szkół parafialnych z budżetu państwowego, co byłoby sprzeczne z konstytucyjną zasadą rozdziału państwa i Kościoła, bardzo ściśle przestrzeganą w USA. W każdym calu postępowy "New York Times" ostrzegał przed trzema laty, że system bonów wyciągnie najzdolniejsze dzieci biedoty ze szkół publicznych. "Co zostanie po odciągnięciu tej śmietanki?" - martwił się autor redakcyjnego artykułu. Socjolog Sowell zadał sobie trud sprawdzenia, ilu dziennikarzy piszących redakcyjne komentarze w "Timesie" posyła własne dzieci do szkół publicznych. Odpowiedź: żaden. Obrona przywilejów Upór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze. Większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji (NEA), ma 2,2 miliona członków, roczne wpływy szacowane na 785 milionów dolarów i wyłożoną marmurami siedzibę w Waszyngtonie, której remont kosztował 52 miliony dolarów. NEA jest najliczniejszym związkiem zawodowym w USA. Na lobbing wydaje 39 milionów dolarów rocznie. W ostatnich latach wyłożyło ponad 9 milionów na fundusze wyborcze kandydatów do Kongresu. Z sumy tej tylko 37 tysięcy dostali republikanie, cała reszta została wypłacona demokratom. NEA konsekwentnie finansuje kandydatów lewicowych. Najwięcej dostają ultraradykałowie, jak David Bonior ze stanu Michigan, który na Kapitolu uważany jest za najgroźniejszego demagoga w Izbie Reprezentantów, czy niezłomnie prozwiązkowy Richard Gephard, który właśnie przystąpił do wyścigu o prezydenturę w roku 2000, starając się Clintona i Gore'a obejść z lewa. Trudno powiedzieć, aby NEA nie miało sukcesów. Mimo że propozycje wprowadzenia bonów oświatowych zostały złożone w połowie wszystkich parlamentów stanowych, wszędzie udało się je zablokować. Kiedy dla uratowania będącego w stanie upadku systemu szkolnego Dystryktu Kolumbii zarządzająca nim Izba Reprezentantów miała uchwalić rozdawanie bonów, umiejętny lobbing NEA sprawił, że prezydent Clinton z góry zapowiedział swoje weto. Sprawa upadła. NEA potrafiło też storpedować wprowadzenie w Kalifornii systemu tzw. szkół czarterowych. Są to szkoły publiczne, które mają swobodę układania programów i przyjmowania uczniów z całego rejonu inspektoratu szkolnego, a nie tylko ze ścisłego rejonu. NEA na zwalczanie szkół czarterowych wydało - według ocen dziennika "Los Angeles Times" - ponad 14 milionów dolarów, prowadząc kampanię w telewizji, prasie i na wiecach. W cotygodniowym komentarzu swojego prezesa, publikowanym jako płatne ogłoszenie na łamach czytanego przez stołeczne elity polityczne "Washington Post", dzielni edukatorzy twierdzą, że NEA stanowczo zmienia swoją politykę. "W Kalifornii doprowadziliśmy do przeznaczenia przez stan dodatkowych 771 milionów dolarów na zmniejszenie liczebności klas od przedszkola do trzeciej z obecnych czterdziestu uczniów do dwudziestu" - pisze prezes NEA, Keith Geiger. Nie wspomina o tym, że jego organizacja latami skutecznie zwalczała system sprawdzania umiejętności nauczycieli. Testy w Kalifornii wykazały, że jedna piąta z przebadanych 65 tysięcy nauczycieli nie ma podstawowych kwalifikacji zawodowych. Wielu nie potrafiło poprawnie liczyć i pisać. Zmarły w tym roku Albert Shanker, prezes konkurencyjnego wobec NEA związku Amerykańska Federacja Nauczycielska, przyznawał, że z fachowością nauczycieli jest fatalnie: "Do szkół przychodzą uczyć ludzie, którzy w innych krajach nie dostaliby się na wyższe studia". AFN, która podejmuje pewne wysiłki na rzecz poprawy sytuacji w oświacie i zdaje sobie sprawę, że wkrótce może wybić sądna godzina dla systemu edukacji publicznej, ma trzykrotnie mniej członków od NEA. Zwolennicy reorganizacji szkół w Milwaukee pokazywali w miejscowej telewizji nakręcone ukrytą kamerą taśmy wideo, na których nauczyciele spędzali godziny lekcyjne na czytaniu kryminałów lub gazet, podczas gdy uczniowie robili, co im się podobało. Ale i to nie pomogło. System bonów oświatowych nie został rozszerzony. W stanie Nowy Jork średnie koszty prawne usunięcia nauczyciela z pracy wynoszą 200 tysięcy dolarów. W roku 1990 jeden z nauczycieli "edukacji specjalnej" powędrował do więzienia za sprzedanie kokainy policyjnym tajniakom. Poparcie związków nauczycielskich sprawiło, że przez półtora roku, jakie spędził za kratkami, inspektorat oświatowy musiał wypłacać mu pełne pobory. I tak jesteśmy ważni Nie chodzi tylko o finansowe przywileje dla zawodu nauczycielskiego. Bardzo silna jest także motywacja ideologiczna przeciwników bonów oświatowych. Szkoły prywatne i wyznaniowe są na ogół bardziej konserwatywne od publicznych. W wielu podstawowych szkołach prywatnych dzieci noszą mundurki. Znacznie wyższe są wymagania jeżeli chodzi o zdobycie wiedzy encyklopedycznej, począwszy od tabliczki mnożenia, niemal kompletnie wypartej przez kalkulator ze szkół publicznych. Na lekcjach matematyki wymaga się umiejętności rozwiązania zadania, a nie "oszacowania" z grubsza, jaki będzie wynik. W pojęciu obecnego pokolenia nauczycieli uformowanego przez wywodzących się ze studenckiej rebelii lat 60. profesorów pedagogiki jest to po prostu skandaliczne ograniczenie wolności ucznia, kaleczenie jego osobowości. Szkoły amerykańskie - nawet prywatne czy uważane za skrajnie rygorystyczne szkoły katolickie - nie wymagają od uczniów, aby nauczyli się na pamięć wszystkich części szkieletu gołębia, co skutecznie zniechęcało do biologii przeważającą większość polskich siódmoklasistów. Nikt nie każe wykuwać na pamięć długich XIX-wiecznych poematów. Co prawda w amerykańskiej szkole katolickiej dziecko raczej rzadko jest chwalone i zachęcane do pracy przez nauczycieli, ale też nie usłyszy powszechnego w ustach polskich nauczycieli stwierdzenia, że jest idiotą. Postępowi nauczyciele uważają jednak, że nikt nie ma prawa narzucać w klasie swojej prawdy i wszystko jest względne. Reporter gazety "Los Angeles Times" spędził miesiąc w ostatniej klasie szkoły średniej. Na koniec pytał młodzież, czego się nauczyła. Oto przykładowe odpowiedzi chłopca uważanego za najzdolniejszego w klasie: "Nauczyłem się, że w wojnie wietnamskiej Korea Północna i Południowa walczyły ze sobą, że w końcu zawarto pokój wzdłuż 38. równoleżnika i coś wspólnego miał z tym Eisenhower". Reporter zapytał, czy przeszkadzałoby chłopcu, gdyby dowiedział się, że niezupełnie tak to wyglądało. "Nie za bardzo. Od panny Silver nauczyliśmy się przede wszystkim, że możemy wyrażać swoje opinie i ktoś dorosły nas wysłucha, nawet gdybyśmy nie mieli racji. Dlatego jest naszą ulubioną nauczycielką. Sprawia, że czujemy, iż jesteśmy ważni". Nauczycielka dodała, że dla niej absolutnym priorytetem jest doprowadzenie uczniów do swobodnego wyrażania swej osobowości. Zmarły przed kilkoma laty psychoterapeuta Carl Rogers uważał, że najważniejszym zadaniem szkoły jest podbudowanie pewności siebie u młodzieży i uświadomienie uczniom, że wszyscy są równi niezależnie od nabytej wiedzy, rasy i pochodzenia. Dla bardzo wielu pedagogów amerykańskich ważniejszy od przyswajania wiedzy jest "multikulturalizm" szkoły i wytrzebienie podyktowanych przesądami różnic psychologicznych między chłopcami i dziewczynkami. Właśnie szkoła publiczna jest miejscem tego gigantycznego eksperymentu. Bogatsi rodzice mogą posłać dzieci do innych szkół, ale nie zwalnia ich to od płacenia w pełnym wymiarze podatków na edukację publiczną. Amerykańskie przepisy nie przewidują odpisów podatkowych na edukację w szkołach podstawowych i średnich, jedynie minimalne odpisy w bardzo ograniczonych wypadkach na studia wyższe. Klasa średnia i uboższa musi zaciskać zęby i piędź po piędzi wydzierać nauczycielskim związkom zawodowym ich przywileje.
Zębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów.Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Tylko w dwóch miastach amerykańskich udało się eksperymentalnie wprowadzić bony oświatowe. Z tego systemu może skorzystać zaledwie 3 tysiące dzieci z najuboższych rodzin w Cleveland i 15 tysięcy dzieci w Milwaukee. Badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda potwierdziły, że objęci tymi programami uczniowie znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania. Umiejętności te w szkołach publicznych są na alarmująco niskim poziomie. Utrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne. Najbardziej ekskluzywne w Waszyngtonie szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na renomowanych uniwersytetach. Czesne w szkołach katolickich wynosi od jednej trzeciej do połowy nakładów na ucznia w systemie szkół publicznych, a poziom jest wyższy o 30 proc. z okładem. Badania opinii publicznej wykazują, że 78 proc. murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami. Bonów chce też 65 proc. Latynosów, ale tylko 48 proc. białych Amerykanów. Reszta białych ulega argumentom "postępowych" środków przekazu, albo po prostu ma cały problem w nosie, gdyż i tak posyła dzieci do szkół prywatnych. Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną najsłabsi, nie mający szans na wydźwignięcie się. Swoboda wyboru dla rodziców - głoszą działacze nauczycielscy - jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest jedna dla wszystkich. Pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym. Doprowadzi też do finansowania szkół parafialnych z budżetu państwowego, co byłoby sprzeczne z konstytucyjną zasadą rozdziału państwa i Kościoła. Upór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze.Większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji (NEA) konsekwentnie finansuje kandydatów lewicowych.
ZJAZD PZPN Boniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ? Na dobry początek KRZYSZTOF GUZOWSKI Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory. Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach. Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku. Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie. Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni. Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN. Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim). Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę. Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa. Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek. Sąd nie zakazał Sąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński. W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński. Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej. m.c., pap Czy Dziurowicz wystartuje? Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki. Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować.
Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej ma wybrać nowego prezesa. Kandydatów jest czterech: dotychczasowy prezes Marian Dziurowicz oraz Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz. Dziurowicz jeszcze przed 1989 r. zbudował wielkość klubu GKS Katowice. W roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, a następnie w 1995 r. zastąpił Kazimierza Górskiego na stanowisku prezesa. Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Dziurowicza obciąża się odpowiedzialnością za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie i kiepskie wyniki reprezentacji. Nie podoba się także jego autorytarny sposób sprawowania władzy, otaczanie się wyłącznie swoimi ludźmi oraz antymedialność. Ponadto nie akceptuje go szeroko pojęta społeczność piłkarska. Największe poparcie społeczne ma Zbigniew Boniek, darzony szacunkiem za gole, które zdobywał, i za sukces w biznesie, który osiągnął po zakończeniu kariery piłkarskiej. Razi jednak jego radykalizm i autorytaryzm, obawy budzi także połączenie funkcji prezesa PZPN i prezesa firmy robiącej interesy na rynku piłkarskim. Michał Listkiewicz był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Dzięki temu ma świadomość, jak powinien pracować związek, potrafi dogadać się z różnymi ludźmi i zapewnić dobry kontakt z mediami. Wydaje się, że najmniejsze szanse ma Eugeniusz Kolator, który jest kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i nie jest silną osobowością. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes zagwarantuje przeprowadzenie koniecznych reform, wniosek może zostać wycofany.
Bilans polskiego szkolnictwa wyższego ostatniej dekady jest wyjątkowo pozytywny, zwłaszcza na tle innych dziedzin sektora publicznego Kapitał wykształcenia RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI ANDRZEJ K. KOŹMIŃSKI Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Dziesięciolecie daje już dostateczny materiał do przemyśleń nad treścią i kierunkiem tych przemian i nad rolą, jaką odegrało w nich niepaństwowe szkolnictwo wyższe. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Wykształcenie jako produkt rynkowy Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego podzielił bowiem los innych produktów w rozwiniętej gospodarce rynkowej: stał się ogromnie zróżnicowany. Zróżnicowanie dotyczy miedzy innymi: jakości, ceny, miejsca, wkładu pracy studiującego, trybu nauczania (dzienny, zaoczny, "na odległość" itp.), prestiżu dyplomu i związanych z tym szans absolwentów na rynku pracy. Można zaryzykować tezę, że państwowe uczelnie w wielu wypadkach podążyły śladem niepaństwowych różnicując swoją ofertę. To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty porzucenia albo przynajmniej ograniczenia masowości kształcenia i uznania tego właśnie tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny" i "w pełni wartościowy". Potrzeba różnorodności Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne. Po pierwsze, standard pięcioletnich jednolitych studiów dziennych mija się z zapotrzebowaniem rynku, a przynajmniej z jego głównym nurtem, ponieważ nadaje się głównie do kształcenia pracowników nauki i nauczycieli akademickich. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. W tym kierunku zmierzają też dyrektywy Unii Europejskiej. Po drugie, tradycyjny standard wyższego wykształcenia uległ już pewnej erozji wynikającej z rozwoju ilościowego (wzrostu liczby studentów, uczelni, kierunków) i ograniczonych środków. W rezultacie na dobrym poziomie realizuje go w Polsce tylko kilka najsilniejszych uczelni uniwersyteckich i to bynajmniej nie na wszystkich kierunkach studiów. Pojawiło się natomiast, i to właśnie najpierw w uczelniach niepaństwowych, wiele nowych form i typów kształcenia. Po trzecie, ta różnorodność oferty edukacyjnej pochodzi już dziś w tej samej mierze z uczelni państwowych jak niepaństwowych i została dobrze przyjęta przez rynek. Faktem jest, że zarówno w ofercie uczelni państwowych, jak i niepaństwowych pojawiają się produkty o niedopuszczalnie niskiej jakości. Podobnie jak w przypadku jakiegokolwiek innego produktu zadaniem administracji państwowej jest niedopuszczenie na rynek produktów zagrażających żywotnym interesom czy bezpieczeństwu nabywców, ale tylko tyle. Rzeczą normalną jest bowiem zarówno zróżnicowanie oferty, jak i występowanie w niej lepszych i gorszych produktów, zwłaszcza gdy towarzyszy temu odpowiednia informacja i zróżnicowanie cen. Tradycyjny standard solidnego uniwersyteckiego wykształcenia z pewnością nie zniknie i nie powinien zniknąć z rynku jako elitarna forma kształcenia ludzi o najwyższych kwalifikacjach intelektualnych. Zaczyna się ona pojawiać także w uczelniach niepaństwowych najbardziej dbałych o swój potencjał naukowy i reputację. Zwiększyć, a nie zmniejszyć liczbę studentów Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. Procent osób z wykształceniem wyższym jest u nas stosunkowo niski w porównaniu z krajami o najwyższym tempie wzrostu, a inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Lada chwila zresztą w krajach najwyżej rozwiniętych jakąś formą kształcenia na poziomie wyższym objęci zostaną wszyscy absolwenci szkół średnich. Istnienie uczelni niepaństwowych i płatnych form kształcenia na uczelniach państwowych stanowi swoiste ubezpieczenie przeciw ograniczeniu masowości kształcenia. Przemiany mechanizmów wyboru usług edukacyjnych wiążą się przede wszystkim z pojawieniem się konkurencji. Kondycja finansowa wszelkich typów uczelni i ich pracowników bezpośrednio uzależniona jest od liczby kształconych studentów. Wynika to nie tylko z mechanizmów subwencjonowania uczelni państwowych przez MEN, ale także z coraz bardziej powszechnej odpłatności za studia. Uczelnie państwowe kształcą bowiem coraz więcej w trybie zaocznym, wieczorowym i podyplomowym, pobierając za to opłaty. Bezpłatne studia dzienne ulegają w szkolnictwie państwowym stopniowej marginalizacji, stając się alibi wobec archaicznego zapisu w nowej konstytucji. Próby przeciwdziałania temu zjawisku poprzez administracyjne ograniczanie naboru na studia zaoczne (w imię zapewnienia dostępu do bezpłatnego wykształcenia wyższego traktowanego jako przywilej socjalny) będą "obchodzone" i sabotowane zarówno ze względu na interes uczelni i ich pracowników, jak i wymagania rynku pracy, który narzuca godzenie studiów i pracy zawodowej. Trzeba płacić za studia Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Budżet nie jest w stanie sfinansować systemu szkolnictwa wyższego, jakiego Polska dziś potrzebuje. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców (którzy jak dotąd niemal w ogóle nie uczestniczą w finansowaniu szkolnictwa wyższego). Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa. Szczególnie takich, które umożliwią zdolnej młodzieży zaciąganie kredytów na finansowanie studiów a także umożliwią dokonywanie darowizn na rzecz uczelni i uzyskiwania z tego tytułu przywilejów podatkowych. Olbrzymie inwestycje w bazę lokalową i wyposażenie zarówno uczelni państwowych, jak i niepaństwowych finansowane są z opłat za studia. Bez nich nasze szkolnictwo wyższe dysponowałoby dziś znacznie niższym potencjałem materialnym. Opłaty studenckie są źródłem dochodów nauczycieli akademickich, które powstrzymują ich przed emigracją, a kraj i szkolnictwo wyższe przed "drenażem mózgów". W gospodarkach opartych na wiedzy szkolnictwo wyższe jest jednym z najważniejszych i najbardziej kosztochłonnych sektorów. Pojawienie się uczelni niepaństwowych i płatnych studiów na uczelniach państwowych uruchomiło jeden z niezbędnych strumieni tego finansowania. Opłaty za studia zmieniają postawy i mentalność studiujących. Bierni beneficjenci przywileju socjalnego przekształcają się w wymagających klientów, którzy inwestują własne pieniądze, czas i utracone możliwości w podniesienie wartości swego kapitału intelektualnego. Ta inwestycja musi się opłacić na rynku pracy, wyzwala więc przedsiębiorczość i inicjatywę nabywców usług edukacyjnych. Nieuczciwa konkurencja Uczelnie państwowe oferują płatne studia, a równocześnie korzystają z subwencji budżetowych pokrywających w całości ich koszty stałe. Jest to klasyczny przykład nieuczciwej konkurencji. Uczelnie niepaństwowe korzystają z kadry nauczycieli akademickich ukształtowanej w systemie szkolnictwa państwowego i nie ponoszą kosztów jej rozwoju. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się tej sytuacji, sprzecznej z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, w której uczelnie niepaństwowe i studiująca w nich młodzież są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa. Już zresztą podjęto pewne kroki zmierzające do ograniczenia tej dyskryminacji (np. stypendia socjalne i naukowe dla studentów uczelni niepaństwowych czy finansowanie prowadzonych w nich badań naukowych). Równocześnie rozwój uczelni niepaństwowych nieuchronnie prowadzi do ukształtowania się w nich własnej kadry i własnych ośrodków jej rozwoju. Dobitnie świadczy o tym fakt, że już trzy spośród nich otrzymały uprawnienia do doktoryzowania. Wszystko wskazuje na to, że pojawią się także uczelnie niepaństwowe posiadające uprawnienia habilitacyjne. Bez administracyjnych zakazów Uczelnie państwowe i niepaństwowe konkurują między sobą o wysoko kwalifikowanych nauczycieli akademickich, których brak uważany jest za podstawowy ogranicznik rozwoju szkolnictwa wyższego. Obecnie konkurencja ta prowadzi do "jaskrawo widocznych" sytuacji patologicznych, które uosabiają przysłowiowi "siedmioetatowcy". Na tej podstawie formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. Nie są to pomysły szczęśliwe. Jeżeli bowiem restrykcje będą przestrzegane, to pozbawią kadry słabsze ekonomicznie uczelnie państwowe i niepaństwowe, ograniczając potrzebny rozwój polskiego szkolnictwa wyższego. Jeżeli zaś będą obchodzone, to poważnie rozszerzy się "szara strefa" w szkolnictwie wyższym. W tej sytuacji kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne. Wymaga to odejścia od sztywnych "siatek płac" w szkolnictwie wyższym. Powszechnie wiadomo z praktyki wielu krajów europejskich (np. Francji czy Niemiec), że profesor może z powodzeniem godzić pracę naukową i dydaktyczną na dwóch uczelniach i że w wielu specjalnościach po to, by uczyć i prowadzić badania na światowym poziomie, musi też praktykować w swoim zawodzie. Dotyczy to nie tylko lekarzy czy prawników, ale także inżynierów, agronomów, ekonomistów i wielu innych zawodów. Szkolnictwo wyższe jest pozytywnym wyjątkiem Zastanawiając się nad rolą państwa i jego agend (przede wszystkim Ministerstwa Edukacji Narodowej) w procesie przemian szkolnictwa wyższego, trudno uciec od pozytywnej oceny, która zdecydowanie odbiega od bilansu ostatnich dziesięciu lat w wielu innych obszarach sfery publicznej. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Oferta tego sektora wzrosła ponadczterokrotnie w porównaniu z okresem sprzed "wielkiej przemiany", a różnorodność tej oferty jest nieporównywalna z tym, co proponowało polskie szkolnictwo wyższe w dekadzie lat 80. Opinia, że odbyło się to kosztem jakości kształcenia opiera się na przekonaniu, iż jakość kształcenia w uczelniach wyższych okresu PRL była szczególnie wysoka. Taka opinia może jedynie ubawić tych, którzy potrafią jeszcze rozszyfrować takie zapomniane skróty, jak: WUML, WSNS, WSI czy WSP. Dlaczego jest lepiej Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy trzem czynnikom. Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i pojawieniu się konkurencji w szkolnictwie wyższym i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego. Pozytywne przemiany mogą utrzymać się i w przyszłości, jeżeli powstrzymane zostaną działania szkodliwe, czyli przede wszystkim pośpiesznie wdrażane, nieprzemyślane i jednostronne "reformy", na które brak jest środków, ale które stanowią żer dla pasożytów. W szkolnictwie wyższym szczęśliwie nie udało się ostatnio zbyt wiele "zreformować" i dlatego zaszły w nim głębokie i zasadnicze pozytywne zmiany oparte na autentycznej inicjatywie i przedsiębiorczości środowisk akademickich z jednej strony i na efektywnym popycie z drugiej. Ostrożnie z interwencją państwa Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych działających jako równoprawni partnerzy. Warto pamiętać, że wszelka interwencja państwa w działanie regulatorów rynkowych musi kosztować. Może ona polegać na przykład na sfinansowaniu szerszego dostępu młodzieży do studiów wyższych, kontroli jakości kształcenia, przyspieszenia rozwoju kadry naukowej czy rozwoju "centrów doskonałości", czyli ośrodków akademickich klasy światowej, których jest u nas bardzo niewiele. Bez wskazania i zapewnienia sposobów finansowania takich wydatków (z budżetu lub spoza budżetu) wszelkie poważniejsze zmiany w prawie o szkolnictwie wyższym mogą jedynie prowadzić do zakłóceń i nieprzewidywalnych komplikacji. Autor jest profesorem, rektorem Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, członkiem korespondentem PAN.
Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego podzielił bowiem los innych produktów w rozwiniętej gospodarce rynkowej: stał się ogromnie zróżnicowany. Zróżnicowanie dotyczy miedzy innymi: jakości, ceny, miejsca, wkładu pracy studiującego, trybu nauczania, prestiżu dyplomu i związanych z tym szans absolwentów na rynku pracy. Można zaryzykować tezę, że państwowe uczelnie w wielu wypadkach podążyły śladem niepaństwowych różnicując swoją ofertę.To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty porzucenia albo przynajmniej ograniczenia masowości kształcenia i uznania tego właśnie tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny" i "w pełni wartościowy". Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne.Po pierwsze, standard pięcioletnich jednolitych studiów dziennych mija się z zapotrzebowaniem rynku, a przynajmniej z jego głównym nurtem, ponieważ nadaje się głównie do kształcenia pracowników nauki i nauczycieli akademickich. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. Po drugie, tradycyjny standard wyższego wykształcenia uległ już pewnej erozji wynikającej z rozwoju ilościowego (wzrostu liczby studentów, uczelni, kierunków) i ograniczonych środków. W rezultacie na dobrym poziomie realizuje go w Polsce tylko kilka najsilniejszych uczelni uniwersyteckich i to bynajmniej nie na wszystkich kierunkach studiów. Po trzecie, ta różnorodność oferty edukacyjnej pochodzi już dziś w tej samej mierze z uczelni państwowych jak niepaństwowych i została dobrze przyjęta przez rynek.
ROZMOWA Jerzy Pilch, sędzia na Turnieju Czterech Skoczni Takie jest życie Co się kryje pod pojęciem łącznej noty skoczka narciarskiego? Jerzy Pilch: To jest suma dwóch ocen, za odległość i styl. Każda skocznia ma swój punkt konstrukcyjny, oznaczony literą K, kiedyś nazywany punktem krytycznym. Na skoczni w Garmisch-Partenkirchen punkt konstrukcyjny jest na 115. metrze. Każdy uczestnik konkursu, który osiąga taką odległość, otrzymuje 60 punktów. Za każdy metr bliżej odejmuje mu się 1,8 punktu, a jeśli skacze on o metr dalej, to taką wartość mu się dodaje. Tak więc skok na odległość np. 100 metrów jest oceniony następująco: od maksymalnej noty 60 pkt. odejmujemy 15 razy 1,8, czyli 27 pkt., co równa się 33 pkt. Skok na odległość np. 122 metrów, a taki miał Japończyk Harada, gdy bił rekord skoczni w Ga-Pa, ma następującą wartość: do noty 60 pkt dodajemy 7 razy 1,8, czyli 12,6 pkt., co równa się 72,6 punktu. Powtarzam, to jest nota za odległość, bo jest jeszcze nota za styl, której maksymalna wartość wynosi 20 pkt. u każdego z pięciu sędziów. Odrzuca się dwie z pięciu not skrajnych, a pozostałe trzy noty trzeba zsumować. Np. wspomniany Harada za skok na odległość 122 metrów za styl otrzymał noty: 17,0 - 18,5 - 17,5 - 17,5 - 18,0. Odrzucamy dwie skrajne, czyli 17,0 i 18,5, natomiast pozostałe trzy sumujemy i otrzymujemy liczbę 53 pkt. Wartość punktowa tego skoku jest następująca: 72,6 pkt. za długość, dodać 53 pkt. za styl równa się 125,6 pkt. i taką notę otrzymał Harada w noworocznym konkursie. Z tego wywodu wynika, że widz lub telewidz musiałby mieć kalkulator, żeby obliczyć łączną notę skoczka. To jest trudne, bo trzeba nie tylko mieć kalkulator, ale i znać współczynnik każdej skoczni. Telewidzom odradzałbym zajmowanie się w trakcie konkursu takimi obliczeniami, gdyż komputery robią to szybko, dokładnie i nie ma powodu, by im nie ufać. Ile punktów otrzyma skoczek, który popełni wszystkie możliwe błędy? Dostanie jeden punkt, bo suma wszystkich możliwych błędów nie przekracza liczby 19. Nigdy jako sędzia nie wystawiłem skoczkowi narciarskiemu noty równej jednemu punktowi i nigdy nie widziałem takiej noty na zawodach nawet początkujących narciarzy. Jak wygląda, w myśl przepisów, perfekcyjny skok? Po pierwsze nie wolno krzyżować tyłów nart, a przy stylu V uniknięcie tego nie jest takie łatwe. Po drugie narty powinny być utrzymane w jednej płaszczyźnie i za falowanie jednej lub drugiej obniża się notę. Po trzecie układ rąk winien być symetryczny, czego nie przestrzega np. tak dobry skoczek jak Norweg Bredesen, który steruje dłońmi jak lotnią, nawet jeśli są idealne warunki atmosferyczne. U niego jest to nawykiem, ale za to odejmuje się dziesiąte części punktu. Po czwarte nogi powinny być wyprostowane, czego dla odmiany nie przestrzega inny dobry skoczek, Fin Mika Laitinen. Ale straty punktowe za sam lot nie są dzisiaj duże, bo skoczkowie są coraz lepiej wyszkoleni. Nie można tego powiedzieć o lądowaniu, ciągle odejmujecie punkty za lądowanie na przysiad zamiast na wykrok, nazywany telemarkiem. Ma o to do was pretensje m.in. Niemiec Dieter Thoma. Przy dalekich skokach lądowanie na obie nogi jest chyba bezpieczniejsze. Harada, gdy bił rekord skoczni w Ga-Pa, nie lądował telemarkiem... On po prostu nie zdążył tego zrobić. Jest wielu skoczków, którzy dobrze opanowali lądowanie telemarkiem, ale przy bardzo długich skokach pewnie czują się bezpieczniej, gdy lądują na obie nogi, czyli na przysiad. Mnie, sędziego, podobnie jak moich kolegów, obowiązują przepisy, one zaś jednoznacznie określają, że lądowanie telemarkiem jest prawidłowe, a przysiad to błąd, za który musimy odejmować punkty. O tym, dlaczego tak jest, nie wypada mi dyskutować. Pilnujemy przestrzegania zasad, nawet jeśli mamy wątpliwości. Celem skoczka i w ogóle sensem tego sportu jest osiąganie możliwie największej odległości. Skoczek chyba wie, jaki sposób lądowania jest dla niego bezpieczny. Gdy wybiera przysiad, a odrzuca telemark, to za ten przysiad jest karany, zabiera mu się punkty. Coś z tym trzeba począć... Być może w niedługim czasie zmienią się przepisy i nie będziemy karać za to, co jest bezpieczniejsze, chociaż nie ulega wątpliwości, że brzydsze. Na razie skoczkowie szukają kompromisu i wielu z nich markuje lądowanie telemarkiem, co nam, sędziom, przysparza sporo trudności. Jak odejmujemy punkty za to, że telemark był ledwo zaznaczony, to skoczkowie oraz ich trenerzy mają do nas pretensje i mówią, że telemark jednak był. Na konkursach w Oberstdorfie i Ga-Pa na wieży sędziowskiej mieliśmy zainstalowane monitory, czego w przeszłości nie praktykowano, właśnie po to, by móc rzetelniej ocenić to nieszczęsne lądowanie. Ale na tych monitorach nie mieliśmy takiego obrazu jak telewidz, który na powtórkach, czasem parę razy, może dokładnie zobaczyć w zwolnionym tempie, jak skoczek ląduje, jakie ma trudności, dlaczego podpiera skok, czy upada. Na naszych monitorach widzieliśmy sam moment lądowania, mieliśmy rodzaj zdjęcia, które nie pokazuje ciągłości ruchu, a tylko jeden fragment. Bądź tu mądry i oceń, czy skoczek wylądował na obie nogi, a potem jedną z nich wysunął do przodu, czy zrobił to wcześniej. Gołym okiem jest to trudne do wychwycenia i czasem się mylimy, bo przecież wszystko to dzieje się bardzo szybko. Za brak telemarku odejmujemy dwa punkty. Jest to dużo przy wyrównanych umiejętnościach skoczków. Kto dzisiaj skacze najładniej? Oczywiście Japończycy, a spośród nich Funaki i Saitoh. Na konkursie w Oberstdorfie Saitoh otrzymał w sumie pięć maksymalnych not, czyli 20 punktów, i ja byłem tym sędzią, który nie wahał się dać mu maksymalnej noty. Ale gdybym miał wytypować najbardziej eleganckiego skoczka świata, to dzisiaj wymieniłbym Funakiego. Przed dwoma laty on strasznie szarżował, często miał upadki, ale w tym sezonie jest już bardziej rozważny. Skacze coraz dalej, coraz pewniej i jest naprawdę perfekcjonistą. Chociaż podczas kwalifikacji w Ga-Pa przy skoku na odległość 121 m nie lądował telemarkiem i odjąłem mu dwa punkty. Przy takich odległościach nawet Funaki na ryzykuje telemarku, ale on to robi świadomie. Jest dzisiaj skoczkiem numer jeden na świecie. A jak skaczą Polacy z punktu widzenia polskiego sędziego? Są bardzo poprawni, nie robią większych błędów. Latem na igelicie znakomicie technicznie skakał Krystian Długopolski, chyba najlepiej z naszych. Niestety, jak przychodzi do konkursów, skaczą dalej poprawnie, ale za blisko. Zdarzyło się podczas tego turnieju, że polski sędzia, czyli pan, dał najniższą notę polskiemu skoczkowi, konkretnie Robertowi Matei, w skokach kwalifikacyjnych w Ga-Pa... To zupełny przypadek, przyznaję, że było mi przykro. Nie jestem stałym bywalcem wielkich konkursów jako sędzia, nie mam jeszcze dużego doświadczenia i staram się być ostrożny. Odpowiednia komisja Międzynarodowej Federacji Narciarskiej bez przerwy analizuje rzetelność sędziów i zwraca szczególną uwagę na noty wystawiane rodakom. Mówiąc konkretnie, tępi się nieuczciwość sędziów, ich przychylność dla skoczków własnego kraju, co nie znaczy, że sędziowie są zawsze obiektywni. Każda skocznia ma swoją strefę bezpieczeństwa i praktycznie na każdym konkursie ta strefa jest przekraczana. Dlaczego nie przerywa się konkursów, przecież to jest niebezpieczne? Można powiedzieć - takie jest życie. Ważne konkursy są transmitowane przez telewizję, ona płaci duże pieniądze i w razie anulowania kolejki, a potem powtarzania, zaczynają się kłopoty organizacyjne. Strefę bezpieczeństwa przekraczają na ogół najlepsi skoczkowie i to oni zazwyczaj nie mają upadków. Po każdym takim przekroczeniu na wieży sędziowskiej zbiera się jury zawodów i podejmuje decyzję, czy kontynuować konkurs. Dzisiaj jest to tylko formalność, bo jak strefę bezpieczeństwa przekracza Funaki, Harada czy Thoma, przerwanie konkursu nie ma sensu. rozmawiał w garmisch-partenkirchen Andrzej Łozowski
Co się kryje pod pojęciem łącznej noty skoczka narciarskiego? To jest suma ocen za odległość i styl. Każda skocznia ma swój punkt konstrukcyjny. Każdy uczestnik konkursu, który osiąga taką odległość, otrzymuje 60 punktów. Za każdy metr bliżej odejmuje mu się 1,8 punktu, a jeśli skacze on o metr dalej, to taką wartość się dodaje. jest jeszcze nota za styl. Jak wygląda, w myśl przepisów, perfekcyjny skok? nie wolno krzyżować tyłów nart. narty powinny być utrzymane w jednej płaszczyźnie i za falowanie jednej obniża się notę. straty punktowe za sam lot nie są duże.Nie można tego powiedzieć o lądowaniu. lądowanie telemarkiem jest prawidłowe, a przysiad to błąd, za który musimy odejmować punkty. Kto dzisiaj skacze najładniej? Japończycy, a spośród nich Funaki i Saitoh.
Kandydatura Turcji i członkostwo Cypru w UE pozostają z sobą w ścisłym związku Czas odważyć się na niemożliwe TERESA STYLIŃSKA Stosunki między Grecją i Turcją składają się wyłącznie z problemów. Podzielony Cypr i zadawnione animozje żyjących na wyspie Greków i Turków; roszczenia do korzystania z wód, przestrzeni powietrznej i bogactw podmorskich Morza Egejskiego; problemy mniejszości narodowych i religijnych; poparcie Grecji dla separatystów kurdyjskich z Turcji i rywalizacja na Bałkanach... Ten niełatwy do rozwikłania splot to rezultat bolesnej historii, trudnej teraźniejszości i obawy przed tym, co przyniesie przyszłość. Czy można się dziwić, że Grekom i Turkom tak trudno dojść z sobą do ładu? Dodajmy do tego potężną dawkę uraz i dumy narodowej. W konflikcie grecko-tureckim względy psychologiczne grają bowiem rolę nie mniejszą niż spory merytoryczne. Nie jest to wyłącznie konflikt sprzecznych racji i interesów, ale w równej mierze zderzenie odmiennej tradycji, religii i widzenia historii. Urazy z obu stron Grecy noszą w sobie poczucie zagrożenia, jakie ma mały naród w stosunku do wielkiego sąsiada, ale jednocześnie patrzą na Turków nieco z góry, jak spadkobiercy starej kultury europejskiej na azjatyckich barbarzyńców. Fakt, że Grecja należy do Unii Europejskiej, a Turcja z wielkim wysiłkiem dopiero o to zabiega, jest też źródłem cichego zadowolenia, ale pomniejsza je niemiłe poczucie, że Turcy zawsze mogą liczyć na poparcie potężnej Ameryki. Dla Greków Turcy to otomańscy ciemiężcy. Wojna o wyzwolenie (1821 - 1830) zostawiła im pamięć okrucieństw - nie ma znaczenia, że popełniały je obie strony. Grecy cierpią też, bo nie zdołali zrewanżować się Turkom za stulecia upokorzeń. Turcy inaczej - cierpią na kompleks wielkiego narodu, który przez świat nie jest doceniany, choć ma za sobą wspaniałą przeszłość. Dlatego, choć kochają republikę, chętnie wspominają imperialne splendory. Wojna grecko-turecka z początku lat 20. to dla nich straszny czas, gdy świat spisał Turcję na straty. Co ją ocaliło? Talent wojskowy i polityczny Mustafy Kemala Atatürka. Turcy wielbią Atatürka, ponieważ uratował nie tylko państwo, ale i godność narodu. Poczuciu niedocenienia towarzyszy dumne odrzucenie wszelkiej krytyki i dobrych rad. Nikt nie będzie nam dyktował, co mamy robić - powtarzają Turcy. Źródeł swych problemów, takich jak kurdyjski, z upodobaniem doszukują się w międzynarodowym spisku przeciwko Turcji. To, że Unia Europejska trzymała Turcję na dystans, bolało Turków tym mocniej, że czują się Europejczykami, nie gorszymi od tych z Paryża czy Rzymu. Ale skoro Europa ich nie chciała, byli gotowi odwrócić się do niej plecami, nawet gdyby ich interesy miały na tym ucierpieć. Po wojnie grecko-tureckiej oba kraje, za zgodą mocarstw, dokonały wymiany ludności. Do Grecji przesiedlono półtora miliona Greków z zachodniej Turcji. Do Turcji - 600 tys. Turków z północnej Grecji. Mało kto chce dzisiaj pamiętać, że wymianę uzgodniły rządy, by obecność mniejszości nie powodowała dodatkowych zadrażnień. Zwykły Grek i zwykły Turek wolą rozwodzić się nad krzywdami, jakich doznali od wroga przesiedlani rodacy. Na krawędzi wojny Najważniejsze problemy współczesne to sprawa Cypru i kwestia podziału Morza Egejskiego. W ciągu ostatnich 25 lat z ich powodu Grecja i Turcja trzykrotnie znalazły się na krawędzi wojny: w 1974 roku, gdy po nieudanym zamachu stanu na Cyprze, dokonanym z inspiracji rządzących w Grecji pułkowników, Turcja wysłała na wyspę wojska i zajęła całą jej północ; w 1987 roku, w związku z poszukiwaniami ropy naftowej pod dnem Morza Egejskiego; wreszcie na początku 1996 roku, gdy emocje do żywego rozpaliła kwestia przynależności małej wysepki, po grecku zwanej Imia, a po turecku Kardak - 400 metrów kwadratowych bezludnej i do niczego nie przydatnej skały. Na domiar złego Grecy i Turcy spierają się nie tylko o meritum, ale także o to, jak powinni rozwiązywać spory. Turcja zawsze opowiadała się za rozmowami dwustronnymi. Grecja uważa, że sprawy należy oddać w ręce najbardziej kompetentnej instytucji, jaką jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. Unia Europejska wybrała rozwiązanie salomonowe: jeżeli do roku 2004 Grecja i Turcja nie dojdą do porozumienia w spornych kwestiach, będą musiały zwrócić się do haskiego trybunału. Jeśli Turcja poważnie myśli o członkostwie w Unii, będzie musiała się temu podporządkować. W ostatnim czasie do listy bardzo poważnych problemów dołączyła sprawa Kurdów. Turcy od dawna oskarżali Greków o popieranie separatystów kurdyjskich. Grecy zaprzeczali, twierdząc, że nawet jeśli niektórzy politycy greccy angażują się w pomoc dla Kurdyjskiej Partii Robotniczej (PKK), to robią to na własną rękę, bez zgody państwa. Ale okoliczności ujęcia Abdullaha Ocalana dowodzą, że nie była to chyba stuprocentowa prawda, skoro przywódca PKK ukrywał się w greckiej ambasadzie. Gest solidarności Czy przy tak poważnych przeszkodach trwałe przezwyciężenie konfliktu grecko-tureckiego jest w ogóle możliwe? Wydaje się, wbrew pozorom, że tak. Sentymenty i żale to zupełnie co innego niż rzeczywistość i interesy. Co się bowiem dzieje? I w Grecji, i w Turcji słychać gorące apele o zgodę, współpracę i pojednanie. Nie wychodzą one bynajmniej z grona zawodowych polityków, którzy ostrymi i łagodnymi wypowiedziami szafują na przemian, zależnie od potrzeb. Położenia kresu sporom najgłośniej domagają się przedsiębiorcy, właściciele biur podróży, władze lokalne z rejonów nadgranicznych i strefy egejskiej - słowem wszyscy ci, którym konflikt przynosi wymierne straty. Dlatego gdy w Atenach i Ankarze padają cierpkie słowa, na niższych szczeblach nie brak kontaktów i inicjatyw, takich jak na przykład konferencja burmistrzów miast egejskich. Ludzie w regionie mało dbają o to, że Cypr jest podzielony, prawa do wód egejskich nie do końca jasne, a nad morzem nieustannie z hukiem przelatują myśliwce. Że coś się zmienia, świadczy także postępowanie Greków i Turków po trzęsieniach ziemi, jakie parę miesięcy temu dotknęły oba kraje. Po tragicznym w skutkach kataklizmie w Turcji Grecja pierwsza pospieszyła z pomocą, wysyłając żywność, lekarstwa i krew. Ten gest solidarności zaskoczeni Turcy przyjęli z wdzięcznością, a jeden z ministrów, który pozwolił sobie na stwierdzenie: "grecka krew jest nam niepotrzebna", został ostro napiętnowany. Już w parę tygodni później, gdy trzęsienie dotknęło Ateny, Turcy odwzajemnili się Grekom. Wzajemna pomoc w nieszczęściu znakomicie poprawiła atmosferę, to zaś ułatwiło sfinalizowanie rozmów, których tematem była współpraca w konkretnych dziedzinach, takich jak nauka, turystyka i ochrona środowiska. Krok w przyszłość W obu krajach dochodzi też do głosu nowa generacja polityków, którzy, jak się zdaje, o przyszłych więzach i interesach myślą więcej niż o zadrażnieniach z przeszłości. Wspomnienie walk Greków i Turków cypryjskich czy dawnych cierpień mniejszości narodowych nie boli ich tak bardzo jak ludzi starszego pokolenia. Do tego nowego nurtu zaliczają się obaj ministrowie spraw zagranicznych - grecki Jeorjos Papandreu i turecki Ismail Cem. Żaden z dawnych szefów dyplomacji Grecji i Turcji nie zdobył się na tak wiele pojednawczych gestów i deklaracji. A czy zdarzyło się kiedykolwiek, by przedstawiciel władz greckich uczestniczył w otwarciu roku akademickiego na uniwersytecie w Stambule? Tymczasem Jeorjos Papandreu przyjechał, wygłosił przemówienie i został owacyjnie przyjęty. Powiedział bowiem to, co pewnie myślało wielu jego słuchaczy: - Nadszedł czas, by odważyć się na niemożliwe i w naszych stosunkach otworzyć nowy rozdział. Dołączenie Turcji do grona kandydatów do Unii Europejskiej powinno być korzystne dla stosunków grecko-tureckich. Bez zgody Grecji, która w sprawach dotyczących Turcji nieraz korzystała z prawa weta, nic by przecież z tego nie było. Grecy z kolei nie byliby aż tak pojednawczy, gdyby ich oczekiwania nie zostały spełnione. Chodzi nie tylko o sposób rozstrzygnięcia sporów, ale także o sprawę Cypru, który zostanie przyjęty do Unii, nawet jeśli nadal będzie podzielony. Kandydatura Turcji i członkostwo Cypru pozostają z sobą w ścisłym związku. - Nareszcie zrozumiano, że nie ma Europy bez Turcji i Turcji bez Europy - tymi słowy turecki premier Bülent Ecevit skwitował decyzję uczestników szczytu Unii Europejskiej w Helsinkach, którzy zaproponowali Turcji kandydowanie. Ecevit w związku z tym udał się w sobotę do Helsinek na kończący szczyt lunch, choć pierwotnie zaproszenie odrzucił (Turcję zaproszono jako "kraj zainteresowany członkostwem", a nie jako kandydata). Od razu też obiecał, że będzie działał na rzecz zniesienia w Turcji kary śmierci. Prasa turecka jest niemal jednogłośna: decyzja Unii to wydarzenie historyczne. Pojawiły się jednak, choć odosobnione, głosy, że perspektywa członkostwa może dla Unii stanowić środek nacisku na Turcję. Zdecydowana większość Greków - 68 proc., jak wynika z sondażu przeprowadzonego naprędce wśród mieszkańców aglomeracji ateńskiej - akceptuje zbliżenie między Turcją a Unią. 74 proc. pozytywnie ocenia działania rządu greckiego w tej sprawie. Premier Kostas Simitis zwrócił uwagę, że w tej sytuacji Grecja będzie mogła zmniejszyć wydatki na obronę (obecnie 5 proc. GDP). T.T.S.
Stosunki między Grecją i Turcją składają się wyłącznie z problemów. Podzielony Cypr i zadawnione animozje żyjących na wyspie Greków i Turków; roszczenia do korzystania z wód, przestrzeni powietrznej i bogactw podmorskich Morza Egejskiego; problemy mniejszości narodowych i religijnych; poparcie Grecji dla separatystów kurdyjskich z Turcji i rywalizacja na Bałkanach... Czy przy tak poważnych przeszkodach trwałe przezwyciężenie konfliktu grecko-tureckiego jest w ogóle możliwe? Wydaje się, wbrew pozorom, że tak. Sentymenty i żale to zupełnie co innego niż rzeczywistość i interesy. I w Grecji, i w Turcji słychać gorące apele o zgodę, współpracę i pojednanie. Położenia kresu sporom najgłośniej domagają się przedsiębiorcy, właściciele biur podróży, władze lokalne z rejonów nadgranicznych i strefy egejskiej. W obu krajach dochodzi też do głosu nowa generacja polityków, którzy o przyszłych więzach i interesach myślą więcej niż o zadrażnieniach z przeszłości.