source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
ROZMOWA Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP Zachód potrzebował Miloszevicia BARTłOMIEJ ZBOROWSKI Historycy, politycy wymieniają różne przyczyny konfliktu jugosłowiańskiego, a teraz kosowskiego. Jedni eksponują powody ekonomiczne - załamanie się socjalistycznej gospodarki; drudzy źródeł nieszczęść dopatrują w waśniach narodowościowych, w dążeniu do budowy tzw. wielkiej Serbii, jeszcze inni twierdzą, że są to "wojny religijne". Dość często jako przyczynę konfliktu wymienia się brak reform demokratycznych w Serbii, a także interesy wielkich mocarstw na Bałkanach. Co pana zdaniem legło u podstaw rozpadu Jugosławii? BRONISŁAW GEREMEK: Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Podobnie rozpadały się imperia w wyniku podmuchu pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa także poważnie osłabiła lub nawet spowodowała zniknięcie wielu tych struktur. Koniec lat 80. przyniósł zaś falę ich rozpadu bez poprzedzających ją wojen. Jugosławia, dla człowieka mojego pokolenia, była tworem powstałym po pierwszej wojnie, po rozpadzie imperiów tureckiego i austro-węgierskiego. W jakimś sensie stanowiła element mojej wyobraźni europejskiej. Nigdy nie traktowałem Jugosławii jako struktury imperialnej, choć jej zapowiedź stała się zauważalna jeszcze za życia Tity. W momencie rozpadu federacji w 1991 roku zrozumiałem, że tym razem rozpoczęła się szczególna agonia: imperium i komunizmu. Gdy w 1991 roku doszło do secesji Słowenii i Chorwacji, a następnie Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii, Stipe Mesić, ostatni prezydent Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie - które też oderwie się od Jugosławii. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu. Przypominał, że to Albańscy studenci pierwsi wyszli - już w marcu 1981 roku - na ulice Prisztiny i zażądali przekształcenia autonomicznej prowincji w republikę. W Kosowie jest już po wojnie. Prowincję opuściły oddziały serbskie, albańskie zdają broń. Jak pan ocenia szansę pozostania Kosowa w Serbii? Jaka będzie przyszłość tej serbskiej prowincji? Jej status? Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym... z obecnością sił międzynarodowych... na długie lata. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Współczesną tendencją jest przekazywanie przez władze centralne uprawnień społecznościom lokalnym. Słowem, przyszłość mają struktury federalne, konfederalne. Jeśli Serbia stanie się krajem demokratycznym, to znikną pytania i obawy o przyszłość Kosowa. Czy po czystkach etnicznych, po tylu wzajemnie wyrządzonych sobie krzywdach będzie możliwe wspólne życie Serbów i Albańczyków w Kosowie? Na usta ciśnie się odpowiedź, że nie będzie to możliwe. Zachowuję jednak nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa i jego mieszkańców. Nie mogę inaczej... Gdybym bowiem zaakceptował "czarny scenariusz", oznaczałoby to, że zbrodniczy system Miloszevicia zwycięża, że czerpie korzyści z czystek etnicznych. Na to nikt się nie może zgodzić. Dlatego za zadanie równie ważne - obok odbudowy Kosowa - uważam utrzymanie wieloetnicznego charakteru tej prowincji. Czy nie powinniśmy się obawiać, że po nieudanej próbie budowy "wielkiej Serbii" teraz odżyje idea budowy wielkiej Albanii? Cokolwiek by mówić, Albańczycy, choć ponieśli tak wielkie ofiary i straty, są teraz silniejsi jednością, czują też poparcie międzynarodowej wspólnoty. Serbowie od początku kryzysu jugosłowiańskiego, a w szczególności konfliktu kosowskiego, byli postrzegani przez Zachód jako "główni winowajcy". Czy nie zabrakło obiektywizmu w ocenie sytuacji w Jugosławii, a w szczególności w Kosowie? Nie sądzę, by diagnoza zawarta w tym pytaniu była trafna. Z moich obserwacji - poczynionych choćby w latach 1998-99 - wynika, że idea tak zwanej wielkiej Albanii nie trafiła w Kosowie na podatny grunt. Odniosłem wrażenie, że ludność tej prowincji, która osiągnęła pewien standard życiowy, odcina się od Albanii. Kosowscy Albańczycy starali się podkreślać swoją odrębność, a może nawet wyższość. Ale gdyby nawet podjęto jakieś próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa skutecznie się temu sprzeciwi, także dlatego, że byłby to zamysł sprzeczny z powszechną przecież tendencją do europejskiej integracji. Przez cały ubiegły rok był pan pierwszą osobą w Europie, która usiłowała pogodzić Serbów i Albańczyków. Dlaczego to się panu nie udało? Jak pan ocenia działania organizacji międzynarodowych (ONZ, OBWE, NATO) w celu rozwiązania jugosłowiańskiego kryzysu? Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie i szczególny nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii. Proponowałem polską koncepcję "okrągłego stołu". To sprawdzony sposób na przełamywanie uprzedzeń, nienawiści i podziałów. Spotkałem się z zainteresowaniem tą ideą jedynie wśród Albańczyków. Nawet serbska opozycja, która chciała obalić Miloszevicia, w sprawach Kosowa mówiła tym samym głosem co on. Świadczyło to o słabości opozycji, która nie potrafi wyjść poza doktrynę Miloszevicia. Nie było więc warunków do sensownej debaty politycznej, która odpowiedziałaby na najważniejsze pytania dotyczące przyszłości Kosowa. Dopiero teraz - mówię o tym z goryczą - po użyciu wielkiej siły i zastosowaniu przymusu możliwa staje się poważna rozmowa o tym, jak będzie zorganizowany samorząd prowincji, jaka będzie policja, szkolnictwo... Serbowie mówią, że gdyby 5 milionów dolarów, którymi Ameryka zamierza nagrodzić osobę, która pomoże ująć Miloszevicia - oskarżonego o popełnienie zbrodni wojennych w Kosowie - przeznaczono po podpisaniu porozumienia w Dayton na pomoc gospodarczą dla Jugosławii, a w szczególności dla Kosowa, to nie doszłoby do tak ostrego serbsko-albańskiego konfliktu, który w dużej mierze ma podłoże gospodarcze. Myślę, że 5 milionów dolarów by nie wystarczyło, i obawiam się, że zasiliłyby one kasę Miloszevicia i bliskich mu osób. Ale pytanie jest zasadne - choć historycy, a ja jestem przede wszystkim historykiem, bardzo nie lubią takiego pytania - co by było, gdyby było inaczej? Wyobraźmy sobie jednak... Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, gdy przez sto dni demonstrowała wyborcza koalicja "Zajedno" (Razem), zdeterminowana i zdecydowana obalić Miloszevicia - nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Była szansa. Dziś można się już tylko zastanawiać, dlaczego Zachód jej nie wykorzystał. Sądzę, że historycy zgodnie odpowiedzą, bo politykom tego zapewne mówić nie wypada, iż Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów. Kończy się ostra, wojenna faza konfliktu w Kosowie. Tymczasem w Czarnogórze coraz powszechniejsze staje się żądanie przeprowadzenia referendum w sprawie odłączenia tej republiki od Jugosławii. Czy nie sądzi pan, że w Czarnogórze może się powtórzyć tragiczny scenariusz kosowski? Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. Nadal przecież znajduje się tam 45 tysięcy żołnierzy Wojsk Jugosławii, wcześniej było tylko 8 tysięcy i to Czarnogórców, a nie Serbów. Po drugiej stronie "barykady" jest 15 tysięcy czarnogórskich policjantów. Dwie zorganizowane i stojące naprzeciw siebie siły. Rozmawiałem niedawno w Warszawie z prezydentem Czarnogóry Milo Djukanoviciem. Zapewniał mnie, że społeczeństwo tej republiki wcale nie chce odłączenia od Jugosławii. Związki Czarnogórców z Serbami są silne i wielorakie, mają głębokie korzenie. Pan Djukanović podkreślał, że jako prezydent chciałby, aby Czarnogóra pozostała w federacji, ale może się to okazać niemożliwe. Trudno sobie bowiem wyobrazić istnienie demokratycznej enklawy w totalitarnym państwie jugosłowiańskim. Gdy to mówił, przypomniałem sobie bezskuteczne wysiłki Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wysłania do Serbii - do całej Jugosławii - w 1998 roku misji pan Felipe Gonzaleza, której zadaniem miało być inicjowanie i wspieranie reform demokratycznych. Nie znalazłem zrozumienia nie tylko w Belgradzie, ale zabrakło też zdecydowanego poparcia Zachodu, który nie był do końca przekonany o słuszności tej misji. Kiedy spotykam się z brakiem reakcji Zachodu, wtedy gdy wydaje się ona konieczna, albo gdy są to reakcje nieprawidłowe, to podejrzewam, że u podstaw takiego postępowania leży przeświadczenie, iż Bałkany to dziwna, niezrozumiała i egzotyczna kraina. O Bałkanach mówi się, że mają swoją specyfikę. Na czym ona polega? Podczas gdy w Europie znosi się granice, na Bałkanach narody chcą wytyczać nowe. Dlaczego? To kluczowe pytanie. Dotyka ono przede wszystkim historii. Powiadano, że Bałkany zawsze produkowały więcej historii, niż były w stanie skonsumować. Ale głównym problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez mocnej, autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. Bałkany zostały zepchnięte na biegun ubóstwa. Krzyżowały się tam wpływy i ambicje strategiczne potęg światowych. Jednym z niezwykle ważnych zadań jest zdjęcie z Bałkanów odium egzotyki. Trzeba potraktować je normalnie, tak jak te kraje, które wyszły z komunizmu i dostosowują się do współczesnej cywilizacji i gospodarki. Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - schizmę wschodnią, podział chrześcijaństwa na zachodnie i wschodnie. Ten podział okazał się wyjątkowo dramatyczny, bo dotyczył nie tylko wiary, ale i kultury, społecznych struktur, sposobu myślenia. Ale pocieszającym jest to, że u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu, współpracy. Grecja jest nie tylko członkiem Unii Europejskiej, charakteryzującej się przewagą zachodniego, katolickiego i protestanckiego chrześcijaństwa, ale jest także uczestnikiem sojuszu północnoatlantyckiego. Turcja, kraj islamu, jest członkiem NATO. Postrzegam to jako ogromną szansę pojednania. Mam nadzieję, że nadchodzące nowe stulecie powie zdecydowane "nie" zderzeniom cywilizacji, a poprze dialog. Jaka jest doraźna i długofalowa koncepcja polskiej polityki bałkańskiej? W 1989 roku dokonała się u nas nie tylko wielka polityczna zmiana, ale rozpoczął się także proces o niezwykłym znaczeniu - jednoczenie Europy. Rozszerzanie Unii Europejskiej jawi się dziś zaledwie fragmentem tego, co się wówczas zaczęło. Polska postrzega Bałkany bez żadnych podtekstów, bez ukrytych interesów, nie szukamy tam źródeł surowcowych, nie szukamy sfer wpływów. Mamy zaś poczucie historycznej bliskości. Bułgarii i Rumunii udzieliliśmy jednoznacznego poparcia w ich dążeniu do NATO. Polacy darzą wielką sympatią Serbów - wspomnę chociażby okres drugiej wojny światowej, jak wiele łączyło wówczas Serbów i Polaków w oporze wobec hitlerowskich Niemiec. Dziś Polska - ze swoim udanym wyjściem z komunizmu - może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy. Jak interwencja NATO w Kosowie - już z Polską, Czechami i Węgrami jako pełnoprawnymi członkami sojuszu - wpłynęła na pozycję tych państw we wspólnocie międzynarodowej, a w szczególności w NATO? - Nie spodziewaliśmy się wówczas, 12 marca, gdy nas przyjmowano do NATO, że niemalże na drugi dzień staniemy przed takim problemem. W moim przekonaniu tę próbę przeszliśmy pozytywnie. Podkreśliłbym rozumną reakcję polskiego społeczeństwa. Nie było ono stronnicze, nie wypowiadało się za Albańczykami a przeciw Serbom. Nie przeczę, że pokazywane w telewizji obrazy - samoloty bombardujące Jugosławię - nie wzbudzały sympatii, ale gdy zobaczyliśmy mordy dokonywane przez serbską policję i serbskie oddziały paramilitarne na Albańczykach, wówczas poparcie dla akcji NATO stało się powszechne. Ostatnie dni to narastająca fala protestów w Serbii skierowanych przeciw reżimowi. Opozycja żąda odejścia jugosłowiańskiego prezydenta. To już kolejna - chyba trzecia poważna - próba obalenia Miloszevicia. Gdyby się powiodła, jakie mogłyby być jej następstwa dla Jugosławii, dla Bałkanów, dla Europy? Niezwykle trudno odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. A co potem? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Nie brak zatem obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny, że mogą dojść do głosu nostalgiczni, faszyzujący politycy. Chciałbym jednak wierzyć w to, że tragiczne doświadczenie kosowskie i odejście Miloszevicia otworzą drogę powrotu Serbii i Jugosławii do Europy. Rozmawiał Ryszard Bilski
Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Jugosławia była tworem powstałym po pierwszej wojnie, po rozpadzie imperiów tureckiego i austro-węgierskiego. Nigdy nie traktowałem Jugosławii jako struktury imperialnej, choć jej zapowiedź stała się zauważalna jeszcze za życia Tity. W momencie rozpadu federacji w 1991 roku zrozumiałem, że rozpoczęła się agonia: imperium i komunizmu. Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym... z obecnością sił międzynarodowych... Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Z moich obserwacji wynika, że idea tak zwanej wielkiej Albanii nie trafiła w Kosowie na podatny grunt. Odniosłem wrażenie, że ludność tej prowincji odcina się od Albanii. gdyby nawet podjęto próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa skutecznie się temu sprzeciwi. Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu konfliktu w Kosowie i nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii. Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. Rozmawiałem niedawno z prezydentem Czarnogóry Milo Djukanoviciem. Zapewniał mnie, że społeczeństwo tej republiki nie chce odłączenia od Jugosławii. podkreślał, że jako prezydent chciałby, aby Czarnogóra pozostała w federacji, ale może się to okazać niemożliwe. problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez mocnej, autorytarnejj władzy współżycie stawało się trudne. Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - podział chrześcijaństwa na zachodnie i wschodnie. Ten podział okazał się dramatyczny. u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu. Polska postrzega Bałkany bez ukrytych interesów. Mamy zaś poczucie historycznej bliskości. Bułgarii i Rumunii udzieliliśmy poparcia w ich dążeniu do NATO. Polacy darzą wielką sympatią Serbów. Dziś Polska może zaproponować swoje doświadczenia państwom bałkańskim, by mogły one dołączyć do Europy. Jak interwencja NATO w Kosowie - już z Polską, Czechami jako pełnoprawnymi członkami sojuszu - wpłynęła na pozycję tych państw we wspólnocie międzynarodowej? W moim przekonaniu tę próbę przeszliśmy pozytywnie. Podkreśliłbym rozumną reakcję polskiego społeczeństwa. Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. A co potem? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Nie brak zatem obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny.
SCENA POLITYCZNA W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE Nie zmieniać premiera RYS. JÓZEF KACZMARCZYK JAN MACIEJA Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru. Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi. Osiągnięcia obecnej koalicji Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat. Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans. Historyczne zasługi Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia. Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem. Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia. Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS. Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi. Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje". Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica. Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera. Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności. Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze. Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności. Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji. Można poprawić polski kapitalizm Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu. Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica. Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów. Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia. W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną? Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera. Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz. Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.
Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru.Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu pochlebną opinię społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi. Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans. Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, zwalczania inflacji nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. Dlatego UW jest i pozostanie partią bez szerokiego poparcia, posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS. Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji. Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu.Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz.
Z ks. Piotrem Brząkalikiem, duszpasterzem trzeźwości w archidiecezji katowickiej, rozmawia Danuta Lubina-Cipińska Byłem na dnie FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ Rz: Jak ksiądz wpadł w nałóg pijaństwa? KS. PIOTR BRZĄKALIK: Nie wiem. Nie umiem sprecyzować przyczyny. Nie da się jasno powiedzieć, że to samotność, opuszczenie. Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec - bo jest zakłamany - objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Pijał ksiądz sam czy w towarzystwie? Choroba alkoholowa to proces, który trwa latami. W pierwszym etapie były to spotkania towarzyskie. Należę do ludzi łatwo nawiązujących kontakt. Zawsze wydawało mi się, że istotą kapłaństwa jest być bardzo blisko ludzi. Miałem złudzenie, że alkohol może być elementem tworzenia owej bliskości. Potem jest etap, kiedy się zostaje samemu i za pomocą alkoholu rozluźnia się napięcie, coś tam próbuje się znieczulić w sobie. Dalej jest już taki etap, w którym pojawia się element wstydu, przebłyski świadomości, że należy to zostawić w czterech ścianach swego mieszkania. To następny krok. Czy na nim się ksiądz zatrzymał? Spadłem na dno. Każdy musi spaść, bo nie ma innej możliwości obiektywnego przyjrzenia się temu zjawisku. Trzeba spaść na dno. I to musi zaboleć. Zawalone obowiązki, zły przykład, zgorszenie, wszystko to sprawiło, że mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej. Nie buntował się ksiądz? Przez lata rozwoju choroby alkoholowej miałem momenty, kiedy raz, drugi, dziesiąty, trzydziesty bardzo postanawiałem, że już nigdy więcej. Miesiąc, dwa, pół roku nie piłem. Potem znowu coś pękało. Aż w końcu doszedłem do przekonania, że już sobie z tym nie poradzę. Czułem się fatalnie. Tyle razy próbowałem, obiecywałem, przepraszałem. A kiedy szef pozbawił mnie funkcji kapłańskiej, pomyślałem: po co Kościołowi taki facet, który nie potrafi się z tego wyplątać, to nie Kościół mnie wyrzuca, to ja jestem do luftu. Został ksiądz sam ze swoim problemem. Jest wielu, którzy chcą pomóc. Pytanie czy chcesz, aby ci pomagali. Myślałem: jestem wykształcony, poważny ksiądz i z głupią gorzałą nie potrafiłbym sobie dać rady? Przyznanie się do alkoholizmu było dla mnie strasznie trudne. Najtrudniej leczyć z alkoholizmu lekarzy, nauczycieli, prawników i duchownych. Oni zawsze występują z pozycji radzenia komuś, jak trzeba żyć. To oni są od dawania rozwiązań, co zażywać, jakie napisać podanie, jak się zachowywać, jak moralnie postępować. I o wiele trudniej przyznają się przed sobą do tego, że z czymś nie mogą dać sobie rady. Czy parafianie widzieli, co się z księdzem dzieje? Nikt księdzu nie powie wprost niczego złego. Jeśli ksiądz fałszuje i źle śpiewa, to nawet organista się nie odezwie. Ten mechanizm wynika może z szacunku, może z obawy. A wiadomość, że ksiądz pije, rozchodzi się błyskawicznie. Co ksiądz robił po pozbawieniu go funkcji kapłańskiej? Z czegoś trzeba żyć. Redagowałem gazetę, pracowałem w Teatrze Rozrywki. Jako kapłan byłem osobą publiczną - istniałem w mediach jako organizator koncertów i corocznego festiwalu teatralnego. Pojawili się więc dziennikarze, którzy chcieli zrobić ze mną sensacyjny wywiad. Z mety odcinałem się, że nie powiem złego słowa na biskupa czy instytucję Kościoła. Czy w nowej, "cywilnej", roli ksiądz się pozbierał? Praca niczego nie zmieniła w procesie choroby. Jedna, druga, trzecia wpadka. Nadszedł moment, że byłem na skraju życia i śmierci. Odwodniony, fizycznie wyniszczony, ostatkiem sił zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości, który kiedyś zostawił w drzwiach domu moich rodziców kartkę: "Jak będziesz potrzebował pomocy - o każdej porze dnia i nocy". Pojechaliśmy do szpitala. Zostałem odtruty. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach - w normalnym, nie żadnym specjalnym dla duchownych, ośrodku odwykowym. Tam nastąpił przełom? Pierwszego dnia spotkałem człowieka lat około 60, który nam, leczącym się, powiedział: Mam na imię Marian, jestem alkoholikiem, jestem księdzem. Dostałem w twarz. To była pierwsza iskra. Skoro on, to może i ja? Następnego dnia przyjechał do Gorzyc ówczesny wikariusz generalny katowickiej kurii, dziś biskup tarnowski, z jednym zdaniem: "Szef się bardzo cieszy". Czy ksiądz był w Gorzycach anonimowy? Kapłaństwa nie da się utrzymać w tajemnicy, a pojawienie się księdza w ośrodku odwykowym zawsze jest elementem sensacji dla wszystkich, także dla personelu. Nie demonstrowałem jednak kapłaństwa, robiłem wszystko to, co inni pensjonariusze: sprzątałem, myłem toaletę, miałem dyżury. Jeśli ktoś mnie po zajęciach poprosił o osobistą rozmowę, nie odmawiałem. Uważam, że uzależnieni od alkoholu duchowni winni korzystać ze zwykłych ośrodków. Skoro alkoholizm jest chorobą, to duchowni powinni się leczyć tam, gdzie wszyscy. Nie ma przecież specjalnych szpitali dla chorych cukrzyków księży. Tak, ale w odbiorze społecznym alkoholizm to wstydliwa choroba. I tego przekonania trzeba się pozbyć. Kiedy kapłan leczy się wśród innych ludzi, oni nabierają zupełnie innej perspektywy. Widzą, że choroba alkoholowa to nie tylko sprawa marginesu, roboli, ryli. Dla księdza, pod warunkiem że zostawi kapłaństwo w kieszeni, jest to również dobre, bo słysząc dramatyczne historie innych, także nabiera zupełnie innej perspektywy do własnego życia, inaczej ustawia hierarchię wartości. W Gorzycach coś się we mnie przełamało. Uwierzyłem, że rzeczy nie są ostatecznie przegrane. Przez sześć tygodni nauczyłem się paru mechanizmów przyglądania się sobie. Wyszedłem. Szef mnie przyjął. Wróciłem do posługi kapłańskiej, do tego samego miasta, do dodatkowych zajęć, które robiłem przedtem - a więc do zachęcania do korzystania z uczestnictwa w kulturze, bo ono też może prowadzić do Boga. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji. Jestem zdumiona. Sześć tygodni i żadnych nawrotów? Żadnych. A wino przy ołtarzu? Jak człowiek jest uzależniony od alkoholu, to powinien wystrzegać się nawet picia tzw. trunków bezalkoholowych - piwa czy szampana. Bo cały rytuał picia - owo otwieranie, szum, smak, mogą działać na naszą świadomość i wyzwolić nawrót nałogu. Stojące w ampułce na ołtarzu wino jest alkoholem. Jednak dla mnie jest ono wyłącznie elementem mojej wiary. Nigdy w kapłaństwie nie zwracałem tak uwagi na ten fragment Przeistoczenia, jak teraz. W tym momencie wierzę, że to nie jest wino. Wierzę, że jest to krew Pana Jezusa, mimo że ma atrybuty alkoholu. To brzmi bardzo górnolotnie, ale to prawda. I to się sprawdza przez tyle lat, dzięki Bogu. Czy alkoholizm jest poważnym problemem wśród duchowieństwa? Takim samym, jak w każdym innym środowisku. Jednak opowiadają o nim tylko ci, którzy mają to doświadczenie za sobą. Założyłem sobie, że przez pierwszy rok po odwyku nie powiem nic. Choć pokusa neofity była ogromna, bo jak człowiek zobaczy ogrom strat, krzywd, które wyrządził innym, to chciałby to wszystko od razu ponaprawiać. To jest niebezpieczne. Musi być karencja. Dopiero po roku nabiera się pewnego okrzepnięcia. I teraz jest czas dawania świadectwa? Alkoholizm jest chorobą. Nie ma potrzeby robić z tego sztandaru, ale jeśli ktoś o to wyraźnie pyta, to trzeba dać ewangeliczne świadectwo prawdzie. A jeśli ono może stać się dla kogoś innego iskrą - to jest to obowiązek. Dlatego chciałbym, by znani z pierwszych stron gazet ludzie, którzy mają za sobą doświadczenie choroby alkoholowej i późniejszego życia bez alkoholu, odważyli się o tym publicznie mówić. To, jaki teraz jestem, zawdzięczam mnóstwu ludzi. Tym, którzy byli wobec mnie stanowczy i tym, którzy ofiarowali w mojej intencji modlitwy, pielgrzymki. Dopiero po latach dowiaduję się, że takich towarzyszących mi milcząco, ale z chęcią wsparcia, ludzi było wielu. Jestem im wdzięczny. W tym, co robię teraz, jest więc nie tylko świadectwo, ale i forma wdzięczności, że te modlitwy, starania, współczucie nie poszły na marne. Mam też świadomość, że jest wielu ludzi, których nigdy nie będę w stanie przeprosić za wyrządzoną im krzywdę, że ich gorszyłem, że byłem złym przykładem. To ciężar, który będę nosił do końca życia. Dlatego każdą mszę rozpoczynam od westchnienia modlitewnego za tych, którym kiedykolwiek wyrządziliśmy krzywdę. To jest jedyny sposób mojego zadośćuczynienia. Czy ksiądz uważa, że to, co najbardziej przekonuje trzeźwiejących alkoholików, to kontakt z człowiekiem, który ma to już za sobą? Mam poczucie, że to, co robię teraz, jest akceptowane. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości i pozostawił mi wolną rękę do zorganizowania tego duszpasterstwa. W katolickim Radiu Plus od ponad dwóch lat prowadzę audycję, gdzie zapraszam ludzi ze środowiska trzeźwiejących alkoholików. Dla Radia Watykańskiego nagrałem cykl refleksji. Odwiedzam zakłady odwykowe, spotykam się z Anonimowymi Alkoholikami. Na każdych rekolekcjach, które głoszę, jest nutka zachęty do poszerzenia wiedzy na temat alkoholu i choroby alkoholowej, do uczenia się mechanizmów obronnych, do mówienia prawdy. Przez mój pokój przewija się wielu ludzi. Czasem wiedzą, że mam osobiste doświadczenie z chorobą alkoholową, czasem nie. Kiedy nie wiedzą, jest lepiej, bo mogę zweryfikować ich prawdomówność, powiedzieć: słuchaj stary, ja to też przerobiłem. To działa czasem piorunująco. Czy znalazł ksiądz nowy sposób na propagowanie trzeźwości? Nie jestem wrogiem alkoholu, nie mam ochoty zamykać sklepów monopolowych. Nie jestem za prohibicją. Jestem za wiedzą i mądrością. Zawsze daleki byłem w kapłaństwie od tonacji nakazującej: tak zrób, postępuj. O sprawach alkoholu też nie powinno się tak mówić. Nie trzeba rozkazywać, tylko dawać świadectwo. Tak narodził się w 1999 roku pomysł medialnej kampanii propagującej w województwie śląskim lipiec i sierpień jako miesiące trzeźwości. W ubiegłym roku zrobiliśmy badania i okazało się, że 46 proc. ludzi naszego regionu słysząc hasło kampanii, wiedziało, o co w niej chodzi. Co więcej, 73 proc. było za tym, by kampanię powtarzać. Nikt nie był przeciw. Czy nagłaśnianie problemu alkoholizmu może coś zmienić? Uważam, że trzeba propagować wiedzę na temat choroby alkoholowej, by umieć rozpoznawać jej symptomy, by wiedzieć, kiedy sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Kiedy umie się je rozpoznać, może można dużo wcześniej, przed osiągnięciem dna, zatrzymać się. Pod warunkiem że środowisko alkoholika też będzie wiedziało, jak postępować, będzie traktowało alkoholizm jak chorobę, a nie jako cechę charakteru, słabą wolę, złe prowadzenie się, grzech. Taki jest zamysł mojego zaangażowania. -
Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Spadłem na dno. mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej. Redagowałem gazetę, pracowałem w Teatrze Rozrywki. Praca niczego nie zmieniła w procesie choroby. byłem na skraju życia i śmierci. ostatkiem sił zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości. Pojechaliśmy do szpitala. Zostałem odtruty. Potem było leczenie odwykowe. w ośrodku odwykowym Nie demonstrowałem kapłaństwa, robiłem wszystko to, co inni pensjonariusze. Wyszedłem. Szef mnie przyjął. Wróciłem do posługi kapłańskiej. Alkoholizm jest chorobą. Nie ma potrzeby robić z tego sztandaru, ale jeśli ktoś o to pyta, to trzeba dać świadectwo prawdzie. A jeśli ono może stać się dla kogoś innego iskrą - to jest to obowiązek. Mam poczucie, że to, co robię teraz, jest akceptowane. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości. W Radiu Plus prowadzę audycję, gdzie zapraszam ludzi ze środowiska trzeźwiejących alkoholików. Zawsze daleki byłem w kapłaństwie od tonacji nakazującej. O sprawach alkoholu też nie powinno się tak mówić.
RYNEK AZJATYCKI Szkoła błędów i wniosków - rady dla przedsiębiorców Jak przeskoczyć Chiński Mur ANDRZEJ Z. LIANG Chiny należą do najlepszych krajów do inwestowania i handlu, ale polskie firmy nie odniosły dotychczas na tym rynku sukcesu. Wręcz przeciwnie, takie firmy jak: Elektrim, Stalexport, Forte i wiele innych wycofały się z tego regionu. Polskie produkty sprzedawane są w Chinach przez firmy niemieckie, włoskie, holenderskie. Chińscy odbiorcy nie wiedzą nawet, że produkt pochodzi z Polski. Ostatnio różne firmy próbują bezpośrednio wejść na rynek chiński - niestety, bezskutecznie. Popełniają bowiem przy tym kilka błędów, wynikających z nieznajomości chińskiego biznesu, sytuacji, kultury, jak i ze złego rozpoznania oraz założeń. Po pierwsze - brak kontaktów Udział w targach i delegacje to błąd pierwszy. Firmy polskie - szczególnie te większe, które kiedyś tu miały swoje biura - doszły do wniosku, że w celu oszczędności lepiej zamknąć biura i przyjeżdżać na targi. Udział w targach w Chinach plus w delegacjach rządowych różnego szczebla zostały uznane za jedyną i najlepszą drogę otwarcia tego rynku. Nic błędniejszego. Sam udział w targach nawet przez kilka lat nie da żadnego rezultatu, jeśli jest jednorazowym aktem bez konkretnego, marketingowego planu. Uczestnictwo w targach bez zakładania w Chinach swojego biura i ciągłości działań marketingowych nic nie da. Będzie to tylko kolekcjonowanie ogromnej ilości wizytówek oraz katalogów, które nie przyniesie żadnych efektów. Chińska firma potrzebuje kontaktu codziennego tu na miejscu. Muszą to być kontakty w języku chińskim, podobnie jak: materiały, informacje, katalogi. Również udział w delegacjach nawet na najwyższym szczeblu nie otworzy tego rynku. Będą uśmiechy, kolacje, deklaracje, może jednorazowe kontrakty - gesty. Problemy pozostaną, bo nie będzie codziennej pracy oraz kontaktów bieżących z potencjalnymi partnerami. Po drugie - nie dystrybutor Drugi z najczęstszych błędów, to stawianie na dystrybutora. Firmy polskie, nie znając systemu handlu chińskiego, zakładają, że jak w wymianie z innymi krajami szybko znajdą dystrybutora, który wszystkie koszty weźmie na siebie i za prowizje otworzy rynek oraz zorganizuje (lub udostępni swoją) sieć sprzedaży. Tymczasem w Chinach dystrybutor jest oddzielony od systemu handlu zagranicznego. Firma importer nie zajmuje się dystrybucją. Z kolei dystrybutor firma krajowa zajmuje pozycję w zasadzie sprzedawcy-sklepu. Na promocję i reklamę taki dystrybutor nie wydaje, a jeśli już to mało. Dostaje pełne wsparcie techniczne, informacyjne, materiałowe z przedstawicielstwa danej firmy w Chinach. Odrębnym problemem jest system płatności. Dystrybutor sprzedaje w miejscowej walucie RMB. A firma zagraniczna potrzebuje dolarów. Nie ma w Chinach swobodnego systemu wymiany walut (jak do tej pory, choć są możliwości jej pozyskania i rozwiązania tego problemu). Firmy zagraniczne nie bez przyczyny zakładają w Chinach przedstawicielstwa czy firmy - właśnie m.in. po to, aby nadzorować i wspomagać system dystrubucji i płatności (często odroczonej). A utworzenie systemu dystrybucji, wypromowanie produktu oraz marki, znalezienie kupca wymaga zaangażowania w rynek i długofalowych działań, na co firm polskich często nie stać. Po trzecie - ciągłość Trzeci z błędów: brak stałości, cierpliwości i ciągłości działań. Polskie przedsiębiorstwa patrzą na Chiny jako na rynek zarówno chłonny, jak i szybkiego zbytu. Chcą szybkich efektów. Natomiast tu efekty przychodzą w wyniku wieloletnich, cierpliwych działań. Pierwsze kontrakty mogą przyjść nie wcześniej niż po sześciu miesiącach lub po roku. Wśród firm zagranicznych usytuowanych w Chinach jest znane powiedzenie, według którego zaczynając działania w tym kraju trzeba założyć, że pierwszy rok to jest tylko inwestycja. Drugi i trzeci rok: zaczyna ruszać sprzedaż, ale wciąż są straty. Czwarty rok działań powinien przynieść wynik na zero. A piąty - już można zacząć mówić o zyskach. Tymczasem polskie firmy chcą efektów już i teraz. Jest to słuszne, ale nie w Chinach. Po czwarte - to kosztuje Brak informacji o kosztach i konieczności ich poniesienia - to błąd czwarty. W wielu przypadkach chiński rynek polskie firmy chcą otworzyć prawie bez kosztów. Nie mają wyobrażenia, że w Chinach warunki finansowe umowy dystrybucyjnej, jakie oferują, są nieatrakcyjne. Prowizja nie pokryje kosztów promocji, bo rynek trzeba otworzyć, wyrobić markę, promować produkt - a to wydatki. Wszystkie działania promocyjne i marketingowe to są koszty. Materiały w języku chińskim, wizyty u partnerów, prezentacje - pieniądze płyną. Chiny są dużym krajem. Jeden wyjazd do partnera w innej prowincji to 300-500 USD. A kontrakty, szczególnie duże, nigdy nie przychodzą szybko. Prowizja nie jest w stanie pokryć wydatków, nawet w większej części (szczególnie w ciągu pierwszych kilku lat i dotąd aż całe przedsięwzięcie nie zostanie rozkręcone - patrz uwaga wyżej). Stąd też firmy chińskie nawet zainteresowane towarem- patrzą przede wszystkim na koszty otwarcia rynku, wyszukania końcowych odbiorców etc. Tymczasem polskie firmy, robiąc oszczędności, wielokrotnie wolą zatrudniać studentów polskich tu uczących się języka (czy absolwentów sinologii), którzy posiadają wprawdzie znajomość tego języka, ale zupełny brak doświadczenia, praktyki i znajomości życia biznesowego. To prowadzi w efekcie do większych problemów czy niepotrzebnych wydatków i jest bardziej kosztowne niż profesjonalne podejście. Bez inwestycji wieloletnich polskie firmy nie otworzą tego rynku nawet z najlepszym towarem. Po piąte - zdecydowanie Zaczynanie, wycofanie się i próba powrotu - to piąty z najczęstszych błędów firm polskich w podejściu do rynku chińskiego. Tymczasem w oczach chińskich partnerów, potencjalnych odbiorców, właśnie przez takie niezdecydowane postępowanie traci się najwięcej. Firma polska traci zaufanie oraz kredyt wiarygodności. Zostaje uznana przez firmę chińską za niestabilnego partnera, nie wartego wchodzenia w żadne powiązania długoterminowe. Firmy chińskie w przeszłości kupując polskie wyroby, maszyny, urządzenia (np. samochody Polonez i Fiat 126p) zostały po czasie pozostawione same sobie z całym problemem eksploatacji. Trudno się dziwić, że Chińczycy wolą kupować od firm niemieckich czy innych, które są obecne w Chinach, oferują serwis, informacje nie tylko w okresie gwarancyjnym. Nieobecność firm polskich również przyczynia się do tego, iż firmy chińskie nie wiedzą co można kupić w Polsce. Traktują nasz kraj tylko jako importera chińskich towarów. Po szóste - strategia Brak wiedzy o obecnej sytuacji ekonomicznej Chin czy konkurencji w branży - to szósty błąd polskich firm. W Chinach są obecni prawie wszyscy duzi i mali liczący się w biznesie. Polska firma nie stawia sobie pytania, jak mój produkt wypromować, aby znalazł nabywcę oraz wygrał z konkurencją. Często 3 czy 4 firmy zagraniczne (małe i średnie) na rynku chińskim łączą się w grupę w danej branży, zapewniając potencjał inwestycyjny, techniczny, jak i stawiając czoła wymaganiom oraz specyfice rynku chińskiego. Polska firma wielokrotnie wychodzi z założenia: mam dobry produkt, sprzedawany wszędzie to i Chińczycy powinni kupować. Błąd. Chińskie firmy mają wybór i dużą ilość ofert od firm tu obecnych. Brak regularnych kontaktów z rynkiem chińskim powoduje, że firmy polskie nie wiedzą, w jakim środowisku mają działać i to skutecznie. Chiny są w trakcie nie tylko dynamicznego, szybkiego rozwoju, ale także reform. Brak kontaktu z tym rynkiem przez pół roku oznacza znalezienie po przerwie wielu zmienionych uwarunkowań. A brak kontaktu przez rok oznacza rozpoczynanie wszystkiego raz jeszcze w nowych, zmienionych warunkach. Chiny są wciąż atrakcyjnym rynkiem. Spodziewane wkrótce przyjęcie Chin do WTO oraz kolejne reformy z tym związane z pewnością ułatwią działanie czy inwestycje firm zagranicznych. Nie należy więc rezygnować czy narzekać na trudności, specyfikę czy problemy tego kraju. Wejście na chiński rynek musi być decyzją strategiczną, a nie taktyczną. Musimy mieć długofalowy plan działań. A poza tym warto uważnie przyjrzeć się, jak to robią inne firmy zagraniczne i dlaczego osiągają dobre wyniki. Wtedy sukces czeka i polskie firmy. Albo stała rola anonimowego poddostawcy. Autor jest wieloletnim pracownikiem firm chińskich i zagranicznych w Chinach.
Chiny należą do najlepszych krajów do inwestowania i handlu, ale polskie firmy nie odniosły dotychczas na tym rynku sukcesu. Popełniają bowiem kilka błędów, wynikających z nieznajomości chińskiego biznesu, sytuacji, kultury. Udział w targach i delegacje to błąd pierwszy. Drugi to stawianie na dystrybutora. Trzeci z błędów: brak stałości, cierpliwości i ciągłości działań. Brak informacji o kosztach i konieczności ich poniesienia - to błąd czwarty. Zaczynanie, wycofanie się i próba powrotu - to piąty z błędów. Brak wiedzy o obecnej sytuacji ekonomicznej Chin czy konkurencji - to szósty błąd. Chiny są wciąż atrakcyjnym rynkiem. Spodziewane wkrótce przyjęcie Chin do WTO oraz reformy z tym związane z pewnością ułatwią działanie firm zagranicznych. Nie należy więc rezygnować czy narzekać na specyfikę tego kraju.
Brak kilkunastu mandatów zmienia sytuację SLD i każe myśleć o przyspieszonych wyborach z nową ordynacją Cała władza w ręce zwycięzcy RYS. PAWEŁ GAŁKA BRONISŁAW WILDSTEIN Kilkanaście mandatów, których zabrakło SLD do uzyskania większości w Sejmie, zmieniło radykalnie obraz polskiej sceny politycznej. Partie w Sejmie albo deklarują zasadniczo odmienne od Sojuszu poglądy, albo są jego naturalnymi przeciwnikami. Koalicja z nimi wydaje się niemożliwa. Sytuację dodatkowo komplikują poważne problemy gospodarcze, które mogą przerodzić się w kryzys, napięcia w sytuacji międzynarodowej oraz pogarszanie się ekonomicznej koniunktury, co miało będzie istotny wpływ na sytuację w Polsce. Luka budżetowa, tak wałkowana ostatnio przez media, jest wyrazem kryzysu opiekuńczego i paternalistycznego państwa. Taki jego model stał się zasadniczą przeszkodą w rozwoju polskiej gospodarki. W odpowiedzi na tę sytuację władza może wybrać jedno z trzech rozwiązań: 1. reformę, tzn. rozmontowanie w dużej mierze owego państwa i redukcję jego agend, aby uczynić je rzeczywiście sprawnym, 2. próbę kunktatorskiego, doraźnego zażegnywania tylko najbardziej palących problemów i "zamiatania pod dywan" (jak określano w odniesieniu do budżetu przeksięgowywanie na przyszły rok kosztów w nadziei, że wszystko jakoś się załatwi) całej reszty, co spowoduje narastanie ich do skali poważnego kryzysu, 3. etatystyczno-protekcyjny model proponowany przez PSL czy "Samoobronę", co gwarantuje szybkie załamanie się polskiej gospodarki, a może i demokracji. Nadzieja na reformy W rzeczywistości możemy wyobrazić sobie raczej działania rozpięte między rozwiązaniem 1 a 2. Wbrew bowiem głosom niektórych publicystów, którzy uznali, że sytuacja kraju zmusi SLD do przekształcenia się w polską zbiorową Margaret Thatcher, nie wydaje się to prawdopodobne. Prawdopodobne wydawało się natomiast, że, wbrew swojej dotychczasowej polityce SLD podejmie część niezbędnych reform i będzie próbował lawirować w sprawach innych, co mogłoby pozwolić Polsce bez większych wstrząsów przetrwać trudny czas. Nadzieję na to budziły ostatnie zachowania części elity SLD, zwłaszcza przedwyborcze wystąpienie najprawdopodobniej przyszłego wicepremiera i ministra finansów Marka Belki. Teraz sytuacja się zmieniła. Samotność SLD Ani PSL, ani "Samoobrona" nie są partiami ideologicznymi, choć w różnym stopniu są partiami protestu. Swoją tożsamość budowały na negowaniu gospodarki rynkowej i czarnym obrazie polskiej rzeczywistości, zgodnie z którym wystarczy odebrać ukradzione przez obcych i swoich, wziąć w obronę polską produkcję i rozbudować opiekuńcze funkcje państwa, aby w naszym kraju zapanował powszechny dobrobyt. Oczywiście przywódcy tych partii za udział we władzy pójść mogą na dalekie ustępstwa, jednak trudno wyobrazić sobie zmianę o 180 stopni politycznego credo, gdyż spowodowałoby to zupełną marginalizację tych partii w wyborach następnych. Mogą więc one za udział we władzy zrezygnować ze swoich najbardziej radykalnych roszczeń, ale nie zgodzą się na żadne reformy niezbędne dla Polski, które sugerował Belka. Wprawdzie PO postuluje reformy znacznie radykalniejsze, ale koalicja z SLD w celu ich wprowadzenia także pozbawia to ugrupowanie racji bytu. Polityczny zamysł PO to budowa alternatywnej siły wobec SLD. Nie można tego robić w koalicji ze swoim głównym przeciwnikiem. Z oczywistych względów koalicja SLD z PiS czy LRP nie jest możliwa. Dodatkowo okazać się może, że całkowicie dotąd zwasalizowana przez SLD Unia Pracy w nowej sytuacji zacznie domagać się uwzględnienia elementów swojego etatystyczno- opiekuńczego programu. Szczególnie że będzie mogła znaleźć sojuszników w łonie SLD spośród starej gwardii, dla której gospodarka nigdy nie stanowiła problemu. Zawsze przecież można dodrukować pieniędzy, nałożyć podatki i dosypać komu trzeba, nie zapominając o sobie. Co jest możliwe? Możliwa jest więc koalicja SLD z PSL (partią jednak znacznie bardziej przewidywalną i cywilizowaną niż "Samoobrona") za cenę ustępstw z jakichkolwiek reform i grożące katastrofą dryfowanie przez najbliższe cztery lata. Przeciwnikiem takiego rozwiązania jest ważny i w tej sytuacji zyskujący na znaczeniu gracz sceny politycznej, jakim jest prezydent Kwaśniewski. Mówił on zresztą już po wyborach, że lepszy jest rząd mniejszościowy niż "egzotyczna" koalicja z PSL. Tylko o ile rząd mniejszościowy, któremu brakuje kilku głosów, można wyobrazić sobie w każdym otoczeniu, o tyle taki, któremu brakuje kilkunastu w otoczeniu niechętnym - znacznie trudniej. Istnieje wprawdzie możliwość, że SLD potrafi "przekonać" do siebie grupę posłów "Samoobrony". Nic o nich personalnie nie wiemy, ale mamy wszelkie dane, aby podejrzewać, że ich konstrukcja ideowa nie należy do najmocniejszych. Jednak kilkunastoosobowa grupa niezbędna SLD do uzyskania większości to już znacząca część "Samoobrony" i przejęcie ich na stałe przez SLD może być trudne. Zwłaszcza w wypadku partii typu wodzowskiego, jaką jest "Samoobrona". Logiczne jest więc przypuścić, że SLD starać się będzie o zmianę ordynacji wyborczej - choćby o powrót do obowiązującej w roku 1997, która przy obecnych wyborach dawałaby im bezwzględną większość. Można przypuścić, że w usiłowaniach tych znajdzie sojusznika w PO, która deklarowała potrzebę ordynacji większościowej. Jest pytanie, czy w obecnej sytuacji podtrzymywać będzie ona ten projekt, który dałby wielką przewagę SLD? W każdym razie w długofalowych projektach ugrupowania, które chce przejąć drugie skrzydło sceny politycznej, miałoby to uzasadnienie. Po zmianie ordynacji wyborczej SLD przy współudziale prezydenta doprowadzić może do przyspieszonych wyborów. W swoim interesie Sojusz będzie dążyć do tego w jak najkrótszym terminie. Ponieważ w każdej sytuacji sprawowanie rządów będzie oznaczało spadek popularności Sojuszu i to tym bardziej radykalny, im dłużej będzie trwało. Wprawdzie gdyby istniała możliwość radykalnych reform, które już w perspektywie dwóch lat mogłyby przynieść poprawę, sprawowanie rządów nie musiałoby wiązać się ze spadkiem (w każdym razie znacznym) popularności. Tylko że w obecnej sytuacji możliwości takiej nie ma, a wyborcy dość prędko zorientują się, że gruszki na wierzbie się nie pojawiły. Ordynacja ryzykowna, ale konieczna Perspektywa zmiany ordynacji i przyspieszonych wyborów, jakkolwiek ryzykowna, stwarza nowe możliwości SLD, a w dalszej perspektywie jest również korzystna dla Polski. Albowiem sytuacja, w której partia, zdobywająca ponad 40 proc. głosów, nie jest w stanie rządzić sama, nie jest normalna i prowadzi do osłabienia władzy wykonawczej, a więc destabilizacji państwa. Ugrupowanie, które zdobywa taką większość, winno mieć możność rządzić samodzielnie i ponosić za to pełną odpowiedzialność, a więc podejmować strategiczne, czasowo niepopularne posunięcia, z których rozliczane będzie dopiero po całej kadencji. Dojrzała demokracja polega na oddelegowywaniu władzy, a nie na ciągłym plebiscycie, który jest drogą do pełnego chaosu. Wprawdzie można z pełnym uzasadnieniem obawiać się przejęcia całości władzy przez postkomunistów, ale są to koszty demokracji i w ogromnej części wina polskich prawicowych środowisk. Nowa ordynacja, najlepiej większościowa, będzie być może wreszcie tym zewnętrznym bodźcem, który pozwoli ukonstytuować się także prawej scenie polskiej sceny politycznej. Inaczej nadal będziemy karykaturą demokracji, a Polska może stoczyć się w głęboki kryzys. -
Kilkanaście mandatów, których zabrakło SLD do uzyskania większości w Sejmie, zmieniło radykalnie obraz polskiej sceny politycznej. Partie w Sejmie albo deklarują zasadniczo odmienne od Sojuszu poglądy, albo są jego naturalnymi przeciwnikami. Koalicja z nimi wydaje się niemożliwa. Logiczne jest więc przypuścić, że SLD starać się będzie o zmianę ordynacji wyborczej.
KOBIETY Gender Studies, czyli wrażliwość na płeć Feministki na uniwersytecie ELIZA OLCZYK Notariusz z małego miasteczka odmówił młodej kobiecie spisania aktu notarialnego kupna działki, żądając, aby przyszła z mężem. Ponieważ klientka była niezamężna, notariusz - jedyny w mieście - kazał jej przyjść z ojcem i dopiero w jego obecności spisał akt notarialny. Wszelkie szczegóły ustalał z ojcem, choć w akcie notarialnym figurowała córka. - To jest najbardziej jaskrawy przykład dyskryminacji, z którym spotkałyśmy się podczas naszych badań nad stosowaniem prawa w Polsce - mówi profesor Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, podyplomowego studium działającego od czterech lat na Uniwersytecie Warszawskim. Agnieszka Kołakowska w dodatku "Plus Minus" do "Rzeczpospolitej" z 29 - 30 stycznia oskarżyła Gender Studies o ideologiczną indoktrynację uprawianą pod pozorem nauczania oraz wprowadzenie terroru feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu itd., czyli terroru politycznej poprawności. Autorka artykułu stwierdziła, że dzieje się tak "na wszystkich wydziałach o tej nazwie, jakie zna", zastrzegając jednocześnie, że nie wie dokładnie, jakie zajęcia odbywają się na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego. - Gender Studies spotykają się z obelgami i oskarżeniami o krzewienie feminizmu, typowymi dla prawicowej nowomowy, a to nie jest żadna ideologia, tylko nauka, bardzo trudna i skomplikowana - mówi profesor Maria Janion. Odnawianie znaczeń Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa. - Zerwanie z tradycjami zawsze budzi opór - uważa profesor Paweł Dydel z Uniwersytetu w Białymstoku, który na Gender Studies prowadzi zajęcia na temat kategorii płci w psychoanalizie. - Psychoanaliza jest bardzo ważnym punktem odniesienia w teorii feminizmu. Zygmunt Freud, który przez feministki jest krytykowany za patriarchalizm, pierwszy wprowadził do filozofii pojęcie płci jako kategorii kulturowej. Nie oznacza to jednak, że moje seminaria są zajęciami o feminizmie. Gender Studies nie można utożsamiać z feminizmem. Jest to raczej oferta zmiany perspektywy w spojrzeniu na tradycję europejską oraz nowej interpretacji wielu zjawisk. Ta nowa interpretacja stanowi głęboki przewrót w filozofii, jednak ma on charakter naukowy, a nie ideologiczny. Dyskryminacja nie wprost Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów. - Humanistyka polega na nieustannym odnawianiu znaczeń - mówi. - Wypowiedzi językowe w literaturze mogą być nacechowane etnicznie lub społecznie i tego się nie kwestionuje. Dlaczego więc dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany przez uczonych, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny. Część osób kwestionuje jednak tezę, że płeć w literaturze nie jest neutralna, lecz konstruktywna. Profesor Janion szczególną wagę przywiązuje do interdyscyplinarnego charakteru Gender Studies. Gdyby tematy tam wykładane włączyć do programu zajęć na polonistyce, straciłyby one charakter interdyscyplinarny - uważa profesor Janion. - Na moje wykłady przychodzą uczeni innych specjalności i prowadzą ze mną debaty w obecności studentów - to jest niesłychanie twórcze - mówi. - Przez wiele lat miałam swoją wąską specjalność, teraz potrzeba mi interdyscyplinarności. W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak poszczególne przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje przyszłych zmian ustawodawczych i opracowują strategie ich przeprowadzania, prowadzą akcję edukacyjną, której celem jest uświadomienie społeczeństwu, że prawo wprawdzie może powodować nierówność płci lub pogłębiać istniejące już różnice, może jednak również skutecznie im przeciwdziałać. Profesor Eleonora Zielińska z Instytutu Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, która wykłada na Gender Studies, zgadza się, że z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć - np. do niedawna z urlopu wychowawczego oraz dni wolnych na opiekę nad chorym dzieckiem mogła korzystać wyłącznie kobieta, bo przepis mówił o "pracownicy". Pozostały jeszcze pojedyńcze przepisy, które nie traktują równo kobiet i mężczyzn, np. różny wiek emerytalny (60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn) lub przepis mówiący o tym, że w rodzinie zastępczej tylko kobieta ma prawo do urlopu wychowawczego. Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies. Z badań, jakie prowadziła nad orzecznictwem, wynika na przykład, że gwałty (99 proc. ofiar to kobiety) są karane szczególnie łagodnie w porównaniu z wyrokami ferowanymi przez sądy w innych sprawach. - W naszych sądach pokutuje stereotyp, że doniesienia o zgwałceniach często są fałszywe - mówi prof. Zielińska. - Tymczasem z badań wynika, że fałszywe doniesienia o gwałcie stanowią zaledwie 2 do 5 proc. wszystkich zgłoszeń gwałtów, nieco mniej niż w przypadku fałszywych doniesień o popełnieniu innych przestępstw. Stereotyp w sądzie Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej i opiekuńczej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo. Nieletnie dziewczyny, które popełniły przestępstwo lub wykroczenie, podczas przesłuchania i w sądach dla nieletnich zawsze pytane są o utrzymywane przez nie stosunki seksualne i o źródło utrzymania, nastoletni chłopcy zaś pytani są o to tylko wówczas, gdy przestępstwo, które popełnili, związane jest bezpośrednio z życiem seksualnym (zjawisko to określa się mianem seksualizacji przestępstw, a tzw. wykolejenie seksualne świadczy na niekorzyść dziewcząt). - Jeżeli prawo mówi, że kobieta i mężczyzna mają takie same prawa i obowiązki w małżeństwie, to przy sprawach rozwodowych nie powinno się na niekorzyść kobiety interpretować faktu, że nie prała mężowi koszul, jeżeli mąż również nie prał jej rzeczy. Tymczasem w naszych sądach jako zarzut pod adresem żony traktuje się to, że nie gotowała, nie prała, nie prasowała, nie sprzątała, czyli nie dokładała starań, aby stworzyć wspólny dom. Mężczyznom w ogóle nie stawia się takich zarzutów - mówi Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, która prowadziła badania w sądach rodzinnych. - Każdy z nas ulega stereotypom, które spełniają zresztą pożyteczną rolę, bo porządkują rzeczywistość - mówi profesor Eleonora Zielińska. - Nie powinny jednak wpływać na orzecznictwo sądów, a u nas tak się właśnie dzieje. Zdaniem profesora Dydla otwarcie Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim jest świadectwem otwartości tej uczelni i jej zdolności do nadążania za zmianami. - Jest to nowa dziedzina i będzie się rozwijała - mówi profesor. - Tym bardziej że na tego rodzaju studia jest spore zapotrzebowanie społeczne. Kiedyś z powodów ideologicznych likwidowano na uniwersytetach wydziały teologiczne. Teraz się je przywraca - zresztą słusznie - traktując je jako pewną dziedzinę wiedzy, którą można bezstronnie uprawiać. W podobny sposób należy traktować Gender Studies. Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. W ostatnim semestrze na Gender Studies było 110 słuchaczy - dziennikarzy, nauczycieli, lekarzy, sędziów, pracowników organizacji pozarządowych, tłumaczy. Gender Studies oferują zajęcia z prawa, socjologii, psychologii, pedagogiki, literatury obcej i polskiej, filozofii, kulturoznawstwa, monitoringu prasy.
Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia. Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo.
POLICJA Nieporozumienia wokół systemu poszukiwania skradzionych samochodów Lojack wprowadzany tylnymi drzwiami Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut (nadajniki montowane są w pojazdach, a odbiorniki w radiowozach). Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy". Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na tak szerokie testowanie systemu (umowy czasowe z Lojackiem podpisało 13 komendantów wojewódzkich i komendant stołeczny). Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych. Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo. Nie wiadomo także, dlaczego po kilku latach negatywnych opinii w policji o systemie Lojack nagle zdecydowano się wybrać tę firmę. Rzecznik firmy gwałtownie zaprzecza, jakoby Lojack uprawiał jakiś nieformalny lobbing. Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Ministerstwo nie odpowiedziało, ponieważ - jak oświadczył Paweł Ciach, rzecznik prasowy ówczesnego szefa resortu Janusza Tomaszewskiego - "odpowiedź przekazała już KGP". Z tego powodu bez odpowiedzi pozostały m.in. pytania o zaangażowanie się w poparcie dla tej firmy doradcy jednego z wiceministrów spraw wewnętrznych i administracji oraz samego wiceministra. Z informacji "Rz" wynikało, że firma dążyła do zawarcia umowy z Komendą Główną Policji, jednak mimo sugestii z MSWiA kierownictwo policji nie zdecydowało się jej podpisać. Po decentralizacji policji w styczniu tego roku zdecydowano, że umowy z Lojackiem mogą zawierać sami komendanci wojewódzcy, jednak - jak informował nas w czerwcu rzecznik prasowy KGP - "urządzenia miały być wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Lojack: to nie test Firma Lojack zapytana o czas, na jaki zawarto umowy z policją, odpowiedziała: "przez jeden rok od czasu podpisania umowy trwa program wdrożeniowy. Jeżeli potwierdzona zostanie w tym okresie w praktyce przydatność tego systemu dla zwiększenia efektywności odzyskiwania kradzionych pojazdów i zatrzymywania sprawców kradzieży pojazdów, to umowa zostanie przekształcona w długoterminową. W większości podpisanych umów długoterminowa umowa o współpracy zostanie zawarta na okres 10 lat, niezwłocznie po pozytywnej ocenie programu wdrożeniowego. Umowa długoterminowa ulegać będzie automatycznemu przedłużaniu na okres kolejnych 5 lat". - Czy firma informuje swoich klientów, że są to wyłącznie umowy dotyczące czasowego pilotażowego testowania urządzeń - zapytaliśmy Lojacka. Odpowiedź brzmiała: "Nasi klienci są poinformowani o zasadach działania systemu, jego zasięgu i opisanych powyżej, a popartych umowami z poszczególnymi KWP zasadach współpracy z policją". "Rz" telefonicznie zapytała Henryka Gawucia, rzecznika prasowego Lojacka - skąd mają pewność, że policja podpisze z nimi umowy długoterminowe i - po raz kolejny - czy firma informuje swoich klientów, że policja wyłącznie testuje urządzenia Lojacka. - Wiążące są odpowiedzi na piśmie - powiedział Henryk Gawuć i dodał: "W umowach, które podpisaliśmy z komendantami wojewódzkimi nie ma mowy o teście, ale o programie wdrożeniowym". Komendant główny sprawdza umowy Paweł Biedziak powiedział wczoraj "Rz", że komendant główny zarządził sprawdzenie "poprawności umów" komendantów wojewódzkich z Lojackiem. - Wszystkie umowy zostały faktycznie zawarte na nie dłużej niż rok. Komenda wyraziła zgodę wyłącznie na testowanie produktu i dlatego zawierane przez KWP umowy muszą dotyczyć czasowego pilotażowego sprawdzenia testowanych urządzeń. W razie stwierdzenia uchybień prawnych, umowy - z polecenia komendanta głównego - muszą zostać poprawione. Lojack: nie trzeba przetargu Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. W przedstawionej nam przez firmę opinii z Urzędu Zamówień Publicznych napisano, że "nie zachodzi przesłanka wydatkowania środków publicznych, wobec czego zawarcie umowy przez jednostki organizacyjne policji z firmą Lojack nie musi być poprzedzone postępowaniem o udzielenie zamówienia publicznego i nie podlega ustawie o zamówieniach publicznych". Policja: będzie przetarg Firma, która ma możliwość montowania urządzeń odbiorczych w policyjnych radiowozach uzyskuje przewagę nad innymi. Komenda Główna Policji pytana przez "Rz" o takie "preferowanie jednej firmy", odpowiedziała: - KGP jest w kontakcie z innymi podmiotami, działającymi w branży budowy systemów radiowego lub satelitarnego pozycjonowania pojazdów. Uczestniczymy w prezentacjach, nie wykluczając możliwości czasowego testowania proponowanych rozwiązań. - Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania, jeśli policja w ogóle zdecyduje się na trwałe zainstalowanie systemu, Lojack będzie musiał stanąć do przetargu - dodał Paweł Biedziak, rzecznik KGP. Co ze Strażą Graniczną Firma w swoich materiałach reklamowych pisze także: "Aktualnie wyposażamy jednostki Straży Granicznej w komputery śledzące Lojack". Marek Bieńkowski, komendant główny Straży Granicznej, powiedział jednak "Rz", że były jedynie wstępne rozmowy, po których nie podpisano żadnego dokumentu. - SG mogłaby być tym zainteresowana jedynie po pozytywnych ocenach innych instytucji, w tym policji. A także po przeprowadzeniu testów w Straży, czego na razie nie robimy - mówi szef SG, oceniając zachowanie Lojacka jako "nadużycie". Co to jest Lojack "Rz" pisała szczegółowo o firmie Lojack w kwietniu br. w dodatku "Nauka i technika". Informowaliśmy wówczas, że spółka Lojack Polska dostała licencję na system od amerykańskiej Lojack Corp. (spółka giełdowa; NASDAQ). W Stanach Zjednoczonych system Lojack zaczęto wprowadzać już przed 10 laty. Od 1993 r., na podstawie licencji, system trafił do 22 krajów. Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze montowane w pojazdach objętych nadzorem; urządzenia odbiorcze w samochodach policyjnych lub firm ochrony mienia, lokalizujące pojazd emitujący sygnał identyfikacyjny. Urządzenie montowane jest w zabezpieczanym aucie tak, że nawet właściciel samochodu nie zna miejsca jego instalacji. Pojazd otrzymuje indywidualny kod identyfikacyjny. Po zgłoszeniu kradzieży urządzenie zostaje uruchomione (aktywowane) przez sieć nadajników i emituje sygnał. Odbierają go urządzenia zainstalowane w pojazdach policji lub firm ochrony mienia i lokalizują poszukiwany samochód. Przedstawiciele spółki uważają, że mają duże szanse na przedłużenie umów z policją, ponieważ są jedyną firmą lokalizującą auta w systemie komputerowo-radiowym (wykorzystującym w swym działaniu bezprzewodową sieć komputerową). Nie tylko Lojack Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów (przy wykorzystaniu sieci satelitów GPS). Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży. Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję. Oferowane systemy wykorzystują do lokalizacji pojazdów techniki satelitarne (GPS) lub techniki radiowe. Do komunikowania się z pojazdami wykorzystuje się łączność radiową (np. w paśmie UKF) lub sieci telefonii komórkowej GSM. Konkurujące ze sobą firmy podkreślają, co oczywiste, walory jedynie swoich systemów. Gdy na przykład używają systemów satelitarnych, twierdzą, że radiowe można zagłuszyć i odwrotnie, np. przed satelitarnym systemem auto można ukryć. Przed dwoma laty swe systemy próbowały wprowadzić warszawskie spółki PW Milawa oraz Zasada-Noram, miały za sobą okres testów, ale potem mniej było o nich słychać. Funkcjonują też później wprowadzone systemy warszawskiej firmy Boguard oraz system Mobitel (też ma centralę w stolicy). Są to systemy oferowane zarówno użytkownikom prywatnym, jak i instytucjonalnym. Natomiast dla firm mających większy tabor pojazdów oferuje system satelitarny Satlok firma Elektronika 2000 z Gdyni. Z pewnością są jeszcze inne, ale nie afiszują się ze swoją działalnością. Anna Marszałek, Z.Z.
trwa kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut. Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez policję "pilotażowo testowane". Według firmy jest to "program wdrożeniowy". w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową.
DŁUGI WEEKEND Leszek Balcerowicz ma urlop. Jest wśród polityków wyjątkiem Wolne na uroczystościach Większość Polaków między 29 kwietnia a 3 maja będzie wypoczywać. Ale nie nasi politycy, dla których tych pięć, teoretycznie wolnych, dni jest czasem szczególnej aktywności. Zajęci są obchodami tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego, uchwalenia Konstytucji 3 maja, rocznicą zbrodni katyńskiej, "Marszem żywych". Lewica świętuje 1 Maja. Prawicowi premier Jerzy Buzek i lider AWS Marian Krzaklewski spotkają się z Ojcem Świętym. Chyba tylko wicepremier Leszek Balcerowicz wybiera się na zagraniczny urlop. Pierwszy dzień przedłużonego weekendu - 29 kwietnia - ściągnie zwykłych obywateli nad jeziora lub w góry, a elity polskiej polityki do Gniezna na kolejny dzień uroczystości z okazji tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego. Po premierze Jerzym Buzku, wezmą w nich udział i lider AWS Marian Krzaklewski, i SLD Leszek Miller. Rzymska majówka Kolejne cztery dni Marian Krzaklewski, jako przewodniczący NSZZ "Solidarność", spędzi w Rzymie, gdzie blisko milion ludzi świata pracy będzie obchodzić 1 Maja - święto Józefa Robotnika - pod hasłem "Praca dla każdego jedyną drogą do solidarności i sprawiedliwości". Dla "S" jest to drugi etap pielgrzymki po 19 marca, święcie Józefa Rzemieślnika. Część z 2,5 tysiąca polskich związkowców poświęca ją intencji jak najszybszej beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki i kardynała Stefana Wyszyńskiego. W swej homilii papież Jan Paweł II ma wspomnieć o "Solidarności", a Krzaklewski ma przeczytać Modlitwy wiernych albo Lekcje w języku polskim. Marian Krzaklewski spotka się z Ojcem Świętym trzykrotnie: 1 maja po mszy, 2 maja w grupie liderów central związkowych i najprawdopodobniej 3 maja papież przyjmie go wraz z małżonką na audiencji. Wcześniej Rzym opuści Jerzy Buzek. Premier z małżonką 30 kwietnia w Watykanie weźmie udział w kanonizacji błogosławionej Faustyny, później w spotkaniu delegacji państwowych z Ojcem Świętym i w obiedzie u papieża dla zaproszonych gości. Jednak jeszcze w nocy Buzek wróci do kraju. Będzie odpoczywał 1 i 2 maja (spędzi te dni z rodziną poza Warszawą), by 3 maja wziąć udział w złożeniu wieńców pod Grobem Nieznanego Żołnierza, a wieczorem w uroczystościach w Trybunale Konstytucyjnym. Mniej zajęci będą w te dni politycy AWS - rzecznik Klubu Piotr Żak, który w sobotnie popołudnie prosto z Gniezna pojedzie do Wrocławia na "pierwszy mecz koszykówki play off" Śląsk Zepter - Anwil Włocławek. Żak - zapalony "kibol sportowy", jak mówi o sobie - kibicuje Zepterowi. W niedzielę zaś rzecznik wraz z ministrem spraw wewnętrznych i administracji Markiem Biernackim będzie świętował Dzień Strażaka w Ludźmierzu na Podhalu i przez pozostałe trzy dni wypoczywał w Tatrach wraz z młodszym synem. Starszy uczy się do matury. Balcerowicz na urlopie, reszta w pracy Leszek Balcerowicz, szef Unii Wolności, jako jeden z nielicznych VIP-ów wybiera się na urlop za granicę. - Lepiej szefa wysłać za granicę, bo jak jest w kraju, to potrafi wrócić znienacka z urlopu - śmieją się współpracownicy wicepremiera. Balcerowicz w pracy stawi się dopiero w poniedziałek, 8 maja. - Długi weekend? Nie będzie długiego weekendu - mówi Jerzy Wierchowicz, szef Klubu Parlamentarnego UW. - 2 maja chciałbym wziąć udział w "Marszu żywych". Trzeciego będą uroczystości trzeciomajowe, a jest przecież jeszcze rodzina. Poświęcę jej dwa dni, które pewnie sobie wygospodaruję - narzeka polityk UW, że "na pewno nie będzie miał pięcio- czy siedmiodniowej laby". Na "Marsz żywych" wybiera się także Jan Lityński, poseł Unii. - Nie będzie mnie niestety w Gnieźnie, bo mam pilne obowiązki w Świdnicy - mówi Lityński. I dodaje: - Takiego typowego wypoczynku nie planuję. Prezydent w ogrodach 2 maja w Oświęcimiu politycy UW spotkają się z prezydentem. Aleksander Kwaśniewski wraz z prezydentem Izraela weźmie udział w uroczystym apelu młodzieży uczestniczącej w "Marszu żywych". W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, jak co roku Kwaśniewski będzie na uroczystościach przed Grobem Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudskiego w Warszawie i po południu wyda przyjęcie dla korpusu dyplomatycznego. Odznaczy też "zasłużonych dla kraju i społeczeństwa". Służby prasowe prezydenta nie wiedzą, co Aleksander Kwaśniewski zamierza robić 29 i 30 kwietnia. Nie ma nic w programie, zatem będą to jego "chwile dla siebie". Potrzebne przed 1 Maja, kiedy w to lewicowe Święto Pracy prezydent jak zwykle organizuje w ogrodach Pałacu Prezydenckiego majówkę dla około 1800 osób. W ogrodzie, ale swoim, spędzi też kilka dni były prezydent Lech Wałęsa. - Mamy duży ogród, więc mamy gdzie się podziać. Ale na jeden dzień na pewno wyjedziemy w Bory Tucholskie, żeby pooddychać leśnym powietrzem. A tradycyjnie 3 Maja mąż weźmie udział w mszy świętej za ojczyznę - mówi Danuta Wałęsa. Festyn lewicy Święto Pracy fetują, rzecz jasna inaczej niż "S", lewicowe partie i organizacje. Przed przyjęciem u prezydenta lider SLD Leszek Miller wraz z czołówką polityków Sojuszu idzie w stołecznym pochodzie sprzed siedziby OPZZ do pl. Grzybowskiego. Podczas późniejszego, tradycyjnego festynu na ul. Rozbrat, Danuta Waniek przez godzinę będzie pełnić "dyżur" dla wyborców. I ona, i Miller, pracują 2 maja. Dzień później Waniek oraz posłanka SLD Izabella Sierakowska udają się do Brukseli, gdzie czeka je "seria spotkań na temat rynku pracy kobiet w Polsce". Wracają do kraju 6 maja. Leszek Miller narzeka, że "niestety nie wyjeżdża na urlop". Jak inni politycy będzie świętował 3 Maja. - Może w następny weekend uda mi się wyjechać za miasto - planuje szef SLD. Ma jednak nadzieję na odrobinę odpoczynku 30 kwietnia. Spędzi go w domu. Pracowity weekend ludowców Pracowicie spędzą też majowy weekend działacze PSL: 2 maja odbędzie się konwencja wyborcza, na której ludowcy wybiorą swojego kandydata na prezydenta. Bogdan Pęk, jeden z liderów PSL, w sobotę będzie w Gnieźnie, w niedzielę ma spotkania "w terenie". - To będzie pracowity długi weekend - mówi. - Nie dość, że nasza konwencja jest we wtorek, to 3 maja jestem zaproszony na uroczystości na górze Świętej Anny - dodaje. Marszałkowskie koncerty i mecze Marszałkowie Sejmu Maciej Płażyński i Senatu Alicja Grześkowiak będą dzielić te 5 dni między oficjalne spotkania i chwile tylko dla siebie. Grześkowiak 30 kwietnia wraz z byłym prezydentem RP na uchodźstwie Ryszardem Kaczorowskim weźmie udział w Anglii w uroczystościach związanych z 60. rocznicą zbrodni katyńskiej. 1 maja w jej kalendarzu "nie ma nic szczególnego". Dzień później będzie w Toruniu na Festiwalu Muzyki i Sztuki Krajów Bałtyckich - PROBALTICA, a 3 maja w Częstochowie, gdzie odbędzie się na Jasnej Górze msza święta (to także święto Maryi Królowej Polski). Natomiast Płażyński z Gniezna pojedzie do Gdańska. Dzień przed oficjalnymi uroczystościami 3 Maja w Warszawie chce "wybrać się gdzieś z rodziną, na łono natury". Zaś 1 maja będzie grał w meczu liberałów z dawnymi działaczami Ruchu Młodej Polski. B.I.W., F.G., PAD
Większość Polaków między 29 kwietnia a 3 maja będzie wypoczywać. Ale nie nasi politycy, dla których tych pięć dni jest czasem szczególnej aktywności. Zajęci są obchodami tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego, uchwalenia Konstytucji 3 maja, rocznicą zbrodni katyńskiej, "Marszem żywych". Lewica świętuje 1 Maja. Prawicowi premier Jerzy Buzek i lider AWS Marian Krzaklewski spotkają się z Ojcem Świętym.
Środowisko Specjaliści badają, dzieci wdychają Tej szkole azbest nie szkodzi Jeszcze w grudniu ubiegłego roku wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Fot. Andrzej Wiktor Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie. Rok temu we wrześniu, gdy o problemie stało się głośno, gmina zleciła badania. - Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić, ktoś mi podpowiedział, że może je zrobić Politechnika Warszawska - mówi Marek Olechowski, wójt Teresina. Miesiąc później wszystko było jasne. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. Natychmiast coś trzeba było z tym zrobić. Okazało się jednak, że powiatowy sanepid, który miał zdecydować o losie szkoły, badań nie może uznać. - Były wyrywkowe. Na ich podstawie nie mogliśmy stwierdzić, czy warunki zagrażają zdrowiu. A poza tym Politechnika nie ma upoważnienia do ich wykonywania w takich obiektach jak szkoła - tłumaczy powiatowy inspektor sanitarny Maria Olędzka. Sanepid zażądał od gminy inwentaryzacji budynku i badań z Instytutu Techniki Budowlanej. Sprawa utknęła w miejscu do maja 2000 roku - gdy przedstawiono wyniki nowych badań. Każdy grosz na nową szkołę Wcześniej, jeszcze w grudniu ubiegłego roku, wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Władze gminy zobowiązały się, że w styczniu przedstawią jakieś rozwiązanie. Gmina się jednak nie odzywała. Rodzice powołali Radę Ochrony Ucznia, by czuwać nad azbestowym problemem. - Chodziło o zdrowie kilkuset dzieci. By sprawę przyśpieszyć, zaprosiliśmy prywatnie specjalistę z ITB, który zrobił inwentaryzację, jakiej wymagał sanepid - opowiada Barbara Stasiak, przewodnicząca rady. Wyniki mieli już w styczniu. Okazało się, że niebezpieczny jest przede wszystkim mocno zniszczony eternitowy dach a pylenie następuje m. in. przez wentylację. Tym razem z powodu nieformalnego charakteru ekspertyzy nie chciał uznać jej nie tylko sanepid, ale i gmina. Cztery miesiące później dokładnie to samo potwierdziły badania ITB, ale już oficjalne. Dodatkowo okazało się, że w powietrzu w metrze sześciennym było ponad siedem tysięcy włókien azbestu. Dopiero wtedy pani inspektor stwierdziła, że nauka w budynku jest niedozwolona. Zagraża dzieciom i nauczycielom. Nie zdecydowała jednak o zamknięciu szkoły. Podobnie jak ITB zaleciła, by budynek natychmiast zabezpieczyć. Wtedy gmina zrezygnowała z pomysłu przeniesienia dzieci i podjęła decyzję o przeprowadzeniu konserwacji dachu i ścian. Uznała, że nie ma sensu wydawać pieniędzy na adaptację kolejnego budynku, gdy każdy grosz jest potrzebny na nową szkołę, którą właśnie buduje. - Wiedzieliśmy, że jeżeli dach się dobrze zabezpieczy, to przez rok czy półtora dzieci będą mogły się tam uczyć, a potem przeniesiemy je do nowego gmachu - argumentuje wójt. Jakie zastrzeżenia Pomysł gminy nie spodobał się rodzicom. Z informacji, jakie dostali o azbeście, m. in. z Instytutu Matki i Dziecka, wynikało, że nie istnieje nieszkodliwa jego ilość i nawet jedno włókno może spowodować chorobę. - A przecież u nas problem dotyczy małych dzieci, które są bardziej wrażliwe od dorosłych - argumentuje Stasiak. W notatkach Instytutu było też napisane, żeby strzec się firm, które proponują trwałe usunięcie azbestu przez pokrycie ścian farbami. To dodatkowo utwierdziło rodziców w przekonaniu, że dzieci muszą zostać przeniesione. Tymczasem w Teresinie zrobiono konserwację dachu i ścian. Traf chciał, że firma - wybrana przez gminę - została ukarana przez Państwową Inspekcję Pracy, bo wykonywała konserwację niezgodnie z przepisami. Nie miała też pozwolenia na prace z niebezpiecznymi odpadami. PIP zakazała czyszczenia eternitowych powierzchni dachu, ale już wówczas wyczyszczono go prawie w całości. - Jeżeli karze się kogoś kilkusetzłotową grzywną, to co to są za zastrzeżenia - denerwuje się wójt. Pokazuje najnowsze wyniki badań przeprowadzone po remoncie, w sierpniu tego roku. - Są zadowalające - mówi - od dwustu do ośmiuset włókien na metr sześcienny. - Może zadowalające, ale nie dla wszystkich - sprzeciwia się pani Stasiak. - Szkołę przygotowano na przyjście inspektora. Wszystko zostało wymyte, a na mokro azbest się nie pyli. Nie było dzieci. Nikt nie biegał. - To poziom do zaakceptowania - tak najnowsze wyniki badań opisuje specjalista z ITB. - Budynek nie powoduje zagrożenia dla użytkowników, pod warunkiem że materiały z azbestu nie zostaną uszkodzone. Twierdzi, że tymczasowo w budynku może być szkoła. Ponieważ jednak zastosowano w nim azbest, możliwie szybko powinna być przeniesiona. Bez normy Jest jednak problem. W polskim prawie nie określono, jaka zawartość pyłów azbestu jest dopuszczalna w pomieszczeniach, w których stale przebywają ludzie. Są jedynie wytyczne ministra środowiska, które dotyczą powietrza atmosferycznego. Mówi się w nich m. in. o tysiącu włókien w metrze sześciennym. Skoro nie ma innych norm, taką samą wartość przyjmuje się dla zamkniętych pomieszczeń. Nikt jednak definitywnie nie określił, czy można te same normy stosować do różnych przypadków. - Stosujemy te normy, bo taka jest decyzja instytutu naukowego Państwowego Zakładu Higieny. Tak zawsze robiliśmy. Nie ma norm odnoszących się do pomieszczeń, to trzeba stosować coś innego - wyjaśnia Wiesława Daukszo z Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. - W prawie rzeczywiście nie ma nigdzie zapisu, że można te normy stosować zamiennie - przyznaje Elżbieta Grabowska, wicedyrektor Departamentu Higieny Środowiska w Głównym Inspektoracie Sanitarnym. - Potrzebna jest nowelizacja rozporządzenia ministra zdrowia z 1996 r., określająca normy dla azbestu w zamkniętych pomieszczeniach. Żadnych wątpliwości nie ma profesor Neonila Szeszenia-Dąbrowska z Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi, która od dwudziestu lat zajmuje się problemem azbestu. - Norma środowiskowa może być stosowana do pomieszczeń zamkniętych, bo jest tak niska, tak bezpieczna, że ryzyko zachorowania jest zerowe. Niższej normy być nie może, bo byłoby to wbrew naturze, ponieważ te włókna są i będą w naszym otoczeniu. Zdania w tej kwestii są jednak podzielone, bo mimo takich wyników badań wojewódzki inspektor sanitarny zdecydował, że w teresińskiej szkole dzieci mogą się uczyć, ale pod kilkoma warunkami, m. in. nakazał wymianę wentylacji i stały nadzór budowlany nad obiektem. Zabierają, zostawiają Pani Stasiak przeniosła swoje dziecko już we wrześniu do innej szkoły. Mówi, że kilkoro innych rodziców też by chciało to zrobić, ale nie mają jak dowozić dzieci. - To będzie trwało jeszcze rok albo dłużej. Rok w środowisku azbestowym to bardzo dużo - twierdzi Stasiak. - Niektórzy ludzie mówią, że ich starsze dzieci chodziły tutaj wcześniej i żyją. Ale przecież choroba może się ujawnić za dwadzieścia lat - dodaje pani pedagog, która z teresińskiej szkoły zabrała wnuczka. Ale wójt na przykład swojego syna do niej nadal posyła. Kilku lekarzy także. - Jestem rozsądnym facetem. Rozmawiałem ze specjalistami. Nie boję się. Tutaj tylu ludzi mieszka i takim samym powietrzem oddycha. To zanieczyszczenie jest takie samo jak w Warszawie, gdyby chodziło się po ulicach przez parę godzin - twierdzi Olechowski. Tłumaczy, że gdyby zamknięto tutejszą szkołę, okazałoby się, iż w całym kraju znalazłoby się kilkaset podobnych. Katarzyna Sadłowska Od 1998 roku w Polsce obowiązuje całkowity zakaz produkcji wyrobów zawierających azbest. Według danych Ministerstwa Gospodarki na dachach i w fasadach budynków leży około 2 mld mkw. płyt cementowo-azbestowych. Poza tym mamy około 600 - 700 tys. ton cementowo-azbestowych izolacji cieplnych, rur kanalizacyjnych i wentylacji. Azbest jest też w około 300 tys. ton konstrukcji chłodni kominowych i wentylatorowych.
Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie.Rok temu we wrześniu, gdy o problemie stało się głośno, gmina zleciła badania.Miesiąc później wszystko było jasne. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. Natychmiast coś trzeba było z tym zrobić. Okazało się jednak, że powiatowy sanepid, który miał zdecydować o losie szkoły, badań nie może uznać.Sprawa utknęła w miejscu do maja 2000 roku - gdy przedstawiono wyniki nowych badań. Rodzice powołali Radę Ochrony Ucznia, by czuwać nad azbestowym problemem.By sprawę przyśpieszyć, zaprosiliśmy prywatnie specjalistę z ITB, który zrobił inwentaryzację, jakiej wymagał sanepid - opowiada Barbara Stasiak, przewodnicząca rady. Wyniki mieli już w styczniu. Okazało się, że niebezpieczny jest przede wszystkim mocno zniszczony eternitowy dach a pylenie następuje m. in. przez wentylację.Tym razem z powodu nieformalnego charakteru ekspertyzy nie chciał uznać jej nie tylko sanepid, ale i gmina. Cztery miesiące później dokładnie to samo potwierdziły badania ITB, ale już oficjalne.Dopiero wtedy pani inspektor stwierdziła, że nauka w budynku jest niedozwolona. Nie zdecydowała jednak o zamknięciu szkoły.W Teresinie zrobiono konserwację dachu i ścian. - To poziom do zaakceptowania - tak najnowsze wyniki badań opisuje specjalista z ITB. - Budynek nie powoduje zagrożenia dla użytkowników, pod warunkiem że materiały z azbestu nie zostaną uszkodzone.
BUDŻET Dyscyplinowanie finansów publicznych Demokracja i ekonomiczna odpowiedzialność RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI JANUSZ JANKOWIAK Są dwie metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost". Wielu ludziom wyda się to zapewne dziwaczne, bo w końcu budżet na ten rok nawet jeszcze nie wyszedł z parlamentu, ale pora by już była najwyższa zacząć w Polsce dyskusję o finansach publicznych przełomu wieków. Nie wdając się w szczegóły, można powiedzieć bowiem, że jest co najmniej dziesięć najważniejszych punktów orientacyjnych dla polskich finansów publicznych w przededniu startu negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Będziemy mieli: mniejszy budżet centralny - większe budżety samorządowe; słabnące tempo przyrostu dochodów w związku z zapowiedzią stopniowej redukcji stawek podatkowych; rosnące tempo przyrostu wydatków rządowych z powodu rosnących kosztów obsługi długu publicznego i budżetowych kosztów reformy systemu ubezpieczeń społecznych; urealnienie, czyli nominalne zwiększenie deficytu wynikające z uwzględnienia w bilansie zobowiązań wymagalnych, różnych rządowych obligacji restrukturyzacyjnych, odpuszczania długów budżetowych oraz trwałego wyłączenia z dochodów budżetu wpływów nadzwyczajnych (na przykład z prywatyzacji); trudności z finansowaniem deficytu na rynku krajowym w związku z rosnącą konkurencją o środki; wysokie realne stopy procentowe; skłonność do zadłużania się za granicą; szybki napływ kapitału zagranicznego i przyrost rezerw dewizowych netto (zdaniem władz polskich, bo według opinii Międzynarodowego Funduszu Walutowego już w tym roku powinna to być stagnacja); kłopoty z kontrolą podaży pieniądza; presję na aprecjację złotego, kończącą się groźbą kryzysu walutowego. Przy czym nie od rzeczy będzie dodać, że według międzynarodowych badań porównawczych ryzyko ataku spekulacyjnego rośnie, gdy deficyt jest monetyzowany, czyli finansowany bezpośrednio przez bank centralny lub też bonami skarbowymi. Ryzyko spada, kiedy deficyt pokrywany jest wieloletnimi obligacjami (porównaj pracę pod redakcją Jana Joosta Teunissena "Can Currency Crises Be Prevented or Better Managed?"). My, niestety, jesteśmy wciąż w grupie dużego ryzyka, bo co prawda na podstawie konstytucyjnego zapisu kończymy z pożyczaniem przez rząd od NBP, ale ciągle nie możemy się uwolnić od nadmiaru bonów. Do tych dziesięciu punktów należałoby chyba jeszcze dopisać jeden, sformułowany na podstawie całkiem świeżych doświadczeń z próbą zmiany zasad waloryzacji emerytur mundurowych. Otóż ten jedenasty punkt mógłby brzmieć tak: każda próba racjonalizacji wydatków budżetu, związana z naruszeniem interesów grupowych, napotykać będzie zaciekły opór. A to spowoduje, że modyfikacja któregokolwiek przeciwstawnego trendu wywołującego wzrost napięć w finansach publicznych, jak choćby spadek dochodów i wzrost wydatków, stanie się przedsięwzięciem karkołomnym. Są to wszystko wystarczające powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). Głównym celem zaimplikowania ROF do polskiego systemu politycznego byłoby wydłużenie w czasie podejmowanych decyzji. A to z kolei umożliwiłoby wyborcom identyfikację następstw średnio- i długookresowych rozwiązań forsowanych przez polityków sprawujących aktualnie władzę. Najkrócej mówiąc, chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. Czyli zamiast zasady "biorę dziś - ktoś kiedyś zapłaci" polityków obowiązywałaby reguła "biorę dziś - płacę dziś". Wciąż matowe Utopia? Czyżby? Przecież dokładnie takie założenie, o samoskrępowaniu się polityków, legło u podstaw najważniejszych zapisów z dziedziny finansów publicznych, które trafiły do nowej polskiej konstytucji. Tyle że te zapisy, ograniczające swobodę radosnej twórczości budżetowej parlamentarzystów, nadal nie wykraczają poza najbliższy rok budżetowy, a jedyny konstytucyjny zapis o charakterze wieloletnim, ograniczający wielkość długu publicznego do 3/5 PKB (art. 216 pkt 5), nie wystarczy, gdy na dobrą sprawę nadal nie jest zdefiniowane samo pojęcie długu. Trudno wszakże zaprzeczyć, że pierwszy krok na drodze do ROF został już w konstytucji zrobiony. Nadal jednak naszym finansom publicznym brakuje przejrzystości. A to sprawia, że możliwe są takie sytuacje, z jaką mieliśmy do czynienia przy okazji ostatniej zmiany ekipy rządzącej. Zdaniem odchodzących finanse publiczne były w stanie zadowalającym; zdaniem przejmujących władzę - w opłakanym. Przeciętny wyborca nie miał najmniejszych szans wyrobić sobie zdania o faktycznym stanie finansów publicznych w perspektywie kilku najbliższych lat. W tej sytuacji zamiast racjonalnych wyborów politycznych pozostają często intuicyjne sympatie. Nie poprawia to z pewnością jakości naszej polityki, ale jest wygodne dla samych polityków. Dlatego najpoważniejszą przeszkodę do wprowadzenia reguły odpowiedzialności fiskalnej stanowią zawsze i wszędzie sami politycy. Bo co ma się w takiej ROF znajdować, to na podstawie doświadczeń światowych już wiadomo. Przy czym, co ciekawe, szczególnie inspirujący wydaje się tutaj być nie przykład któregoś kraju europejskiego czy Stanów Zjednoczonych, ale egzotycznej Nowej Zelandii. Przymus i zakaz Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej niejako przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Tak zwane kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły niespotykaną dyscyplinę na rządach wielu państw tradycyjnie nieodpowiedzialnych pod względem ekonomicznym. Dlatego wzięły się takie dziwy natury, jak Hiszpania z najniższą w Europie inflacją czy Włochy ze zrównoważonym budżetem. Niestety, nikt dziś nie potrafi jeszcze powiedzieć, jak po roku 1999 wyglądać będzie polityka fiskalna w tych państwach, które dziś sprężyły się przed skokiem w euro. Spełnienie kryteriów konwergencji było aktem jednorazowym. Ale zachowanie zdrowych finansów publicznych na stałe to już inna para kaloszy. Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu kar i sankcji nakładanych na niezdyscyplinowanych członków wspólnoty monetarnej. Czy to się uda? Zobaczymy, ale jedno już teraz można powiedzieć: w wielu krajach europejskich wyraźnie brakuje rozwiązań systemowych samodyscyplinujących polityków. W tej sytuacji jedyne liczące się kryterium odpowiedzialności fiskalnej ma charakter zewnętrzny w stosunku do rozwiązań krajowych. I może to być zabezpieczenie niewystarczające. W końcu łatwiej kogoś do strefy euro dopuścić, niż później wykluczyć. Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. Pomysł zakazania deficytu wywołał w Stanach prawdziwą polityczną burzę. Najważniejsze jednak z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się to, że ograniczenie politykom swobody w ten akurat sposób ma wymierną cenę. System ekonomiczny z definicji pozbawiony deficytu staje się systemem sztywniejszym. Tak zwane dostosowania w polityce fiskalnej, czyli reakcja za pomocą instrumentów polityki gospodarczej na niespodziewane szoki zewnętrzne lub cykl koniunkturalny, ogranicza się do manewrowania kursem walutowym lub stopą procentową. Krótko mówiąc: zbilansowanie budżetu jest zawsze teoretycznie możliwe, pytanie tylko, kosztem jakiego bezrobocia, jak wysokich podatków i jaka będzie cena obsługi "historycznego" długu publicznego? Nie bez podstaw wielu ekonomistów podkreśla, że maksymalnie możliwa redukcja deficytu budżetowego nie jest tym samym, co jego prawny zakaz, a budżet zrównoważony nie przekłada się wcale wprost na stan finansów publicznych. Ponadto wystarczy prosty manewr: wyjęcie kilku najbardziej kosztownych elementów po stronie budżetowych wydatków i ulokowanie ich w funduszach parabudżetowych. Będziemy wówczas mieli formalnie zbilansowany budżet bez deficytu, a faktycznie kryzys finansów publicznych tuż za progiem. Niezależny zależny Wybrzydzanie na wzory europejskie i amerykańskie nabiera jeszcze większego sensu, jeśli spojrzymy na model odpowiedzialności fiskalnej z powodzeniem wdrożony w Nowej Zelandii. Charakteryzuje się on trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje z pewnością rozwiązaniom unijnym i amerykańskim. Nowozelandzki "Fiscal Responsibility Act" stanowi - obok ustawy o banku centralnym - jeden z fundamentów instytucjonalnych reform, jakim swe finanse publiczne poddała w latach dziewięćdziesiątych Nowa Zelandia. Najważniejszym celem tych reform było przypisanie poszczególnym organom państwa jasno określonej odpowiedzialności za konkretne decyzje, dopasowanie do tego instrumentów i udostępnienie obywatelom jak najszerszej informacji o wpływie politycznych rozstrzygnięć na stan finansów publicznych teraz i w przyszłości. Rozwiązania nowozelandzkie są na gruncie tradycyjnie rozumianej niezależności banku centralnego, takiej niezależności, dla której miary dostarcza, powiedzmy, niemiecki Bundesbank, bardzo nietypowe. W Nowej Zelandii rząd ma zawsze prawo przesądzić o celach polityki monetarnej, tyle że dzieje się to w sposób całkowicie otwarty. Jak łatwo się domyślić, tak jednoznaczne determinowanie przez rząd kształtu polityki monetarnej ma wielu przeciwników (porównaj choćby: C. E. Walsh "Optimal contracts for central bankers?"), utrzymujących, że rezygnacja z maksymalnego duszenia inflacji stanowi zdradę misji niezależnego banku centralnego. Czysto i przezroczyście Model nowozelandzki eliminuje ten poważny mankament, jakim jest deficyt demokracji w niełatwo poddającej się demokratycznym procedurom polityce fiskalnej. Prawo o odpowiedzialności fiskalnej, dopełniające ustawę o banku centralnym, jest ni mniej, ni więcej tylko aktem "głasnosti" w dziedzinie finansów publicznych. Odkrywa to, co dotychczas niedostępne dla opinii publicznej. A tam, gdzie nie ma tajemnic, mniej jest podejrzliwości, więcej za to odpowiedzialności. "Fiscal Responsibility Act" nie zawiera żadnych wielkości liczbowych, nie nakłada na władzę żadnych konkretnych ograniczeń w postaci nieprzekraczalnych limitów. Jest więc pod tym względem rozwiązaniem znacznie bardziej elastycznym niż - powiedzmy - nasza konstytucja, żeby już nie wspomnieć o europejskich kryteriach konwergencji fiskalnej. Reguła odpowiedzialności w wydaniu nowozelandzkim tworzy wyłącznie ramy dla odpowiedzialnego i czytelnego z punktu widzenia opinii publicznej działania polityków. Każdy kolejny rząd ma prawo ogłosić własne cele fiskalne, czyli prowadzić politykę gospodarczą zgodnie ze swoimi preferencjami, pod warunkiem że działa otwarcie i pozostaje w zgodzie z generalnymi regułami odpowiedzialności fiskalnej. Każdy rząd ma na przykład prawo samodzielnie interpretować zapis mówiący o obowiązku uzyskiwania nadwyżki budżetowej do czasu osiągnięcia "rozsądnego poziomu" długu publicznego. Reguła odpowiedzialności fiskalnej, z grubsza biorąc, sprowadza się do kilku niegłupich postanowień. I tak rząd musi prowadzić rachunek finansów publicznych państwa na zasadach analogicznych do sektora prywatnego. Rząd musi tłumaczyć się przed opinią publiczną z każdego odstępstwa od zaaprobowanych w parlamencie wskaźników finansowych. Niewiele tu pozostaje miejsca na polityczne kuglarstwo. I to wszystko. Stworzony został system bezpieczeństwa dla finansów publicznych bazujący na zaufaniu do demokracji i poczuciu odpowiedzialności polityków za własne działania. System, w którym stanowcze zakazy są bardzo nieliczne, prawie w ogóle zaś nie ma sztywnych ograniczeń. I okazuje się, że to działa. Politycy nowozelandzcy nie są zapewne zasadniczo jakimś lepszym gatunkiem niż ich koledzy po fachu w innych krajach. Okazuje się jednak, że potrafią zachowywać się nad wyraz przytomnie, gdy tylko następstwa ich decyzji, również te ujawniające się po upływie kadencji, są dla obywatela-podatnika wystarczająco jasne. Sądzę, że kwestia przydatności w Polsce reguły odpowiedzialności fiskalnej nie budzi wątpliwości. Przed przyobleczeniem jej w postać prawa musimy jednak rozstrzygnąć kwestię podstawową: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej? W pierwszym wypadku moglibyśmy spokojnie skopiować model nowozelandzki. W drugim - powinniśmy jak najszybciej rozbudować system zakazów i sztywnych ograniczeń, chroniący finanse publiczne przed żyjącymi od wyborów do wyborów politykami. Autor jest ekonomistą i publicystą. Współpracuje z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE).
Są dwie metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost". projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). pierwszy krok na drodze do ROF został już w konstytucji zrobiony. najpoważniejszą przeszkodę stanowią sami politycy. Bo co ma się w takiej ROF znajdować, to na podstawie doświadczeń światowych już wiadomo. inspirujący wydaje się być przykład Nowej Zelandii. Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły dyscyplinę na rządach państw tradycyjnie nieodpowiedzialnych pod względem ekonomicznym. Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. spojrzymy na model odpowiedzialności fiskalnej wdrożony w Nowej Zelandii. Charakteryzuje się trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje z pewnością rozwiązaniom unijnym i amerykańskim. Model nowozelandzki eliminuje mankament, jakim jest deficyt demokracji w niełatwo poddającej się demokratycznym procedurom polityce fiskalnej.
ANALIZA Zamknięty system źródeł prawa Jaka rachunkowość w bankach JAROSŁAW MAJEWSKI Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie? Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia: nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.), nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.), nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1). 1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały: nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27), nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28). Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB. Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu. Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim. Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia. Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca. Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r. Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć. Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji). Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia). Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia. Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa. Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB. Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP
Do banków stosuje się przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości oraz zarządzenia: z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej, z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków. Po zmianie w prawie bankowym przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowana. Nowelizacja ustawy sprawiła, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne szczególne zasady rachunkowości. Od początku 1998 r. banki zobowiazane będą prowadzić swoją rachunkowośc na zasadach ogólnych.
PODZIAŁ TERYTORIALNY W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników Dla pana starosty KRZYSZTOF PAWŁOWSKI Zabieram głos w sprawie, która od kilku tygodni elektryzuje coraz szersze kręgi opinii w Polsce. O reformie administracji publicznej w naszym kraju wypowiadają się obecnie już nie tylko politycy i publicyści. Ostatnio głos zabrali także duchowni, zdarza się, że wypowiadają swoje sądy wojewodowie - wysocy urzędnicy państwowi. Nierzadko podważają przy tym zasadność koncepcji lansowanych przez rząd, który reprezentują. Nie sposób, rzecz jasna, odnieść się w jednym artykule do wszystkich zarzutów stawianych przez mniej lub nawet bardziej zaangażowanych krytyków zmian. Pozostaje tylko skonstatować, że, niestety, mamy do czynienia raczej ze swoistą "dyskusją nad mapą", której uczestnicy z mniej lub bardziej uzasadnionym zaangażowaniem oddają się jedynie rozważaniu kolejnych wariantów wojewódzkiego, a ostatnio również powiatowego podziału kraju. Za sukces jednak należy uznać to, że pierwszy raz od paru lat szersze kręgi opiniotwórcze biorą żywy udział w debacie, która nie daje się zbyt łatwo sprowadzić do czysto medialnych, spektakularnych sporów. W tej debacie jednak brakuje wciąż przekonywających argumentów odnoszących się do rzeczywistej przebudowy ustroju państwa. Najgorsze jest to, że część przeciwników reformy ustrojowej nie przyjmuje do wiadomości faktów, rzeczywistości życia publicznego, która po prostu istnieje i swoją własną siłą obala znaczną część kontrargumentów formułowanych w dyskusjach. Często podkreślam z dumą to, że żyję i pracuję w Nowym Sączu. Uważam, że moje miasto i obecne województwo może być dobrym podmiotem rozważań nad projektowanymi obecnie zmianami granic administracyjnych wewnątrz państwa. Województwo nowosądeckie, mimo dwudziestu lat istnienia, jest wciąż dość sztucznym połączeniem dwóch silnych, na wieloraki sposób wewnętrznie spójnych "starych" powiatów - nowosądeckiego i nowotarskiego. Przekonałem się o tym w okresie mojego senatorowania, a zapewne zgodzą się ze mną inni byli i obecni parlamentarzyści. Wciąż jeszcze we wsiach w granicach starego powiatu nowotarskiego określenie "jadę do miasta" oznacza po prostu Nowy Targ. Tam też związki kulturowe, uczuciowe, ale i gospodarcze z Krakowem są znacznie silniejsze niż z Nowym Sączem. To są fakty. Takich przypadków każdy z nas może podać przynajmniej kilka. W moim mieście można w praktyce sprawdzić siłę argumentów zarówno zwolenników, jak i przeciwników reformy przygotowywanej obecnie w skali państwa przez ministra Michała Kuleszę. Zacznijmy jednak od wniosków z przeprowadzonych badań. W ostatnich kilku latach WSB-NLU wspólnie z Centrum im. Mirosława Dzielskiego w Krakowie prowadziła badania, których podsumowanie zawarliśmy w opracowaniu "Program badań powiatowych". Przytoczę z niego tylko kilka podstawowych wniosków. - Reforma administracyjna (a nie tylko zmiana granic i nazw poszczególnych jednostek) doprowadzi do uporządkowania organizacji państwa. Również w sensie terytorialnym. Nasz kraj przestanie być podzielony według kilkunastu różnych, nie nakładających się na siebie siatek administracyjnych, dla przykładu delegatur NIK, oddziałów NSA, różnych inspektoratów itd. - Zasadniczą sprawą będzie odebranie centrum kolejnej części władzy, i to najważniejszej, bo nad finansami publicznymi, i poddanie ich poprzez samorząd powiatowy skuteczniejszej kontroli. - Wprowadzenie samorządowych powiatów wzmocni zasadę pomocniczości państwa, tzn. realizację możliwie lokalnie tych zadań publicznych, które nie muszą być administrowane z centrum państwa. Pozwoli to wzmocnić zarazem władzę centralną, która pozbawiona niektórych zadań będzie mogła skuteczniej zarządzać sferą, która musi i powinna pozostać w rękach państwa. - Wprowadzenie kolejnych szczebli samorządowych (szczególnie powiatów) musi w efekcie wzmocnić tkankę społeczną kraju, rozwinąć lokalne elity polityczne i społeczne. Powołanie około trzystu samorządów powiatowych przy utrzymaniu dotychczas działających samorządów gminnych spowoduje bezpośrednie zaangażowanie w sprawy publiczne kolejnych dziesięciu tysięcy obywateli. Czy to mało, czy dużo? Dodać do nich trzeba tych, którzy nie wygrają wyborów powiatowych, ale połkną bakcyla aktywności publicznej, a możemy także przewidzieć naturalną rotację w następnych wyborach, zatem w sumie to bardzo dużo! Mógłbym podawać kolejne argumenty, ale zasada zwartości materiału publicystycznego każe mi podać tylko te najważniejsze. Pomówmy jeszcze o interesach, to naturalne, gdy autorem artykułu jest rektor szkoły biznesu. W dyskusji w ostatnich tygodniach szczególnie silne były głosy polityków pochodzących z miast, w których zlikwidowane będą urzędy władz wojewódzkich. Podkreśla się niebezpieczeństwo osłabienia tempa rozwoju tych miast, wzrostu bezrobocia itd. Dla mnie te argumenty są puste. Co najmniej z dwóch powodów. - Połóżmy na szalę dwie grupy miast, te które zyskają (będzie ich około trzystu), i te, które teoretycznie stracą (będzie ich trzydzieści parę). Wśród tych, które przestaną być stolicami województw, jest co najmniej kilkanaście będących tak prężnymi i silnymi centrami gospodarczymi i akademickimi, że ich dalszemu rozwojowi nic nie grozi, oprócz utraty (czysto emocjonalnej i ważnej dla bardzo ograniczonej grupy mieszkańców) prestiżu. Tak więc proporcje są jak 20:1 na korzyść miast zyskujących. Czy to nie jest wystarczający argument? - Podkreśla się niebezpieczeństwo wzrostu bezrobocia spowodowane zlikwidowaniem trzydziestu kilku urzędów wojewódzkich i ich agend. Ten argument chcę żartobliwie obalić jednym z podstawowych zarzutów stawianych przez przeciwników reformy powiatowej - że utworzenie powiatu spowoduje dramatyczny wzrost zatrudnionych w administracji publicznej. Oczywiście, te obawy są przesadzone w obu wypadkach, a wzrost zatrudnionych (zapewne w skali kraju nastąpi) w administracji samorządowej zostanie zrównoważony przez lepsze wykorzystanie środków publicznych i sprawniejsze zarządzanie usługami publicznymi przekazanymi samorządom powiatowym. Ale nie tylko teoretyczne argumenty przekonują mnie do poparcia reformy administracyjnej państwa. Ostanie bowiem lata wyraźnie dowiodły, że reforma administracji publicznej w Polsce stała się już koniecznością. W 1994 roku (nie bez obaw) wprowadzono w kilkudziesięciu największych miastach Polski tzw. program pilotażowy. Nie było to nic innego, jak eksperymentalne zaaranżowanie powiatu, który teraz nazwiemy grodzkim. Z dobrym skutkiem gminy miejskie w ramach eksperymentu wzięły na swe barki wiele zadań z dziedziny oświaty, kultury, zdrowia i opieki społecznej. Nie jest więc tak, jak twierdzą krytycy reformy państwa, że oprócz symulacji i prognoz nie mamy przesłanek, by spodziewać się "powiatowego sukcesu". Proszę bardzo, niechaj powiedzą to prezydentom miast, które mimo swoistego wiarołomstwa eseldowsko-peeselowskiego gabinetu (rząd często nie dotrzymywał słowa, jeśli chodzi o przekazywanie gminom pieniędzy na tzw. zadania zlecone) przejęły i skutecznie prowadziły szkoły, szpitale i domy starców. W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników, który będzie wiedział, że najpóźniej za cztery lata wybiorą go ponownie na urząd lub nie. Tylko taki gospodarz może dobrze wydawać środki publiczne. Korzyść dla obywatela będzie tym większa, im więcej pieniędzy pozostanie w dyspozycji tego gospodarza (prezydenta czy starosty). Według szacunków wprowadzenie reformy powiatowej spowoduje dwukrotny wzrost środków publicznych, które nie zostaną przesłane do Warszawy, by być tam ponownie dzielone. I to jest dla mnie bardzo ważki argument. Częstym argumentem przeciwników powiatów jest wskazywana przez nich jako alternatywa ustawowa możliwość tworzenia związków gmin. Ten argument jest nieprawdziwy - związki gmin mogą przecież realizować zadania, które przekażą im same gminy jako zadania zlecone. A my, mówiąc o powiatach, nie chcemy odbierać kompetencji obecnym samorządom gminnym, chcemy tylko odebrać te kompetencje i zadania, które obecnie są w rękach administracji rządowej. Reforma administracji publicznej będzie rewolucyjną zmianą w funkcjonowaniu państwa polskiego. Nie oznacza jednak tylko przesunięcia granic administracyjnych, choć można odnieść wrażenie, że właśnie ta sprawa wywołuje najwięcej emocji i dyskusji. W reformie łączą się trzy najistotniejsze wątki polskich przemian - przebudowa systemu usług publicznych, systemu finansowego oraz życia politycznego kraju. Reforma powinna usunąć znaczną część istniejących barier i uruchomić jeszcze wyraźniejszy rozwój społeczny i gospodarczy kraju. Podjęcie ustawy o powołaniu powiatu to pierwszy, decydujący krok. Zamyka to jedną dyskusję, ale otwiera nową. Nie o tym, czy wprowadzić powiaty, ale jak to zrobić, aby wprowadzane zmiany były najbardziej efektywne, miały najmniej negatywnych skutków ubocznych, wywołały jak najmniej napięć i konfliktów. Pamiętam temperaturę dyskusji i obawy, które towarzyszyły wprowadzeniu samorządu gminnego w 1990 roku. Miałem wówczas zaszczyt pracować w stosownej komisji senackiej pod przewodnictwem profesora Jerzego Regulskiego. I cóż się stało; minęło siedem lat i niemal wszyscy zgodnie twierdzą, że utworzenie samorządowych gmin potężnie (i wielowymiarowo) pchnęło Polskę do przodu. Jestem głęboko przekonany, że za kilka lat z rozbawieniem, ale i z dumą wspominać będziemy dzisiejsze dyskusje. Z dumą, gdyż reforma ustrojowa państwa, niszcząc stare i nieskuteczne struktury, spowoduje dynamiczny rozwój Polski, uwolni nowe pokłady ludzkiej aktywności, sprawi, że większa część polskiego społeczeństwa uzna nasze państwo za swoje.
Reforma administracyjna doprowadzi do uporządkowania organizacji państwa. Również w sensie terytorialnym. Zasadniczą sprawą będzie odebranie centrum części władzy nad finansami publicznymi i poddanie ich poprzez samorząd powiatowy skuteczniejszej kontroli. Wprowadzenie samorządowych powiatów wzmocni zasadę pomocniczości państwa. Powołanie około trzystu samorządów powiatowych przy utrzymaniu dotychczas działających samorządów gminnych spowoduje bezpośrednie zaangażowanie w sprawy publiczne kolejnych dziesięciu tysięcy obywateli. Ostanie lata dowiodły, że reforma administracji publicznej w Polsce stała się już koniecznością. Z dobrym skutkiem gminy miejskie w ramach eksperymentu wzięły na swe barki wiele zadań z dziedziny oświaty, kultury, zdrowia i opieki społecznej. W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników. Tylko taki może dobrze wydawać środki publiczne. W reformie łączą się trzy najistotniejsze wątki polskich przemian - przebudowa systemu usług publicznych, systemu finansowego oraz życia politycznego kraju.
BOKS ZAWODOWY 20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności? Kat czy ofiara JANUSZ PINDERA "Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota. Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza. O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie. Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo. Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć. Nie lubi boksu "Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield. Na poziomie głowy Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać". Wzorcowa kariera Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola. Wielkie serce, mocna broda "Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła." Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje." Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans. Mike rekordzista 32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem. Najgorszy na tej planecie Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata. Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas. Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne. Złe czasy Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych. "Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem. Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał. Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca. "Bestia" mówi o śmierci W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią. Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą.
Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza. O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, ale tam także narobił sobie kłopotów - za zaatakowanie sędziego i własnego brytyjskiego promotora Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol. Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Przegrał niemal wygrany pojedynek z Michaelem Grantem. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota przyznaje, że nie lubi boksu: wchodzi na ring tylko dlatego, że to jest miejsce, w którym może pokazać coś, na czym naprawdę się zna. Jest chyba jedynym bokserem wagi ciężkiej na świecie, który zyskuje mimo przegrywanych walk. Nie tylko nie traci wysokiej pozycji w rankingach, lecz także dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Nie bardzo wiadomo, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwala się jego umiejętności bokserskie i krytykuje psychikę. Jego kariera amatorska przebiegała wzorcowo. Mając zaledwie 20 lat, zdobył brązowy medal igrzysk olimpijskich. W 1990 roku, kiedy groziło mu więzienie po bójce, zdecydował się na wyjazd do USA. Tam jego menedżerem został Bob O'Donnnel. 32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Jego walkom towarzyszy gorączkowa atmosfera, a każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim.
LUDZIE Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę Dwoje wnucząt Marta i Jack wpadli na siebie w "Między Nami", knajpce młodej "warszawki". Marta lubiła "Między Nami". Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. MICHAŁ MAJEWSKI Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu". Pani doktor poczuła, jak w kilka sekund przybywa jej dziesięć lat. Marta - 27 lat, efektowna, wysoka blondynka. W domu od najmłodszych lat znakomite warunki - gosposia, latem wakacje z rodzicami nad morzem, zimą narty z tatą i mamą we Włoszech. W ogólniaku Marta trenuje biegi i skok wzwyż. Potem przykra wpadka - oblewa maturę przy pierwszym podejściu. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa, nie podoba się jej na tych studiach. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię. Chce zostać terapeutką. Paweł - 33 lata, brat Marty. Nie miał problemów z nauką. Na prawo dostał się za pierwszym razem. Odwrotność Marty - raptus i gorąca głowa. Żona, dwuletnia córka. Posada notariusza w dobrej firmie. Mama Marty - elegancka pani. Pediatra, ponadtrzydziestoletnie doświadczenie zawodowe, pracuje w jednym z warszawskich szpitali. Opowiada chętnie, ze swobodą, łatwością, ale stara się nie patrzeć w oczy. Szalenie zakochana w Bogusi - córce Pawła. Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny, wymagający. Bardzo przeżył nieudaną maturę córki. Do wszystkiego w życiu doszedł ciężką pracą. Idealista. Przekonany, że sprawiedliwość musi zwyciężać. Amerykanin z Między Nami Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Marta lubiła Między Nami. Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. Potem spotkania tamtej paczki robiły się coraz rzadsze. Znajomi, starsi od Marty o parę lat, mieli coraz mniej czasu - praca, obowiązki, wyjazdy, rodziny, dzieci. Jej brat, który był duszą tamtego towarzystwa, cieszył się narodzinami córki Bogusi. Przestali bywać, ale "opuszczona" Marta z przyzwyczajenia przesiadywała w knajpie przy Brackiej. Trzy dni później przychodzi na przyjęcie do restauracji "Sofia", na którym rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Wtedy pojawia się Jack. Młody Amerykanin wpada jej w oko - wygadany, wesoły, przystojny, podobno tańczył i występował w pokazach mody. Marta jest po prostu zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Zatrudniają się w wytwornej restauracji przy ulicy Marszałkowskiej - on jest szefem kuchni, ona pracuje jako tłumaczka. Niedługo potem Marta zaprasza do tej knajpy rodziców, żeby poznali jej nowego chłopaka. Jack przyrządza na tę okazję wystrzałowe potrawy. - Sprawiał miłe wrażenie - wspomina pani doktor. Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. Nie podoba im się, że Marta się nie uczy, pracuje w knajpie i na dodatek mieszka z dwoma facetami. Nic jednak głośno nie mówią, bo dziewczyna jest zachwycona. Szkoda, że się nie wtrącają. Kłamstwo w dużym swetrze W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. Przyszły tata coraz częściej bez wstydu, na oczach Marty, ugania się za innymi kobietami. Dlaczego Marta nie informuje go o ciąży? Teraz mówi, że bała się, iż ją opuści. Dlaczego nie mówi rodzicom? Bała się braku ich zgody na związek z Jackiem. Dziewczyna szybko brnie w coraz bardziej chore sytuacje. Na przełomie 1997 i 1998 roku Jack i jego kumpel Bob potrzebują pieniędzy na założenie baru z szybkim jedzeniem w znanej warszawskiej dyskotece. Po namowach Amerykanina Marta zastawia w lombardzie mieszkanie swojej świętej pamięci babci. Bez wiedzy rodziców Marty pokój z kuchnią na Mokotowie, wart sto tysięcy złotych, przepada za śmieszne cztery tysiące. Amerykanin musi wiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży - śpią w jednym łóżku, Marta fatalnie się czuje. Jack udaje, że wszystko jest w porządku. Czasami mówi Marcie, że nie lubi dzieci i nie wyobraża sobie ich wychowywania. W lutym para wyskakuje ze znajomymi na weekend do Wrocławia. Na miejscu pada pomysł, żeby jechać do Pragi czeskiej. Marta jest bez paszportu. Zostawiają dziewczynę w czwartym miesiącu ciąży na stacji benzynowej, w obcym mieście. Niemal przez całą ciążę Marta mniej więcej dwa razy w miesiącu widuje się z mamą. Spotykają się w mieście na kawie, bywa, że córka wpada do mieszkania rodziców. - Zawsze była niechlujnie ubrana, przychodziła w szerokim swetrze albo w za dużej bluzie - opowiada pani doktor. Poza tym ciągle jest w złej formie - przygnębiona, wynędzniała i płaczliwa. Spowiada się mamie, że wszystko przez sercowe kłopoty z Jackiem. Pani doktor myśli, że córka zapadła na anoreksję albo bulimię - wcześniej Marta miała chorobliwą obsesję odchudzania się. W końcu zaniepokojona matka dzwoni do znajomej psycholog. Marta zgadza się pójść na spotkanie. Wizyt jest kilka, ale psycholog nie wyciągnęła od Marty zbyt wiele. W czerwcu, niecały miesiąc przed porodem, pani doktor namawia marnie wyglądającą córkę, żeby przebadała się w jej szpitalu. Marta się zgadza. Badania wypadają znakomicie, może poza lekką niedokrwistością. Nadal nikt nie wie o ciąży. Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie Santorini na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw. Jak wtedy wyglądała? Marta wyciąga dowód osobisty, w którym jest jej fotografia sprzed dwóch lat. W pierwszej chwili trudno uwierzyć, że panna ze zdjęcia i efektowna dziewczyna, która siedzi obok, to ta sama osoba - z fotografii patrzy jakaś niezdarnie ostrzyżona, blada kobieta o przerażonych oczach. Marta zmienia nazwisko W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. Przy rejestracji celowo przeinacza swoje nazwisko - boi się, że w szpitalu zorientują się, iż jest córką znanych lekarzy. Potem nie chce pokazać dowodu osobistego. W końcu oddaje dokument, ale błaga lekarzy, aby utrzymali całą sprawę w tajemnicy. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara. Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna. Po wyjściu zamiast dzieckiem zaczyna się opiekować szczeniakiem rasy husky, którego kupiła z gazetowego ogłoszenia dzień przed porodem. Trzy dni później wpada na przyjęcie do restauracji Sofia - rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Znika po dwóch kwadransach, żeby nie prowokować kłopotliwych pytań o swój wygląd i marny nastrój. Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego (numer telefonu komórkowego Marta zostawiła w izbie przyjęć szpitala na Solcu - M.M.). Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami. Przyznaje, że jej mama jest pediatrą. Podaje nazwę szpitala, w którym pracuje babcia chłopca. Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Jedzie z nimi na urlop nad morze - ma zamiar wreszcie wyjawić prawdę. Nie daje rady i po kilku dniach wraca z niczym. Kilka dni później Amerykanin wyrzuca ją z mieszkania przy Emilii Plater. Dziewczyna wraca do pustego mieszkania rodziców. Kilka razy snuje się wokół szpitala. Boi się wejść, innym razem pojawia się z psem i zostaje przegnana przez portiera, kolejny raz zjawia się późnym wieczorem, kiedy lekarze są już dawno w domach. W końcu daje spokój, odpuszcza, znika, nie pojawia się więcej. Powiem, ale po sylwestrze Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie "Santorini" na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw. Pod koniec lata Marta zamęcza mamę z pozoru niewinnymi pytaniami. Na przykład chce się koniecznie dowiedzieć, co to oznacza, jeżeli dziecko po urodzeniu leży w cieplarce. Potem pani doktor znajduje w stercie ubrań córki śpioszki dla niemowlaka. Bardzo się cieszy - myśli, że Marta kupiła je dla małej Bogusi. W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa, profesora Jana Tylkę, który był nauczycielem jej przyjaciółki i jest znajomym ojca. Później profesor tak opowiadał o pierwszej wizycie Marty: "(...) W sumie nie wiedziałem, czego chce. Płakała, trzymała się za głowę (...). Nie zadawałem jej żadnych pytań, chciałem, aby sama powiedziała, jaki ma problem". Na to trzeba będzie czekać do listopada. Najpierw opowiada o sprzedanym za grosze mieszkaniu. Rodzice są zszokowani, ale wybaczają. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego. W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Z początku nie wierzą w porażającą informację. Daliby głowę, że dziecko jest wymysłem pogrążonej w depresji dziewczyny, ale wiadomości się potwierdzają. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. W końcu na początku stycznia mówi jej, że jest "podwójną babcią". Rozmawiają z Martą. Są porażeni, nieludzko wstrząśnięci jej opowieścią, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mamy synka. Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem ustanowionym przez sąd opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej. Dziecko ma porażenie mózgowe i wylew trzeciego stopnia. Pani mama będzie wiedziała, co to znaczy". - To nic! Chcę go odzyskać - woła do słuchawki Marta. Umawiają się za trzy dni, na 12 stycznia 1999 roku - chłopiec ma wtedy pół roku. Domek był za duży Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej. Marta i jej rodzice wychodzą rozgoryczeni. Mają wiele do zarzucenia ośrodkowi i pani Bałut. Pani Bałut przez wiele dni zastanawiała się, czy rozmawiać z "Rz" o sprawie małego Pawła - to imię nadano chłopcu w szpitalu. W końcu opiekunka prawna dziecka nie zgadza się na spotkanie - odsyła do zeznań, które składała przed sądem. Problem w tym, że zeznania nie wyjaśniają wszystkiego, np. z informacji zebranych przez pełnomocnika Marty wynika, iż dzieci opuszczone przez matki trafiają do jednego szpitala - przez przypadek do tego, w którym pracuje babcia Pawła (pani Bałut znała jej miejsce pracy). Tymczasem chłopczyk trafił do innej placówki. Kolejna rzecz: Przed sprawą o pozbawienie praw rodzicielskich pani Bałut próbuje znaleźć Martę. W dowodzie, który dziewczyna zostawiła na Solcu są dwa adresy - pani Bałut sprawdziła jeden. Tu akurat opiekunka prawna ma przyzwoity argument. Mówi, że Marta jest dorosłą osobą i sama wiedziała, gdzie powinna się zgłosić w sprawie syna. Mamę Marty dziwi inna rzecz. To, że dziecko z tak poważnymi uszkodzeniami znalazło momentalnie rodzinę preadopcyjną - trafiło do niej tego samego dnia, w którym odebrano Marcie prawa rodzicielskie. - Nie było żadnego wylewu III stopnia ani porażenia mózgowego. To są nieodwracalne uszkodzenia, a chłopczyk jest przecież zdrowy. Domniemane uszkodzenia były tylko argumentem za szybkim oddaniem dziecka do adopcji - opowiada pani doktor. W lutym pełnomocniczka Marty, przez przypadek, wpada w sądzie na koleżankę po fachu, która ma reprezentować pewne małżeństwo w sprawie o adopcję. Okazuje się, że chodzi o małego Pawła. Prawniczki postanawiają zaaranżować spotkanie obu stron. Szykuje się przełom, bo ludzie, u których od trzech miesięcy jest dziecko, chcą rozmawiać. Wycofują się w ostatniej chwili - okazuje się, że Anna Bałut zabrania im pojawić się na tym spotkaniu. W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Kupują większą szafę, żeby pomieścić nowe ubranka dla wnuczka, wymieniają okna, żeby mały nie nabawił się kataru. Wynajmują nad morzem większy dom niż zwykle, by komfortowo spędzić pierwsze, wspólne wakacje. Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie. Sąd nie zgadza się, żeby rodzice dziewczyny zostali nowymi opiekunami prawnymi. Sąd nie zgadza się też na kontakt Marty i jej rodziców z chłopczykiem i oddala wniosek o powołanie biegłego psychologa, który miałby wydać opinię na temat Marty. Proces wlecze się cały rok. W marcu 2000 r. jest postanowienie - wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej zostaje oddalony. Przewodnicząca składu, która na sali sądowej zwracała się do pani Bałut po prostu: "Pani Aniu", potrzebuje aż dwóch miesięcy z okładem na napisanie uzasadnienia - druzgocącego dla Marty. Sąd ocenia, że dziewczyna jest emocjonalnie nieprzygotowana do wychowywania dziecka. Marta składa apelację - jest maj 2000 r. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy. Od półtora roku jest w rodzinie preadopcyjnej. Dwa imiona za dużo Dziecko jest w doskonałych rękach. Nie kwestionują tego nawet Marta i jej rodzice. Dzięki codziennym ćwiczeniom i pomocy fachowej rehabilitantki chłopak jest w znakomitej formie - pogodny, rozgarnięty, ufny i bardzo związany z opiekunami. "Dziecku nie brakuje nawet ptasiego mleka (...). Bardzo je kochają, dbają, robią wszystko dla dziecka. Wiedzą, że matka biologiczna złożyła wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Bardzo się z tego powodu denerwują" - relacjonowała w sądzie pani Bałut. Z kolei w opinii psychologicznej profesor Tylka napisał o Marcie: Myślę, że jej doświadczenie można uznać (...) za przejaw dezintegracji pozytywnej, kiedy po ciężkich przeżyciach osoba formuje nową osobowość, lepszą i dojrzalszą. W sądzie profesor dodał, że "dziecko ma prawo poznać biologicznych rodziców. Nie ma większej więzi niż ta między biologicznymi rodzicami i dzieckiem". - Co się stanie, kiedy ten chłopak za kilkanaście lat dowie się, że jego biologiczna matka walczyła o bycie z nim. Walczyła i przegrała. To będzie dla niego koszmar - mówi Bartek, przyjaciel Marty. Z drugiej strony, co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu? Ciekawa rzecz dotyczy imion. Otóż jedna z rehabilitantek miała powiedzieć w sądzie, że do chłopczyka w nowej rodzinie nie mówi się Paweł, lecz Wojtuś. Z kolei mama Marty uważa, że po ewentualnym powrocie, wnuczek powinien mieć na imię Boguś, bo wnuczka to przecież Bogusia. Sama Marta nie mówi o dziecku inaczej niż Mały. - Pani doktor? Nie ciągnie pani, żeby pójść i zobaczyć chłopca? Pani przecież nigdy go nie widziała. - Poszłabym, gdybym miała pewność, że go odzyskamy. A tak po prostu mam wnuka, którego nie mam. Znajoma neurolog pociesza mnie, że dzieci zaczynają pamiętać od połowy czwartego roku. Jest jeszcze chwila - tłumaczy pani doktor, opędzając się od szalonej husky, rówieśniczki chłopca, na którego ludzie mówią: Pawełek, Wojtek, Mały i Boguś. Imiona chłopca i innych bohaterów tekstu zostały zmienione
Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę Marta i Jack wpadli na siebie w knajpce młodej warszawki. W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi. niecały miesiąc przed porodem nikt nie wie o ciąży.16 lipca 1998 r. Marta rodzi zdrowego chłopca. prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję.Pięć dni po urodzeniu dziecka Marta oświadcza, że zamierza odebrać chłopca po rozmowie z rodzicami. cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mam synka. W marcu zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich. przegrywa wszystko - wniosek zostaje oddalony. Marta składa apelację.
UKRAINA Czy Leonid Kuczma kroczy śladami Aleksandra Łukaszenki Prezydencka republika OLGA IWANIAK, KLAUS BACHMANN Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą. Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994, wygrywając wybory prezydenckie. Skorzystał z istniejącej wówczas próżni politycznej wokół urzędującego premiera Wiaczesława Kiebicza, przeciw któremu buntowała się znaczna część młodszej kagebowskiej i partyjno-administracyjnej elity. Początkowo Łukaszenko skupiał wokół siebie niektórych stosunkowo liberalnych i samodzielnie myślących polityków; odeszli oni lub zostali zmuszeni do odejścia, w miarę jak ukształtował się dzisiejszy oligarchiczny system władzy. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy (znosząc faktycznie samorządy), gospodarkę i finanse, a potem media. W 1996 r. przeprowadził nie uznane przez nikogo (poza Rosją) referendum, zastępując i tak słaby parlament ciałem jeszcze bardziej uległym wobec siebie, w którym znaczna liczba posłów jest przez niego mianowana. Podobną drogę przeszedł też Kuczma Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę i z entuzjazmem. Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa. Jedynym sukcesem, którym mogła pochwalić się Ukraina, było powstrzymanie inflacji dzięki konsekwentnej polityce monetarnej, ale za cenę niewypłacania pensji i emerytur. Klan dniepropietrowski W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat. Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela (on właśnie w 1993 roku za pomocą górniczych strajków w Donbasie "wysadził" Kuczmę z premierowskiego fotela). W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin, prezes znanego klubu piłkarskiego "Szachtior" oraz jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania. Donieck nie podniósł się po tamtej lekcji. Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się "rozbieżności" po stronie zwycięzcy - wyłamuje się z niej ówczesny premier Pawło Łazarenko, który jak napisała otwarcie jedna z prokuczmowskich gazet "nie chciał się z nikim dzielić". W rezultacie Łazarenko, po wyborach parlamentarnych w 1998 roku, w obawie o swoją głowę, zbiegł do USA. Monopolizacja władzy Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, eks-prezes banku centralnego Ukrainy, Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień. Przegrać, aby wygrać Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. Kuczma przegrał je tylko pozornie. Wprawdzie jednoznacznie manifestująca swoje przywiązanie do prezydenta tzw. partia władzy (Narodowo-Demokratyczna Partia, w skład której wchodziła znaczna część urzędników państwowych z premierem rządu Pustowojtenką) ledwie pokonała czteroprocentowy próg, ale w przededniu wyborów pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy biznesowe zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą (Ołeksandr Wołkow, doradca prezydenta ds. polityki wewnętrznej), albo rodzinnym związkom (Andriej Derkacz - chrześniak i syn obecnego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i Wiktor Pinczuk - przyjaciel córki prezydenta). Dzięki takiej konsolidacji głosów obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ani tym bardziej wprowadzać zmian do konstytucji, ale za to udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej starego, i w tym momencie bardziej popularnego od Kuczmy przewodniczącego Partii Socjalistycznej, Ołeksandra Moroza. Dopiero po dwudziestu głosowaniach i dwu miesiącach targów deputowani wybrali w końcu byłego kołchoźnika Ołeksandra Tkaczenko, finansowo uzależnionego od rządu z powodu wielomilionowego długu. Demontaż głównego konkurenta Na długo przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko, ukraińskiej odmiany Stana Tymińskiego. Witrenko założyła własną partię - Postępowo-Socjalistyczną Partię Ukrainy - odbierając Morozowi część radykalnie nastrojonego elektoratu. Rozbiła też obóz lewicowy na trzy nurty, co zostało skwapliwie wykorzystane przez Kuczmę. Ułatwiło to Kuczmie prowadzenie kampanii straszenia "komunistycznym rewanżem" i "nadejściem drugiego Łukaszenki". Witrenko nie jest samodzielnym graczem na ukraińskiej scenie politycznej - zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego - w przeciwieństwie do Moroza. Wirtualna kampania Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy różnego rodzaju kontroli inspekcji podatkowych, straży pożarnej i tym podobnych służb. O sytuacji wokół ukraińskich mediów najdobitniej świadczy apel misji obserwatorów z Rady Europy, która na dwa tygodnie przed wyborami wezwała władze do wprowadzenia moratorium na administracyjne szykany wobec środków przekazu. Uzupełnianie parlamentu Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi, konkurenci do władzy pokonani. Rozwiązana została też kwestia krymskiego separatyzmu - zapanował spokój, od kiedy rosyjskiemu biznesowi pozwolono na cichy podbój półwyspu. Pozostaje więc problem rozszerzenia władzy w samym centrum. Prezydent Kuczma nie ukrywa, że przyjęta trzy lata temu konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Według niego, konstytucję powinien przyjmować w ogólnonarodowym referendum naród. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów, tj. gubernatorzy. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę, bo ukraińscy gubernatorzy - w przeciwieństwie do rosyjskich - są mianowani, a nie wybieralni. Powstałaby analogiczna sytuacja jak na Białorusi, gdzie Łukaszenko wbrew konstytucji "uzupełnił parlament" mianowanymi przez siebie posłami. Zatrzymać niewygodnych Zmiana konstytucji - choć na razie nikt oficjalnie nie mówi o takich planach - umożliwiłaby także prezydentowi przedłużenie kadencji o kolejnych 5 lub 10 lat, podobnie jak na Białorusi. Pozbawienie zaś deputowanych immunitetu poselskiego daje administracji wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków przez uległych wobec prezydenta prokuratorów, sędziów i służbę bezpieczeństwa. Tak np. zdarzyło się w 1998 roku w przypadku Michaiła Brodskiego, związanego z Łazarenką biznesmena i wydawcy wpływowej w Kijowie gazety "Kijewskije Wiedomosti". Pod błahym pretekstem w trakcie kampanii wyborczej Brodski został aresztowany, i o mandat poselski ubiegał się z więzienia. Udało mu się zdobyć mandat, ale w tym czasie jego firmy zbankrutowały, a gazeta została kupiona przez związanego z Kuczmą innego przedsiębiorcę. Łukaszenkizacja Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że przez kolejnych pięć lat popchnie on Ukrainę na drogę reform. Zwycięstwo komunisty Symonenki też nie wróżyłoby cudu gospodarczego. Mogłaby jednak nastąpić wymiana rządzących elit i dniepropietrowski klan nie byłby w stanie na trwałe umocnić swoich pozycji. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, w sytuacji, kiedy prezydent i tak już faktycznie kontroluje wymiar sprawiedliwości, system bankowy, władze w regionach, największą część karteli gospodarczych i wszystkie ważne media. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając prywatne banki, łamiąc konstytucję i otwarcie naciskając na wymiar sprawiedliwości. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Prawie wszystkie popierające Kuczmę media nadal są prywatne, ale teraz należą do karteli powiązanych z prezydentem. Dylematem ukraińskich wyborców nie był więc wybór między światłym, proreformatorskim i demokratycznym prezydentem, a "komunistycznym rewanżem" z drugiej strony. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce.
Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki. Obaj kroczą jednak podobną drogą. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce.
ROSJA Niewyobrażalne trudności sądownictwa Temida żebrze o kopiejki BOGUSŁAW ZAJĄC Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe. W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.). Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać. Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C. Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln). Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową. Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia. Autor jest doktorem prawa
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Prawa te nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo.
PLAGIATY NAUKOWE Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy... Nie braliśmy udziału w redagowaniu prac - mówią współautorzy prac, które okazały się plagiatami... Wątpliwości w sprawie plamy na honorze BARBARA CIESZEWSKA Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę ("Rzeczpospolita" opisywała sprawę 9. bm., 10 -11. bm. i 14. bm.), kiedy był pracownikiem naukowym Śląskiej Akademii Medycznej, budzi wciąż wiele pytań i wątpliwości. Zwróciliśmy się z nimi do naukowców katowickiej uczelni. Współautorów artykułów, które okazały się plagiatami zapytaliśmy, jak tłumaczą swój udział w ich powstawaniu. Czy badająca wówczas sprawę Komisja Dyscyplinarna nie mogła uczynić nic więcej poza umorzeniem postępowania? Czy rektor nie mógł wówczas zrobić nic poza zdegradowaniem dr. Jendryczki? Czy środowisko naukowe, w tym Komitet Etyki w Nauce PAN, nie powinno było od razu głośno wyrazić swej dezaprobaty wobec nieuczciwości naukowej? Po raz pierwszy, przypomnijmy, informacje o popełnieniu plagiatu przez dr. Jendryczkę pojawiły się w 1995 roku, także w lokalnej prasie. Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy. Komisja Dyscyplinarna, która zajmowała się doniesieniem, potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła. Zgodnie z literą prawa. Obowiązuje bowiem trzyletni okres przedawnienia. Jesienią ubiegłego roku problem wypłynął ponownie, ponieważ dr Marek Wroński, polski lekarz naukowiec z Nowego Jorku odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Można było się spodziewać, że udowodnione, wielokrotnie popełnione plagiaty wywołają publiczną reakcję Komitetu. Do opinii publicznej nie dotarło jednak żadne oficjalne stanowisko ani władz uczelni, ani Komitetu Etyki w Nauce, ani żadnej innej instytucji z nauką związanej. Komitetowi Etyki przewodniczy profesor Kornel Gibiński, nestor śląskiej medycyny, prezes oddziału PAN w Katowicach. Profesor wyjaśnia, że sprawa ta wpłynęła do Komitetu ponad miesiąc temu, ale twierdzi, że ciało to nie ma żadnych kompetencji do rozstrzygania tego typu prolemów. Nie ma środków ani możliwości prowadzenia śledztwa na skalę międzynarodową, a chodziło tu o plagiaty z zagranicznych pism. Takimi sprawami zajmuje się Komisja Dyscyplinarna przy ministerstwie nauki lub zdrowia. Ponieważ sprawa została połowicznie załatwiona w samej uczelni, Komitet prof. Gibińskiego wystosował pismo do komisji przy ministrze zdrowia. Drugie pismo skierował do przewodniczącego Komitetu Badań Naukowych. KBN finansuje badania, powinien więc też dbać o rzetelność nauki. "Zaproponowaliśmy, by przy KBN powstała specjalna jednostka, która zajmowałaby się nierzetelnością w nauce. O ile wiem, zajęto się tym problemem" - twierdzi profesor Gibiński. Prawo a moralność Komitet nie zabrał jednak publicznie głosu w tej konkretnej sprawie. Dlaczego? - Od kilku lat zabieramy bez przerwy głos na ten temat, wydaliśmy cały szereg publikacji, których nikt nie czyta. Proszę przejrzeć, jak wiele publikacji wydała nasza komisja. Wciąż powtarzają się tam problemy fałszu, błędu lekarskiego, plagiatów. Kodeks naukowca, nazwany "Dobre Obyczaje w Nauce", został rozesłany w 60 tysiącach egzemplarzy do wszystkich samodzielnych pracowników naukowych, do wszystkich doktorantów... Teraz do studenckich kół naukowych wysyłamy przedruk broszury wydanej przez Akademię Nauk Stanów Zjednoczonych pt. "On Beeing a Scientist". Krzewienie zasad i reguł uczciwości naukowej to nasza podstawowa działalność, ale kto się tym przejmuje?! Nigdy nie słyszałem, aby ktoś z prasy zajął się naszymi wydawnictwami. Mam pretensje do środków przekazu, że nie chcą zajmować się tak istotnymi sprawami jak rzetelność i uczciwość nauki, dopóki nie pojawią się jako sensacje. Kiedy odkryto pierwszy plagiat, władze uczelni, zarówno obecne, jak i z poprzedniej kadencji, dowodziły, że nie mogły zrobić nic ponad to, co uczyniły. Nie można było zwolnić Andrzeja Jendryczki, odsunąć od działalności naukowej. Czy rzeczywiście prawo, czyli obowiązująca ustawa o szkolnictwie wyższym uchwalona w 1992 roku, utrudnia karanie sprawców plagiatów? Profesor Gibiński odpowiada, że "... to nieprawda, ponieważ tutaj chodzi o coś zupełnie innego. Z punktu widzenia prawnego sprawa może ulec przedawnieniu, ale my nie jesteśmy prawnikami. Walka o etykę jest walką o moralność i nie ma nic wspólnego z prawem. Prawo buduje się na zasadach moralności. Prawo może karać, posyłać do aresztu czy nakładać grzywny. Nam nie o to chodzi. Wystarczy, że uwidocznimy i wywołamy negatywną postawę, ostracyzm wobec plagiatora. Z człowiekiem, który jest plagiatorem nie utrzymuje się żadnych kontaktów, pozbawia się go możliwości działania w nauce. Normy prawne pozostawmy sądom. Wystarczy, że my jako społeczność naukowa eliminujemy kogoś takiego ze środowiska. W tym wypadku panuje jednak atmosfera tuszowania sprawy". - Może dlatego właśnie do badania nierzetelności w nauce powinna powstać instytucja niezależna od uczelni, bo ta nie jest zainteresowana ujawnianiem wstydliwej prawdy? - A czyj interes stawiać trzeba wyżej: uczelni czy nauki? - Nauki? - Oczywiście, że nauki. Komisja Dyscyplinarna, która przed dwoma laty badała pierwszy przypadek docenta Jendryczki nie miała wątpliwości, że jest to plagiat, twierdzi profesor Barbara Buntner, która przewodniczy pracom Komisji. - "To nie są »rzekome plagiaty«, choć nie mogę wypowiadać się w sprawie następnych trzydziestu prac. Uczestniczyłam ostatnio w pracach jednej z trzech powołanych komisji badających kolejne plagiaty. Każdy z nas dostał do opracowania artykuł. Muszę stwierdzić, że tekst, który ja analizowałam, niestety jest w dużej części powtórzeniem badań, które przeprowadzili anglosascy naukowcy. Jeśli chodzi o moje osobiste odczucie... jest mi bardzo przykro, że w nauce polskiej dzieje się coś takiego. Dwa lata temu nie miałam jakichkolwiek wątpliwości, że popełniony został plagiat. Nie miałam jednak żadnych możliwości prawnych, by spowodować sankcje karne. Zarówno prawo, jak i karta nauczyciela nie przewidują takich sankcji. Nasze prawo nie jest precyzyjne. Doktor Wroński powiedział mi, że Polska podpisała konwencję międzynarodową, że prawa autorskie wygasają po 50 latach. Natomiast w ustawie nie jest to sprecyzowane. Dlatego Komisja Dyscyplinarna musiała uznać sprawę za przedawnioną. Osobiście uważam, że za takie wysoce nieetyczne postępowanie powinna nastąpić dyskwalifikacja naukowa." Czy nie należało jednak wtedy ostrzec innych naukowców, opublikować oświadczenia w tej sprawie? Profesor Buntner dowodzi, że "Komisja nie była władna, by wydawać takie oświadczenie czy nadawać sprawie rozgłos". Myśmy się tego wstydzili - Myśmy się po prostu tego wstydzili i to nam dzisiaj zarzucają. Oficjalnie tego nie nagłaśniano, lecz po cichu wszyscy wiedzieli.... Trudno obrzucać kogoś błotem, jeśli nie mamy jeszcze dowodów, twierdzi natomiast profesor Franciszek Kokot, znany nefrolog, członek Centralnej Komisji Tytułów Naukowych. Profesor twierdzi, że "pan Jendryczko był rasowym chemikiem". Na razie wstrzymuje się ze stanowczą opinią, ponieważ do komisji nie dotarły jeszcze bezsporne dowody. Nie ulega, jego zdaniem, wątpliwości, że każdy plagiat zasługuje na absolutne potępienie. Jest to dyshonor dla nauki. Profesor boleje nad kryzysem zaufania, na który cierpi zresztą cały świat. Sprawę określa jako "bolesną i dramatyczną". Sławy naukowe tarczą ochronną? Przed kilkoma laty centralna komisja odrzuciła wniosek Andrzeja Jendryczki o przyznanie tytułu profesora. Mówiono wówczas, że do czasu habilitacji sprawiał wrażenie solidnego naukowca, natomiast po niej zaczął produkować ogromną liczbę prac, zabiegał o doktorantów, co wzbudziło nieufność co do jakości jego naukowej pracy. Sam Andrzej Jendryczko, bohater dramatu, o plagiatach udowodnionych przez dr. Wrońskiego i uczelnię w liście do "RZ" pisze "rzekome plagiaty", przytacza też nazwiska kilkunastu autorytetów w medycznym świecie naukowym, wydających mu znakomite opinie. Tonąc, pociąga za sobą innych. Wśród kilkunastu profesorskich sław, które wymienia, jest też prof. Zbigniew Herman (w latach 1980 - 1982 rektor Śląskiej Akademii Medycznej), który oceniał pracę habilitacyjną doktora Jendryczki. Dziś jest poruszony tym, co się stało. Sprawę określa jako niezwykle bolesną. Mówi o szoku spowodowanym na uczelni sprawą plagiatów. - "To było wiele lat temu. Pan Jendryczko habilitował się na Uniwersytecie Śląskim. Przez Radę Wydziału wybrany zostałem recenzentem i faktem jest, że ten jeden jedyny raz go oceniałem. Recenzentów było trzech. Rada Wydziału dała mu habilitację, centralna komisja kwalifikacyjna ją zatwierdziła". Prof. Herman, farmakolog, nigdy później nie zajmował się już działalnością naukową Andrzeja Jendryczki, który jest biochemikiem. Wiedział jedynie, że bardzo wielu klinicystów dawało docentowi Jendryczce "materiał do obróbki, ale co on później z nim robi, tego już koledzy nie wiedzieli." Czy jednak recenzent pracy habilitacyjnej może stwierdzić, że jest to plagiat lub opiera się na plagiacie, bo już wtedy dr Jendryczko popełnił ich kilka, o czym nikt jeszcze nie wiedział? "Po pierwsze nie pamiętam już mojej recenzji. Ale załóżmy, że otrzymuję pracę z dobrym wstępem, dyskusją z interesującymi, dobrze opisanymi wynikami, z prawidłowymi wnioskami, przyjętą w nauce metodyką, wtedy trudno pracę odrzucić." Wśród naukowców, którzy wydawać mieli pozytywne opinie, Andrzej Jendryczko wymienia także prof. Annę Dyaczyńską-Herman. Jest zdziwiona, kiedy dowiaduje się o swojej jakoby pozytywnej opinii. Nie mogła ocenić jego dorobku, bo nie jest specjalistą w dziedzinie biochemii. Jest klinicystą, anestezjologiem, kierownikiem Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Profesor Dyaczyńska pamięta natomiast, że docent Jendryczko usilnie zabiegał o doktorantów, a ponieważ w jej klinice pracowało kilkudziesięciu asystentów, "odstąpiła" docentowi Jendryczce kilku, chyba trzech. I nic więcej. Jak zostać współautorem plagiatu Na niemal wszystkich pracach oprócz nazwiska Andrzeja Jendryczki, głównego autora, widnieją nazwiska kilku pracowników naukowych Śląskiej Akademii, najczęściej profesorów. Na udowodnionych już plagiatach doliczono się 17 nazwisk współautorów. Na kilkunastu pracach widnieje też nazwisko prof. Mariana Pardeli z II katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Naczyń Śląskiej Akademii Medycznej. Zapytany przez "RZ" o współautorstwo, profesor Pardela powiedział wręcz, że jest to dla niego "wyjątkowo obrzydliwa sprawa." "Można kogoś naśladować - stwierdził - lecz nie wolno przywłaszczać sobie cudzej pracy. Współpracę z profesorem, a wtedy docentem Jendryczką, rozpoczęliśmy bodaj w 1989 roku, a może w 1990, kiedy został nam przedstawiony i polecony przez znakomite sławy (przez nieżyjącego już dziś profesora - B. C.) jako znakomity biochemik, mający doskonały warsztat pracy." Klinika prof. Pardeli finansowana jest z funduszy opieki zdrowotnej, zajmowała się więc nie tyle nauką, ile leczeniem chorych. Akademia natomiast ma swoje wymogi i "rozliczając nas z nauki, traktowała nas tak jak inne znakomite kliniki posiadające najlepszą aparaturę na miarę XXI wieku (...) Dzisiaj nie wymyśli się czegoś na wielką miarę ani nowej operacji żołądka, przełyku... To wszystko zostało już dokładnie przebadane. Nasze możliwości są tu ograniczone. Stąd działalność naukowa zaczęła się koncentrować na badaniach podstawowych. My jesteśmy chirurgami, na wielkich badaniach biochemicznych się nie znamy... Od tego są specjaliści. Profesor Jendryczko zaproponował nam współpracę, a polegała ona na tym, że nie dyktował żadnych warunków. Prosił o przysyłanie materiałów do badań od chorych miażdżycowych, z chorobami tarczycy, z onkologii. Profesor Jendryczko sam dyktował tematy, nie porozumiewał się w tej kwestii z nami. Nie braliśmy udziału w redakcji prac, czasami udzielaliśmy mu porad czy konsultacji telefonicznej, gdy pytał na przykład o liczbę chorych z danego zakresu. Na nasze uwagi odpowiadał, że coś ciekawego wymyśli, bo ma doskonałe warunki badawcze. Nigdy nie byłem u niego, zresztą nie zapraszał. Powstało wtedy kilka prac. Dowiadywaliśmy się o nich już po ich ogłoszeniu. Profesor Jendryczko dziękował nam za materiał, za współpracę, za konsultacje co do badań... Jeśli polecały go nam znakomitości naukowe, skąd mieliśmy wiedzieć, czym się kieruje? Wierzyliśmy mu, cieszyliśmy się z tej współpracy, uważaliśmy to za wyróżnienie, że w swych badaniach, dzisiaj już wiemy, że pseudonaukowych, opierał się na naszych materiałach." Czy jednak współautorzy czytają tekst dawany do druku? Profesor Pardela odpowiada, że powinno się go czytać, lecz kiedy poprosił kiedyś pana Jendryczkę o tekst, ten spytał, czy powątpiewa w jego umiejętność pisania. - "Nie widziałem powodu, by się upierać, tym bardziej że nie były to tematy typowo chirurgiczne, a biochemiczne, stąd nam chirurgom nie wypadało się dopytywać. Nie przyszło nam nawet do głowy, że mogła powstać taka sytuacja. O pierwszym, »duńskim« plagiacie dowiedzieliśmy się dopiero w 1995 roku. Do przywłaszczonego tekstu nie dostarczaliśmy akurat żadnych danych, nie prowadziliśmy takiej grupy chorych jaką opisywał, a mimo to docent Jendryczko wpisał nas jako współautorów, o czym nie wiedzieliśmy. Pracy tej nie uwzględniałem w moim dorobku, ponieważ nawet o niej nie wiedziałem. Oczywiście od razu zaprzestaliśmy współpracy z panem Jendryczką. Ogarnęło nas przerażenie, że coś takiego się stało." Pytany o wnioski z całej tej sprawy, profesor Marian Pardela twierdzi, że profesor Jendryczko spowodował utratę wiary i zaufania do innych. Kiedy ostatnio zwrócił się do swego współpracownika o przeprowadzenie badania biochemicznego z zakresu wątroby, bo pojawiły się bardzo ciekawe przypadki chorobowe, wtedy ten z przerażeniem prosił, by nie kazać mu już z nikim współpracować. Odbije się to na pewno na nauce, przynajmniej przez pewien czas. "Ja sam nie wiem już, czy nawiązywać w przyszłości z kimkolwiek współpracę, bo sprawdzenie, czy ktoś skopiował inną pracę jest praktycznie niemożliwe. Musiałbym usiąść do Medline'a, wyciągać z całego świata prace z tego zakresu i sprawdzać, czy nasza została prawidłowo napisana." Może należałoby bardziej polegać na opiniach recenzentów naukowych pism lekarskich, którzy są ostatnim sitem, sugeruje. Są to specjaliści w danej dziedzinie, choć nawet recenzenci mogą mieć z tym duże problemy. Zrobiłem więcej niż mogłem twierdzi profesor Władysław Pierzchała, który przed dwoma laty, kiedy sprawę ujawniono, sprawował funkcję rektora. Wykładnię prawa już znamy, sprawę trzeba było umorzyć. "Wykorzystałem moje uprawnienia rektorskie i zdegradowałem go w hierarchii akademickiej, mówi profesor. Z samodzielnego stanowiska profesorskiego dr Jendryczko został zdegradowany do adiunkta. W tym czasie było to i tak więcej niż zalecała Komisja Dyscyplinarna. Wyraziłem wtedy opinię, że Komisja nie rozwiązała problemu moralnego... Środowisko naukowe odsunęło się od niego, sądzę, że miał poczucie, że jest trędowaty. Środowisko było zszokowane, nastąpiło coś w rodzaju paraliżu." Pytany o prywatną już ocenę całej sprawy, profesor Pierzchała twierdzi, że do takich sytuacji dochodzi, gdy nie funkcjonuje rynek nauki. Przez całe lata byliśmy krajem zamkniętym, a i dziś jeszcze kontakt z nauką mamy dość ograniczony, bo na przykład w bibliotekach brak czasopism naukowych. Rynek naukowy jest, zdaniem profesora, najlepszym weryfikatorem. Koło historii Zostaliśmy zaskoczeni i zbulwersowani, twierdzi Anna Kulesza, rzecznik prasowy Politechniki Częstochowskiej, gdzie w Instytucie Inżynierii Środowiska w lutym 1997 roku Andrzej Jendryczko został przyjęty na stanowisko profesorskie. Przyjęto go na podstawie otwartego konkursu. O plagiacie ujawnionym w 1995 roku władze częstochowskiej Politechniki nic nie wiedziały, twierdzi rzecznik. Rektor odmówił "RZ" rozmowy, do czasu zakończenia sprawy. Andrzej Jendryczko został obecnie zawieszony w obowiązkach dyrektora instytutu. - Sądzę, że zostanie odsunięty od zajęć dydaktycznych - informuje rzecznik. Rektor powołał komisję, która przygotowuje sprawy formalnoprawne, by skierować sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Jak przed dwoma laty.
Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę, kiedy był pracownikiem naukowym Śląskiej Akademii Medycznej, budzi wiele pytań i wątpliwości. Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem sprawy. Komisja Dyscyplinarna potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła. dr Marek Wroński, polski lekarz naukowiec odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Do opinii publicznej nie dotarło jednak żadne oficjalne stanowisko ani władz uczelni, ani Komitetu Etyki w Nauce, ani żadnej innej instytucji z nauką związanej. Komitetowi Etyki przewodniczy profesor Kornel Gibiński. Profesor wyjaśnia, że sprawa ta wpłynęła do Komitetu, ale ciało to nie ma żadnych kompetencji do rozstrzygania tego typu prolemów. Komitet nie zabrał publicznie głosu w tej sprawie. - Od kilku lat zabieramy bez przerwy głos na ten temat, wydaliśmy cały szereg publikacji, których nikt nie czyta. Mam pretensje do środków przekazu, że nie chcą zajmować się tak istotnymi sprawami jak rzetelność i uczciwość nauki, dopóki nie pojawią się jako sensacje. władze uczelni dowodziły, że nie mogły zrobić nic ponad to, co uczyniły. Czy prawo utrudnia karanie sprawców plagiatów? Profesor Gibiński odpowiada "Z punktu widzenia prawnego sprawa może ulec przedawnieniu, ale my nie jesteśmy prawnikami. Walka o etykę jest walką o moralność i nie ma nic wspólnego z prawem" Komisja Dyscyplinarna nie miała wątpliwości, że jest to plagiat, twierdzi profesor Barbara Buntner, która przewodniczy pracom Komisji. "Komisja nie była władna, by wydawać oświadczenie czy nadawać sprawie rozgłos". - Myśmy się wstydzili. Oficjalnie tego nie nagłaśniano, lecz po cichu wszyscy wiedzieli....twierdzi profesor Franciszek Kokot, członek Centralnej Komisji Tytułów Naukowych. Przed kilkoma laty centralna komisja odrzuciła wniosek Andrzeja Jendryczki o przyznanie tytułu profesora. Andrzej Jendryczko o plagiatach udowodnionych przez dr. Wrońskiego i uczelnię w liście do "RZ" pisze "rzekome plagiaty", przytacza też nazwiska kilkunastu autorytetów wydających mu znakomite opinie. Na niemal wszystkich pracach oprócz nazwiska Andrzeja Jendryczk widnieją nazwiska pracowników naukowych Śląskiej Akademii. Na udowodnionych już plagiatach doliczono się 17 nazwisk współautorów. Na kilkunastu pracach widnieje nazwisko prof. Mariana Pardeli z II katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Naczyń Śląskiej Akademii Medycznej. profesor Pardela powiedział wręcz, że jest to dla niego "wyjątkowo obrzydliwa sprawa." "Można kogoś naśladować - stwierdził - lecz nie wolno przywłaszczać sobie cudzej pracy." Profesor Jendryczko zaproponował nam współpracę, a polegała ona na tym, że nie dyktował żadnych warunków. Nie braliśmy udziału w redakcji prac, czasami udzielaliśmy mu porad czy konsultacji telefonicznej. Wierzyliśmy mu, cieszyliśmy się z tej współpracy."- "Do przywłaszczonego tekstu nie dostarczaliśmy akurat żadnych danych, nie prowadziliśmy takiej grupy chorych jaką opisywał, a mimo to docent Jendryczko wpisał nas jako współautorów, o czym nie wiedzieliśmy. Oczywiście od razu zaprzestaliśmy współpracy z panem Jendryczką. Ogarnęło nas przerażenie, że coś takiego się stało." Zrobiłem więcej niż mogłem twierdzi profesor Władysław Pierzchała, który przed dwoma laty, sprawował funkcję rektora. "Z samodzielnego stanowiska profesorskiego dr Jendryczko został zdegradowany do adiunkta." Andrzej Jendryczko został obecnie zawieszony w obowiązkach dyrektora instytutu.
PFRON sprzedał swoją najcenniejszą spółkę w tajemnicy, bez przetargu Zagadka RON Leasing W dniu powołaniu rządu Leszka Millera zarząd PFRON kierowany przez Waldemara Flügla (ZChN) zakończył negocjacje dotyczące sprzedaży spółki RON Leasing, należącej do funduszu. Trzy dni później sprzedał ją za 26 mln zł spółce z o.o. CLIF Investment, która ma spore kłopoty finansowe. O transakcji nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po pierwsze - Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych nie rozpisał przetargu na sprzedaż RON Leasing, nie było również żadnych ogłoszeń w prasie. Po drugie - negocjacje z nabywcą, toczone w szybkim tempie, zakończono w dniu uformowania nowego rządu, a umowę podpisano trzy dni później. Po trzecie - o sprzedaży spółki nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po czwarte - nabywca, czyli CLIF Investment jest głównym udziałowcem giełdowej spółki CLiF (Centrum Leasingu i Finansów), której banki gremialnie odmawiają dalszego finansowania; sąd rozpatrywał wczoraj wniosek o ogłoszenie upadłości CLiF-a. Po piąte - spółka RON Leasing przynosiła zysk i co roku wpłacała do kasy PFRON tytułem dywidendy ponad milion złotych. Dlatego transakcja ta budzi kontrowersje. - Wiadomość o sprzedaży RON Leasing była dla mnie jak grom z jasnego nieba - mówi Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik ds. osób niepełnosprawnych w rządzie Jerzego Buzka. - Stało się to w momencie, gdy zmieniali się pełnomocnicy rządu. Oceniam tę decyzję negatywnie. - W sprawie RON Leasing zwrócę się do NIK o przeprowadzenie kontroli i ustalenie prawdziwej wartości tej spółki - zapowiada Anna Filek, posłanka SLD, od wielu lat działająca w środowisku osób niepełnosprawnych. Ukarany prezes Fundusz powołał do życia RON Leasing w 1996 roku, w czasach, gdy kierowali nim prezesi z namaszczenia SLD. Kapitał założycielski wynosił 20 mln zł; ponadto PFRON udzielił spółce pożyczek w wysokości 33 mln zł. Firma miała ułatwiać zakładom pracy chronionej leasing linii produkcyjnych, maszyn i urządzeń. Pracodawcy ją chwalili. Najwyższa Izba Kontroli krytykowała natomiast kontrakty menedżerskie podpisane przez PFRON z członkami zarządu RON Leasing - mieli oni otrzymać 200 tysięcy złotych tytułem odszkodowania w przypadku zwolnienia z pracy. - Spółkę sprzedano poniżej jej wartości - twierdzi Jolanta Banach, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. - Gdy się o tym dowiedziałam, zwróciłam się do rady nadzorczej PFRON z wnioskiem o wydanie opinii w sprawie odwołania pana Flügla z funkcji prezesa. Opinia była pozytywna i prezes został natychmiast odwołany. Jak ustaliła "Rz" RON Leasing sprzedano o 2 mln zł taniej niż wynosił dolny próg "widełek cenowych" ustalonych przez biegłego. 12 września rada nadzorcza PFRON zgodziła się, aby spółkę sprzedać - nie było jednak wówczas mowy ani o cenie, ani o tym, kto będzie nabywcą. - Nie mam sobie nic do zarzucenia, sprzedaż RON Leasing to nasz sukces - mówi Waldemar Flügel, były prezes PFRON. - Następuje konsolidacja spółek leasingowych i tak mała firma nie miałaby szans utrzymania się na rynku. Zakłady pracy chronionej, które były głównymi klientami RON Leasing, są w coraz gorszej kondycji. Gdybyśmy tej spółki nie sprzedali, to za rok nie byłaby nic warta. Bankrut z pieniędzmi Waldemar Flügel wyjaśnia, że zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych nie miał obowiązku ogłaszania przetargu. A zmiana rządu w chwili zakończenia negocjacji to czysty przypadek. Według Flügla RON Leasing wypracowywał zyski głównie na papierze. - NIK, komisja sejmowa, nada nadzorcza i pełnomocnik rządu żądali od nas, abyśmy wycofywali się z działalności gospodarczej - mówi wiceprezes PFRON Marian Leszczyński, kierujący obecnie funduszem. - W sprawie RON Leasing powołaliśmy komisję, która wystąpiła do kilku potencjalnych nabywców. Oferta spółki CLIF Investment jako jedyna zawierała cenę. RON Leasing jest winien PFRON 27 mln zł z tytułu pożyczek. - Jeśli CLIF Investment nie będzie spłacać pożyczek zgodnie z umową, przystąpimy do windykacji - zapowiada Leszczyński. - Maszyny leasingowane przez zakłady pracy chronionej są własnością PFRON, nie ma więc niebezpieczeństwa, że stracimy pieniądze. Jolanta Banach chciała na początku listopada przeprowadzić kontrolę w RON Leasing i wstrzymać jej sprzedaż. Plan się jednak nie powiódł, gdyż nabywca zapłacił za spółkę 31 października, kilka dni przed terminem. Marian Leszczyński zapewnia, że PFRON zaprosił CLIF Investment do rokowań, gdyż spółka ta - jako jedna z nielicznych - ma spore pieniądze, które może zainwestować. CLIF Investment to spółka zależna od Piotra Büchnera. Ma 73 procent akcji spółki giełdowej CLiF, której sytuacja finansowa jest fatalna - firmie nie udało się zdobyć inwestora strategicznego, zaś banki wypowiedziały umowy finansujące jej działalność. W oświadczeniu przekazanym prasie 14 listopada Kredyt Bank, Polski Kredyt Bank, BGŻ, Bank Przemysłowo-Handlowy oraz Spółdzielczy Bank Ogrodniczy wezwały leasingobiorców, aby wpłacali raty na rachunki przez nie wskazane. Klienci CLiF-a obawiają się, że leasingowane przez nich maszyny mogą zostać zajęte przez banki. Matka, córka i tłum wierzycieli Wyniki finansowe giełdowego CLiF-a są złe - spółka ma 24 mln zł strat po trzech kwartałach 2001 r., zaś zobowiązania przekroczyły 240 mln zł. - Problemy ma spółka-córka, my zaś sprzedaliśmy RON Leasing spółce-matce - mówi Waldemar Flügel. - Rodzice nie mogą odpowiadać za grzechy dzieci. Od spółki CLIF Investment otrzymaliśmy oświadczenie, że nie toczą się wobec niej żadne postępowania upadłościowe ani układowe. Wczoraj warszawski Sąd Upadłościowy rozpatrywał wniosek trzech banków o ogłoszenie upadłości spółki-córki, a więc CLiF SA, będącej do niedawna w pierwszej dziesiątce w branży leasingowej. Sąd rozpatrywał jednocześnie złożony 15 października wniosek zarządu tej spółki o otwarcie postępowania układowego z wierzycielami, które miałoby objąć 230 mln zł długów. Pełnomocnicy banków: Kredyt Banku SA, Polskiego Kredyt Banku SA i BGŻ wnosili o ogłoszenie upadłości spółki, twierdząc, że postępowanie układowe to gra na zwłokę i próba wymanewrowania wierzycieli. Argumentowali, że CLiF od września nie reguluje zobowiązań z tytułu wypowiedzianych spółce umów kredytowych, a księgowość CLiF-a jest prowadzona nierzetelna. Prezes spółki Dariusz Baran bronił roztaczał wczoraj perspektywy zasilenia spółki kapitałem z zewnątrz, ale gdy pytano go o konkrety, nie miał czym się pochwalić. Przyznał, że obroty spółki zmniejszyły się w ostatnim roku o dwie trzecie. Ale zdaniem prezesa Barana, aktywa CLiF-a przewyższają jego zobowiązania, długi są "prawie płynnie" regulowane, spółka - choć wymaga sanacji - nie kwalifikuje się do upadłości. To banki mają być winne zapaści CLiF-a, gdyż od roku nie kredytują jego działalności, a bez kredytów w leasingu nie sposób funkcjonować. Na sprawę przyszło kilkadziesiąt osób, głównie przedstawicieli wierzycieli CLiF-a. Z trudem mieścili się w sali. Rozstrzygnięcia sąd ogłosi w przyszłym tygodniu. Leszek Kraskowski, DOM
Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych nie rozpisał przetargu na sprzedaż RON Leasing. o sprzedaży spółki nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. nabywca jest głównym udziałowcem giełdowej spółki CLiF . spółka RON Leasing przynosiła zysk. RON Leasing sprzedano o 2 mln zł taniej niż wynosił dolny próg "widełek cenowych". RON Leasing jest winien PFRON 27 mln zł. Kredyt Bank, Polski Kredyt Bank, BGŻ, Bank Przemysłowo-Handlowy oraz Spółdzielczy Bank Ogrodniczy wezwały leasingobiorców, aby wpłacali raty na rachunki przez nie wskazane. Wyniki finansowe giełdowego CLiF-a są złe. Wczoraj Sąd Upadłościowy rozpatrywał wniosek o ogłoszenie upadłości CLiF SA.
The Race - wyścig jakiego nie było Sztorm na żywo KRZYSZTOF RAWA Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita". Założenia regulaminowe są jasne i zwięzłe. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku o północy z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, nie ma podziału na klasy, za to są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić naprawdę najlepszych. Jak dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador. Śladem bohaterów Verne'a Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. Pomysł powstał we Francji, w której wyścigi żeglarskie wywołują chyba największe w Europie społeczne emocje, co przekłada się na zainteresowanie sponsorów. Organizatorami regat są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom. Do rywalizacji staną wszyscy najlepsi żeglarze. W sensie sportowym jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 roku współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund. To wynik uzyskany w 1997 roku przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Pierwszym rekordzistą tej rywalizacji, który pokonał wyznaczoną przez Verne'a symboliczną książkową barierę 80 dni był też Francuz Bruno Peyron. Na katamaranie Commodore Explorer (obecnie Polpharma-Warta) przepłynął trasę w 79 dni, 15 minut i 56 sekund. Kamery na maszt Wymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. W programie regat mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w ponad 170 krajach w trakcie trwania całego wyścigu. Dystrybucję telewizyjnego obrazu i pełną opiekę medialną zlecono firmie Trans World International (TWI), czyli filii International Management Group (IMG) założonej w 1960 roku przez Marka MacCormacka. IMG ma w ręku ogromną władzę nad światowym sportem. Zarządza m. in. turniejem wimbledońskim, turniejami golfowymi British Open i US Open, prowadzi interesy wielu sław takich jak Andre Agassi, Pete Sampras, czy słynny skiper (dowódca jachtu) Dennis Conner, jeśli wrócić do żeglarstwa. Agencja TWI zajęła się żeglarstwem w latach 80. i to od razu wydarzeniami z najwyższej półki. Od 20 lat do dziś zarządza m. in. Pucharem Ameryki, jest odpowiedzialna za prestiżowe regaty Whitbread (wyścig dokoła świata załogowych jachtów jednokadłubowych). Wedle szefów TWI właśnie w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku: ponad 800 godzin programów na całym świecie. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. Przewiduje się transmisje na okrągło w internecie i na żądanie rozmowy z wybranymi członkami załogi. Słowem wykorzystane ma być wszystko, co daje współczesna technika satelitarna, teletransmisyjna i multimedialna. Wszystkie obrazy i dźwięki będą rozprowadzane przez Centrum Medialne w Paryżu. Wabik na sponsorów Cała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Szczegóły wielu kontraktów w The Race zapewne pozostaną nieznane, ale dla przeciętnego widza będzie jasne, że największe logo na głównym żaglu każdego z jachtów należy do sponsora tytularnego, także kolorystyka jednostki podlega ścisłym prawom rynku. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo, bo oznaczyć można nie tylko ogromne żagle (na niektórych jachtach powyżej 1000 m kw.) i kadłuby, ale także pokłady (widok z helikoptera!), bomy, pokrowce na żagle, a także stosownie ubrać zespół, postawić flagi, balony i namioty w portach, wreszcie pomalować samochody dostawcze. Wielkim wabikiem na sponsorów stał się głośny przykład mało znanej grupy kapitałowej zajmującej się obrotem wierzytelności Intrium Justitia, która w regaty Whitbread 1993/94 zainwestowała 3 mln funtów szterlingów i uzyskała wedle wyliczeń szwedzkiej agencji marketingowej Imedia AB zwrot z inwestycji w postaci czasu antenowego i publikacji o wartości 28 622 178 funtów. Żeby być dokładnym, przez parę miesięcy trwania regat o Intrium Justitia napisano w prasie dziewięciu krajów zachodnioeuropejskich 10 548 razy, w radiu mówiono 1124 minuty, a w telewizji pokazano przez 5448 minut. Cena akcji grupy na londyńskiej giełdzie wzrosła w czasie regat o 65 procent. Ryzyko nowości Regaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe, niż 3 mln funtów. Koszty najbogatszych można szacować na przykładzie syndykatu Club Med, który przygotowuje się do The Race mając 15 mln dolarów. Nowy superjacht Team Philips Brytyjczyka Pete'a Gossa kosztował 4,1 mln dol. Kapitan Roman Paszke, gdy wstępnie tworzył program uczestnictwa w wyścigu, planował wysokość wkładu finansowego dla sponsora tytularnego na 8 mln zł, a dla 2-3 sponsorów głównych powyżej 4 mln zł. Przy tych stawkach nie zrealizował planu budowy u francuskiego producenta nowego jachtu, tylko kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę, katamaran wcześniej znany jako Jet Services V, potem Commodore Explorer i Explorer. Być może ten pomysł okaże się najbardziej opłacalny, bo katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów współczesnego żeglarstwa oceanicznego. Większość syndykatów, które zgłosiły się do The Race buduje nowe jednostki, albo mocno przebudowuje istniejące jachty, co stanowi wyzwanie technologiczne, ale jest też ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra nie największy, czy teoretycznie najszybszy, ale raczej najodporniejszy na awarie jacht świata. Na razie Polpharma-Warta pozostaje pierwszym jachtem, który na pewno wystartuje z Barcelony. Niedługo kolejne próby na trasach kwalifikacyjnych powinni podjąć Steve Fosset (USA) na megakatamaranie PlayStation, Grant Dalton na ClubMed (Nowa Zelandia), Cam Lewis (USA) na Team Adventure, Brytyjczyk Tony Bullimore na Millenium Challenge, jego rodak Pete Goss na Team Philips oraz tajemniczy zleceniodawca projektu o nazwie Code Zero 2. Przygotowują się także Holender Henk de Velde i Earl Edwards (USA). Jeśli wszyscy spiszą się jak należy, to wedle planów marketingowych, The Race ma szansę dostać się do grupy najgłośniejszych wydarzeń sportowych na świecie, po mistrzostwach świata w piłce nożnej, letnich igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i samochodowych mistrzostwach Formuły 1. "Srebrny Sekstant" dla Lecha Kosakowskiego Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant". Honorową nagrodą wyróżniono flagowy jacht ZHP - "Zawisza Czarny". Kosakowski uhonorowany został za przepłynięcie małym, siedmiometrowym jachtem śródlądowym "Nona" z Bratysławy do Miami na Florydzie. W ciągu dwóch lat żeglugi przebył prawie 9 tys. mil morskich.
31 grudnia 2000 roku rozpoczynają się regaty The Race, będące rozwinięciem regat dookoła świata - Jules Verne Trophy. Jachty wystartują z Barcelony i przepłyną bez pomocy i zawijania do portów trzy oceany. Organizatorzy regat chcą dotrzeć do miliardów odbiorców. By pobić rekordy oglądalności i zaprezentować sponsorów wykorzystana zostanie najnowsza technika m.in kamery na jachtach.
POGOŃ SZCZECIN Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem Gra o hipermarket Gdy Rada Miasta zastanawiała się nad wprowadzeniem zakazu budowy wielkich sklepów, przed Urzędem Miejskim spotkały się dwie kontrmanifestacje: z jednej strony kupców wspomaganych przez mieszkańców Pogodna i działkowców, a z drugiej zagorzałych kibiców Pogoni. FOT. MACIEJ PIĄSTA MICHAŁ STANKIEWICZ Chyba żadne wybory polityczne, lot szczecińskich kosmonautów na Marsa, a nawet pokonanie przez Pogoń Realu Madryt nie wzbudziłyby takich emocji, jakie towarzyszą w Szczecinie planom tureckiego biznesmena Sabriego Bekdasa, który chce zagospodarować tereny wokół miejskiego stadionu. - Wstrzymuję finansowanie klubu, miasto nie wywiązuje się z umów - ogłosił tuż po zakończeniu rundy jesiennej zniecierpliwiony Sabri Bekdas, który od roku utrzymuje szczecińską Pogoń, lidera piłkarskiej I ligi. - To szantaż, widocznie Bekdasowi skończyły się pieniądze - odpowiadał mu za pośrednictwem mediów prezydent Szczecina Marek Koćmiel. Od roku szczecińską opinię publiczną elektryzują wciąż nowe wiadomości z pola walki pomiędzy zwolennikami tureckiego inwestora i przeciwnikami proponowanej przez niego koncepcji zabudowy terenów wokół stadionu. Zasady rozgrywki są proste: turecki inwestor ponagla władze miasta, które nie radzą sobie ze sprawnym przekazywaniem wcześniej obiecanych gruntów. Bekdas co pewien czas wspomina o możliwości wycofania pieniędzy z Pogoni. Trwożą się wtedy działacze sportowi, złe wieści szarpią nerwy kibiców, a dziennikarze mają pełne ręce roboty. Miłe złego początki Początek był obiecujący. W listopadzie ubiegłego roku w Urzędzie Miejskim w Szczecinie władze miasta uroczyście podpisały umowę wstępną o zawiązaniu Sportowej Spółki Akcyjnej Pogoń. Dwa miesiące później, w dniu podpisania aktu notarialnego, spółka stała się faktem. Jej głównym udziałowcem była spółka Mat Trade należąca do Sabriego Bekdasa. Udziały otrzymały także Stowarzyszenie Sportowe Pogoń oraz gmina Szczecin. Sympatycy piłki nożnej świętowali. Powody do zadowolenia miały też władze miasta. Trudno się dziwić - problem, jak utrzymać pierwszoligową Pogoń, piłkarską chlubę miasta i regionu, został prawie rozwiązany. Miasto od kilku lat poszukiwało inwestora. Propozycje składały różne firmy. Większość rozmów z różnych względów kończyła się fiaskiem. Przez pewien czas Pogonią interesował się Stanisław P., uchodzący za niezwykle bogatego mieszkańca jednej z podszczecińskich miejscowości, który - jak się później okazało - był zamieszany w największą w Polsce aferę z wyłudzaniem podatku VAT. A co skłoniło Bekdasa do zainwestowania w Pogoń? Przede wszystkim propozycja pozyskania wielce atrakcyjnych gruntów położonych wokół stadionu, ulokowanego na Pogodnie, w jednej z najdroższych dzielnic willowych Szczecina. Inwestor mógłby tam wznieść obiekty sportowe, rekreacyjne i handlowe. Zarząd zaproponował dzierżawę nie tylko 8,5 ha gruntów użytkowanych obecnie przez Pogoń, ale również 10 ha pobliskich ogródków działkowych. Te plany gwarantują tureckiemu biznesmenowi, że nie pozostanie jedynie sportowym filantropem pomagającym z dobrego serca biednemu klubowi, ale osiągnie również konkretne zyski. Te ma zapewnić przede wszystkim hipermarket, jako część całego kompleksu. Działki i wille Plany zabudowy terenów wokół stadionu Pogoni wywołały jednak popłoch wśród mieszkańców Pogodna, byłej niemieckiej dzielnicy o charakterze willowo-parkowym. Sporą jej część zajmują pojedyncze domy, ogródki, wąskie uliczki, niekiedy brukowane, oraz skwerki i alejki. Obszar, na którym miałby powstać m.in. hipermarket, w planie zagospodarowania przestrzennego figuruje jako teren rekreacyjny, przylegający jednym bokiem do śródmieścia. Plany budowy kompleksu obiektów z dojazdami o dużej przepustowości wzbudziły sprzeciw nie tylko okolicznych mieszkańców, ale i sporej rzeszy sympatyków dawnego układu miasta. Tym bardziej że społeczności lokalnej stosunkowo niedawno udało się wywalczyć likwidację ogromnej giełdy samochodowej działającej co weekend na terenie Pogoni. Do protestów mieszkańców przyłączyli się też użytkownicy ogródków działkowych, przeznaczonych do likwidacji w związku z inwestycją: - Właściciele, starsi ludzie, nie chcą się przenosić. To są działki pokoleniowe, ludzie są przyzwyczajeni do ziemi. Obawiają się zmian. Nie chcą od nowa sadzić drzew, budować altanek - mówi Edward Grabowski, sekretarz Okręgowego Zarządu Polskiego Związku Działkowców. - W tym miejscu jest 190 działek i mniej więcej tyle osób wraz z rodzinami napisało protest. A my mamy obowiązek bronić działkowców. Przed władzami miasta stanęło więc trudne zadanie przekonania do inwestycji mieszkańców Pogodna, usunięcia działkowców, a potem doprowadzenia do zmiany planu zagospodarowania przestrzennego. Przeszkody zaczęły się jednak mnożyć. Ultimatum po raz pierwszy Pod koniec maja, a więc pół roku po założeniu spółki, zniecierpliwiony i zaniepokojony Sabri Bekdas po raz pierwszy publicznie postawił miastu ultimatum: - Albo zagwarantujecie mi działki, albo wycofuję pieniądze z Pogoni - oświadczył władzom miasta i dał im dwutygodniowy termin na załatwienie sprawy, wywołując popłoch wśród sympatyków klubu. Problem dotyczył zbyt wolnego - według niego - przekazywania obiecanych terenów pod inwestycje. Chodziło oczywiście o nieszczęsne ogródki działkowe. - Pan prezes stawia sprawę jasno. Cała inwestycja musi być zaplanowana jako całość i wszystkie działki muszą być przekazane jednocześnie. Inwestycja będzie prowadzona w sposób rozsądny, zaplanowany, szybki i oszczędny, jeśli budowa będzie realizowana kompleksowo - mówi Bartłomiej Sochański, pełnomocnik SSA Pogoń. - Nie wyobrażamy sobie, by powstał jakiś jeden obiekt, później długo nic i potem następny. Wszystkie obiekty mają sobie służyć nawzajem. Wszyscy pod urząd Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Bekdas postawił swoje pierwsze ultimatum, przeciwnicy inwestycji otrzymali wsparcie od kupców miejskich protestujących przeciw budowie hipermarketów w centrum miasta, m.in. obiektu Bekdasa. Kiedy Rada Miasta zastanawiała się nad wydaniem zakazu budowy wielkich sklepów, przed Urzędem Miejskim spotkały się dwie kontrmanifestacje: z jednej strony kupców wspomaganych przez mieszkańców Pogodna i działkowców, a z drugiej zagorzałych kibiców Pogoni. Ci ostatni, ubrani w barwy ukochanego klubu, zawiesili transparenty z napisem: "Pogoń naszym życiem", ustawili bębny używane podczas imprez piłkarskich i w ich rytm wznosili okrzyki. - Do roboty! - wołała kilkusetosobowa rzesza w większości młodych mężczyzn do protestujących kupców. - Nie jesteśmy przeciw Pogoni, ale chcemy pracy! - odpowiadali kupcy kibicom. Ostatecznie Rada Miejska zastosowała rozwiązanie pośrednie - hipermarkety w mieście tak, ale jako wielopoziomowe centra handlowe i tylko w specjalnych strefach. Pogodno znalazło się wśród stref zakazanych, lecz uchwała może wejść w życie dopiero po zmianie planu zagospodarowania przestrzennego. Tak więc nie wstrzymano budowy hipermarketu na terenach Pogoni. Kontrowersje Mimo że majowa awantura zakończyła się porozumieniem, w myśl którego miasto zobowiązało się do przekazania zagwarantowanych spółce aktem notarialnym gruntów spornych do końca czerwca 2001 roku, kupcy nie dali za wygraną. Kontrowersje wzbudził jedenasty punkt owego porozumienia, zgodnie z którym miasto zobowiązuje się, że jeśli inwestor zasadnie uzna, iż realizacja porozumienia jest zagrożona, to Zarząd Miasta wystąpi do Rady Miasta o bezprzetargowe zbycie terenu Pogoni, ale bez ogródków działkowych. Jeśli Rada Miasta nie wyrazi na to zgody, spółka dalej będzie dzierżawić grunty, a co więcej - będzie już mogła na nich postawić dowolne obiekty. W tej sytuacji prokuratura po złożeniu przez kupców zawiadomienia o przestępstwie wszczęła śledztwo. Zarzut kupców brzmi: przekroczenie uprawnień przez zarząd i pogwałcenie interesów majątkowych miasta. - Kupcy złożyli wniosek, ale pani prokurator ma problem ze stwierdzeniem, o co w nim chodzi, bo ja na przykład nie mogłem się od niej dowiedzieć, jakie są zarzuty - komentuje prezydent Koćmiel. - Cała treść punktu jedenastego jest zależna od pierwszego zdania, które mówi o uznaniu za zasadne zagrożenia niewykonania porozumienia. A do tego nie dojdzie, ponieważ na sesji w dniu 18 grudnia na porządku dziennym stają dwie uchwały: jedna o zmianach w planie zagospodarowania przestrzennego terenów okołostadionowych i druga o zgodzie Rady na dzierżawę terenów działkowych. Czyli 18 grudnia wieczorem prawdopodobnie, bo takie jest działanie Zarządu i Komisji Rady Miasta oraz większości w Radzie Miasta, będziemy mieli sytuację, w której nie ma zastosowania punkt jedenasty. Drugie ultimatum Bekdasa W listopadzie wybuchła kolejna awantura. SSA Pogoń wydała decyzję o wstrzymaniu finansowania klubu. Na łamach prasy lokalnej Bekdas rozważał nawet wycofanie się ze Szczecina. Powód - ten sam co poprzednio - zbyt wolne działania władz miasta przy przekazaniu gruntów spółce. Wiadomość znów zatrwożyła kibiców klubu i działaczy sportowych. Lokalne media zaatakowały zarząd za opieszałość. Władze miasta poczuły się szantażowane. - To jest szantaż. Nie boję się użyć tego określenia - mówi prezydent. - I na to są dwie teorie. Jedna, że Sabri Bekdas ma złych doradców, druga, że stało się coś, o czym nie wiemy, mianowicie, że są jakieś problemy finansowe - komentuje prezydent i dodaje: - Rozumiem zdenerwowanie pana Bekdasa, wiem, że utrzymanie drużyny pierwszoligowej kosztuje, i widzę, że to wytrawny gracz, bo nie przypadkiem zaczął mówić o zaprzestaniu finansowania, kiedy to niczym nie groziło, ponieważ skończył się sezon piłkarski. To była także gra medialna, w którą myśmy nie dali się wpuścić jako Zarząd Miasta, natomiast uczuliło nas to, że pan Bekdas może jeszcze kiedyś zmienić zdanie, i dlatego na pewno będziemy bardzo ostrożni i bardzo wyczuleni na wszystkie zapisy w umowie dzierżawy. - Spółka Mat Trade postanowiła wstrzymać finansowanie, uzasadniając to niewykonywaniem świadczenia wzajemnego przez drugiego akcjonariusza, czyli miasto Szczecin - odpowiada Bartłomiej Sochański. - Strony umówiły się, że miasto przeniesie na spółkę na korzystnych warunkach trzydziestoletnią dzierżawę gruntu wokół stadionu i umożliwi inwestowanie. To się do dzisiaj nie stało. Włożyliśmy w tę spółkę 16,5 mln zł, przy czym 12,5 mln to żywa gotówka z Mat Trade, a 4 mln zł kredyt zaciągnięty pod gwarancje przedsiębiorstw grupy kapitałowej pana Bekdasa. Kolejna awantura skończyła się kolejnymi negocjacjami. Zadecydują radni Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem. Jedną o tym, czy przekazać spółce tereny w trzydziestoletnią dzierżawę, i drugą, czy zmienić plan zagospodarowania przestrzennego. Na razie władzom udało się dogadać z działkowcami, którym zaproponowały w zamian za ogródki przy Pogoni obszar na Wyspie Puckiej o powierzchni 35 ha. Pojawiły się jednak nowe obawy. - Radni tworzą rozmaite teorie, które znajdują posłuch. Mówi się o tym, że Sabri Bekdas zamierza wybudować sklep i nic więcej go nie interesuje. To nieprawda, a jeżeli chodzi o gwarancję, to jest cała koncepcja uzgodniona między stronami. Mniej niż 40 procent powierzchni ma być przeznaczonych na handel, więcej niż 60 procent na rekreację - zapewnia Sochański. - To jest też moja troska, będę chciał, żeby po inwestycji komercyjnej była inwestycja sportowa, dlatego prawdziwa umowa, warunki, harmonogram rzeczowy i czasowy będą główną treścią umowy dzierżawy trzydziestoletniej - mówi prezydent Koćmiel. - Chcemy, by zostały spisane bardzo szczegółowe terminarze, jaka inwestycja i kiedy będzie realizowana włącznie do ostatniej, bo głównym interesem miasta jest wybudowanie tam centrum sportowo-rekreacyjnego, a inwestor nie ukrywa, że dla niego najważniejszy jest ośrodek handlowy. Wstrzymuję finansowanie klubu, miasto nie wywiązuje się z umów - ogłosił tuż po zakończeniu rundy jesiennej zniecierpliwiony Sabri Bekdas, turecki biznesmen, który od roku utrzymuje szczecińską Pogoń, lidera piłkarskiej I ligi. - To szantaż, widocznie Bekdasowi skończyły się pieniądze - odpowiadał mu za pośrednictwem mediów prezydent Szczecina Marek Koćmiel.
Chyba pokonanie przez Pogoń Realu Madryt nie wzbudziłyby takich emocji, jakie towarzyszą w Szczecinie planom tureckiego biznesmena Sabriego Bekdasa. Od roku szczecińską opinię publiczną elektryzują wciąż nowe wiadomości proponowanej przez niego koncepcji zabudowy terenów wokół stadionu. Zasady są proste: turecki inwestor ponagla władze miasta, które nie radzą sobie ze sprawnym przekazywaniem wcześniej obiecanych gruntów. Bekdas co pewien czas wspomina o możliwości wycofania pieniędzy z Pogoni. Trwożą się wtedy działacze sportowi, złe wieści szarpią nerwy kibiców, a dziennikarze mają pełne ręce roboty.
DYSKUSJA Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa ELŻBIETA CHOJNA-DUCH Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania. Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału. Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją. Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów. Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań. Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie? Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa: administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"), administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu". Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej. Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe. Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie. W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one: 30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa, 15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa, 4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej. Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane. Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa). Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej. Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym. Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych. Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego
Podział kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej powinien opierać się na analizie korzyści społecznych i ekonomicznych. Podział ten powinien być precyzyjny i szczegółowy. Według przydzielonych poszczególnym szczeblom zadań należy następnie stosownie rozdzielić majątek, bo znane będą już potrzeby finansowe wszystkich jednostek. Wysokość łącznych wydatków powinna odpowiadać wysokości łącznych dochodów. Oparte na Europejskiej Karcie Samorządu Terytorialnego przepisy konstytucji wymagają zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań. Określenie wielkości, źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych wymaga więc uprzedniego wyznaczenia ich kompetencji. Czy rządowe projekty ustaw rozpoczynające reformę ustrojową na szczeblu województw spełniają te postulaty? Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego, projekty te nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Uwagę zwraca też brak koordynacji z wieloma obowiązującymi ustawami, co grozi paraliżem realizacji zadań administracji publicznej. Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie, co uniemożliwia planowanie budżetu poszczególnych jednostek. Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Jaskrawy kontrast do niejednoznaczności kompetencyjnych stanowi niezrozumiała precyzja w określeniu wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Udziały te nie zostały poparte rzetelnymi rachunkami symulacyjnymi, których nie można przeprowadzić, nie znając nawet liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, mogą pojawić się duże dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów. Z kolei wpływy z PIT mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija bowiem problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego. Istotne wątpliwości budzi też przepis o wykonywaniu budżetu na podstawie zeszłorocznej uchwały, jeśli nowa uchwała budżetowa nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego. Podsumowując, omawiane projekty ustaw wymagają wielu poprawek.
OCHRONA ZDROWIA Mazowiecka Kasa Chorych - biedna, choć najbogatsza Tak krawiec kraje... Warszawski szpital na Solcu FOT. ANDRZEJ WIKTOR MAŁGORZATA SOLECKA, ANDRZEJ STANKIEWICZ Czterdzieści milionów złotych przeznaczy Mazowiecka Kasa Chorych na wykupienie dodatkowych usług w piętnastu szpitalach, które w styczniu dostały trzy- lub sześciomiesięczne kontrakty. Jednak w 2000 roku musi się rozstrzygnąć, które z prawie stu szpitali przestaną świadczyć usługi - przynajmniej w obecnym zakresie. Pieniędzy na wykupywanie świadczeń we wszystkich powiatowych i wojewódzkich szpitalach nie starczy, zwłaszcza że na terenie kasy funkcjonuje dziewiętnaście placówek wysokospecjalistycznych. Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia (szef Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz był wcześniej dyrektorem Centrum Organizacji i Ekonomiki Ochrony Zdrowia) od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. Według szacunków na samym Mazowszu powinno się zlikwidować cztery tysiące łóżek w szpitalach. Powinny je zastąpić tzw. łóżka długoterminowe: w zakładach opiekuńczo-leczniczych, hospicjach itd. Obecnie na przykład ludzie starsi wymagający nie tyle interwencji lekarskiej (co powinno być celem hospitalizacji), ile opieki pielęgniarskiej pod nadzorem lekarza leżą w szpitalach. Zadanie dla samorządów Restrukturyzacja placówek ochrony zdrowia to zadanie ich właścicieli: samorządów powiatowych i wojewódzkich. Samorządy jednak w ubiegłym roku nie podejmowały dyskusji na ten temat: tak naprawdę część z nich dopiero po pół roku funkcjonowania zorientowała się, co to znaczy być organem założycielskim jednostki ochrony zdrowia. Wszystko wskazuje na to, że rok 2000 będzie czasem dyskusji o kierunkach restrukturyzacji i sposobach jej przeprowadzenia. W połowie roku minister zdrowia ma przeznaczyć pieniądze na regionalne programy restrukturyzacyjne. - To za późno - twierdzą pracownicy ochrony zdrowia, a także m.in. rada Mazowieckiej Kasy Chorych, która w ubiegłym tygodniu zwróciła się z apelem o pilne uruchomienie "procedur przekazania środków z budżetu państwa na restrukturyzację i działania osłonowe". MKCh jest bezpośrednio zainteresowana, aby znalazły się pieniądze na restrukturyzację: kilka tygodni temu pojawiła się tzw. czarna lista kilkunastu szpitali. - Nie ma żadnej czarnej listy - zarzeka się dyrektor Koronkiewicz. Faktem jest jednak, że kasa podpisała z piętnastoma szpitalami kontrakty na jeden bądź dwa kwartały, choć pozostałe otrzymały - tak jak w zeszłym roku - umowy dwunastomiesięczne. Wśród warszawskich szpitali "z listy" są m.in. Szpital Dziecięcy przy ulicy Kopernika, Szpital Ginekologiczno- -Położniczy przy ulicy Inflanckiej (cieszy się doskonałą opinią zarówno wśród pacjentek, jak i lekarzy) i szpital przy ulicy Solec. Argumenty kasy Przed sekretariatem dyrektora Szpitala Śródmiejskiego na Solcu wisi kartka. Nagłówek: "Szanowni Pacjenci! Szpital Śródmiejski do likwidacji". I dalej: "W opinii Mazowieckiej Kasy Chorych jesteśmy przestarzałym szpitalem, który nie cieszy się uznaniem pacjentów. Czy jest to zgodne z prawdą? Czy należy do tego dopuścić?". W sekretariacie leżą listy z podpisami przeciwników likwidacji szpitala. - Mamy już 1600 - mówi dyrektor Jerzy Domalski. Z zewnątrz Szpital Śródmiejski nie robi najlepszego wrażenia. Posępny, ciemny budynek ostatni raz przeszedł generalny remont dwadzieścia lat temu. Ale wnętrze mile zaskakuje. Szpital lśni czystością, schludne są toalety, nie straszą "dostawki" na korytarzach. - Od 1990 roku powoli remontujemy wszystko, co tego wymaga - mówi Domalski. Właściciel szpitala - zasobna warszawska gmina Centrum (to jedyny jej szpital) - tylko w zeszłym roku wyłożyła na sprzęt 13 milionów złotych. Efekt? - Mamy USG klasy mercedesa - chwali się dyrektor Domalski. Powstał też imponujący, klimatyzowany blok operacyjny. - Najwyższy stopień sterylności - mówi z dumą doktor Jacek Bierca, zastępca ordynatora oddziału chirurgii. W trakcie negocjacji kontraktów na ten rok Mazowiecka Kasa stwierdziła jednak, że szpital jest przestarzały i ma małe, nieznacznie przekraczające połowę, "obłożenie" łóżek. Gdzie ci eksperci - Kasa korzysta z nieaktualnych statystyk - twierdzi Domalski. - Wynika z nich, że mamy 240 albo 260 łóżek, w rzeczywistości jest ich maksymalnie 220. Poza tym kasa wzięła do statystyki styczeń ubiegłego roku, kiedy strajkowali anestezjolodzy i nie przeprowadzaliśmy operacji planowych. Ale tak było prawie we wszystkich szpitalach. Lekarze tłumaczą, że zmniejszono liczbę łóżek, by poprawić warunki, w jakich się leczą pacjenci. - Łóżka wykorzystujemy maksymalnie. Czy kasa chce, żebyśmy wrócili do dostawek na korytarzach? To poprawi statystykę - mówią rozgoryczeni. Na samej tylko chirurgii na zabiegi planowe czeka około 160 osób. Doktor Bierca wspomina negocjacje z kasą: - Zdarłem gardło, żeby im wszystko wytłumaczyć. Bezskutecznie. Wreszcie zapytałem: Czy ktoś z państwa był w naszym szpitalu? Okazało się, że nikt. W trakcie negocjacji kasa powoływała się na negatywne opinie ekspertów o szpitalu na Solcu. - Co to za eksperci? Nie było tu żadnego. Chyba że nie zauważyliśmy - mówi doktor Bierca. Prawo do decyzji Tak naprawdę problem szpitala na Solcu nazywa się "oddział ginekologii i położnictwa". Kasa nie chce wyłożyć pieniędzy na działanie przede wszystkim tego oddziału. Faktem jest, że łóżek na tego typu oddziałach jest w Warszawie zbyt dużo. Kontrakt na usługi ginekologiczne i położnicze w szpitalu na Solcu nie starcza nawet na pensje dla personelu tego oddziału - kwartalnie na wypłaty brakuje ponad 50 tysięcy złotych. A pensje i tak są marne: lekarze dostają po kilkaset złotych. - A gdzie pieniądze na leki i sprzęt? - pytają. Wartość kontraktów dla całego szpitala na ten rok jest niższa średnio o 20 - 30 procent w porównaniu z ubiegłym rokiem. - Resztę musimy sami zarobić - mówi dyrektor Jerzy Domalski. - Będziemy hospitalizować pacjentów spółek medycznych, robić badania dla pacjentów z innych szpitali. - Zadaniem kasy nie jest zapewnianie pieniędzy na istnienie szpitala, ale zapewnienie usług dla ubezpieczonych - podkreśla dyrektor Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz. Dlatego - jego zdaniem - przy obecnym niedostatku środków kasa ma prawo podejmować decyzje o wykupieniu stu procent usług w jednym szpitalu, w innym zaś trzech czwartych, a w jeszcze innym połowy albo wcale. - Ważne jest, by wszyscy, którzy będą musieli skorzystać z pomocy lekarzy, taką pomoc znaleźli - mówi. Pieniędzy musi być więcej - Kasa nie może likwidować żadnych szpitali - tłumaczył dziennikarzom Koronkiewicz. "Rzeczpospolitej" powiedział, że w grudniu, gdy był rozstrzygany konkurs ofert na lecznictwo zamknięte, kasie zabrakło - według planu finansowego - 66 milionów złotych na wykupienie świadczeń we wszystkich szpitalach, które miały wcześniej kontrakt. Teraz rada kasy przyjęła nowy plan finansowy (zakładana ściągalność składki zwiększyła się z 95 do 96,9 procent, więc kasa może zaplanować większe wydatki). Dodatkowe 40,2 miliona złotych kasa zamierza przeznaczyć na lecznictwo zamknięte. - Gdy Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych zaakceptuje nowy plan finansowy, poprosimy dyrektorów zakładów, które mają kwartalne lub półroczne kontrakty, na dodatkowe negocjacje - zapowiada Koronkiewicz. Czy to znaczy, że kasa pożegnała się z myślą o restrukturyzacji szpitali? - Rada kasy uważa, że kasa chorych nie jest instytucją prawnie upoważnioną i zobowiązaną do restrukturyzacji placówek ochrony zdrowia. (...) Mazowiecka Kasa Chorych będzie finansowała placówki lecznictwa zamkniętego w taki sposób, by proces restrukturyzacji mógł być faktycznie i skutecznie realizowany - głosi stanowisko władz kasy. Jest jednak jeden warunek: kasa musi mieć więcej pieniędzy. MKCh, choć najbogatsza w kraju, ma na swoim terenie rekordową liczbę placówek: dziewięćdziesiąt osiem szpitali, osiem szpitali klinicznych i jedenaście instytutów naukowych. - Kasa nie jest w stanie samodzielnie finansować ich usług - twierdzą przedstawiciele kasy i postulują zwiększenie udziału budżetu państwa w finansowaniu placówek wysokospecjalistycznych. Tego samego chcą dyrektorzy placówek - m.in. szef Centrum Onkologii profesor Marek Nowacki i dyrektor Centrum Zdrowia Dziecka profesor Paweł Januszewicz. Rada kasy zaapelowała również o podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne - do minimum 10 procent. - W roku 2000 występuje realny spadek nakładów na ochronę zdrowia. W szczególny sposób dotknęło to lecznictwo zamknięte, specjalistyczne, zaopatrzenie ubezpieczonych w leki - uważa rada kasy.
Czterdzieści milionów złotych przeznaczy Mazowiecka Kasa Chorych na wykupienie dodatkowych usług w piętnastu szpitalach, które w styczniu dostały trzy- lub sześciomiesięczne kontrakty. Jednak w 2000 roku musi się rozstrzygnąć, które z prawie stu szpitali przestaną świadczyć usługi - przynajmniej w obecnym zakresie. Pieniędzy na wykupywanie świadczeń we wszystkich powiatowych i wojewódzkich szpitalach nie starczy, zwłaszcza że na terenie kasy funkcjonuje dziewiętnaście placówek wysokospecjalistycznych.Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. Według szacunków na samym Mazowszu powinno się zlikwidować cztery tysiące łóżek w szpitalach. Powinny je zastąpić tzw. łóżka długoterminowe: w zakładach opiekuńczo-leczniczych, hospicjach itd.
PARTIE Na tle innych ugrupowań politycznych Sojusz błyszczy jak brylant Kto zapracuje na zwycięstwo SLD RYS. ROBERT DĄBROWSKI ELIZA OLCZYK Po trzech miesiącach rządów koalicji AWS - UW dwa największe ugrupowania polskiej sceny politycznej - Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej - cieszą się sympatią takiej samej liczby wyborców. W styczniu, w badaniach "Rzeczpospolitej" poparcie dla obu ugrupowań deklarowało po 32 proc. społeczeństwa. A jeszcze nie tak dawno, bo zaledwie trzy miesiące temu, kiedy powstawał rząd Jerzego Buzka, oba ugrupowania dzieliła różnica 11 procent. Poparcie dla AWS deklarowało 36 proc. społeczeństwa, zaś dla SLD jedynie 25 procent. Władza zużywa. Ugrupowania rządzące po przejściowym wzroście poparcia, który ma zwykle miejsce po sukcesie utworzenia nowego gabinetu, zazwyczaj tracą popularność. Utrata poparcia wyborców jest wprost proporcjonalna do długości okresu sprawowania władzy. Przykładem może być Polskie Stronnictwo Ludowe, które z pozycji drugiego co do wielkości ugrupowania w Sejmie II kadencji spadło do poziomu marginalnego klubu opozycyjnego w obecnym parlamencie. PSL nie jest jednak pod tym względem osamotnione. Od 1989 roku władza "zużyła" już kilka ugrupowań politycznych, m.in. Kongres Liberalno-Demokratyczny, Unię Demokratyczną, Porozumienie Centrum, ZChN, PSL-PL. Sojusz Lewicy Demokratycznej jest jak dotąd jedynym ugrupowaniem politycznym, które mimo czterech lat rządów, utrzymało wysokie poparcie społeczne, a nawet w stosunku do 1993 roku powiększyło swój elektorat o kilka procent. Faktem jest, że podczas wrześniowych wyborów AWS zdobyła więcej głosów i przejęła władzę, jednak SLD szybko odrabia straty. Sojusz rzecz jasna w ciągu czterech lat rządów nie ustrzegł się również błędów. Nie wiadomo, ilu sympatyków straciły SLD i PSL z powodu nieustających sporów w ciągu czterech lat wspólnych rządów, ale warto pamiętać, że waśnie między politykami doprowadziły do utraty władzy przez ugrupowania wywodzące się z "Solidarności". Z całą pewnością Sojusz stracił sporo emeryckich głosów wprowadzając nowe zasady waloryzacji rent i emerytur (mniej korzystne dla świadczeniobiorców) oraz zapominając zwaloryzować te świadczenia za czwarty kwartał 1995 roku. Bez wątpienia też SLD nie zaskarbił sobie przychylności wyborców podnosząc stawki podatków od dochodów osobistych i nie obniżając ich, mimo że miały obowiązywać tylko przez rok. Decyzja o obowiązku odprowadzania składek na ZUS od wszelkich dodatkowych pieniędzy, jakie otrzymuje pracownik poza pensją - "barbórki", premii z zysku, premii jubileuszowych etc. - również nie mogła przysporzyć Sojuszowi zwolenników. Sporo głosów stracił SLD w wyniku zachowania polityków tego ugrupowania w sprawie powodzi. Na czym więc polega fenomen SLD? Trudno przecież uwierzyć, że odpowiedzialnością za wszystkie niepopularne decyzje i za klęskę żywiołową wyborcy obarczyli PSL. Gospodarka po raz drugi Sojusz jest w tej chwili jedynym ugrupowaniem o lewicowym obliczu na polskiej scenie politycznej. O ile ludzie o prawicowych poglądach mogą wybierać w różnych ugrupowaniach, mniejszych lub większych, wchodzących w skład AWS lub nie, o tyle osoby o lewicowej orientacji mają do wyboru tylko SLD. Po wyborczej klęsce Unii Pracy oraz zdecydowanym przesunięciu się Unii Wolności na prawą stronę sceny politycznej, tylko SLD głosi lewicowe wartości - wspomaganie słabszych grup społeczeństwa, interwencjonizm państwa w gospodarce, państwo neutralne światopoglądowo, prawo do przerywania ciąży itd. Unia Pracy, która powstała jako lewicowa alternatywa SLD, nie okazała się poważną konkurencją dla Sojuszu. Nie tylko, że nie przejęła wyborców SLD, ale oddała mu własnych. Tymczasem polskie społeczeństwo, słabo przygotowane do funkcjonowania w warunkach gospodarki wolnorynkowej, a zarazem niechętne ideologii podlanej narodowo-katolickim sosem, siłą rzeczy zwraca się w kierunku ugrupowania lewicowego, które na dodatek udowodniło już, że jest skuteczne, potrafi zdobyć władzę i ją utrzymać. Ten zwrot społeczeństwa w kierunku SLD nie jest niczym niezwykłym, skoro rząd koalicji AWS - UW już na wstępie swojego urzędowania zapowiedział schładzanie gospodarki i zaczął realizować swoje zapowiedzi. Zapewne wielu ludziom przypominało to czasy, kiedy Leszek Balcerowicz uzdrawiał gospodarkę po raz pierwszy. Zapowiedzi podwyżek akcyzy na papierosy, alkohol i benzynę oraz VAT na usługi telekomunikacyjne doprowadziły do pierwszego spadku popularności AWS i UW. Wejście ich w życie będzie zapewne przyczyną dalszego odpływu elektoratu od ugrupowań rządzących, ale w sondażach da się to zauważyć nie wcześniej niż w lutym. Nie wiadomo natomiast, jak wiele stracą politycy na uwolnieniu przez rząd cen energii cieplnej. Dopóki lokatorzy nie przekonają, ile im przejdzie zapłacić z własnej kieszeni za ciepło w mieszkaniach (w sytuacji,, gdy odbiorcy skazani są na monopolistów i muszą im płacić taką cenę, jaka zostanie wyznaczona), dopóty politycy nie znają politycznej ceny tej decyzji. Wiadomo natomiast, że SLD, który protestuje przeciwko podwyżkom, zbiera kolejne punkty u wyborców domagając się osłon socjalnych dla osób najbardziej dotkniętych wzrostem cen ("będzie to ciosem dla 6 milionów rodzin polskich rodzin" - mówił przy okazji tej sprawy Leszek Miller). W ciągu dwóch miesięcy poparcie dla Sojuszu w sondażach wzrosło o 7 procent. Dużo szumu wywołała też decyzja zrównania systemu waloryzacji rent i emerytur mundurowych ze świadczeniami pracowniczymi. Na dodatek została ona skutecznie zastopowana przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, co nie przysporzyło rządowi chwały, bowiem udowodniło, że koalicja rządząca musi się liczyć ze zdaniem prezydenta. Ideologia po raz drugi Tyle, jeżeli chodzi o sprawy społeczno-gospodarcze, a przecież pojawiły się też kwestie światopoglądowe. Potajemne zawieszenie krzyża w sali obrad plenarnych Sejmu dało powód posłom z SLD do wystąpień w obronie ludzi niewierzących i do oskarżenia AWS o stosowanie polityki faktów dokonanych (przed wyborami w 1993 roku krzyż został potajemnie zawieszony w Senacie). Głosowanie w sprawie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego o dopuszczalności przerywania ciąży ze względów społecznych było okazją do zapowiedzi zorganizowania ruchu społecznego na rzecz prawnej dopuszczalności przerywania ciąży ze względów społecznych i zbierania podpisów pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą (na podobnym ruchu, który chciał doprowadzić do referendum w sprawie karalności aborcji, wyrosła Unia Pracy). Wycofanie się rządu z deklaracji do konkordatu zostało zręcznie wykorzystane przez SLD do oskarżenia, że tylko interesy jednej ze stron umowy zostały należycie zabezpieczone, choć trudno powiedzieć, czy w praktyce brak deklaracji będzie miał jakiekolwiek znaczenie dla realizacji postanowień konkordatu (przypomnijmy, że na krytyce konkordatu oraz rządu Hanny Suchockiej, która doprowadziła do jego zawarcia, w dużej mierze oparty był sukces wyborczy SLD w 1993 roku). Zmiany w regulaminie Sejmu, m.in. rezygnacja z przesłuchiwania kandydatów na ministrów przez odpowiednie komisje resortowe została nagłośniona przez SLD jako chęć uchronienia przez AWS swoich ministrów przed przesłuchaniami (w domyśle miało to znaczyć, że kompetencje nowych ministrów pozostawiają wiele do życzenia) i do zepchnięcia opozycji w cień, poprzez zwiększenie roli marszałka przy ustalaniu porządku dziennego. Przy tej okazji SLD oskarżył koalicję o dyktat większości, zamykanie ust opozycji, ograniczanie demokracji, zawłaszczanie parlamentu przez większość. Mało kto już zapewne pamięta, że słabiutka opozycja w Sejmie II kadencji była w znacznie gorszej sytuacji niż opozycja w obecnym parlamencie, a jej głos krytyki pod adresem SLD i PSL był znacznie mniej słyszalny niż obecnie. Z drugiej strony Sojusz znakomicie potrafi też prezentować się w roli konstruktywnej, państwowotwórczej opozycji. Mieliśmy tego przykład w ostatnich dniach, kiedy premier Jerzy Buzek spotkał się z Prezydium SLD w sprawie reformy samorządowej. Liderzy Sojuszu mówili po spotkaniu, że popierają ideę stworzenia powiatów i nie wykluczają poparcia konkretnych ustaw w Sejmie, jeżeli będą im odpowiadały w szczegółach. Tak samo politycy SLD zachowywali się w Sejmie I kadencji, wspierając niejednokrotnie reformy podejmowane przez rząd Hanny Suchockiej, ale wyrażając jednocześnie troskę o ludzi najuboższych. "Solidarność" po raz drugi W 1993 roku partie wywodzące się z "Solidarności" obwiniały Lecha Wałęsę o zwycięstwo wyborcze SLD. Część polityków obozu posierpniowego mówiła sarkastycznie, że prezydent tak bardzo wzmacniał lewą nogę sceny politycznej, iż doprowadził do uwiądu prawej nogi. Politycy solidarnościowi nie chcieli przyznać, że w ogromnej mierze sami zapracowali na sukces Sojuszu. Ten ostatni mógł nawet palcem nie kiwnąć, a i tak wygrałby wybory. Warto przypomnieć, jakie okoliczności towarzyszyły rozpisaniu przedterminowych wyborów w 1993 roku - jak w ciągu dwóch lat większość sejmowa trzykrotnie próbowała tworzyć rząd, w tym jeden raz bez powodzenia, jak ugrupowania współtworzące gabinet Hanny Suchockiej obrażały się i wychodziły z koalicji, sprawiając, że rząd większościowy stał się faktycznie mniejszościowym, jak "Solidarność" zwinęła parasol ochronny i doprowadziła do głosowania nad wotum nieufności dla rządu, jak nielojalni posłowie z ZChN (w tym jeden w randze ministra) doprowadzili do obalenia rządu, nie przychodząc na głosowanie. Fakt, że Lech Wałęsa zadecydował o rozwiązaniu parlamentu i rozpisaniu przedterminowych wyborów, był solidnie umotywowany. Dalsze składanie parlamentarnych klocków (w ówczesnym Sejmie było blisko 30 ugrupowań) w kolejną nietrwałą większość nie miało zbytniego sensu. Resztę załatwiła nowa ordynacja, buta liderów partii prawicowych i wzajemne animozje między tymi ugrupowaniami, co uniemożliwiło stworzenie jednego bloku wyborczego. W ten sposób ok. 30 proc. głosów oddanych na partie prawicowe przepadło, a mandaty rozdzielono między ugrupowania zwycięskie - SLD i PSL. Po czterech latach pobytu na ławce rezerwowych partie prawicowe wyciągnęły wniosek z nauczki, jaką otrzymały w 1993 roku i stworzyły koalicję wyborczą (Ruch Odbudowy Polski, który się temu nie podporządkował z trudnością przekroczył próg wymagany przez ordynację do uczestniczenia w podziale mandatów). Jak na razie są oznaki, że był to jedyny wniosek wyciągnięty przez polityków solidarnościowych z utraty władzy i czteroletniej nieobecności w parlamencie. W koalicji rządzącej zaczęło ostro iskrzyć nim upłynął pierwszy kwartał sprawowania władzy. Tu i ówdzie da się dostrzec pierwsze oznaki niekompetencji, nepotyzmu i arogancji władzy oraz większej lub mniejszej pazerności. Wszystkim tym zgrzeszyły rządy solidarnościowe w latach 1989 - 1993. Oczywiście dla wyborczego sukcesu SLD w 1993 roku spore znaczenie miało też to, że Sojusz ma doskonale zorganizowane struktury w terenie, pieniądze na każde kolejne wybory, znakomicie opanowane metody socjotechniki, i w miarę kompetentne kadry, choć i w tym ugrupowaniu nie jest ich zbyt wiele. Biorąc jednak to wszystko pod uwagę Sojusz na tle innych ugrupowań partyjnych błyszczy jak brylant i w dużej mierze od obecnej koalicji rządzącej zależy czy w następnych wyborach społeczeństwo skusi się na ten blask.
Po trzech miesiącach rządów koalicji AWS - UW dwa największe ugrupowania polskiej sceny politycznej - Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej - cieszą się sympatią takiej samej liczby wyborców. W styczniu poparcie dla obu ugrupowań deklarowało po 32 proc. społeczeństwa. Ugrupowania rządzące po przejściowym wzroście poparcia, który ma zwykle miejsce po sukcesie utworzenia nowego gabinetu, zazwyczaj tracą popularność. Sojusz Lewicy Demokratycznej jest jak dotąd jedynym ugrupowaniem politycznym, które mimo czterech lat rządów, utrzymało wysokie poparcie społeczne. Sojusz jest jedynym ugrupowaniem o lewicowym obliczu na polskiej scenie politycznej. Po wyborczej klęsce Unii Pracy oraz zdecydowanym przesunięciu się Unii Wolności na prawą stronę sceny politycznej, tylko SLD głosi lewicowe wartości - wspomaganie słabszych grup społeczeństwa, interwencjonizm państwa w gospodarce, państwo neutralne światopoglądowo, prawo do przerywania ciąży itd. polskie społeczeństwo, słabo przygotowane do funkcjonowania w warunkach gospodarki wolnorynkowej, a zarazem niechętne ideologii podlanej narodowo-katolickim sosem, zwraca się w kierunku ugrupowania lewicowego, które na dodatek udowodniło, że potrafi zdobyć władzę i ją utrzymać.
NIEMCY Serial "Big Brother" wykreował bezrobotnego mechanika na gwiazdę. Jego fanom nie przeszkadzało, że pod okiem kamery obcinał przy stole paznokcie lub drapał się po kroczu. Zladdi na prezydenta Zlatko przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Codzienne relacje z tego dobrowolnego więzienia przeprowadza telewizja RTL 2. (C) AP JERZY HASZCZYńSKI z Berlina Rok temu stracił pracę na stacji benzynowej w małej miejscowości na pograniczu Badenii-Wirtembergii i Bawarii. Od tej pory mówił o sobie bezrobotny mechanik. Teraz niemieckie media okrzyknęły go gwiazdą, a nawet królem - chwilowym, bo chwilowym, ale jednak królem. Pojawił się w najbardziej znanych programach talk-show, zaprosił go nawet nobliwy Alfred Biolek z telewizji publicznej. Dorobił się też własnego programu telewizyjnego i nagrał teledysk. Jego poczynania śledzą tysiące fanów, a koszulki z jego podobizną cieszą się wielką popularnością. Młode dziewczyny, które ledwo co nabyły prawa wyborcze, mówią, że jeżeli kanclerz Gerhard Schröder pozyska jego względy, to SPD może liczyć na ich głosy. Tyle emocji wśród mieszkańców Niemiec wzbudził Zlatko Trpkovski, syn macedońskich imigrantów, jeszcze przed dwoma miesiącami nikomu nieznany. Ma 24 lata, kolczyki w uszach, łańcuch na szyi, tatuaż na ramieniu, rozbudowane mięśnie i przysadzistą sylwetkę. O Szekspirze nigdy nie słyszał, żadnych książek nie czytał, ale w jego wypowiedzi wsłuchują się miliony. Kontener naszpikowany kamerami Zlatko albo, jak go nazywają fani, Zladdi stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother" (Wielki Brat) wymyślonego w sąsiedniej Holandii. Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów, podobnie jak on wziętych z ulicy amatorów, w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Godzinną relację z poczynań i rozmów zamkniętych tam osób pokazuje co dzień w najlepszej porze (od 20.15) prywatna telewizja RTL 2. Uczestnicy dostają zadania, takie jak pomalowanie dwóch tysięcy jajek wielkanocnych, przeprowadzenie rozmowy na jakiś temat czy przejechanie kilkuset kilometrów na rowerze treningowym, i wykonują je wspólnie. Poza tym zazwyczaj nie dzieje się nic specjalnego, ktoś obliże łyżkę, którą miesza wspólną potrawę w garnku, ktoś wypowie jakąś mądrość życiową ("bez ryzyka nie ma radości", jak mawiał Zlatko), ktoś rozbierze się przed kamerą, zanim wejdzie pod prysznic. Zlatko dostarczał dużo wrażeń - obcinał paznokcie przy stole, drapał się po kroczu, był naprawdę sympatyczny i stosunkowo śmieszny. Na początku nie było konfliktów międzyludzkich ani seksu, więc oglądalność nie była najlepsza. Gdy się pojawiły, wzrosła do najwyższego poziomu w historii RTL 2 - czterech milionów widzów. Na więcej mogą w Niemczech liczyć niektóre filmy fabularne, ważne mecze piłkarskie i wyścigi Formuły 1. Co dwa tygodnie RTL 2 organizuje dodatkową atrakcję - wybory osoby, która musi opuścić kontener, co oznacza, że odpada z gry o 250 tysięcy marek. Dwójkę kandydatów do odrzucenia bohaterowie "Big Brother" wybierają sami spośród siebie. Telewidzowie podejmują ostateczną decyzję, głosując na którąś z tych osób. 9 kwietnia, po 41 dniach gry, odpadł Zlatko. Gdy opuszczał kontener, witało go kilka tysięcy wielbicieli z plakatami: "Zladdi na prezydenta". Intymność na sprzedaż Jeszcze przed pojawieniem się na ekranach program "Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. Z ostrą krytyką występowali politycy, konsekwencjami grozili szefowie urzędu ds. mediów. Mówiono o pogwałceniu konstytucji, która gwarantuje zachowanie godności osobistej, o wykorzystywaniu ludzi przez telewizję w celu zwiększenia oglądalności i zysków. Protestowali biskupi katoliccy i mocno związany z protestantyzmem prezydent Johannes Rau. Część publicystów pisała o ziszczeniu się orwellowskiego koszmaru o superkontroli, co zresztą sugeruje sam tytuł programu. (Orwellowskie korzenie ma też, bardzo częste, określanie Zlatka Trpkovskiego mianem prola.) - Występujący w "Big Brother" narażają swoją prywatność, wystawiając się na widok publiczny. Robią to co prawda dobrowolnie, ale za pieniądze. To jak podglądanie przez dziurkę od klucza, choć podglądani o tym wiedzą. Zgoda uczestników niczego nie usprawiedliwia, do pokazywanej w telewizji rosyjskiej ruletki ludzie też by się dobrowolnie zgłaszali. Człowiek potrzebuje intymności, w przeciwnym razie w jego psychice mogą wystąpić zaburzenia - powiedział "Rz" Rudolf Hammerschmidt, rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów. Dodał on, że Kościół w walce z tego typu programami ogranicza się do wypowiedzi publicznych: - Wskazujemy, że najlepszym wyjściem jest niewłączanie telewizora. Trpkovski: "Nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny". (C) AP Nowy program, nowy bodziec "Big Brother" sprowokował dyskusje o przyszłości telewizji i łamaniu tabu. - To jedna z faz przemian w telewizji. Spada zainteresowanie dziennymi programami talk-show. Ich miejsce zajmą właśnie takie tzw. realistyczne opery mydlane, jak "Big Brother". Teraz akcja rozgrywa się w kontenerze, potem będzie wyspa, a na końcu statek kosmiczny - powiedział "Rz" Alexander Gorkow, publicysta dziennika "Süddeutsche Zeitung". Rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów nie sądzi, żeby przyszłość telewizji stanowiły programy dla podglądaczy: - Obserwujemy zjawisko "podkręcania" takich atrakcji, poszukiwania coraz to nowych bodźców. Niedługo "Big Brother" zostanie uznany za nudny i pojawi się coś jeszcze bardziej ekstremalnego. Ale ta tendencja nie będzie wieczna. Ludzie w końcu odrzucą takie programy. Dojdą do wniosku, że oglądanie ich to strata czasu - stwierdził Rudolf Hammerschmidt. W innych prywatnych stacjach telewizyjnych w Niemczech pojawiają się już programy oparte na zasadzie podglądania, choć bez zamykania bohaterów. W tym kraju "Big Brother" na pewno nie wywołał żadnego skandalu obyczajowego. Seks występuje w nim głównie w formie werbalnej, zarejestrowane przez kamerę zbliżenie dwojga młodych bohaterów odbywało się pod kocem i wiele pozostawiało wyobraźni widzów. Pod tym względem "Big Brother" nie może się równać z kilkoma programami erotycznymi. W nich nie ma pruderii i tabu - przewinęły się przez nie tysiące osób, które nie krępowały się pokazać szerokiej publiczności podczas gier miłosnych. Nie krępowały się też podać imienia, nazwiska, zawodu, wieku i miejsca zamieszkania. Widzowie bardzo lubią seks i najintymniejsze tajemnice w połączeniu z realizmem czy pozorami realizmu. W "Big Brother", uważa Alexander Gorkow, realizm polega jedynie na tym, że występujący nie są zawodowcami: - Kiedy ludzie wiedzą, że są filmowani, zachowują się inaczej. Publiczność wciąga przyglądanie się temu, jak na zamkniętą grupę oddziałują wpływy zewnętrzne, na przkład głosowanie nad tym, kto odpada, a kto gra dalej. Claudia Lampert z Instytutu Badań Mediów na Uniwersytecie Hamburskim określa ten program jako inscenizację realizmu: - Najważniejsze elementy zostały dokładnie przemyślane i wykreowane. Spośród tysięcy kandydatów wyszukano odpowiednie typy charakterów. Po odpadnięciu Zlatka wprowadzono do akcji Sabrinę, blondynę z dużym biustem, chętną do rozmów o seksie. Ona ma przejąć rolę magnesu przyciągającego widzów. Dni kariery policzone W popularyzacji programu nadawanego w RTL 2 bardzo pomogły inne stacje telewizyjne. Przyczyną był głównie Zlatko i zataczająca coraz szersze kręgi zlatkomania. Potomek macedońskich imigrantów stał się symbolem niemieckiego prostego, fajnego chłopaka. Całkiem dobrze odnalazł się w roli gwiazdy, ze spotkania na spotkanie i z wywiadu na wywiad jeździ srebrnym mercedesem. Od znanych postaci słyszy pochwały: "Mój syn nosi z dumą T-shirt z twoim wizerunkiem". Pani Trpkovski, matka Zlatka, powiesiła sobie na ścianie jego wielkie zdjęcie w takiej ramie, w jaką na Bałkanach oprawia się wizerunki przywódców. - Stał się gwiazdą przede wszystkim dlatego, że nie jest tak głupi, jak się wydawało. Wie, że niewiele wie. Całkowicie wczuł się w rolę, którą mu powierzono. Nigdy nie próbował grać kogoś, kim nie jest. Ludzi uwiodło to, że pojawił się ktoś, kto mówi: "jestem zwykłym mechanikiem bez zatrudnienia, co prawda nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny" - mówi Alexander Gorkow. Królowanie Zlatka nie potrwa długo. On sam zachowuje się tak, jakby był tego w pełni świadom. Fachowcy od mediów dają mu kilka tygodni. Przewidują, że najpóźniej na początku lata zniknie z anteny jego show pod tytułem "Świat Zlatka". Nie potrafią natomiast stwierdzić, czym się trzeba wykazać, żeby zostać kolejnym bożyszczem niemieckiej publiki.
Zlatko Trpkovski, syn macedońskich imigrantów stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother". Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów, podobnie jak on wziętych z ulicy amatorów, w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Godzinną relację z poczynań i rozmów zamkniętych tam osób pokazuje co dzień telewizja RTL 2. Co dwa tygodnie RTL 2 organizuje wybory osoby, która musi opuścić kontener. Dwójkę kandydatów do odrzucenia bohaterowie "Big Brother" wybierają sami spośród siebie. Telewidzowie podejmują ostateczną decyzję. "Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. sprowokował dyskusje o przyszłości telewizji i łamaniu tabu. W innych prywatnych stacjach telewizyjnych w Niemczech pojawiają się już programy oparte na zasadzie podglądania. Widzowie lubią seks i najintymniejsze tajemnice w połączeniu z pozorami realizmu.
Służba zdrowia - rokowania nie są pomyślne Nieskuteczna terapia JANUSZ A. MAJCHEREK Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach (majątkowych, samochodowych itd.). Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. Reglamentacja zamiast konkurencji System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Tyle tylko, że wówczas była ona wynikiem "bezpłatności". Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej cenie, musi być reglamentowane, co w czasach PRL potwierdziło się wielokrotnie i na różne sposoby. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy. Progi i bariery Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem", czyli swobodnego wyboru usługodawcy oraz nieograniczonego korzystania z jego oferty, i zastąpienia jej kontraktowym limitowaniem. Pierwszy to zamiar zapobieżenia największemu ryzyku w każdej działalności ubezpieczeniowej - wyłudzaniu świadczeń. Jego groźba jest o tyle realna, że w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych mamy do czynienia ze wspólnym interesie pacjentów i lekarzy. Jedni chętnie skorzystają z szerokiej oferty usług zdrowotnych, natomiast drudzy ochoczo się ich podejmą, wystawiając stosowne rachunki. Drugim powodem administracyjnego limitowania i dystrybuowania usług medycznych jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych powiązań i interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. Układ jest rozbudowany ponieważ członkowie kas chorych są desygnowani również przez władze samorządowe. W rezultacie niemal wszyscy mają pieniędzy po równo, ale każdemu ich brakuje. Rodzi się niedostatek usług medycznych dla rzeczywiście potrzebujących i pieniędzy dla rzetelnie je świadczących. Wyłudzeniom to zaś nie zapobiega, o czym świadczy ogromna liczba zwolnień chorobowych i lawinowo narastające koszty refundacji lekarstw. Choć oferta publicznych zakładów opieki zdrowotnej jest nieadekwatna do potrzeb (np. zmniejszająca się liczba ciąż i urodzeń powoduje spadek zapotrzebowania na usługi ginekologiczno-położnicze i pediatryczne, a rosnący wiek pacjentów wywołuje popyt na usługi geriatryczne i pielęgnacyjno-opiekuńcze), restrukturyzacja postępuje ślamazarnie. W rezultacie uzyskanie usług przez pacjentów jest utrudnione, oferta tych usług nieadekwatna do potrzeb, a środki finansowe dla usługodawców zbyt małe, bo w dużej części marnowane. Leczenie objawowe Świadomość objawów jest jednak nieporównanie bardziej powszechna niż zrozumienie przyczyn, dlatego proponowane środki zaradcze są na ogół chybione i nieskuteczne. Mówiąc językiem medycznym, mylna diagnoza prowadzi do niewłaściwej terapii. Podstawowe, i najprostsze z ordynowanych, lekarstwo, to podniesienie składki ubezpieczeniowej. Z góry można jednak przewidzieć, że skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system i bez racjonalnych kryteriów rozdziału nie przyniesie poprawy jego efektywności. Ostatnio podniesiono składkę o 0,25 proc., co ma dać dodatkowo ok. 800 mln zł, lecz budżetowi dysponenci tej kwoty zastrzegają, że to nie ułatwi pacjentom dotarcia do lekarzy ani nie podniesie wynagrodzeń personelu. Czy jest taka kwota, która usatysfakcjonowałaby jednych i drugich? Wątpliwe. Zarówno zapotrzebowanie na usługi medyczne i paramedyczne, jak oczekiwania płacowe pracowników służby zdrowia nie są przecież limitowane i nie mają górnej granicy. Społeczeństwo nie jest natomiast świadome, że każde zwiększenie transferu środków do sektora medycznego oznacza równoważny deficyt w budżecie państwa, co wymaga oszczędności w innych dziedzinach, podniesienia podatków lub zwiększenia długu publicznego, czyli przerzucenia kosztów takiej operacji na przyszłe pokolenia. Idący po władzę SLD, a przynajmniej jego lider, zapowiada rozważenie likwidacji kas chorych, podobne sugestie formułowane są w PSL. To chwytliwe hasło, bo zdołano społeczeństwu przedstawić te instytucje jako kosztowne i marnotrawne. Wynagrodzenia pracowników i koszty siedzib kas chorych mogą rzeczywiście budzić kontrowersje czy nawet oburzenie, lecz nie mają znaczenia ekonomicznego, stanowiąc 1 - 2 proc. wszystkich wydatków na finansowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Oszczędności na nich dokonane nie zmieniłyby sytuacji całej branży, bo wyniosłyby mniej niż połowę kwoty spodziewanej w przyszłym roku z podniesienia składki o 0,25 proc. Wezwania do likwidacji kas chorych są równie demagogiczne i populistyczne, jak żądania likwidacji innych instytucji publicznych, na czele z parlamentem i samorządami lokalnymi, również bulwersującymi część obywateli płacami, dietami czy siedzibami. Zlikwidować można, tylko co w zamian? Czy zamiast kas chorych powołać jakąś centralną instytucję do dystrybucji środków, a może wrócić do finansowania bezpośrednio z budżetu, jak dawniej, z całą korupcyjną otoczką? Unia Wolności proponuje oddanie opieki zdrowotnej w gestię samorządów. To jeszcze bardziej wplotłoby placówki medyczne i osoby za nie odpowiedzialne w sieć lokalnych interesów, całkowicie już unicestwiając szanse na zdrową konkurencję i poprawę efektywności. Trudno wskazać korzyści, jakie mogliby z tego odnieść pacjenci. Niektórzy proponują więc ten układ interesów osłabić przez odebranie samorządom prawa powoływania członków kas chorych i powierzenie ich wyboru samym pacjentom. Można się jednak obawiać, że wybory do kas chorych skończyłyby się klapą wynikającą ze znikomej frekwencji, która ułatwiłaby manipulacje. Zresztą rozważano taki wariant we wstępnych pracach nad reformą, ale porzucono go ze względu między innymi na te zastrzeżenia i niebezpieczeństwa. Lekarstwo musi być bolesne Czy więc z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych. Bez obciążenia pacjentów częścią kosztów opieki medycznej trudno będzie powstrzymać, a przede wszystkim zaspokoić rosnące żądania dotyczące ilości i jakości świadczeń oraz lawinowo narastające wydatki. W Polsce przyjęto założenie, że podstawowe usługi medyczne mają być gwarantowane "za darmo", czyli dla pacjenta bezpłatnie. Tymczasem prawie każdego stać na częściowe przynajmniej pokrycie kosztów leczenia przeziębienia, które nie jest groźną chorobą, natomiast prawie nikogo nie stać na sfinansowanie nieporównanie droższego zabiegu na otwartym sercu czy przeszczepu, bez którego niechybnie umrze. Na tę sprzeczność bezskutecznie zwracał uwagę podczas debaty konstytucyjnej ówczesny senator Zbigniew Religa. Nikt przecież nie wymusza i prawie nikt nie dokonuje zbędnych lub fikcyjnych zabiegów operacyjnych (pomijając operacje plastyczne), natomiast wyłudzenia, nadużycia i marnotrawstwo szerzą się przy okazji zwykłych, rutynowych i masowych porad lekarskich, krótkotrwałych zwolnień chorobowych czy bezpłatnych recept. Współfinansowanie ich przez pacjentów zmniejszyłoby te obciążenia w dwójnasób, bowiem oprócz przysporzenia dodatkowych środków ograniczyłoby rozmiary oszustw i nadużyć. Podobne efekty dałoby dopuszczenie komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych, czyli prywatnych kas chorych. Na pewno wymusiłyby większą efektywność gospodarowania powierzonymi im środkami i pracy placówek medycznych, a ponadto skłoniły klientów do wpłacania większych składek w zamian za gwarancje lepszych usług. Współfinansowanie standardowych usług medycznych przez pacjentów zostało jednak odrzucone, a dopuszczenie działalności prywatnych kas chorych odroczone. Pierwsze rozwiązanie byłoby zapewne trudne do przeprowadzenia bez społecznych protestów, ale cała reforma wywołuje dziś opory, i tak więc trzeba sobie będzie z nimi poradzić. Natomiast prywatne ubezpieczenia zdrowotne mają społeczne przyzwolenie, co pokazał niedawny sondaż, są jednak sabotowane przez polityków, którzy najwyraźniej boją się konkurencji dla publicznych kas chorych, obsadzonych przez swoich partyjnych komilitonów. Na zwiększenie środków i poprawę efektywności w służbie zdrowia trudno więc, w obliczu tych faktów i tendencji, liczyć.
Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Czy z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych.
Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne Miasto życia czy miasto śmierci RYS. ROBERT DĄBROWSKI PIOTR LEGUTKO Sprawa dyskoteki w miejscu dawnej przyobozowej garbarni pokazuje bezradność polityków wobec problemu miasta - symbolu zagłady. Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu. Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskoteki System stanowi niebezpieczny precedens, dlatego że sprawa nie dotyczy obozu, lecz miasta i obowiązującego w nim porządku prawnego. Dla mieszkańców Oświęcimia jej rozwiązanie stanowi test na to, czy można tu żyć normalnie. Na razie odpowiedź jest negatywna. Zagranicznym dziennikarzom trudno się dziwić. Dla nich samo zestawienie dwóch słów: dyskoteka i Oświęcim jest bulwersujące. Jeśli doda się do tego: "obozowa garbarnia" i "magazyn ludzkich włosów", skandal gotowy. I nie ma już miejsca na rzeczową dyskusję, pisze się wyłącznie o braku wrażliwości, wyczucia, szacunku. Także polscy intelektualiści czują się natychmiast wywołani do tablicy i również nie kryją oburzenia. Ale gdy w podobnym tonie głos zabierają urzędnicy państwowi i politycy, mamy do czynienia z nieporozumieniem. To od nich bowiem oczekuje się rozwiązania problemu. "Taniec na trupach" Rzecz w tym, by bezkonfliktowo połączyć normalne funkcjonowanie miasta i przeszłość, w której cieniu musi się ono rozwijać. Najgorszym wyjściem jest udawanie, że konfliktu nie ma, a kolejne "incydenty" są wynikiem zwyczajnej ludzkiej bezmyślności. Wbrew pozorom nawet sprawa dyskoteki wcale nie jest tak oczywista i jednoznaczna, jak sugerują media. Charakterystyczny dla ich jednostronności jest tytuł w jednej z gazet - "Taniec na trupach" - nie pozostawiający wątpliwości, że młodzież będzie się bawić niemal w obozowych barakach, w których przed pół wiekiem ginęli ludzie. Taki sygnał poszedł w świat. Niewielu dziennikarzy (zwłaszcza zachodnich) rzetelnie podawało odległość dyskoteki od strefy ochronnej wokół obozu (kilometr), chyba nikt nie napisał, że garbarnia była tam już długo przed wojną, a sam budynek zaadaptowany na dyskotekę postawiono w latach pięćdziesiątych. Ale to szczegóły. Najistotniejsze jest to, jak potraktowano czysto administracyjną decyzję wydaną na szczeblu powiatowym. Odbyła się wielka kampania na rzecz nieprzestrzegania prawa w imię wyciszenia międzynarodowego skandalu. Wszyscy domagali się, by jak najszybciej wyrzucić kłopotliwego inwestora, najlepiej rękami powiatowego urzędnika. Tymczasem podstawowa wiedza o kompetencjach starosty wystarczy, by sobie uświadomić, że nie mógł on odmówić spółce Maja zgody na działalność. Budynek stoi na terenach przemysłowych, nie jest obiektem muzealnym i nie prowadzono na jego terenie żadnych prac konserwatorskich ani archeologicznych. A to właśnie może i powinno interesować urzędnika. Jeśli wydanie decyzji budzi kontrowersje innej natury, trzeba szukać ich prawdziwych źródeł, a nie wywierać nacisk na starostę, by "szukał jakiejś furtki...". Gdy się mówi "A"... Starosta furtki nie szukał, znalazł ją teraz wojewoda. I dla nikogo nie jest tajemnicą, że podważenie na tym szczeblu legalności pozwolenia na budowę z powodu "braku aktualnego wyrysu" jest decyzją polityczną. W oficjalnej decyzji wojewody pojawia się także argument porządkowy, dotyczący Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży, którego gościom przeszkadza hałas z dyskoteki. To właśnie dyrektor MDSM pierwszy powołał się na tragiczną historię miejsca, w którym działa lokal rozrywkowy, otwierając tym samym puszkę Pandory, zamkniętą przed rokiem odpowiednią ustawą sejmową i rozporządzeniem wyznaczającym konkretne tereny w Oświęcimiu, gdzie obowiązują specjalne uregulowania prawne. Wysiłek prawników przeglądających pod lupą dokumenty inwestora ma na celu jedno. Ukryć prawdziwy powód, z którego jest on traktowany jako persona non grata. Łatwo bowiem wyobrazić sobie łańcuch przyczynowo-skutkowy, który zostałby uruchomiony, gdyby wyłożono kawę na ławę. Skoro bowiem hucznych zabaw nie wolno urządzać w miejscu, w którym dawniej była garbarnia, to również wszędzie tam, gdzie pracowali (i ginęli) więźniowie, czyli na terenie większości zakładów w Oświęcimiu (i kilku sąsiednich miastach). Mało tego, nie powinno się również wyrażać zgody na festyny uliczne. O ileż bardziej zasadne niż w przypadku garbarni będą bowiem zastrzeżenia wobec "dróg śmierci", którymi więźniowie wracali z pracy do obozu. Jak to wszystko zrobić? Trzeba co najmniej pięciokrotnie powiększyć strefę ochronną wokół obozu, czyli de facto uniemożliwić mieszkańcom Oświęcimia nie tylko swobodną działalność gospodarczą, ale także normalne spędzanie wolnego czasu. Skoro się powiedziało "A", bądźmy konsekwentni, dopowiedzmy "B". "Mieszkańcy Oświęcimia muszą nauczyć się żyć z ograniczeniami", napisał Stefan Wilkanowicz w jednym z wydanych w sprawie dyskoteki oświadczeń, ale argument ten dopóty nic nie znaczy, dopóki nie określimy jasno i czytelnie, o jakie ograniczenia chodzi. Nie można pozostawać jedynie w sferze subiektywnych odczuć i emocji, bo w ten sposób serial międzynarodowych kryzysów będzie trwał bez końca. Dziś jest to problem dyskoteki. Jutro może stadionu sportowego, który stoi obok garbarni. Zgoda, Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą z tego powodu obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne. Słusznie mieszkańcy miasta nad Sołą pytają, dlaczego zastrzeżeń natury historycznej nie zgłasza się w przypadku lokali rozrywkowych otwieranych w Warszawie, w miejscach zroszonych męczeńską krwią powstańców? Dlaczego rząd polski nie wzywa komercyjnej stacji radiowej do zamknięcia dyskoteki, od kilku lat działającej w gestapowskiej i ubeckiej katowni przy ulicy Pomorskiej w Krakowie? Szanować przeszłość, patrzeć w przyszłość Władze samorządowe Oświęcimia wielokrotnie udowodniły podczas ostatniej dekady, że rozumieją, iż sytuacja, w jakiej przyszło im żyć, jest wyjątkowa. Nie odcinają się od przeszłości, bo nie jest to możliwe. Pamiętając o historii, tworzyły przez ostatni rok strategię rozwoju powiatu. Przykładem takiego myślenia jest odrestaurowana niedawno synagoga, która ma dokumentować dzieje bardzo licznej społeczności żydowskiej zamieszkującej Oświęcim przed wojną i upowszechniać je wśród turystów odwiedzających Auschwitz. Ale jeśli Oświęcim ma się stać "ośrodkiem współpracy na rzecz pokoju i integracji", musi być także żywym, normalnym miastem. Szanującym przeszłość, ale nastawionym na przyszłość. Jeden z projektów strategii rozwoju ziemi oświęcimskiej (strategii tworzonej notabene we współpracy z Kancelarią Premiera RP) zakłada także powołanie Światowego Centrum Obrony Praw Człowieka, które przyczyniałoby się do zmiany wizerunku miasta. Tak by nie było, jak dotychczas, kojarzone w świecie z ludobójstwem, ale z humanistycznym przesłaniem. Miasto, które było świadkiem holokaustu, i Polska, kraj, w którym rozpoczął się proces demokratycznych zmian przekreślających czarne dziedzictwo XX wieku - mają do tego moralny tytuł. Tylko czy ktoś w świecie słyszał o tej inicjatywie? Nie wspierają jej władze państwowe, nie przyklaskują intelektualiści. A przecież tylko w taki sposób, uciekając do przodu, można uniknąć następnych konfliktów. Rozstrzyga się teraz, jaki będzie Oświęcim. Jedna wizja to miasto śmierci, druga - miasto życia. Takie jak inne miejsca na Ziemi połączone podobnym losem, np. Hiroszima czy Sarajewo. Nie da się ukryć, że na razie światowej opinii publicznej najbardziej odpowiadałby wariant pierwszy. Strefa ciszy - to idealna wizja Oświęcimia. Trzeba się z tym liczyć, dlatego wybór wizji drugiej, oczywisty z perspektywy Polski i mieszkańców miasta, wiąże się z ogromną pracą, jaką należy pilnie podjąć, by przekonać do niej świat. Alternatywa dla skansenu Na razie próbuje się rozwiązywać kolejne oświęcimskie kryzysy w drodze wykorzystywania kruczków prawnych. Ale prawo to w demokracji broń obosieczna. Widać to choćby po werdyktach w sprawie żwirowiska. Końca "dyskotekowego kryzysu" też nie widać, bo choć wojewoda po raz trzeci uchylił decyzje starosty, wiadomo, że na tym się sprawa nie skończy (jest jeszcze NSA). Jakie pole działania w takiej wojnie pozycyjnej ma rząd, najlepiej pokazuje rozpaczliwy apel premiera do... inwestora, by w imię racji etycznych zrezygnował ze swoich planów. A jeśli nie posłucha? Skoro nie uda się zaapelować do sumienia, trzeba będzie uderzyć do kieszeni. Wykupi się interes i przez jakiś czas wszyscy będą zadowoleni - do następnego konfliktu. Prawdopodobnie rząd pod naciskiem światowej opinii nie zatrzyma się w pół drogi, i zacznie wykupywać kolejne obiekty, w jakikolwiek sposób związane z tragiczną historią. Każdy otoczy się wysokim płotem i opatrzy stosownymi tablicami. Wkrótce cały Oświęcim stanie się jednym wielkim skansenem. Po jakimś czasie (to już rodzaj political fiction) dojdzie do tego, że młodzież z Oświęcimia będzie mogła napić się piwa i zatańczyć jedynie na terenie... Międzynarodowego Domu Spotkań (oczywiście nieoficjalnie). Jeżeli w Oświęcimiu zostanie jeszcze jakaś młodzież. Jest oczywiście inna możliwość. Nie tylko rząd, ale także politycy, intelektualiści i dziennikarze dostrzegą wreszcie 50-tysięczne miasto o 800-letniej tradycji. Włączą się w realizację spisanej już na papierze strategii rozwoju Oświęcimia jako strażnika pamięci o zmarłych i miejsca spotkań młodzieży z całego świata. Miasta, w którym ludzie także normalnie się bawią, jak w Warszawie i Hiroszimie. Autor jest publicystą tygodnika "Nowe Państwo".
Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu. Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskoteki System stanowi niebezpieczny precedens, dlatego że sprawa nie dotyczy obozu, lecz miasta i obowiązującego w nim porządku prawnego. Dla mieszkańców Oświęcimia jej rozwiązanie stanowi test na to, czy można tu żyć normalnie. Na razie odpowiedź jest negatywna. Rzecz w tym, by bezkonfliktowo połączyć normalne funkcjonowanie miasta i przeszłość, w której cieniu musi się ono rozwijać. Najgorszym wyjściem jest udawanie, że konfliktu nie ma, a kolejne "incydenty" są wynikiem zwyczajnej ludzkiej bezmyślności. Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą z tego powodu obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne. Słusznie mieszkańcy miasta nad Sołą pytają, dlaczego zastrzeżeń natury historycznej nie zgłasza się w przypadku lokali rozrywkowych otwieranych w Warszawie?
Kościół i twórcy Czas wspólny i czas osobny RYS. JANUSZ KAPUSTA KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania. To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Naród się nie cofnie W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie." Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Czas przyciągania Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie. Bez dysonansów Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury. Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony. W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński. Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje." W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku. Przenikliwość Kościoła Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej. Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć. A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Na czym to polegało? Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim". Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła. Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki. Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Niektórym zabrakło sił - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił". Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali... Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku? Wobec działań siłowych Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. "Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych. Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa. Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna. Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Zapaść duchowa? Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach. Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość. Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
Wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku doprowadziły do zbliżenia Kościoła z ludźmi kultury i nauki. Temu zbliżeniu poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski, doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat, założyciel ruchu "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Początków Nowego Przymierza należy szukać w latach 60. Rozpoczynał się wtedy Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę. W książce są wątki, które pozwalają zrozumieć fenomen związków pomiędzy kulturą a religią odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Związek twórców z Kościołem dokonywał się nie tylko na płaszczyźnie religijnej, ale także na płaszczyźnie obywatelskiej. Autor nigdzie nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do pojęcia przymierza. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. W tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. W ten sposób do świątyni przybyli także agnostycy czy osoby chłodne wobec wiary. Zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Rozwiązując istniejące stowarzyszenia i powołując w ich miejsce nowe, autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Zostały zniszczone więzy środowiskowe, blokujące możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym.
GOSPODARKA Nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy Dysonanse rozwoju RYS. ALICJA KRZETOWSKA HENRYKA BOCHNIARZ Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii. Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. W obecnym układzie czują się niedobrze: stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca. Układ czy system Jest to po części efekt zaszłości: wybierania dróg na skróty, omijania prawa, chorób wieku dziecięcego polskiego kapitalizmu, które, choć dotyczą przecież marginesu, chętnie są przenoszone na wszystkich przedsiębiorców. Częściowo to skutek politycznego populizmu, który wolny rynek i przedsiębiorców czyni odpowiedzialnymi za biedę, bezrobocie, słabość służby zdrowia, edukacji czy wysoką przestępczość. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki nie tylko wobec krajów Unii Europejskiej, ale i sąsiadów, podobnie jak my dopiero do niej aspirujących. To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju o gospodarce kapitalistycznej stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe, a tylko takie na dalszą metę mogą zapewnić rozwój. Jednak bez partnerskich stosunków z owymi siłami pozycja przedsiębiorców i pracodawców nie zmieni się, nie określimy priorytetów społecznych, gospodarczych czy prawnych. Dlatego, moim zdaniem, stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi, a tylko pogorszy, umocni bowiem i tak już klasowy układ sceny politycznej. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną, w walkę o władzę, która przy nielicznym elektoracie, mimo siły ekonomicznej biznesu, musi być przegrana. Większość polskich przedsiębiorców i pracodawców tkwi w przekonaniu, że nadal zwyciężają "gospodarka układowa" i klientelizm polityczny, że nie rozwiązania legislacyjne, a dobry układ towarzyski czy korupcyjny zapewnią konkurencyjność firmie. I co gorsza na bliską metę w części przypadków tak jest. Niestety ciągle wielu przedsiębiorców zapytanych, czy warto walczyć o zmianę złego prawa, która wymaga ich zaangażowania i czasu, odpowiada, że nie warto, a taniej i szybciej będzie, jeśli oni się przystosują, nawet jeśli wymaga to jakichś kombinacji, poddania się absurdowi. Taki jest skutek niewiary w sprawność i rzetelność systemu politycznego, ale też braku perspektywicznego myślenia. Tylko zmiany systemowe mogą stworzyć realne podstawy gospodarczej pomyślności. Pakt dla pracy Trudno dziwić się tej niewierze w racjonalność decyzji politycznych. Każdy dzień przynosi bowiem nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy. Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. W przekonaniu części polityków, szczególnie z partii związkowych, cud może się jednak zdarzyć. Rząd skierował do Sejmu nowelizację kodeksu pracy uwzględniającą zaledwie dwa spośród kluczowych czternastu postulatów pracodawców, które miały obniżać koszty i uelastycznić stosunki pracy. Równocześnie w Sejmie będzie głosowany projekt poselski skracania tygodniowej normy czasu pracy z 42 do 40 godzin, pięć dni w tygodniu, i traktowania wolnych sobót jak niedziel i świąt. W efekcie koszty pracy zamiast maleć, wzrosną co najmniej o 7,5 proc., zaś dla firm o czterobrygadowym systemie pracy o 10,5 proc. Gdzie tu logika, gdzie liczenie się z realiami społecznymi i gospodarczymi? W deklaracjach Sejm chce zmniejszenia bezrobocia i szybkiego wzrostu gospodarczego, a równocześnie przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. Ile umów, kontraktów i planów biznesowych nie zostanie dotrzymanych, jeśli praktycznie z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc.? Tak znaczące skrócenie czasu pracy i wolne soboty z pewnością nie przyniosą wzrostu eksportu, nie poprawią efektywności gospodarowania, nie zmniejszą bezrobocia. Zgubne gwarancje Postulat "Solidarności" sprzed dwudziestu lat z pewnością zasługuje na uwagę. Trzeba jednak wyraźnie ocenić, czy możemy go zrealizować. Czy Polskę stać już dziś na takie rozwiązanie, skoro godzina pracy kosztuje więcej niż na Węgrzech czy w Czechach, efektywnie pracujemy w roku o 150 godzin mniej niż Brytyjczycy, produktywność netto w przeliczeniu na jednego pracownika jest siedmiokrotnie niższa niż w USA, a produkt krajowy brutto na obywatela sięga ledwie jednej trzeciej średniej w Unii Europejskiej. Która firma jest w stanie konkurować w takich warunkach? Kto będzie tworzył coraz droższe miejsca pracy? Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Wysokie koszty pracy to ryzyko nie tylko pracodawców, ale i samych pracowników, i to nie tylko tych, którzy pracę mają, lecz przede wszystkim tych, którzy są bezrobotni, w znacznej części długotrwale. Decydując się na podnoszenie kosztów, trzeba myśleć także o ich interesie. W zaciszu komisji sejmowych przyjęto i inne rozwiązania normujące stosunki zbiorowe pracy. Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy, szczególnie branżowych i ponadzakładowych. To prawda. Jak ma być inaczej, skoro w świetle obowiązującego prawa takie układy są praktycznie nierozwiązywalne! Można w Polsce się rozwieść, ale układu zbiorowego pracy skutecznie wypowiedzieć nie można. W ten sposób związkowi politycy wyobrażają sobie gwarancje socjalne dla swoich członków. W taki sposób odpowiadają na dylemat wielu firm: czy lepiej racjonalizować zatrudnienie i utrzymać firmę, choć z mniejszą załogą, czy też bankrutować, skutkiem czego wszyscy pójdą na bruk. Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. Tylko czy związkowi politycy powiedzą o tym członkom swoich związków zawodowych, czy tylko będą powiewać sztandarami, że oto znowu spełnili obietnice, choć na wyrost i na cudzy rachunek? Siła złego Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe. I tak na każdym kroku. W pomysłach dotyczących nowelizacji ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, inspektor pracy stał się nie tylko kontrolerem, ale i prokuratorem, sędzią, a nawet komornikiem. Jeśli uzna, że pracodawca zalega wobec pracownika z należnościami, sam miałby wydawać postanowienie w tej sprawie i sam wydać tytuł wykonawczy zajmujący konto pracodawcy. Nowelizacja ustawy o ubezpieczeniu społecznym nakazuje pracodawcom elektroniczne przekazywanie danych do ZUS, co dla najmniejszych firm oznacza bezwzględny nakaz zakupu komputera i odpowiedniego oprogramowania. Teraz coraz głośniej o podwyższeniu składki na ubezpieczenia zdrowotne i składki na ubezpieczenia wypadkowe. Tu opowieści o obniżaniu podatków, a tylnymi drzwiami - kolejne obciążenia. Farmaceutom niemal z dnia na dzień zmniejsza się marże na leki importowane z 14 na 11 proc., i to, wedle opinii prawników PKPP, w drodze niekonstytucyjnego rozporządzenia ministra finansów. W projekcie nowelizacji ustaw podatkowych w zakresie leasingu ustawodawca chce przenieść na leasingobiorcę odpowiedzialność za nabycie przez leasingodawcę ulgi podatkowej. W takim przypadku rata leasingowa nie mogłaby być kosztem uzyskania przychodu. W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko jeśli je sprawdzić, okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem. Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Za każdym razem w przedłożeniu znajduje się uwaga na temat skutków ustawy dla budżetu państwa. Zdaniem pracodawców i przedsiębiorców każdorazowo powinno się także szacować skutki, jakie po nowych regulacjach poniosą przedsiębiorcy. Docenić pracodawców Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Ten dialog bardziej przypomina targi o dzielenie krótkiej kołdry, w których zawsze zwycięża liczniejszy, niż rzeczywistą dyskusję związaną z wyborami priorytetów społecznych i gospodarczych, z wyznaczaniem strategii i taktyki rozwoju, z poszukiwaniem rozwiązań doraźnych i przyszłych. Jedna z przyczyn leży w tym, że dialog toczy się bez głównych sprawców gospodarczego rozwoju - prywatnych pracodawców i przedsiębiorców. Działająca dziś Komisja Trójstronna i jej skład nie odpowiadają ani społecznej, ani gospodarczej rzeczywistości Polski. Dlatego tak ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się skład komisji, dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych, szczególnie po stronie pracodawców. Utrzymywanie monopolu Konfederacji Pracodawców Polskich oznaczałoby konserwowanie starej komisji z wszystkimi negatywnymi konsekwencjami. To w końcu ta konfederacja, która działa od ponad dziesięciu lat, jest odpowiedzialna za tak daleką marginalizację pracodawców, za dzisiejszą bezsilność. Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem, choć bardzo subiektywne i oderwane od prawdziwych kosztów bezpieczeństwa socjalnego realnego socjalizmu, jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. W dialogu społecznym, jeśli ma być skuteczny, muszą być także poruszone te zasadnicze kwestie. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym. Minione dziesięć lat transformacji udowodniło, że jest to grupa odpowiedzialna, świadoma swojej, nie tylko biznesowej, misji. Grupa coraz częściej nie bacząca na kryteria ekonomiczne, wspierająca edukację, służbę zdrowia, kulturę, lokalne inicjatywy samorządowe, lokalne organizacje. Tę odpowiedzialność trzeba docenić, trzeba zaakceptować. Autorka jest prezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, wiceprezesem Polskiej Rady Biznesu.
przedsiębiorcy stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca.Jest to po części efekt zaszłości. Częściowo to skutek politycznego populizmu. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki. Każdy dzień przynosi nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy.Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce.
SZKOŁA Zawód: nauczyciel Portret zbiorowy z uczniem w tle ANNA PACIOREK W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne - wykształcenie poświadczone odpowiednimi dokumentami. Wśród obecnie pełnozatrudnionych nauczycieli 68,3 procent ma wykształcenie wyższe, 23 procent ukończyło studium nauczycielskie, 7,6 procent ma tylko maturę, a 1,1 procent kolegium nauczycielskie. Jaki jest przepis na dobrego nauczyciela? - Po pierwsze trzeba być dobrym człowiekiem, w miarę mądrym, a dopiero na trzecim miejscu specjalistą od czegoś - mówił "Rz" Władysław Pańczyk, nauczyciel konsultant w WOM w Zamościu, jeden z wyróżnionych nagrodą ministra edukacji. - Zły człowiek, mimo że jest fachowcem, nie będzie dobrym nauczycielem. Nie zachwiany prestiż Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym. Według badań CBOS z czerwca 1996 roku nauczyciel zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów, po profesorze uniwersytetu, lekarzu i górniku, przed sędzią, inżynierem, dziennikarzem i oficerem zawodowym. Dużo niżej ulokowali się ksiądz, minister i poseł na Sejm. Przy czym, jeśli prestiż zestawić z dochodami, to płace nauczycieli kształtują się, zdaniem respondentów CBOS, znacznie poniżej społecznie aprobowanego poziomu. Aż 86 procent ankietowanych oceniło, że nauczyciele zarabiają za mało, 11 procent uznało, że tyle, ile powinni, a 3 procent, że za dużo. Kiedy przed trzema laty CBOS spytał dorosłych obywateli, jak oceniają instytucje użyteczności publicznej w miejscu swojego zamieszkania - najlepiej została oceniona działalność szkół. Ośmiu na dziesięciu ankietowanych uznało, że wypełnia ona dobrze swoje obowiązki, a jeden na dziesięciu, że źle. "Czy nauczyciele naprawdę znają się na tym, co robią, czy są fachowcami?" Na tak postawione pytanie ponad połowa respondentów odpowiedziała: "tak, większość", a 15 procent - "tak, wszyscy lub prawie wszyscy". Co czwarty ankietowany wybrał odpowiedź "niektórzy tak, niektórzy nie". Tylko czterech na stu odpowiedziało "raczej niewielu", a pięć procent miało trudności z oceną. Ponad połowa ankietowanych uznała, że większości nauczycieli zależy na tym, by dobrze wykonywać swoje obowiązki, a 21 procent sądziło, że zależy na tym wszystkim lub prawie wszystkim pedagogom. O tym, że nauczycielom nie zależy na dobrej pracy, było przekonanych 19 procent respondentów. Z tego cztery procent uznało, że nie zależy na tym większości nauczycieli. Tak dobre społeczne notowania zderzają się z przypadkami przedstawianymi w mediach. A te wyglądają na przykład tak. W jednej ze szkół matki wchodzące w skład "trójki rodzicielskiej" zostały upoważnione przez pozostałych rodziców do podjęcia rozmów z dyrekcją szkoły na temat zmiany wychowawcy. Dyrektorka kategorycznie odmówiła im prawa do wtrącania się w "jej kompetencje". Kiedy zjawiły się z wnioskiem podpisanym przez wszystkich rodziców, dyrektorka zaczęła krzyczeć, że ich działania to oczywiste chamstwo, wezwała woźnego i nakazała mu, by odtąd nie wpuszczał tych osób do "jej szkoły". Uczeń szuka sensu Jak postrzegają swoich pedagogów uczniowie? Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne, przy czym jako "bardzo dobre" tylko co dziesiąty uczeń. Czterech na dziesięciu twierdzi, że "różnie bywa", a osiem procent odpowiada, że układają się "raczej nie najlepiej". Takie dane zebrało CBOS ankietując w 1996 roku uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych. Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej przeprowadzonych w 1994 roku wśród uczniów, 39 procent z nich uważa, że nauczyciele myślą przede wszystkim o tym, by im przekazać wiedzę, przy czym co czwarty respondent uznał, iż pedagodzy nie zwracają uwagi, czy uczniowie są tym zainteresowani. Czterech na dziesięciu uczniów ocenia, że nauczyciela nie interesują problemy jego podopiecznych, chce tylko, by wykonywali jego polecenia. Co trzeci uczeń twierdził, że nauczyciele bardziej lubią karać, niż nagradzać. Prawie co czwartemu uczniowi słowo "nauczyciel" kojarzy się z lękiem, strachem, a blisko połowa powiedziała, że nie ma takich nauczycieli, do których mogłaby się zwrócić z osobistymi problemami. - Uczniowie w większości przystosowują się do szkoły takiej, jaka jest, i nie bardzo widzą możliwość zmiany sytuacji - mówi doktor Waldemar Kozłowski z Instytutu Badań Edukacyjnych. - Jest grupa uczniów, która ma poczucie bezsensu szkoły, ale to się zwykle kończy na proteście i nie skoordynowanym buncie. Sytuacja się zmienia, gdy trafią na dobrego nauczyciela. Ilu jest nauczycieli, którzy mają ochotę coś dobrego zrobić dla uczniów? Zapewne jest to mniejszość, ale czy to jest 10, 20 czy 30 procent, nie wiadomo. Sposób na tyranię pedagoga Uczniowie w zdecydowanej większości nie dostrzegają sensu działania tzw. samorządu szkolnego. Nie dają się nabierać na hasła o partnerstwie. - Mówienie o partnerstwie to przesada - twierdzi Waldemar Kozłowski. - Wiadomo, że role i pozycje nauczyciela i ucznia są inne, nierównorzędne. Zacieranie tego nie ma sensu. Ma natomiast sens podmiotowe podejście do ucznia - okazywanie mu szacunku, podkreślanie tego, że ma prawo głosu, godność osobistą, której nie można urażać. A co się dzieje, gdy uczeń uwierzy w hasła partnerstwa i samorządności? Przekonał się o tym Daniel, bohater jednego z reportaży w "Rz". Daniela usunięto ze szkoły, gdyż, jak mówił jego przeciwnik, polonista: - Poszedł na całkowitą konfrontację z nami. Swoją działalnością roszczeniową zyskał pewien poklask u pewnej części młodzieży, bo był utożsamiany z osobą, która ma odwagą z nami walczyć, być tą pierwszą tarczą. Nasz liberalizm i demokratyczny stosunek do młodzieży dały efekt - wyrosło zjawisko takie jak on. Najbardziej spójny i przemyślany system szkolnej demokracji ma chyba I Społeczne Liceum przy ulicy Bednarskiej w Warszawie. - Podstawowa idea, która mi przyświecała w chwili zakładania tej szkoły, to słowa z przysięgi Hipokratesa: "po pierwsze nie szkodzić" - mówiła "Rz" Krystyna Starczewska, dyrektor szkoły. - Szkoła bywa często toksyczna i szkodzi dzieciom, zamiast pomagać w ich rozwoju, zniechęca do uczenia się, banalizuje rozmaite problemy, wywołuje lęk, nerwicę, obrzydza poezję, obrzydza ciekawe dziedziny życia, a przede wszystkim obezwładnia nudą. Postanowiłam stworzyć szkołę, która by stosunkowo mało rzeczy obrzydzała, a do pewnych potrafiła zachęcić. Główna zasada to minimalizacja przymusu, żeby na przykład uczeń nie był skazany na nauczyciela, którego nie trawi, albo żeby mógł poświęcać więcej czasu na to, co go bardziej interesuje. Nie miała to być jednak szkoła "luzacka", a taka, w której wytworzy się ambicja zdobywania wiedzy bez zewnętrznego przymusu. Chcieliśmy szkoły przyjaznej nie tylko dla uczniów, ale i dla rodziców oraz nauczycieli, w której te trzy stany nie musiałyby ze sobą walczyć, ale mogłyby współpracować. Stąd nasza szkolna demokracja, Rzeczpospolita z trójpodziałem władz na Sejm, Radę Szkoły i Sąd Szkolny. Jeden z absolwentów I SLO powiedział, że dzięki tej demokracji "potencjalna tyrania pedagoga została skrępowana znanym wszystkim i wspólnie ustalonym prawem". Dyrektor Starczewska ocenia, że praca nauczyciela w I SLO jest cięższa i trudniejsza niż w szkole państwowej, gdyż dystans między uczniem i nauczycielem jest mniejszy niż w liceach tradycyjnych i nauczyciel musi własną wiedzą i postawą wyrobić sobie szacunek ze strony uczniów. Łatwo też może się dowiedzieć, że nie jest przez uczniów akceptowany; oni tego nie muszą ukrywać, wypełniają co dwa lata specjalne ankiety, w których oceniają pracę nauczycieli. Zachłyśnięcie się swobodą Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Programem objęto około 500 szkół, a w nich ponad 60 tysięcy uczniów. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie i dlatego na lekcjach KOSS nauczyciele stosują aktywne metody, jak psychodramy, debaty, burze mózgów, analizy przypadków, wywiady. - Te lekcje są powszechnie akceptowane - mówi Waldemar Kozłowski. - Podobają się uczniom dlatego, że luz, swoboda, nie ma stopni, wolno dyskutować, są inne relacje z nauczycielem. To zachłyśnięcie swobodą na tle rutyny szkolnej. Tylko mała część uczniów nie akceptuje takich lekcji - nieśmiali, którym sprawia trudność publiczne zabieranie głosu, i bardzo dobrzy uczniowie, którzy dostrzegają, że nie ma się czego uczyć, a mają nawyki, iż na lekcji trzeba zdobyć pewną wiedzę. Kluczem KOSS jest metoda, ale nie każdą lekcję tą metodą da się realizować. Na przykład KOSS łamie regułę szkolną, że na pytanie jest jedna poprawna odpowiedź. Inspirujące dla innych nauczycieli może stać się pokazanie, że jeżeli będą bardziej otwarci w kontaktach z uczniami, pozwolą im na większą swobodę wypowiadania się, to atmosfera w szkole może się poprawić. Nowi kontra starzy Sporządzenie portretu zbiorowego polskiego nauczyciela wydaje się być zadaniem niewykonalnym. Chociażby dlatego, że w pedagogicznym gronie występują olbrzymie różnice stażu, wieku, doświadczeń, systemów wartości. Niepokojące jest zjawisko wsysania nowych, młodych nauczycieli przez system szkolny. A jeśli młody chce być inny, ma własne zdanie na temat pracy w szkole, to bardzo często bywa odrzucany i rezygnuje z pracy. Często młody nauczyciel mimo kwalifikacji musi uczyć czegoś innego, gdyż "jego" przedmiot prowadzi kolega mający lepsze układy z dyrektorem. A to jest ważniejsze niż kwalifikacje. Tylko nieliczni autorzy pamiętników młodych nauczycieli opublikowanych w książce "Moja twarz jest niepowtarzalna" dobrze wypowiadają się o dyrektorach szkół. Po 1989 roku w szkołach niewiele się zmieniło. Chwilowe zawirowanie wprowadziła zapowiedź powoływania dyrektorów szkół drogą konkursów. Ci, którzy poprzednio nakazywali obowiązkowe uczestnictwo w pochodach pierwszomajowych i mieli średnie wykształcenie, a przypisywali sobie "półwyższe" z uwagi na ukończony kurs marksizmu-leninizmu, zgłaszali się do konkursów. Inni nauczyciele bali się konkurować z dotychczasowym zwierzchnikiem i w wielu placówkach wszystko zostało po staremu. Od dyscyplinarki do świętości Jaki jest przeciętny polski nauczyciel? Właściwie policzalne są tylko przypadki skrajne - liczba nauczycieli, którzy stają przed komisją dyscyplinarną, i liczba tych, którzy słusznie wypinają pierś po odznaczenia ministra z okazji święta - Dnia Edukacji Narodowej. Łatwiej odpowiedzieć na pytanie, kim powinien być dobry nauczyciel. Anna Radziwiłł podaje taką definicję - nauczyciel powinien być porządnym człowiekiem lub, idąc dalej, człowiekiem, który próbuje zostać świętym. W ubiegłym roku rzecznicy dyscyplinarni na zlecenie kuratorów oświaty przeprowadzili ogółem 210 postępowań wyjaśniających, których celem było ustalenie zasadności zarzutów kierowanych pod adresem nauczyciela; z tego 62 sprawy umorzono. Komisje dyscyplinarne wymierzyły następujące kary: w 8 przypadkach wydalenie z zawodu nauczycielskiego, w 16 - zwolnienie z zakazem zatrudniania w zawodzie nauczycielskim na okres trzech lat, w 27 - zwolnienie z pracy bez zakazu zatrudniania w innej szkole, w 4 - udzielenie nagany z przeniesieniem do innej szkoły, a w 56 - udzielenie nagany z ostrzeżeniem. Do najczęstszych nauczycielskich wykroczeń zalicza się stosowanie kar cielesnych oraz naruszanie godności ucznia przez wyzwiska i ośmieszanie, stosowanie przymusu psychicznego; dalej idą - picie alkoholu, skłócenie ze środowiskiem szkolnym i rodzicielskim, porzucenie pracy i nadużycia finansowe. Liczba spraw dyscyplinarnych wszczynanych przeciwko nauczycielom jest znikoma w stosunku do ogółu mianowanych nauczycieli (około 450 tysięcy). Ale zdaniem Mieczysława Chełchowskiego, przewodniczącego Odwoławczej Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Ministrze Edukacji Narodowej, problem ten nie może być uznany za marginalny, gdyż sprawy dyscyplinarne nauczycieli znajdują swój oddźwięk w środowisku uczniowskim, wciągają, czasem nawet dzielą, środowiska pedagogiczne, a często także i rodzicielskie. Jasną stronę nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią nauczyciele entuzjaści, którzy na przykład od kilku lat pracują nad programem "Nowa Matura", przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty. Takie postacie, jak na przykład Dorota Mazurkiewicz, wyróżniona przez ministra nagrodą. - Zawód nauczyciela jest dla mnie powołaniem, pracuję tyle lat, jestem lubiana przez młodzież i ja bardzo ją lubię - mówiła "Rz" pani Mazurkiewicz. - Przez te lata pracy finansowych korzyści niewiele osiągnęłam, ale nawet kwiatek od młodzieży to taka przyjemność. Wychowałam troje swoich dzieci i dużo "państwowych". A nieco pośrodku, z tendencją ciążenia do ciemniejszej strony, są przypadki szkolnej codzienności opisane na przykład przez Marię Dudzikową. Oto fragment listu uczennicy VIII klasy jednej z poznańskich szkół, która notuje powiedzonka pani od polskiego: "Co za bzdety mi tu wciskasz, kupa wariatów, kupa idiotów, kompletne debile, Turki, Iksińska powiedz, bo te łby znów nie wiedzą, Igrekowski, ty nierobie, ty śmierdząca wszo". Co przeszkadza nauczycielom Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej, nauczyciele spytani o to, jakie stwierdzenia charakteryzują ich własną szkołę, w ponad połowie przypadków odpowiedzieli, że "panuje w niej atmosfera pracy", a co piąty wybrał odpowiedź: "nie ma atmosfery pracy, każdy myśli o tym, by jak najszybciej iść do domu". Dwie trzecie oceniły, że "nie ma konfliktów", a 29 procent, że "stosunki międzyludzkie nacechowane są podejrzliwością". Waldemar Kozłowski na podstawie rozmów z nauczycielami ocenia, że generalnie zaangażowanie nauczycieli w pracę szkoły spada. Przychodzą, zrobią swoje i odchodzą. Szkoła jest dla nich tylko miejscem, w którym się zarabia, zresztą niedużo. - Przypuszczam, że część nauczycieli ma problemy osobiste, których nie potrafi rozwiązać, i to znajduje wyraz w ich stosunku do ucznia - mówi Waldemar Kozłowski - nadmierność wymagań, rygoryzm, perfekcjonizm. Szkoła stwarza okazję do rozładowania problemów na przykład komuś, kto ma nie zaspokojoną potrzebę dominacji i bycia ważnym. I zawsze może wytłumaczyć, że jest po prostu wymagającym nauczycielem. Kiedy w cytowanych już badaniach profesor Kwiatkowskiej pada pytanie, co utrudnia nauczycielom ich autonomię, niewystarczające kwalifikacje do działań twórczych jako powód zdecydowanie wybrał co czwarty nauczyciel, a co trzeci wymienił "niechętny stosunek zespołu nauczycielskiego do pracujących twórczo". Siedmiu respondentom na dziesięciu przeszkadza brak wyposażenia szkoły w pomoce dydaktyczne, a co trzeciemu brak mobilizacji ze strony dyrekcji. Więcej niż połowa uważa, że przyczyną jest brak wynagrodzenia za twórczą działalność, a co czwarty respondent zgodził się z opinią, iż "w szkole panuje marazm".
W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli. podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne. Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym. zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów, po profesorze uniwersytetu, lekarzu i górniku. płace nauczycieli kształtują się znacznie poniżej społecznie aprobowanego poziomu. dobre społeczne notowania zderzają się z przypadkami przedstawianymi w mediach. Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywneCo trzeci uczeń twierdził, że nauczyciele bardziej lubią karać, niż nagradzać. Prawie co czwartemu uczniowi słowo "nauczyciel" kojarzy się z lękiem. Uczniowie w większości przystosowują się do szkoły takiej, jaka jest, i nie bardzo widzą możliwość zmiany sytuacji. Uczniowie w zdecydowanej większości nie dostrzegają sensu działania tzw. samorządu szkolnego. Nie dają się nabierać na hasła o partnerstwie. role i pozycje nauczyciela i ucznia są inne, nierównorzędne. Zacieranie tego nie ma sensu. Ma natomiast sens podmiotowe podejście do ucznia - okazywanie mu szacunku, podkreślanie tego, że ma prawo głosu, godność osobistą, której nie można urażać. Szkoła bywa często toksyczna i szkodzi dzieciom, zamiast pomagać w ich rozwoju, zniechęca do uczenia się, banalizuje rozmaite problemy, wywołuje lęk, nerwicę, obrzydza poezję, obrzydza ciekawe dziedziny życia, a przede wszystkim obezwładnia nudą. Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Programem objęto około 500 szkół. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie i dlatego na lekcjach KOSS nauczyciele stosują aktywne metody, jak psychodramy, debaty, burze mózgów, analizy przypadków, wywiady. Tylko mała część uczniów nie akceptuje takich lekcji - nieśmiali, którym sprawia trudność publiczne zabieranie głosu, i bardzo dobrzy uczniowie, którzy dostrzegają, że nie ma się czego uczyć. nie każdą lekcję tą metodą da się realizować. w pedagogicznym gronie występują olbrzymie różnice stażu, wieku, doświadczeń, systemów wartości. jeśli młody chce być inny, ma własne zdanie na temat pracy w szkole, to bardzo często bywa odrzucany i rezygnuje z pracy.Po 1989 roku w szkołach niewiele się zmieniło. Chwilowe zawirowanie wprowadziła zapowiedź powoływania dyrektorów szkół drogą konkursów. W ubiegłym roku rzecznicy dyscyplinarni na zlecenie kuratorów oświaty przeprowadzili 210 postępowań wyjaśniających, których celem było ustalenie zasadności zarzutów kierowanych pod adresem nauczyciela; z tego 62 sprawy umorzono. Do najczęstszych nauczycielskich wykroczeń zalicza się stosowanie kar cielesnych oraz naruszanie godności ucznia przez wyzwiska i ośmieszanie, stosowanie przymusu psychicznego. Jasną stronę nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią nauczyciele entuzjaści, którzy przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty. zaangażowanie nauczycieli w pracę szkoły spada. Szkoła jest dla nich tylko miejscem, w którym się zarabia, zresztą niedużo.
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. ustawa zasadnicza da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" i "antykonsumenckiej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych. w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. każda informacja musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności są tłumaczone na niekorzyść proferenta.w prawie europejskim dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji".
Na kongresie udało się doprowadzić do spotkania środowisk wyznających przeciwne światopoglądy Miejsce dla debaty RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ SICIŃSKI Kongres Kultury Polskiej 2000 roku był - jak sądzę - znaczącym wydarzeniem w naszym życiu kulturalnym i jego organizatorzy mają satysfakcję z rezultatów swej półtorarocznej, społecznie wykonywanej pracy. Nie do mnie jednak należy ocena kongresu. Chyba zresztą na ocenę taką jest zbyt wcześnie: na razie bowiem trudno, nawet jego organizatorom, zapoznać się z całym jego dorobkiem. Moja wypowiedź ma być natomiast komentarzem współorganizatora dotyczącym zarówno założeń, jak i przebiegu kongresu. Być może taki komentarz przyda się tym, którzy podejmą w przyszłości podobne inicjatywy. Kongres Kultury Polskiej 2000 (Teatr Narodowy w Warszawie, 7 - 10 grudnia 2000 r.) odbył się dziewiętnaście lat po kongresie poprzednim, kongresie, który trwale pozostał w pamięci jego uczestników zarówno z przyczyny gorącej atmosfery ówczesnych obrad, jak i ich dramatycznego przerwania wprowadzeniem stanu wojennego. Ta pamięć rzutowała na stosunku ludzi kultury (choć już raczej nie szerszych kręgów społecznych) do idei zwołania nowego kongresu. Przede wszystkim zastanawiano się nad tym, czym ma być kongres roku 2000: czy "zamknięciem" poprzedniego kongresu, czy raczej powinien mieć całkiem nową formułę, a przede wszystkim - czy rzeczywiście w roku 2000 potrzebne jest spotkanie noszące nazwę w sposób oczywisty kojarzącą się ze spotkaniem roku 1981. Ponadto pojawiały się - wyrażane w sposób bardziej lub mniej otwarty - wątpliwości co do tego, kto ma "prawo" zwołania nowego kongresu. Pomysł zwołania kongresu budził i inne wątpliwości - zwłaszcza polityków i niektórych dziennikarzy. Obawiano się, że będzie on wielkim lamentem nad niedostatkiem pieniędzy na kulturę - i niczym więcej. Co udało się osiągnąć? Przede wszystkim wydaje mi się, iż program kongresu był dobrze pomyślany: kładł nacisk na dyskusję o najogólniejszych problemach polskiej kultury u progu nowego stulecia, ale uwzględniał również praktyczne kłopoty dzisiejsze. Organizatorzy kongresu deklarowali przy tym, iż pragną, aby obrady nie pomijały problemów, co do których istnieją istotne różnice poglądów związane z orientacjami światopoglądowymi, ideowymi, politycznymi, proponują jednak, aby dyskusja o takich problemach odbywała się "ponad podziałami". Cel ten w znacznym stopniu został osiągnięty: na kongresie zasiadali przy wspólnym stole obrad ludzie znani z zajmowania przeciwnych stanowisk w takich sprawach jak - przykładowo wymieniając - współczesne elity i autorytety, "ponowoczesność", "istota" polskości, wieloetniczność kultury polskiej, samorządność w sferze kultury. Również w dyskusjach uczestniczyli zwolennicy wielu orientacji - z reguły jednak udawało się im prezentować swoje poglądy nie tylko bez urażania osób myślących inaczej, ale i z szacunkiem dla odmienności stanowisk. Cztery dni obrad kongresowych zgromadziły ponad 800 uczestników z całej Polski: twórców (kultury wysokiej i bardziej popularnej), animatorów, działaczy, menedżerów. Spotkanie roku 2000 było zatem o wiele bardziej "demokratyczne" niż kongres roku 1981 - wynikało to zarówno z faktu, iż każdy z tych kongresów odbywał się w odmiennym ustroju politycznym, jak i zapewne również z nieco odmiennego sposobu myślenia o kulturze. To zróżnicowanie składu kongresowej publiczności wywoływało niechętne reakcje części uczestników, a przede wszystkim komentatorów, którzy sądzą - całkiem fałszywie - że losy polskiej kultury zależą jedynie od ogólnonarodowych elit kulturalnych i intelektualnych (zresztą przecież bardzo licznie reprezentowanych na kongresie), nie doceniają natomiast tego, co dzieje się w regionach, czy na szczeblu lokalnym. Za duże osiągnięcie trzeba uznać obecność na większości spotkań kongresowych przedstawicieli najwyższych władz państwowych - w tym prezydenta RP i premiera, posłów, a także ministra kultury i dziedzictwa narodowego - i to obecność czynną, ich żywy udział w kongresowych dyskusjach, jak również zapowiedź dalszego zainteresowania problemami omawianymi w toku obrad. Z wielką satysfakcją zauważyłem na sali Teatru Narodowego osoby, które w czasie przygotowań do kongresu wyrażały wobec jego idei krytyczne opinie. A wreszcie warto przypomnieć, iż określenie "Kongres Kultury Polskiej 2000" obejmowało nie tylko cztery grudniowe dni obrad, ale kilkadziesiąt konferencji tematycznych i kilkanaście regionalnych kongresów kultury, jak również wiele imprez artystycznych: muzycznych, plastycznych, teatralnych. Naszą intencją było bowiem, aby kongres nie stanowił jedynie okazji do refleksji nad problemami kultury, ale by stał się również sam w sobie wydarzeniem kulturalnym. Co trzeba było zrobić inaczej? Oczywiście, dziś, po kongresie, nietrudno wskazać, że wiele rzeczy można było zrobić lepiej. Nie będę jednak pisał o zdarzających się czasem usterkach technicznych (choć dzięki profesjonalizmowi Fundacji Kultury nie było ich zbyt wiele), lecz wskażę na dwie bardziej istotne sprawy. Po pierwsze, w programie kongresu w niedostatecznym stopniu uwzględniliśmy problemy Polaków żyjących poza granicami kraju: ich życia kulturalnego, ich wkładu w polską kulturę. Bardzo szczęśliwie się stało, iż na ten temat zechciała zabrać głos już na otwarciu kongresu pani marszałek Senatu Alicja Grześkowiak. Po drugie, słusznie się wytyka organizatorom kongresu, że w obradach wzięło udział zbyt mało ludzi młodych (nie mam jednak dobrego pomysłu na to, jak można było tego błędu uniknąć w sytuacji, gdy większość uczestników była delegowana przez różne stowarzyszenia, samorządy). Jak relacjonowano obrady Organizatorom kongresu bardzo zależało na tym, aby jego idee dotarły do możliwie najszerszych kręgów społecznych. Oczekiwaliśmy, że kongres zostanie społeczeństwu szeroko zaprezentowany przez media. Jednak, niestety, wydarzenie to niezbyt zainteresowało PAP; znacznie pełniejszą informację uzyskiwali ci, którzy korzystali z serwisu Polskiej Agencji Informacyjnej, która w Internecie na bieżąco przekazywała relacje z obrad. Świetnie ze swej roli medialnego patrona kongresu wywiązała się "Rzeczpospolita": wcześniej relacjonując przygotowania do kongresu, następnie kompetentnie omawiając dorobek poszczególnych spotkań, zamieszczając wypowiedzi uczestników kongresu, a także drukując - już następnego dnia po wygłoszeniu - przemówienie inauguracyjne Ryszarda Kapuścińskiego. Z gazet na wdzięczność organizatorów zasługuje również "Życie", w którym można było znaleźć rzeczowe relacje z przebiegu kongresu i interesujące (co nie znaczy, że zawsze przychylne) komentarze. Także "The Warsaw Voice" przedstawił swym czytelnikom założenia i idee kongresu. Natomiast zastanawiająco zachowała się "Gazeta Wyborcza": najpierw przez czas dłuższy nie dostrzegała przygotowań do kongresu (czyżby podjęte zostały przez "niewłaściwych" ludzi?), następnie zamieszczała wybiórczo powierzchowne komentarze swych dziennikarzy. Także prezentacja kongresu przez jeden z czołowych naszych tygodników, "Politykę", była w istocie polemiką publicysty z własnymi wyobrażeniami na temat zadań i przebiegu kongresu, a niezbornym artykułom tygodnika "Wprost" nie warto poświęcać uwagi. Dość szeroką informację na temat kongresu można było znaleźć w wielu programach Polskiego Radia. Również Telewizja Polska przekazywała sporo informacji - czasem jednak w sposób budzący dość istotne zastrzeżenia. Obawiam się więc i bardzo ubolewam nad tym, że idee kongresu w niewystarczającym stopniu miały szanse dotarcia pod strzechy. Co dalej? Organizatorzy kongresu zaplanowali jednak działania, które mają na celu upowszechnienie jego dorobku (oczywiście jednak nie na taką skalę, na jaką mogły to zrobić media). Przede wszystkim wnioski i rezolucje, które sformułowano na kongresie, przekazane zostaną właściwym adresatom, a ponadto przewidujemy opublikowanie ich - wraz z prezentacją przebiegu obrad - w Księdze Kongresu Kultury Polskiej 2000. Plonem kongresu już są - i będą następne - publikacje przedstawiające dorobek kongresów regionalnych i konferencji tematycznych poprzedzających kongres. A wreszcie Instytut Kultury podjął przygotowania do naukowego opracowania bardzo bogatych materiałów kongresowych. Pozwolę sobie zakończyć te uwagi zacytowaniem własnej wypowiedzi z przemówienia zamykającego kongres: "... jako socjolog odczuwałem pewien niedosyt refleksji nad znaczeniem kultury dla kształtowania się społeczeństwa obywatelskiego, dla rozwoju i umacniania demokracji, praworządności, dla stabilności i umacniania naszego państwa. Niech mi będzie wolno wyrazić nadzieję, że następny Kongres Kultury Polskiej - a sądzę, że okaże się, iż warto go zwołać po okresie czasu krótszym niż ten, który dzieli nasze spotkanie od kongresu 1981 roku - podejmie również i wymienione przeze mnie problemy". Autor był przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Kongresu Kultury Polskiej 2000. W rządzie Jana Olszewskiego był ministrem kultury.
Kongres Kultury Polskiej 2000 odbył się dziewiętnaście lat po kongresie poprzednim.Co udało się osiągnąć?Przede wszystkim program kongresu był dobrze pomyślany.Oczywiście nietrudno wskazać, że wiele rzeczy można było zrobić lepiej. Po pierwsze, w programie kongresu w niedostatecznym stopniu uwzględniliśmy problemy Polaków żyjących poza granicami kraju. Po drugie, słusznie się wytyka organizatorom kongresu, że w obradach wzięło udział zbyt mało ludzi młodych.
BOKS ZAWODOWY Evander Holyfield - Lennox Lewis: rewanż gigantów ringu W poszukiwaniu prawdy Evander Holyfield i jeden z jego trenerów, Kenny Weldon (C) EPA JANUSZ PINDERA W najbliższą sobotę w Las Vegas dojdzie do kolejnego "rewanżu stulecia". Zmierzą się w nim dwaj najwybitniejsi obecnie bokserzy wagi ciężkiej, Amerykanin Evander Holyfield i Brytyjczyk Lennox Lewis. Osiem miesięcy temu, 13 marca, w nowojorskiej Madison Square Garden ich pierwsza walka zakończyła się kontrowersyjnym remisem. Stawką rewanżowego pojedynku będą pasy mistrzowskie trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego: WBA, WBC, IBF. Ostatnim posiadaczem trzech pasów w wadze ciężkiej był Riddick Bowe. Od siedmiu lat żaden z pięściarzy nie może się uważać za króla tej najbardziej cenionej kategorii. "Moje ciosy trafiały go od pierwszego do ostatniego gongu. Zostałem oszukany. Nie mogę uwierzyć w punktację sędziów. Przegrałem może dwie rundy z dwunastu. Wygrałbym ten pojedynek nawet z opuszczonymi rękami. Jestem najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej i cały świat o tym wie. Holyfield powinien mi oddać swoje pasy mistrzowskie, bo on wie, że przegrał. Mogę z nim walczyć ponownie w każdej chwili. Jutro albo za miesiąc. On chyba jednak nie będzie chciał już ze mną walczyć." To słowa wzburzonego Lewisa, wypowiedziane na konferencji prasowej po walce w Nowym Jorku. A co wtedy w Madison Square Garden powiedział Evander Holyfield? "Czuję się jak mistrz świata w wadze ciężkiej. Ludzie wokół ringu nie są sędziami. Czasem takie rzeczy się zdarzają. Ja walczyłem, inni sędziowali. Nie był to mój najlepszy występ. Muszę pochylić głowę przed klasą Lewisa. Tego wieczoru naprawdę błyszczał. Nigdy nie mówiłem, że jest słabym pięściarzem. Przed walką usłyszałem głos Boga, że znokautuję Lewisa w trzeciej rundzie. Tak się nie stało, ale dalej wierzę w naszego Pana. Czasem człowiek się myli, bo mu się wydaje, że słyszy jego głos. Jeśli Lewis chce walczyć jeszcze raz, nie mam nic przeciwko temu. Za pół roku zobaczymy, kto jest lepszy." Śmieszne i smutne Większość obserwatorów pierwszego pojedynku Lewisa z Holyfieldem nie miała wątpliwości, kto był wtedy lepszy. Tej nocy Lewis miał prawo czuć się oszukany. Zadał 613 ciosów przy 385 Holyfielda. Trafił 384, Holyfield tylko 130. Mimo to, gdyby Lewis nie wygrał ostatniej, dwunastej rundy, przegrałby pojedynek i stracił tytuł mistrza świata organizacji WBC. Zdaniem fachowców, i nie tylko, Lewis zasłużył na wygraną. Padały ostre słowa. Stary Lou Duva, który widział w swoim życiu niejedno bokserskie oszustwo, powiedział: "To śmieszne i smutne. Mieliśmy megawidowisko, megawalkę i megaoszustwo". Jeden z najwybitniejszych mistrzów pięści, król kategorii półciężkiej, Amerykanin Roy Jones jr: "Wstydzę się za swoją ojczyznę. Niestety, gdy Don King macza w czymś palce, to można się spodziewać takich rzeczy". Przypomnijmy werdykt i punktację sędziów z 13 marca. Jedynie sędzia z RPA, Stanley Christodoulu, prawidłowo ocenił to, co działo się w ringu, punktując 116:113 dla Lewisa. Anglik Larry O'Connel widział remis, 115:115. Prawdziwym curiosum była punktacja pani Eugene Williams ze USA - 115:113 dla Holyfielda. "Ten werdykt jest hańbą i wstydem dla boksu. Tą decyzją sędziowie raz jeszcze pokazali, że boks idzie złą drogą!" - krzyczał w Madison Square Garden Panos Eliades, promotor Lewisa. Walka, która miała być największym wydarzeniem ostatnich lat, okazała się skandalem. Sprowadzenie tego pojedynku do świątyni boksu zawodowego, jaką jest nowojorska Madison Square Garden, miało zapewnić "czystość gry" i udowodnić, że w walkach o taką stawkę wciąż najważniejszy jest sport. Stało się jednak inaczej. Na nic zdały się sentymenty. Stara hala, w której walczyli przed laty Muhammad Ali z Joe Frazierem, zaśniedziała waga pamiętająca tamte czasy i sędzia ringowy, Arthur Mercante jr, którego ojciec sędziował tamten pojedynek, miały zagwarantować sprawiedliwość, być swoistym powrotem do korzeni. Tymczasem w świątyni dokonano pospolitej kradzieży. Okradziony został nie tylko Lewis, ale również wszyscy ci, którzy naiwnie wierzyli jeszcze w czystość boksu zawodowego. Trzy niezależne postępowania wyjaśniające, które prowadzono po tej walce, niewiele dały. Nikomu nie udowodniono winy. Eugene Williams tłumaczyła się, że miała problemy z dokładnym obejrzeniem pojedynku, gdyż przeszkadzali jej fotoreporterzy. Don King jak zwykle wykpił się ze wszystkiego i zapewnił, że dojdzie do rewanżu. Tym razem słowa dotrzymał. 13 listopada w Thomas and Mack Center w Las Vegas Lennox Lewis (mistrz WBC) i Evander Holyfield (WBA, IBF) znów staną naprzeciw siebie. Zwycięzca zostanie mistrzem trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego. Będzie królem wagi ciężkiej. Ekscytujące rewanże W historii boksu było ponad 30 rewanżów o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Pierwszym był rewanżowy pojedynek Jamesa J. Jeffriesa z Bobem Fitzsimmonsem w 1899 roku. Jeffries wygrał rewanż przez nokaut, podobnie jak pierwszą walkę. Wielkie wydarzenie stanowił rewanż Gene Tunneya z Jackiem Dempseyem w 1927 r. Tunney wygrał na punkty obie walki. Rewanże zawsze są ekscytujące. Nawet wtedy, gdy pierwsza walka zakończyła się miażdżącym zwycięstwem jednego z pięściarzy. Ludzie szukają potwierdzenia, że ten, który wygrał, faktycznie jest lepszy. Sonny Liston udowodnił to chyba najbardziej brutalnie. W 1962 roku znokautował już w pierwszej rundzie Floyda Pattersona. W rewanżu (1963) zrobił to samo. Patterson znów został wyliczony w pierwszym starciu. Ten sam Liston stracił jednak tytuł bardzo szybko, na rzecz Muhammada Alego. Ich pierwsza walka zakończyła się w siódmej rundzie. Liston nie chciał dalej walczyć. Rok później (1965) pojedynek trwał bardzo krótko. Liston został znokautowany w pierwszym starciu. Muhammad Ali był bohaterem jeszcze jednego historycznego rewanżu, z Joe Frazierem. Pierwszą walkę w 1971 roku Ali przegrał na punkty po morderczym piętnastorundowym pojedynku. Druga walka była wojną. Zakończyła się w czternastej rundzie zwycięstwem Alego. "Rewanż jest szukaniem prawdy" - mówi Don King, organizator drugiego pojedynku Lewis - Holyfield. Kawałek ucha Swoje strony w historii najsłynniejszych rewanżów zapisali też Evander Holyfield i Lennox Lewis. Ten pierwszy toczył wielkie boje z Riddickiem Bowe'em, Mike'em Tysonem i Michaelem Moorerem. Z Bowe'em pierwszy pojedynek przegrał na punkty, drugi wygrał w podobny sposób i odzyskał tytuł mistrza świata. Gdy przystępował do walki z Tysonem (1996), miał już za sobą trzeci pojedynek z Bowe'em, przegrany przed czasem, i opinię boksera skończonego. Bukmacherzy przyjmowali zakłady w wysokości 25:1 na korzyść Tysona. Nie bez przyczyny jednak Holyfield jest nazywany "Wielkim wojownikiem". W Las Vegas zmusił do poddania Tysona w jedenastej rundzie. Rewanż, w czerwcu 1997 roku, był największym, z finansowego punktu widzenia, wydarzeniem w historii boksu. Jeszcze nigdy pięściarze nie podpisali takich kontraktów: 35 mln dolarów Holyfield, 30 mln Tyson. Jeszcze nigdy tak dobrze nie sprzedała się transmisja telewizyjna w płatnym systemie pay per view, jeszcze nigdy Don King nie zarobił tak dużo pieniędzy. Walka w MGM Grand (bilety na czarnym rynku po 10 tysięcy USD) zakończyła się jednak skandalem. Tyson przegrał przez dyskwalifikację, gdyż odgryzł rywalowi kawałek ucha. Stracił przez to na kilkanaście miesięcy licencję bokserską w stanie Nevada. Pod koniec 1997 roku Holyfield raz jeszcze stanął do walki w Las Vegas. W tej samej hali, w której przyjdzie mu zmierzyć się z Lewisem, spotkał się z Michaelem Moorerem. Tym samym, który odebrał mu tytuł w kwietniu 1994 roku. Wtedy Holyfield miał kłopoty z sercem i przegrał niejednogłośną decyzją sędziów. W listopadzie 1997 roku nie pozostawił Moorerowi żadnych wątpliwości. Moorer padał i wstawał, ale do ósmej rundy już nie wyszedł. Sędzia Mills Lane zatrzymał pojedynek po konsultacji z lekarzem. Lennox Lewis do tej pory zanotował tylko jeden udany rewanż, gdy 7 lutego 1997 roku zmusił do płaczu i poddania Olivera McCalla. Były sparingpartner Tysona trzy lata wcześniej był sprawcą ogromnej sensacji - znokautował w Londynie już w drugiej rundzie pewnego siebie Anglika. To był typowy wypadek przy pracy, ale Lewis stracił wtedy pas mistrza świata organizacji WBC, pas, który w 1992 roku »podniósł z kosza na śmieci«, do jakiego wrzucił go Riddick Bowe. Duży pada głośniej Przed pierwszą walką Lewisa z Holyfieldem faworytem był pogromca Tysona. Teraz role się odwróciły. To Lewis ma więcej zwolenników. Nic dziwnego. 13 marca w Madison Square Garden udowodnił, że jest lepszym bokserem. W rewanżu chce znokautować Holyfielda, żeby nie pozostawić nikomu wątpliwości, komu należy się korona w królewskiej kategorii. Lennox Lewis (34 lata) wygrał w swojej karierze zawodowca 34 walki (27 przed czasem), 1 przegrał i 1 zremisował. Jest aktualnym mistrzem świata organizacji WBC. Evander Holyfield jest o trzy lata starszy (37), ma na koncie 36 zwycięstw (25 przed czasem), 3 porażki, 1 remis i dwa pasy mistrzowskie organizacji WBA i IBF. Jest drugim w historii, obok Muhammada Alego, bokserem wagi ciężkiej, który trzykrotnie zdobywał tytuł mistrza świata, po zwycięstwach nad Busterem Douglasem (1990), Riddickiem Bowe'em (1993) i Mike'em Tysonem (1996). Warto o tym pamiętać, oceniając szanse obu pięściarzy przed wyjściem na ring w Las Vegas. Holyfield ma wprawdzie gorsze warunki fizyczne - 188 cm, 100 kg (Lewis 196 cm, 113 kg), ale jak mówi Don Turner, trener Amerykanina, "duży pada głośniej". Holyfield, świetny technik i taktyk, słynie z tego, że potrafi znakomicie przygotować się do rewanżu. Informacje, jakie napływały z jego obozu treningowego w Houston, potwierdzają, że jest w wyśmienitej formie, znacznie lepszej niż w marcu, kiedy chyba zlekceważył rywala. Lennox Lewis przygotowywał się do rewanżu w Poconos Brookdale w Pensylwanii. Jest pewny siebie i bez przerwy powtarza, że znokautuje Holyfielda. Trochę to niepokoi jego trenera, Emanuela Stewarda. "Teraz Lennox chce nokautu, nie ja. Przed pierwszą walką było odwrotnie" - twierdzi Steward. Zna on wszystkie słabe i mocne strony Holyfielda, którego przecież tak skutecznie przygotował do rewanżowego spotkania z Bowe'em. W nocy z 13 na 14 listopada (czasu polskiego) poznamy króla wagi ciężkiej. Jeśli zostanie nim Lennox Lewis, co jest wielce prawdopodobne, koronę straci Evander Holyfield, a wraz nim najsłynniejszy z promotorów boksu zawodowego, Don King. Porażka Holyfielda będzie też jego porażką, a przegrywać King nie lubi, tak samo jak bokserzy. Walkę Holyfield - Lewis pokaże na żywo tylko Canal Plus. Komentatorem będzie dziennikarz "Rzeczpospolitej" Janusz Pindera. Początek transmisji - niedziela godz. 3.25. Retransmisja w niedzielę w Polsacie o godz. 17.20.
W najbliższą sobotę w Las Vegas dojdzie do kolejnego "rewanżu stulecia". Zmierzą się w nim dwaj najwybitniejsi obecnie bokserzy wagi ciężkiej, Amerykanin Evander Holyfield i Brytyjczyk Lennox Lewis. Ich pierwsza walka zakończyła się kontrowersyjnym remisem. Większość obserwatorów tego pojedynku nie miała wątpliwości, że to Lewis zasłużył na wygraną. Stawką rewanżowego pojedynku będą pasy mistrzowskie trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego: WBA, WBC, IBF. Przed pierwszą walką faworytem był Holyfield. Teraz role się odwróciły. To Lewis ma więcej zwolenników.
Prezydent miasta: Jeśli Pruszków zostanie zniesławiony, wytoczymy proces. Mieszkańcy: Opinii się nie zwalczy. Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury. Pruszków kontratakuje - To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść - twierdzą niektórzy mieszkańcy Pruszkowa FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI RADOSŁAW JANUSZEWSKI Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży jedno z najsłynniejszych ostatnio miasteczek - Pruszków. Jeszcze kilkanaście lat temu znany był z fabryki ołówków i szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Teraz jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. A wszystkiemu winni są ponoć dziennikarze. "Bardzo dokładnie analizujemy wszystkie przypadki używania nazwy miasta Pruszków w mediach i jesteśmy przygotowani do obrony imienia naszego miasta środkami i metodami przewidzianymi prawem" - napisał "w imieniu mieszkańców miasta" prezydent Pruszkowa Jan Starzyński w "Liście otwartym do środków masowego przekazu." Zapachniało sądem. W obronie dobrego imienia Zarząd miasta przy pomocy warszawskiego Centrum Badań Regionalnych opracował "Strategię rozwoju Pruszkowa" sięgającą aż 2015 roku. List otwarty jest jednym z jej elementów. Ma pomóc w zmianie wizerunku miasta. Prezydent nie ma pretensji o to, że mówi się "mafia pruszkowska", ale ostrzega: - Jeśli zdarzą się skrajne przypadki, to znaczy zwroty: Pruszków zabija, Pruszków atakuje, i to bez cudzysłowu, przewidujemy skierowanie sprawy na drogę sądową, będziemy chronić dobrego imienia miasta. A że proces może być trudny? - Od tego są prawnicy - mówi prezydent. Maria Łobzowska jest radcą prawnym, pracuje dla zarządu miasta. Zastanawia się głośno: - To byłaby ciężka sprawa do obrony. Miasto mogłoby wytoczyć proces o naruszenie dóbr osobistych osoby prawnej, bo przecież gmina ma osobowość prawną. To byłoby powództwo cywilnoprawne. Żądalibyśmy przeprosin za kojarzenie miasta z kijem bejsbolowym. Ale za chwilę waha się: - Po co od razu sprawa, przecież można by zakończyć to ugodą, polubownie. A poza tym mafia nie istnieje - pani radca sporo rzeczy czyta i nie spotkała definicji tego pojęcia. Opowiada natomiast ciekawą historię, jak kupiła w Podkowie Leśnej dom od człowieka, który zgrał się w karty. Trzy razy przyjeżdżali do niej późnym wieczorem jacyś ostrzyżeni, muskularni mężczyźni i pytali o byłego właściciela. Mówili, iż są z kasyna i nauczą go, że długi się spłaca. Musiała ich sądem postraszyć, żeby przestali ją nachodzić. Jest mafia, czy jej nie ma Prezydent Starzyński twierdzi, że za jego kadencji na terenie Pruszkowa nie było przejawów działalności mafii. - Były wymuszenia na terenie Komorowa, za Pruszkowem. Czyta się o Mikołajkach - aresztowano tam jakiegoś Syryjczyka i dwóch mieszkańców Warszawy, a w mediach podają, że to Pruszków - żali się. - Legendarny boss "Pruszkowa", "Pershing", nigdy nie był mieszkańcem Pruszkowa, mieszkał w Ożarowie. Prezydent zarzeka się, że od 1978 roku, od kiedy pracuje w Pruszkowie, nie zetknął się z działalnością grup przestępczych. - W Pruszkowie jest trzynaście banków, a nie było napadów. Ale ludzie mówią "mafia" i kojarzą to określenie z powiązaniami świata przestępczego z władzą. - A ja muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem - mówi smutnym głosem prezydent. I wspomina byłego komendanta miejscowej policji, który parę lat temu musiał przejść na emeryturę, bo powiedział, że w Pruszkowie mafii nie ma, skoro nie ma powiązań z władzą... Honor i ekonomia - Chodzi o inwestorów, a także o napływ nowych mieszkańców. Na terenie Pruszkowa jest zarejestrowanych 7200 podmiotów gospodarczych. Najczęściej to małe firmy rodzinne, zatrudniające niewielu pracowników najemnych. Gdyby rządziła mafia, kto by się tutaj osiedlał i lokował inwestycje. To z miejscowości na zachód od Pruszkowa wyjeżdża się w poszukiwaniu pracy - mówi prezydent. Chwali się, że po dwóch latach działalności samorządu jego kadencji Pruszków zaczął być uważany za miasto przyjazne inwestorom. Założyło tu swoje wytwórnie kilka firm zachodnich. Przeniosły swoje siedziby z Warszawy. Przychodzą również dilerzy budujący mieszkania, a nie są to potentaci, którzy mogliby się nie obawiać mafii. - Niech pan się przejdzie po Pruszkowie i zobaczy, ile tu małych sklepów. Gdyby zagrożenie było realne, połowy by nie było. I niemal jednym tchem dodaje: - Ostatnio nie było tygodnia, żeby inwestorzy nie pytali o bezpieczeństwo lokowania interesów w Pruszkowie. Ktoś ponoć się wycofał, bo przestraszył się mafii. Przecież tę opinię, która została urobiona Pruszkowowi, na pewno będą brali pod uwagę, choćby podświadomie, wybierając miejsce. Ilu nie zainwestowało? Tego przecież nie da się sprawdzić. A ja znów muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem. Miasto z tradycjami Idę za radą prezydenta. Chodzę po Pruszkowie - od przystanku WKD do ulicy Prusa ciągnie się główna ulica, Kraszewskiego. Przy niej sąd, policja i ratusz, niezbyt okazały. Trochę zimno, szukam więc jakiejś kawiarni. Nie ma. Jest tylko McDonald. - To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść. Planowałem - zrobić deptak, zamknąć odcinek od kościoła do Prusa. Ale to się ślimaczy. Normalny człowiek nie otworzy lokalu, bo mu zdemolują - mówi artysta plastyk Bogdan Skoczylas, radny, szef Komisji Oświaty, Kultury i Sportu, marszand, właściciel dwóch sklepów. - Pruszków zawsze był taki. Kiedy tu w 1967 roku zamieszkałem, już miał niezłą renomę. Głównie w "Warszawce". Prawa miejskie Pruszków dostał w 1918 roku, przed 11 listopada, bo Niemcy nie mogli sobie poradzić z bandytyzmem - musiał być komisariat policji, a komisariat może być tylko w mieście. Ale tradycje sięgają tu jeszcze czasów carskich. Skazany na zesłanie albo na katorgę przestępca po powrocie nie miał prawa osiedlić się w mieście gubernialnym. I tak oto w wianuszku podwarszawskich miejscowości zaczęło przybywać "elementu". A uczciwi obywatele musieli z nim jakoś żyć. Trochę pomagał i pomaga złodziejski honor: na własnym podwórku się nie kradnie. Radny Skoczylas wspomina, jak przyjechał do niego pewien Francuz, któremu urządzał wystawę. Zajechał dużym BMW. - Siedzimy, pijemy kawę, a sprzedawczyni: panie szefie tu czterech się kręci. Wyszedłem, pokazałem się, zobaczyli, że miejscowy, i odeszli. Ale to nie mafia - to małolaty. Z nimi największy bałagan. Kręcą się po osiedlu, bo nie mają co robić. Podwarszawskie Corleone Co myślą zwyczajni mieszkańcy? Mężczyzna w średnim wieku wyprowadził na spacer rottweilera. Mówi, żeby nie głaskać, bo piesek spokojny, ale rękę może odgryźć. - Mafia? - wzrusza ramionami. - To jest w całej Polsce. Trzeba tępić i tyle. Jestem z Warszawy. Urodziłem się na Targówku, mieszkałem na Ochocie, na Grochowie - to też dzielnice nawiedzane przez przestępców. Przyjechałem tu kiedy się ożeniłem, na długo, zanim mafia zapanowała. Co było wcześniej? Też panowało chamstwo. Zaczepiali mnie, ty, warszawiak, kozak. Trzeba było ich dobrze nasmarować, znaczy - stłuc, żeby przestali. Grunt na mafię zawsze tu był podatny. Koło ratusza zatrzymuję młodego chłopaka. Chodzi do trzeciej klasy liceum. Uśmiecha się: - Nie, nie czuję się urażony. Z czegoś ta sława Pruszkowa wynika. Dopiero teraz się uspokoiło. Zdarzało się, że mercedesy na dwóch kołach brały zakręt. O tutaj, sam widziałem. Rozpoznaję tych z mafii. Z dziećmi "Masy" chodziłem do podstawówki. Na wakacjach żartują sobie ze mnie - o, Pruszków, jesteś z mafii. Jak podjadę samochodem (peugeotem rodziców), pruszkowska rejestracja i każdy kojarzy. Ale to mnie raczej nie nobilituje. Młoda kobieta, typ bizneswoman, zajeżdża oplem. - Powiem jedno: ci, którzy piszą o Pruszkowie, naprawdę na niczym się nie znają. Najładniejsze domy bossów znajdują się na Ostoi, w Komorowie, a nie w Pruszkowie. Tu nigdy nie było problemów. A w sytuacjach towarzyskich Pruszków kojarzy się jednoznacznie. Pytają mnie: to ten Pruszków? Ale to nie jest dokuczliwe, przyzwyczaja się człowiek. Wcześniej Pruszków był nieznany. Wanda jest sprzedawczynią w sklepie z biżuterią: - Jeszcze dziesięć lat temu tylko nieliczni znali Pruszków. Kojarzył się ze szpitalem psychiatrycznym - śmieje się. - Zdecydowanie wolę, żeby kojarzyli mnie z miastem mafii. Jednego nawet znałam, "Kiełbasę". Chodziłam z nim do jednej klasy w podstawówce. Kolega z niego był dobry, ale uczeń słaby. Nie żal mi go, bo jak może być żal bandziora? A że Pruszków ma taką złą sławę? Mnie nie obchodzi, co ludzie mówią. Chcę, żeby moje dzieci były bezpieczne. Poczucie zagrożenia jest ogólne, nie tylko w Pruszkowie. - A mnie jest przykro, dlaczego mają tak na nas jechać? - mówi koleżanka Wandy, Iza. Kiedy była na wakacjach w Mikołajkach, pytali ją nowi znajomi, czy tam w Pruszkowie jest mafia, czy strzelają na ulicach. - Nie to, że się ze mnie śmiali. To byli młodzi ludzie, uważali, że to coś fantastycznego mieszkać w takim mieście, zupełnie jak we Włoszech, Corleone! My nie z mafii Ostatnia dekada marca, w Domu Kultury zbiera się miejska rada. Sprawa listu otwartego wraz ze "Strategią rozwoju Pruszkowa" trafia pod obrady. Pierwszy ma być omawiany "Publiczny protest przeciw nieuzasadnionemu używaniu imienia miasta w kontekście działalności przestępczej". Po krótkim wystąpieniu prezydenta zaczęła się dyskusja. Ale protest schodzi na dalszy plan. - Nie wiadomo, czy to miasto będzie w pełni skanalizowane w 2015 roku - mówi jeden z radnych. - Dokument wart tyle, ile papier, na którym go wydrukowano. Pełno tu banałów i frazesów, z których nic nie wynika - twierdzi inny. Łowię radnych w korytarzu, gdy wychodzą na papierosa albo zjeść coś w bufecie. Co sądzą o proteście przeciw mediom? Radna Magdalena Dobrzyńska nigdy nie wstydziła się, że jest z Pruszkowa. Uważa się za lokalną patriotkę. Przed laty, gdy jeszcze chodziła do podstawówki, poznała niejakiego "Barabasza". - Nie żebyśmy się sobie kłaniali, ale wiedziałam, kto to jest. To były jeszcze stare struktury, jeszcze nie było "Pershinga", "Kiełbasy", "Masy", "Krzysia" i innych. Wtedy na korzyść wychodziło, że nie jest się z Warszawy. My wtedy mieliśmy raczej małe gangi. A teraz zdarza się, że po artykule w gazecie, po programie w telewizji przyjaciele mówią: a u was znowu coś się stało. Myślę, że wszystkim nam zależy, żeby w mediach nie postrzegano nas jako miasta mafii. I chwali pruszkowskie muzeum starożytnego hutnictwa i górnictwa. - Jest takie piękne - mówi z przekonaniem. O tym powinna prasa pisać. I o koncertach w muzeum, a nie o mafii. Radny Euzebiusz Kiełkiewicz czyta list otwarty. - Dobrze piszą! Wycieranie sobie gęby Pruszkowem nie jest dobre dla miasta. Gdańsk też miał swojego bandziora, Kraków też. Troszkę za dużo o Pruszkowie. Każdy w Polsce się uśmiecha. Mówią o nas "mafia". Ale opinii się nie zwalczy - wzdycha z rezygnacją. - Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury. Umrze naturalną śmiercią, tak jak opinia o "bandytach z Pragi". Teraz cicho o nich. A po środki prawne bym nie sięgał. Radny Józef Moczuło, inżynier, pracuje w zachodniej firmie, jest redaktorem naczelnym miesięcznika parafialnego "Dzwon Żbikowa". - Ten negatywny wizerunek trochę nam hamuje rozwój. Brakuje nam hotelu - był inwestor, wycofał się. Ponoć ze względu na negatywny wizerunek. Ale poprawiać wizerunek miasta przez łajanie, przez sąd to nonsens. Radny Moczuło irytuje się, gdy słyszy o wizerunku Pruszkowa w mediach. Z racji obowiązków służbowych często jeździ po Polsce. - Gdy pokazuję dowód w hotelu, recepcjonistka zaraz mnie "obcina", czy aby kałacha przy sobie nie mam. A przecież mało kto wie nawet, gdzie ten Pruszków leży. Kiedyś płynął z kolegami na ryby, na Wyspy Alandzkie. Na promie zachciało im się pójść do baru. - Barman powiedział, iż szef kazał specjalnie dla nas otworzyć, jak się dowiedział, że my z Pruszkowa, bo myślał, iż jesteśmy z mafii. -
Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży jedno z najsłynniejszych ostatnio miasteczek - Pruszków. Jeszcze kilkanaście lat temu znany był z fabryki ołówków i szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Teraz jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. A wszystkiemu winni są ponoć dziennikarze. Zarząd miasta przy pomocy warszawskiego Centrum Badań Regionalnych opracował "Strategię rozwoju Pruszkowa" sięgającą aż 2015 roku. List otwarty jest jednym z jej elementów. Ma pomóc w zmianie wizerunku miasta. Prezydent Starzyński twierdzi, że za jego kadencji na terenie Pruszkowa nie było przejawów działalności mafii.
W Ameryce możliwe jest w zasadzie wszystko. Jednego tylko nikt jakoś nie potrafi sobie wyobrazić - tego, że 98-letni Strom Thurmond miałby po 46 latach zasiadania w Senacie przejść na emeryturę. Konfederata XX wieku Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Na waszyngtońskim Kapitolu stoi jego popiersie, a w Columbii, stolicy Karoliny Południowej, i w rodzinnym Edgefield - pomniki. Jego imię noszą między innymi liceum, autostrada, koszary, tama i jezioro. Tak czczony - już za życia - jest legendarny senator Strom Thurmond. Ale ów heros, faktyczny przewodniczący amerykańskiego Senatu (oficjalnie jest nim wiceprezydent) i czwarta osoba w państwie, czuje się coraz gorzej i niewykluczone, że zrezygnuje z mandatu - alarmują amerykańskie gazety. Ewentualne odejście Thurmonda oznaczałoby nie tylko kres najbarwniejszej kariery XX wieku, ale i - być może - trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Jeżeli jednak dotrwa on do końca kadencji, upływającej w styczniu 2003 roku, będzie pierwszym w historii USA senatorem, który ukończy sto lat piastując urząd. Stary człowiek i może Senne prowincjonalne miasteczko Aiken w Karolinie Południowej, gdzie mieści się regionalne biuro senatora, jest skąpane w zieleni. Trawniki przypominają tu miejscami dywany z szyszek, które spadają tysiącami z sosen, jodeł, modrzewi i świerków. Raz w tygodniu do Aiken przyjeżdża do fryzjera 91-letnia Mary, siostra Stroma. W okolicy mieszkają też jej bliźniaczka Martha i najstarsza z sióstr, 94-letnia Gertruda. Aiken to również miasto Nancy Moore, młodszej o prawie pół wieku żony Thurmonda, z którą senator pozostaje od dziesięciu lat w separacji. Ach, co to był za ślub. Ameryka 1969 roku. Panna - zdecydowanie młoda, 22 lata; cztery lata wcześniej zdobyła tytuł Miss Karoliny Południowej. Pan - w wieku jak najbardziej zaawansowanym, 66 lat, dni chwały dawno, wydawałoby się, za nim. Wydawcy ilustrowanych magazynów zacierali ręce, podstarzali dandysi nabierali chętki, by iść za przykładem, połowa społeczeństwa się śmiała, a druga połowa nie wychodziła ze zdumienia, choć dziwić się nie za bardzo było czemu. W końcu każdy wiedział, że Strom lubi kobiety, a kobiety, z tych czy innych powodów, lubią jego. Nawet dziś, gdy senator odwiedza rodzinny stan, nie przepuszcza na spotkaniach z wyborcami okazji, by zauważyć na głos, jak to miło, że miejscowe damy są wciąż takie eleganckie, urodziwe, atrakcyjne... Czasami senator daje upust swej fascynacji w sposób nieco bardziej ekspansywny. Będąc już 90-latkiem, nie tracił rezonu i podobno obłapywał w windzie na Kapitolu pewną panią senator, co o mało nie zakończyło się dlań oskarżeniem o molestowanie seksualne. Pytany przez dziennikarki o sprawy polityczne czy społeczne, odpowiada z kolei czasem z błyskiem w oku: "Jest Pani piękną kobietą". Jak wyznał jednej z gazet: "Nie sądzę, by było to naturalne, gdyby człowiek nie interesował się płcią przeciwną. Ja po prostu uwielbiam kobiety, piękne kobiety". Bawi to całą Amerykę. Dowody na to, że wiara w nadludzkie możliwości Starego Stroma nie słabnie, można znaleźć między innymi w książce "Ol' Strom. An unauthorized biography of Strom Thurmond" (Stary Strom. Nieautoryzowana biografia...) autorstwa Jacka Bassa i Marylin W. Thompson. Na jednym z zamieszczonych w niej dowcipów rysunkowych kobieta przechodząca tuż obok naturalnej wielkości pomnika senatora odwraca się nagle z niedowierzaniem i patrząc na swoją efektowną pupę wykrzykuje: "Na Boga! Przysięgłabym, że ktoś mnie uszczypnął!" Znana powszechnie skłonność Thurmonda do płci przeciwnej nie oznacza jednak, że jest on wyrozumiały dla każdego mężczyzny o podobnych zainteresowaniach. Kiedy w Senacie debatowano nad losem Billa Clintona, oskarżonego o krzywoprzysięstwo w tak zwanej sprawie Lewinsky, Thurmond zdecydowanie głosował za uznaniem prezydenta za winnego. "Tylko żeby nie było nieporozumień" - podkreślił, gdy rozmawialiśmy o tym w jego waszyngtońskim biurze. "Chodziło o krzywoprzysięstwo! Krzywoprzysięstwo, a nie żadne romanse!!!". Winogrona gniewu Pierwsza żona Thurmonda - Jean, z którą, o czym mówią wszyscy, był podobno naprawdę szczęśliwy, zmarła przedwcześnie na raka mózgu. Drugą - Nancy - Strom poznał, gdy pewnego lata pracowała u niego w biurze. Zakochał się i zdecydował na ślub, mimo że był od niej starszy o 44 lata. Przez dłuższy czas wszystko układało się na pozór gładko. W 1982 roku dziennik "Washington Post" napisał, że Nancy wstaje o drugiej w nocy i do 5.30 obrabia pocztę senatora, a potem udaje się z mężem, który miał już wtedy na karku osiemdziesiątkę, na poranną przebieżkę. Dopiero po latach wyszło na jaw, że Nancy ma problemy z alkoholem. Zdecydowała się leczyć dopiero, gdy została zatrzymana przez policję za jazdę po pijanemu i trafiła do aresztu. Wcześniej jednak na rodzinę spadło ogromne nieszczęście. Córka Thurmondów (mieli oni czworo dzieci), nosząca to samo imię co matka - Nancy - zginęła pod kołami samochodu prowadzonego przez nietrzeźwą kobietę. Kary za jazdę po pijanemu są w Karolinie Południowej raczej surowe - zaostrzył je sam Thurmond, w czasie gdy był gubernatorem. Zabójczyni otrzymała jednak stosunkowo niewysoki wyrok. Być może sąd nie był zbyt srogi w obawie, iż ktoś mógłby powiedzieć, że dzieje się tak, bo ofiarą była córka senatora. Mówi się niekiedy, że Thurmond, który sam nie pije i nigdy nie pił, wręcz nienawidzi alkoholu. Przed dwoma laty omal nie wpadł w szał, dowiedziawszy się, że producenci wina w USA zamierzają drukować na etykietach butelek treści zachęcające konsumentów do wypitki. Chodziło o stwierdzenie, jakoby wino przez wieki umilało społeczeństwom spożywanie posiłków i że kieliszek bądź dwa kieliszki dziennie zmniejszają ryzyko zachorowania na choroby serca. Zdaniem senatora producenci powinni raczej informować na etykietach, i to wołami, że alkohol zabija sto tysięcy Amerykanów rocznie. W 1991 roku Thurmondowie zdecydowali się na separację. Powodem miało być właśnie zamiłowanie Nancy do trunków oraz domniemane flirty - z mężczyznami na pewno od senatora młodszymi. I oto w dziesięć lat później Waszyngtonem wstrząsnęła nagle niewiarygodna pogłoska, jakoby Nancy szykowała się do zastąpienia Starego Stroma w fotelu senatora. Dixie znaczy Południe Strom Thurmond urodził się w grudniu 1902 w Edgefield, maleńkiej mieścinie w Karolinie Południowej. Edgefield zapisało się w historii tym, że gdy wybuchła wojna secesyjna (1861-65), do armii Konfederacji (CSA) zgłosili się wszyscy tutejsi mężczyźni. Miasto wydało też na świat aż dziesięciu gubernatorów; Thurmond był ostatnim z dziesiątki. Senator jest naprawdę stary. Jego kariera polityczna trwa tak długo, że stał się dla Ameryki symbolem łączącym wiek XIX z XXI. Kiedy w latach 20. kandydował na kuratora oświaty w powiecie Edgefield, głosowali nań między innymi weterani-konfederaci, którzy 60 lat wcześniej walczyli z żołnierzami Abrahama Lincolna w wojnie stanów czy wojnie o niepodległość Południa, jak często nazywa się w tych stronach wojnę secesyjną. Po ukończeniu studiów Thurmond był prawnikiem, senatorem stanowym i sędzią. Czterech morderców skazanych w procesach, którym przewodniczył, zakończyło swój niechlubny żywot na krześle elektrycznym. Strom wierzył i wierzy w odstraszające działanie kary głównej i to nie tylko za zbrodnię morderstwa. Już jako parlamentarzysta dwukrotnie proponował, by wprowadzić w całym kraju karę śmierci również dla handlarzy narkotyków. Wróciwszy z drugiej wojny światowej, zajął się na dobre polityką i błyskawicznie został gubernatorem, w czym pomogła mu chwała bohatera z Normandii i zaszczytne odznaczenie wojenne - Purpurowe Serce. Został też rzecznikiem praw stanów - a w szczególności stanów Południa. Ktoś, kto chciał wtedy mieć na Południu coś do powiedzenia, należał do Partii Demokratycznej; republikanom wciąż nie umiano jeszcze bowiem zapomnieć zwycięstwa w wojnie secesyjnej. Wśród demokratów doszło wówczas do poważnego rozłamu na tle stosunku do segregacji rasowej. Południowcy stali na stanowisku, że jej ewentualne zniesienie winno pozostać w gestii poszczególnych stanów, a nie rządu federalnego. Nie mogąc porozumieć się w tej kwestii z ubiegającym się o reelekcję prezydentem demokratą Harrym Trumanem, zdecydowali się rzucić mu wyzwanie. W ten sposób na amerykańskiej scenie politycznej pojawiła się Partia Praw Stanów, czyli dixiekraci (zbitka terminów: Dixie - amer.: Południe i demokraci). Segregacja dziś, jutro, zawsze Nowe ugrupowanie postanowiło wystawić własnego kandydata na prezydenta. Postawiono właśnie na Thurmonda. I choć uległ on w wyborach 1948 roku nie tylko Trumanowi, ale i republikaninowi Thomasowi Deweyowi, wygrywając jedynie w Karolinie Południowej, Alabamie, Missisipi i Luizjanie, niewiele brakowało, by jednak został prezydentem. Jak policzono, gdyby zaledwie 21 tysięcy wyborców w stanach Ohio i Illinois głosowało inaczej, ani Truman, ani Dewey nie zdobyliby wymaganej większości głosów. Wyboru prezydenta musiałaby wówczas dokonać Izba Reprezentantów Kongresu. Ponieważ przy ówczesnym układzie sił demokraci za nic nie poparliby Deweya, a republikanie - Trumana, bardzo prawdopodobne jest, że prezydentem zostałby kandydat "kompromisowy", czyli Thurmond. W 1957 roku senator postawił sobie za zadanie niedopuszczenie do debaty nad ustawą, której przyjęcie znosiłoby segregację rasową. Przez kilka dni przesiadywał w saunie i pił tylko tyle wody, ile musiał. W dniu głosowania porządnie odwodniony pojawił się na senackiej mównicy i nie schodził z niej przez 24 godziny i 18 minut. Mówił i mówił, pochłaniając litrami napoje, a po skończeniu przemówienia przez dwie godziny rozmawiał jeszcze z dziennikarzami. Do toalety nie poszedł ani razu, bowiem zejście z mównicy równałoby się rezygnacji z głosu. Innym razem, przed drzwiami Senatu, pochwycił zapaśniczym chwytem pewnego senatora, chcąc uniemożliwić mu wejście do sali obrad, gdyż ten zamierzał głosować nie po jego myśli. Ustawę jednak ostatecznie przyjęto, choć - między innymi dzięki Thurmondowi - w kształcie nieco odbiegającym od oryginalnego. Thurmond bardzo długo pozostawał niepoprawnym segregacjonistą. Pohukiwał, że armia i gwardia narodowa, przy pomocy których Waszyngton wcielał na Południu w życie idee równości rasowej, nie będą miały tylu żołnierzy, by "wpuścić Murzynów do naszych domów, kościołów, kin, teatrów i basenów". Blisko mu było do gubernatora Alabamy George'a Wallace'a, niestrudzonego propagatora słynnego hasła "Segregacja dziś, segregacja jutro, segregacja na zawsze". Ale nie mieli racji ci, którzy nazywali Thurmonda rasistą. To on przecież, jeszcze jako gubernator, doprowadził do postawienia przed sądem 28 białych, którzy dopuszczali się linczów, i to on pierwszy zatrudniał Murzynów jako urzędników w swym biurze. Może dlatego do dziś, pytany o tamte lata, mówi, że nie ma sobie nic do zarzucenia - odwrotnie niż nieżyjący już Wallace, który przyznał przed śmiercią, że żył w błędzie. Jest nie do zastąpienia Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Dlatego tak wiele osób boi się przyznać wprost, że nieuchronnie zbliża się jego czas. Co kilka dni senator przewożony jest do szpitala na badania. Ma kłopoty z kojarzeniem, utrzymaniem równowagi, ze słuchem. Zrezygnował nawet z otwierania codziennych sesji Senatu - ceremoniii, na którą jeszcze niedawno potrafił gnać prosto ze szpitala. Kiedy rozmawiałem z nim przed dwoma laty, trzymał się jeszcze kapitalnie i zdawał się być, jak na swój wiek, w pełni sił. Mówił, jak zwykle, niezrozumiałym prawie dla nikogo językiem z akcentem z Głębokiego Południa z początku wieku (dziś już poprzedniego). Jego przeszczepione marchewkowe włosy świeciły w ostrym kwietniowym słońcu, twarz tryskała energią i aż się rozpalał, opowiadając i pokazując mi zdjęcia dziewięciu prezydentów, z którymi pracował (George W. Bush jest dziesiąty). Przypomniało mi się, jak przed wyborami w 1996 roku, kiedy zresztą zapowiedział, że kandyduje po raz ostatni, szef jego kampanii pytał, porównując go z o wiele młodszym konkurentem: "Mam tu 96-latka z 42-letnim doświadczeniem i 42-latka bez żadnego doświadczenia. Kogo wybieracie?". Dziś kwestia sukcesji po Thurmondzie stała się sprawą wagi państwowej. I dzieje się tak nie tylko dlatego, że jest on czwartą osobą w państwie i gdyby coś złego spotkało nagle Busha, wiceprezydenta Dicka Cheneya i przewodniczącego Izby Reprezentantów Dennisa Hasterta, to on właśnie zostałby prezydentem! W Białym Domu i w Izbie Reprezentantów republikanie rządzą dziś niepodzielnie, ale w Senacie obie partie mają po pięćdziesięciu przedstawicieli. W przypadku kiedy głosowanie kończy się remisem, decyzję podejmuje wiceprezydent, dziś - republikanin. Gdyby jednak Thurmond zrezygnował z mandatu z przyczyn zdrowotnych albo gdyby umarł w trakcie pełnienia urzędu, jego następcę wyznaczy gubernator Karoliny Południowej. A tak się składa, że gubernatorem jest Jim Hodges, demokrata, który z radością mianowałby na miejsce Thurmonda któregoś ze swych partyjnych kolegów, sprawiając, że demokraci mieliby odtąd w izbie większość. Mocno przerażeni obrotem spraw karolińscy republikanie przygotowali już nawet podobno projekt ustawy, zgodnie z którą gubernator mógłby w tego typu sytuacjach czynić sukcesorem wyłącznie członka tego samego ugrupowania, które reprezentował dotychczasowy senator. Życie mija zbyt szybko Wychodzący w Columbii dziennik "The State" napisał niedawno, że senator nagrał w ubiegłym roku taśmę wideo, na której prosi gubernatora, by w razie czego wyznaczył na jego następczynię Nancy Thurmond (w USA w razie rezygnacji lub śmierci senatora z reguły nie organizuje się wyborów uzupełniających). Hodges, któremu Nancy zaprezentowała nagranie w listopadzie, twierdzi, że nie wątpi, iż Thurmond dotrwa do końca kadencji, ale odmawia rozmowy na ten temat z dziennikarzami, utrzymując, że nie ma co rozmawiać o czymś, co jest niewyobrażalne. Sam główny bohater przyznaje, że rzeczywiście rozważał złożenie mandatu, ale zmienił zdanie po "otrzymaniu licznych telefonów z Karoliny Południowej i przemyśleniu konsekwencji politycznych". Dodaje, że na razie myśli nie o rychłym umieraniu, ale charlestońskiej gazecie "Post and Courier" wyznał kilka tygodni temu, że choć jako odznaczony weteran drugiej wojny ma prawo do pochówku na Cmentarzu Narodowym Arlington pod Waszyngtonem, chce po śmierci spocząć w Aiken. Na razie jednak - przekonuje - czuje się, jakby miał ze 40 lat mniej i podkreśla, że odziedziczył "dobre geny". Żałuje tylko, mówiąc o całym swym życiu, że "to wszystko minęło zbyt szybko". Jakby to nie brzmiało okrutnie, każdy w końcu, najdłuższy nawet żywot musi kiedyś mieć swój kres. Dzień, w którym Ameryce zabraknie Stroma Thurmonda, będzie pewnie dla wielu taki, jak dla narratora powieści "Alienista" Caleba Carra pożegnanie Teodora Roosevelta, zmarłego w 1919 roku byłego prezydenta i wyjątkowo nietuzinkowego człowieka: "Teodor leży w ziemi. (...) Myśl, że nie żyje, jest właśnie taka - nie do przyjęcia". - JAN TRZCIŃSKI
Thurmond to jeden z ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia. Dziś kwestia sukcesji po Thurmondzie stała się sprawą wagi państwowej. I dzieje się tak nie tylko dlatego, że jest on czwartą osobą w państwie i gdyby coś złego spotkało Busha, wiceprezydenta i przewodniczącego Izby Reprezentantów, to on właśnie zostałby prezydentem! W Białym Domu i w Izbie Reprezentantów republikanie rządzą dziś niepodzielnie, ale w Senacie obie partie mają po pięćdziesięciu przedstawicieli. W przypadku kiedy głosowanie kończy się remisem, decyzję podejmuje wiceprezydent, dziś - republikanin. Gdyby jednak Thurmond zrezygnował z mandatu z przyczyn zdrowotnych jego następcę wyznaczy gubernator Karoliny Południowej. A tak się składa, że gubernatorem jest demokrata.
OŚWIATA Działka ważniejsza niż uczniowie Na zapleczu Pałacu Sprawiedliwości - Będzie nam trudno zgodzić się na rozproszenie uczniów po innych szkołach - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25 Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży. Przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Włodzimierz Nieporęt powiedział "Rzeczpospolitej", że sejmik nie podejmował żadnej uchwały o zbywaniu nieruchomości. Rodzice wiedzą swoje; szepczą, że podobno sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę. Z petycji uczniów Zespołu Szkół nr 25: "Prosimy Pana Wojewodę, Pana Marszałka i Pana Starostę o zweryfikowanie swoich decyzji i pozostawienie nas w naszej ukochanej szkole. Będziemy o nią walczyć wszelkimi sposobami. Nie damy się wyrzucić jak niepotrzebne śmieci, wszak jesteśmy przyszłością tego Narodu. A Naród dba o swoje dzieci". Pod petycją podpisało się 620 uczniów. Liczne organy prowadzące Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne jako szkoły kształcące pielęgniarki w przestarzały sposób, warszawskie Kuratorium Oświaty zawarło z Wydziałem Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego porozumienie i w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. Z wyników tego eksperymentu korzysta teraz MEN, proponując reformę szkolnictwa zawodowego. W listopadzie 1995 roku, kiedy w Liceum Medycznym zostały już tylko dwie ostatnie klasy, minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. W tym czasie na Świętojerskiej było już czterystu uczniów w liceum i szkole zasadniczej oraz stu w zamierającym liceum medycznym i Medycznym Studium Policealnym. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Gmina Warszawa Centrum, która prowadzi też licea ogólnokształcące, była nawet zainteresowana przejęciem LO im. Fredry, ale kiedy zorientowała się, jak zagmatwany jest status prawny obiektu, zrezygnowała. Werdykt NSA nie wystarczy Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie, tuż za nowym budynkiem sądów przy placu Krasińskich, o krok od Starego Miasta. Metr kwadratowy gruntu w tej części Warszawy kosztuje 1200 dolarów. Uczniowie mówią, że są prawnicy, którzy za 10 procent wartości tej działki chętnie udowodniliby przed sądem, iż Sejmik Województwa Mazowieckiego stał się jej właścicielem bezprawnie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". W uzasadnieniu do skargi wskazuje się na to, że w 1996 roku szkoły medyczne ze Świętojerskiej zostały zlikwidowane, a Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat. - Liczymy, że werdykt NSA będzie dla nas korzystny - mówi Ewa Kobyłecka z Wydziału Edukacji Starostwa Powiatu Warszawskiego. - Mamy trochę problemów z wyjaśnieniem prawa własności budynków i terenów przejętych przez nas szkół. Ze "Świętojerską" jest największy problem, bo to duża szkoła, bardzo dobra, z tradycjami. Nie myślimy o przeniesieniu z niej klas do innych szkół. Wystąpiliśmy już z wnioskiem o przedłużenie umowy z Sejmikiem Województwa Mazowieckiego na użyczenie pomieszczeń przy Świętojerskiej. Nie przypuszczamy, by umowa nie została przedłużona, przecież tu chodzi o młodzież. Proponujemy na razie, bo sprawa jest w NSA, przedłużenie umowy na następny rok szkolny. Dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego Jerzy Polański, odpowiadając pisemnie na pytania "Rzeczpospolitej", zaprzeczył twierdzeniom, że sejmik podjął decyzję o sprzedaży działki przy Świętojerskiej. Ale napisał też, że porozumienie dotyczące użytkowania przez Zespół Szkół nr 25 budynku przy Świętojerskiej nie zostanie przedłużone. Polański nie wyklucza, że w budynku zostanie umieszczony jeden z kierunków Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej. Będą mnie musieli wynieść - Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Zrobiło mi się przykro, bo ta szkoła to jak moje dziecko. Jest wymagająca, ale życzliwa uczniom. Wypracowano tu program, klimat. Mamy profil humanistyczny z elementami wiedzy o teatrze. Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży. - Nie wiem, jakim prawem można zabierać uczniom szkołę - mówi przewodniczący samorządu szkolnego Piotr Śmigasiewicz. Nie mam zamiaru tej szkoły opuścić, będą mnie musieli wynieść. Tutaj spędziłem trzy lata i nie wyjdę stąd. Koniec. Chodzę do trzeciej klasy. Gdyby nas przenieśli, zaaklimatyzowanie się potrwa mniej więcej pół roku, trzeba poznać nauczycieli, system oceniania. Na przygotowanie się do matury pozostaną dwa miesiące - to nierealne. Ludzie, którzy nam zabierają szkołę, zabierają nam maturę. A chodzi o ziemię wartą 10 milionów dolarów. Myślę, że robią nam wielką krzywdę. - Jestem tu pierwszy rok, ale już się przywiązałem do szkoły. Teraz zajmujemy się tylko sprawą zagrożenia szkoły, na nic innego nie mamy czasu - mówi Michał Kibil. Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej, ale też stara się pokazać szkołę z dobrej strony, promować jej dorobek. Uczniowie przygotowują inscenizację "Opowieści wigilijnej", na którą zamierzają zaprosić przedstawicieli władz, od których zależy ich przyszłość. Anna Paciorek Zdjęcia Jakub Ostałowski
Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej w Warszawie już przed czterema laty groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło. Wojewoda zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół pomieszczenia. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Rodzice szepczą, że sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę. Zbudowana przy Świętojerskiej "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz eksperymentalną szkołę zawodową.W listopadzie 1995 roku minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego. - Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej.
Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne Miasto życia czy miasto śmierci RYS. ROBERT DĄBROWSKI PIOTR LEGUTKO Sprawa dyskoteki w miejscu dawnej przyobozowej garbarni pokazuje bezradność polityków wobec problemu miasta - symbolu zagłady. Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu. Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskoteki System stanowi niebezpieczny precedens, dlatego że sprawa nie dotyczy obozu, lecz miasta i obowiązującego w nim porządku prawnego. Dla mieszkańców Oświęcimia jej rozwiązanie stanowi test na to, czy można tu żyć normalnie. Na razie odpowiedź jest negatywna. Zagranicznym dziennikarzom trudno się dziwić. Dla nich samo zestawienie dwóch słów: dyskoteka i Oświęcim jest bulwersujące. Jeśli doda się do tego: "obozowa garbarnia" i "magazyn ludzkich włosów", skandal gotowy. I nie ma już miejsca na rzeczową dyskusję, pisze się wyłącznie o braku wrażliwości, wyczucia, szacunku. Także polscy intelektualiści czują się natychmiast wywołani do tablicy i również nie kryją oburzenia. Ale gdy w podobnym tonie głos zabierają urzędnicy państwowi i politycy, mamy do czynienia z nieporozumieniem. To od nich bowiem oczekuje się rozwiązania problemu. "Taniec na trupach" Rzecz w tym, by bezkonfliktowo połączyć normalne funkcjonowanie miasta i przeszłość, w której cieniu musi się ono rozwijać. Najgorszym wyjściem jest udawanie, że konfliktu nie ma, a kolejne "incydenty" są wynikiem zwyczajnej ludzkiej bezmyślności. Wbrew pozorom nawet sprawa dyskoteki wcale nie jest tak oczywista i jednoznaczna, jak sugerują media. Charakterystyczny dla ich jednostronności jest tytuł w jednej z gazet - "Taniec na trupach" - nie pozostawiający wątpliwości, że młodzież będzie się bawić niemal w obozowych barakach, w których przed pół wiekiem ginęli ludzie. Taki sygnał poszedł w świat. Niewielu dziennikarzy (zwłaszcza zachodnich) rzetelnie podawało odległość dyskoteki od strefy ochronnej wokół obozu (kilometr), chyba nikt nie napisał, że garbarnia była tam już długo przed wojną, a sam budynek zaadaptowany na dyskotekę postawiono w latach pięćdziesiątych. Ale to szczegóły. Najistotniejsze jest to, jak potraktowano czysto administracyjną decyzję wydaną na szczeblu powiatowym. Odbyła się wielka kampania na rzecz nieprzestrzegania prawa w imię wyciszenia międzynarodowego skandalu. Wszyscy domagali się, by jak najszybciej wyrzucić kłopotliwego inwestora, najlepiej rękami powiatowego urzędnika. Tymczasem podstawowa wiedza o kompetencjach starosty wystarczy, by sobie uświadomić, że nie mógł on odmówić spółce Maja zgody na działalność. Budynek stoi na terenach przemysłowych, nie jest obiektem muzealnym i nie prowadzono na jego terenie żadnych prac konserwatorskich ani archeologicznych. A to właśnie może i powinno interesować urzędnika. Jeśli wydanie decyzji budzi kontrowersje innej natury, trzeba szukać ich prawdziwych źródeł, a nie wywierać nacisk na starostę, by "szukał jakiejś furtki...". Gdy się mówi "A"... Starosta furtki nie szukał, znalazł ją teraz wojewoda. I dla nikogo nie jest tajemnicą, że podważenie na tym szczeblu legalności pozwolenia na budowę z powodu "braku aktualnego wyrysu" jest decyzją polityczną. W oficjalnej decyzji wojewody pojawia się także argument porządkowy, dotyczący Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży, którego gościom przeszkadza hałas z dyskoteki. To właśnie dyrektor MDSM pierwszy powołał się na tragiczną historię miejsca, w którym działa lokal rozrywkowy, otwierając tym samym puszkę Pandory, zamkniętą przed rokiem odpowiednią ustawą sejmową i rozporządzeniem wyznaczającym konkretne tereny w Oświęcimiu, gdzie obowiązują specjalne uregulowania prawne. Wysiłek prawników przeglądających pod lupą dokumenty inwestora ma na celu jedno. Ukryć prawdziwy powód, z którego jest on traktowany jako persona non grata. Łatwo bowiem wyobrazić sobie łańcuch przyczynowo-skutkowy, który zostałby uruchomiony, gdyby wyłożono kawę na ławę. Skoro bowiem hucznych zabaw nie wolno urządzać w miejscu, w którym dawniej była garbarnia, to również wszędzie tam, gdzie pracowali (i ginęli) więźniowie, czyli na terenie większości zakładów w Oświęcimiu (i kilku sąsiednich miastach). Mało tego, nie powinno się również wyrażać zgody na festyny uliczne. O ileż bardziej zasadne niż w przypadku garbarni będą bowiem zastrzeżenia wobec "dróg śmierci", którymi więźniowie wracali z pracy do obozu. Jak to wszystko zrobić? Trzeba co najmniej pięciokrotnie powiększyć strefę ochronną wokół obozu, czyli de facto uniemożliwić mieszkańcom Oświęcimia nie tylko swobodną działalność gospodarczą, ale także normalne spędzanie wolnego czasu. Skoro się powiedziało "A", bądźmy konsekwentni, dopowiedzmy "B". "Mieszkańcy Oświęcimia muszą nauczyć się żyć z ograniczeniami", napisał Stefan Wilkanowicz w jednym z wydanych w sprawie dyskoteki oświadczeń, ale argument ten dopóty nic nie znaczy, dopóki nie określimy jasno i czytelnie, o jakie ograniczenia chodzi. Nie można pozostawać jedynie w sferze subiektywnych odczuć i emocji, bo w ten sposób serial międzynarodowych kryzysów będzie trwał bez końca. Dziś jest to problem dyskoteki. Jutro może stadionu sportowego, który stoi obok garbarni. Zgoda, Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą z tego powodu obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne. Słusznie mieszkańcy miasta nad Sołą pytają, dlaczego zastrzeżeń natury historycznej nie zgłasza się w przypadku lokali rozrywkowych otwieranych w Warszawie, w miejscach zroszonych męczeńską krwią powstańców? Dlaczego rząd polski nie wzywa komercyjnej stacji radiowej do zamknięcia dyskoteki, od kilku lat działającej w gestapowskiej i ubeckiej katowni przy ulicy Pomorskiej w Krakowie? Szanować przeszłość, patrzeć w przyszłość Władze samorządowe Oświęcimia wielokrotnie udowodniły podczas ostatniej dekady, że rozumieją, iż sytuacja, w jakiej przyszło im żyć, jest wyjątkowa. Nie odcinają się od przeszłości, bo nie jest to możliwe. Pamiętając o historii, tworzyły przez ostatni rok strategię rozwoju powiatu. Przykładem takiego myślenia jest odrestaurowana niedawno synagoga, która ma dokumentować dzieje bardzo licznej społeczności żydowskiej zamieszkującej Oświęcim przed wojną i upowszechniać je wśród turystów odwiedzających Auschwitz. Ale jeśli Oświęcim ma się stać "ośrodkiem współpracy na rzecz pokoju i integracji", musi być także żywym, normalnym miastem. Szanującym przeszłość, ale nastawionym na przyszłość. Jeden z projektów strategii rozwoju ziemi oświęcimskiej (strategii tworzonej notabene we współpracy z Kancelarią Premiera RP) zakłada także powołanie Światowego Centrum Obrony Praw Człowieka, które przyczyniałoby się do zmiany wizerunku miasta. Tak by nie było, jak dotychczas, kojarzone w świecie z ludobójstwem, ale z humanistycznym przesłaniem. Miasto, które było świadkiem holokaustu, i Polska, kraj, w którym rozpoczął się proces demokratycznych zmian przekreślających czarne dziedzictwo XX wieku - mają do tego moralny tytuł. Tylko czy ktoś w świecie słyszał o tej inicjatywie? Nie wspierają jej władze państwowe, nie przyklaskują intelektualiści. A przecież tylko w taki sposób, uciekając do przodu, można uniknąć następnych konfliktów. Rozstrzyga się teraz, jaki będzie Oświęcim. Jedna wizja to miasto śmierci, druga - miasto życia. Takie jak inne miejsca na Ziemi połączone podobnym losem, np. Hiroszima czy Sarajewo. Nie da się ukryć, że na razie światowej opinii publicznej najbardziej odpowiadałby wariant pierwszy. Strefa ciszy - to idealna wizja Oświęcimia. Trzeba się z tym liczyć, dlatego wybór wizji drugiej, oczywisty z perspektywy Polski i mieszkańców miasta, wiąże się z ogromną pracą, jaką należy pilnie podjąć, by przekonać do niej świat. Alternatywa dla skansenu Na razie próbuje się rozwiązywać kolejne oświęcimskie kryzysy w drodze wykorzystywania kruczków prawnych. Ale prawo to w demokracji broń obosieczna. Widać to choćby po werdyktach w sprawie żwirowiska. Końca "dyskotekowego kryzysu" też nie widać, bo choć wojewoda po raz trzeci uchylił decyzje starosty, wiadomo, że na tym się sprawa nie skończy (jest jeszcze NSA). Jakie pole działania w takiej wojnie pozycyjnej ma rząd, najlepiej pokazuje rozpaczliwy apel premiera do... inwestora, by w imię racji etycznych zrezygnował ze swoich planów. A jeśli nie posłucha? Skoro nie uda się zaapelować do sumienia, trzeba będzie uderzyć do kieszeni. Wykupi się interes i przez jakiś czas wszyscy będą zadowoleni - do następnego konfliktu. Prawdopodobnie rząd pod naciskiem światowej opinii nie zatrzyma się w pół drogi, i zacznie wykupywać kolejne obiekty, w jakikolwiek sposób związane z tragiczną historią. Każdy otoczy się wysokim płotem i opatrzy stosownymi tablicami. Wkrótce cały Oświęcim stanie się jednym wielkim skansenem. Po jakimś czasie (to już rodzaj political fiction) dojdzie do tego, że młodzież z Oświęcimia będzie mogła napić się piwa i zatańczyć jedynie na terenie... Międzynarodowego Domu Spotkań (oczywiście nieoficjalnie). Jeżeli w Oświęcimiu zostanie jeszcze jakaś młodzież. Jest oczywiście inna możliwość. Nie tylko rząd, ale także politycy, intelektualiści i dziennikarze dostrzegą wreszcie 50-tysięczne miasto o 800-letniej tradycji. Włączą się w realizację spisanej już na papierze strategii rozwoju Oświęcimia jako strażnika pamięci o zmarłych i miejsca spotkań młodzieży z całego świata. Miasta, w którym ludzie także normalnie się bawią, jak w Warszawie i Hiroszimie. Autor jest publicystą tygodnika "Nowe Państwo".
Sprawa dyskoteki w miejscu dawnej przyobozowej garbarni pokazuje bezradność polityków wobec problemu miasta - symbolu zagłady.Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu.Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskoteki System stanowi niebezpieczny precedens, dlatego że sprawa nie dotyczy obozu, lecz miasta i obowiązującego w nim porządku prawnego. Dla mieszkańców Oświęcimia jej rozwiązanie stanowi test na to, czy można tu żyć normalnie. Na razie odpowiedź jest negatywna.Zagranicznym dziennikarzom trudno się dziwić. Dla nich samo zestawienie dwóch słów: dyskoteka i Oświęcim jest bulwersujące. Na razie próbuje się rozwiązywać kolejne oświęcimskie kryzysy w drodze wykorzystywania kruczków prawnych. Jest oczywiście inna możliwość. Nie tylko rząd, ale także politycy, intelektualiści i dziennikarze dostrzegą wreszcie miasto, w którym ludzie także normalnie się bawią, jak w Warszawie i Hiroszimie.
MEDIA Nieoczekiwana koalicja AWS - PSL - SLD Komentarz: Radiowa transakcja Nowy prezes Polskiego Radia Ludowiec Ryszard Miazek został nowym prezesem publicznego radia. Zmian w zarządzie dokonano głosami ośmiu członków rady nadzorczej związanych z AWS, PSL i SLD. Tylko przewodniczący rady Andrzej Długosz (związany z UW) sprzeciwił się tej zmianie. - Jeżeli ktoś z AWS powie mi teraz, że w mediach rządzi koalicja SLD - PSL - UW, to będę mu się śmiał w twarz - mówił tuż po głosowaniu kompletnie zaskoczony Andrzej Długosz. Rada zdecydowała się we wtorek wieczorem przyjąć dymisję dwóch ludowców w zarządzie PR: prezesa Stanisława Popiołka i Henryka Cicheckiego. Ich miejsce zajęli Ryszard Miazek (prezes telewizji publicznej w latach 1996 - 1998, redaktor naczelny "Zielonego Sztandaru") oraz wysoki rangą działacz PSL Stanisław Kolbusz. Zmian we władzach publicznego radia spodziewano się od wielu tygodni, ale AWS i UW skutecznie je dotąd blokowały. Ludowcy chcieli wymienić swoich przedstawicieli po incydencie z początków października ubiegłego roku. Wtedy to jeden z dyrektorów PR opisał w liście do prezesa Popiołka, jak skutecznie wzmacniana jest obecność ludowców na antenie stacji. We wtorek na kolejnym już posiedzeniu rady nadzorczej w tej sprawie AWS nieoczekiwanie zmieniła zdanie i głosowała razem z SLD i PSL. AWS: to nasz pierwszy ukłon - Jak Kali ukraść krowę, to dobrze, jak Kalemu ukraść krowę, to źle - tak skomentował krytyczne opinie UW o decyzji rady nadzorczej sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek. Jego zdaniem prawica dotąd tylko traciła na pozostawaniu w opozycji, bo - w przeciwieństwie do swojego rządowego koalicjanta - nie miała żadnego wpływu na media publiczne. - To nasz pierwszy ukłon w stronę ludowców. Chcemy, by wszystkie ugrupowania miały wpływ na to, co się dzieje w mediach - wyjaśnia Szkaradek. Wspólnego głosowania z SLD nie traktuje jako porażki prawicy, która dotąd głośno odżegnywała się od takich sojuszy. - Porażką jest brak współpracy z UW - twierdzi sekretarz Klubu Akcji. Wspólne głosowanie przedstawicieli AWS i SLD "ani zmartwiło, ani ucieszyło" rzecznika Klubu SLD Andrzeja Urbańczyka. Czy to początek współpracy prawicy z lewicą? - Nie widzę w tym nic złego. Skoro członkowie rady nadzorczej współpracują ze sobą, nie bacząc na interesy polityczne, to dowód na to, że dochodzi do odpolitycznienia mediów publicznych - ocenia Urbańczyk. Marek Sawicki, wiceprezes PSL, również utrzymuje, że nominacji Miazka nie należy traktować jako decyzji politycznej. - Tu układy polityczne nie miały znaczenia - mówi. Jego zdaniem nowy prezes PR nie jest osobą zaangażowaną politycznie, ale dobrym fachowcem i menedżerem. - Sądzę, że właśnie dlatego zaakceptowała go AWS, pamiętając, iżto właśnie Miazek wyprowadził TVP z bardzo trudnej sytuacji - uważa lider PSL. Tymczasem prawicowy członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jarosław Sellin nie ukrywa, że z jego punktu widzenia nie ma różnicy między byłym prezesem a obecnym. - Poprzedni prezes oficjalnie przecież akceptował polityczne nominacje na stanowiska w Polskim Radiu. Nie przypuszczam, by obecny prezes prowadził inną politykę - mówi. Nowy sojusz? Niektórzy działacze prawicy liczą na to, że wtorkowe głosowanie będzie pierwszym krokiem do rozbicia sojuszu medialnego SLD, PSL i UW. - Skłócenie tego frontu jest dla nas korzystne - mówi polityk AWS. Czy jednak koalicja z ludowcami i postkomunistami może być trwała? - PSL nigdy nie ukrywało, że w wielu kwestiach programowych bardzo mu blisko do AWS. Cieszyłbym się także, gdyby Akcja zaakceptowała ewentualny sojusz z SLD. PSL jest partią środka i chętnie będzie współpracować z obiema stronami - zapewnia Marek Sawicki. Jednak zdaniem niektórych obserwatorów głosowanie rady nadzorczej może jeszcze bardziej scementować dotychczasowy układ panujący w mediach. - Unia przez wiele tygodni dzielnie trzymała się w radiu razem z nami. A teraz pokazaliśmy im figę - martwi się jeden z prawicowych polityków. Podobny pogląd wyraża Jerzy Wierchowicz, szef Klubu UW: - AWS dowiodła, że jest niewiarygodna. - Nie ma sensu płakać za Unią, bo gorzej z nią już być nie mogło. Nigdy nie troszczyła się o nasz interes, zawsze o własny, a my tylko na tym traciliśmy - odpowiada na to inny polityk prawicy. - Akcja jest uczciwsza choćby dlatego, że jako ugrupowanie niczego w radiu nie zyskała. Unia też nic nie straciła, a przy okazji załatwiliśmy ważną dla państwa sprawę: zgodę na powołanie szefa Instytutu Pamięci Narodowej. Według nieoficjalnych informacji, właśnie obiecane poparcie ludowców dla nowego kandydata na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Andrzeja Chwalby (prorektora Uniwersytetu Jagiellońskiego) było ceną za wejście AWS w układ z ugrupowaniami wywodzącymi się z dawnego systemu. - Ale czy można wierzyć ludowcom? - drwi jeden z polityków prawicy, przeciwny takim sojuszom. - Popierając Miazka, wygłupiliśmy się niemiłosiernie. Mam tylko cichą nadzieję, że nie skompromitujemy się drugi raz, gdy ludowcy zapomną o naszym układzie podczas głosowania na szefa IPN. LUZ, M.D.Z. Od powołania koalicji z UW w 1997 roku AWS zabiegała o zlikwidowanie monopolu ludowców i SLD w mediach publicznych. Już w umowie koalicyjnej AWS i UW zapisały, że "wolne, rzetelne i bezstronne media publiczne są gwarantem rozwoju demokracji". Koalicja zapowiedziała zmianę formuły Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz przekształcenia Telewizji Polskiej i Polskiego Radia w "instytucje prawdziwie publiczne i obiektywne". W tym celu miała zostać przeprowadzona "konieczna nowelizacja" ustawy o radiofonii i telewizji. Unia wybrała jednak współpracę z SLD, dzięki której rekomendowane przez nią osoby (m.in. Juliusz Braun w Krajowej Radzie, Walter Chełstowski w TVP, Eugeniusz Smolar w PR) weszły w skład władz instytucji medialnych. Po kilku kryzysach koalicyjnych AWS udało się nakłonić UW do podpisania w październiku ubiegłego roku. aneksu do umowy koalicyjnej, w którym znalazła się m.in. zapowiedź "podjęcia skutecznych działań służących budowie wolnych, rzetelnych i bezstronnych mediów w sposób określony w umowie koalicyjnej". Aneks nie doprowadził jednak do żadnych zmian we władzach publicznych mediów. KOMENTARZ Radiowa transakcja Jedną z nielicznych instytucji, cieszących się dużym zaufaniem społecznym, jest Polskie Radio. Udało mu się nie tylko utrzymać dominującą pozycję na konkurencyjnym rynku mediów, ale również autorytet związany z szanowaną i cenioną ofertą programową. Instytucja o tak dobrej reputacji nie powinna być poddawana niejasnym partyjnym rozgrywkom albo być przedmiotem politycznych transakcji. Za mało jest instytucji obdarzonych autorytetem, by nadwyrężać je przez tego typu zachowania. Wczorajsza decyzja rady nadzorczej Polskiego Radia o wymianie dwóch członków zarządu na dwóch innych daje podstawy do przypuszczeń, że kryją się za nią niekoniecznie względy merytoryczne. Odwołanie - bez podania powodów - prezesa oraz członka zarządu instytucji zaufania publicznego, zarazem spółki prawa handlowego, i powołanie na ich miejsce redaktora naczelnego PSL-owskiego "Zielonego Sztandaru" oraz partyjnego urzędnika pozostawia wątpliwości. Nawet jeśli prezes sam podał się do dymisji, jej przyczyny powinny być chociaż podane do publicznej wiadomości. W przeciwnym razie nie uniknie się pytań, czy jest to dymisja merytoryczna czy polityczna. Bożena Wawrzewska
Ludowiec Ryszard Miazek został nowym prezesem publicznego radia. Zmian w zarządzie dokonano głosami ośmiu członków rady nadzorczej związanych z AWS, PSL i SLD. Tylko przewodniczący rady Andrzej Długosz (związany z UW) sprzeciwił się tej zmianie. Rada zdecydowała się we wtorek wieczorem przyjąć dymisję dwóch ludowców w zarządzie PR. Ich miejsce zajęli Ryszard Miazek oraz Stanisław Kolbusz.
ENERGETYKA Zamknięcie elektrowni jądrowych w Niemczech będzie kosztowało kilka miliardów marek Koniec ery nuklearnej KRYSTYNA FOROWICZ Rząd Niemiec postanowił przedłożyć 29 stycznia w Bundestagu projekt ustawy ogłaszającej zaplanowany i ostateczny koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni jądrowych protestują przeciw planowanemu zamykaniu elektrowni jądrowych. Pomysł Partii Zielonych, jak i sam projekt ustawy, przedstawiony w Bonn uznali jako "zbyt brutalny i kosztowny" dla nich - podał Reuters. Decyzje polityków niepokoją naukowców niemieckich i francuskich. W zeszłym roku został zakończony wspólny projekt Europejskiego Ciśnieniowego Reaktora Wodnego. Rozpoczęcie jego budowy zaplanowano na początek przyszłego stulecia. Nowy typ reaktora - superbezpiecznego i nowoczesnego - miał, gdy nadejdzie potrzeba, zastąpić starzejące się siłownie jądrowe. Kosztowny pogrzeb Zamknięcie elektrowni atomowych będzie kosztowało rząd Niemiec kilka miliardów marek. Do końca roku 2001 ma być wyłączonych sześć najstarszych elektrowni atomowych - Obrigheim, Stade, Biblis A i B, Neckarwestheim 1 oraz Brunsbuettel. Z właścicielami 13 nowszych reaktorów zamierza się wynegocjować konkretne terminy wycofania z eksploatacji. Ostatni z 19 reaktorów czynnych obecnie w Niemczech miałby zostać wyłączony w 2010 roku. Przemysł atomowy zapowiedział, że wystąpi o odszkodowania w miliardowej wysokości. Hans Dieter Harig, dyrektor Preussenelektra - jednej z największych niemieckich elektrowni jądrowych powiedział, że rezygnacja z energetyki jądrowej będzie kosztowała przemysł powyżej 7 mld marek. - Zamknięcie elektrowni do 2001 r. lub wcześniej - jak się mówi - wymaga zatem ponownego rozważenia. O rekompensatę zamierza także wystąpić Francja, bowiem doszłoby do zerwania kontraktu na przetwarzanie odpadów radioaktywnych, pochodzących z niemieckich elektrowni jądrowych, i wysyłanych do Francji - podała AFP. Minister ochrony środowiska Juergen Trittin, najgłośniejszy przeciwnik energii nuklearnej powiedział: - Uczynimy wszystko, aby możliwie szybko zaprzestać korzystania z energii jądrowej. Dodał też, że nie ma podstaw prawnych do wypłacenia odszkodowania za zaprzestanie przerobu zużytego paliwa jądrowego. Umowy łączące przemysł nuklearny jego kraju z Francuzami tracą ważność, gdyż działa "siła wyższa", a za taką można uznać przegłosowanie ustawy o rezygnacji z energetyki jądrowej oraz zaprzestanie przerobu odpadów w roku 2000 - powiedział Juergen Trittin w rozmowie z ministrem zdrowia Francji - Dominique Voynet. Co zrobić z odpadami Do 30 grudnia zeszłego roku przerobiono we francuskich zakładach La Hague 3800 ton niemieckich odpadów. Część tego zużytego paliwa i odpadów z tego przerobu znajduje się nadal na ziemi francuskiej, podczas gdy ustawa z 31 grudnia 1991 r. o zarządzaniu odpadami radioaktywnymi zakazuje ich magazynowania poza terminy określone możliwościami technicznymi. Juergen Trittin potwierdził w piątek w Paryżu, że Niemcy gotowe są sprowadzić z powrotem swoje odpady jądrowe, nie tylko te najbardziej promieniotwórcze jak pluton, ale także słabo i średnioradioaktywne. Po ponad 6 latach od zatwierdzenia ustawy w 1991 r. jedynie udało się zorganizować 5 transportów odpadów: trzy do Japonii i dwa do Niemiec - co stanowi zaledwie 5 proc. całości odpadów. W krajach tych każdy transport wywołuje liczne demonstracje i protesty. Kraje UE produkują rocznie 50 tys. m sześc. odpadów promieniotwórczych łącznie, czyli mniej niż kilka lat temu. W 1993 produkowały 80 tys. m sześc. - podaje raport opublikowany w piątek przez Komisję Europejską. Naukowcy opracowują nowe technologie i same elektrownie wiele robią dla zmniejszenia odpadów już u źródła. Zakaz przerobu paliwa jądrowego od 1 stycznia 2000 r. - zgodnie z planowaną ustawą - może zagrozić eksploatacji elektrowni - wyjaśniają szefowie RWE, Veba i VIAG (są to największe firmy energetyczne i usług komunalnych). Prawo niemieckie zezwala na użytkowanie elektrowni jądrowej tylko wówczas, jeżeli będzie zagwarantowany przerób powstałych podczas użytkowania odpadów radioaktywnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni są zobowiązani z kolei do odbioru powstałego podczas przerobu odpadów plutonu. Nie bardzo jednak wiedzą, co z nim zrobić. Właściciele elektrowni przestrzegają rząd przed polityką faktów dokonanych, bo w przeciwnym razie szanse kompromisu, do jakiego się zmierza - będą nikłe. Projekt ustawy przewiduje, że istniejące elektrownie jądrowe zostaną wyposażone w ośrodki magazynowania odpadów w pobliżu elektrowni, aby unikać ich transportu. Z tym że tylko trzy elektrownie na 19 mają takie obiekty. AFP podaje, że 720 mln euro wyniesie koszt zerwania umów zawartych z Francją w sprawie przerobu zużytego paliwa oraz blisko 1,02 mld euro z W. Brytanią, nie licząc kosztów spowodowanych zatrzymaniem budowy centralnych ośrodków magazynowania odpadów w Niemczech, które to inwestycje nie będą już miały sensu. Firmy grożą wystąpieniem o ogromne odszkodowania od skarbu państwa w wysokości nawet od 50 do 100 mld euro. Elektrownie otrzymały zezwolenie na pracę na czas nieokreślony. Rezygnacja będzie grzechem Przeciwnicy energii atomowej twierdzą, że w Niemczech dojdzie w ciągu 8-12 lat do zaspokojenia krajowego zapotrzebowania na energię bez korzystania z energii nuklearnej. Obecnie na siłownie atomowe przypada w Niemczech jedna trzecia produkowanej energii. Obecne zużycie energii elektrycznej na osobę w ciągu roku wynosi 6500 kWh (dla porównania w Polsce 3600 kWh). Przedstawiciele przemysłu ostrzegają, że wycofanie się z energii jądrowej, to tym samym wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej i stwarza to wielkie zagrożenie dla miejsc pracy w Niemczech. - Rezygnacja z wykorzystania energetyki jądrowej, gdy świat walczy z efektem cieplarnianym, będzie grzechem - napisała AFP. Decyzje polityków o rezygnacji z energii atomowej niepokoją naukowców po obu stronach Renu. Prace nad przyszłymi reaktorami lekkowodnymi trwają we Francji i w Niemczech od niemal 10 lat, ale nabrały rzeczywistego rozmachu dopiero w ostatnich kilku latach. Od roku 1989 Framatome i Siemens, za pośrednictwem wspólnego towarzystwa akcyjnego NPI (Nuclear Power International), w którym obie firmy mają jednakowe udziały, pracowały wspólnie nad projektem przyszłego energetycznego reaktora jądrowego. Projekt ten nazwano EPR - Europejski Ciśnieniowy Reaktor Wodny. EPR stanowi najambitniejszy przykład współpracy francusko-niemieckiej w dziedzinie energetyki jądrowej. Nowy reaktor obecnie znajduje się w "fazie optymalizacji", która rozpoczęła się w lipcu 1997 r. i ma potrwać półtora roku, ma pracować w obu państwach, we Francji i w Niemczech, w Europie i na rynku światowym. EPR uznano za najbezpieczniejszy w świecie (korzysta z 30 lat doświadczeń eksploatacji siłowni jądrowych w tych państwach) i najbardziej ekonomiczny. Bloki energetyczne będą produkować elektryczność przy kosztach za kWh konkurencyjnych w porównaniu z innymi źródłami. Przewidywany czas eksploatacji został zwiększony do 60 lat. Zgodnie z planami budowa pierwszej siłowni EPR ma się rozpocząć na początku przyszłego stulecia. Francja i Niemcy są państwami wiodącymi pod względem produkcji energii w siłowniach jądrowych. Energetyka jądrowa za pośrednictwem 58 reaktorów dostarcza we Francji 80 proc. całkowitej produkowanej energii elektrycznej oraz 30 proc. elektryczności w Niemczech z 19 reaktorów. Stosowana w tych krajach technologia jądrowa jest uznawana i wykorzystywana na całym świecie. Firma Framatome dostarczyła siłownie jądrowe Belgii, Afryce Południowej, Południowej Korei i Chinom, podczas gdy firma Siemens eksportowała do Szwajcarii, Holandii, Hiszpanii, Argentyny i Brazylii. Rezygnacja z planowanej wspólnej budowy nowego typu reaktora, którego projekt jest już właściwie ukończony, praktycznie będzie oznaczać koniec ery nuklearnej w Niemczech.
Rząd Niemiec zadecydował przedłożyć w Bundestagu projekt ustawy ogłaszającej zaplanowany i ostateczny koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni jądrowych sprzeciwiają się temu projektowi, a niemieccy i francuscy naukowcy wyrażają zaniepokojenie tym pomysłem. Kontrowersje wzbudza przede wszyskim sposób i koszt zamknięcia elektrowni. Zamknięcie niemieckich elektrowni będzie kosztowało rząd kilka miliardów marek. Do końca 2001 r. ma zostać wyłączonych sześć najstarszych elektrowni atomowych. Z właścicielami 13 nowszych reaktorów zamierza się wynegocjować konkretne terminy wycofana z eksploatacji. Ostatni z 19 reaktorów ma zostać wyłączony w 2010 r. Właściciele reaktorów twierdzą, że rezygnacja z energetyki jądrowej będzie kosztowała przemysł ponad 7 mld marek. Ponadto o rekompensatę zamierza wystąpić również Francja, z którą Niemcy mają podpisany kontrakt o przetwarzanie odpadów radioaktywnych, pochodzących z niemieckich elektrowni jądrowych. Niemiecki minister ochrony środowiska twierdzi, że umowy z Francją tracą ważność w sytuacji przegłosowania ustawy przez Bundestag. Obecnie we francuskich zakładach znajduje sę 3800 ton niemieckich odpadów, chociaż ustawa z grudnia 1991 r. zakazuje magazynowania odpadów poza terminy określone możliwościami technicznymi. Minister środowiska zapowiedział,że Niemcy gotowe przyjąć z powrotem swoje odpady. Przeciwnicy energii atomowej twierdzą,że w ciągu najbliższych 8-12 lat dojdzie w Niemczech do zaspokojenia krajowego zapotrzebowania na energię bez konieczności korzystania z energii nuklearnej. Rezygnacja z powstania reaktora jądrowego nowego typu, który miały zbudować wspólnie Francja i Niemcy, oznaczać będzie koniec niemieckiej ery nuklearnej.
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska '97 Młoda klasyka Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosiński (na zdjęciu - z prawej; obok Magdalena Kuta i Lech Łotocki) - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. FOT. JACEK DOMIŃSKI Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były zdecydowanie młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Dwa reprezentowały romantyzm, jedno - literaturę staropolską. Było to również spotkanie młodych, głównie trzydziesto-, czterdziestoletnich reżyserów, dość istotnie kształtujących już oblicze teatrów w Polsce. Wspierała ich (dla równowagi) para reżyserów starszego pokolenia. W repertuarze festiwalu znalazły się wszystkie okresy naszej literatury. Staropolszczyznę zaprezentowali gospodarze - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu w widowisku "Barok" według scenariusza i w reżyserii Wiesława Hołdysa. Romantyzm polski znalazł sceniczne odzwierciedlenie w "Balladach i romansach" Adama Mickiewicza w opracowaniu tekstu i reżyserii Ireny Jun z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach oraz w "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu. Obecność tych spektakli nie zaznaczyła się mocniej w werdykcie jury. Jedynie Juliusz Krzysztof Warunek otrzymał wyróżnienie za rolę Mefistofela w "Pani Twardowskiej" z katowickich "Ballad i romansów", a dwie opolskie aktorki odebrały (ex aequo) po raz pierwszy na tym festiwalu przyznawaną nagrodę publiczności: Grażyna Misiorowska za role Persony w Czerwieni, Chłopca i Śmierci w "Baroku", a także Szwaczki w "Ich czworgu" oraz Judyta Paradzińska za role Dziewki, Dewotki, Demona Dilgi i Kokoszki w "Baroku". Ich czterech Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Miał być jeszcze Maciej Prus, ale z powodów osobistych nie dojechał. Sekretarzem jury był Jan Nowara z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu. Jurorzy o znanych nazwiskach powetowali nieobecność na Opolskich Konfrontacjach wielkich sław polskiej sceny. I chociaż sami nie występowali, wciąż byli nagabywani przez opolskich fanów teatru o autografy. W tym roku zabrakło bowiem gwiazd. Kogoś takiego jak Andrzej Łapicki, który gościł tu ostatnio (jako aktor i reżyser) ze "Ślubami panieńskimi" Fredry. Taki skład jurorów gwarantował interesujące artystyczne show. Zapoczątkował je Jan Kanty Pawluśkiewicz komponując hymn festiwalu "Ich czterech", wykonany na zakończenie 22. OKT przez kameralny skład opolskich filharmoników. Tytuł nawiązywał do sztuki Zapolskiej, którą - jako jedną z trzech propozycji - mieli w konkursie gospodarze. Sprawcą powstania tego krótkiego utworu (sam Mozart mógłby go Pawluśkiewiczowi pozazdrościć) był Jan Nowicki. Wyraził bowiem życzenie, by mieć jakąś ilustrację muzyczną rozpoczynającą i kończącą odczytywanie werdyktu. Kompozytor zareagował błyskawicznie i w ten sposób Adam Sroka, dyrektor artystyczny opolskiego festiwalu (jak i teatru), zyskał dla OKT wspaniały sygnał muzyczny. Jurorzy odbyli następnie spontanicznie zaimprowizowane spotkanie - najdłuższe na tegorocznym festiwalu, z najliczniej zebraną publicznością. I najciekawsze. A werdykt jury, mimo że w jego składzie zabrakło w tym roku krytyków, zasadniczo zgodny był chyba z ich odczuciami. Bzik teatralny Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie, który był dyplomem młodego twórcy. "Bzik " zgarnął największą pulę nagród. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Pisaliśmy już o tym znakomitym, inspirującym, świeżo odczytanym scenicznie Witkacym. W całej rozciągłości podpisuję się więc pod tą decyzją jury. Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła ostatecznie opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie. To kolejny faworyt tegorocznego festiwalu teatralnej klasyki. Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. Szczecińska "Iwona " jest przykładem niezwykle rzetelnej, profesjonalnej roboty teatralnej. Wprawdzie pomysł wprowadzenia w obręb tekstu Gombrowicza pokazu najnowszej mody w rytm muzyki techno mógł budzić uzasadnione obawy, jednak - po obejrzeniu przedstawienia - uważam decyzję Anny Augustynowicz za słuszną. Muzyki jest tylko tyle, ile należy. W całym spektaklu zadziwiającym jednością formy i treści nie ma ani jednej pustej sekundy. Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała dla Teatru im. Jana Kochanowskiego nagrodę aktorską - za rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. Natomiast wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. W jego ujęciu Zapolska nie jest - na szczęście - kolejnym katalogiem farsowych chwytów, lecz przejmującą rodzinną psychodramą, rozpiętą gdzieś pomiędzy tragedią a komedią. Wyróżnienie odebrała także adeptka opolskiej sceny Grażyna Rogowska - za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" w reżyserii Pawła Szumca według "Śmierci Ofelii" Stanisława Wyspiańskiego. Nagrodzeni i wyróżnieni są ludźmi młodymi bądź bardzo młodymi - niekiedy dopiero starującymi w swoich artystycznych zawodach. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, któremu jury przyznało nagrodę za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego. Goliński był również reżyserem tego spektaklu, nagradzanego śmiechem i burzliwymi brawami przez widzów, aczkolwiek gubiącego sensy w jawnym zmierzaniu w stronę farsy. Romantycy na tarczy Nagrody i wyróżnienia wzbogacą biogramy twórcze i artystyczne, choć w przypadku 22. OKT (jak i, oczywiście, prawie każdego innego festiwalu) dałoby się wskazać kilka osób nimi nie uhonorowanych, a niewątpliwie na to zasługujących. Kreacje aktorskie stworzyli np. Jacek Polaczek (Szambelan w "Iwonie ") i Marcin Kuźmiński (Hans w "Rodzinie"), świetną muzykę skomponował Jerzy Chruściński do "Wariata i zakonnicy" Witkacego z Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem, a scenografię do tego spektaklu - Andrzej Dziuk i Marek Mikulski. Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych tego festiwalu. Gdybym jednak koniecznie musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków. Nazwiska wieszczów firmowały utwory, których sceniczne interpretacje rozminęły się z czasem. Akademicka z ducha inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu okazała się nadto ascetyczna i oschła. Mickiewiczowskie "Ballady i romanse" w reżyserii Ireny Jun z katowickiego Teatru Śląskiego to pastiszowo-parodystyczne widowisko, które - moim zdaniem - znacznie lepiej sprawdziłoby się w kameralnych warunkach. Tymczasem zostało rozdęte do niebywałych inscenizacyjnych rozmiarów, w których jak na dłoni widać było niedostatki warsztatowe śpiewających wykonawców. Gombrowicz na pół podzielony Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych ponownie odżyła dyskusja na temat ich formuły. Czy pojęcie: "klasyka polska" nie powinno ulec przewartościowaniu? Przyjęta przez inicjatorów festiwalu data graniczna dla utworów klasycznych to rok 1945. Stwarza to dość absurdalną sytuację, w której przedstawienie "Iwony, księżniczki Burgunda" można na festiwal zaprosić, a "Ślubu" tego samego autora już nie. Oczywiście w latach 70. pamięć wojny była jeszcze znacznie świeższa. Dojrzewają jednak nowe pokolenia, dla których dzisiaj autorzy powojenni - Różewicz czy wczesny Mrożek - to już praktycznie historia. 22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych: dwudziestokilku-, trzydziesto- i czterdziestoletnich. Ci ludzie znakomicie czują puls epoki, nawet gdy przenoszą na scenę utwory sprzed 90 lat. Myślę, że wkrótce poradzą sobie również z repertuarem romantycznym, dla którego odbioru nie ma dziś chyba właściwego klimatu. Tegoroczny festiwal, mimo wszelkich zastrzeżeń, przyniósł kilka wartościowych, niezapomnianych realizacji. Uhonorował twórców i artystów wchodzących w zawodowe życie. O tym można przeczytać w prasie ("Rzeczpospolita" sprawowała nad festiwalem patronat prasowy), usłyszeć w radio czy zobaczyć w telewizji. Nie sposób jednak oddać znakomitej atmosfery towarzyszącej festiwalowym imprezom. Spektaklom i późniejszym emocjonującym spotkaniom twórców i artystów z publicznością i krytykami. Tych planowanych na małej scenie i tych "pozaprotokolarnych" w teatralnym bufecie. To trzeba przeżyć. Opole zaprasza za rok. Janusz R. Kowalczyk
Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosiński za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Jurorzy o znanych nazwiskach powetowali nieobecność na Opolskich Konfrontacjach wielkich sław polskiej sceny. Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała dla Teatru im. Jana Kochanowskiego nagrodę aktorską - za rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. Natomiast wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. Wyróżnienie odebrała także adeptka opolskiej sceny Grażyna Rogowska - za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" . Nagrodzeni i wyróżnieni są ludźmi młodymi bądź bardzo młodymi. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński, któremu jury przyznało nagrodę za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego. Nagrody i wyróżnienia wzbogacą biogramy twórcze i artystyczne. Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych tego festiwalu. Gdybym jednak koniecznie musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków. 22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych: dwudziestokilku-, trzydziesto- i czterdziestoletnich.
KOSZYKÓWKA Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok - Odchudzanie naturalne MAREK CEGLIŃSKI Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn. Walka o Euroligę Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć. Formuła 2+2 W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera. Nieoczekiwana zmiana miejsc Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról. Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego. Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra. Łotewska fala Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy. Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław. Maskoliunas i Daneu O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody. Wielka trójka Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka. Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw. Bez Krzykały i Tomczyka Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze. Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer. Wójcik wolał w kraju Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze. Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa. Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić). Rejterada sponsorów Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie. Rok na zmiany W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001. Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok. Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama.
W środę meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w ekstraklasie koszykarzy sezon 1999/2000. Podczas rozgrywek drużyny walczą o prawo startu w przyszłorocznej Eurolidze. Według nowego regulaminu kraje, które zajmują w rankingu FIBA miejsce od 1. do 12., będą mogły wystawić w rozgrywkach Euroligi przynajmniej jeden zespół. PZKosz jest obecnie dwunastą federacją, więc mistrz Polski ma realne szanse na występ w Eurolidze. Jeszcze jedno miejsce w tych prestiżowych rozgrywkach przyniósłby awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystąpią Zepter Śląsk i Hoop Pekaes. Na razie faworytami do zajęcia pierwszego miejsca w lidze są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Kilka klubów, np. te z Bytomia, Lublina, Zielonej Góry i Torunia przeżywa problemy związane z wycofaniem się sponsorów. W tym kontekście dziwi decyzja władz Polskiej Ligi Koszykówki, która postanowiła odsunąć w czasie plany przygotowania Polski do wprowadzenia ligi ściśle zawodowej poprzez zmniejszenie liczby zespołów i określenie wymogów przekształcania się klubów w spółki akcyjne.
Prawa własności stołecznych scen Zagrać we własnym domu JAN BOŃCZA-SZABŁOWSKI Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra. Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego. Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli. - Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru. - Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje. Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia. - Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany. Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania. - Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji. - Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci. Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy. O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej. Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru. - Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch. Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz. Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje. - Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe.
Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Kilkanaście teatrów stołecznych podlega aż czterem podmiotom prawnym. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego.
Polska-Austria Przedsiębiorcom przydaliby się pracownicy z krajów kandydujących do Unii. Związkowcy jednak ich nie chcą Najważniejszy jest spokój społeczny HALINA BIŃCZAK Austriacy coraz częściej uważają, że Polak to taki sam obcokrajowiec jak Hiszpan, Portugalczyk czy Grek. Zmiany nie zaszły jednak aż tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Właśnie Niemcy i Austria przeciwstawiają się - jak dotąd, niezwykle skutecznie - objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych. Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko przede wszystkim sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty czysto ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników - takiego zdania są przedstawiciele wielu austriackich firm. Według nich, włączenie krajów Europy Środkowej i Wschodniej do UE będzie dla gospodarki Austrii zdecydowanie korzystne. Tak uważa również Jan Stankovsky z WIFO - austriackiego instytutu badań ekonomicznych. Otwarcie na wschód będzie, według niego, korzystne dla austriackiej gospodarki choćby z tego powodu, że łatwiejsze staną się: handel (wolne granice) oraz inwestycje w Europie Środkowej i Wschodniej. Dodatnio wpłynie to również na poziom wzrostu gospodarczego w całej Europie: według wyliczeń WIFO, zarobi ona na tym 0,8 pkt. procentowego wzrostu PKB rocznie. Dla "nowych" krajów UE członkostwo oznaczałoby, zdaniem Stankovsky'ego, "zarobek" 1 pkt. proc. wzrostu gospodarczego rocznie przez 8-10 lat. - Dla Raiffeisen Zentralbank integracja Europy Środkowej z Zachodnią zaczęła się zaraz po rozpoczęciu zmian gospodarczych w tych krajach - uważa Herbert Stepic, wiceprezes zarządu. RZB ma spółki córki w jedenastu krajach regionu i formalne włączenie tych państw do Unii będzie oznaczać głównie uproszczenie działalności i ułatwienia w handlu międzynarodowym, który bank w dużym stopniu finansuje. Polska dla RZB stanowi jeden z sześciu kluczowych rynków (takich, na których chcą znaleźć się w pierwszej piątce banków) i dlatego austriacki bank jest zainteresowany jej szybkim wejściem do UE. Jego zdaniem, z ekonomicznego punktu widzenia banku, żadne okresy przejściowe nie są Austrii potrzebne. Ta opinia nie jest odosobniona. Opancerzona nisza rynkowa Franz Achleitner Fahrzeugbau und Reifenzentrum - to rodzinne przedsiębiorstwo z Tyrolu: poszczególnymi częściami zarządzają ojciec i dorośli synowie bliźniacy, a finansami zajmuje się matka. Firma jest niewielka (200 zatrudnionych, 50 mln euro sprzedaży rocznie, z czego 60 proc. na eksport), ale potrafiła znaleźć sobie intratną niszę rynkową. Wytwarza głównie pojazdy wyspecjalizowane - bankowe furgony do przewozu pieniędzy, pojazdy dla policji, wojska itp. Wśród odbiorców są Bundesbank, Europejski Bank Centralny, a także - NBP. - Przy Unii nie można spać spokojnie - mówi Franz Achleitner, szef przedsiębiorstwa, pytany o skutki, jakie dla jego firmy miało wejście Austrii do UE. Nasiliła się konkurencja i trzeba się było do tego dostosować. W jego firmie zaczęto od wymiany centralki telefonicznej na szybszą i rezygnacji z wytwarzania standardowych pojazdów na rzecz krótkich, unikatowych serii. Zdaniem Achleitnera-seniora, żaden rozsądny unijny przedsiębiorca nie może zadowalać się tym, co ma. Musi ciągle szukać czegoś nowego. - Firmie średniej wielkości łatwiej jest zmieniać profil produkcji niż gigantowi nastawionemu na długie serie - uważają zarówno ojciec, jak i syn (też Franz). Pożytki z Unii to, ich zdaniem, większa łatwość w nawiązywaniu kontaktów i współpracy, euro, które eliminuje ryzyko kursowe w handlu z pozostałymi krajami "piętnastki", i brak kontroli na granicach. Między innymi te właśnie kontrole powodują, że Achleitnerom odpowiadałoby jak najszybsze przyłączenie Polski do UE. Mają filię w Poznaniu (dwadzieścia osób, głównie serwisowców) i przy transporcie części ciągle stykają się z biurokratycznymi kłopotami na granicach. Pracowników filii szkolą w głównym zakładzie w Wurgl - ale tylko po trzech, bo na zatrudnienie większej liczby nie mogą dostać zezwolenia. Dla Achleitnerów swoboda napływu pracowników z krajów kandydackich nie stanowiłaby żadnego problemu i wszelkie okresy przejściowe uważają za niepotrzebne. - Jest za mało wykwalifikowanych pracowników, a produkcja rośnie - mówi Achleitner-senior. Uważa, że wielu przedsiębiorców ma ten sam kłopot. Nie tworzą oni jednak lobby na rzecz otwarcia rynku, bo na ogół, zwłaszcza ci z zachodniej części Austrii, nie stykali się z polskimi, węgierskimi czy czeskimi pracownikami i niewiele wiedzą o ich przygotowaniu zawodowym. Dobrzy nie tylko kolejarze Kwalifikacje polskich pracowników - zwłaszcza inżynierów budowy maszyn i kolejnictwa - bardzo dobrze ocenia natomiast Konrad Buder z Plasser & Theurer. Firma wytwarza urządzenia do układania i konserwacji torów kolejowych, sprzedawane do ponad 100 krajów. Zatrudnia na świecie ponad 3000 osób (przy sprzedaży wartości około 350 mln USD) i ma 80 proc. udziału w globalnym rynku tych urządzeń. Z Polską, a konkretnie z PKP, handluje od lat 60. Zdaniem Budera, rozwój handlu był następstwem m.in. wysokich kwalifikacji polskich inżynierów kolejnictwa. Wcześnie zrozumieli, że jeśli tory są tak intensywnie eksploatowane jak w Polsce do lat 90., to koniecznie trzeba je konserwować. Według Budera, PKP dotychczas czynią to skutecznie i polskie szyny są w znacznie lepszym stanie niż np. czeskie. Z racji długoletnich związków handlowych z Polską Konrad Buder również uważa, że wejście naszego kraju do UE powinno nastąpić jak najwcześniej. Ale zapytany, czy gotów byłby zatrudniać polskich pracowników w Linzu (tam jest główny zakład firmy) odpowiada, że to będzie możliwe dopiero za kilka lat, gdy starsi pracownicy zaczną odchodzić na emeryturę, a nowych nie będzie skąd wziąć. Bardziej prawdopodobne jest, jego zdaniem, przenoszenie w przyszłości serwisu i części produkcji na wschód, gdzie taniej, głównie do Polski. Już teraz firma ma u nas niewielką, ale bardzo dochodową filię serwisową. Od zaraz zatrudniłby Polaków, Słowaków, Czechów czy Węgrów Fritz Ebner z produkującej materiały budowlane firmy Leier (ma zakłady nie tylko w Austrii, ale też na Węgrzech i w Polsce, w Malborku). Jego zdaniem, Austriacy po prostu nie chcą już wykonywać niektórych prac - na przykład układać kostki brukowej - a pracowników brakuje także m.in. w gastronomii i hotelarstwie. Nielegalni już są Polacy, którzy od lat legalnie mieszkają w Wiedniu, mówią, że polskich pracowników już teraz jest dużo, tyle że pracują na czarno. Mężczyźni - głównie na budowach, kobiety - jako pomoce domowe i opiekunki osób chorych czy niepełnosprawnych. Na ulicach się ich nie zauważa, bo na wszelki wypadek wolą publicznie po polsku nie rozmawiać. Z prywatnych szacunków wiedeńskich Polaków wynika, że tych pracujących na czarno (głównie w stolicy) może być dobrze ponad sto tysięcy. Zdaniem Jana Stankovsky'ego z WIF0, ta liczba jest z pewnością zawyżona, bo tylu nielegalnych pracowników nie dałoby się ukryć. Za prawdopodobną uznaje ją natomiast Karl-Heinz Nachtnebel z austriackiej federacji związków zawodowych - zdecydowanie przeciwnej szybkiemu otwarciu granic przed pracownikami z krajów kandydackich. Związki bronią swego Na ten właśnie sprzeciw powołują się austriaccy politycy, m.in. minister spraw zagranicznych Benita Ferrero-Waldner. Austria natychmiast przyłączyła się do niemieckiego żądania, by okres przejściowy w dziedzinie swobody przepływu osób wynosił siedem lat - według polityków i tak nie usatysfakcjonowało to związków zawodowych, które domagały się, by otworzyć granice przed krajami kandydackimi dopiero wówczas, gdy dochód na osobę sięgnie tam 80 proc. austriackiej średniej (w 1998 r. wynosiła ona, licząc według parytetu siły nabywczej, 24 tys. dolarów). Karl-Heizn Nachtnebel mówi, że choć nie bardzo wiadomo, skąd się wzięło akurat tych 80 proc., to dla niego jest jasne, że napływ pracowników z uboższych krajów może spowodować zarówno kłopoty z zatrudnieniem, jak i spadek przeciętnej płacy - jeśli nie wszędzie, to w niektórych regionach, zwłaszcza przygranicznych. Według związkowych wyliczeń, otwarcie granic spowodowałoby napływ do Austrii około 150 tys. pracowników (na ok. 3,1 mln obecnie zatrudnionych). Zdaniem Nachtnebla, dla rynku pracy kłopotliwa byłaby imigracja nawet o połowę mniejsza. - Nie chcemy, by spadł poziom płac i żeby zwiększyła się stopa bezrobocia - mówi. I dodaje, że przecież prawie półtora miliona związkowców płaci składki właśnie po to, żeby ktoś taki jak on zabiegał o ich interesy. Przede wszystkim porozumienie Związkowcom sprzyja także praktykowana w Austrii od lat zasada porozumienia społecznego - długotrwałych i wyczerpujących negocjacji między pracodawcami, pracownikami i rządem. W ten sposób ustala się m.in. skalę corocznych obowiązkowych podwyżek płac, a także wiele drobniejszych, ale istotnych kwestii. Przedstawiciele Wirtschaftskammer Österreich (WIFI) - izby gospodarczej, do której muszą należeć wszyscy przedsiębiorcy -stwierdzają, że wprawdzie pozycja związkowców jest silna i pracodawcy często muszą w tych negocjacjach ustępować, ale per saldo ten sposób postępowania jest dla nich opłacalny, bo mają zapewniony spokój społeczny. Chociaż, jak mówi między innymi Georg Schramel, zastępca dyrektora generalnego WIFI, z czysto ekonomicznego punktu widzenia swobodny przepływ osób byłby korzystniejszy niż utrzymywanie ograniczeń wobec krajów kandydackich, to zasada porozumienia społecznego ma w tym przypadku priorytet. Już za parę lat Stankovsky podkreśla z kolei, że gdy Austria wchodziła do Unii, najważniejsze były dla niej kwestie rolnictwa i tranzytu. Teraz są to miejsca pracy. Wprawdzie stopa bezrobocia jest tu niska (według metodologii UE - 3,7 proc., według dawnej, miejscowej - 5,1 proc.), ale gorzej jest pod tym względem akurat w regionach graniczących z krajami kandydackimi. Tam właśnie silne są obawy przed konkurencją ze strony cudzoziemców przyjeżdżających do pracy codziennie (np. ze Słowacji) czy na tydzień-dwa (z Polski). Poza tym, zdaniem Stankovsky'ego, nie można negować faktu, że już 40 proc. różnicy w dochodach zachęca do przenosin za pracą do innego kraju. A relacja dochodów między Polską a Austrią wynosi prawie jeden do trzech (dane za 1998 rok, według parytetu siły nabywczej). Na razie zatem obecność Polaków w Austrii doceniają przede wszystkim właściciele pensjonatów i hoteli w miejscowościach narciarskich. - Co roku jest ich więcej, to już licząca się grupa klientów - mówi Hans Reichel z Innsbruck-Information, instytucji turystycznej obsługującej stolicę Tyrolu i okoliczne wioski. Jan Stankovsky pociesza jednak, że gdy austriacki system ubezpieczeń społecznych zacznie mieć kłopoty ze względu na starzenie się ludności, cudzoziemcy - a więc i Polacy - staną się bardzo potrzebni. Ma to nastąpić w latach 2010-2012. Wtedy, gdy skończyłyby się postulowane przez Niemcy i Austrię okresy przejściowe. -
Zmiany nie zaszły tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Niemcy i Austria przeciwstawiają się objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych. Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników - takiego zdania są przedstawiciele wielu austriackich firm. Z prywatnych szacunków wiedeńskich Polaków wynika, że tych pracujących na czarno (głównie w stolicy) może być dobrze ponad sto tysięcy. napływ pracowników z uboższych krajów może spowodować kłopoty z zatrudnieniem i spadek przeciętnej płacy. otwarcie granic spowodowałoby napływ do Austrii około 150 tys. pracowników. Austria wchodziła do Unii, najważniejsze były kwestie rolnictwa i tranzytu. Teraz są to miejsca pracy. stopa bezrobocia jest niska, ale gorzej jest pod tym względem w regionach graniczących z krajami kandydackimi. 40 proc. różnicy w dochodach zachęca do przenosin za pracą do innego kraju.
AWS Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną Dzwonek dla prawicy RYS. JERZY CZAPIEWKI JACEK RYBICKI, STEFAN NIESIOŁOWSKI, WIESŁAW WALENDZIAK Cztery lata temu, 8 czerwca 1996 r., powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś AWS to koalicja najważniejszych nurtów polskiej prawicy, posiadających różne hierarchie celów programowych i nieco odmiennie definiujących swoje tożsamości ideowe. W ramach AWS udało się jednak zawiązać skuteczną współpracę ugrupowań o charakterze konserwatywno-ludowym, chrześcijańsko-narodowym i chrześcijańsko-demokratycznym. Przy dobrej współpracy z NSZZ "Solidarność" możliwe stało się skuteczne łagodzenie społecznych napięć związanych z modernizacją gospodarki i państwa. Dzięki współpracy różnych nurtów polskiej prawicy w ramach AWS podjęliśmy imponujący program reform, absolutnie koniecznych, a z powodu typowego dla postkomunistów oportunizmu - zaniechanych w latach 1993 - 1997. Istnienie tej szerokiej koalicji zbliża Polską scenę polityczną do standardów dojrzałych państw demokratycznych, w których istnieją od lat bloki centroprawicowe. Posiadają one, w zależności od specyfiki lokalnej, różną dominantę oraz uzyskują często poparcie także ze strony związków zawodowych, nawiązujących do tradycji chrześcijańskiego solidaryzmu społecznego. Bloki te pozostają skuteczną przeciwwagą dla silnej europejskiej lewicy. Pamięć tamtej klęski Obóz polityczny Polski posierpniowej potrafił w roku 1989 skutecznie uruchomić proces przemian, które wprowadziły kraj w gospodarcze, wojskowe i polityczne struktury demokratycznego Zachodu, gwarantując jej pewną i stabilną przyszłość. Sukces ten został okupiony wysoką ceną polityczną. Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie były jednak w dużej mierze zawinione przez kardynalne błędy popełnione przez formacje prawicy. Doświadczenie całej pierwszej dekady dowiodło w sposób jednoznaczny, że na polskiej scenie politycznej nie ma miejsca dla większej liczby partii politycznych, próbujących odwoływać się do poszczególnych elementów programu centroprawicy. Najwyraźniej wyczerpała się formuła istnienia prawicy w postaci kilku lub więcej partii politycznych, konkurujących o głosy tego samego elektoratu. Wszystkie sytuacje, w których zwalczające się partie prawicowe próbowały budować pozycję polityczną poprzez eksponowanie wolności gospodarczej przeciwko solidarności społecznej, modernizacji przeciwko polskiej tradycji albo na odwrót przedstawienie modernizacji państwa lub zbliżenia do zachodnich struktur wyłącznie jako zagrożenia - kończyły się klęską. Taka klęska przekraczała zawsze granice zwykłej przegranej politycznej, doprowadzając do oddania pełni władzy nad Polską w ręce silnego jednolitego obozu postkomunistycznego. W 1993 roku kompletna marginalizacja podzielonej centroprawicy (która znalazła się praktycznie poza parlamentem) doprowadziła do sytuacji, w której niekontrolowana władza byłych komunistów pogłębiła patologiczne zjawiska zarówno w gospodarce, jak i w życiu publicznym. Nawet rażące upartyjnienie mediów publicznych, które utrudnia dzisiaj prowadzenie zrównoważonej debaty politycznej i światopoglądowej, jest właśnie opóźnionym efektem tamtej klęski. Czy koniec koalicji nadziei Koalicja AWS i UW rządząca Polską od 1997 roku powstała w wyniku sukcesu wyborczego AWS. Koalicja ta ma na swoim koncie niekwestionowane osiągnięcia: rozwój gospodarczy, sukcesy w polityce międzynarodowej, wejście do NATO, wyznaczenie i obrona realistycznych terminów wejścia do Unii Europejskiej. Rząd utworzony przez tę koalicję odważnie realizuje programy zasadniczych reform ustrojowych; rozpoczyna program modernizacji wsi; walki z bezrobociem; poprawy bezpieczeństwa. Podejmuje zadania układające się razem w wielki proces dostosowywania kraju do wymagań cywilizacyjnych XXI wieku. Czyni to konsekwentnie, mimo twardej i szkodliwej obstrukcji opozycji i mimo braku warunków do prowadzenia rzeczowej debaty politycznej w mediach publicznych. Ponaddwuletnie rządy AWS oraz UW uruchomiły procesy definitywnego grzebania resztek PRL, które przetrwały w systemie społecznym i gospodarczym III Rzeczypospolitej. Podniosły zasadę pomocniczości państwa - jako filozofii, a także metody rozwiązywania trudnych problemów przebudowy kraju. Rząd Jerzego Buzka rozpędził lokomotywę zmian ustrojowych. Dlatego kwestionowanie dalszego wspólnego działania tej koalicji jest niezrozumiałe. Jej atakowanie i wypowiedzenie współpracy przez część działaczy Unii Wolności, graniczy z brakiem odpowiedzialności. Zagraża polskim przemianom. Konflikt wywołany decyzją kierownictwa Unii Wolności o wyjściu z rządu koalicyjnego prostą drogą zmierza do rozbicia obozu posierpniowego. Tymczasem, jak wskazują badania przeprowadzone ostatnio przez "Rzeczpospolitą", na podtrzymaniu jego jedności zależy także wielu wyborcom UW. Wyborcy zdają sobie sprawę, że destrukcja obozu posierpniowego zakończyć się może zdecydowaną wygraną SLD i długoletnimi rządami większościowymi na granicy monopolu władzy ("ich premier", "ich prezydent"). Taka powtórka z "monopartii", niezależnie jakiej jest barwy, stanowi zawsze zagrożenie dla ładu demokratycznego. Potrzebne opamiętanie Choćby z tego powodu potrzebny jest apel o opamiętanie. Kierujemy go do całej klasy politycznej o solidarnościowym rodowodzie. Już kiedyś, zahipnotyzowani własną siłą i poczuciem racji, skoncentrowaliśmy się na walkach wewnętrznych, miast na dokończeniu rozpoczętych w 1989 roku prac. Resztki z bratobójczych pobojowisk zbieraliśmy w 1991, 1993 i 1995 roku. "My" rozbijaliśmy jedność obozu "Solidarności" - "oni" zaś żmudnie odtwarzali PZPR-bis. Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną. Dziś wszyscy prawicowi partnerzy, wszystkie podmioty Akcji powinny jak najszybciej odtworzyć dobry, ożywczy klimat, który towarzyszył tworzeniu AWS. Powinni odnowić śluby z roku 1996 - wzajemnej wierności i lojalności, szacunku dla siebie oraz dla realiów politycznych, które nas otaczają. Trudno niekiedy zrozumieć niezdecydowanie i powolność kierownictwa AWS, ale nie można też godzić się na partykularyzm poszczególnych ugrupowań naszej koalicji. Olbrzymim zagrożeniem dla całej Akcji staje się też najzwyklejsze warcholstwo grupek interesów branżowych czy środowiskowych, które przestały już reprezentować dobro całej formacji. Panowania nad odśrodkowymi tendencjami nie ułatwia Unia Wolności, która rzadko rozumie istotę wewnętrznych kompromisów w AWS; która nie rozumie albo nie chce zrozumieć, że Akcja jest partią in statu nascendi, z wszelkimi wynikającymi z tego kłopotami. Przykładem nieudaczne głosowanie w Sejmie nad podatkiem VAT dla rolników, którego czas oraz formę wymusili właśnie politycy Unii, odrzucając argument, iż głosowanie VAT w pakiecie z innymi tematami pomogłoby przekonać radykałów. AWS a racja stanu Próba eliminacji naszych własnych błędów nie może jednak oznaczać powrotu do sytuacji sprzed powstania AWS. Oznaczałoby to roztrwonienie ogromnego kapitału społecznego poparcia, które wyraziło się sukcesem Akcji zarówno w wyborach parlamentarnych w 1997 roku, jak też w wyborach samorządowych w roku 1998. Obecny kryzys okołorządowy i zachowanie koalicjanta nie mogą zaowocować tendencjami odśrodkowymi w Akcji. Rozpad Akcji albo jej osłabienie poprzez doprowadzenie do znaczącego rozłamu w jej szeregach zaowocuje ukształtowaniem się monopolu władzy postkomunistów w perspektywie najbliższej dekady. SLD, pozbawiony silnej alternatywy politycznej na prawicy, stałby się również jedynym podmiotem zdolnym pozyskać do współpracy, a następnie trwale zmarginalizować lub wchłonąć zarówno PSL, jak też UW. Owa wewnętrzna nierównowaga polityczna miałaby także konsekwencje w dziedzinie polityki międzynarodowej naszego kraju. Już dzisiaj jesteśmy świadkami zdecydowanego lobbingu gospodarczych i politycznych interesów rosyjskich w Polsce prowadzonego przez polityków SLD. Jego elementem może być chociażby nielojalne wystąpienie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego oraz liderów SLD w czasie kryzysu spowodowanego odpowiedzią Rosji na wydalenie z Polski dyplomatów rosyjskich. Deklarowany przez wszystkie ugrupowania polityczne konsensus wokół polskiej polityki zagranicznej nie jest sprawą oczywistą, a długotrwała polityczna dominacja SLD mogłaby doprowadzić także do zakwestionowania obecnych celów polskiej polityki zagranicznej. Na kłopoty - jedność W tej sytuacji utrzymanie jedności AWS, jej wzmocnienie, a wreszcie sukces w wyborach prezydenckich i parlamentarnych, to nie tylko szansa na trwałe zrównoważenie polskiej sceny politycznej. Silna pozycja AWS w polskim życiu politycznym to także możliwość realizowania - w wymiarze wewnętrznym i międzynarodowym - takiej formuły polityki polskiej, która potrafi harmonijnie łączyć modernizację państwa i gospodarki z szacunkiem dla tradycji narodowej i zdecydowaną obroną polskiej suwerenności. Ale wzmocnienie pozycji AWS można osiągnąć nie tylko poprzez jej wewnętrzne zdyscyplinowanie, lecz przede wszystkim poprzez wyższy poziom integracji całej formacji - z zachowaniem pełnej tożsamości ideowej wchodzących w jej skład partii. Jeśli AWS ma się rozwijać, powinna zmierzać w kierunku usprawnienia własnego działania, a temu ma służyć jej wewnętrzna konsolidacja. Pytanie - czy wszystkich liderów AWS stać na takie decyzje, podejmowane często wbrew interesom niektórych środowisk politycznych. Naszym zdaniem - tak. Autorzy są posłami AWS.
Cztery lata temu, 8 czerwca 1996 r., powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś AWS to koalicja najważniejszych nurtów polskiej prawicy, posiadających różne hierarchie celów programowych i nieco odmiennie definiujących swoje tożsamości ideowe. udało się zawiązać skuteczną współpracę ugrupowań o charakterze konserwatywno-ludowym, chrześcijańsko-narodowym i chrześcijańsko-demokratycznym. Istnienie tej szerokiej koalicji zbliża Polską scenę polityczną do standardów dojrzałych państw demokratycznych, w których istnieją od lat bloki centroprawicowe.
ANALIZA Nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego Dwa obozy i zakładnik MAŁGORZATA SOLECKA W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Nie ma naukowej metody zbadania, czy po reformie jest lepiej, czy gorzej. Sądząc po nastrojach lekarzy, jest gorzej. Brakuje nadziei, która towarzyszyła nam do momentu wprowadzenia nowego systemu - ocenia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Krzysztof Madej. Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia. Szczególnie doskwiera nam utrudniony dostęp do specjalistów. Nie chodzi tu nawet o konieczność posiadania skierowania, ale o to, że limity wprowadzane przez kasy chorych powodują ograniczenie liczby przyjmowanych pacjentów. Antylekarska wojna? - Reformę ochrony zdrowia należało zacząć od porozumienia ponad podziałami - ocenia dr Madej. Warto przypomnieć, że w pierwszych tygodniach 1999 roku, gdy trwał protest anestezjologów, a do strajków szykowali się pozostali pracownicy służby zdrowia, Naczelna Rada Lekarska wystąpiła z propozycją tzw. okrągłego stołu wszystkich zainteresowanych stron. Do takiego spotkania do tej pory nie doszło. Nic więc dziwnego, że system ochrony zdrowia przypomina obecnie - z dalszej perspektywy - pole bitwy, na którym naprzeciw siebie ustawiły się dwa wrogie obozy. Obóz reformatorów, organizatorów i urzędników odpowiedzialnych za funkcjonowanie kas chorych i obóz pracowników publicznej służby zdrowia. Jest jeszcze jeden aktor - pacjent: zakładnik obu stron konfliktu. - Trwa antylekarska wojna - alarmuje dr Krzysztof Madej. Jego zdaniem organizatorzy systemu ochrony zdrowia próbują przerzucić moralną odpowiedzialność za błędy reformy właśnie na lekarzy. Temu ma służyć m.in. utwierdzanie pacjentów w przekonaniu, że limity przyjęć do specjalistów są wewnętrzną, organizacyjną sprawą między placówką a kasą chorych, a pacjenci muszą być przyjmowani w zależności od potrzeb. Pacjent, który nie dostał się do specjalisty i zadzwonił ze skargą do kasy chorych, takie tłumaczenie słyszy najczęściej. Niektórzy urzędnicy kas chorych wręcz oskarżają lekarzy o tzw. strajk włoski - drobiazgowe przestrzeganie litery ustawy ubezpieczeniowej, które daje się we znaki pacjentom. W stosunku do części lekarzy to na pewno krzywdząca opinia. Tym niemniej takie wypadki, jak żądanie skierowania od lekarza pierwszego kontaktu dla dziecka, które rodzice przywieźli do szpitala ze złamaną nogą, można zinterpretować albo jako uprzykrzanie życia pacjentom (według zasady "jak oni nam, tak my wam"), albo jako przejaw głupoty graniczącej z obłędem. Nie można jednak nie zauważyć, że przynajmniej niektórzy zachowują w tej materii zdrowy rozsądek, traktując limity przyjęć jako element podlegający negocjacjom. - Nie można zaprzeczyć, że właśnie taki negocjacyjno-umowny system organizacji ochrony zdrowia, oparty na przesłankach czysto liberalnych, powoduje napięcia - uważa dr Madej, zwracając uwagę, iż nastąpiła zmiana nawet w nomenklaturze - mówi się o świadczeniu usług, a nie leczeniu, lekarza zastąpił świadczeniodawca, a posługę lekarską nazywa się usługą. Pieniędzy za mało - Niedoinwestowanie ochrony zdrowia jest długoletnie. Co więcej, mają rację ci, którzy twierdzą, że na tę dziedzinę życia można przeznaczyć każde pieniądze, a i tak nie wszystkie potrzeby będą zaspokojone - uważa prezes NRL. Jest jednak - jego zdaniem - próg biedy, poniżej którego rozpoczyna się patologia. I polska ochrona zdrowia ciągle jest poniżej tego progu. - Błędem reformy był brak zastrzyku kapitałowego - podkreśla dr Madej. Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy i część lekarzy pokładają nie tyle w zwiększeniu składki, ile we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych. Takie rozwiązanie pozwoliłoby wprowadzić zarówno system dopłat do części świadczeń, jak i otworzyć rynek dla dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Prezes samorządu lekarskiego zapatruje się jednak na takie rozwiązania sceptycznie. - Medycyna to kategoria usług publicznych. I trzeba szukać optymalizacji metod zarządzania przez dobrze podejmowane decyzje administracyjne, a nie zdawać się na mechanizmy rynkowe - mówi wprost. Niemniej jest spora grupa lekarzy, którzy właśnie w mechanizmach rynkowych upatrują dla siebie szansy. - To ci, którzy mają nadzieję na zwycięstwo w walce rynkowej. Już zostali zasileni kapitałowo i liczą na to, że pieniądz rzeczywiście przyjdzie za pacjentem - ocenia dr Madej. Jego zdaniem samorząd lekarski powinien być bardzo ostrożny w wypowiedziach na temat dodatkowych źródeł finansowania ochrony zdrowia. - To może pogłębić proces przerzucania moralnej odpowiedzialności za ograniczenia w dostępie do świadczeń na lekarzy - przestrzega. Klęska nie tylko lekarzy Jednym z najpoważniejszych problemów w tym zawodzie są dochody. Oficjalne zarobki są niskie. Według prezesa NRL jest to efekt niedoinwestowania ochrony zdrowia i nieprzyjęcia w modelu reformy motywacyjnego systemu wynagradzania za pracę. Wprawdzie przy wprowadzaniu nowego systemu mówiło się, że im lekarz będzie przyjmował więcej pacjentów, tym wyższe będą jego zarobki, jednak w zdecydowanej większości publicznych placówek - zwłaszcza w szpitalach - sposób płacenia lekarzom za pracę się nie zmienił. Zdaniem prezesa NRL dopóki problem płac w ochronie zdrowia nie zostanie rozwiązany, dopóty nie będzie można mówić o rzeczywistej zmianie systemu. Choć lekarze narzekają, że zarabiają mało, opinia społeczna jest zdania, że ich zawód jest jednym z najbardziej dochodowych (OBOP, luty 2000 rok). Tę rozbieżność można tłumaczyć świadomością społeczną, że coraz więcej pieniędzy lekarze zarabiają dzięki prywatnym praktykom. Jest jednak i inne wytłumaczenie - niemal ośmiu na dziesięciu Polaków (według sondażu OBOP z listopada 1999 roku) jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki za zabiegi i opiekę nad chorymi. W tym niechlubnym rankingu lekarze zajęli pierwsze miejsce, znacznie wyprzedzając celników, policjantów i urzędników. Takie wyniki - co trzeba podkreślić - to klęska nie tylko lekarzy. Wszak jednym z podstawowych celów reformy było wyeliminowanie, a przynajmniej ograniczenie szarej strefy w ochronie zdrowia, doprowadzenie do tego, by pacjent, świadom swoich praw wynikających z płacenia składek, nie sięgał do kieszeni, aby dodatkowo zapłacić doktorowi. Tak się jednak nie stało - obecny kształt reformy nie zmienił pod tym względem położenia pacjenta. Ale jak z wynikami badań opinii społecznej radzą sobie lekarze? Wątpią i tłumaczą Po pierwsze, wątpią nie tyle w rzetelność, ile w świadomość ankietowanych osób. - Nie każde wręczenie pieniędzy lekarzowi jest łapówką - przypomina dr Krzysztof Madej. Rzeczywiście - z łapówką mamy do czynienia, gdy lekarz uzależnia wykonanie badań, przeprowadzenie operacji czy wydanie skierowania od "korzyści majątkowej". Po drugie, przypominają, że przyjmowanie - i dawanie - łapówek jest ścigane przez wymiar sprawiedliwości. Sprawy te mogą również trafić do samorządu lekarskiego i wtedy przeciw lekarzowi wszczynane jest postępowanie. Takie jest stanowisko izb lekarskich. Ale nieoficjalnie można usłyszeć więcej. - Ryba psuje się od głowy. Biorą ordynatorzy, biorą i inni - tłumaczą młodzi lekarze, przerzucając winę za fatalny wizerunek środowiska na "lobby ordynatorsko-profesorskie". Po trzecie, ujmują rzecz globalnie. - Fatalny system wynagrodzeń w ochronie zdrowia rodzi pokusę korupcji - uważa dr Madej. I na takich rozbieżnych opiniach kończy się dyskusja z lekarzami na temat ich nielegalnych - i legalnych zresztą też - zarobków. Lekarze pilnują jednego - by tzw. dowodów wdzięczności, wręczanych lekarzowi pieniędzy czy prezentów już po wykonaniu usługi, nie traktować jak łapówki. I w sensie prawnym mają rację - taki gest ze strony pacjenta, zupełnie dobrowolny lub też wymuszony presją otoczenia (wszyscy dają, jak nie dam, na drugi raz mogą być kłopoty - tłumaczą często pacjenci) łapówką nie jest. Kto ma bronić przed pokusą? Jednak jak można się domyślać z sondażu, Polacy nie rozróżniają łapówek, "dowodów wdzięczności" i czasami nawet opłat, które mogą być całkiem legalne (wnoszenie opłat na rzecz fundacji, czyli tzw. cegiełek), pod warunkiem że nie uzależnia się od nich przyjęcia do szpitala czy wykonania badań. A z takimi przypadkami również można się jeszcze spotkać, choć zniesienie rejonizacji powinno zniechęcać dyrektorów szpitali do tego rodzaju praktyk. Ale pokusy pojawiają się nie tylko w relacji lekarz - pacjent. Coraz głośniej jest o przypadkach "kupowania" lekarzy przez firmy farmaceutyczne. Przykład? Ot, choćby sprzed kilku tygodni - kilkudniowe szkolenie zorganizowane przez duży koncern farmaceutyczny w alpejskiej miejscowości w środku sezonu narciarskiego dla kilkudziesięciu lekarzy. - System ochrony zdrowia, w tym również zasady wynagradzania za pracę, powinien bronić lekarzy przed pokusą korzystania z takich ofert - uważa prezes NRL. Jego zdaniem wyniki badań opinii społecznej dotyczącej korupcji środowiska lekarskiego to samonapędzająca się przepowiednia. - Samorząd lekarski powstał m.in. po to, by walczyć z tym fatum społecznym - podkreśla. Zdaniem lekarzy media uczestniczą w nagonce na środowisko. Opinie o zmasowanym ataku prasy i telewizji - zwłaszcza telewizji - towarzyszyły w ostatnich kilku tygodniach zjazdom okręgowych izb lekarskich. Że tak samo będzie na zbliżającym się, kwietniowym zjeździe krajowym w Mikołajkach, jest więcej niż pewne. Byłoby jednak źle, gdyby był to jedyny wniosek lekarzy dotyczący ich wizerunku w oczach opinii publicznej. W środowej "Rzeczpospolitej" rozmowa z minister zdrowia Franciszką Cegielską.
W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia. Szczególnie doskwiera nam utrudniony dostęp do specjalistów. system ochrony zdrowia przypomina obecnie pole bitwy, na którym naprzeciw siebie ustawiły się dwa wrogie obozy. Obóz reformatorów, organizatorów i urzędników odpowiedzialnych za funkcjonowanie kas chorych i obóz pracowników publicznej służby zdrowia. Jest jeszcze jeden aktor - pacjent: zakładnik obu stron konfliktu. Niedoinwestowanie ochrony zdrowia jest długoletnie. Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy i część lekarzy pokładają nie tyle w zwiększeniu składki, ile we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych. Takie rozwiązanie pozwoliłoby wprowadzić zarówno system dopłat do części świadczeń, jak i otworzyć rynek dla dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych.Jednym z najpoważniejszych problemów w tym zawodzie są dochody.Oficjalne zarobki są niskie. Choć lekarze narzekają, że zarabiają mało, opinia społeczna jest zdania, że ich zawód jest jednym z najbardziej dochodowych. Tę rozbieżność można tłumaczyć świadomością społeczną, że coraz więcej pieniędzy lekarze zarabiają dzięki prywatnym praktykom. Jest jednak i inne wytłumaczenie - niemal ośmiu na dziesięciu Polaków jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki za zabiegi i opiekę nad chorymi. Lekarze pilnują jednego - by tzw. dowodów wdzięczności, wręczanych lekarzowi pieniędzy czy prezentów już po wykonaniu usługi, nie traktować jak łapówki. Ale pokusy pojawiają się nie tylko w relacji lekarz - pacjent. Coraz głośniej jest o przypadkach "kupowania" lekarzy przez firmy farmaceutyczne. System ochrony zdrowia, w tym również zasady wynagradzania za pracę, powinien bronić lekarzy przed pokusą korzystania z takich ofert.
CZECZENIA Rosja powinna się pogodzić z tym, że w konflikcie na Kaukazie nie może zwyciężyć Lokalny front globalnej wojny SAMUEL P. HUNTINGTON Podczas gdy wojska rosyjskie otaczają, bombardują i zrównują Grozny z ziemią, tylko jedna strona ma szansę wygrać ten konflikt i to tylko dlatego, że nie może go przegrać - czeczeńscy bojownicy. Bo albo powstrzymają rosyjską ofensywę i doprowadzą do impasu, albo wycofają się w góry i któregoś dnia znów wrócą, by walczyć. A przegrani? Będą nimi czeczeńscy cywile uwikłani w ten brutalny konflikt. Rosja kontynuująca wojnę, której nie może wygrać. I Stany Zjednoczone, jeśli będą próbowały wpłynąć na jej wynik. Czeczeńska wojna uwidacznia bowiem granice możliwości wpływania przez takie mocarstwa, jak Rosja i Stany Zjednoczone, na lokalne konflikty toczących się na świecie. Islam kontra reszta świata Wojnę w Czeczenii trzeba postrzegać zarówno we współczesnym, jak i historycznym kontekście. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję. Do walk między muzułmanami a niemuzułmanami dochodzi w Bośni, Kosowie, Górskim Karabachu, Czeczenii, Tadżykistanie, Afganistanie, Kaszmirze, Indiach, na Filipinach, w Indonezji, Timorze Wschodnim, Bliskim Wschodzie, Afryce Północno-Wschodniej, Sudanie, Nigerii. Konflikty te mają co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze, w świecie muzułmańskim brakuje jednego lub dwóch dominujących państw, które utrzymywałyby porządek w społeczności islamskiej i zapobiegały konfliktom między muzułmanami a niemuzułmanami lub pełniły rolę mediatorów w razie powstania takich zadrażnień. Tymczasem konkurujące ze sobą muzułmańskie państwa - szczególnie Iran i Arabia Saudyjska - usiłują rozbudować swe wpływy poprzez udzielanie wsparcia grupom muzułmańskim walczącym z niemuzułmanami. Po drugie, w krajach islamskich rośnie liczba mężczyzn w wieku 16 - 30 lat, którzy zasilają szeregi partyzantów i bojowników. I ci właśnie młodzi ludzie stanowią trzon międzynarodowej islamskiej brygady, której członkowie walczą w Afganistanie, Bośni, Kosowie, na Filipinach, w Czeczenii itd. Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat. Po raz pierwszy carowie próbowali objąć swym władaniem Kaukaz w XVI wieku. W 1783 roku zapoczątkowali militarną kampanię, by podporządkować sobie ludność tego regionu. Od 1825 do 1859 roku walki trwały niemal nieprzerwanie, aż wreszcie Rosjanie zdołali stłumić opór, którym kierował legendarny przywódca północnego Kaukazu - Szamil. Po rosyjskiej rewolucji narody północnego Kaukazu ogłosiły niepodległość i zawiązały federację, która na początku lat 20. została rozbita przez bolszewików. Opór wobec sowieckiej władzy ujawnił się ponownie podczas II wojny światowej i skłonił Stalina do deportowania praktycznie wszystkich Czeczenów do Kazachstanu, gdzie przebywali na wygnaniu do połowy lat 50. Wraz z rozpadem Związku Radzieckiego Czeczeni, co było do przewidzenia, znów wzniecili rewoltę. W 1996 roku im się to udało - po pokonaniu wojsk rosyjskich de facto zdobyli niepodległość. Jednak rosyjscy nacjonaliści nie mogli się z tym pogodzić i rozpoczęli obecną kampanię militarną, by podporządkować sobie tych nieposłusznych górskich muzułmanów. Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych. Wnioski dla Rosji Niemal wszędzie we współczesnym świecie narody starają się łączyć swe tożsamości kulturowe z cywilizacyjnymi. Wielocywilizacyjne państwa spotykają się z rosnącym sprzeciwem i niektóre, jak Związek Radziecki, Jugosławia czy Etiopia, rozpadły się. Ponadto nowego znaczenia nabierają ponadnarodowe społeczności kulturowe, czyli diaspory. Dostarczają one pieniędzy, broni, bojowników i przywódców swym ziomkom walczącym o wolność. Także państwa i grupy państw wspierają swych pobratymców, jak to miało miejsce podczas rozpadu Jugosławii. Europa Zachodnia poparła Chorwatów, Rosja i Grecja - Serbów, natomiast Arabia Saudyjska, Iran, Turcja i Malezja dostarczały pomocy bośniackim Muzułmanom. W połowie lat 90. Czeczeni w znacznym stopniu korzystali ze wsparcia czeczeńskiej diaspory, a szczególnie pomocy pochodzącej od ich ziomków w Turcji i Jordanii. Korzystali także z cichej pomocy udzielanej przez niektóre muzułmańskie rządy. Teraz jednak owe rządy, a zwłaszcza turecki, mają opory ze pomaganiem Czeczenom, bo czeczeńska niepodległość może być przykładem dla mniejszości w ich własnych krajach, szczególnie zaś dla Kurdów. Tak czy inaczej era wielocywilizacyjnych imperiów minęła i Rosja może utrzymać swe panowanie w Czeczenii tylko niewyobrażalnymi kosztami. Dlatego też kolejny rosyjski przywódca powinien wykazać realizm Mustafy Kemala Atatürka co do straconego tureckiego imperium i stworzyć Rosję "tylko dla Rosjan", zamiast trzymać się trącących myszką marzeń o wielonarodowym, wielocywilizacyjnym imperium. Wnioski dla USA Implikacje czeczeńskiego konfliktu dla Stanów Zjednoczonych są równie oczywiste. Ze zrozumiałych względów musi nas niepokoić humanitarny aspekt skutków wojny dla Czeczenów. Ale Stany Zjednoczone nie mają żadnych ważnych narodowych interesów w Czeczenii, mają natomiast takowe w Rosji. Dlatego nie zdołamy skutecznie ukarać Rosji, nie ponosząc przy tym wysokich kosztów własnych. Wielu ekspertów od polityki zagranicznej twierdzi, że Stany Zjednoczone powinny podjąć wobec Rosji kilka działań karnych, by zmusić ją do złagodzenia postępowania w Czeczenii. I tak, na przykład, proponuje się wstrzymanie kredytów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, dopóki nie zostanie zakończona wojna, groźbę wyłączenia Rosji z przyszłych spotkań najbogatszych państw świata G-7 albo obniżenie cen ropy, co mogłoby zredukować rosyjskie dochody dewizowe. Tyle że w obecnej sytuacji są to pomysły rażące niedorzecznością i niekonsekwencją. Czeczeńska wojna cieszy się wielkim poparciem rosyjskiego elektoratu, a przez to polityków startujących do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Toteż dopóki akcja militarna rozwija się pomyślnie, dopóty rosyjscy politycy nie rozpoczną wycofywania wojsk ze względu na pohukiwania Zachodu. W Rosji mamy teraz do czynienia z upadkiem demokracji wyborczej, zaś rywalizujący między sobą kandydaci odwołują się do sentymentów nacjonalistycznych. Nawet gdy Rosja wyraźnie przegrywała wojnę w 1996 roku, to odgrywający wówczas czołową rolę gen. Aleksander Lebiedź zdołał wynegocjować porozumienie o wycofaniu się z Czeczenii i przekonać doń rosyjski rząd oraz społeczeństwo. Równie niedorzeczne i szkodliwe dla wiarygodności Ameryki jest ostrzeżenie prezydenta Billa Clintona, że Rosja "zapłaci wysoką cenę", jeśli będzie kontynuowała brutalne ataki na czeczeńskich cywilów. Bo oto mamy kolejny przykład retorycznych popisów tej administracji, które uniemożliwiają innym rządom zrozumienie, co rzeczywiście mówi ona serio. To prawda, że Stany Zjednoczone powinny potępiać humanitarną tragedię w Czeczenii. Ale administracja Clintona winna również pogodzić się z faktem, że jest to konflikt trwający już 200 lat i stanowiący tylko jeden z wielu lokalnych frontów toczącego się obecnie globalnego konfliktu między muzułmanami a niemuzułmanami. W dłuższej perspektywie Rosja nie może wygrać tej wojny, tak jak Stany Zjednoczone nie mogą poważnie wpłynąć na jej rezultat. Im szybciej politycy pogodzą się z tą brutalną prawdą, tym szybciej pokój przyjdzie na północny Kaukaz. Samuel P. Huntington jest profesorem Harvard University i autorem głośnej książki "Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego". THE NEW YORK TIMES SYNDICATE
Wojnę w Czeczenii trzeba postrzegać zarówno we współczesnym, jak i historycznym kontekście. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję.Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat.Wraz z rozpadem Związku Radzieckiego Czeczeni znów wzniecili rewoltę. W 1996 roku zdobyli niepodległość.Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych.Rosja może utrzymać swe panowanie w Czeczenii tylko niewyobrażalnymi kosztami.Stany Zjednoczone nie mają żadnych ważnych narodowych interesów w Czeczenii, mają natomiast takowe w Rosji. Dlatego nie zdołamy skutecznie ukarać Rosji, nie ponosząc przy tym wysokich kosztów własnych.
POLACY NA UKRAINIE "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym" Ptaki bez skrzydeł Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. LECH WOJCIECHOWSKI Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej. Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę. Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?". Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest. I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją. Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz. Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym". Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy. Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego. ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Nie kryjąc się ze swą narodowością i wiarą nie miało się szans na karierę, za to można było mieć kłopoty. Od dzieciństwa chciałem zobaczyć Kresy - mityczną krainę krzyżowania się kultur i religii. Ucieszył mnie więc bardzo wyjazd z Katedrą Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego w rejon Żytomierza na badania etnologiczne. Ziemie te Polska utraciła w 1793 roku i wiedziałem, że jadę do ludzi, których życie było często pasmem tragedii. Choć zazwyczaj Polaków na Ukrainie kojarzy się ze Lwowem, 80-tysięczne skupisko ludności polskiej znajduje się w obwodzie żytomierskim na wschodnim Wołyniu. Utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR ze stolicą nazwaną Marchlew. Dzisiejsi mieszkańcy to w 75% Polacy. Dzięki temu powstała tu polska szkoła i prowadzona jest katecheza przez polskie siostry zakonne. Niewiele jest jednak takich centrów kultury. Sytuacja na całym wschodnim Wołyniu jest podobna. Po polsku mówi raptem 10% Polaków, zato po polsku modlą się wszyscy. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, mieści się tam polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych. Pamiętam poranek, kiedy przeprowadzaliśmy wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Zapytany czym jest dla niego Polska, odpowiedział "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym". Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Sytuacja nie jest łatwa, ludzie są biedni i brakuje pieniędzy na wszystko. Polska prasa i audycje radiowe docierają do nielicznych. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, ale na szczęście nie chętnych do nauki. Organizacje polonijne na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy.
STULECIE BOKSU Kariery wielu mistrzów pięści rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy Magia zła Dwie przedwojenne walki Joe Louisa i Maksa Schmellinga przeszły do legendy. Pierwszą wygrał Schmelling, w drugiej (na zdjęciu) Amerykanin znokautował Niemca w drugiej minucie i czwartej sekundzie pierwszej rundy (C) AP JANUSZ PINDERA W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Straszliwa dolegliwość pięściarzy, tzw. punch drunk (pijany po ciosie), która jak zły urok spada na większość z nich z dnia na dzień, to przecież nic innego jak skutek serii drobnych wylewów w mózgu, spowodowanych częstymi uderzeniami w głowę. Medycyna nazywa to encefalopatią bokserów. Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. Kto wie, czy właśnie życiorysy mistrzów pięści nie są magnesem przyciągającym do boksu podobnie jak ich kariery, które rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Mistrzowie urodzeni w świecie składającym się z desek i zardzewiałej blachy - tak wspominał swoje dzieciństwo słynny Carlos Monzon - dzięki sukcesom w ringu przechodzą do legendy. Tak jak Monzon, mistrz wagi średniej, który w Argentynie jeszcze za życia był bohaterem. Gdy trafił do więzienia za zabójstwo żony, którą wyrzucił przez okno, wstawił się za nim prezydent Carlos Menem. Monzon nie doczekał wolności. Zginął w wypadku samochodowym, kiedy wracał z przepustki do więzienia. Konkwistadorzy i książęta Irlandzki aktor Liam Neeson, który w młodości sam był bokserem, nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki ("Gdy walczysz z przeciwnikiem twarzą w twarz, czujesz się trochę jak gladiator. Boks to sport, w którym nigdy nie pada cios w plecy."). Alain Delon, przyjaciel Carlosa Monzona, we wstępie do jego książki napisał: "Bokserzy tacy jak Carlos to jakby konkwistadorzy i książęta w jednej osobie, mający w sobie coś niewyjaśnialnego, co sprawia, że gdy się pojawiają, od razu widać, że są godni królestwa". W podobnym tonie, choć innymi słowy, o mistrzach pięści pisali: Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki, który w 1973 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Boks" powiedział: "Jest w tym sporcie pewna groza, jaką zawsze wyzwala walka człowieka z człowiekiem". To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją. W obronie rasy Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Miał w tym swój udział znany pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney zwycięstwo Johnsona nad białym mistrzem Tommym Burnsem. To wtedy, kończąc swoją relację z Australii, London zaapelował do byłego mistrza świata wszechwag, Jamesa Jeffriesa, by powrócił na ring i "starł złoty uśmieszek z oblicza Johnsona". Aleksander Reksza w książce "Słynne pojedynki" pisze: "Nadzieja na to, że Jeffries zdoła zdetronizować czarnego Johnsona i tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Roztrząsano ją wszędzie, nawet w kuluarach Kongresu". Termin walki Jeffries - Johnson ustalano na 4 lipca, w amerykańskie święto niepodległości. W Reno zaczęto na gwałt budować hotele i zajazdy, by pomieścić tysiące ludzi napływających ze wszystkich stron kraju do tej małej spokojnej osady. Dziennikarze rozpalali wyobraźnię tłumów. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Nie było wtedy jeszcze radia i telewizji. "Gdy »Tex« Rickard, organizator całego przedsięwzięcia, ogłosił zwycięstwo Johnsona, na widowni zamiast oklasków rozległy się rewolwerowe strzały. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów, cudem uszedł wtedy z życiem" - pisał dla "New York Heralda" Jack London. Pierwszy milion Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach wszystkich największych gazet, które wysyłały do obsługi tych pojedynków swych najlepszych dziennikarzy lub znanych pisarzy. Walka Dempseya z Carpentierem interesowała w równym stopniu Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Coś podobnego zdarzyło się w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 roku, w pamiętnym dniu zawieszenia broni. Carpentierowi kibicowali w Ameryce, między innymi: Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks. Wśród tych, którzy wysłali mu po przegranej walce depesze, był premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później, gdy Dempsey w obecności 120 tysięcy widzów (kolejny rekord) przegrywał z Tunneyem, jego detronizacja stała się sensacją. Nie mniej sensacyjne były sumy, jakie oferowano bokserom. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później. Pupil Hitlera Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej na punkty przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. To czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w pojedynku z Johnsonem 25 lat wcześniej, stało się faktem. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. A o tym co się wtedy stało na ringu w Nowym Jorku, tak pisze Aleksander Reksza w cytowanej już książce "Słynne pojedynki": "Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję z Nowego Jorku wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: - Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: - Heil Hitler. To było wszystko! Nie podano wcale wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie". Tak było w istocie. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy. Stary jak świat Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula, który sprowadzał siłaczy z Afryki, a zwycięzcom dawał w nagrodę piękne niewolnice. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Jedyny wyjątek stanowiła średniowieczna Rosja, w której ludowy "kułaczy bój" uświetniał zabawy i uroczystości. Interesujące są również zapisy o poczynaniach św. Bernarda, który w XV wieku we Włoszech propagował walkę na pięści i uczył jej. Miało to być antidotum na pojedynki szermiercze i liczne związane z nimi wypadki śmiertelne. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Wtedy też rzucił wyzwanie, że z każdym, kto się zgłosi, będzie się bił o tytuł mistrza Anglii. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Opracował go wraz z gronem przyjaciół Jack Broughton. Przepisy te, nieznacznie modyfikowane, obowiązywały do 1889 roku, kiedy rozegrano ostatnie walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej, w 1865 roku, brytyjski dziennikarz John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które firmowane przez Johna Sholto Douglasa, VIII Markiza Queensberry, przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. Pierwszy olimpijski turniej bokserski, w zgodnej opinii obserwatorów, nie był udany. Startowali w nim wyłącznie Amerykanie, którzy uważali boks za swój sport narodowy. Wojna o igrzyska W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć, a Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana w 1946 roku pod nazwą AIBA, toczy nieustanną wojnę o pozostanie w igrzyskach. Niewiele brakowało, by po igrzyskach w Seulu (1988), gdzie turniej bokserski był nieustającym pasmem skandali, pięściarze stracili prawa olimpijskie. AIBA obroniła się, wprowadzając elektroniczne sędziowanie, które jak nigdy w historii tak dalece oddala boks amatorski od zawodowego i sprawia, że powoli staje się on inną dyscypliną sportu. Wymiar nie tylko sportowy Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał przecież wymiar nie tylko sportowy. Niepowtarzalny występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964), gdzie trzykrotnie, w krótkich odstępach czasu grano polski hymn, też miał znaczenie szczególne. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dość powiedzieć, że jedyny polski mistrz świata, Henryk Średnicki, tytuł ten zdobył 21 lat temu w Belgradzie. Ostatni polski mistrz olimpijski w boksie, Jerzy Rybicki, słuchał Mazurka Dąbrowskiego w 1976 roku w Montrealu. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Gdyby rok później pokonał Lennoxa Lewisa i został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej, prawdopodobnie zostałby wybrany na najlepszego sportowca Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego, zawodowego mistrza świata kategorii półciężkiej, który choć walczy pod niemiecką flagą, to nie ukrywa, że jest Polakiem. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać. Telewizja zamiast mafii W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Gene Tunney był pierwszym bokserem, który otrzymał honorarium w wysokości miliona dolarów za drugi pojedynek z Dempseyem. Tak naprawdę zarobił wtedy 990 445 dolarów, ale sam dopłacił brakującą do miliona sumę, by honorarium ładniej wyglądało. Rekord Tunneya przetrwał długo. Nie pobił go ani Joe Louis (625 000 za drugą walkę z Billym Connem w 1946 r.), ani niepokonany mistrz wagi ciężkiej Rocky Marciano (468 374 dolary za pojedynek z Archie'em Moore'em w 1955 roku). Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Muhammad Ali za pierwszy pojedynek z Joe Frazierem (1971) otrzymał 2,5 mln dolarów. Za drugi 100 tysięcy więcej. Za słynną walkę w Kinszasie (1974), tak sugestywnie opisaną przez Normana Mailera, Ali z Foremanem dostali po 5 mln dolarów, co z finansowego punktu widzenia było lotem na inną planetę. Kilka lat później Larry Holmes otrzymał za pojedynek z Gerrym Cooneyem 10 mln dolarów. Sport stał się globalną sceną, gdzie za występy gwiazd płacono krocie. Kolejną granicę finansowych marzeń przełamią w 1987 Ray "Sugar" Leonard i Marvin Hagler. Za fantastyczny pokaz boksu w Las Vegas dostaną po 12 mln dolarów i mniej istotny w tym wszystkim jest fakt, że walka prawdopodobnie była reżyserowana. "Słodki" wywinduje jeszcze rekord na 15 mln za pojedynek z Dannym Lalonde, gdy do akcji włączy się "Bestia", czyli Mike Tyson. Najmłodszy w historii boksu mistrz świata wagi ciężkiej za walkę z Michaelem Spinksem otrzyma 16 mln, a za porażkę z Jamesem Busterem Douglasem w Tokio 25 mln dolarów. Rekord ten pobije dopiero siedem lat później Evander Holyfield, który za drugi pojedynek z Tysonem (1997) dostanie 35 mln dolarów. Walka ta, rozegrana w największym hotelu świata, MGM Grand w Las Vegas, przyniosła największe dochody w historii show-biznesu i wywołała największy skandal. Tyson odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha, został zdyskwalifikowany i pozbawiony licencji na kilkanaście miesięcy. Ucho zaś, a właściwie jego strzęp w formalinie, znalazło nabywcę za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Legenda wciąż żywa Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Największy ze współczesnych mistrzów, Roy Jones jr., nie otrzymał jeszcze za żaden pojedynek więcej niż 3 mln dolarów. Bruce Seldon, który padał bez ciosu w walce z Tysonem, odebrał czek na 5 mln. Jones, nawet walcząc tak pięknie jak niezapomniany Ray "Sugar" Robinson, nie jest w stanie przyciągnąć tylu ludzi co odrażający Tyson, który ma w sobie magię zła. Muhammad Ali też był odrażający, gdy krzyczał: "Ja jestem największy", ale był też sympatyczny, na tyle sympatyczny, że rozbrajał wszystkich, nawet najbardziej zażartych nieprzyjaciół. Gdy mówił rywalom: "Jesteś szmatą, jesteś tłusty i wstrętny i ruszasz się jak słoń, zabiję cię", był taki jak Tyson. Ale gdy widział przed sobą puste, przekrwione oczy przeciwnika, który chwieje się na nogach i nie może dotrwać do końca, oszczędzał go, przyznając się do własnej słabości słowami: "Nie mógłbym go uderzyć jeszcze raz. To okropny zawód. W świecie i tak jest dużo przemocy" - był bardziej ludzki niż większość współczesnych mistrzów. Boks jak płatny seks To, że schorowany Muhammad Ali jest dziś tak szanowany, jest też po części odpowiedzią na większość pytań związanych z boksem. Ali jest częścią legendy tak jak Jack Johnson, Dempsey, Joe Louis, Rocky Marciano czy George Foreman. Ta legenda wciąż żyje, a tworzą ją nowi, tacy jak Oscar De La Hoya (na jego walce z Trinidadem było pół Hollywoodu), Evander Holyfied czy Lennox Lewis, który mówi, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy. Jeśli więc inny z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. Każdy z nas lubiących boks, nosi bowiem w sobie inną prawdę o tej magicznej dyscyplinie, która ma w sobie posmak zła. Aldo Cosentino, znakomity bokser francuski, a przy tym uroczy i dowcipny człowiek, gdy pytałem go przed laty o przyszłość boksu, uśmiechnął się i powiedział: "Nie martw się. Boks będzie zawsze, tak samo jak płatny seks".
W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Z drugiej strony boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Nadzieja na to, że tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata, cudem uszedł wtedy z życiem. W latach trzydziestych wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem. Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. na ringu w Nowym Jorku Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści. Kaligula z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się Anglię. To tam w 1719 roku James Figg na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Przepisy te obowiązywały do 1889 roku. w 1865 roku John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć. Z boksem amatorskim wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał wymiar nie tylko sportowy. występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964) też miał znaczenie szczególne. boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. sumy, jakie wypłacano pięściarzom, mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Prawdziwa hossa zaczyna się w epoce telewizji. To telewizja kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych i płaci gigantyczne pieniądze.
ROZMOWA Alpha Oumar Konare, prezydent Mali Kończy się czas bezkarnego polowania JAKUB OSTAŁOWSKI Afryka to kontynent, z którym ma się niewesołe skojarzenia. Oglądając migawki telewizyjne, widzimy chaos w Kongu, brutalne walki klanowe w Somalii, mordy etniczne w Rwandzie i Burundi. Wojny domowe, uchodźcy, klęska AIDS, wielkie zadłużenie, bieda - te słowa od lat niezmiennie kojarzą się z Afryką. Dlaczego tak się dzieje? Ma pan rację, oglądając telewizję, przeciętny mieszkaniec globu widzi, że w Afryce są tylko problemy. Nie mam nic na usprawiedliwienie tej smutnej rzeczywistości. To się rzeczywiście dzieje, to nie jest film fabularny. Na kontynencie giną ludzie, giną plemiona i całe narody. My, w Afryce, bolejemy nad tym. Nie jest to jednak cała prawda o tym kontynencie. Jeśli spojrzeć na mapę Afryki, to widać kraje, w których zwyciężyła demokracja, gdzie jest postęp społeczny i gospodarczy, gdzie udało się w drodze dialogu i porozumienia wypracować kompromisową formułę zarządzania państwem. ... Wiem. Wiem, że racja jest po pana stronie, kiedy kiwa pan głową z niedowierzaniem... Nie z niedowierzaniem, tylko dlatego, że państwa, o których pan mówi, można policzyć na palcach. Jeśli by je wymienić, są to: Botswana, pański kraj, może Namibia i od niedawna Mozambik. Chyba nikogo nie pominąłem? Na czele reszty krajów - prawie czterdzieści lat po uzyskaniu niepodległości przez większość państw afrykańskich - stoją dyktatorzy, łamiący prawa człowieka, zabijający przeciwników politycznych, używający siły do rozwiązywania sporów z sąsiadami. Jak pan i inni demokratycznie wybrani szefowie państw możecie to tolerować, spokojnie patrzeć jak np. w Kongu nowy prezydent Laurent Kabila, który trzy lata temu obalił dyktatora Mobutu Sese Seko, gnębi opozycję i stosuje przemoc, niewiele się różniąc od swego poprzednika? Na szczycie Organizacji Jedności Afrykańskiej w lipcu tego roku w Algierze szefowie państw i rządów potępili wszystkich dyktatorów. Wezwali do bojkotu krajów przez nich rządzonych. Zaapelowali do unikania siły jako metody rozwiązywania sporów politycznych i do dialogu między opozycją i władzą. Stało się tak po raz pierwszy od narodzin OJA. A co pan sądzi o przywódcy Libii? Rządzący tym krajem od 30 lat pułkownik Muammar Kadafi jest często kojarzony z aktami terroru czy też łamaniem prawa międzynarodowego. Jednak na jego zaproszenie we wrześniu przybyli do Trypolisu przywódcy niemal wszystkich państw afrykańskich, a pułkownik zaproponował powstanie enigmatycznego tworu: Stanów Zjednoczonych Afryki. Czy pan był na tym spotkaniu? Tak, byłem w Trypolisie. Libia rzeczywiście przez wiele lat finansowała działania różnych grup politycznych i organizacji działających, mówiąc delikatnie, nie zawsze zgodnie z prawem. Takie działania, jak stosowanie terroru, stanowczo potępiam. Jednak przywódca Libii zrozumiał swój błąd i zerwał z niechlubną przeszłością. Jest to godne szacunku i dlatego tak liczna obecność na uroczystościach 30-lecia rządów pułkownika Kadafiego wielu najwyższej rangi polityków, nie tylko z Afryki. Uważam, że idea pułkownika budowy nowej, żyjącej w pokoju Afryki, ze względu na doskonałe kontakty Libii z Burundi, Rwandą, Sierra Leone, Liberią i innymi krajami oraz ze względu na potencjał gospodarczy, jakim Libia dysponuje, ma szanse realizacji w wielu konkretnych przypadkach. Afryka nie potrafi, czy nie chce znaleźć drogi wyjścia z kryzysu, w jakim jest pogrążona? A może czeka na to, że problemy rozwiąże ktoś z zewnątrz? W Belgii, Francji, Republice Południowej Afryki są ludzie, którzy mówią, że być może - proszę się nie obrazić - najlepszym lekiem na afrykańską chorobę jest powrót byłych kolonizatorów. To kompletna bzdura. Powrót kolonizatorów jest niemożliwy. Oni sami najlepiej zdają sobie z tego sprawę. Kończy się też czas bezkarnego polowania - jak ja nazywam rabunkową eksploatację afrykańskich bogactw naturalnych. Przecież za wieloma konfliktami na pozór etnicznymi czy też sąsiedzkimi stoją niektóre demokracje zachodnie, a jeszcze częściej wielkie ponadnarodowe korporacje i koncerny. Afrykanie dojrzeli już do zmian w podejściu świata do Afryki, dojrzewa też pomału na kontynencie demokracja... A więc jest pan optymistą, jeśli chodzi o przyszłość Afryki? Tak. Obserwując zmiany, prawda, że powolne, dochodzę do wniosku, że wszystko jeszcze przed Afrykanami. Mnogość zasobów surowcowych, bogate ziemie, obfitość lasów i wszelkiej roślinności daje nam wielką przewagę nad innymi kontynentami, nieporównanie bardziej zniszczonymi przez cywilizację. Na końcu tego wieku Afryka nie prezentuje się najlepiej, ale już na początku nowego millenium pokaże inne oblicze. Jest pan muzułmaninem. Nie tylko Afrykę coraz częściej dotykają konflikty o podłożu religijnym. Wojujący islam, ostatnio w Dagestanie, zdaje się zagrażać stabilności i pokojowi także poza kontynentem afrykańskim? Jak pan ocenia tzw. islamskie zagrożenie, czy jest to tylko wymysł, czy też realna groźba dla przyszłości Afryki i świata? Kto używa islamu do walki politycznej, popełnia wielką zbrodnię. Ale ja się pytam: kto rozpętał demony islamskiego terroryzmu, skąd pochodzą pieniądze, jakie wielkie państwo rozpoczęło wspieranie fanatyków religijnych w Afganistanie? W sąsiadującej z Mali Algierii toczy się wojna domowa, gdzie zginęło ponad 100 tysięcy ludzi. Czy nie zagraża to pana krajowi? W Mali żyjemy jak normalni ludzie. Religia nie służy do celów politycznych. Nie ma też fanatyków religijnych. Na razie. Jaka pana zdaniem winna być polityka wielkich mocarstw i organizacji międzynarodowych wobec Afryki? Prezydent Bill Clinton w ubiegłym roku odbył wielką podróż do Afryki. Czy to był tylko gest? USA mają swoje interesy w Afryce. Jednak nie jest wcale dobrze ani dla Stanów Zjednoczonych, ani dla Afryki, a tym bardziej dla świata, aby był tylko jeden dyrygent. Ambasady USA w Kenii i Tanzanii wyleciały w powietrze dlatego, że Amerykanie są utożsamiani z narzucaniem wszędzie swej wizji politycznej i kulturowej. To musi się dla nich źle skończyć. Na świecie musi powstać nowy ład, inny niż do tej pory, bardziej wyważony, dla dobra nas wszystkich. Wracając do Afryki, jest u nas potrzebna obecność wszystkich państw europejskich, w tym Polski. Polska leży daleko od Afryki, czy pana zdaniem ma tam do odegrania jakąś rolę? W czasie pobytu w Polsce rozmawiałem o tym z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i premierem Jerzym Buzkiem. Proszę mi wierzyć, że Polska ma wielkie atuty. Po pierwsze, jako kraj nie mający kolonii w Afryce, po drugie, jako państwo znające ciężar podziału i okupacji, po trzecie, jako kraj walczący z sukcesem o prawo do wolności i demokracji. Jako przyszły członek Unii Europejskiej Polacy nie powinni układać stosunków z państwami afrykańskim pod dyktando byłych mocarstw kolonialnych. Muszą mówić swoim głosem i mogę zapewnić, że polskie stanowisko będzie w Afryce z wielką uwagą wysłuchane. Zapominacie o tym, że przez wiele lat w polskich szkołach wyższych studiowały tysiące studentów z Afryki. Ja i moja żona jesteśmy absolwentami polskiej uczelni. Wykorzystajcie to. Rozmawiał Ryszard Malik Alpha Oumar Konare Alpha Oumar Konare jest prezydentem Mali od 1992 r., kiedy wygrał pierwsze demokratyczne wybory w tym państwie. 53-letni Konare jest absolwentem studiów doktoranckich na Uniwersytecie Warszawskim. W Polsce studiowała także jego żona, a w Warszawie przyszła na świat ich pierwsza córka. W dniach 26 - 30 września prezydent Konare złożył wizytę w Polsce. Spotkał się między innymi z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, marszałkiem Sejmu Maciejem Płażyńskim i premierem Jerzym Buzkiem. Mali to była kolonia francuska w zachodniej Afryce, która niepodległość uzyskała w 1960 r. Leży na południowym krańcu Sahary, ma spore zasoby różnych surowców, w tym uranu, jednak ich eksploatacja, z wyjątkiem złota, jest nieopłacalna. Złoto stanowi 17 proc. eksportu Mali, a nowe zbadane zasoby potwierdziły rezerwy tego kruszcu do ponad 500 ton. Mali jest też drugim w Afryce, po Egipcie, producentem bawełny, która stanowi 58 proc. eksportu. R.M.
Na kontynencie giną ludzie, plemiona i narody. My, w Afryce, bolejemy nad tym. Nie jest to jednak cała prawda o tym kontynencie. widać kraje, w których zwyciężyła demokracja, gdzie jest postęp społeczny i gospodarczy. przywódca Libii zerwał z niechlubną przeszłością. idea pułkownika budowy nowej, żyjącej w pokoju Afryki, ma szanse realizacji w wielu konkretnych przypadkach. Powrót kolonizatorów jest niemożliwy. Kończy się czas bezkarnego polowania - jak ja nazywam rabunkową eksploatację afrykańskich bogactw naturalnych. Obserwując zmiany, dochodzę do wniosku, że wszystko jeszcze przed Afrykanami. USA mają swoje interesy w Afryce. Jednak nie jest dobrze ani dla Stanów Zjednoczonych, ani dla Afryki, aby był tylko jeden dyrygent. Polacy nie powinni układać stosunków z państwami afrykańskim pod dyktando byłych mocarstw kolonialnych. Muszą mówić swoim głosem.
Gorące debaty intelektualne na lewicy zastępuje pragmatyzm władzy Bezideowość - cnota główna RYS. MICHAł KORSUN MAŁGORZATA SUBOTIĆ Po lewej stronie polskiej polityki gorących debat nie ma. Nie ma sporów ideowych, kłótni o wartości ani prób poszukiwania lewicowej tożsamości. Jeśli za lewicę w Polsce uznać SLD - a innego wyboru nie ma - to jedynym problemem dla ludzi tej orientacji jest przeszłość. Dokładniej rzecz biorąc to, czy przeszłością warto się zajmować. Dla większości polityków Sojuszu liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość. Ci, którzy są w zdecydowanej mniejszości, jak na przykład Mieczysław Rakowski, uważają, że "od przeszłości się nie ucieknie, a przyjmowanie postawy »nas przy tym nie było« jest błędem". Z lewicą - mimo letniej temperatury intelektualnej dysputy - współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami. Niekoniecznie oznacza to faktycznych fachowców i intelektualistów. Odpływ i przypływ Kto bowiem przez blisko pięćdziesiąt lat PRL otrzymywał tytuły naukowe i możliwość wyjazdu na zagraniczne stypendia? Osoby posłuszne partii, nawet jeśli formalnie do PZPR bądź jej satelickich organizacji nie należały. Inni - w zupełnie wyjątkowych przypadkach. Posłuszeństwo niekoniecznie musi być związane z kiepskimi walorami intelektualnymi, ale w polityce kadrowej PZPR obwiązywała zasada doboru negatywnego. Nowo mianowany naukowiec powinien był być głupszy od swego promotora. Profesorskie tytułu nadawała Rada Państwa, faktycznie agenda partii. Do dzisiaj jedynym okresem, w którym nominacje profesorskie nie znajdowały się w rękach ludzi związanych z PZPR, jest pięciolecie (1991 - 1995) prezydentury Lecha Wałęsy. SLD ma więc sprzyjające mu środowisko profesorskie. Mieczysław Rakowski uznaje jednak, że lewica, po przełomie 1989 roku "utraciła swoją bazę intelektualną": - Część osób przeszła do Unii Wolności, zmieniając polityczny kostium, część zajęła się swoimi badaniami w zaciszach gabinetów, a wszyscy zaczęli walczyć o przetrwanie w nowym świecie, w którym króluje pieniądz - ocenia w rozmowie ze mną Rakowski. Nawet jeśli diagnoza Rakowskiego jest trafna, to w ostatnim okresie bardzo wiele się zmieniło. Unia Wolności, która na początku swego istnienia miała najsilniejsze zaplecze intelektualne, powoli je traci. Przede wszystkim na rzecz Sojuszu. Wśród przedstawicieli szeroko rozumianej inteligencji nastąpiła orientacja na lewicę. - Teraz nie mogę się opędzić od telefonów - przyznaje Krzysztof Janik, główny kadrowy SLD. I dodaje: - Cieszymy się, że środowisko naukowe chce z nam współpracować. Polska Akademia Nauk była i jest bastionem lewicy. Profesorowie wyższych uczelni, dotychczas neutralni politycznie, skłaniają się ku SLD. Prywatne szkoły wyższe, szczególnie bardziej prestiżowe, kierowane są przez osoby związane z Sojuszem. Na przykład rektorem Wyższej Szkoły Informatyczno-Ekonomicznej jest profesor Paweł Bożyk. Długa lista Najsilniejsze "profesorsko" jest zaplecze SLD w dziedzinie ekonomii. Marek Belka bądź Dariusz Rosati są uważani za fachowców wysokiej klasy, także przez osoby wywodzące się z obozu "Solidarności". Do sztandarowych nazwisk eseldowskiej ekonomii należą Zdzisław Sadowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, Grzegorz Kołodko, Jerzy Hausner, Adam Sopoćko (nadzorujący program lewicy w sprawach budżetowych). Konsekwentnie z lewicą są związani Janusz Reykowski, szef Instytutu Psychologii Społecznej i socjolog, oraz Jerzy Wiatr, uważany za głównego ideologa Sojuszu. Profesorów współpracujących z SLD można znaleźć we wszystkich ośrodkach akademickich, ale najsilniejsze pod tym względem oprócz Warszawy są: Łódź, Górny Śląsk, Wrocław, a także Kraków i Gdańsk. Z tych ośrodków wywodzą się również mniej znane osoby działające w orbicie Sojuszu. Reprezentują niemal wszystkie dziedziny - od humanistyki po rolnictwo. Są to m.in. Henryk Jasiorowski (specjalista ds. rolnictwa), Marek Barański (politolog), Jacek Wódź (socjolog), Adam Jamróz, (rektor Uniwersytetu Białostockiego, historyk), Marian Noga (z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu), Jacek Fisiak (anglista) i Wielisława Kruszyńska (zajmująca się psychologią społeczną). To tylko przykłady, pełna lista obejmowałaby setki nazwisk. Zarówno Marek Belka, jak i Jerzy Wiatr szefują eseldowskim instytutom. Pierwszy - Instytutowi Gospodarki i Społeczeństwa, drugi - Instytutowi Spraw Społecznych i Międzynarodowych. Te dwie placówki są instytucjonalną ostoją zaplecza Sojuszu. Są również gremia i miejsca, w których - niejako z definicji - winna się toczyć ożywiona debata. Należą do nich kluby dyskusyjne: Kuźnica, Rampa, teatr Kalambur oraz dwa cykliczne wydawnictwa: miesięcznik "Dziś" Mieczysława Rakowskiego i kwartalnik "Myśl Socjaldemokratyczna" wydawana przez Sławomira Wiatra, syna Jerzego Wiatra. Dysputy w klubach dyskusyjnych typu Kuźnica - jak podkreślają ich uczestnicy - "są gorące". Tylko że z tych debat niewiele wynika, a publikacje nie skłaniają do poważnych rozważań. Na polskiej lewicy zupełnie nie ma tej temperatury dyskusji, jaka występuje w lewicowych środowiskach tej orientacji na Zachodzie. Właściwie to żadnej poważnej i nośnej debaty nie ma. Środowiska prawicowe i liberalne spierają się. W licznych czasopismach (na przykład "Arkana", "Myśl Konserwatywna", "Więź", "Przegląd Polityczny", "Znak") oraz ośrodkach dyskusyjnych, jak Warszawski Klub Krytyki Politycznej. O to, czym jest konserwatyzm, jakie idee liberalne mają szanse zakorzenienia się we współczesnej Polsce, jakie są główne wyznaczniki prawicowości itd. Eseldowska lewica zdaje się takich problemów nie mieć. Tylko władza Bezideowość to główna cecha SLD jako formacji politycznej. Politycy Sojuszu - przynajmniej pierwsza trzydziestka jego liderów, nadająca ton pozostałym - nie mają żadnych powodów do wchodzenia w debaty na temat idei i wartości. - Wszystko podporządkowane jest wyłącznie sprawie władzy: jak tę władzę utrzymać albo jak ją zdobyć - ocenia Mieczysław Rakowski, ale tę ocenę przypisuje wszystkim ugrupowaniom w Polsce. Rakowski jest uważany w środowisku Sojuszu za osobę z grupy tych, którzy "nie poszli dostatecznie daleko". Używając mniej dyplomatycznego języka, oznacza to, że jest silnie uwikłany w złudzenia komunizmu. Rakowski chętnie by podjął dyskusję o przeszłości, peerelowskiej historii. Jak ognia dyskusji takiej unikają eseldowscy pragmatycy. Nie jest to im do niczego potrzebne, a mogłoby być kłopotliwe. Dla nich postawa Rakowskiego trąci myszką. Środowisko Sojuszu bardziej reaguje na potrzeby społeczne, niż kształtuje te potrzeby. Tak uważa polityk SLD pragnący zachować anonimowość, by nie narazić się kolegom. I dodaje, że dopóki lewica nie stanie frontem do historii minionych pięćdziesięciu lat, dopóty skazana na doraźność będzie trwała w ideowej defensywie. Na razie ta "doraźność" politycznym notowaniom SLD zupełnie nie szkodzi. Tylko że to unikowe podejście do historii jest drugim, obok pragmatyzmu, powodem bezideowości Sojuszu. Trzecią przyczyną mizerii intelektualnej debaty na lewicy, na co zwraca uwagę Ryszard Bugaj, były prezes Unii Pracy, jest fakt, że główne ekonomiczne mózgi SLD to ekonomiści o neoliberalnym nastawieniu. Jak więc poważnie dyskutować o lewicowym programie gospodarczym, gdy nie jest on wcale lewicowy w tradycyjnym rozumieniu tego słowa? Dobrze podejście SLD do świata wartości oddają słowa Krzysztofa Janika (w wywiadzie dla "Rz" sprzed dwóch lat). Tak skwitował on pytanie o wartości: - "Dla pani może ono dotyczyć obszaru poszukiwań intelektualnych, natomiast dla sporej części moich wyborców w Tarnowie jest to pytanie o zatrudnienie w następnym miesiącu. To jest ich sens życia - wziąć pieniądze z kasy, zanieść do domu, rozdzielić na kupki, na chleb, na ubrania, na książki do szkoły. To też jest sens życia". Sprawni inaczej (intelektualnie) Wszystko to nie zmienia faktu, że Sojusz ma szerokie i sprawne zaplecze. Choć niekoniecznie intelektualne. Władzę w SdRP przejęło pokolenie, które w czasach Gierka wyjeżdżało już za granicę. Także na Zachód. Trzy czwarte z dziesięciu tysięcy ówczesnych stypendystów uczyło się na Zachodzie. Stypendia Fulbrighta bądź Forda otrzymywali ludzie wywodzący się z lewicy. Tam nabrali szlifów i szerszych horyzontów. I wciąż są związani z SLD. Część z nich jest menedżerami dużych firm, w tym banków (na przykład Cezary Stypułowski, wcześniej prezes Banku Handlowego, teraz City Banku), część zajmuje inne prestiżowe stanowiska. - Oni się ciągle ze sobą spotykają, konsultują. Najlepszą rekomendacją jest stwierdzenie: "on jest nasz" - twierdzi osoba z tym środowiskiem związana. Mają też ścisłe kontakty z kierownictwem Sojuszu. Jeśli pojęcie zaplecze traktować szeroko, to należy do nich również na przykład Aleksander Gudzowaty, jego sugestie i oceny sytuacji są chętnie przez polityków Sojuszu wysłuchiwane. Podobnie jak innych biznesmenów. Zaplecze SLD jest więc skrojone na miarę potrzeb i możliwości tej formacji, w której pragmatyzm jest cnotą główną. Pragmatyzm sprowadzający się do tego, jak zdobyć i utrzymać władzę. Intelektualiści i ideowe dysputy w tej misji są mało przydatne. -
Po lewej stronie polskiej polityki gorących debat nie ma. Nie ma sporów ideowych, kłótni o wartości ani prób poszukiwania lewicowej tożsamości. Środowiska prawicowe i liberalne spierają się. O to, czym jest konserwatyzm, jakie idee liberalne mają szanse zakorzenienia się we współczesnej Polsce. Eseldowska lewica zdaje się takich problemów nie mieć. Środowisko Sojuszu bardziej reaguje na potrzeby społeczne, niż kształtuje te potrzeby.
PUCHAR DAVISA Francja - Australia w setnym finale w Nicei Przewaga zbiorowej pamięci Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja) FOT. (C) REUTERS MIROSŁAW ŻUKOWSKI Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu. Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą. McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną. Ludzie z drugiego planu W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze. Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce. W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter. Sikawkowy Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy". Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne. Wielka nacja Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa. Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów. Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole. Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu. FRANCJA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią. AUSTRALIA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją. Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa, który, jak pokazuje historia, jest turniejem wyjątkowym. Jedni uznają wagę tej imprezy, inni jej nie znoszą. W ostatnich latach wygrywają drużyny z drugoplanowymi graczami. Na koniec kwestia specyficzna - to gospodarz wybiera nawierzchnię. Francuzi mieli trudną drogę do finału, musieli pokonać Holandię, Brazylię i Belgię. I dziś metafizyka jest po stronie Francuzów - mają więcej świeżych legend, rozgrywają na swoim terenie z własną publicznośćią i mają szacunek do tych rozgrywek. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni.
POLEMIKI Bankowy tytuł wykonawczy Wykładnia przeciwmerkantylna BEATA MIK Postanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 24 lutego, i "Poręczyciel tak jak dłużnik", "Rz" z 10-11 czerwca) oraz J. Krzyżewskiego ("Poręczenie długu wobec banku", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Po prostu cierpię, kiedy brzęk grosiwa zagłusza słowa ustawy, choćby tak bełkotliwej jak miejscami ustawa z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939; dalej: pr.b.). Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 § 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego. M. Tarkowski wywodzi, jakoby potwierdzeniem, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b., wyartykułowane w piśmie dyrektora Departamentu Prawnego z 21 stycznia 1998 r. Wyrażono w nim ponoć zdziwienie, "skąd się bierze wątpliwość co do możliwości wystawienia bankowego tytułu wykonawczego (?) wobec poręczyciela", i zarazem uznano za "szczególnie niezasadne wspomaganie konstrukcji dłużnych operacji na mocy art. 777 k.p.c." Ten rzekomy atut świadczy najwyżej o braku jednolitości zapatrywań w samym banku centralnym państwa. Sęk w tym, że w piśmie nr NB/ZIP/66/98 z 27 marca 1998 r. do Pomorsko-Kujawskiego Banku Regionalnego SA w B. generalny inspektor nadzoru bankowego, po zasięgnięciu opinii Departamentu Prawnego NBP, nie chciał pokusić się o "ostateczne rozstrzygnięcie" problemu dopuszczalności wystawienia bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi, zdając się na orzecznictwo sądowe ("Glosa" 1998, z. 7). Krótko mówiąc - faul. Nie najszczęśliwiej kończy się także próba odgadnięcia intencji twórców pr.b. metodą porównań art. 532 ust. 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (dalej: d.pr.b.) z projektowanym brzmieniem równoważnika art. 97 ust. 1 pr.b. z marca 1997 r., czyli art. 92 ust. 1 ówczesnego projektu. Jak wiadomo, art. 532 ust. 1 d.pr.b. (M. Tarkowski pomija "bis"), dany przez art. 48 ustawy z 6 grudnia 1996 r. o zastawie rejestrowanym i rejestrze zastawów (dalej: u.z.r.r.z), miał wejść w życie 1 stycznia 1998 r. (art. 52 u.z.r.r.z.), jednakże z tą datą został złagodzony, wraz z prawie całym pr.b., przez art. 193-194 pr.b. Obejmował on wąski, siedmiopunktowy wykaz czynności bankowych, z którymi łączyło się prawo zaspokojenia wymagalnych wierzytelności banku z użyciem bankowego tytułu egzekucyjnego, tj. umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia, akredytywę, gwarancję bankową oraz operacje czekowe i wekslowe. Niewątpliwie przepis ów korespondował z instytucją czynności bankowych w ujęciu art. 11 ust. 1 d.pr.b. Podobnie był skonstruowany - jak wnioskujemy z przekazu M. Tarkowskiego - art. 92 ust. 1 projektu z marca 1997 r. Niepodobna wszakże zrozumieć, dlaczego autor uważa, iż proponowane rozwiązanie przeniesiono "w stanie nie zmienionym" ze znowelizowanego d.pr.b., skoro natrafił tam zaledwie na cztery czynności bankowe (w znaczeniu projektu), tzn. na umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia. Mniejsza o detale. Najważniejszy jest efekt zestawienia obydwu wersji z przepisem art. 97 ust. 1 pr.b., który z kolei uwzględnia generalnie rozszerzenia wynikające z czynności bankowych. Okazuje się, że manipulujący przy bankowym tytule egzekucyjnym pragnęli z początku więcej, za chwilę mniej, a w finale inaczej. Toż to dowód antykoncepcji, nie zaś jakichkolwiek intencji. Tak więc znów faul. Zgoła prześmiewczo brzmi wreszcie sugestia, iż bankierscy legislatorzy, szlifując produkt swego pięcioletniego trudu, byli świadomi następstw przerabiania naprędce niektórych ornamentów. Pr.b. wprost jeży się regulacjami, których lektura wprawia w stupor. O tajemnicy bankowej w roli narzędzia do walki z przestępczością seksualną pisałam przy innej okazji ("Strefa ciszy i mgły", "Rz" z 18 czerwca). Teraz zajrzyjmy np. do art. 189 pr.b. Co widzimy? Skrzętną korekturę przepisów ustawy z 19 grudnia 1980 r. o zobowiązaniach podatkowych, polegającą na dodaniu ust. 8-12 do art. 34b i całego art. 49j z trzema ustępami. Zawartość merytoryczna, owszem, niezła. Tyle że 29 sierpnia 1997 r. uchwalono też ordynację podatkową, która uchyliła od 1 stycznia 1998 r. poprawioną na bankową modłę ustawę o zobowiązaniach podatkowych (art. 343 § 1 pkt 3 i art. 344 o.p.). Co gorsza, fiskus wyraźnie się rozsierdził, odpłacając nadto prawu bankowemu wetknięciem weń całkiem świeżego (ząb za ząb - trójustępowego!) art. 15 oraz modyfikacją art. 113 ust. 4 i art. 115 pkt 1 (art. 313 ordynacji). Na szczęście nikomu nic się nie stało, bo i on używał sobie na uśmierconym prawie, tzn. na d.pr.b. Cóż, tym razem czerwona kartka. Dlatego zamiast "gdybać", lepiej posłuchać, o czym mówi w interesującym zakresie sama ustawa. I tak, w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem: być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej, obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej. W przytoczonych wersetach kryją się dwa fundamentalne, nierozerwalnie z sobą zrośnięte (koniunkcja) warunki cywilnoprocesowej dopuszczalności sięgnięcia po dyskutowany instrument windykacyjny. Bezspornie są to przesłanki materialnoprawne. Zasadniczy problem sprowadza się przeto do znalezienia przepisów prawa materialnego, które wytłumaczą ich pojemność znaczeniową. Innymi słowy, żeby nie popaść w konflikt z powszechnie respektowanymi regułami interpretacyjnymi, mamy obowiązek uporać się wprzód z wykładnią językową (gramatyczną) i oczywiście konieczną tu wykładnią systemową. Dopiero gdy język ojczystego prawa zwiedzie na manowce, można posiłkować się pozostałymi metodami wykładni, w tym historyczno-porównawczą i funkcjonalną (celowościową). Podążając tym tropem, nie da się przejść do porządku nad aparatem pojęciowym, jaki uruchomiono przy stylizacji owych przesłanek. Zapewne na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie przypadkowej mieszaniny mowy potocznej z wyrażeniami ściśle cywilistycznymi i zaczerpniętymi prosto z pr.b. W szczególności znajdujemy w nim zarówno poczciwe roszczenie cywilne oraz wynikanie roszczenia, jak i zdefiniowane w pr.b. pojęcia "bank" (art. 2) czy też "czynność bankowa" (art. 5). Obraz bezładu ulatnia się, jeśli dobrze potrząsnąć koktajlem. Otrzymujemy wtedy zupełnie nowe jakości normatywne, egzystujące tylko na obszarze zasilanym regulacjami pr.b., i to na użytek jednej instytucji prawa procesowego. Tak oto z pierwszej przesłanki wyłania się zespół cech identyfikujących dłużnika, który jest zdatny do prześladowań bankowym tytułem egzekucyjnym, a z drugiej - specyfikacja źródeł prześladowczego roszczenia banku. Jednocześnie okazuje się, że w obu wypadkach wchodzi w rachubę niemal identyczna struktura stosunkowa. Każdorazowo relacja wyraża się w bezpośredniości, a punkt odniesienia stanowi czynność bankowa. Znaczy to, iż w dalszą wędrówkę nie trzeba zabierać k.c., bo natknęliśmy się na absolutny monopol pr.b. W rezultacie dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy jedynie wówczas, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na dwa pytania: czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową, czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem. Wbrew temu, co suponuje M. Tarkowski, dysonans między literalnym brzmieniem art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. a art. 11 ust. 1 pkt 7 d.pr.b. nie dotyczy jedynie czynności przyjęcia poręczenia cywilnego, ale i wekslowego (art. 30-32 prawa wekslowego). Trudno również zaakceptować pogląd J. Krzyżewskiego, unifikujący skutki prawne przyjęcia przez bank poręczenia cywilnego niezależnie od tego, czy poręczycielem był bank czy podmiot nie będący bankiem. Wydaje się bezdyskusyjne, że de lege lata należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza. Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia: 1) cywilnego od innego banku, 2) wekslowego od innego banku, 3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem. W pierwszym układzie rzecz przedstawia się nadzwyczaj prosto. Zważmy, że stosownie do art. 5 ust. 2 pkt 8 w zw. z art. 84 pr.b. akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych zwanych funkcjonalnymi (względnymi), tzn. takich, które nie zostały zastrzeżone do wyłącznej kompetencji banków, lecz nabierają waloru "bankowych" przez fakt wykonywania przez bank. Logiczną tego konsekwencją jest teza, iż bank-poręczyciel wpada w krąg osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem (np. kredytodawcą) dokonały czynności bankowej. Równie przekonująco brzmi konstatacja, że wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem. Wyczuwalny opór J. Krzyżewskiego przed taką interpretacją bierze się prawdopodobnie ze zmieszania płaszczyzn jurydycznej i deontologicznej. Zagadnienie to zgłębił prof. M. Bączyk, przypominając, iż nawet tzw. kodeks dobrej praktyki bankowej nie wyklucza możliwości posłużenia się między bankami bankowymi tytułami egzekucyjnymi, aczkolwiek traktuje ją jako ostateczność prawną w zakresie dochodzenia wzajemnych roszczeń ("Poręczenie w świetle przepisów prawa bankowego z 1997 r.", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Ponadto prof. M. Bączyk uprzytomnił prozę dnia powszedniego, w której banki, nie bacząc na żadne "nakazy etyczne", bezlitośnie dziesiątkują zasoby banków-kontrahentów, opierając się na gwarancjach na pierwsze żądanie. Bliźniaczy żywot wiódłby pewnie awal nakreślony dłonią innego banku. Jeżeli bowiem przepis art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. mianuje czynnością bankową ogólnie udzielanie poręczeń, to lege non distinguente - brak powodów, by z art. 97 ust. 1 pr.b. relegować akurat bankowe poręczenia wekslowe. Interpretacji tej wcale nie sprzeciwiałby się odmienny od zwykłego, sam w sobie uproszczony, tryb sądowego dochodzenia roszczeń z weksla (art. 486 k.p.c. i nast.), ponieważ art. 97 ust. 1 pr.b. nie dość że sprawę upraszcza, to jeszcze milczy także na temat preferencji dla jakiegokolwiek trybu konkurencyjnego. Podobnie - jak się zdaje - widzi problem J. Pisuliński ("Bankowy tytuł egzekucyjny", "Prawo Bankowe" 1998, z. 1), a odwrotnie J. Krzyżewski. Tymczasem pr.b. spłatało prawu wekslowemu niemiłego figla, zjadłszy je podczas redagowania art. 84. Przepis ten - zamieszczony w rozdziale dotyczącym gwarancji bankowych, poręczeń i akredytyw (rozdział 6 pr.b.) - instruuje, iż do poręczeń udzielanych przez banki stosuje się przepisy k.c., z tym że poręczenie banku jest zawsze zobowiązaniem pieniężnym. Ot, jakby nie istniało prawo wekslowe, którym z drugiej strony mami art. 93 ust. 1 pr.b. (z rozdziału 8), statuujący zasadę swobody doboru przez bank zabezpieczeń wierzytelności z korzeniami w czynnościach bankowych. Stąd nieuchronna konkluzja: bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych. Najwięcej kłopotów przysparza układ trzeci. Patrząc trzeźwo, dostrzegamy wszakże, iż jedyna poważna przyczyna leży w art. 188 pr.b. Zasłynął on tym, że demontując art. 5 ust. 1 ustawy z 24 czerwca 1994 r. o restrukturyzacji banków spółdzielczych i Banku Gospodarki Żywnościowej (Dz. U. nr 80, poz. 369 ze zm.; dalej: u.r.b.s.), ledwo zdołał dobrnąć do pkt 2, który buńczucznie skreślił (pkt 3). Po drodze dołożył normie z pkt 1, każąc jej powtarzać, że wprawdzie bank spółdzielczy prowadzi rachunki bankowe i przeprowadza rozliczenia pieniężne, lecz wyłącznie "na zasadach i w trybie określonych w rozdziale 3 ustawy - Prawo bankowe" (pkt 2). Jakże nie ironizować z nieudacznika, który papuguje generalną klauzulę odsyłającą do pr.b., czyli - odnośnie do banków spółdzielczych zrzeszonych w bankach regionalnych - art. 2 ust. 1 u.r.b.s., a w dodatku zapomina, że bankowe rozliczenia pieniężne podlegają reżimowi rozdziału 4 pr.b. (rozdział 3 ujarzmia same rachunki bankowe). Nie starczyło mu też sił na nieodzowną modyfikację pkt 4. Koniec końców art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. kpi sobie z art. 5 pr.b., wpierając mu, że przyjmowanie poręczeń przez zrzeszony bank spółdzielczy równa się wykonywaniu czynności bankowych. W magiczną siłę art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. nie wierzą nawet jego rodzice. We wspomnianym piśmie głównego inspektora nadzoru bankowego czarno na białym napisano, iż przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową! Tutaj NBP bynajmniej nie błądzi, o czym przesądzają trzy argumenty z dziedziny językowo-systemowej. Po pierwsze - przyjęcie poręczenia przez jakikolwiek bank poddany rządom pr.b. nie figuruje w zamkniętym katalogu czynności bankowych funkcjonalnych z art. 5 ust. 2 pr.b. Po wtóre - rozważanego sposobu zabezpieczenia wierzytelności przez zrzeszony bank spółdzielczy (art. 2 ust. 1 u.r.b.s. w zw. z art. 93 ust. 1 pr.b.) nie wymieniono na liście z art. 5 ust. 1 pkt 1-6 pr.b., nazywającej po imieniu tzw. czynności bankowe naturalne (bezwzględne), czyli przekazane w niemal niepodzielne władztwo banków (art. 5 ust. 4 pr.b.). Nie mieści się on także wśród czynności naturalnych spoza pr.b., o których mowa w art. 5 ust. 1 pkt 7 pr.b., bo ani u.r.b.s., ani inna odrębna ustawa nie podnosi go do rangi czynności przewidzianej wyłącznie dla banku spółdzielczego. I po trzecie - przepis art. 5 ust. 2 u.r.b.s. - w powiązaniu z nietkniętym art. 1 ust. 3 u.r.b.s. (ten odsyła nie zrzeszone banki spółdzielcze do martwego d.pr.b.!) - podpowiada, że wyprzedzający go ust. 1 ogranicza się do egzemplifikacji czynności, poczytywanych przez d. pr.b. hurtem za bankowe, które zrzeszony bank spółdzielczy może wykonywać samodzielnie na własną rzecz. Prawidłowość tę zręcznie wychwycił J. Majewski ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 6 marca). J. Krzyżewski niby podziela ocenę NBP, niemniej dochodzi do niej szlakiem budzącym stanowczy protest. Autor próbuje zbudować syntetyczną definicję czynności bankowej na bazie wyrwanego z kontekstu art. 2 pr.b. Sugeruje, że jest to "wszelki akt obciążenia ryzykiem środków płynnych powierzonych bankowi pod jakimkolwiek tytułem zwrotnym". Jak się ma do tego zbywanie wierzytelności lub udostępnianie sejfów, zaliczone do czynności bankowych funkcjonalnych (art. 5 ust. 2 pkt 5 in fine oraz pkt 6 in fine pr.b.)? Czemu zresztą absorbować słuchaczy takimi ekstrawagancjami, jeżeli zaraz ucieka się w akcesoryjność poręczenia cywilnego? W każdym razie wspólnym wysiłkiem rozstrzygnęliśmy, że jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Konstatujemy więc, iż w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych. Pozostaje skonkretyzować racje determinujące jawną niestosowność niesubordynacji wobec prawnobankowego znaczenia art. 97 ust. 1 pr.b. Oto one: całkowicie rozsądne wnioski płynące z wykładni językowej i systemowej tego przepisu, jego wyjątkowy charakter, z którym wiąże się zakaz interpretacji rozszerzającej, sens prawnego bytu czynności bankowych jako przejawów aktywności gospodarczej banku, z którymi ustawa wiąże szczególne skutki, w tym np. w sferze tajemnicy bankowej (art. 104 pr.b. i nast.), pozyskiwania dochodów w formie prowizji (art. 110 pr.b. in principio) czy właśnie ściągania długów, przeznaczenie technicznoprawnej nazwy "czynności bankowe", którą wprowadzono do tekstu pr.b. z pewnością po to, aby w obrębie poszczególnych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej wytyczonej przez art. 5 pr.b., ale i nie wykraczać poza tę zawartość, uprzywilejowana pozycja banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych, dzięki rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 30 czerwca 1998 r. w sprawie określenia ulgowych stawek opłat sądowych oraz zwolnień od tych opłat w sprawach o zabezpieczenie należności z tytułu udzielanych przez banki kredytów, pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń (Dz. U. nr 87, poz. 554) - wydanemu z upoważnienia art. 94 pr.b., możliwość zastosowania art. 777 § 1 pkt 5 k.p.c. we wszelkich stosunkach obligacyjnych, w których przedmiotem zobowiązania jest świadczenie pieniężne (dodajmy, że chodzi o nowość wykreowaną przez art. 46 pkt 1 u.z.r.r.z.). Wiele innych aspektów bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi pominęłam celowo, aby nie pogubić spraw elementarnych. Być może nie były to refleksje pierwszoligowe. Myślę jednak, że zawsze jakoś obroni się wykładnia poprzestająca na indagowaniu ustawy, nie zaś kieszeni. Autorka jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi
W myśl art. 96 ust. 1 prawa bankowego, bankowi wolno wystawiać dowolną liczbę bankowych tytułów egzekucyjnych, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności musi, zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., jednocześnie: - być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej, - obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej. Należy rozważyć osobno trzy podstawowe układy proceduralne, a mianowicie przyjęcia przez bank poręczenia: - cywilnego od innego banku, - wekslowego od innego banku, - cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem. W pierwszym przypadku czynność poręczenia cywilnego jest czynnością bankową przez fakt wykonywania jej przez bank. Bank-poręczyciel należy zatem do osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem dokonały czynności bankowej, a wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem. Drugi przypadek byłby podobny do pierwszego, gdyby nie to, że art. 84 prawa bankowego instruuje, iż do poręczeń udzielanych przez banki stosuje się przepisy k.c., z tym że poręczenie banku jest zawsze zobowiązaniem pieniężnym, co dyskryminuje poręczenia wekslowe (awale). Z drugiej jednak strony art. 93 ust. 1 pr.b. statuuje zasadę swobody doboru przez bank zabezpieczeń wierzytelności z korzeniami w czynnościach bankowych. Wskazuje to być może na to, że należy zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego. W trzecim układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych, gdyż jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Odmienny pogląd został przedstawiony w artykułach "Przyjmowanie poręczeń cywilnych" i "Poręczyciel tak jak dłużnik" M. Tarkowskiego oraz "Poręczenie długu wobec banku" J. Krzyżewskiego. Obydwaj autorzy twierdzą, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Najważniejsze racje przemawiające przeciwko takiej interpretacji prawnobankowego znaczenia art. 97 ust. 1 pr.b. są następujące: - całkowicie rozsądne wnioski płynące z wykładni językowej i systemowej tego przepisu, - jego wyjątkowy charakter, z którym wiąże się zakaz interpretacji rozszerzającej, - sens prawnego bytu czynności bankowych jako przejawów aktywności gospodarczej banku, z którymi ustawa wiąże szczególne skutki, w tym np. w sferze tajemnicy bankowej, pozyskiwania dochodów w formie prowizji czy właśnie ściągania długów, - przeznaczenie technicznoprawnej nazwy "czynności bankowe", którą wprowadzono do tekstu pr.b. z pewnością po to, aby w obrębie poszczególnych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej wytyczonej przez art. 5 pr.b., ale i nie wykraczać poza tę zawartość, - uprzywilejowana pozycja banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych, dzięki rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 30 czerwca 1998 r. w sprawie określenia ulgowych stawek opłat sądowych oraz zwolnień od tych opłat w sprawach o zabezpieczenie należności z tytułu udzielanych przez banki kredytów, pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń - wydanemu z upoważnienia art. 94 pr.b., - możliwość zastosowania art. 777 § 1 pkt 5 k.p.c. we wszelkich stosunkach obligacyjnych, w których przedmiotem zobowiązania jest świadczenie pieniężne.
Formuła 1 - kult Ferrari "Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu. Taniec czarnego konia (C) AP Piotr Kowalczuk "Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki". Manifest futuryzmu Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi. Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej. Wszystkie drogi prowadzą do Maranello Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari. W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów. W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę. Sklep z zabawkami "Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki. Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach. Biją dzwony W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny. Zjednoczenie dusz Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta". Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził. Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani. Honoru broni Niemiec Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca. Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW. Prorok Enzo Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego. Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello. Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie". Początki biznesu Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda. To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka.
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari. W 1943 roku Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów. "Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari. Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach. Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. wskazali na Enzo Ferrariego. Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył.
Sylwetki Zbigniew Grycan z właściciela Zielonej Budki staje się jej udziałowcem Do Chin na lody cebulowe Zbigniew Grycan małą firmę rodzinną przekształcił w duże przedsiębiorstwo. Rozwój tego przedsiębiorstwa oznacza jednak, że traci ono swój pierwotny, rodzinny charakter. FOT. RAFAŁ GUZ LIDIA OKTABA Prawdziwy rozgłos Zbigniew Grycan zyskał w 1989 r., gdy jako pierwszy w kraju z rozmachem stworzył "salon lodowy" - wykładany marmurami, z drzwiami specjalnie sprowadzonymi z Włoch. Takimi luksusami nie mogły się wówczas pochwalić nawet banki - ale mogli się nimi napawać stali bywalcy firmy Zielona Budka Zbigniew Grycan SA. Tej właśnie firmie, która z rzemieślniczej przekształciła się wielkoprzemysłową, podporządkował swoje i rodzinne sprawy. Wkrótce jednak sześćdziesięcioletni dziś Zbigniew Grycan znacząco (choć z własnego wyboru) zmniejszy posiadany w niej pakiet akcji. Mimo to nie rozpacza, ale - co doceniają konkurenci - cieszy się z pozyskania silnego inwestora i zapewnienia firmie rozwoju. Marka Zielona Budka jest jedną z najsilniejszych w krajowym przemyśle spożywczym; rozpoznaje ją 57 proc. Polaków. Kojarzy się z tradycją rodzinną i jakością. - Wykreował ją jeden człowiek w ciągu dwudziestu lat, co można uważać za wielki wyczyn. Wiele firm o międzynarodowym znaczeniu potrzebowało na to znacznie więcej czasu i pieniędzy - mówią specjaliści od marketingu. - Udało mu się, bo miał pieniądze pomnażane na handlu nieruchomościami i lokal w centrum Warszawy - uważają oponenci, choć nie znają szczegółów podejrzanych w ich mniemaniu transakcji. Ludzie, którzy znają realia działalności prywatnych firm w powojennej Polsce, wskazują, że Grycan zawsze stawiał sobie wysoko poprzeczkę, szczególnie gdy chodziło o dobór surowców i sposób traktowania klientów. Choć były to czasy rynku producenta, nie wykorzystał możliwości zrobienia pieniędzy na gorszej jakości wyrobach. Pracownię miał już dziadek Cukiernictwo jest u Grycanów rodową tradycją. Cukiernikiem w Stanisławowie i Buczaczu był dziadek. Ojciec miał wytwórnię lodów w Buczaczu, a po wojnie - we Wrocławiu, gdzie przeniósł się z rodziną. Zatrudniał kilkadziesiąt osób, więc w tamtych czasach był jednostką podejrzaną i ciągle nakładano na niego podatkowe "domiary". Gdy komornicy zabierali z domu cały dobytek, Zbigniew Grycan z rodzeństwem przenosił się z kanapy na skrzynki po jajkach. I nikt nie narzekał, nawet wtedy, gdy firmę ojca upaństwowiono (zwrócono ją dopiero po kilku latach) ani gdy trzeba było w niej pomagać po kilka godzin dziennie. W domu biedy nie było, bo ojciec w sezonie był szefem wytwórni lodów w Zakopiańskim Zakładzie Gastronomicznym. - Najlepsze wyroby robili cukiernicy z warszawskiego Bristolu. Mieli wszystkie surowce, których normalnie nie było na rynku. Tam właśnie ojciec załatwił mi trzyletnią praktykę i szkołę na Grochowie. Zacząłem od prac porządkowych, potem uczyłem się po kolei wszystkich rodzajów ciast, a dopiero na końcu wyrobu lodów - wspomina Grycan. Po otrzymaniu w 1963 r. dyplomu mistrzowskiego nie wrócił do Wrocławia, ale osiedlił się w pobliżu, na Dolnym Śląsku. Tam koszty uruchomienia własnego zakładu były mniejsze i szybciej można było uzbierać pieniądze na kupno cukierni w Warszawie. Kuszenie zapachami To taki staroświecki facet w najlepszym wydaniu. Typ pozytywisty, dla którego praca od podstaw i służenie innym jest etosem i napędem życiowym - zgodnie podkreślają koledzy-rzemieślnicy, dziś właściciele średniej wielkości zakładów i pracownicy wielkich, światowych koncernów. Ten "pozytywizm" Grycana przejawia się m.in. w tym, że razem z pracownikami zajmował się np. wyrabianiem ciast w trzech dolnośląskich zakładach, a potem rozwoził je do swoich cukierni. Trzeba było siedmiu lat, by zarobić na lokal w Warszawie. A gdy już miał wymarzoną lodziarnię, sam jeździł na plantacje owocowe: wybierał truskawki i maliny i zamrażał ich tyle, żeby starczyło na cały sezon. Właśnie zapachem lata w swoich lodowych deserach kusił zimą uczniów z pobliskich szkół. Miał niskie marże, więc na jego wyroby stać było coraz więcej klientów. Jego lody poznawano też w placówkach opiekuńczych, które wspierał. - Nigdy nie przyjmowałem pracowników już wykwalifikowanych. Sam ich uczyłem. Byłem pewien, że zrobią wszystko tak, jak tego chcę, i że do mojego wyrobu nie wkradnie się obca receptura - wspomina Grycan. - Jego polecenia są do bólu konkretne. Nie mówi, że żąda ich wykonania, ale jest to jednoznaczne, jeśli chce się pozostać w firmie. Sam od siebie dużo wymaga i tak dobiera pracowników, żeby lubili wyzwania i szukali rozwiązań nietypowych, a jednocześnie jak najlepszych dla firmy - uważa jeden z pracowników Zielonej Budki, pracujący w niej już kilka lat. Zatrudnieni w Zielonej Budce nie narzekają na zarobki, chociaż podkreślają: "Mamy tyle, ile może dać firma". Nie kryją, że właściciel jest liczykrupą i sam żyje bardzo skromnie, w domu, który ma już kilkanaście lat i czeka na remont. - Nie czuje "gorących pieniędzy" i nie wypalają mu one kieszeni. Wszystko, co zarobił, zawsze wkładał do swojej "skarbonki", jak dla niepoznaki nazywał firmę - oceniają młodsi koledzy, którzy dzięki pracy w Zielonej Budce mogli awansować w innych firmach. Artur Złotnicki, szef działającej w tej samej branży firmy Ekko, wskazuje, że Zielona Budka i jej właściciel nigdy nie byli dla niego wrogą konkurencją. Niejednokrotnie spotykali się w sprawach zawodowych, a gdy była potrzeba, służyli sobie pomocą i doradztwem. Początki w ulicznym kiosku Zielona Budka była w rzeczywistości małym kioskiem, wymalowanym na zielono, żeby był z daleka widoczny. Tę nazwę w 1979 r. przyjął Grycan i w formie logo zawiesił nad wejściem do swojego warszawskiego sklepu. Niedaleko sklepu był zakład lodziarski, a w nim włoskie maszyny, które Grycan sam modernizował. Gdy się o tym dowiedział ich producent, przyjechał do Polski z ekipą telewizyjną. - Wiesz, ty jesteś prawdziwy lodziarz. Powinieneś robić lody metodą przemysłową. Sprzedamy ci nasze najlepsze maszyny i będziesz w stanie je spłacić - przekonywał gość tak sugestywnie, że właściciel Zielonej Budki w końcu uległ. Na negocjacje pojechał z jednym z najprężniejszych włoskich przedsiębiorców, mającym swoje zakłady również w Polsce. W ocenie Zbigniewa Grycana, to była największa i najważniejsza w jego życiu lekcja, trwająca wiele godzin, aż do czasu, gdy przeciwnik sam stwierdził, że czuje się wyczerpany i wyciśnięty jak cytryna. W podobnym stanie był Grycan, dlatego - w jego ocenie - tak dokładnie pamięta tamto wydarzenie. Kontrakt był jednak korzystny dla obu stron i Zielonej Budce nadał nowy impuls rozwojowy. Po litrowych lodach Familijnych w 1992 r. pokazały się następne, nie ustępujące ofercie zagranicznych firm. Wkrótce marka Zielona Budka znana była od Helu do Tatr i miała 10 procent udziału w konkurencyjnym rynku lodów. Rywalizowała z międzynarodowymi potentatami: Schollerem i Algidą. Nowoczesny i gotów do ekspansji Grycan nie miał złudzeń: by sprostać międzynarodowej konkurencji w przyszłych latach, trzeba mieć zakład spełniający normy unijne, dysponujący systemem zarządzania jakością z serii ISO 9000 i wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia. Taki zakład za ponad 30 mln zł powstał w Mieleckiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. W trakcie inwestycji, w 1998 roku, w firmie pojawił się zewnętrzny udziałowiec, Banque Paribas, który objął 12,5 proc. akcji. Mielecką budowę i rozpoczętą tam produkcję (przeniesiono ją także z Anina) nadzorował Grycan. Marketing i handel przekazał młodemu dyrektorowi zarządzającemu, którego znalazł w austriackim oddziale firmy Danone. Dziś jest on członkiem zarządu Nestle Polska. Współpracę obu panów popsuło kapryśne ubiegłoroczne lato; wyniki niemal wszystkich firm z branży okazały się niekorzystne. Spłacająca wysoko oprocentowane kredyty Zielona Budka nie mogła liczyć na wsparcie udziałowca, bo Paribas wycofywał się z Polski. Nowym, wybranym przez Grycana, akcjonariuszem został fundusz inwestycyjny Enterprise Investors, który przejął akcje banku, a w umowie zastrzegł sobie zwiększenie udziału do połowy, w zależności od kapitałowych potrzeb firmy. - Trzeba się wiązać z silnym kontrahentem. Mój partner zna się na branży spożywczej i dobrze wyrażają się o nim firmy, z którymi współpracuje - mówi szef Zielonej Budki. - Nie, nie pozbywam się władzy nad firmą - zaprzecza. Pozostaje w niej doradcą i aktywnym szefem rady nadzorczej. Jego nazwisko jest w nazwie firmy. Nowy inwestor zapewnia natomiast podniesienie kapitału na poziomie gwarantującym rozwój firmy. Poza tym: ma następcę. Jego syn ma znaną w Warszawie cukiernię, ale na razie woli pracować na własne konto. Jeśli jednak zajdzie potrzeba, kto wie? Córki bliźniaczki, uczennice szkoły średniej, też dorosną, a one już czują biznes. Grycan wie, że Enterprise Investors za 3-5 lat będzie chciał wyjść z firmy. Wtedy razem ustalą, kto będzie następcą. Na razie szuka nabywcy nieczynnego zakładu w Aninie. Często wyjeżdża za granicę - w sprawach służbowych, ale znajduje czas na spacery, zwiedzanie zabytków i kosztowanie miejscowych specjałów. Odwiedza przyjaciół, szefów cukierniczych firm w różnych krajach. Marzy, żeby pojechać do Chin, gdzie narodowym przysmakiem są lody cebulowe. - Może przyjęłyby się w Polsce - zastanawia się. I już wiadomo, że będzie próba stworzenia nowego wyrobu.-
Prawdziwy rozgłos Zbigniew Grycan zyskał w 1989 r., gdy jako pierwszy w kraju z rozmachem stworzył "salon lodowy" - wykładany marmurami. Takimi luksusami mogli się napawać stali bywalcy firmy Zielona Budka Zbigniew Grycan SA. Wkrótce jednak Zbigniew Grycan znacząco zmniejszy posiadany w niej pakiet akcji. Mimo to nie rozpacza, ale - co doceniają konkurenci - cieszy się z pozyskania silnego inwestora i zapewnienia firmie rozwoju. Nowym akcjonariuszem został fundusz inwestycyjny Enterprise Investors. - Trzeba się wiązać z silnym kontrahentem. Mój partner zna się na branży spożywczej i dobrze wyrażają się o nim firmy, z którymi współpracuje - mówi szef Zielonej Budki.- Nie, nie pozbywam się władzy nad firmą - zaprzecza. Pozostaje w niej doradcą i aktywnym szefem rady nadzorczej. Jego nazwisko jest w nazwie firmy. Nowy inwestor zapewnia natomiast podniesienie kapitału na poziomie gwarantującym rozwój firmy.
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie Tajemnica królów nubijskich Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej) FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI KRZYSZTOF KOWALSKI Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha. Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii. Korzenie Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane. Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej. Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu. Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia. Krzyż Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo? -Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów... Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim. Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu. Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii. Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI Polityka W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe. W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce: - Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia. Pielgrzymi Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła". Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych. Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego". Fenomen Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka. W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. -
Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. dr Bogdan Żurawski dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To królowie. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii. źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim.
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz Turyści poza strefą Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ JERZY SADECKI - Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem. - Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony. - Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy? Newralgiczna topografia W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty. Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę. Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej. Granica przez halę Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki. Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne. Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy. W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły. Jak brak zgody, to bez zgody O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej. - Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko. Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących. Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai. - Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą". Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Bomba z opóźnionym zapłonem? - Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau. - Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek. Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem. - Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego". - Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie. - Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył? Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. -
Janusz Marszałek, prezes spółki Maja, po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu KL Auschwitz postanowił zbudować kompleks usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Muzeum Auschwitz-Birkenau. Nie wystarczy mieć pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. wojewoda małopolski wydał decyzję odmowną. spółka Maja Wybrała wariant uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą.Muzeum nie zamierza rezygnować z parkingów. Zapowiada się rywalizacja.
ROZMOWA Maciej Zięba OP, prowincjał dominikanów, dyrektor Instytutu "Tertio Millennio" Podnieście głowy Jan Paweł II podczas pielgrzymki spotkał się w Krakowie z dominikanami i dominikankami z całej Polski. Wizyta była planowana na wtorek, 15 czerwca, ale z powodu choroby Ojciec Święty przyjechał do kościoła oo. Dominikanów następnego dnia wieczorem. Na zdjęciu z o. Maciejem Ziębą. ARTURO MARI - L'OSSERWATORE ROMANO Wszystkie poprzednie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski poza uniwersalnymprzesłaniem niosły odpowiedź na specyficznie polskie problemy. Czy taki element dostrzega Ojciec w ostatniej papieskiej wizycie? A może w jakimś stopniu ta pielgrzymka przekroczyła polskie uwarunkowania i miała charakter uniwersalny? Maciej Zięba: We wszystkich pielgrzymkach, łącznie z ostatnią, charakter uniwersalny i polski wzajemnie się przenikały. Gdziekolwiek papież pielgrzymuje, do Nigerii, Stanów Zjednoczonych, Meksyku czy Polski, przynosi, jako głowa Kościoła powszechnego, uniwersalne przesłanie, które chce zaaplikować lokalnemu Kościołowi, wiernym, którzy tam żyją. Zarazem to przesłanie nie może być uważane za własność Polaków, Włochów czy Zambijczyków, bo wywiera ono swój wpływ również na sąsiednie lokalne Kościoły, i szerzej - na Kościół i świat. Przecież pierwsza pielgrzymka w 1979 roku nie była tylko lokalnie polska. To było zarazem zderzenie się z całym "imperium zła" od Łaby aż po Władywostok. To była duchowa bomba wielkiej mocy, której energia rozprzestrzeniła się po obu stronach żelaznej kultury. Podobnie było w stanie wojennym, i w roku 1991, gdy Jan Paweł II mówił do nowej demokracji. Także w 1997 roku choćby podczas historycznego spotkania siedmiu prezydentów w Gnieźnie. W ostatniej pielgrzymce papież znowu pokazał, jak dobrze rozumiana racja katolicka pokrywa się z dobrze rozumianą polską racją stanu. Spotkania polsko-litewskie, polsko-białoruskie, polsko-ukraińskie, a także ze Słowakami i Węgrami, to było przekraczanie podziałów, budowanie poczucia wspólnoty i chęci współpracy. Bardzo potrzebne Kościołowi, ale również nam, obywatelom III Rzeczypospolitej. I to było głównym uniwersalnym przesłaniem? Wątków o charakterze uniwersalnym można w tej pielgrzymce znaleźć znacznie więcej: budowa sprawiedliwego ustroju demokratycznego i wolnorynkowego, w którym ludzie nie są trybikami w maszynerii polityczno-ekonomicznej, ale wolnymi osobami, które są solidarne z innymi ludźmi. "Nie ma wolności bez solidarności" - to zostało osiągnięte, ale natychmiast się rozpoczyna następny etap - jeszcze trudniejszy: "nie ma solidarności bez miłości". To przesłanie jest uniwersalne, jest potrzebne tak samo w Niemczech, w Stanach Zjednoczonych, jak i w krajach zacofanych i ubogich. Niewątpliwie novum tej pielgrzymki był apel papieża do episkopatów całego świata o spisanie martyrologium XX wieku. To bardzo rzadki wypadek, aby w czasie pielgrzymki do konkretnego kraju, papież odzywał się do wszystkich episkopatów. Ten temat teologii męczeństwa Jan Paweł II akcentuje bardzo mocno zwłaszcza od czasu encykliki "Veritatis splendor" z 1994 roku i w Polsce AD 1999 zabrzmiał on niesłychanie mocno. Papież chce zachować pamięć o męczennikach Kościoła, a jednocześnie w wielu miejscach bardzo mocno akcentował potrzebę zachowania pamięci narodowej, pamięci o naszej historii, twórcach kultury. Dlaczego zdaniem papieża ta pamięć jest tak istotna? Papież troszczy się o przyszłość dla konkretnych ludzi i społeczeństw, dla naszego kraju, regionu i całego świata. Wierzy też w głęboką, oczyszczającą i przemieniającą siłę prawdy oraz - konsekwentnie - w degenerującą, niszczącą siłę fałszu. Tak też jest na przykład z ekumenizmem. Jan Paweł II powtarza, że trzeba budować jedność, ale nie uciekając od przeszłości. Wielu teologów z obu stron mówi: nie grzebmy się w przeszłości, pójdźmy naprzód. A papież uważa, że to nie uzdrowi naszej pamięci, bo pozostaną zranienia, ciemne karty, niedomówienia oraz urazy, które w przyszłości mogą zniszczyć to, co zbudowano. Dlatego przeszłość trzeba nazwać i przekroczyć. Jest to bardzo ważne także w Polsce, w społeczeństwie głęboko podzielonym z powodu stosunku do PRL, która wykopuje przepaść w myśleniu o historii, o moralności, polityce itd. Takie podziały są społecznie bardzo niebezpieczne, rozbijają poczucie wspólnej tożsamości i niedobrze rokują na przyszłość. Ojciec Święty chciałby je zakopać, ale nie poprzez kompromisy taktyczne czy przez amnezję. Trzeba nazwać przeszłość, trzeba odzyskać pamięć narodową. To jest źródłem tożsamości narodowej, która w Polsce została mocno okaleczona przez pięćdziesiąt lat totalitaryzmu, przez zakłamane programy szkolne, zakłamaną literaturę i telewizję, przez wszechobecną cenzurę. Ten wątek był już wyraźnie zarysowany w poprzedniej pielgrzymce, ale teraz nastąpiła eskalacja: odwiedzanie miejsc historycznych, przemówienie w parlamencie. Papież mówił nie tylko o latach 20. i bolszewizmie, nie tylko o stalinizmie lat 40., 50., ale też przypominał trud życia i świadectwa w okresie peerelowskiej "małej stabilizacji". Zarazem były widoczne bardzo pojednawcze gesty, tonacja, która ludzi nie dzieli. Trzeba zatem powiedzieć, że ten system do końca był niedobry, zbudowany na kłamstwie, kaleczący i deprawujący ludzi, ale jednocześnie nie można wdać się w narodowe samosądy i niszczenie innych. Przebaczyć, choć nie zapomnieć. Ale czy w tej wskazówce nie jest zawarta także sugestia, że pamięć o przeszłości skonsoliduje nas, umocni naszą tożsamość i w ten sposób, silniejsi, wstąpimy do wspólnej Europy? Myślę, że papieżowi po prostu chodzi o budowanie sprawiedliwego społeczeństwa. Sprawiedliwego w sensie szerszym, biblijnym. To oznacza, że nie tylko paragrafy są zachowywane, iż nie ma przyzwolenia dla nieuczciwości i nieprawości. Człowiek sprawiedliwy w sensie biblijnym, to człowiek otwarty na Boga i na ludzi. Człowiek wrażliwy jest ofiarny i współczujący innym. Jeżeli do tego dążymy, jeżeli takie pojęcia jak patriotyzm, solidarność, dobro wspólne mają odzyskiwać sens, to musimy oprzeć się na prawdzie. Nasza tożsamość potrzebuje oczyszczonej zbiorowej pamięci. Oczywiście, papież chce, aby taka właśnie Polska wchodziła do zjednoczonej Europy, ale to samo dotyczy Irlandczyków czy Hiszpanów. Wspólna historia daje wspólne więzy, wspólnotę braterstwa. Oparta na prawdzie zabezpiecza i przed ideologiami i przed rozrostem korupcji władzy oraz pieniądza. Ale jednocześnie wizyta Jana Pawła II w parlamencie była legitymizacją naszej demokracji na tym właśnie etapie, na którym jesteśmy. Zauważmy, że ta wizyta wcześniej nie byłaby możliwa. Przypomnijmy sobie rok 1991. Z jednej strony - ludzie, którzy mają do Kościoła pewien dystans, a nawet wielu z wnętrza Kościoła, uderzyłoby w tony kasandryczne: to inwazja Kościoła na państwo, początek wojny religijnej, indeksu, inkwizycji, teokracji itd. A z drugiej strony sporo osób prostacko polityzujących religię uznałoby to za legitymizację ich działalności - niesmacznej i fałszywej, bo ideologicznej wersji chrześcijaństwa. W 1997 roku też jeszcze nie dojrzeliśmy do tej wizyty. Dopiero teraz stało się to możliwe i wszyscy dostrzegliśmy głęboki sens tego historycznego gestu: moment spotkania się z parlamentem i mówienia o moralnym znaczeniu polityki oraz o sensie demokracji, przypomnienie fundamentalnych prawd, nic więcej. Bo na tym właśnie polega metapolityczna rola Kościoła, żeby przypominać o dobru i złu, o prawdzie i fałszu w sferze publicznej. Myśli Ojciec, że możemy liczyć na pozytywne skutki tego niezwyczajnego przypomnienia? Myślę, że na dłuższą metę odniesie ono dobre skutki. Nie będzie miało ono wpływu na wszystkich i na zahamowanie małych gierek politycznych. Trzeba być realistą. Ale już poprzednia wizyta podniosła poziom debaty społeczno-politycznej w naszym kraju. Jestem pewien, że teraz wznieśliśmy się o oktawę wyżej i że długofalowo będzie to pozytywnie oddziaływało na nasze życie polityczne. Papież dał nowy impuls. Powiedział, że tamten wielki ruch społecznej odnowy roku 1980, ruch głęboko ideowy w doborze celów i realistyczny w doborze środków, trzeba przenieść w nowe czasy, że żyjemy dziś w innej epoce, ale nie możemy dać się uśpić. Ten wątek z "Wesela" papież podjął w Krakowie: kiedyś można się było uśpić snem o wolności, dziś można się uśpić wolnością samą. To jest nowa perspektywa i nowe zadanie. I dlatego, żeby nie uśpić się samą wolnością, papież w Warszawie wołał, by Duch Święty wciąż na nowo odnawiał tę ziemię? "Ta ziemia" oznacza wspólnotę, wspólnotę narodu i wspólnotę Kościoła. Można powiedzieć, Kościół od XX wieków jest w permanentnym kryzysie i zarazem w stanie permanentnej odnowy. Ciągle są nowy kryzys, nowy horyzont, nowe wyzwania i nowe odpowiedzi. Szczególnie ważną miarą tego, czy zdajemy egzamin z chrześcijaństwa, jest odpowiedź na papieskie pytania: gdzie są ci bracia i siostry, którzy są najsłabsi i którym trzeba pomóc. To pytanie zawsze zawracało w przeszłości i będzie wracać w przyszłości. Jest też aktualne teraz, bo i era informatyczna, postindustrialna, postmodernistyczna, czy jak jeszcze inaczej ją nazwiemy, część ludzi wyrzuca na margines. Pytanie powraca w kolejnych wiekach, zmieniają się tylko ci najsłabsi: jak pomóc tym ludziom, którzy dostali jeden jedyny dar życia, żeby nie przeklinali tego daru i naszych sumień nie obciążali naszą obojętnością. Kwestie społeczne stanowiły bardzo ważny element papieskiego nauczania. Czy dlatego, że to jest dziedzina, w której papież dostrzega w Polsce najwięcej zaniedbań w procesie reformowania kraju? Ojciec Święty bardzo dużo mówił o pozytywach, o dokonaniach i o dobru, które zostało zbudowane. Ale jednocześnie przestrzegał, byśmy nie popadali w samozadowolenie. Miło jest słyszeć, że chwilowo analitycy różnych banków czy komisji europejskich nazwali nas liderem przemian. Budujmy dobrą przyszłość, kierunek jest dobry, ale czy na pewno wszystko zostało zrobione? - pyta papież. Czy pamiętamy o bezrobotnych byłych chłopach-robotnikach gdzieś na Suwalszczyźnie, czy osiedlach w byłych PGR-ach, nie mających żadnej przyszłości. System, który był, zdegenerował te struktury i w pewnej mierze także i ludzi. A papież mówi: tam są konkretni, żywi ludzie, nasi bracia i siostry. Nie wolno o nich zapomnieć. W Sosnowcu papież mówił o sferach wyzysku i niesprawiedliwości, ale też bardzo wyraźnie podkreślał, że mówi o sferze duchowej i wymiarze etycznym. To znaczy, że nie daje gotowych receptur i nie ocenia, czy plan Balcerowicza jest wybawieniem czy zgubą dla Polski. Mówi zarówno do pracodawców, jak i pracowników, że nie mogą zminimalizować samych siebie tylko do jednej potrzeby: pracy dla zysku, często kosztem rodziny i z uszczerbkiem dla duszy. To nie jest sfera ściśle ekonomiczna, ale etycznych podstaw życia gospodarczego, dlatego jest taka cenna, bo poniekąd nikt inny na tej płaszczyźnie nie przemawia. Dlaczego? A nasz Kościół nie może? Zastanawia mnie, dlaczego forma wypowiedzi i gesty niektórych członków naszego wyższego duchowieństwa, hierarchii tak odbiegają od języka i gestów papieża. Czy jest to wynikiem uwikłania w polską rzeczywistość, czy raczej nieumiejętności? Papież jest autorytetem na skalę światową, ma uniwersalną misję oraz perspektywę. To jest Piotr naszych czasów, jedyna na tym świecie postać, której zadaniem jest myśleć w skali całego globu i całych stuleci. On przychodzi pomijając wszystkie uwikłania hoss i bess ekonomii, sondaży opinii publicznych czy kampanii wyborczych. Niewątpliwie bardzo istotny jest też jego osobisty charyzmat. Papież pomaga nadawać kierunek. I teraz my: księża, Episkopat, a także wierni świeccy powinniśmy się starać, by osiągnąć pewne współbrzmienie z tym, co od niego słyszymy. A z drugiej strony, sądzę, że po pielgrzymce, nawet jeżeli na swoją mniejszą skalę będziemy powtarzać to, co powiedział Ojciec Święty, to uszy ludzkie będą lepiej nastrojone na tę papieską długość fali. To jest swoisty fenomen: 10 milionów ludzi, co trzeci dorosły Polak na spotkaniach z Ojcem Świętym. Dla nikogo innego, na spotkanie z nikim innym nie przyszłoby tyle osób. Ludzie nie przychodzili jednak tylko po to, by zobaczyć papieża, ale z głębszych motywacji. Myślę, że wielu zachodnim obserwatorom bardzo trudno jest pojąć to, co się działo w czerwcu w Polsce. Bo tego się łatwo nie da opisać. Nierzadko stereotyp będzie taki, że płytcy Polacy katolicy mają bezkrytyczną wizję przywódcy Kościoła i emocjonalnie przylgnęli do swego idola jako człowieka sukcesu. Czyli dużo emocji, mało rozumu, a pod spodem też mało katolicyzmu, za to wódka, aborcja, nieznajomość doktryny itd. Jak bardzo fałszywa jest to wizja, najwyraźniej pokazała ta pielgrzymka. Wszyscy doświadczyliśmy w niej tajemnicy działania Ducha Świętego, a szczególnie w dzień nieobecności Ojca Świętego. Kiedy na krakowskich Błoniach w strugach deszczu przez wiele, wiele godzin czekałem wśród prawie półtora miliona innych ludzi na Ojca Świętego i okazało się, że jest chory, wtedy usłyszałem, jak reporter Radia Zet mówi: "Teraz chyba wszyscy się rozejdą". To świeckie myślenie: jak nie ma Michaela Jacksona, to nie ma koncertu. Okazało się, że odeszło zaledwie parę procent, bo myśmy spotkali się na Eucharystii, a nie na wielkim one-men-show. Bo bardzo ważną dla nas postacią jest wikariusz Chrystusa, biskup Rzymu, ale Panem jest Jezus Chrystus. To samo - w jeszcze bardziej klarownej postaci - stało się w Gliwicach, gdzie przyszło prawie pół miliona osób ze świadomością, że nie spotka Ojca Świętego. Oni przyszli wspólnie modlić się o zdrowie papieża, w intencji jego pielgrzymki. Zauważmy, jak potężna była to modlitwa, następnego dnia papież rusza z ogromną energią i nadrabia wszystkie zaległości. Co ujawnił ten znak nieobecności Ojca Świętego? Że dzieją się rzeczy głęboko duchowe. Na łamach "Rzeczpospolitej" powiedziałem niedawno, że wierzę, iż w ludziach istnieje głód prawdziwych wartości. Sądzę, że w tej pielgrzymce dał o sobie znać głód głębszych motywacji i głębszych aspiracji milionów Polaków, którzy przyszli wsłuchać się w słowa Ojca Świętego i to wsłuchać się głębiej i bardziej bezinteresownie niż w poprzednich latach. Tak mi nieśmiało podpowiada intuicja, ale są też fakty, które ją mogą potwierdzić. Myślę choćby o papieskich dialogach. Ten wielki tłum nagle został obdarzony głosem i inteligencją. To nie papież więcej rozmawiał z ludźmi, on zawsze w taki sposób rozmawiał. Ale tym razem to zgromadzenie ludzi błyskawicznie znajdowało wspólną inteligentną ripostę, potrafiło ją przekazać papieżowi i wejść z nim w dialog. To niesłychane zjawisko. Papież rozmawiał tak samo, nauczał tego samego, ale chyba jednak w trochę innej, łagodniejszej formie niż na przykład w 1991 roku? Wydaje mi się, że to mit. Papież mówił w znacznej mierze to samo, ale my po raz pierwszy dostrzegliśmy więcej. To nie papież się zmienił, lecz my się zmieniliśmy. Oczywiście, każda pielgrzymka jest inna, ale głównie dlatego, że zmieniają się okoliczności i że to my się zmieniamy. Skoro to my jesteśmy inni, otwarci, spragnieni wartości, może jest nadzieja, że w jakiejś perspektywie nastąpi zmiana w nas, a dzięki temu w całym społeczeństwie? Od pielgrzymki w 1997 roku jestem - wbrew swej racjonalno-krytycznej naturze - optymistą. Społeczeństwo jest w stanie wieloletniego szoku z powodu ciągłych przemian, głębokich reform, dotkliwych niedociągnięć i przez to mało świadome swojej wielkości i swych osiągnięć. Jestem pewien, że przyszłe pokolenia ocenią, że najpierw w czasie uwalniania się od totalitaryzmu, a potem przejścia do nowego systemu, niesłychanie wiele dokonano. I papież mówił o tym sporo, mówił i o naszym małym, codziennym, a zarazem niezmiernie ważnym heroizmie. Mówił, że tam, gdzie jesteśmy, trzeba dać z siebie tyle, ile potrafimy. Odwoływał się do codziennego, powszechnego świadectwa, mówiąc o nim w perspektywie męczeństwa i świętości. Budził nas do realistycznego maksymalizmu, mówił, że w imię głębszych racji, wyższych celów można i warto dać z siebie wszystko. I papież nie tylko o tym mówił, ale sam swoją osobą pieczętował. Każdy z nas widział jego niesłychane zmęczenie, szwy na skroni, chorobę. Ojciec Święty mógł przecież zredukować ten herkulesowy program, ale on chciał go wykonać, wypełnić dla nas i nikogo nie zawieść. Co było dla Ojca najgłębszym przesłaniem tej pielgrzymki? Papież przypomniał nam, że życie rodzinne, praca, życie społeczne i religijne są pewną całością, którą trzeba widzieć w ramach szerszej perspektywy. Nie można żyć tylko problemami czy zmienić TV SAT na RTL, i czy moje zarobki zwiększą się z tysiąca na tysiąc dwieście, albo z ośmiu tysięcy na osiem tysięcy pięćset. Papież przypomniał, że człowiek jest głębszy i może być piękniejszy, że ma większe zadania i że wokół nas żyją bracia i siostry. Ten wątek pojawił się już w wigilię pielgrzymki w posłaniu do młodzieży na Lednicy i ten ton pobrzmiewał w niej do końca: "Podnieście głowy i zobaczcie cel waszej drogi. Podnieście głowy. Nie lękajcie się patrzeć w wieczność." Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
We wszystkich pielgrzymkach, łącznie z ostatnią, charakter uniwersalny i polski wzajemnie się przenikały. W ostatniej pielgrzymce papież znowu pokazał, jak dobrze rozumiana racja katolicka pokrywa się z dobrze rozumianą polską racją stanu. Spotkania polsko-litewskie, polsko-białoruskie, polsko-ukraińskie, a także ze Słowakami i Węgrami, to było przekraczanie podziałów, budowanie poczucia wspólnoty i chęci współpracy. Bardzo potrzebne Kościołowi, ale również nam, obywatelom III Rzeczypospolitej. Jan Paweł II powtarza, że trzeba budować jedność, ale nie uciekając od przeszłości. przeszłość trzeba nazwać i przekroczyć. Jest to bardzo ważne także w Polsce, w społeczeństwie głęboko podzielonym z powodu stosunku do PRL, która wykopuje przepaść w myśleniu o historii, o moralności, polityce itd. Ten wątek był już wyraźnie zarysowany w poprzedniej pielgrzymce, ale teraz nastąpiła eskalacja: odwiedzanie miejsc historycznych, przemówienie w parlamencie. Zauważmy, że ta wizyta wcześniej nie byłaby możliwa. Dopiero teraz stało się to możliwe i wszyscy dostrzegliśmy głęboki sens tego historycznego gestu: moment spotkania się z parlamentem i mówienia o moralnym znaczeniu polityki oraz o sensie demokracji, przypomnienie fundamentalnych prawd, nic więcej. Bo na tym właśnie polega metapolityczna rola Kościoła, żeby przypominać o dobru i złu, o prawdzie i fałszu w sferze publicznej. Papież przypomniał, że człowiek jest głębszy i może być piękniejszy, że ma większe zadania i że wokół nas żyją bracia i siostry. Ten wątek pojawił się już w wigilię pielgrzymki w posłaniu do młodzieży na Lednicy i ten ton pobrzmiewał w niej do końca: "Podnieście głowy i zobaczcie cel waszej drogi. Podnieście głowy. Nie lękajcie się patrzeć w wieczność."
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji lub udziałów uzyskanych w drodze darowizny trzeba zapłacić podatek dochodowy. Żaden przepis nie normuje jednak szczegółowo sposobu ustalania dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji. Dochód to przychód minus koszty jego uzyskania. Urzędy skarbowe przyjmowały, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji. Ministerstwo Finansów ustaliło jednak, że w przypadku sprzedaży akcji lub udziałów uzyskanych w drodze darowizny za koszt uzyskania przyjmuje się wartość akcji ustaloną w umowie darowizny.
Sto lat obchodzi Dom Narodowy Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką Dom jak testament W okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski DANUTA LUBINA-CIPIŃSKA Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką. W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność u progu poprzedniego stulecia. W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. Ukończył gimnazjum w Cieszynie, znał w mowie i piśmie cztery języki: niemiecki, francuski, łacinę i grekę. Korzystał z Czytelni Ludowej, która działała w Cieszynie od 1861 roku. Dzięki zapiskom w "Pamiętniku Starego Nauczyciela" poety i nauczyciela Jana Kubisza wiemy, że studiował dzieła Kaczkowskiego, Korzeniowskiego, Jeża, Mickiewicza. W swym domu zgromadził ogromny księgozbiór polskich dzieł. Nikt nie miał wątpliwości, że czuje się i jest Polakiem. Nic więc dziwnego, że kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. Pięć lat później powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia. W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. - Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował - opowiada Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni on tablicę upamiętniającą dziadka. Franciszek Górniak był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego, a kiedy towarzystwu zagroził deficyt, zapobiegł temu zapisując w testamencie 10 tysięcy złotych reńskich. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki. - Na łożu śmierci zobowiązał żonę, by po stosownym okresie żałoby wyszła za mąż za Jerzego Cienciałę, który nie miał pieniędzy, ale za to jako polski działacz narodowy miał talent do polityki. Pradziadek uważał, że małżeństwo z bogatą wdową ułatwi Cienciale patriotyczną działalność. I nie omylił się. Cienciała został posłem do Rady Państwa w Wiedniu i właśnie w Domu Narodowym składał rodakom sprawozdania ze swej działalności - dodaje Anna Górniak-Świątek, bratanica Jana Górniaka, która do Domu Narodowego przychodziła w latach 70. na zajęcia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Cieszyńskiej. Jednak o tym, że jest prawnuczką budowniczego tej placówki, nikt wówczas nie chciał pamiętać. Z goryczą mówi, że o Franciszku Górniaku przypomniano sobie dopiero niedawno. Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka który był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego Jan, ojciec jej ojca Franciszka i stryja Jana, jako wiceprezes Macierzy Szkolnej i wicedyrektor Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek, członek "Sokoła", był do czasów podziału Śląska Cieszyńskiego aktywnym działaczem Domu Narodowego. Bywać w nim przestał, gdy w 1919 roku granica odcięła jego rodzinną Sibicę od Polski, zostawiając ją na terytorium Czechosłowacji. Podobnie jak Jan Kubisz, autor hymnu "Płyniesz Olzo" i najważniejszej do dziś pieśni Zaolzian "Ojcowski Dom", podobnie jak wielu innych rodaków zza Olzy, przyrzekł sobie, że jego noga granicy tej nie przekroczy, bo znaczyłoby to, że uznał jej ważność. Ten jeden z fundatorów istniejącego do dziś Gimnazjum Polskiego w Czeskim Cieszynie i wielu innych placówek oświatowych na Zaolziu prawdopodobnie właśnie w Domu Narodowym odbierał wiosną 1939 roku nadany przez premiera RP Felicjana Sławoj-Składkowskiego Krzyż Niepodległości i Srebrny Krzyż Zasługi. Aresztowany w pierwszym dniu wojny przez Niemców, osadzony w więzieniu i torturowany, zmarł w 1940 roku. Historię związków z Domem Narodowym kolejnego z cieszyńskich rodów otwiera pradziadek Mariusza Makowskiego, prezesa Macierzy Ziemi Cieszyńskiej i od 1989 roku członka Zarządu Miasta. To Krzysztof Lukas - austriacki oficer ewidencyjny w 31. Pułku w Cieszynie, manifestacyjnie posługujący się polszczyzną , działacz mającej siedzibę w Domu Narodowym Macierzy Szkolnej. Był świadkiem powstania tu w 1914 roku sztabu Legionu Śląskiego i wizyt brygadiera Józefa Piłsudskiego. Był przy powołaniu Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, która 30 października 1918 roku ogłosiła, że "proklamuje uroczyście przynależność państwową Księstwa Cieszyńskiego do wolnej, niepodległej Polski i obejmuje nad nim władzę państwową". Był też jednym z najważniejszych uczestników spisku polskich oficerów, którzy po proklamacji zajęli garnizon wojskowy w Cieszynie rozbrajając Niemców. - Moja babcia, Maria Władysława z Lukasów Woliczko, mówiła mi, że w okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski. Przechowuje świadectwa, że opowieści te nie były gołosłowne: zaproszenia na rauty i bale, zjazdy absolwentów założonego w 1895 roku Polskiego Gimnazjum, wieczorki Mickiewiczowskie, Sienkiewiczowskie, Kościuszkowskie... Jak silne było oddziaływanie patriotyczne Domu Narodowego najlepiej świadczy, że Maria Władysława i jej mąż Józef Woliczko odmówili w 1939 roku podpisania w jego gmachu volkslisty i uciekli z Cieszyna do Generalnej Guberni. Wrócili tu dopiero w 1968 roku. Ich wnuk, Mariusz Makowski, właśnie w Domu Narodowym przeszedł podstawową edukację kulturalną. A kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą mianowanym wówczas dyrektorem Domu Narodowego, dziś konsulem RP w Ostrawie i Janem Olbrychtem, pierwszym demokratycznie wybranym burmistrzem Cieszyna III Rzeczypospolitej, dziś marszałkiem województwa śląskiego, zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej do dziś przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy. Wtedy to zrodził się Festiwal Teatralny "Na Granicy" - obecnie konkursowy przegląd teatrów państw Grupy Wyszehradzkiej, który odbywa się pod patronatem sekretarza generalnego Rady Europy. Wtedy wymyślili organizowane wspólnie z Czechami i Polakami z Zaolzia imprezy, takie jak Dekada Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej, Cieszyńska Jesień Jazzowa i Święto Trzech Braci, rozpoczynające się tradycyjnym spotkaniem Polaków i Czechów na granicznym moście Przyjaźni nad Olzą. - Dziś Dom Narodowy nie tylko promieniuje, jak przed stu laty, życiem kulturalnym i jest siedzibą wielu organizacji pozarządowych, ale znów jednoczy Polaków mieszkających po obu stronach Olzy. A przy tym jest symbolem coraz lepiej rozwijającej się współpracy transgranicznej w tym regionie - mówi Mariusz Makowski. - Pradziadek Lukas chyba byłby z nas zadowolony - dodaje. - Zdjęcia Rafał Klimkiewicz
Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką. W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji. W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. - Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował - opowiada Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni on tablicę upamiętniającą dziadka. Franciszek Górniak był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego, a kiedy towarzystwu zagroził deficyt, zapobiegł temu zapisując w testamencie 10 tysięcy złotych reńskich. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki.- Na łożu śmierci zobowiązał żonę, by po stosownym okresie żałoby wyszła za mąż za Jerzego Cienciałę, który nie miał pieniędzy, ale za to jako polski działacz narodowy miał talent do polityki. Pradziadek uważał, że małżeństwo z bogatą wdową ułatwi Cienciale patriotyczną działalność. - dodaje Anna Górniak-Świątek, bratanica Jana Górniaka.
ROZMOWA Joram Bronowski, izraelski krytyk: Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków Biblia nie uznaje tragedii Habima była uważana za teatr diasporowy FOT. HABIMA Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu? JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Duża część imigrantów, w tym milionowa rzesza przybyła z byłego Związku Radzieckiego, patrzy na tutejsze dziedzictwo z góry. Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer, czyli Most, wystawia sztuki głównie po rosyjsku. Starają się nauczyć hebrajskiego, ale robią to z niechęcią, z obowiązku. Ostatnio wystawili adaptację "Opowiadań odeskich" Babla. Połączyli w ten sposób tradycję rosyjską i żydowską. Grają też "Zmierzch" Babla, także klasykę, którą ceniono w sowieckich teatrach - Czechowa, Moliera i Szekspira. Grają w bardzo pięknej sali, a poza zyskami z kasy otrzymują też państwowe dotacje. Tak jak wszystkie teatry. Same by się nie utrzymały, a rosyjscy imigranci grają w każdym z większych miast. A sceny hebrajskojęzyczne? Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Powstała w Moskwie tuż po rewolucji bolszewickiej, a wśród jej twórców byli najwięksi sowieccy reżyserzy - Stanisławski, Wachtangow. Pierwsza grupa aktorów przyjechała do Izraela w latach trzydziestych. Było to w czasie wielkiego światowego tournée. Wcześniej, w latach dwudziestych, Habima odwiedziła również Polskę. Boy pisał wtedy recenzję z "Dybuka" An-skiego. Do najważniejszych aktorów należeli Hana Rowina i Aharon Meskin. Jak Habima przeżyła drugą wojnę światową? Społeczność izraelska była odcięta od świata i znajdowała się w kleszczach. Z jednej strony zagrażała jej zbliżająca się niemiecka armia Rommla, z drugiej okupanci brytyjscy, którzy nie zgadzali się na istnienie państwa żydowskiego. Ale paradoksalnie był to czas rozkwitu kultury żydowskiej. Była sztandarem wolności, ludzie kochali teatr i literaturę. Nielegalnie imigrowało do Izraela wielu intelektualistów żydowskich. Dla potrzeb sceny pisali najwięksi poeci: Natan Alterman i Awraham Szlonski. To właśnie Alterman przetłumaczył Moliera i Szekspira, stworzył kanon klasyki teatralnej w języku hebrajskim. Pod koniec lat czterdziestych młode pokolenie teatralne zbuntowało się przeciwko teatrowi klasycznemu, akademickiemu, który uosabiała Habima. Młodzi stworzyli własną scenę. Tak powstał Teatr Kameralny, który działa do dzisiaj w Tel Awiwie. Czym jeszcze odróżniał się od Habimy? Habima była uważana za teatr diasporowy. Młode pokolenie chciało stworzyć coś oryginalnego, co miałoby już korzenie w nowym państwie. Takim zewnętrznym przejawem walki ze starym teatrem było m.in. naśmiewanie się z rosyjskiego akcentu aktorów Habimy. Młodzi urodzili się w Izraelu, chociaż ich główna diva Hana Maron, jedna z najważniejszych postaci życia teatralnego lat 50. i 60., pochodziła z Niemiec. Żyje do dziś i poniekąd jest bohaterką narodową. Stała się ofiarą ataku terrorystycznego na lotnisku w Monachium. Straciła wtedy nogę. Jaki repertuar grali aktorzy Teatru Kameralnego? Warto wspomnieć o sztuce młodego Mosze Szamira "Szedł przez pola". To była sztuka na modłę sowieckiego produkcyjniaka, o kibucu, ale powstała już w Izraelu i mówiła o tutejszym życiu. Z biegiem lat i Kameralny zaczął grać klasykę, teatry wymieniały się repertuarem i dziś trudno mówić o jakiejś specjalizacji, różnicach. Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii? Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Zmarł w zeszłym roku. W jego dramaturgii było coś z Felliniego. Wyrastała z poetyki jarmarku. Często wykorzystywał wątki baśniowe, swoimi bohaterami czynił królów, książąt, ale silnie związany był z rzeczywistością Izraela. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru, miał wspaniałe poczucie humoru. Za jedną z jego najważniejszych sztuk wypada uznać "Najokrutniejszy jest Król". Odbierano ją jako zawoalowaną satyrę na Ben Guriona. To były czasy, kiedy zaczęto pokpiwać z założyciela państwa Izrael, który był postacią nieco bolszewicką. W późniejszym okresie Aloni napisał wiele sztuk w czechowowskim klimacie, w tym "Ciocię Lizę". Zagrała ją właśnie Hana Rowina i była to jej ostatnia wielka rola w Habimie. A Chanoc Levin? Jest również poetą, reżyserem, objawił się w czasie wojny sześciodniowej w 1967 r. Zasłynął jako autor czarnych komedii, bardzo obscenicznych, lewicowych. Już pierwsza jego sztuka "Królowa wanny" wywołała polityczny skandal. Najogólniej mówiąc, Levin w groteskowy sposób przetworzył w niej mit ofiary Izaaka. Bodaj najważniejszy w historii Izraela, bo tu ciągle giną młodzi ludzie składani na ołtarzu ojczyzny. Przedstawiciele rządu, włącznie z ministrem obrony Mosze Dajanem opuszczali premierę trzaskając drzwiami. Levin był wtedy młodym chłopcem, ale przez ostatnie trzydzieści lat wyrósł na główną postać izraelskiego teatru, przy której zbladła gwiazda Aloniego. Czy "Dybuk" An-skiego jest pierwszym ważnym dziełem teatru żydowskiego? "Dybuk" powstał w jidysz i został przełożony na hebrajski przez jednego z twórców nowoczesnego hebrajskiego, słynnego poetę narodowego Bialika. Wcześniej jednak przełożono "Celestynę" Rojasa, który był marranem, Żydem hiszpańskim. Warto wspomnieć o komedii "Śmiech wokół małżeństwa", która powstała w XVII wieku we Włoszech, z licznymi wpływami comedia dell'arte. Została napisana w części po aramejsku. Jest to język pokrewny semickiemu. To główny język literatury talmudycznej. Przechowało się w nim wiele ksiąg Biblii. Dwadzieścia lat temu "Śmiech wokół małżeństwa" odnowił na scenie młody reżyser izraelski Omri Nican. Nie byłoby współczesnego teatru izraelskiego bez odnowionego języka hebrajskiego. Kiedy rozpoczął się ten proces? W latach 80. ubiegłego wieku. Po hebrajsku, a więc językiem Biblii, zaczęła mówić wtedy inteligencja żydowska. Już później osiadała w dzielnicy Tel Awiwu, która nazywa się Oazą Sprawiedliwości. Tam, na początku swojego pobytu w Izraelu, zamieszkał żydowski noblista Szmuel Josef Agnon. Jakie są korzenie teatru w jidysz? Jidysz był mieszaniną dolnoniemieckiego z naleciałościami słowiańskimi. Uprawiany w nim teatr przypominał jasełka i zrodził się dość późno, bo w wieku XVII i XVIII w polskich miasteczkach. Był związany z ludowym świętem głupców - Purim. Miał charakter jarmarczny. Jedną z jego głównych postaci stał się Hirszełe z Ostropola, postać zaczerpnięta z chasydyzmu, później pojawiająca się w opowiadaniach Babla, ktoś w rodzaju żydowskiego Dyla Sowizdrzała. Czy jidysz jest dziś językiem martwym? Jeszcze niedawno uważano, że jest na wymarciu, ale ostatnio odradza się. Można z niego zdawać maturę. Właśnie w tym roku obchodzona jest sto czterdziesta rocznica urodzin największego pisarza jidysz Szaloma Alejchema, również dramaturga. Bardzo dużo mówi się o nim w telewizji, jest także obecny w teatrze. Zwłaszcza w skupiskach żydowskich w Nowym Jorku, Buenos Aires, mniej w Londynie, bo Żydzi angielscy są silnie zasymilowani. Mało tam biedoty, a to właśnie biedota mówiła głównie w jidysz. Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa? Judaizm nie uznaje takiej kategorii jak fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Najbardziej tragiczna w potocznym mniemaniu postać biblijna, jaką jest Hiob, w porządku religijnym nie ma losu tragicznego. Nie ma też w Biblii absurdu, jest kara, ale i nagroda. Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków. A jednak żył w Aleksandrii Żyd zwany Ezechielem z Egiptu, który pisał sztuki na tematy biblijne, ale po grecku. Dlatego nie jest uważany za współtwórcę kultury żydowskiej, lecz hellenistycznej. Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru? Raczej pozostał negatywny. Nie interesują się teatrem, nie bywają w nim. Czy dramaturgia polska jest chętnie grana przez izraelski teatr? Wystawia się dużo sztuk. Niedawno Teatr Chanu zagrał w Jerozolimie "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Dwadzieścia lat temu grał ją Teatr Kameralny. Grany był Mrożek i "Kartoteka" Różewicza. Ale zdecydowanie silniejsze są jednak tradycje i wpływy rosyjskie. Rozmawiał Jacek Cieślak Joram Bronowski, ur. w 1948 r., od 1958 w Izraelu. Dziennikarz niezależnej gazety "Haarec". Krytyk literacki oraz tłumacz z literatur starożytnych, jak również z polskiego, francuskiego, angielskiego. Mieszka w Tel Awiwie.
Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu?JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Duża część imigrantów, w tym milionowa rzesza przybyła z byłego Związku Radzieckiego, patrzy na tutejsze dziedzictwo z góry. Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii?Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych. Często wykorzystywał wątki baśniowe, swoimi bohaterami czynił królów, książąt, ale silnie związany był z rzeczywistością Izraela. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru. Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa?Judaizm nie uznaje takiej kategorii jak fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru?Raczej pozostał negatywny. Nie interesują się teatrem, nie bywają w nim.
POLITYKA PIENIĘŻNA Nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii Szukanie winnego RYS. MARCIN CHUDZIK BOGUSŁAW GRABOWSKI Ostatnia znaczna podwyżka stóp procentowych NBP oraz gwałtowne przyspieszenie inflacji wywołały ze strony niektórych ekonomistów, analityków i komentatorów krytykę poczynań Rady Polityki Pieniężnej. Niestety, trudno podjąć merytoryczną dyskusję z głosami, które nie zawsze mają charakter merytoryczny i często przeczą zasadom logiki. Ocena polityki pieniężnej i działań RPP jest zjawiskiem bardzo pożądanym, zważywszy rolę, jaką odgrywają w kształtowaniu sytuacji makroekonomicznej, oraz konstytucyjną pozycję RPP jako podmiotu w pełni niezależnego. Rada Polityki Pieniężnej w poczuciu odpowiedzialności przywiązuje wielkie znaczenie do przejrzystości swoich działań od początku istnienia. Dlatego chciałaby podjąć dyskusję z głosami krytycznymi, szczególnie w sytuacji niepowodzeń w ograniczaniu inflacji. Znaczna część ostatnich krytycznych wypowiedzi wobec Rady sprowadzała się właściwie do trzech zarzutów: o to, że ostatnia podwyżka stóp procentowych była "spóźnioną, zbyt nerwową i przesadną" reakcją Rady, której "optymizm co do inflacji trwał zbyt długo", i która "jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją"; że jedną z głównych przyczyn obecnych kłopotów z inflacją była błędna i równie zaskakująca w swojej skali styczniowa obniżka stóp; oraz że "członkowie Rady starają się zrzucić większość winy na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym", a przecież "to RPP, a nie rząd, jest odpowiedzialna za politykę antyinflacyjną". Wtedy, kiedy wiadomo Profesor Leszek Zienkowski sądzi, że "optymizm Rady co do inflacji trwał zbyt długo", a zdaniem Mirosława Gronickiego z CASE "Rada powinna już wcześniej, we wrześniu, podnieść nieco stopy procentowe". Przypomnieć chciałbym obu panom, którzy publikują regularnie swoje prognozy makroekonomiczne, że żaden z nich, ani zresztą nikt inny, nie przewidywał, przynajmniej do końca września, że w 1999 r. inflacja przewyższy cel inflacyjny NBP. Świadczy to chyba dobitnie o tym, że głównymi czynnikami tak gwałtownie od sierpnia przyspieszającymi inflację były szoki podażowe na rynku żywności i paliw. W przeciwnym wypadku należałoby stwierdzić powszechny brak kompetencji krajowych i zagranicznych analityków. Przypomnieć także chciałbym, że we wrześniu właśnie, ku zaskoczeniu rynków i komentatorów, RPP podniosła najważniejszą ze stóp procentowych NBP, ze względu na zagrożenie ze strony rozbudzonych oczekiwań inflacyjnych i dynamicznie rosnących kredytów. Inny komentator stawia z kolei zarzut, że Rada niepotrzebnie zwlekała z decyzją o podwyżce stóp do listopada, gdyż powinna to zrobić w październiku, kiedy wszyscy się tego spodziewali po ogłoszeniu danych o inflacji za wrzesień. Twierdzi także, że przesadzone "rozmiary podwyżki sugerują, że w szeregi Rady wkradła się nerwowość, tak jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją". Świadoma decyzja Chciałbym poinformować, że Rada listopadową decyzję podejmowała w całkowitym spokoju, bez żadnej nerwowości. Ponadto decyzję tę nie dlatego podjęła w listopadzie, i aż w takiej skali, że "zaspała" w październiku, ale dlatego, by podjąć ją w takiej właśnie skali w listopadzie. Dla każdego, kto wie, co to jest efektywność mechanizmu transmisji impulsów polityki pieniężnej do gospodarki i jakie jest znaczenie oczekiwań w tym procesie, decyzja taka jest w pełni zrozumiała. Nie muszą oczywiście o tym wiedzieć, ani nadmiernie o tym myśleć, uczestnicy rynków finansowych czy analitycy makroekonomiczni. Nie jest im ta wiedza, właściwa bankowości centralnej, do niczego potrzebna. Ale krytyków poczynań banków centralnych nic od jej posiadania nie zwalnia. Każdy ma prawo twierdzić, że dokonane podniesienie stóp NBP jest za duże. Pamiętać jednak musi (biorąc pod uwagę, iż krótkookresowym celem RPP jest obniżenie inflacji na koniec 2000 r. do 5,4 - 6,8 proc.), że jego twierdzenie sprowadza się do następującej tezy: skala dokonanej podwyżki stóp procentowych doprowadzi do przestrzelenia celu inflacyjnego w dół, czyli poniżej 5,4 proc. w grudniu 2000 r. Czy rację mają ci, którzy krytykują teraz Radę za przesadę, dowiemy się za rok. Natomiast stosunkowo niedługo dowiemy się, na ile niektórzy krytycy ostatniej decyzji Rady będą pamiętali o przytaczanych przez siebie argumentach i z jaką konsekwencją będą je wykorzystywali w swoich analizach ekonomicznych. Otóż bowiem część obecnych krytyków ostatniej decyzji RPP regularnie publikuje własne prognozy makroekonomiczne (prof. Leszek Zienkowski i prof. Witold Orłowski z NOBE oraz Mirosław Gronicki z CASE). Inne przewidywania, inna rzeczywistość Przejdźmy teraz do zarzutu zbyt dużej redukcji stóp procentowych 20 stycznia 1999 r. Mam szczególne prawo do odpowiedzi na ten zarzut, gdyż w podejmowaniu tej decyzji nie uczestniczyłem. Z formy przytaczania tego zarzutu wynika, że skala styczniowej redukcji stóp była dość szeroko krytykowana. Mam jednak poważne kłopoty ze znalezieniem choćby jednej opinii krytycznej, z której wynikałoby, że ustalona przez Radę skala obniżki stóp była zbyt duża i w wyniku tego inflacja w końcu 1999 r. przekroczy wyznaczony przez RPP cel. Co więcej, nie mogę także przypomnieć sobie żadnej prognozy makroekonomicznej, dokonanej po tej decyzji (aż do września), która kwestionowałaby możliwość realizacji krótkookresowego celu inflacyjnego Rady na ten rok. Pamiętam za to bardzo dobrze, że o słuszności tej decyzji i jej zgodności z celem inflacyjnym napisała m.in. w swoim raporcie misja MFW, przebywająca wówczas w Polsce. Natomiast z zarzutu stawianego wtedy Radzie przez Gronickiego, że tak duża redukcja stóp doprowadzi do wzrostu deficytu w obrotach bieżących, nie wynika nic dla obecnej dyskusji o przyspieszającej inflacji. Sam zresztą autor tych zarzutów optymistycznie zapatrywał się na perspektywy inflacji we wszystkich swoich prognozach publikowanych do jesieni tego roku. Otóż, redukcja stóp w styczniu rzeczywiście była zbyt duża bądź w ogóle niepotrzebna. Problem polega jednak na tym, że o tym wiemy dopiero teraz. Jak sama Rada stwierdza w swoim komunikacie, że skala obniżki stóp procentowych dostosowana była do przewidywanego w 1999 r. przebiegu zjawisk makroekonomicznych. Było to działanie zgodne z zasadą forward looking. Rada przyjmowała wówczas za wiarygodną zapowiedź zaostrzenia polityki fiskalnej oraz przewidywała powolny wzrost eksportu wraz ze spodziewanym przez wszystkie ośrodki analityczne przyspieszeniem rozwoju gospodarek Unii Europejskiej i odbudową rynku rosyjskiego. Spodziewała się również negatywnych szoków podażowych na rynku żywności i paliw. Rzeczywisty przebieg zdarzeń makroekonomicznych był inny: wzrósł deficyt sektora budżetowego, eksport spadał, a szoki podażowe okazały się silniejsze (między innymi ze względu na skalę interwencji państwa) od przewidywanych. Czy Rada czyniła wówczas dobrze, dostosowując instrumenty polityki pieniężnej do prognozowanego przebiegu procesów makroekonomicznych? Oczywiście, że tak, bo przecież w polityce pieniężnej trzeba uwzględniać fakt opóźnień, z jakimi oddziałuje ona na gospodarkę. Czy przewidywany przez Radę scenariusz zdarzeń gospodarczych różnił się od powszechnie spodziewanego? Nie, był całkowicie zgodny z tym, co nazywamy konsensusem rynkowym. Prognozy Rady były więc wówczas powszechnie akceptowane. Diagnoza z użyciem termometru Czy Rada miała przesłanki do wcześniejszej zmiany swoich przewidywań? Bardzo mało i bardzo późno. Przypomnieć przecież należy, że o problemach ZUS dowiedzieliśmy się dopiero w lipcu i to z zapewnieniem, że zostaną do końca roku rozwiązane, bez zwiększenia deficytu sektora budżetowego. O zadłużeniu kas chorych dowiedzieliśmy się jesienią. Gwałtowny wzrost cen żywności rozpoczął się od sierpnia. Również w tym miesiącu najbardziej wzrosły ceny paliw. Z żadnych dostępnych w pierwszym półroczu branżowych analiz i prognoz nie wynikała taka skala wzrostu cen na rynku żywności i paliw, jakiej później doświadczyliśmy. Rząd nie informował o swoich zamiarach w zakresie wzrostu protekcji celnej czy przyspieszenia wzrostu stawek akcyzy na paliwa. Poważniejszy spadek eksportu i wzrost deficytu w obrotach bieżących rozpoczął się od kwietnia. Pamiętać przy tym należy, że informacje o wszystkich tych wydarzeniach dostępne były kilka tygodni po ich faktycznym wystąpieniu. Przypomnieć też muszę, że w połowie lipca z mojej wypowiedzi, udzielonej "Rzeczpospolitej", można było wyczytać większe prawdopodobieństwo podwyższenia aniżeli obniżenia stóp procentowych do końca bieżącego roku. Zasugerowanie takiego scenariusza polityki pieniężnej było pewnym zaskoczeniem dla rynku, który wciąż liczył na kolejne obniżki stóp procentowych. W bieżącym roku niską przewidywalność polityki gospodarczej rządu widać więc było gołym okiem. Doświadczyli jej także uczestnicy rynku walutowego w związku ze spekulacjami funkcjonariuszy Ministerstwa Finansów w zakresie zarządzania przychodami z prywatyzacji. Moją wypowiedź stwierdzającą, że kontynuacja tego zjawiska kwestionowałaby zasadę forward looking Janusz Jankowiak (ekonomista z CASE) nazwał "zbijaniem termometru zamiast gorączki". Otóż, gdyby niska przewidywalność polityki gospodarczej rządu (ze względu na jego słabość polityczną w stosunku do nacisków różnych grup społecznych i zawodowych) okazała się trwałą cechą polskiej rzeczywistości, fakt ten musiałaby uwzględnić polityka pieniężna. Oczywiście, podważyłoby to wiarygodność jakiejkolwiek polityki pieniężnej, opartej na silnej kotwicy nominalnej, czyli i na bezpośrednim celu inflacyjnym. To jest właśnie diagnoza z użyciem termometru. Niezbędny etap przed "zbijaniem gorączki". Nie winić strażaków W tym kontekście stawianie Radzie zarzutu, że będąc odpowiedzialną za walkę z inflacją, stara się zrzucić winę na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym, lub że takie wyjaśnienie wzrostu cen nie jest dla Rady żadnym usprawiedliwieniem, jest po prostu nierzetelne. Nie można winić straży pożarnej za lekkomyślność dziecka z zapałkami, jeśli oczywiście okaże się sprawna w gaszeniu pożaru i sprawnie prowadzi działania prewencyjne. Owszem, średnio- i długookresowe przyczyny inflacji mają charakter monetarny. Ale, nie można przecież - szczególnie w gospodarce przekształcającej się - ignorować krótkookresowego wpływu na inflację czynników pozapieniężnych. A niektóre komentarze zdają się właśnie to sugerować. Gdyby takie "podpowiedzi" znalazły uznanie w działaniach jakiegokolwiek banku centralnego - skutki dla gospodarki byłyby opłakane. Nigdzie na świecie nie stosuje się więc takich praktyk i nie należy postulować, by Polska była tutaj wyjątkiem. To członkowie RPP pierwsi zaczęli zwracać uwagę na brak przejrzystości polityki fiskalnej, na skutkowanie zadłużenia ZUS deficytem sektora publicznego, kas chorych, gotówkowych wypłat rekompensat, wydatków finansowanych subwencjami z Unii Europejskiej. To członkowie Rady alarmują, że nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii. To członkowie Rady zwracają uwagę na to, że podnoszenie opłacalności produkcji rolnej przez inflacyjne opodatkowanie konsumentów nie może być trwałym rozwiązaniem istniejących problemów. Można to zdawkowo nazwać szukaniem winnego. Jeśli tak, to osobiście oświadczam, że tego winnego będę starał się szukać i demaskować przez cały okres swojego uczestnictwa w Radzie. Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej.
Ostatnia podwyżka stóp procentowych NBP oraz gwałtowne przyspieszenie inflacji wywołały krytykę poczynań Rady Polityki Pieniężnej. część krytycznych wypowiedzi sprowadzała się do trzech zarzutów: "Rada powinna już wcześniej podnieść nieco stopy procentowe". zarzut zbyt dużej redukcji stóp procentowych 20 stycznia 1999 r. skala redukcji rzeczywiście była zbyt duża bądź w ogóle niepotrzebna. W bieżącym roku niską przewidywalność polityki gospodarczej rządu widać było gołym okiem. W tym kontekście stawianie Radzie zarzutu, że stara się zrzucić winę na rząd jest nierzetelne.
Lista nieobecności 2000 Kres życiopisania Trumna Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę "Kultury". Maisons-Laffitte, 21 września 2000 r. Fot. Michał Sadowski Krzysztof Masłoń Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - od niedawna mówimy o nich w czasie przeszłym. Nie doczekali 2001 roku, nowego wieku, odeszli wraz z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo, działalność w życiu publicznym, wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Kultura polska będzie bez nich na pewno uboższa. Symbolicznego wymiaru nabiera ta lista nieobecności. Kończy się wiek XX, w dziejach Polski wyjątkowy. Wiek dwóch wojen światowych, z których pierwsza, w konsekwencji, przyniosła nam odzyskanie niepodległości po 150 latach niewoli, a druga znów wpędziła w niewolę na 45 lat. Na sto - trzydzieści lat wolności. Kiepska proporcja. Redaktor i kronikarz Jerzy Giedroyc żył 94 lata. W 1920 r., jako chłopiec jeszcze, wstąpił ochotniczo do wojska, do służby w łączności. II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować - w "Buncie Młodych" i "Polityce". Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył. Niespieszno mu było do ojczyzny zniewolonej, z tą obecną, wprawdzie wolną, nie zawsze po drodze. Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały. "Kulturę", której już nazwa wskazywała na to, co mamy najcenniejszego. Kulturę właśnie. Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, autor "Innego świata", pisarskiej relacji z sowieckich łagrów, uczestnik walk o Monte Cassino. To na łamach "Kultury" przez wiele lat publikował Herling swój "Dziennik pisany nocą", niezwykłą kronikę naszych czasów. W tym redaktorsko-prozatorskim tandemie przepracowali niemal całą epokę PRL, drogi ich rozeszły się już po ziszczeniu wspólnego marzenia, snu o Niepodległej. Paradoks historii czy raczej prawidłowość? W obliczu niebezpieczeństwa jednoczymy się, w warunkach wolności możemy się różnić. Pisarze i żołnierze Tylko trzy lata młodsi od Herlinga (ur. 1919) byli Kazimierz Brandys i Wojciech Żukrowski. Naprawdę jednak dzieliło ich wszystko. Dla autora "Innego świata" to, że Kazimierz Brandys swą przygodę z komunizmem przeżył dawno temu, że związał się z opozycją demokratyczną, wydawał książki poza cenzurą, a od lat 80. mieszkał w Paryżu - nie miało większego znaczenia. Nie zapomniał mu "Obywateli". Z Wojciechem Żukrowskim sytuacja wydawała się całkiem klarowna. Żył i pisał w PRL, stając się z czasem pupilem władzy. Poparł wprowadzenie przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Herlingowi bardziej było z nim po drodze niż z Kazimierzem Brandysem. Może sprawiło to kombatanctwo? Autor "Z kraju milczenia" też w swą pisarską drogę wybrał się w mundurze wojskowym. Wszyscy trzej: Brandys, Grudziński, Żukrowski pisali niemal do samego końca. Ich ostatnie książki (po kolei: "Przygody Robinsona", "Najkrótszy przewodnik po sobie samym", "Czarci tuzin") świadczą o nieprzemijającym talencie, zacięciu pisarskim, o wciąż czujnym wsłuchiwaniu się nie tylko w echa przeszłości, ale i w rytm spraw, którymi dziś żyja Polska, a i w siebie samych. Związek ich twórczości z historią i polityką jest widoczny aż nadto i dlatego uzasadnia pytanie: czy "Miasto niepokonane", "Inny świat", "Z kraju milczenia" musiały pozostać największymi osiągnięciami literackimi tych pisarzy? Pewnie tak, niepodobna bowiem odwrócić się od życiorysu i od swojego losu. Powstaniec i kurier Andrzej Szczypiorski należał do młodszego pokolenia twórców (ur. 1928), ale i na jego książkach zaciążyła pamięć wojny. Był powstańcem warszawskim; jak wspominał - o tym, że walczył akurat w Armii Ludowej, zadecydował przypadek, ale w skutkach przypadek znaczący. Przeciwnicy - a miał ich niemało, osiągnął bowiem sukces, przede wszystkim na niemieckojęzycznym rynku książki - zarzucali mu publicystyczność jego powieści, wytykając dziennikarskie, propagandowe początki. To on jednak pierwszy, na tak doniosłą skalę, podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Dyskusję uwolnioną od cenzorskich zapisów i uprzedzeń, nawet w pełni zasadnych (Szczypiorski był po powstaniu więźniem kacetów). Jan Karski (Jan Kozielewski) przynależy nie tyle do świata polskiej literatury (choć napisał bardzo ciekawe książki, w tym "Tajne Państwo", na którego polską edycję musieliśmy czekać aż 55 lat), ile naszej historii najnowszej. Urodzony w 1914 r. był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, który przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. Po wojnie pozostał w USA, gdzie pracował naukowo, stając się wybitnym specjalistą od teorii komunizmu. Odkryliśmy Karskiego późno - dla naszej przeszłości i teraźniejszości, ale jego postać ogromniała w ostatnich latach, w dobie upadku autorytetów, błyskawicznie. Kapłan i urzędnik W 2000 r. pożegnaliśmy ludzi, których ukształtowały doświadczenia wyniesione z największej dla Polski dwudziestowiecznej tragedii, lat wojny i okupacji - niemieckiej i sowieckiej. Ale opuszczają nas, niestety, i ci, których największym przeżyciem stały się wydarzenia dużo późniejsze, łączące się z 1980 rokiem, powstaniem "Solidarności", stanem wojennym. Tym smutniejsze są te pożegnania, bo o wiele za wczesne, uświadamiające bezsilność człowieka w walce ze śmiertelną, nieuleczalną chorobą. Odszedł ksiądz Józef Tischner (ur. 1931), filozof, kapelan "Solidarności" - tej pierwszej, z 1980 roku. Autor "Etyki Solidarności", "Nieszczęśnego daru wolności", "Polskiego młyna". Człowiek, który - używając poetyckiej metafory - wiele lat po Tytusie Chałubińskim, znów wymyślił górali, zapewniając im na długie lata uprzywilejowane miejsce w kulturze polskiej. Jego "Filozofia po góralsku" czy rozmowy "Między panem a plebanem" stawały się bestsellerami, programy telewizyjne, w których, po prostu, czytał i komentował katechizm, przyciągały miliony odbiorców. Niechętni - a miał takich, także, a może przede wszystkim w łonie Kościoła katolickiego - zarzucali mu ponowoczesność: w słowie i czynie. Tischnerowska katecheza osiągała jednak swój cel, jego słowo trafiało do poszukujących, nieprzekonanych, wątpiących. Nie jestem pewny, czy w tym wypadku w pełni zdajemy sobie sprawę z poniesionej straty. Andrzej Zakrzewski zmarł w wieku 59 lat jako wysoki urzędnik państwowy, minister kultury i dziedzictwa narodowego. Przede wszystkim był jednak człowiekiem Solidarności, tej z cudzysłowem i bez niego, bo i solidarności ludzi kultury, miłośników słowa, przyjaciół książki. Z wykształcenia historyk, autor monografii Wincentego Witosa, do polityki trafił poprzez działalność opozycyjną w latach PRL, kiedy był jednym z organizatorów konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość". W wolnej Polsce należał do najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy. Mógł być świetnym kierownikiem ministerstwa, które bardziej niż inne resorty potrzebuje u swych sterów ludzi nietuzinkowych, a takich na progu XXI wieku w Polsce trzeba szukać ze świecą. Smutna lista nieobecności 2000 byłaby niepełna, gdybyśmy nie odnotowali na niej: Lothara Herbsta - poety i radiowca; Jacka Janczarskiego - satyryka, twórcy popularnych radiowych postaci Pani Elizy i Pana Sułka; Gabriela Meretika - autora "Nocy generała", książki o stanie wojennym; Jana Młodożeńca - świetnego plastyka, twórcy znakomitych okładek wielu książek; Władysława Szpilmana - autora "Pianisty", kompozytora; Tymona Terleckiego - nestora teatrologii polskiej; Zygmunta Trziszki - prozaika. Nie doczekali XXI stulecia.
Wiele wielkich postaci kultury polskiej zmarło wraz z kończącym się stuleciem, nie doczekawczy XXI wieku. Musieliśmy pożegnać Jerzego Giedroycia, publicystę i redaktora pisma "Kultura", Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, uczestnika walk o Monte Cassino, pisarzy Kazimierza Brandysa, Wojciecha Żukrowskiego i Andrzeja Szczypiorskiego, kuriera Podziemnego Państwa Polskiego Jana Karskiego, księdza Józefa Tischnera oraz Andrzeja Zakrzewskiego, człowieka "Solidarności”.
DOKUMENTY Tłumacze przysięgli Jak odróżnić prawdziwe od podrobionych BOGUSŁAW ZAJĄC Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności. Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych (Dz. U. nr 18, poz. 112), wydanym na podstawie art. 133 prawa o ustroju sądów powszechnych w ówczesnym brzmieniu (Dz. U. z 1985 r. nr 31, poz. 137). Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest (par. 21) m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania (proponuję, by nazwać to funkcją quasi-notarialną) poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują - jak można sądzić - konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności rozpatrywanych dokumentów, rzetelnego ich sprawdzania, oczywiście jedynie w takim zakresie, w jakim stan zmysłów, fachowe wiadomości oraz oprzyrządowanie warsztatowe tłumacza pozwalają mu to uczynić lege artis. Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań, ogólnych bądź szczegółowych, dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym (wzrokiem, słuchem) przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. Specjalistyczna przecież wiedza wymagana jest nie od przysięgłego tłumacza, lecz od pomocnika procesowego innego rodzaju - od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Wcale nie przeczy to i takiej możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, sporządzonego czasem w kilku językach lub alfabetach, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły. Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Dokument przerobiony to taki, w którym osoba nieuprawniona dokonała zmian: usunięć, przesunięć bądź uzupełnień treści znaków niosących informacje. Dokument podrobiony wykonany jest przez nieuprawnionego wytwórcę zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego, spotyka się jednak i takie nieautentyczne dokumenty, które nie mają swych wzorców w dokumentach autentycznych, są jedynie płodem wyobraźni, fantazji swych projektantów, wykonawców. Klasycznym tego przykładem są wachlarze wzorów dokumentów wystawianych przez nie istniejące państwa (np. Dominion of Melchizedech, adres dla doręczeń - Jerusalaim, 16 King George street), stosowanych podczas operacji oszukańczych na szeroką skalę nie tylko w poczcie klasycznej, lecz i w Internecie. Najczęściej spotykany sposób podrabiania dokumentów polega na wniesieniu nowej treści odpowiadającej potrzebom zamawiającego w miejsce poprzedniej, autentycznej, usuniętej z dokumentu lub zniszczonej tak, by uniemożliwić jej odczytanie. Starą treść w dokumentach, które mają uchodzić za oryginalny druk, maszynopis czy rękopis, usuwa się zazwyczaj przez wymazywanie, wyskrobywanie, lub wycinanie (fotografie). Innym sposobem usuwania treści w takich dokumentach jest jej wywabianie przy użyciu różnorakich chemikaliów. Zarówno zabiegi mechaniczne, jak i traktowanie chemią nie pozostają bez śladów, często nadających się do wstępnego wyselekcjonowania bez użycia specjalistycznej aparatury. Najczęściej stosuje się skośne oświetlenie snopem białego światła z tradycyjnej żarówki elektrycznej (występują różnice połysku powierzchni oraz grubości papieru w miejscach wymazania lub różnica barwy papieru w miejscach wywabiania) bądź oświetlenie widzialnym promieniowaniem mlecznej żarówki przechodzącym przez warstwę papieru (wyraźna zmiana barwy miejsca poddanego obróbce). Nadto, przy nanoszeniu nowej treści atramentem, mazakiem lub kiepskiej jakości tuszem linie przechodzące przez obszar oddziaływania chemikaliów będą mieć rozlane krawędzie, a wyraźnie zmienią swój rysunek linie krętych wzorów i arabesek tzw. giloszu. Ów rysunek, spełniający funkcję tzw. protekcji kryminalistycznej właśnie w celu sygnalizacji niepowołanej ingerencji, nakłada się na ochraniany blankiet w procesie produkcji. Na odwrotnej stronie arkusza papieru czasami pozostają wypukłe, zwierciadlane odwzorowania liter autentycznego, pierwotnego tekstu. Często sztywnieje podłoże papierowe, poddane nieumiejętnemu wywabianiu poprzedniej treści, papier w tym miejscu kruszy się, powstają ubytki. Dopisane fragmenty tekstu bardzo często różnią się wielkością, pochyleniem, krojem poszczególnych znaków ręcznych lub maszynowych, kolorem tuszu, atramentu, a nawet kłócą się z pozostawioną treścią. Współczesne techniki kserograficzne (emocjonujący spór sprzed kilkunastu lat o autentyczność listów Chopina do Delfiny) oraz komputerowe dostarczają nowych pokus fałszerzom i stawiają kryminalistykę wobec nowych wyzwań. Powyższe wskazówki odnoszą się do wstępnego oglądu, oceny dokumentów mających cechy oryginalnych, nowych lub starannie zachowywanych. Domorosłe ocenianie autentyczności dokumentu starego, niestarannie przechowywanego, zużytego, spleśniałego jest wielce zawodne, podobnie jak dokumentów nie noszących śladów przeróbek, które mogą być podrobione. Jednym z elementów pozwalających na wstępną, szybką ocenę autentyczności dokumentu wystawionego na typowym, znanym tłumaczowi druku jest przyrównanie dat figurujących w jego treści z datą produkcji druku, uwidocznioną w treści notki edytorskiej. Podejrzany jest dokument o egzaminach zdanych w 1985 r., jeśli druk, na którym go wystawiono, wyprodukowano kilka lat później. Tego typu świadectwa często można nabyć na targowiskach i bazarach. Wszelkie błędy ortograficzne, składniowe, terminologiczne i inne językowe mogą świadczyć o nieautentyczności dokumentu jedynie wtedy, gdy wystawiony jest on w imieniu władz lub poważnych instytucji, np. banków, sądów, poczt itp. w krajach o z dawien dawna ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. Gdy zaś owe błędy, mające czasami postać naleciałości lokalnych - regionalizmów, kolokwializmów bądź nawet obsceniów - występują w dokumentach wydanych w krajach, w których język dokumentu był jedynie językiem oficjalnym, środkiem porozumiewania się różnorakich językowo, różnoplemiennych grup ludności - lingua franca, pidgin English, russkij kancelarit - wniosek o nieautentyczności dokumentu zda się przedwczesny. Praktyka obrotu prawnego spotyka bowiem dokumenty autentyczne, wypełniane na oryginalnych niekiedy formularzach przez nie przygotowanych urzędników, tylko chwilowo lub z braku lepiej wykwalifikowanych wystawiających niezbędny dokument, niekiedy w bardzo trudnych warunkach, przy braku jakichkolwiek materiałów kancelaryjnych. Można spotkać się ze sporządzonymi w takich okolicznościach zawiadomieniami o śmierci żołnierza - niemieckiego w 1945 r., radzieckiego nieco wcześniej, uchodźcy lub uciekiniera. Czasami jeszcze ze sprawkami/zaświadczeniami o zwolnieniu z obozu, o zezwoleniu na wyjazd do Polski, o tym, że syn, mąż diejstwitielno służit w polskoj diwizii Kostiuszko, wydanymi przez osoby niewprawnie posługujące się pisanym rosyjskim w wojenkomatach i sielsowietach Azji Środkowej lat wojny. Do tłumaczy zgłaszają się sami zainteresowani lub ich zstępni, zwłaszcza szukający swych korzeni, krewnych, bliskich, grobów. O podobnych wypadkach kontaktu z dokumentami urzędowymi, wykonanymi w miejscowym anglopochodnym narzeczu, donoszą także tłumacze dokumentacji handlowej, sporządzonej m.in. w krajach Afryki, nawet należących do Wspólnoty. Odrębną kwestię, nasuwającą podejrzenia celowego użycia nieporadnego business English przy sporządzaniu dokumentów służących międzynarodowym oszustwom bankowym na szeroką skalę, tzw. oszustwom nigeryjskim, interesująco omawia Jerzy Wojciech Wójcik w broszurce "Kryminalistyczne problemy zapobiegania oszustwom zaliczkowym (nigeryjskim)", Toruń 1996, TNOiK. * * * Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych. Autor jest tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego, pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego Tekst jest wynikiem prac VI Jesiennych Szczecińskich Warsztatów Przekładu Prawniczego i Ekonomicznego Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Ekonomicznych, Prawniczych i Sądowych TEPIS
Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych konkretnej specjalizacji, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności. Z punktu widzenia prawa tłumacz przysięgły jest uprawniony m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Podczas standardowej procedury oględzin dokumentu tłumacz jest w stanie poddać jego autentyczność w wątpliwość jedynie na podstawie własnego doświadczenia i subiektywnej oceny. Specjalistycznej wiedzy wymaga się nie od tłumacza, ale od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, tj. w postaci potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione.
IRIDIUM Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem Osiągnięcie zamienione w porażkę IRIDIUM ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością. Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej. Sukces techniczny - finansowa katastrofa Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki. Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki. Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej. Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? Mało abonentów, małe przychody Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać. Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy. Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi. Zignorowanie GSM Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach. Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest. Inne sieci Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens. "Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem. Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej być "pod telefonem" w każdym miejscu na Ziemi. chętnych jest mało. konsorcjum Iridium LLC liczy straty i stara się uchronić przed upadłością. złożyło wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem. Iridium funkcjonuje bez problemów. jest jednym z największych przedsięwzięć techniki. jest jednak równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. realizacja projektu kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest zadłużone na 3,5 mld dol. dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa? Odpowiedź dał dyrektor Iridium, John A. Richardson. Po dwóch miesiącach od uruchomienia sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów. firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Richardson przyznał, że mała liczba abonentów rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu, dostosowanie oferty do potrzeb klientów. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług. błędem było zignorowanie przez konsorcjum naziemnej telefonii komórkowej, szczególnie GSM. GSM stał się standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z telefonu w wielu krajach. ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, ostudziły zainteresowanie nimi często podróżujących.Wysokie ceny to nie wszystko. Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli przygotowani do zaoferowania usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że sieć nie była przetestowana. szef Iridium jest zdania, że świadczenie usług zaczęto za wcześnie. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też Mniej lub bardziej bezpośrednio FILIP FRYDRYKIEWICZ Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu. Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania. SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań. Prezydenci i terminy Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie. Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami. Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska. Silny burmistrz, słaba rada O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie. W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy. Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK. Urząd to nie łup Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami. W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji. Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć. Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym. Dwie czy jedna tura? Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk. Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej. Diabeł w szczegółach Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie. Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych. Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku". Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu. Współpraca AST JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy. Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich. Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów. Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu. Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie. Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach. Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji. Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości. SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego. Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą. Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański. - Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara.
Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu. sejmowa podkomisja zajmuje się pakietem ustaw wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Dwa projekty różnią się od siebie.Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami. SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza, uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się zarządem gminy, sam dobiera zastępców i ma więcej kompetencji - decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji. W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych. Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet. zaktywizuje ono lokalne społeczności. odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie większa.W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody. To przyspieszy podejmowanie decyzji. Projekt PO ma skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Jest ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. posłowie Platformy proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość. Jednak znajduje ona poparcie większości posłów. Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy Nie zgadzają się na przyspieszone wybory. Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu.
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi.Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. "Kusy" Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy.Na początku okupacji Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej.26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
Branża tłuszczowa Były lider "czerwoną latarnią" Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD. Zbiory wyższe, ale dwa razy za małe W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, tj. o 135,1 tys. ton (o 30,1 proc.) więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż zbierano średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji rzepaku był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów, w tym szczególnie plonów rzepaku jarego. Areał uprawy rzepaku (317,3 tys. ha), choć większy o 12,3 proc. niż w roku 1996, był o 28,2 proc. niższy od średniej w latach 1991-1995 i o 37,8 proc. niższy od średniej z lat 1986-1990. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne, gdyż - skutkiem dużych mrozów, przy braku okrywy śnieżnej - około połowy plantacji przepadło i trzeba ją było zaorywać. Ubytek ten zastępowano siewem rzepaku jarego, którego powierzchnia wzrosła w tym roku do 120 tys. ha. Plony rzepaku wyniosły 18,4 kwintali z hektara i były o 15,7 proc. wyższe niż w roku 1996, ale o 10,2 proc. niższe od średnich w latach 1991-1995 i o 27,6 proc. niższe od plonów uzyskiwanych w latach 1986-1990. Jak z tego widać, regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny. Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion. Jesienią, pod zbiory w 1998 roku, zasiano rzepak na powierzchni około 356 tys. ha, tj. o 15,2 proc. większej niż pod zbiory tegoroczne. Przy przeciętnych warunkach agrometeorologicznych oraz przy zakładanym wzroście nawożenia i zużycia środków ochrony roślin plony rzepaku mogą wynieść 20-22 kwintale z ha, a zbiory mogłyby wynieść 720-770 tys. ton. Nadal byłyby więc niższe niż możliwości przetwórcze przemysłu tłuszczowego. Potrzebna promocja Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa. Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności uprawy rzepaku jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. Otóż proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Do poprawienia relacji cen rzepaku do ceny pszenicy przyczyniły się pospołu, bardzo nieznaczny wzrost cen skupu rzepaku o 2 proc. i znaczny spadek cen skupu zbóż - o 12 proc. Ewa Rosiak twierdzi, że w UE proporcja ceny rzepaku do ceny pszenicy wynosi 2,1:1. Utrzymuje się ją za pomocą dopłat. Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku w Polsce przyczyniłoby się również: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny: zaopatrywania plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne. Większe zakłady przemysłu tłuszczowego, które potrafią dbać o swoje interesy, powoli zresztą do tych form wsparcia plantatorów powracają. Sposób na zwiększenie rentowności Rentowność przemysłu tłuszczowego, która jeszcze w I połowie 1996 roku wynosiła 11,2 proc. (brutto) i 6,7 proc. (netto), obniżyła się w I połowie1997 roku odpowiednio do minus 1,6 proc. i do minus 2,8 proc. Wskaźnik bieżącej płynności finansowej zmniejszył się z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji spadła z 5,8 do 2,3. Zdaniem ekspertów z IERiGŻ, do pogorszenia się wyników ekonomiczno-finansowych branży tłuszczowej przyczyniły się następujące czynniki: - obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych oraz próbująca powstrzymać ten spadek polityka bardzo wolnego wzrostu cen, - bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, która spowodowała wzrost jego cen (w 1996 roku) oraz wymusiła import nasion, - wysokie koszty finansowe spowodowane niedoborem środków własnych i koniecznością zaciągania kredytów bankowych, - rosnące zadłużenie branży tłuszczowej z tytułu zaciągniętych wcześniej kredytów inwestycyjnych. W 1990 roku spożycie tłuszczów zwierzęcych było w Polsce ponad dwa razy wyższe niż spożycie tłuszczów roślinnych i kształtowało się jak 71:29. W 1993 roku po raz pierwszy spożycie tłuszczów roślinnych było wyższe niż spożycie tłuszczów zwierzęcych i przewaga tłuszczów roślinnych stale od tego czasu rosła. W 1996 roku proporcja ta kształtowała się jak 19:12 (na korzyść tłuszczów roślinnych). Od połowy ubiegłego roku notuje się jednak w Polsce ponowny wzrost spożycia masła - z 1,56 kg w I połowie 1996 roku do 1,92 kg w I połowie 1997 roku. W tym samym czasie spożycie margaryny w gospodarstwach domowych spadło z 4,20 kg na osobę do 3,90 kg. Wzrosło natomiast spożycie pozostałych tłuszczów roślinnych (olej, oliwa) i zmniejszyło się spożycie pozostałych tłuszczów zwierzęcych surowych oraz topionych (słoniny, smalcu). W sumie udział tłuszczów roślinnych zmniejszył się jednak z 64,6 proc. do 63,1 proc. Ogółem spożycie tłuszczów roślinnych zmniejszy się w tym roku z 15,3 kg (przed rokiem) do około 15 kg. I jest to, zdaje się, optymalna wielkość spożycia tłuszczów roślinnych w Polsce. Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej, co jest ważne zwłaszcza w kontekście bliskiego już wejścia Polski do Unii Europejskiej. Kontyngent produkcji rzepaku zostanie bowiem ustalony na poziomie średniego areału jego uprawy w okresie ostatnich trzech lat przed przyjęciem Polski do UE. Edmund Szot
Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD. Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa.Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać.Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej.
Czy jestem stróżem brata mego? Jedwabne od strony kirkutu, cmentarza żydowskiego FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ANDRZEJ KACZYŃSKI Z JEDWABNEGO Utworzony w niedzielę komitet obrony dobrego imienia mieszkańców Jedwabnego miał do wyboru dwie deklaracje ideowe i dwie koncepcje działania: oporu i dialogu. Pierwszą zaproponował inicjator powołania komitetu, poseł ZChN z Łomży, Michał Kamiński: własny projekt listu otwartego do władz Rzeczypospolitej z protestem przeciwko "światowej kampanii oczerniającej" miasto i całą Polskę. Drugą przedstawił burmistrz Jedwabnego Krzysztof Godlewski, który na niedzielnym spotkaniu został przez aklamację obwołany przewodniczącym i zgodził się przyjąć wybór, ale pod warunkiem, że za podstawę ideową działalności komitet przyjmie oświadczenie księdza prymasa Józefa Glempa. Na kolejnym spotkaniu we wtorek koncepcja burmistrza została odrzucona. Krzysztof Godlewski nie jest już przewodniczącym ani nawet członkiem komitetu. Kadr ze spaloną stodołą Słuszny protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowej: zupełnego negowania prawdy historycznej albo prób jej minimalizowania, niezgody na zaproponowane przez prezydenta przeproszenie za zbrodnię albo rzetelne ustalenie prawdy i godne uczczenie pamięci ofiar, którego potrzebę zaakcentował we wtorek premier, albo nawet na zapowiedziany przez prymasa akt zjednoczenia się Polaków z Żydami w rocznicę tej tragedii, 10 lipca, w modlitwie i żałobie. We wtorek w Jedwabnem rano z kiosków znikły gazety, a powszechnym tematem rozmów był mający miejsce poprzedniego dnia najazd dziennikarzy na miasteczko po wiadomości o powołaniu (a tak naprawdę dopiero o projekcie powołania komitetu), zwłaszcza zaś relacje w dziennikach telewizyjnych. Mieszkańcy znają już na pamięć schemat kompozycyjny takich reportaży: obrazek pomniczka na miejscu kaźni żydowskiej, z fałszywą tablicą przypisującą wyłączną odpowiedzialność Niemcom. Zwrot kamery w stronę rozpadającej się szopy na polu, kilkaset metrów dalej; szopa zapewne ma zastępować stodołę, w której dokonało się całopalenie ofiar. Powrót do miasteczka; przypadkowego przechodnia stawia się na tle liszajowatego muru i każe mu się wypowiadać w sprawie, o której często nie ma bladego pojęcia. TVN w poniedziałek zilustrował reportaż mapą z konturem Polski; Warszawa była na niej zaznaczona małymi literami, wielkimi - Jedwabne. Kiedy na wizję lokalną do Jedwabnego przyjechał sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik i oglądał stary pomnik, spośród zarośli na kirkucie wyłoniło się chwiejnie dwóch jegomościów szukających "sponsora". - Ileż tu Żydów nasz naród napsuł - zagaili obcego - da pan na flaszkę, to detalicznie opowiemy... - Przeżyłam kiedyś szok - opowiadała młoda mieszkanka miasta. - Znienacka, na ulicy, zaczepiło mnie dwoje ludzi, podstawili mikrofon, i zapytali: "No i jak pani może żyć z ciężarem tak straszliwej zbrodni". A ja nie pochodzę z Jedwabnego. Mieszkam tu zaledwie od kilku lat i o całej sprawie wiem tyle, co wyczytałam w gazetach. Szanowanego obywatela miasta pięcioletnia wnuczka zapytała: - Dziadku, to kto zabił Żydów, ty, twój tata czy mój tata? Dorośli widocznie kiedyś nie zauważyli, że dziecko słucha ich rozmowy. - Od dziecka wiedziałem o zbrodni od rodziców, ale oni stopniowo dawkowali tę straszną wiedzę, żeby mi nie spaczyć psychiki, a sam przy wnuczce zaniedbałem ostrożności - wyrzucał sobie. - Córka, która studiuje w Warszawie, wstydzi się przyznać kolegom, że pochodzi z Jedwabnego, bo raz już usłyszała: "A, to wyście tam Żydów spalili", i jeśli już musi podać miejsce urodzenia, podaje nazwę jakiejś okolicznej wioski - takie zwierzenia słyszałem w Jedwabnem od wielu osób. W miasteczkach i wsiach na północnym Mazowszu, na Kurpiach i Podlasiu często to samo nazwisko nosi po kilka, kilkanaście rodzin, wcale niespokrewnionych albo skoligaconych tak odlegle, że nawet nie uświadamiają już sobie imienia wspólnego przodka. Mieszkaniec Jedwabnego, który ma nieszczęście nazywać się tak samo, jak jeden ze skazanych po wojnie za udział w zbrodni, choć nic go z nim nie łączy, mówi, że ciarki mu chodzą po plecach, kiedy czyta swoje nazwisko jako synonim mordercy. Ciężar odpowiedzialności Tego, że prędzej czy później mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Od wielu urzędów, instytucji i gremiów słyszałem zapewnienia, że Jedwabnemu należy pomóc. Informacja, że prezydent zapowiedział w izraelskiej gazecie uroczystość w rocznicę zagłady Żydów i że ogłosił zamiar przeproszenia narodu żydowskiego "za Jedwabne" (a tak brzmiały zapowiedzi wiadomości w TV i tytuły w gazetach) zaskoczyła opinię miasteczka. Spodziewano się, oczywiście, że na rocznicę przyjadą delegacje zagraniczne i polskie czynniki oficjalne, ale niemiło im było dowiedzieć się o dotyczących ich zamiarach głowy państwa z przedruków z izraelskiej gazety. Wiadomość o inicjatywie powołania komitetu obrony podawał w niedzielę po mszach ksiądz kanonik Edward Orłowski. Parę tygodni wcześniej na komunikat proboszcza, że do miasta przyjechał prokurator Instytutu Pamięci Narodowej, który prowadzi śledztwo w sprawie wymordowania Żydów i chciałby spotkać się z mieszkańcami, zjawiła się ciżba ludzi. Po tym spotkaniu zwielokrotniła się liczba osób, które chcą prokuratorowi zeznać wszystko, co wiedzą. - Odkąd jestem proboszczem tej parafii modlę się za wszystkich mieszkańców, żywych i umarłych, niezależnie od wiary. Czuję odpowiedzialność za całą tradycję, nie dopuściłem do zniszczenia cmentarza niemieckiego. A gdy powstał projekt, by nieopodal kirkutu urządzić targowisko, zaproponowałem, żeby targ urządzić gdzie indziej, ponieważ takie sąsiedztwo nie licuje z cmentarzem i mogłoby prowadzić do bezczeszczenia miejsca spoczynku zmarłych. Odpowiedni był plac parafialny, wymieniłem więc działkę na inną, a na parafialnej jest plac targowy. Kanonikowi Orłowskiemu o zdarzeniach 10 lipca 1941 roku opowiadał ksiądz Józef Kembliński, który podczas wojny, po aresztowaniu przez NKWD proboszcza Szumowskiego, był duszpasterzem w Jedwabnem. - Mord precyzyjnie zaplanowali, przygotowali i kierowali nim Niemcy. Ci z nich, którzy fotografowali wypadki, pilnie baczyli, żeby żaden Niemiec nie pojawił się w kadrze. Nie przeczę, że Polacy brali udział w zbrodni, ale to był margines przestępczy, a nie społeczeństwo Jedwabnego. Nie jestem przekonany, że należy w imieniu narodu przepraszać za margines. Przecież w każdym narodzie rodzą się zbrodniarze - mówi ksiądz kanonik Orłowski. - W Jedwabnem wszyscy wiedzieli o zbrodni, nie muszą odkrywać prawdy, a nie jest winą mieszkańców, że sprawa nie była powszechnie znana. Mamy więc prawo pytać raczej, dlaczego właśnie teraz jest nagłaśniana? Jakby sam chciał sobie odpowiedzieć, ksiądz kanonik pokazuje odpowiedź ambasady Białorusi na pytanie o los księdza Szumowskiego po wywózce na wschód (ostatnia wiadomość pochodziła z Mińska): dokumentów brak. Wcześniej przecież uzyskanie nawet takiej odpowiedzi było niemożliwe. W tym roku, gdy ksiądz chodził z kolędą, w co drugim, trzecim domu rozpoczynano rozmowę o zagładzie Żydów. Ksiądz kanonik jest za dialogiem, ale warunkiem dialogu jest poszanowanie partnera. Dlaczego obecnych mieszkańców stawia się pod pręgierzem? - Dlaczego przypisuje się winę sprzed 60 lat wszystkim ówczesnym mieszkańcom Jedwabnego, przecież wina zawsze jest indywidualna. Dialog potrzebuje partnera, dlatego gdy mieszkańcy postanowili założyć komitet, uznałem, że może z tego być coś dobrego i podałem informację, ale jak on będzie działać, to już sprawa jego członków. Główny ciężar reprezentowania Jedwabnego w tej bolesnej sprawie spadł na dwóch ludzi, burmistrza i przewodniczącego Rady Miasta. Komitet mógłby być pomocny w kształtowaniu opinii mieszkańców, od problemów moralnych po sprawy praktyczne, jak urządzenie cmentarza i wystawienie nowego pomnika. Mógłby także podjąć się obowiązków reprezentacyjnych. Wypowiedzi prezydenta, prymasa i premiera rozpoczęły bowiem kilkumiesięczną kulminację "sprawy Jedwabnego". Niebawem ukaże się anglojęzyczna edycja książki Jana Tomasza Grossa, nastąpi telewizyjna premiera obszernego reportażu filmowego, być może odbędzie się wizyta w Jedwabnem uczestników Marszu Żywych, będą obchody lipcowej rocznicy. Wreszcie - IPN przedstawi wyniki swojego śledztwa. Na razie rozeszły się drogi działaczy komitetu i liderów samorządu. Pierwszym zaproponował pomoc poseł Kamiński. Kto pomoże drugim? -
protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowej: negowania prawdy historycznej, niezgody na zaproponowane przez prezydenta przeproszenie za zbrodnię albo ustalenie prawdy i uczczenie pamięci ofiar, którego potrzebę zaakcentował premier, albo na zapowiedziany przez prymasa akt zjednoczenia się Polaków z Żydami w rocznicę tragedii w modlitwie i żałobie. Tego, że mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Informacja, że prezydent zapowiedział uroczystość w rocznicę zagłady Żydów i ogłosił zamiar przeproszenia narodu żydowskiego "za Jedwabne" zaskoczyła opinię miasteczka. niemiło im było dowiedzieć się o dotyczących ich zamiarach głowy państwa z przedruków z izraelskiej gazety. Wiadomość o inicjatywie powołania komitetu obrony podawał w niedzielę po mszach ksiądz Edward Orłowski. - Odkąd jestem proboszczem tej parafii modlę się za wszystkich mieszkańców, żywych i umarłych, niezależnie od wiary. Czuję odpowiedzialność za całą tradycję, nie dopuściłem do zniszczenia cmentarza niemieckiego. Orłowskiemu o zdarzeniach 10 lipca 1941 roku opowiadał ksiądz Józef Kembliński, który podczas wojny, po aresztowaniu przez NKWD proboszcza Szumowskiego, był duszpasterzem w Jedwabnem. - Mord precyzyjnie zaplanowali, przygotowali i kierowali nim Niemcy. Polacy brali udział, ale to był margines. Nie jestem przekonany, że należy w imieniu narodu przepraszać za margines. Główny ciężar reprezentowania Jedwabnego w tej sprawie spadł na dwóch ludzi, burmistrza i przewodniczącego Rady Miasta. Komitet mógłby być pomocny w kształtowaniu opinii mieszkańców, od problemów moralnych po sprawy praktyczne, jak urządzenie cmentarza.
GOSPODARKA Niespójność polityki fiskalnej i monetarnej zwiększa ryzyko kryzysu finansowego w Polsce Do destabilizacji przez stabilizację RYS. ROBERT DĄBROWSKI JANUSZ JANKOWIAK Wiele wskazuje na to, że polska gospodarka wchodzi w trudny okres. Kombinacja ostrej polityki monetarnej i słabnącej dyscypliny fiskalnej nie jest na te ciężkie czasy propozycją właściwą. Deficyt ekonomiczny finansów publicznych większy w tym roku, niż planowano, i najprawdopodobniej większy również w roku przyszłym to igranie z ogniem i kuszenie losu. Wciąż nie rozumie tego większość polityków oraz część doradzających im ekonomistów. Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być coraz bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. Od tego zależy przyciągnięcie oszczędności z zagranicy. Bez importu tych oszczędności nie byłoby możliwe podtrzymanie wysokiego tempa inwestycji. Nadwyżka na rachunku kapitałowym wyrównuje co prawda deficyt na rachunku bieżącym, ale wzmaga presję na aprecjację złotego (i tak występującą w średnim okresie z powodu zmian cen relatywnych). A to z kolei potęguje nierównowagę zewnętrzną gospodarki. I w ten sposób koło niezbyt fortunnych przypadłości się zamyka. Nikt ponadto nie zaprzecza, że wysokie realne stopy procentowe coraz wyraźniej tłumią popyt krajowy. Ma to swoje dobre strony, bo do tej pory rosnący popyt wewnętrzny przekładał się natychmiast na import. Ale duszenie popytu krajowego obarczone jest też szczególnym rodzajem ryzyka. Tempo wzrostu gospodarczego coraz bardziej zależy od popytu zagranicznego. Oznacza to z grubsza, że czynnikiem z naszego punktu widzenia najważniejszym staje się stan koniunktury w krajach Unii Europejskiej. A tu, niestety, trudno o niczym niezakłócony optymizm. Nie sposób doprawdy dociec, na jakich przesłankach zasadza się kluczowe dla "Założeń polityki pieniężnej na rok 2001" stwierdzenie (powtórzone przez Radę Polityki Pieniężnej w dwóch miejscach tego dokumentu), że "utrzymująca się wysoka dynamika popytu wewnętrznego w krajach Unii Europejskiej będzie stymulowała wzrost [polskiego] eksportu". Przecież wszystkie wskaźniki wyprzedzające koniunktury dowodzą, że kraje strefy euro szczyt aktywności gospodarczej mają już za sobą. I tendencja ta występuje wyraźnie od przełomu pierwszego i drugiego kwartału. Wrzesień był piątym z kolei miesiącem spadku produkcji przemysłowej w eurolandzie. Siedem z rzędu dokonanych przez Europejski Bank Centralny podwyżek stóp procentowych najwyraźniej daje już o sobie znać. A bank ten nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Tempo wzrostu gospodarczego w krajach strefy euro w tym i przyszłym roku, aczkolwiek wciąż jeszcze wysokie, nie będzie już jednak z pewnością rosło ponad obecne 3 - 3,5 procent. Nie jest to wiadomość krzepiąca dla Unii Europejskiej. Nie jest też, niestety, krzepiąca i dla nas. Unia korzysta wciąż jeszcze ze skutków konkurencyjnej dewaluacji euro wobec dolara i jena. O tym, jak trwałe okażą się te skutki, przesądzi jednak tempo i zakres reform strukturalnych w UE. Po to, by efekty konkurencyjnej dewaluacji szybko nie ustąpiły, potrzebny jest elastyczny rynek pracy, zdolność wykorzystania wolnych konkurencyjnych mocy wytwórczych i dyscyplina fiskalna. Bez tego podwyżki płac nominalnych i drodzy krajowi producenci szybko "przejedzą" dobroczynne skutki taniego euro. Zostaną tylko inflacja, wysokie stopy procentowe, ponowny wzrost bezrobocia i słabnące tempo wzrostu. Słowem: płacz i zgrzytanie zębów. Wbrew eksportowi A płakać i zgrzytać będzie nie tylko Unia. Wydaje się więcej niż pewne, że losy reform strukturalnych w tej organizacji przesądzą o tempie wzrostu gospodarczego w Polsce w najbliższych dwóch latach. A będą to przecież, o czym zapomnieć nie sposób, lata kluczowe dla naszych przygotowań do członkostwa w UE. Jeśli Unii powinie się noga, my mocno wyrżniemy nosem w ziemię. Niestety, obraz reform systemowych w Unii Europejskiej wciąż jeszcze przedstawia się mgliście. Dużo tu niejasności i niekonsekwencji. Z jednej strony większość rządów "nowej lewicy" zapowiada poważne reformy fiskalne zwiększające konkurencyjność europejskiej gospodarki. Z drugiej - mamy jednak nie tylko skracanie ustawowego czasu pracy, ale i wyraźne luzowanie polityki fiskalnej, typowe dla okresów dekoniunktury. Deficyty ekonomiczne w większości krajów strefy euro pną się powoli, acz systematycznie w górę. Nie są to w sumie warunki sprzyjające szybkiemu zredukowaniu stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny. A im wyższe będą stopy, tym mniejsza w Unii szansa na szybki wzrost. Taka perspektywa powinna szczególnie niepokoić naszych eksporterów. Badania potwierdzają bowiem, że polski eksport jest mocno wrażliwy właśnie na zmiany popytu zagranicznego. Nic tak mocno nie wpływa na wolumen naszego nisko przetworzonego eksportu. Nawet poziom kursu walutowego ma tu drugorzędne znaczenie. Wysokość kursu jest za to czynnikiem pierwszorzędnym, jeśli chodzi o wielkość importu do Polski. Wychodzi więc na to, że nasza krótkookresowa strategia gospodarcza wspiera się na dwóch filarach: dobrej koniunkturze w UE oraz na ustabilizowanym na dość niskim poziomie kursie złotego. Dzięki rosnącemu eksportowi i malejącej (w wyniku braku aprecjacji) opłacalności importu powinniśmy cieszyć się nie tylko powracającą równowagą zewnętrzną, ale również wysokim, zbliżonym do pięciu procent, tempem wzrostu PKB. Słowem, do szczęścia potrzebujemy tylko dwóch rzeczy: wysokiej koniunktury w Unii i nieszczególnie mocnego, choć stabilnego złotego. Obie te podstawy naszej strategii gospodarczej są jednakowo wątłe. Zostawmy koniunkturę w Unii, bo to jest z naszego punktu widzenia czynnik egzogeniczny. A prognozy nie są zbyt obiecujące. Nie jest więc obarczone wysokim ryzykiem twierdzenie, że planowanie przyszłorocznego wzrostu PKB w Polsce na pięć procent można spokojnie włożyć między bajki. Nie dziwi specjalnie, że niektórzy członkowie Rady Polityki Pieniężnej publicznie dają wyraz przekonaniu, iż tempo wzrostu nie przekroczy dwóch, czterech procent. Natomiast pewne zaskoczenie budzi wpisanie mimo wszystko do oficjalnych "Założeń polityki pieniężnej" mało realistycznych pięciu procent. Zaproszenie do spekulacji Znacznie jednak ciekawsze z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się przyjęcie w strategii gospodarczej założenia o braku istotnej aprecjacji złotego. I to mimo utrzymywania się na naszą niekorzyść solidnego dysparytetu stóp procentowych jeszcze co najmniej w pierwszej połowie przyszłego roku. Osłabienie napływu krótkoterminowego kapitału zagranicznego do Polski, kraju o najwyższych w regionie realnych stopach procentowych, uzasadniane jest występowaniem ryzyka kursowego. Tyle że osadzenie koncepcji wzrostu na przewadze dynamiki eksportu nad importem oznacza potrzebę stabilizacji kursu na niskim poziomie. Taki wymóg jest naturalnie nie do pogodzenia ze strategią bezpośredniego celu inflacyjnego, zakładającą kontrolowanie przez władzę monetarną stóp procentowych, natomiast swobodne kształtowanie się kursu. Ryzyko zmienności stóp procentowych spada wraz z ustaleniem szerokiego przedziału dla celu inflacyjnego, ale rosnąć wówczas powinno ryzyko zmienności kursu. A jak to wygląda w naszych zapowiedziach? Raczej kiepsko. Przyszłoroczny cel inflacyjny zarysowano szeroko, na sześć, osiem procent, co poważnie redukuje ryzyko zmienności stóp procentowych. Równocześnie, deklarując brak zainteresowania dla nominalnej kotwicy kursowej, rada zastrzegła sobie jednak w "Założeniach polityki pieniężnej" prawo interwencji na rynku walutowym, "o ile uzna, że jest to niezbędne dla realizacji celu inflacyjnego". Takie stwierdzenie rozumieć należy jako przyjęcie przez władzę monetarną zobowiązania do ograniczenia ryzyka kursowego. Co gorsze, jest to zobowiązanie wyraźnie niesymetryczne, ważne przy odchyleniu kursu tylko w jedną stronę. Realizacji celu inflacyjnego zagrażać może co prawda równie dobrze aprecjacja jak deprecjacja złotego. Tyle że aprecjacji ma podobno - według NBP - nie być. A poza tym, gdyby nawet się zdarzyła, spowodowałaby spadek inflacji poniżej dolnej granicy przedziału celu inflacyjnego. Trudno sobie wyobrazić interwencje banku centralnego na rynku walutowym zmierzające do osłabienia złotego. Ale taka psychologicznie trudna do wytłumaczenia opinii publicznej operacja pozostaje i tak czysto myślową spekulacją, jeżeli traktować serio przekonanie RPP o braku istotnych powodów do wystąpienia aprecjacji. A skoro tak, to nie pozostaje nic innego, jak tylko rozumieć zapowiedź interwencji walutowych jako chęć podtrzymania przez Radę kursu w razie gwałtownej deprecjacji złotego. To rzeczywiście zagrażałoby przekroczeniem, już trzeci raz z rzędu, górnego przedziału celu inflacyjnego. I byłoby po Radzie. Skłonność do podobnie wybiórczego interwencjonizmu ma zawsze tę samą, łatwo wymierną cenę. Wyrażając publicznie powątpiewanie co do poważnej aprecjacji i ograniczając zarazem - domyślnie - ryzyko deprecjacji złotego, władza monetarna stosująca politykę wysokich stóp procentowych i ograniczająca ryzyko ich zmienności zachęca podmioty krajowe do zadłużania się za granicą, a kapitał zagraniczny do żywej spekulacji. W ten sposób niespójność polityki fiskalnej i monetarnej oraz sprzeczności wewnętrzne tej ostatniej poważnie wzmacniają zagrożenie polskiej gospodarki kryzysem finansowym. Autor jest głównym ekonomistą grupy BRE Banku.
Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być coraz bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. Nadwyżka na rachunku kapitałowym wyrównuje co prawda deficyt na rachunku bieżącym, ale wzmaga presję na aprecjację złotego. A to z kolei potęguje nierównowagę zewnętrzną gospodarki. I w ten sposób koło niezbyt fortunnych przypadłości się zamyka.Nikt ponadto nie zaprzecza, że wysokie realne stopy procentowe coraz wyraźniej tłumią popyt krajowy.Tempo wzrostu gospodarczego w krajach strefy euro w tym i przyszłym roku, aczkolwiek wciąż jeszcze wysokie, nie będzie już jednak z pewnością rosło ponad obecne 3 - 3,5 procent. Nie jest to wiadomość krzepiąca dla Unii Europejskiej. Nie jest też, niestety, krzepiąca i dla nas. Deficyty ekonomiczne w większości krajów strefy euro pną się powoli, acz systematycznie w górę. Nie są to w sumie warunki sprzyjające szybkiemu zredukowaniu stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny. A im wyższe będą stopy, tym mniejsza w Unii szansa na szybki wzrost. Taka perspektywa powinna szczególnie niepokoić naszych eksporterów. Badania potwierdzają bowiem, że polski eksport jest mocno wrażliwy właśnie na zmiany popytu zagranicznego.Wychodzi więc na to, że nasza krótkookresowa strategia gospodarcza wspiera się na dwóch filarach: dobrej koniunkturze w UE oraz na ustabilizowanym na dość niskim poziomie kursie złotego.Obie te podstawy naszej strategii gospodarczej są jednakowo wątłe.Skłonność do podobnie wybiórczego interwencjonizmu ma zawsze tę samą, łatwo wymierną cenę. Wyrażając publicznie powątpiewanie co do poważnej aprecjacji i ograniczając zarazem - domyślnie - ryzyko deprecjacji złotego, władza monetarna stosująca politykę wysokich stóp procentowych i ograniczająca ryzyko ich zmienności zachęca podmioty krajowe do zadłużania się za granicą, a kapitał zagraniczny do żywej spekulacji. W ten sposób niespójność polityki fiskalnej i monetarnej oraz sprzeczności wewnętrzne tej ostatniej poważnie wzmacniają zagrożenie polskiej gospodarki kryzysem finansowym.
Moje życie nie należy do mnie PAWEŁ LISICKI Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Pięć procent racji, które przyznaje mi Sadurski, to wspólne przeświadczenie, że trzeba dbać o wykluczenie "patologicznych nadużyć każdej ustawy". Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Podobnie argumentem przeciw istnieniu policji nie są błędy funkcjonariuszy, a argumentem przeciw sądownictwu przekupni sędziowie. To brzmi rozsądnie. A raczej brzmiałoby rozsądnie, gdyby nie pewien drobiazg. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Niewinna osoba, która umarła, życia nie odzyska. Jednocześnie nie ma innego etycznego celu, który usprawiedliwiałby takie ryzyko. Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. W jeszcze mniejszym stopniu potrafią bezbłędnie określić, jak długo konkretny pacjent będzie żył. To jedno źródło nadużyć. Ale nie jedyne. Nie jest przypadkiem, że zwolenników legalizacji eutanazji jest znacznie więcej wśród ludzi młodych niż starych. Łatwo zatem wyobrazić sobie, że cierpiący pacjent m o ż e stać się ofiarą presji. Skoro inni w jego sytuacji poddali się eutanazji, to dlaczego nie on? A więc: z większą gorliwością walczymy o życie pacjenta, jeśli sądzimy, że nie wolno mu życia odebrać, niż gdy rezygnacja z tej walki jest czymś dopuszczalnym. To wszystko twierdzenia, które, wierzę, są dla Sadurskiego do przyjęcia i które powinny go skłonić do wystąpienia przeciw dopuszczalności eutanazji. Pisze jednak, że "minimalne ryzyko nadużyć nie może stanowić argumentu przeciwko normom, które dążą do osiągnięcia ważnego celu", Odpowiem: są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Poza tym chciałbym wiedzieć, jak minimalne jest to ryzyko. Innymi słowy, jaką liczbę błędów lekarskich, jaką liczbę nieprawdziwych i wątpliwych orzeczeń gotów jest zaakceptować Sadurski. Czy na przykład jeden wypadek na sto? A może jeden na dwadzieścia? Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo" (a nie "obowiązek"), to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra - zwłaszcza gdy staje się ono ciężarem nie do zniesienia". Z tego wynika twierdzenie, że każdy może swobodnie podejmować decyzję dotyczącą swego życia, łącznie z rezygnacją z niego. Nie ma zgody. Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali. Sadurski pyta, w stosunku do czego życie niewinnej osoby jest nieproporcjonalne. Otóż, po pierwsze, w stosunku do każdej innej wartości materialnej. Ową dysproporcję można wyrazić patetycznie, jak uczynił to Pascal, pisząc o większej godności człowieka niż całego materialnego wszechświata. Albo bardziej prozaicznie. Wyobraźmy sobie, że w czasie jakiejś wojny w pewnym budynku zgromadzono wszystkie największe dzieła ludzkiego ducha: obrazy, rzeźby, pierwodruki arcydzieł, projekty wynalazków, które mogą polepszyć i uczynić wygodnym życie ludzkości. Budynek zaminowano w ten sposób, że każdy, kto się do niego zbliży, spowoduje jego zniszczenie bez uszczerbku dla siebie. I wyobraźmy sobie, że podąża ku niemu przypadkowy przechodzień, którego możemy powstrzymać, tylko zabijając go. Czy i teraz nieproporcjonalność życia jest niezrozumiała? Po drugie, życie człowieka ma wartość nieproporcjonalnie większą niż życie zwierząt. Sadurski stwierdza, że "potoczne i historyczne doświadczenia zadają kłam" twierdzeniu o nieporównywalnej wartości życia. Przedziwny argument. Z faktu, że ludzie nie przestrzegali jakiegoś prawa, nie wynika jeszcze, iż ono nie obowiązuje. Z faktu, że przez wieki łamano prawo człowieka do decydowaniu o sobie w systemach niewolnictwa, nie wynika, iż człowiek tego prawa nie ma. A może się mylę? To prawda, że bohaterowie i męczennicy porównywali wartość swojego życia z innymi dobrami. To prawda, że przedkładali wierność tym innym wartościom nad przetrwanie. Ale co to ma do rzeczy? Czy jest to argument na rzecz swobody dysponowania swoim życiem czy raczej na rzecz istnienia niezależnej hierarchii wartości? Są bohaterami, bo woleli dochować wierności pewnemu ideałowi, a nie dlatego, że odebrali sobie życie. Tych, którzy w historii swobodnie odebrali sobie życie, nie znajdziemy jednak w gronie bohaterów, ale, zwyczaj być może barbarzyński, poza granicami poświęconej ziemi. Swobodne odebranie sobie życia i złożenie z niego ofiary są czymś zupełnie różnym. W pierwszym przypadku celem jest śmierć, w drugim celem jest określone dobro - wolność, ojczyzna, honor, śmierć zaś (zadana przez innych) skutkiem wierności. I nieco mniej heroicznie. Pozwalamy na palenie papierosów ze względu, mimo wszystko, na jego ograniczoną szkodliwość. Nie zezwalamy już jednak na swobodny handel narkotykami. Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Z różnych powodów odstępujemy od karania samobójców: przede wszystkim dlatego, że sądzimy, iż rozpacz i słabość nie pozwala im rozpoznać zła swego czynu. Nie możemy wszakże odstąpić od moralnego potępienia samobójstwa. Uznalibyśmy wówczas, że to człowiek rozstrzyga i decyduje o wartości życia. Jeśli mam prawo decydować o zniszczeniu swego życia, to dlaczego nie mogę też decydować o zniszczeniu cudzego? Jaka wyższa zasada ogranicza moją wolę? Chciałbym wiedzieć, na mocy jakiej normy mam respektować niezbywalne i nienaruszalne prawo do decydowania o swoim życiu u innych, jeśli nie uważam, że życie jest dobrem samym w sobie, dobrem wiążącym również moją wolność? Na czym opiera się pewność Sadurskiego, że jednostka ma niezbywalne prawo do dysponowania swoim życiem, a nie życiem innych? Czy zostało ono objawione? Czy po prostu tak się umówiliśmy? Jeśli godność osoby i wartość życia (również mojego) nie są przyjmowane jako wartości obiektywne, to, śmiem twierdzić, nic oprócz strachu nie powstrzyma ludzi przed traktowaniem innych jak instrumenty. A oto punkt, w którym najwyraźniej widać, do czego musi doprowadzić rozumowanie Sadurskiego. Utożsamia on "prawo do decyzji o własnej śmierci" z "prawem do uzyskania pomocy lekarskiej w jej przeprowadzeniu". A co, jeśli lekarz w swoim sumieniu, zgodnie ze swoim kodeksem moralnym, uważa eutanazję za zabójstwo? Dla mnie słowa o "pomocy przy samobójstwie" są eufemizmem. Wolałbym raczej "zabójstwo na życzenie". Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest albo zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie. Inaczej "prawo do decyzji o własnej śmierci" (zakładamy, że pacjent sam nie jest w stanie się zabić) okaże się puste. By z niego skorzystać, muszą istnieć lekarze, dla których zabójstwo na życzenie nie jest złem. A zatem, jeśli zgodzić się z Sadurskim, skutkiem przyznania pacjentowi "prawa do decyzji o własnej śmierci" będzie kontrola sumień lekarzy. Nie zamierzam nikomu narzucać "wzorca umęczonego heroizmu". Wszakże sądzę, że źle służy sprawie wolności ten, kto kwestionuje nienaruszalność wartości życia.
Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może być argumentem przeciw eutanazji. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. To jedno źródło nadużyć. nie jedyne. są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo", to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra". Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali. Sadurski stwierdza, że "potoczne i historyczne doświadczenia zadają kłam" twierdzeniu o nieporównywalnej wartości życia. Z faktu, że ludzie nie przestrzegali jakiegoś prawa, nie wynika jeszcze, iż ono nie obowiązuje. człowiek nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Na czym opiera się pewność Sadurskiego, że jednostka ma niezbywalne prawo do dysponowania swoim życiem, a nie życiem innych? Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie. Inaczej "prawo do decyzji o własnej śmierci" okaże się puste.
ROZMOWA Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego na Polskę i kraje bałtyckie Jeszcze jest co robić KREDYTY BANKU ŚWIATOWEGO DLA POLSKI W LATACH 1990-2000 Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego FOT. PIOTR KOWALCZYK Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są, pana zdaniem, największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz? BASIL KAVALSKY: Wtedy mieliśmy mniej dowodów na to, jak silne są podstawy polskich przemian gospodarczych. Byliśmy zaniepokojeni, czy Polska będzie miała dość odporności, aby uporać się z niekorzystnymi wpływami z zewnątrz, gdyby coś takiego miało miejsce. Obawialiśmy się, że popyt konsumpcyjny jest zbyt silny, a gospodarka przegrzana Ale od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. Okazało się, że kryzys w Azji i Rosji oraz recesja na zachodzie wydarzyły się, a Polska uzyskała w tym czasie 4 proc. wzrostu PKB. Teraz więc mamy znacznie więcej zaufania co do polskich fundamentów. Obawialiśmy się jednak o sytuację polskiego eksportu. Niepokoiło zwłaszcza, że nie udało się wypracować wzrostu eksportu pod koniec lat 90. Zamówiliśmy więc w Waszyngtonie raport dotyczący sytuacji polskiego eksportu. Jego wyniki są bardzo optymistyczne. Wiemy, że ta część produkcji eksportowej, którą Polska może rozwijać ma szanse znacznego wzrostu sprzedaży na zachodzie. Już zresztą widzimy poprawę w polskim eksporcie. Nie oznacza to, że nie widzimy już problemów związanych z zagrożeniem wzrostu. To sytuacja człowieka, który w zasadzie jest zdrowy, ale powinien trochę się odchudzić, mniej pić i palić, zażywać regularnie więcej ruchu. Niby jest zdrowy, ale jeśli nie zainteresuje się tymi zaleceniami, może mieć poważne problemy. Nie można więc pozwolić na poluzowanie polityki gospodarczej. Rachunek bieżący, inflacja, polityka fiskalna? Przede wszystkim jak najszybsze i najradykalniejsze ograniczenie deficytu fiskalnego. W otwartej gospodarce niewiele można poprawić w sytuacji rachunku bieżącego, ale polityka fiskalna pozostaje w tyle za polityką pieniężną. Stopy procentowe powinny zostać obniżone, ale do tego muszą zaistnieć warunki. A drogi kredyt bardzo utrudnia działalność przedsiębiorstw. Rozumiem, że w tym roku minister Bauc miał poważne trudności, żeby utrzymać równowagę linoskoczka. Ale rozumiem, że istnieje porozumienie partii politycznych dotyczących ograniczenia deficytu fiskalnego. To znaczy, że podoba się panu budżet ministra Bauca? Powiedziałem, że przygotowując go balansował na linie. Dla mnie ten budżet może nie jest tak dobry, jak miałem nadzieję, ale i nie tak zły, jak się tego obawiałem. Niezadowalające jest tempo obniżania wydatków. Ale mam nadzieję, że przyszłoroczny budżet będzie wyraźnym sygnałem, że tak się dzieje. Jak Polska przedstawia się na tle innych krajów, które podlegają panu, jako przedstawicielowi Banku Światowego? Szczerze powiem, że republikom bałtyckim zazdroszczę podatku liniowego. Mam nadzieję, że Polska, jak zrobiły to tamte kraje, też będzie obniżała podatki, przynajmniej postara się je uprościć. Zresztą Leszek Balcerowicz stworzył dobry klimat do obniżki stóp podatkowych. Nikt już, na szczęście, nie mówi o tym, że podatki powinny być wyższe. To już pozytywna zmiana. W tej sytuacji wydaje mi się, że byłoby bardzo trudne dla nowych rządów, niezależnie od tego, z jakiej opcji będą się wywodzić, aby podwyższyć podatki bezpośrednie. A jak przez te trzy lata zmienił się Bank Światowy? Należę do tych przedstawicieli banku, którzy skorzystali z decentralizacji. To znacznie usprawniło operacje bankowe. Nie mam wątpliwości, że w wyniku tej reformy bank jest znacznie skuteczniejszy. Decyzje o inwestycjach i kredytach podejmowane są na miejscu i jesteśmy odpowiedzialni i za przyznanie środków i za ich wykorzystanie. Bank zaczął także zajmować się nowymi sprawami - walką z AIDS, wspieraniem wykształcenia podstawowego, pomocą kobietom, walką z ubóstwem, wreszcie zwalczaniem korupcji, o której wcześniej właściwie nawet nie wspominano. Prezes James Wolfensohn pytany, czy powinniśmy o niej mówić, powiedział: Nie tylko możecie, ale musicie. Jak przez trzy lata pana obecności w Polsce zmieniały się priorytety banku? Trzy, cztery lata temu bank był dość mało aktywny. Tak naprawdę mieliśmy tylko jeden ważny projekt. Z drugiej strony mam wrażenie, że ówczesny rząd znacznie mniej był zainteresowany współpracą z nami. Ja natomiast miałem szczęście, że w wyniku kolejnych wyborów doszła do władzy koalicja składająca się z partii, które tradycyjnie miały bardzo dobre stosunki z bankiem i współpraca ożywiła się. Jesteśmy aktywni prawie w każdym sektorze. Najważniejsze jednak, że bank przyłożył się do restrukturyzacji polskiego górnictwa węgla kamiennego i ożywienia obszarów wiejskich. Od mojego przyjazdu musieliśmy podwoić zespół, wynajęliśmy do pracy polskich ekspertów. Czy jest pan zadowolony z postępu w reformie górnictwa węgla kamiennego? W zasadzie tak. Widzimy stopniowe ograniczanie rozmiarów tego sektora i to w tempie, które prognozowaliśmy. Nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć gwałtownego spadku światowych cen węgla. W tej sytuacji niemożliwa była poprawa finansowej sytuacji kopalni do tego stopnia, jak to prognozowaliśmy. Teraz trzeba byłoby całkiem nowego programu, aby uzyskać takie wyniki, jak zakładaliśmy wcześniej, rozumiem, że w obecnej sytuacji budżetu nie jest to możliwe. W każdym razie widzimy światło na końcu długiego tunelu i jesteśmy przekonani, że nie ma tam kolejnego tunelu. Uważam, że za 5 lat będziemy mogli z przekonaniem powiedzieć, że reforma polskiego górnictwa węgla kamiennego zakończyła się sukcesem. Jak pan sądzi, długo jeszcze Polska będzie potrzebowała wsparcia Banku Światowego? Ze wsparcia kredytowego mogłaby zrezygnować już teraz, ale przydatne są niezależne analizy. Nasze rady zawsze mogą być zaakceptowane, albo odrzucone. I na tym właśnie polega, między innymi rola Banku Światowego w takich krajach, jak Polska - niezależnego ośrodka doradczego. Bank w Polsce ma także jedną przewagę, nawet nad rządem - bez problemu możemy realizować programy, w które zaangażowanych jest kilka ministerstw. W Polsce, jeśli realizuje się program tylko w jednym ministerstwie, wszystko przebiega bardzo sprawnie, ale w naszym przypadku taka sytuacja zdarza się rzadko. Najwięcej projektów dotyczy czterech-pięciu, czasami nawet 6 resortów. Ich pracę bardzo trudno jest skoordynować. Wówczas, kiedy był rząd koalicyjny, dodatkowo ministrowie byli z różnych partii, mających często rozbieżne cele. Często pojawiało się postawa: po co mam pracować, skoro pieniądze dostanie i tak inny resort. Tylko przy reformie górnictwa węgla musiało współpracować 5 ministerstw. Ale w końcu wielką satysfakcją napawało mnie, kiedy widziałem 5 wiceministrów przy tym samym stole pracujących jak zgrany zespół. Jeszcze więcej resortów musi być zaangażowanych w projekt dotyczący aktywizacji obszarów wiejskich. Dodatkowo bank współdziała także z władzami wojewódzkimi, powiatowymi, nawet gminnymi. Może to przetrze także drogę innym projektom, nawet już nie naszym. Kiedy przyjechałem do Polski wydawało mi się, że więcej czasu będziemy musieli poświęcić wsparciu sektora prywatnego, ale okazało się, że daje sobie radę doskonale. Pomocy potrzebuje sektor państwowy i tam nasza pomoc jeszcze może się przydać, bo nie może dojść do takiej sytuacji, by jakaś dziedzina gospodarki hamowała rozwój kraju. Czyli pana następca będzie zapracowanym człowiekiem. Będzie co robić do czasu, kiedy Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Później trzeba będzie przeorganizować naszą działalność, najprawdopodobniej skupimy się na pomocy najbiedniejszym. A jak pan myśli, kiedy to nastąpi? 2005-2006 - ta data powtarzana jest najczęściej. Ale to będzie raczej proces polityczny niż gospodarczy. Mam nadzieję w każdym razie, że stanie się to tak szybko, jak tylko będzie możliwe. Zostało przecież dowiedzione, że i Polska i Unia Europejska na tym skorzystają. Rozmawiała Danuta Walewska
Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są, pana zdaniem, największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz? BASIL KAVALSKY: od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. Okazało się, że kryzys w Azji i Rosji oraz recesja na zachodzie wydarzyły się, a Polska uzyskała w tym czasie 4 proc. wzrostu PKB.
W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży przyłączenie się do europejskiej współpracy polityczno-obronnej Zacieśnianie wspólnoty Mnożą się wątpliwości co do daty wejścia Polski do Unii Europejskiej. Równocześnie ruszyła u nas nareszcie z miejsca publiczna debata nad pożądanym kształtem unijnych instytucji. Debata ruszyła tam właśnie, gdzie się odbywać powinna: w gronach przywódczych partii politycznych (mam na myśli przede wszystkim wypowiedź Jana Marii Rokity na europejskiej konferencji SKL). To tylko pozorny paradoks; w istocie bowiem obojętność polskich środowisk politycznych na wyzwania i problemy, przed którymi stoi Europa, jest - moim niezmiennym zdaniem - czynnikiem poważnie osłabiającym naszą pozycję jako państwa kandydującego. Podzielając wiele myśli, a także obaw wyrażonych w poważnym artykule Ryszarda Bugaja ("Chcieć - nie musieć", "Rz" z 27 marca 2001 r.), nie zgadzam się z jego sugestią, iż do Unii nie musimy się spieszyć. Bugaj zdaje się zakładać, że Polska może lepiej zadbać o swoje interesy polityczne i gospodarcze, pozostając dłużej poza organizmem unijnym. Nawet w kategoriach wyłącznie ekonomiczno-socjalnych nie jest to założenie przekonujące. Nasz wzrost gospodarczy jest tylko minimalnie szybszy niż przeciętny unijny; w tym tempie na dogonienie średniej europejskiej trzeba nam nie mniej niż trzydziestu lat. I to nie ekspansja Niemców (których liczba ciągle spada...) wykupujących polską ziemię nam grozi - ale wyciekanie (choć może już nie na taką skalę jak w latach osiemdziesiątych) najbardziej przedsiębiorczych Polaków do Niemiec, Ameryki i gdzie indziej. Pozostając poza Unią, nie będziemy uczestniczyć w przemianach Europy ani na nie wpływać. A za wschodnią granicą Polski historia także nie stanęła, czekając na nasze okrzepnięcie: wydarzenia na Ukrainie i w Rosji toczą się szybko. Coraz głębsza integracja Od początku instytucje wspólnotowe kształtowały się pod wpływem bodźców dwóch rodzajów: wizyjno-kulturowego i praktycznego. Gdyby nie wspólne zaplecze śródziemnomorsko-chrześcijańskie, wspólny dorobek cywilizacyjny i wspólny zapas doświadczeń (także, a może zwłaszcza, tych najgorszych; zauważmy, że państwa najmniej dotknięte katastrofami XX wieku - ze Szwajcarią na czele - najmniej się kwapią do integracji!), dobrowolne wytwarzanie jakichkolwiek wspólnych instytucji nie byłoby możliwe. Jednakże instytucje te kształtują się pod wpływem konkretnych potrzeb, służą do zajęcia się z konkretnymi wyzwaniami i problemami. Dzisiaj takimi wyzwaniami domagającymi się nowych rozwiązań są: odpowiedzialność Europejczyków za pokój i bezpieczeństwo kontynentu; ochrona środowiska naturalnego; wyrównanie różnic w poziomach życia; walka z epidemiami łatwo przekraczającymi granice; potrzeba zmian w europejskim modelu rolnictwa; globalizacja gospodarcza wymagająca mechanizmów zabezpieczających przed kryzysami; globalizacja kulturowa wymagająca działań chroniących różnorodność, która jest skarbem Europy; rosnący dystans między bogatymi a biednymi obszarami świata. Stawiam tezę, że w interesie Polski, a także w interesie Europy jako całości (choć niekoniecznie w interesie wszystkich państw członkowskich UE) leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. Wszystkim wymienionym wyzwaniom łatwiej będzie wówczas stawić czoła; niektórym (jak pierwsze) w ogóle bez pogłębionej współpracy sprostać się nie da. Alternatywą jest niebezpieczeństwo powrotu do dawnych metod dyplomatycznych targów i nacisków (jeśli nawet już nie militarnych, to ekonomicznych i politycznych), przy których państwa większe, bogatsze i mniej wystawione na zagrożenia będą oczywiście zawsze miały przewagę. Polska do takich państw nie należy ani dzisiaj, ani w perspektywie najbliższych kilkudziesięciu lat. Strefa wolnego handlu nie wystarczy Najsilniejsze umocowania traktatowe zabezpieczają dzisiaj funkcjonowanie jednolitego rynku wewnętrznego Unii. Niektórym państwom to zdaje się wystarczać, a przynajmniej jest dla nich najważniejsze; z innych powiązań chciałyby korzystać dowolnie, w miarę własnej potrzeby. Ale tylko oddalanie się od takiego modelu Europy a la carte, Unii pojmowanej głównie jako strefa wolnego handlu będzie sprzyjać wzrostowi europejskiej solidarności. Tylko bardziej spoista Unia, prowadząca wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, będzie mogła zapobiegać konfliktom typu jugosłowiańskiego, a w razie ich wyłonienia natychmiast reagować. Tylko taka Unia może zapobiec prowadzeniu egoistycznej polityki zagranicznej przez państwa silniejsze, a także rozgrywaniu przez Rosję interesów poszczególnych państw Unii. Tylko taka Unia uczyni z Europy partnera dla USA, usuwając obecne możliwości indywidualnych potyczek. Tym samym ściślejsza współpraca leży również w interesie sojuszu atlantyckiego i USA - choćby miała być niewygodna dla amerykańskich urzędników czy rządów. Nie ma wewnątrz UE żadnych szans na uzyskanie większości dla kroków "wypychających" USA z Europy. Dzisiejsze spory, głównie zresztą retoryczne, rodzą się na gruncie europejskiej niespójności. Trzeba przyznać, że w przewidywalnej przyszłości powszechny udział w pogłębionej współpracy wszystkich naraz państw członkowskich UE jest bardzo mało prawdopodobny. Interesy gospodarcze i polityczne piętnastu państw Unii, a także ich tradycje są zbyt zróżnicowane. Widać to na przykładach euro i konwencji z Schengen; do obu tych wspólnych inicjatyw przystąpiła większość, ale nie wszystkie państwa UE. Do zacieśniania integracji w dziedzinie polityki zagranicznej i obronnej odnosi się sceptycznie z jednej strony Wielka Brytania, z drugiej - państwa neutralne, nie należące do NATO. Natomiast w innych państwach, przede wszystkim pierwotnej "szóstki", tendencja do pogłębiania integracji jest bardzo żywa i zasługuje na nasze dzisiaj poparcie, a po wejściu do Unii - dołączenie do tej grupy. I nie jest istotne, czy określona będzie mianem "twardego jądra", "awangardy", "grupy pionierskiej", czy jeszcze inną nazwą w ramach przewidzianej przez traktaty z Maastricht i Nicei możliwości formalnej "ściślejszej współpracy"; albo czy będzie się ją opisywać w kategoriach "elastyczności" lub "różnych prędkości". Istotne jest, że tendencja ta jest pożyteczna - a przeciwstawianie się jej może, jak już od roku ostrzega Jacques Delors, spowodować próby "wyprowadzenia" grupy poza struktury unijne. Polska w awangardzie Jest niemal pewne, że w grupie państw "ściślej współpracujących" znajdą się Niemcy i Francja - jestem więc przekonany, iż powstanie tego zespołu może się przyczynić do stabilizacji Europy Środkowej i Środkowowschodniej. Europejski polityczny punkt ciężkości przesunie się w naszym kierunku; także poczucie europejskiej solidarności rozszerzy się na wschód. Niemcy zostaną włączone do szerszego i głęboko wiążącego przedsięwzięcia polityczno-obronnego. Równocześnie Rosja utraci możliwość rozgrywania państw Europy Środkowej i Środkowowschodniej przeciw sobie. Dla Polski wyłonienie takiej "grupy ściślejszej współpracy politycznej" będzie wyraźnie pożyteczne. Polsce jako państwu leżącemu na skraju obszaru rozwiniętej i stabilnej cywilizacji europejskiej, które w tej kresowej pozycji pozostanie przez lat co najmniej kilkadziesiąt, musi zależeć na maksymalnej spoistości unijnych instytucji, a zwłaszcza na bliskich związkach z państwami w Europie najważniejszymi i najbliżej sąsiadującymi. Ściślej zintegrowana Europa stanie się silniejszym magnesem politycznym, gospodarczym i kulturowym w stosunku do Ukrainy i Białorusi. Nie mniej ważne jest to, że Europa a la carte może leżeć w interesie tylko państw wysoko rozwiniętych, o gospodarce w pełni konkurencyjnej, silnej infrastrukturze i nowoczesnym rolnictwie. Polska nie ma szans na osiągnięcie tego stanu przed upływem parędziesięciu lat. Musi nam więc zależeć na maksymalizacji europejskiej solidarności i spoistości. W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży znalezienie się w czołówce europejskiej współpracy polityczno-obronnej. Położona między największym państwem "pionierskim" a niestabilnym obszarem wschodnim, który Rosja stara się ponownie zdominować, Polska znajdzie się w strefie politycznego, cywilizacyjnego i gospodarczego zagrożenia (a przed zagrożeniami tego typu członkostwo w NATO nie chroni!). Dlatego też należy od początku - od dziś - wypracowywać sobie pozycję uczestnika awangardy. Dotychczasowe oficjalne stanowisko Polski, sceptyczne wobec perspektyw "ściślejszej (lub »wzmocnionej«) współpracy", bywa na Zachodzie używane jako argument za koniecznością utworzenia "awangardy", zanim wejdziemy do Unii, i będzie takim krokom przeciwdziałać. Takiego samego argumentu dostarcza nasze zadowolenie z powodu wyłączenia problematyki bezpieczeństwa i obrony z możliwej "ściślejszej współpracy", chociaż jest to właśnie ta problematyka, na której wspólnym pogłębianiu (a nie pozostawianiu jej praktycznie w gestii państw najsilniejszych!) powinno nam najbardziej zależeć. Sami więc podkopujemy własną pozycję przyszłego członka UE. Zmiana postawy i wyrażanie stanowiska jednoznacznie pozytywnego zlikwiduje też szkodliwe dla Polski podejrzenia o podporządkowanie naszej polityki zagranicznej interesom Stanów Zjednoczonych. Takie widzenie Polski wcale nie pomaga Amerykanom (przeciwnie, budzi dodatkowe posądzenia, że wywierają na Polskę naciski), osłabia zaś nasze szanse na szybkie przyjęcie do Unii. Tylko Polska włączająca się do grona państw europejskiej czołówki będzie zdolna do rzeczywistego prowadzenia deklarowanej obecnie polityki wschodniej, do realizacji której nie mamy obecnie dostatecznie silnych narzędzi. Tak więc wejście do "awangardy" leży także w naszym historycznie pojętym interesie narodowym. Zdzisław Najder
Mnożą się wątpliwości co do daty wejścia Polski do Unii Europejskiej. Równocześnie ruszyła nareszcie publiczna debata nad pożądanym kształtem unijnych instytucji. Od początku instytucje wspólnotowe kształtowały się pod wpływem bodźców dwóch rodzajów: wizyjno-kulturowego i praktycznego. Gdyby nie wspólne zaplecze śródziemnomorsko-chrześcijańskie, wspólny dorobek cywilizacyjny i zapas doświadczeń, dobrowolne wytwarzanie jakichkolwiek wspólnych instytucji nie byłoby możliwe. w interesie Polski leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. Alternatywą jest niebezpieczeństwo powrotu do dawnych metod dyplomatycznych targów i nacisków. w przyszłości udział w pogłębionej współpracy wszystkich naraz państw członkowskich jest mało prawdopodobny. Interesy gospodarcze i polityczne piętnastu państw są zbyt zróżnicowane. w państwach pierwotnej "szóstki" tendencja do pogłębiania integracji jest bardzo żywa i zasługuje na nasze poparcie, a po wejściu do Unii - dołączenie do tej grupy. poczucie europejskiej solidarności rozszerzy się na wschód.
Słowaccy Romowie są bardzo biedni. Mało już takich w Europie. I mało kto ich rozumie. Nie pracują, bo nie pozwalają im na to dawne reguły kastowe. Duża mniejszość w niewielkim państwie Wieś Rudniany w górskiej części Spiszu: zamieszkane przez Cyganów zrujnowane domy bez prądu i sanitariatów FOT. (C) TASR ANDRZEJ NIEWIADOWSKI Romowie od wieków mieszkają obok Słowaków. Ci, którzy emigrują ze Słowacji, skarżą się na rosnący rasizm. Stosunki między ludnością słowacką i romską są napięte do granic wytrzymałości. Im bardziej spada poziom życia, tym gorzej dla Romów, których komunizm nauczył korzystać ze świadczeń socjalnych. Teraz te świadczenia im się odbiera, więc Romowie wychodzą na pola, kradną "wspólne" ziemniaki, rozbierają i wywożą na złom niszczejące szkielety fabryk, ściągają suszące się rzeczy z wiejskich płotów. Ręce chłopów coraz częściej zaciskają się na widłach i kosach. - Nie ma dla nas pracy - skarżą się Romowie. - A dlaczego mam zatrudnić człowieka, który skończył 9 klas i nie umie ani czytać, ani pisać? - obrusza się Michal Ragan, jeden z bardziej zamożnych gospodarzy Velkiej Lomnicy w południowych Tatrach. Park do wycinki Spod śniegu sterczą świeże kikuty drzew. Niektóre świerki wyrąbano siekierą kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. Wiele drzew jest tylko naciętych, tak aby obumarły. - W ciągu dwóch dni wyrąbali nam 80 drzew. Następne znaczą na później. Zniszczyli już ponad połowę lasu w parku narodowym - mówi Ladislav Javorski, przewodniczący Stowarzyszenia Właścicieli Lasów w Smiżanach na Spiszu - Próbowaliśmy wszystkiego. Woziliśmy im nawet drzewa z wyrębu. Ale wtedy sprzedawali je w sąsiednich wsiach. Kiedyś złapaliśmy grupę Romów na gorącym uczynku i odebraliśmy im siekiery. Wrzuciliśmy je do rzeki. Romowie wskoczyli do lodowatej wody, wyłowili siekiery i uciekli. Letanowski Młyn niedaleko Smiżan. Chaty sklecone z desek i grubych bali. Smród nie do wytrzymania. Przedzieram się przez stos opon. Nogi rozjeżdżają się mi na mokrym śniegu, w odpadkach i odchodach. Puszka po konserwach kaleczy nogę. Wpadam na stertę butelek. Zaglądam do wnętrza chaty. Z otworu wali gryzący dym. Ciemno. Duże oczy dziecka zawiniętego w koc. Pod ścianami apatycznie drzemią mężczyżni. Ich błyszczące od brudu ubrania cuchną potem. - Dlaczego rąbiecie to drzewo? - pytam. - My? Gdzie? Jakie drzewo? - zarośnięte twarze mężczyzn marszczą się ze zdziwienia. - Tam. W parku narodowym - naciskam. - A co, nie wolno? Demokracja, możemy robić, co chcemy, no nie? Z sąsiedniej chaty pada grad wyrzutów. - Nie widzicie, jak żyjemy? Nie wstyd wam?! Nawet zapomogi nam już odbieracie! - krzyczy grupa Cyganek. Dostrzegam coś na kształt lisiej nory wydłubanej w wilgotnej ziemi. Wewnątrz siedzi skulony człowiek. Tłum ciekawskich rośnie. - Lepiej stąd chodźmy - cicho szepcze Julo. Jego oddech cuchnie piwem i tanimi papierosami. Julo to mój przewodnik. Sam nie odważyłbym się tu wejść. Daję dzieciakom kilka koron. Maluchów wciąż przybywa. Szarpią mnie za kurtkę, próbują rozebrać. - Mnie też, i mnie! Papierosa, daj papierosa. Za chwilę pędzą za mną brzdące z całej wioski. Już nie mam drobnych. Przyśpieszam kroku. Czuję na plecach zbite grudki śniegu. Misjonarze potrzebni od zaraz W roku 1989 rejestrowano na Słowacji 300 osad romskich. Po dwunastu latach ich liczba zwiększyła się do 520. W budach, skleconych byle jak z desek i blachy, nie ma wody, prądu, sanitariatów. W jednej chatce żyją niekiedy trzy pokolenia Romów. - W trzech nieco większych ceglanych ruderach mieszka 415 osób - opowiada Miroslav Blisztan, starosta Rudnian, niewielkiej wioski w górskiej części Spiszu. - Był u nas komisarz van der Stoel. Widziałem jego okrągłe ze zdumienia oczy. Stwierdził, że w Unii każda romska rodzina, nawet ta, która odmawia płacenia świadczeń, otrzymuje od państwa jedno ujęcie wody i jedną żarówkę. W porządku. Tylko jak doprowadzić prąd do tych bud? Gdzie zamontować liczniki? Na jaki adres posyłać rachunki? - pyta starosta. Wydobycie miedzi przestało być opłacalne w latach 50. Kiedy zamknięto kopalnie w Rudnianach, Cyganie pozostali. - Przed laty, kiedy były jeszcze pieniądze, próbowaliśmy postawić na końcu tej doliny murowany dom. Rozkradli cegły, zanim wykopano fundamenty. Przenieśli je na plecach przez przełęcz i sprzedali w sąsiedniej wsi - mówi Blisztan. Rudniany to tylko jeden z wielu przykładów. Po wyborach parlamentarnych w roku 1998 rząd z werwą przystąpił do organizowania pomocy dla Romów. Powołano Wydział do spraw Edukacji Romów w Ministerstwie Szkolnictwa, w resorcie kultury utworzono specjalny departament. Ruszył program szkoleń zawodowych, uruchomiono fundusze Phare. Przekonano do współpracy samorządy słowackie i organizacje cygańskie. Do programu pomocy socjalnej przystąpiło 53 starostów. - Ale na wyniki tej działalności trzeba będzie czekać co najmniej 15 lat - twierdzi wicepremier odpowiedzialny za sprawy mniejszości narodowych, Pal Csaky. - Prawdopodobnie i tak nic z tego nie będzie - mówi z rezygnacją wajda Geza Kampusz, lokalny przywódca cygański. - Romowie pochodzą z Indii - mówi wolno, zapalając fajkę. Siedzimy w jego domu w Krompachach. Jest przytulnie. Na podłodze sprany, ale czysty dywan. Na ścianie duży portret ślubny. - Doszliśmy na Słowację podczas wielkiej fali emigracyjnej. Zachowaliśmy własną, dawną kulturę. Słowaccy Romowie są bardzo biedni, mało już takich w Europie. I mało kto ich rozumie. Nie pracują, bo nie pozwalają im na to dawne reguły kastowe. Dbają, po swojemu, o wnętrze domu, ale nie sprzątną śmietnika na podwórku, bo uważają, że odpadki innych ludzi to coś nieczystego - tłumaczy Geza. - Nie ma też sensu budowanie nowych wiosek i przesiedlanie Romów do nowych wspólnot, bo dwa rody, dajmy na to Horvathów i Holubów, nigdy nie będą współżyły. Proszę spojrzeć na Rudniany, tam jest kilka małych społeczności, które się nienawidzą. Horvath nigdy nie będzie chodził do szkoły prowadzonej przez Holuba. Nie mówiąc o Czervaniakach, Kandracach czy Zigach... Z tego samego powodu Romowie nigdy się nie zjednoczą. Na Słowacji jest kilkadziesiąt organizacji i stowarzyszeń. Ale mniejszość romska nie ma przedstawicieli w parlamencie. Bo każda taka organizacja reprezentuje inny ród. Od podstaw - Za komunizmu Romowie byli zatrudniani w gospodarstwach rolnych. Zbierali ziemniaki, ale niczego się nie dorobili, zaczęli z pustymi rękami i tak samo skończyli, kiedy PGR-y sprywatyzowano - przyznaje ksiądz Andrzej z parafii w Smiżanach. - Romowie nie umieją walczyć o swoje prawa. Oni nigdy nie prowadzili wojen, nie mieli własnego państwa, byli narodem koczowniczym, nie mieli przywódców z prawdziwego zdarzenia. Takich przywódców udaje się czasem znaleźć. To właśnie wajdowie. Niektóre słowackie gminy wpadły na dobry pomysł: zorganizowały wybory wajdów i ci pomagają czasem starostom w utrzymaniu porządku, pośredniczą między Romami i ludnością słowacką. Ale tu trzeba czegoś więcej - kręci głową ksiądz - misjonarzy z prawdziwego zdarzenia. Moi Romowie czują się chrześcijanami, katolikami. Ale ich pojęcie religii jest bardzo charakterystyczne, pełne przesądów, zabobonów... I trzeba zaczynać od podstaw. - Mój poprzednik - uśmiecha się ksiądz - uczynił z cygańskich dzieci ministrantów, a one okradły mu kościół. Romska osada na peryferiach Bardowa. Nauczycielka Maria Blahutova ma 63 lata. Siwe oczy uśmiechają się dobrotliwie. W klasie jest 30 uczniów. - Musiałam uczyć ich wszystkiego od początku. Nie mieli żadnych nawyków higienicznych. Nie wiedzieli nawet, do czego służy mydło. Za potrzebą chodzili gdziekolwiek: przykucnęli na środku klasy albo na schodach. Teraz za mną przepadają. Sami pokazują mi umyte ręce i uszy. - Mamy u nas, w szkole, jedną klasę cygańską. Dzieci zaczynają naukę od grupy zerowej. Dwa lata chodzą do pierwszej klasy. Mało kto wytrwa do końca. 13-latki są już matkami. Liczą na pomoc socjalną - opowiada Miroslav Blisztan. - Wystarczy, że jedna rodzina ma siedmioro dzieci. Na dodatkach rodzinnych "zarabia" miesięcznie ponad 7 tysięcy koron. W Rudnianach miałem kiedyś 10 Cyganów, którzy umieli grać na skrzypcach. Dziś grać nie umie już nikt. Oni nic nie wiedzą, niczym się nie interesują. - Mówią, że teraz jest demokracja, musicie nam dać to i to... Ale gmina nie ma pieniędzy. Do roku 1993 mogłem zatrudniać ludzi za pieniądze państwowe. Państwo płaciło za nich ubezpieczenie, podatki. Miałem swoje plany: budowa drogi, rozbiórka kopalni... Ale to już przeminęło z wiatrem - starosta z przygnębieniem macha ręką. - Teraz z 359 osób w wieku produkcyjnym zatrudnionych jest dwóch. Pomagają miejscowej policji. Z drugiej strony, gdyby próbowali ruszyć palcem, wyrwaliby się z tego gówna. Mówią o demokracji, ale czy "demokracja" to swoboda lenistwa? Rom lepszy od skina? Słowackie media traktują Romów niejednoznacznie. Często Rom to "chłopiec do bicia", a artykuł o Romach jest "dyżurnym tematem sensacyjnym". Tytuły prasowe akcentują rosnącą kryminogenność środowiska, chociaż na Słowacji nie wolno ujawniać pochodzenia etnicznego. W styczniu tego roku agencja Markant opublikowała wyniki sondażu, w którym postawiono pytanie, czy Słowacy woleliby za sąsiada "skina, narkomana, alkoholika czy... Roma". Z 1064 respondentów 66 proc. odrzuciło Roma, nieco więcej - skina. 86 proc. Słowaków nie zaakceptowałoby Roma jako zięcia. Dziennik "Prawda" uznał sposób postawienia pytań za "rasistowski". Nic dziwnego, że w takiej sytuacji Romowie, którym udał się awans społeczny, wstydzą się swojego pochodzenia. Etnolog Arne Mann, autor uzupełniającego podręcznika historii dla uczniów szkół romskich, musiał przeprosić publicznie wielu słowackich obywateli za to, że w swojej książce ujawnił ich romskie pochodzenie. Najpierw pełnomocnik rządu Pavol Husar ocenzurował podręcznik i wyczernił niektóre nazwiska. - Bałem się, że ten wykaz posłuży również skinom - wyznał Pavol Husar. To jednak nie wystarczyło: zaprotestowała znana rodzina Możiovców, która oburzyła się, że jej przodków uznano za "znanych romskich muzyków i dyrygentów" - Badałem archiwa, podręczniki historii, mam na wszystko dowody. Ci ludzie tworzyli w XIX wieku elitę intelektualną - bronił się Arne Mann. Na próżno. 2000 wydrukowanych egzemplarzy książki musiano dać na przemiał. Czarny scenariusz Według nieoficjalnych statystyk na Słowacji żyje od 400 do 500 tysięcy Romów. Ponad połowa zamieszkuje wschodnią Słowację. Ale są to dane bardzo niepracyzyjne. Ostatni spis ludności odbył się w roku 1990. W tegorocznym spisie, który zaplanowano na 26 maja, rząd nie zatwierdził z początku dwujęzycznych kwestionariuszy dla respondentów (większość Romów nie zna słowackiego). Dopiero ostry protest liderów organizacji romskich doprowadził do zmiany rozporządzenia. Ale Romowie pozostali nieufni. - Niezależnie od ankieterów Urzędu Statystycznego będziemy przeprowadzać własny spis ludności. Wyślemy do romskich osad własnych obserwatorów - zapowiedział Jozef Konti, wiceprzewodniczący Ruchu Romów Słowacji. - A ja rozumiem obawy rządu - twierdzi Geza Kampusz, cygański przywódca z Krompachów na Spiszu - Prognozy demograficzne zatrważają. 80 procent obywateli romskich wiosek ma poniżej 40 lat, z tego dwie trzecie mają poniżej 15 lat. Normalnym zjawiskiem są 12-letni rodzice. Dzieci wychowuje się w wielkich rodzinach, jak za dawnych czasów, w granicach jednego rodu. Wyłamać się z tych tradycji jest szalenie trudno. Dotychczasowe próby ludnościowej asymilacji, "wymieszania" Cyganów i białych spełzły na niczym. - W 2015 roku będą w pięcio- lub sześciomilionowej Słowacji dwa miliony niewykształconych, nieumiejących czytać i pisać Romów. Spisz może stać się słowackim Kosowem. Ponieważ trudno wierzyć w cud i poprawę sytuacji socjalnej, państwo, w którym będzie rosła liczba Romów i emerytów, a zmniejszać się liczba obywateli w wieku produkcyjnym, nie będzie w stanie wywiązać się ze swoich obowiązków - twierdzi Geza Kampusz i wypuszcza dym ze swojej spękanej fajki. Kiedy opuszczam Krompachy, robi się ciemno. Starsza Słowaczka wodzi za mną nieufnym wzrokiem. W końcu nie wytrzymuje: - Hej, ty! Weź sobie tych Cyganów do swojego domu. Albo wyślij ich z powrotem do Afryki! -
Romowie, którzy emigrują ze Słowacji, skarżą się na rosnący rasizm. W roku 1989 rejestrowano na Słowacji 300 osad romskich. Po dwunastu latach ich liczba zwiększyła się do 520. W budach, skleconych byle jak z desek i blachy, nie ma wody, prądu, sanitariatów. W jednej chatce żyją niekiedy trzy pokolenia Romów. Po wyborach parlamentarnych w roku 1998 rząd z werwą przystąpił do organizowania pomocy dla Romów. Powołano Wydział do spraw Edukacji Romów w Ministerstwie Szkolnictwa, w resorcie kultury utworzono specjalny departament. Ruszył program szkoleń zawodowych, uruchomiono fundusze Phare. Według nieoficjalnych statystyk na Słowacji żyje od 400 do 500 tysięcy Romów. Ponad połowa zamieszkuje wschodnią Słowację. Prognozy demograficzne zatrważają. 80 procent obywateli romskich wiosek ma poniżej 40 lat, z tego dwie trzecie mają poniżej 15 lat. Normalnym zjawiskiem są 12-letni rodzice. Dzieci wychowuje się w wielkich rodzinach, jak za dawnych czasów, w granicach jednego rodu. Wyłamać się z tych tradycji jest szalenie trudno. Dotychczasowe próby ludnościowej asymilacji, "wymieszania" Cyganów i białych spełzły na niczym.W 2015 roku będą w pięcio- lub sześciomilionowej Słowacji dwa miliony niewykształconych, nieumiejących czytać i pisać Romów.
SPÓR O TELEWIZJĘ Skarb państwa nie może być bezradnym właścicielem Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. Generalnie przewijają się trzy zasadnicze zagadnienia charakterystyczne dla tego sporu: 1. Czy zarząd TVP mógł odmówić wykonania uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy? 2. Czy zarząd mógł i powinien reprezentować TVP w postępowaniu z powództwa rady nadzorczej o unieważnienie uchwały i czy mógł uznać powództwo? 3. Czy minister skarbu państwa jako reprezentant skarbu państwa (jedynego akcjonariusza) w walnym zgromadzeniu może powołać nowe władze TVP? Zastrzegamy, że naszą wiedzę o sporze czerpiemy wyłącznie z artykułów prasowych i wypowiedzi w TVP. Nie znamy również statutu TVP. Dlatego rozważania nasze mają częściowo charakter teoretyczny. Bezspornie podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto zgodnie z jej art. 26 ust. 4 do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego. Według ustawy zarząd spółki nie jest związany poleceniami i zakazami ustanowionymi przez walne zgromadzenie, jeżeli dotyczą one treści programu. A contrario - zarząd jest związany wszystkimi innymi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) nie dotyczącymi treści programu. Także stosownie do przepisu art. 371 k.h. zarząd jest związany uchwałami walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Członek władz spółki akcyjnej powinien wykonywać swoje obowiązki ze starannością sumiennego kupca (art. 474 § 2 k.h.). Naszym zdaniem jednym z przykładów naruszenia tej staranności jest odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy. Jeżeli zarząd lub członek zarządu uważa, że uchwała narusza przepisy prawa lub postanowienia statutu, może zaskarżyć tę uchwałę w trybie art. 413 i nast. k.h. Niedopuszczalna natomiast jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania. Jest to działanie nie tylko naruszające staranność sumiennego kupca, ale także jest sprzeczne z prawem. Z artykułów prasowych wynika jedynie, że minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Przypomnijmy zatem, iż w sporach dotyczących unieważnienia uchwał walnego zgromadzenia akcjonariuszy pozwaną spółkę z mocy ustawy reprezentuje zarząd, chyba że uchwałą walnego zgromadzenia akcjonariuszy, zaprotokołowaną przez notariusza, ustanowiony został osobny pełnomocnik (art. 416 i 412 § 1 k.h.). Jeżeli zatem pełnomocnik został ustanowiony zgodnie z wyżej przytoczonymi przepisami, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. Mało prawdopodobne (chociaż niewykluczone), aby zarząd nie wiedział o powołaniu pełnomocnika. Nie można zatem wykluczyć, że zarząd, uznając powództwo, działał świadomie w złej wierze. Oczywiście uznanie powództwa jest dopuszczalne. Stosownie do przepisu art. 47917 k.p.c. sąd mógł wydać w związku z uznaniem powództwa wyrok na posiedzeniu niejawnym. Naszą wątpliwość budzi jednak działanie zarządu TVP SA, nawet jeżeli zarząd nie wiedział o ustanowieniu pełnomocnika. Według przytoczonego już przepisu art. 474 § 2 k.h. na zarząd spółki akcyjnej nakłada się obowiązek działania ze szczególną starannością. Niewyobrażalne jest, aby tak doświadczeni i wykształceni ludzie jak członkowie zarządu TVP SA, uznając powództwo o unieważnienie uchwały, nie przypuszczali, że działają wbrew woli jedynego akcjonariusza reprezentowanego przez ministra skarbu państwa. Staranność sumiennego kupca wymagała w takiej sytuacji, przed złożeniem oświadczenia o uznaniu powództwa, zawiadomienia o podjętej decyzji ministra skarbu państwa. W naszym odczuciu brak takiego zawiadomienia uzasadnia przypuszczenie, że zarząd świadomie i celowo działał wbrew woli jedynego akcjonariusza. Trafnie wywodzi Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu uchwały z 13 grudnia 1995 r., iż przepisy ustawy o radiofonii i telewizji są przepisami szczególnymi (lex specialis) wobec kodeksu handlowego (lex generalis). W konsekwencji przepisy kodeksu handlowego mają zastosowanie tylko wtedy, gdy przepisy ustawy nie stanowią inaczej w danej sprawie. Członków zarządu Telewizji Polskiej SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy). Sam przepis art. 26 ust. 4 ustawy stanowi, że "do spółek wymienionych w ust. 2 i 3 (tzn. Telewizji Polskiej SA i spółek tworzących radiofonię regionalną - przyp. aut.) stosuje się, z zastrzeżeniem art. 27-30 ustawy, przepisy kodeksu handlowego...". Przepis art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy wyłącza zatem zastosowanie art. 366 § 3 i 379 § 1 kodeksu handlowego, w myśl których zarząd i radę nadzorczą wybiera walne zgromadzenie akcjonariuszy. Stosownie do art. 27 ust. 2 ustawy zarząd powołuje i odwołuje wyłącznie rada nadzorcza, a radę nadzorczą powołuje KRRiTV. Celowo ustawodawca w art. 27 ust. 2 mówi o "powoływaniu i odwoływaniu", a w art. 28 ust. 1 tylko o "powoływaniu". Porównanie tych przepisów wskazuje na wykluczenie możliwości odwołania członka rady nadzorczej przed upływem kadencji rady (tak też: tezy I i II wyżej powołanej uchwały Trybunału Konstytucyjnego). Rada nadzorcza jest nieodwołalna. Można się spierać co do zasadności takiego uregulowania, wynika ono jednak z powyższej analizy i z orzeczenia TK. W uzasadnieniu uchwały TK wywodzi: "Trybunał Konstytucyjny uważa, że art. 28 ust. 1 ustawy o radiofonii i telewizji należy traktować jako przepis normujący w całości kwestie powoływania i odwoływania rad nadzorczych w publicznych spółkach radiofonii. Wynika z niego bowiem zarówno wskazanie podmiotów właściwych do powoływania członków tych rad, jak i wykluczenie dopuszczalności ich odwołania przed upływem kadencji. Jest to więc unormowanie wykluczające stosowanie rozwiązań przewidzianych w kodeksie handlowym. Artykuł 26 ust. 4 ustawy o radiofonii i telewizji ma w tym zakresie charakter kategoryczny - postanowienia kodeksu handlowego są stosowane »z zastrzeżeniem« unormowań przyjętych m.in. w art. 28 ust. 1 (także art. 27 ust. 2 - przyp. aut.) ustawy o radiofonii i telewizji, unormowaniom tym przysługuje zatem bezwzględne pierwszeństwo". Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA, z wyjątkiem powołania jednego członka rady nadzorczej (art. 28 ust. 1 ustawy). Pogląd ten podziela także doktryna (S. Piątek, "Ustawa o radiofonii i telewizji - komentarz", Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, Warszawa, 1993 r.). Naszym zdaniem art. 5 ust. 1 pkt 2 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o urzędzie ministra skarbu państwa nie daje ministrowi uprawnienia do odwoływania i powoływania członków władz TVP SA. Przepis ten stanowi bowiem: "Minister skarbu państwa, z zastrzeżeniem odrębnych przepisów oraz postanowień statutów wydanych na podstawie tych przepisów, powołuje i odwołuje organy państwowych osób prawnych". Tymi odrębnymi przepisami są właśnie między innymi art. 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji, wykluczające możliwość powoływania i odwoływania władz TVP SA przez ministra skarbu państwa. Wywodzimy jednak wyżej, że naszym zdaniem zarząd TVP SA naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach. Dlatego jedynym chyba wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ - jak pokazała praktyka - skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" Telewizji Polskiej. Dr Elwira Marszałkowska-Krześ Instytut Prawa Cywilnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego Adwokat Sławomir Krześ Obydwoje z Kancelarii Prawa Gospodarczego ELO we Wrocławiu
Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego. minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Niewyobrażalne jest, aby członkowie zarządu TVP SA nie przypuszczali, że działają wbrew woli jedynego akcjonariusza reprezentowanego przez ministra skarbu państwa. "Trybunał Konstytucyjny uważa, że art. 28 ust. 1 ustawy o radiofonii i telewizji należy traktować jako przepis normujący w całości kwestie powoływania i odwoływania rad nadzorczych w publicznych spółkach radiofonii". zarząd TVP SA naruszył prawo.
The Race - wyścig jakiego nie było Sztorm na żywo KRZYSZTOF RAWA Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita". Założenia regulaminowe są jasne i zwięzłe. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku o północy z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, nie ma podziału na klasy, za to są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić naprawdę najlepszych. Jak dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador. Śladem bohaterów Verne'a Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. Pomysł powstał we Francji, w której wyścigi żeglarskie wywołują chyba największe w Europie społeczne emocje, co przekłada się na zainteresowanie sponsorów. Organizatorami regat są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom. Do rywalizacji staną wszyscy najlepsi żeglarze. W sensie sportowym jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 roku współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund. To wynik uzyskany w 1997 roku przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Pierwszym rekordzistą tej rywalizacji, który pokonał wyznaczoną przez Verne'a symboliczną książkową barierę 80 dni był też Francuz Bruno Peyron. Na katamaranie Commodore Explorer (obecnie Polpharma-Warta) przepłynął trasę w 79 dni, 15 minut i 56 sekund. Kamery na maszt Wymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. W programie regat mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w ponad 170 krajach w trakcie trwania całego wyścigu. Dystrybucję telewizyjnego obrazu i pełną opiekę medialną zlecono firmie Trans World International (TWI), czyli filii International Management Group (IMG) założonej w 1960 roku przez Marka MacCormacka. IMG ma w ręku ogromną władzę nad światowym sportem. Zarządza m. in. turniejem wimbledońskim, turniejami golfowymi British Open i US Open, prowadzi interesy wielu sław takich jak Andre Agassi, Pete Sampras, czy słynny skiper (dowódca jachtu) Dennis Conner, jeśli wrócić do żeglarstwa. Agencja TWI zajęła się żeglarstwem w latach 80. i to od razu wydarzeniami z najwyższej półki. Od 20 lat do dziś zarządza m. in. Pucharem Ameryki, jest odpowiedzialna za prestiżowe regaty Whitbread (wyścig dokoła świata załogowych jachtów jednokadłubowych). Wedle szefów TWI właśnie w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku: ponad 800 godzin programów na całym świecie. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. Przewiduje się transmisje na okrągło w internecie i na żądanie rozmowy z wybranymi członkami załogi. Słowem wykorzystane ma być wszystko, co daje współczesna technika satelitarna, teletransmisyjna i multimedialna. Wszystkie obrazy i dźwięki będą rozprowadzane przez Centrum Medialne w Paryżu. Wabik na sponsorów Cała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Szczegóły wielu kontraktów w The Race zapewne pozostaną nieznane, ale dla przeciętnego widza będzie jasne, że największe logo na głównym żaglu każdego z jachtów należy do sponsora tytularnego, także kolorystyka jednostki podlega ścisłym prawom rynku. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo, bo oznaczyć można nie tylko ogromne żagle (na niektórych jachtach powyżej 1000 m kw.) i kadłuby, ale także pokłady (widok z helikoptera!), bomy, pokrowce na żagle, a także stosownie ubrać zespół, postawić flagi, balony i namioty w portach, wreszcie pomalować samochody dostawcze. Wielkim wabikiem na sponsorów stał się głośny przykład mało znanej grupy kapitałowej zajmującej się obrotem wierzytelności Intrium Justitia, która w regaty Whitbread 1993/94 zainwestowała 3 mln funtów szterlingów i uzyskała wedle wyliczeń szwedzkiej agencji marketingowej Imedia AB zwrot z inwestycji w postaci czasu antenowego i publikacji o wartości 28 622 178 funtów. Żeby być dokładnym, przez parę miesięcy trwania regat o Intrium Justitia napisano w prasie dziewięciu krajów zachodnioeuropejskich 10 548 razy, w radiu mówiono 1124 minuty, a w telewizji pokazano przez 5448 minut. Cena akcji grupy na londyńskiej giełdzie wzrosła w czasie regat o 65 procent. Ryzyko nowości Regaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe, niż 3 mln funtów. Koszty najbogatszych można szacować na przykładzie syndykatu Club Med, który przygotowuje się do The Race mając 15 mln dolarów. Nowy superjacht Team Philips Brytyjczyka Pete'a Gossa kosztował 4,1 mln dol. Kapitan Roman Paszke, gdy wstępnie tworzył program uczestnictwa w wyścigu, planował wysokość wkładu finansowego dla sponsora tytularnego na 8 mln zł, a dla 2-3 sponsorów głównych powyżej 4 mln zł. Przy tych stawkach nie zrealizował planu budowy u francuskiego producenta nowego jachtu, tylko kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę, katamaran wcześniej znany jako Jet Services V, potem Commodore Explorer i Explorer. Być może ten pomysł okaże się najbardziej opłacalny, bo katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów współczesnego żeglarstwa oceanicznego. Większość syndykatów, które zgłosiły się do The Race buduje nowe jednostki, albo mocno przebudowuje istniejące jachty, co stanowi wyzwanie technologiczne, ale jest też ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra nie największy, czy teoretycznie najszybszy, ale raczej najodporniejszy na awarie jacht świata. Na razie Polpharma-Warta pozostaje pierwszym jachtem, który na pewno wystartuje z Barcelony. Niedługo kolejne próby na trasach kwalifikacyjnych powinni podjąć Steve Fosset (USA) na megakatamaranie PlayStation, Grant Dalton na ClubMed (Nowa Zelandia), Cam Lewis (USA) na Team Adventure, Brytyjczyk Tony Bullimore na Millenium Challenge, jego rodak Pete Goss na Team Philips oraz tajemniczy zleceniodawca projektu o nazwie Code Zero 2. Przygotowują się także Holender Henk de Velde i Earl Edwards (USA). Jeśli wszyscy spiszą się jak należy, to wedle planów marketingowych, The Race ma szansę dostać się do grupy najgłośniejszych wydarzeń sportowych na świecie, po mistrzostwach świata w piłce nożnej, letnich igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i samochodowych mistrzostwach Formuły 1. "Srebrny Sekstant" dla Lecha Kosakowskiego Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant". Honorową nagrodą wyróżniono flagowy jacht ZHP - "Zawisza Czarny". Kosakowski uhonorowany został za przepłynięcie małym, siedmiometrowym jachtem śródlądowym "Nona" z Bratysławy do Miami na Florydzie. W ciągu dwóch lat żeglugi przebył prawie 9 tys. mil morskich.
The Race ma stać się pokazem możliwości technicznych jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wydarzeń sportowych. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. awans do The Race zdobyła załoga kapitana Romana Paszke. Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci. Do rywalizacji staną najlepsi żeglarze. jest to próba rozwinięcia współzawodnictwa Jules Verne Trophy. Wymiar medialny The Race jest ważny. mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w 170 krajach. Dystrybucję telewizyjnego obrazu zlecono firmie TWI. w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. moc technologii posłuży do zaprezentowania sponsorów wydarzenia. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo. Regaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe niż 3 mln funtów. Kapitan Roman Paszke kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę. katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów żeglarstwa oceanicznego.Większość syndykatów buduje nowe jednostki, albo przebudowuje istniejące jachty, co jest ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra najodporniejszy na awarie jacht świata.
WOJNA KIBICÓW Policja zidentyfikowała siedmiu walczących Czy kibice obalą struktury państwa Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej. Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów. Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół. Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat). Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu. Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości. Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim. Barbara Cieszewska Dialog z kibicami Jak walczyć z przestępczością Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant. Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem. Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia. Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi. Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała. wik
Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi.Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego.
INTERNET Drzwi do biznesu XXI wieku Wielkie wojny wirtualne RAFAŁ KASPRÓW Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Branża raczej przyszłości Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wyścig trwa Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP). - Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica. Kupić, co się da Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln). Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami. Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel. - Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku. Potentat w sieci Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet. - Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Portal "Z"? Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne. - Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe. Z telefonu w sieć W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Nadzieja w Vivendi Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych. Agora wszystkich zaskoczy? Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory. - To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA. Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem. - Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu. ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy. Na razie dużo strat Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości. - portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę. - wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła. - e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt. - Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek. - on line - sieć, obecność w Internecie.
rynek Internetu w Polscet to najbardziej przyszłościowa branża na świecie. Pierwszy zaczął inwestować w Internet Optimus SA. Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA. Telekomunikacja Polska SA zapowiedziała, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet. do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet i spółki Tele-Energo. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na rynku internetowym. W wojnie o Internet bierze udział Netia SA. wydaje się, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się Agora SA.
Kandydatura Turcji i członkostwo Cypru w UE pozostają z sobą w ścisłym związku Czas odważyć się na niemożliwe TERESA STYLIŃSKA Stosunki między Grecją i Turcją składają się wyłącznie z problemów. Podzielony Cypr i zadawnione animozje żyjących na wyspie Greków i Turków; roszczenia do korzystania z wód, przestrzeni powietrznej i bogactw podmorskich Morza Egejskiego; problemy mniejszości narodowych i religijnych; poparcie Grecji dla separatystów kurdyjskich z Turcji i rywalizacja na Bałkanach... Ten niełatwy do rozwikłania splot to rezultat bolesnej historii, trudnej teraźniejszości i obawy przed tym, co przyniesie przyszłość. Czy można się dziwić, że Grekom i Turkom tak trudno dojść z sobą do ładu? Dodajmy do tego potężną dawkę uraz i dumy narodowej. W konflikcie grecko-tureckim względy psychologiczne grają bowiem rolę nie mniejszą niż spory merytoryczne. Nie jest to wyłącznie konflikt sprzecznych racji i interesów, ale w równej mierze zderzenie odmiennej tradycji, religii i widzenia historii. Urazy z obu stron Grecy noszą w sobie poczucie zagrożenia, jakie ma mały naród w stosunku do wielkiego sąsiada, ale jednocześnie patrzą na Turków nieco z góry, jak spadkobiercy starej kultury europejskiej na azjatyckich barbarzyńców. Fakt, że Grecja należy do Unii Europejskiej, a Turcja z wielkim wysiłkiem dopiero o to zabiega, jest też źródłem cichego zadowolenia, ale pomniejsza je niemiłe poczucie, że Turcy zawsze mogą liczyć na poparcie potężnej Ameryki. Dla Greków Turcy to otomańscy ciemiężcy. Wojna o wyzwolenie (1821 - 1830) zostawiła im pamięć okrucieństw - nie ma znaczenia, że popełniały je obie strony. Grecy cierpią też, bo nie zdołali zrewanżować się Turkom za stulecia upokorzeń. Turcy inaczej - cierpią na kompleks wielkiego narodu, który przez świat nie jest doceniany, choć ma za sobą wspaniałą przeszłość. Dlatego, choć kochają republikę, chętnie wspominają imperialne splendory. Wojna grecko-turecka z początku lat 20. to dla nich straszny czas, gdy świat spisał Turcję na straty. Co ją ocaliło? Talent wojskowy i polityczny Mustafy Kemala Atatürka. Turcy wielbią Atatürka, ponieważ uratował nie tylko państwo, ale i godność narodu. Poczuciu niedocenienia towarzyszy dumne odrzucenie wszelkiej krytyki i dobrych rad. Nikt nie będzie nam dyktował, co mamy robić - powtarzają Turcy. Źródeł swych problemów, takich jak kurdyjski, z upodobaniem doszukują się w międzynarodowym spisku przeciwko Turcji. To, że Unia Europejska trzymała Turcję na dystans, bolało Turków tym mocniej, że czują się Europejczykami, nie gorszymi od tych z Paryża czy Rzymu. Ale skoro Europa ich nie chciała, byli gotowi odwrócić się do niej plecami, nawet gdyby ich interesy miały na tym ucierpieć. Po wojnie grecko-tureckiej oba kraje, za zgodą mocarstw, dokonały wymiany ludności. Do Grecji przesiedlono półtora miliona Greków z zachodniej Turcji. Do Turcji - 600 tys. Turków z północnej Grecji. Mało kto chce dzisiaj pamiętać, że wymianę uzgodniły rządy, by obecność mniejszości nie powodowała dodatkowych zadrażnień. Zwykły Grek i zwykły Turek wolą rozwodzić się nad krzywdami, jakich doznali od wroga przesiedlani rodacy. Na krawędzi wojny Najważniejsze problemy współczesne to sprawa Cypru i kwestia podziału Morza Egejskiego. W ciągu ostatnich 25 lat z ich powodu Grecja i Turcja trzykrotnie znalazły się na krawędzi wojny: w 1974 roku, gdy po nieudanym zamachu stanu na Cyprze, dokonanym z inspiracji rządzących w Grecji pułkowników, Turcja wysłała na wyspę wojska i zajęła całą jej północ; w 1987 roku, w związku z poszukiwaniami ropy naftowej pod dnem Morza Egejskiego; wreszcie na początku 1996 roku, gdy emocje do żywego rozpaliła kwestia przynależności małej wysepki, po grecku zwanej Imia, a po turecku Kardak - 400 metrów kwadratowych bezludnej i do niczego nie przydatnej skały. Na domiar złego Grecy i Turcy spierają się nie tylko o meritum, ale także o to, jak powinni rozwiązywać spory. Turcja zawsze opowiadała się za rozmowami dwustronnymi. Grecja uważa, że sprawy należy oddać w ręce najbardziej kompetentnej instytucji, jaką jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. Unia Europejska wybrała rozwiązanie salomonowe: jeżeli do roku 2004 Grecja i Turcja nie dojdą do porozumienia w spornych kwestiach, będą musiały zwrócić się do haskiego trybunału. Jeśli Turcja poważnie myśli o członkostwie w Unii, będzie musiała się temu podporządkować. W ostatnim czasie do listy bardzo poważnych problemów dołączyła sprawa Kurdów. Turcy od dawna oskarżali Greków o popieranie separatystów kurdyjskich. Grecy zaprzeczali, twierdząc, że nawet jeśli niektórzy politycy greccy angażują się w pomoc dla Kurdyjskiej Partii Robotniczej (PKK), to robią to na własną rękę, bez zgody państwa. Ale okoliczności ujęcia Abdullaha Ocalana dowodzą, że nie była to chyba stuprocentowa prawda, skoro przywódca PKK ukrywał się w greckiej ambasadzie. Gest solidarności Czy przy tak poważnych przeszkodach trwałe przezwyciężenie konfliktu grecko-tureckiego jest w ogóle możliwe? Wydaje się, wbrew pozorom, że tak. Sentymenty i żale to zupełnie co innego niż rzeczywistość i interesy. Co się bowiem dzieje? I w Grecji, i w Turcji słychać gorące apele o zgodę, współpracę i pojednanie. Nie wychodzą one bynajmniej z grona zawodowych polityków, którzy ostrymi i łagodnymi wypowiedziami szafują na przemian, zależnie od potrzeb. Położenia kresu sporom najgłośniej domagają się przedsiębiorcy, właściciele biur podróży, władze lokalne z rejonów nadgranicznych i strefy egejskiej - słowem wszyscy ci, którym konflikt przynosi wymierne straty. Dlatego gdy w Atenach i Ankarze padają cierpkie słowa, na niższych szczeblach nie brak kontaktów i inicjatyw, takich jak na przykład konferencja burmistrzów miast egejskich. Ludzie w regionie mało dbają o to, że Cypr jest podzielony, prawa do wód egejskich nie do końca jasne, a nad morzem nieustannie z hukiem przelatują myśliwce. Że coś się zmienia, świadczy także postępowanie Greków i Turków po trzęsieniach ziemi, jakie parę miesięcy temu dotknęły oba kraje. Po tragicznym w skutkach kataklizmie w Turcji Grecja pierwsza pospieszyła z pomocą, wysyłając żywność, lekarstwa i krew. Ten gest solidarności zaskoczeni Turcy przyjęli z wdzięcznością, a jeden z ministrów, który pozwolił sobie na stwierdzenie: "grecka krew jest nam niepotrzebna", został ostro napiętnowany. Już w parę tygodni później, gdy trzęsienie dotknęło Ateny, Turcy odwzajemnili się Grekom. Wzajemna pomoc w nieszczęściu znakomicie poprawiła atmosferę, to zaś ułatwiło sfinalizowanie rozmów, których tematem była współpraca w konkretnych dziedzinach, takich jak nauka, turystyka i ochrona środowiska. Krok w przyszłość W obu krajach dochodzi też do głosu nowa generacja polityków, którzy, jak się zdaje, o przyszłych więzach i interesach myślą więcej niż o zadrażnieniach z przeszłości. Wspomnienie walk Greków i Turków cypryjskich czy dawnych cierpień mniejszości narodowych nie boli ich tak bardzo jak ludzi starszego pokolenia. Do tego nowego nurtu zaliczają się obaj ministrowie spraw zagranicznych - grecki Jeorjos Papandreu i turecki Ismail Cem. Żaden z dawnych szefów dyplomacji Grecji i Turcji nie zdobył się na tak wiele pojednawczych gestów i deklaracji. A czy zdarzyło się kiedykolwiek, by przedstawiciel władz greckich uczestniczył w otwarciu roku akademickiego na uniwersytecie w Stambule? Tymczasem Jeorjos Papandreu przyjechał, wygłosił przemówienie i został owacyjnie przyjęty. Powiedział bowiem to, co pewnie myślało wielu jego słuchaczy: - Nadszedł czas, by odważyć się na niemożliwe i w naszych stosunkach otworzyć nowy rozdział. Dołączenie Turcji do grona kandydatów do Unii Europejskiej powinno być korzystne dla stosunków grecko-tureckich. Bez zgody Grecji, która w sprawach dotyczących Turcji nieraz korzystała z prawa weta, nic by przecież z tego nie było. Grecy z kolei nie byliby aż tak pojednawczy, gdyby ich oczekiwania nie zostały spełnione. Chodzi nie tylko o sposób rozstrzygnięcia sporów, ale także o sprawę Cypru, który zostanie przyjęty do Unii, nawet jeśli nadal będzie podzielony. Kandydatura Turcji i członkostwo Cypru pozostają z sobą w ścisłym związku. - Nareszcie zrozumiano, że nie ma Europy bez Turcji i Turcji bez Europy - tymi słowy turecki premier Bülent Ecevit skwitował decyzję uczestników szczytu Unii Europejskiej w Helsinkach, którzy zaproponowali Turcji kandydowanie. Ecevit w związku z tym udał się w sobotę do Helsinek na kończący szczyt lunch, choć pierwotnie zaproszenie odrzucił (Turcję zaproszono jako "kraj zainteresowany członkostwem", a nie jako kandydata). Od razu też obiecał, że będzie działał na rzecz zniesienia w Turcji kary śmierci. Prasa turecka jest niemal jednogłośna: decyzja Unii to wydarzenie historyczne. Pojawiły się jednak, choć odosobnione, głosy, że perspektywa członkostwa może dla Unii stanowić środek nacisku na Turcję. Zdecydowana większość Greków - 68 proc., jak wynika z sondażu przeprowadzonego naprędce wśród mieszkańców aglomeracji ateńskiej - akceptuje zbliżenie między Turcją a Unią. 74 proc. pozytywnie ocenia działania rządu greckiego w tej sprawie. Premier Kostas Simitis zwrócił uwagę, że w tej sytuacji Grecja będzie mogła zmniejszyć wydatki na obronę (obecnie 5 proc. GDP). T.T.S.
Stosunki między Grecją i Turcją składają się wyłącznie z problemów. Podzielony Cypr i zadawnione animozje żyjących na wyspie Greków i Turków... to rezultat bolesnej historii, trudnej teraźniejszości i obawy przed tym, co przyniesie przyszłość. Czy można się dziwić, że Grekom i Turkom tak trudno dojść z sobą do ładu? Grecy noszą w sobie poczucie zagrożenia, jakie ma mały naród w stosunku do wielkiego sąsiada, ale jednocześnie patrzą na Turków nieco z góry, jak spadkobiercy starej kultury europejskiej na azjatyckich barbarzyńców. Fakt, że Grecja należy do Unii Europejskiej, a Turcja z wielkim wysiłkiem dopiero o to zabiega. Dla Greków Turcy to otomańscy ciemiężcy. Grecy cierpią też, bo nie zdołali zrewanżować się Turkom za stulecia upokorzeń. Turcy inaczej - cierpią na kompleks wielkiego narodu, który przez świat nie jest doceniany, choć ma za sobą wspaniałą przeszłość. Najważniejsze problemy współczesne to sprawa Cypru i kwestia podziału Morza Egejskiego. W ciągu ostatnich 25 lat z ich powodu Grecja i Turcja trzykrotnie znalazły się na krawędzi wojny.Na domiar złego Grecy i Turcy spierają się nie tylko o meritum, ale także o to, jak powinni rozwiązywać spory. Turcja zawsze opowiadała się za rozmowami dwustronnymi. Grecja uważa, że sprawy należy oddać w ręce najbardziej kompetentnej instytucji, jaką jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. W ostatnim czasie do listy bardzo poważnych problemów dołączyła sprawa Kurdów. Dołączenie Turcji do grona kandydatów do Unii Europejskiej powinno być korzystne dla stosunków grecko-tureckich. Kandydatura Turcji i członkostwo Cypru pozostają z sobą w ścisłym związku. Prasa turecka jest niemal jednogłośna: decyzja Unii to wydarzenie historyczne. Pojawiły się jednak, choć odosobnione, głosy, że perspektywa członkostwa może dla Unii stanowić środek nacisku na Turcję.
POLACY NA UKRAINIE "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym" Ptaki bez skrzydeł Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. LECH WOJCIECHOWSKI Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej. Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę. Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?". Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest. I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją. Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz. Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym". Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy. Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego. ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Ludzie mogąnie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna.
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Budżet na rok 2000 po raz pierwszy został przygotowany przez samorządowców. Nakłady przeznaczone na kulturę tylko w nielicznych przypadkach zostały podwyższone, na ogół pozostają na niezmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. Samorządowcy twierdzą, że nie tylko mają za mało pieniędzy do podziało, ale w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Sen z powiek dyrektorom podobnych placówek spędza przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, a to oznacza zwiększenie funduszu płac za honoraria.
Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne Spór o szkodliwość "komórek" PIOTR KOŚCIELNIAK Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu. Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French. Szok dla komórek Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku. Sprzeczne sygnały Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe. Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej. Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu. Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania. Dane na pudełku Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". - Opinia Światowej Organizacji Zdrowia W związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat". Obawy użytkowników Grzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia Poland Aktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego. Margines bezpieczeństwa Piotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w Polsce Wszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem. Sprawa nie jest rozstrzygnięta Profesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie: Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy. Coś może być na rzeczy Profesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog: Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać.
Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców w St.Vincent Hospital w Sydney. Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych. Pierwsze rezultaty badań spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR, którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model.
Tajemnice rosyjskiej duszy - dlaczego prezydent jest obiektem marzeń kobiet i nadzieją dla marzących o odrodzeniu mocarstwa Seksowny Putin "Podaje swoją miękką, jedwabną dłoń, ale czujesz, że pod tym kryje się stal. Boisz się go, ale i pragniesz. Czujesz się królikiem, którego On, za chwilę, może zadusić, lecz - mimo wszystko - czujesz się pewnie". Na zdjęciu: prezydent siłuje się na rękę podczas czerwcowej wizyty w Tatarstanie. FOT. (C) REUTERS SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy - Przychodzi do mnie w nocy. Sen jest czarno-biały, a On jest piękny, jak agent wywiadu w starym radzieckim filmie. Zbliża się do mnie, skrada bezgłośnie niczym dziki kot. I mdleję z pożądania i niepewności. Seks z nim to także powtórka ze scen miłosnych w radzieckich filmach. Nic nie widać, są tylko półsłówka, aluzje, półdotyki i półpieszczoty, ale moje pożądanie jest po wielekroć większe, niż wtedy, gdy oglądam najbardziej ostre zdjęcia w filmach i pismach pornograficznych. - Tak opisała swoje sny erotyczne, z prezydentem Putinem w roli głównej, dziennikarka "Komsomolskiej Prawdy", Daria Asłamowa. Można jej wierzyć. W ankiecie rozpisanej w Internecie przez "Komsomołkę" - jak pieszczotliwie nazywają w Rosji dawny organ KC Komsomołu - Putin uznany został za symbol seksu roku 2000 i za najbardziej seksownego mężczyznę Rosji. Pokonał - kolejno - reżysera i aktora Nikitę Michałkowa, śpiewaka operowego Nikołaja Baskowa, aktorów Olega Mieńszykowa i Dymitra Piewcowa, prowadzącego rosyjski program "Milionerzy" Dymitra Dibrowa, hokeistę Siergieja Fiodorowa, nacjonalistę Władimira Żyrinowskiego (ósmy na liście) i wreszcie Romana Abramowicza - jednego z najbogatszych ludzi w Rosji, "oligarchę", który nosi się jak wieczny dwudziestolatek z trzydniowym zarostem. Kocham pana, panie Putin Co spowodowało, że Rosjanki pokochały Putina, mężczyznę w końcu mizernej postury, raczej niewysokiego i klasyfikowanego przez trenerów judo w tzw. wadze problematycznej, to jest do 60 kilogramów? - Jedna z pań - wiek 31 lat - głosowała na Putina za jego chód. Szczytem - dla niej - była relacja z inauguracji prezydenckiej, kiedy telewizja pokazywała na żywo, przez kilkanaście minut, jak Putin idzie długimi korytarzami Kremla, wchodzi na schody, dookoła złocenia, wielkie sale i ten szmer zachwytu wśród stłoczonych gości. Chód Putina - napisała do "Komsomołki" - to chód sportowca, judoki, u którego napięty jest każdy, najmniejszy nawet mięsień. Mówiąc krótko: to prawdziwy mężczyzna, który od początku do końca panuje nad swoim ciałem. A to przecież takie ważne dla kobiety. Co innego podnieca w Putinie 30-letnią Annę. Dla niej Putin może być marzeniem każdej rosyjskiej kobiety: nie pije, nie pali i jeszcze do tego uprawia sport. Seksu nie ma w tym wiele, ale za to jak kocha swoją żonę i dzieci. Podobnie myśli 37-letnia Swieta. Piękny jest dla niej Borys Niemcow, ale to wieczny chłopczyk, który nigdy nie będzie dla kobiety oparciem. Takiego jak on kochają osiemnastolatki, podczas gdy prawdziwe, dojrzałe kobiety potrzebują oparcia, mocnego drzewa, wokół którego będą mogły się owinąć niczym bluszcz. Putin to właśnie takie drzewo. Wika - w liście do "Komsomołki" - przyznała się do jeszcze innych preferencji seksualnych. Od dziecka kochała mężczyzn z KGB; ich czarne garnitury, aparaty podsłuchowe, kamienne twarze itp. Czysta romantyka. Putin jest ucieleśnieniem wszystkich jej sennych marzeń. Machiavelli przy nim to szczeniak. Podaje swoją miękką, jedwabną dłoń, ale czujesz, że pod tym kryje się stal. Boisz się go, ale i pragniesz. Czujesz się królikiem, którego On, za chwilę, może zadusić, lecz - mimo wszystko - czujesz się pewnie. W powietrzu i pod wodą Putin latający myśliwcem, Putin na okręcie podwodnym, jeżdżący na nartach i walczący na macie - to wzór "twardziela", od którego inni mogą się tylko uczyć. Najlepszą cenzurkę wystawili mu trenerzy judo. Władimir Szestiakow, przewodniczący rosyjskiej federacji judoków, stwierdził autorytatywnie, że w obecnej formie prezydent mógłby lekko zakwalifikować się do drużyny olimpijskiej i - kto wie - może nawet zdobyć medal. Jeszcze teraz - twierdzi Szestiakow - aktywnie ćwiczy i jest w stanie 15 razy podciągnąć się na drążku. Borys Jelcyn kiedyś grał w tenisa i sport ten nabrał charakteru oficjalnego. Wybudowano setki kortów; cała rosyjska elita polityczna grała wówczas w tenisa, pośrednio wspierając kariery Kafielnikowa, Safina i Kurnikowej. Teraz szanse mają judocy i narciarze. Mer Moskwy Jurij Łużkow już zapowiedział, że w krótkim czasie zbuduje dwa ośrodki narciarstwa alpejskiego pod Moskwą i będą to ośrodki z prawdziwego zdarzenia, na europejskim, to jest alpejskim, poziomie. Góry usypane zostaną z ziemi wywożonej z moskiewskich placów budowy. Po co prezydentowi zbyt często jeździć do Soczi? Silny car, dobry car Putina kochają jednak nie tylko kobiety. Z ostatnich badań socjologicznych wynika, że jego działalność popiera obecnie około 70 procent Rosjan. To jego najlepszy wynik w rankingu, od czasu gdy zajął na Kremlu miejsce Jelcyna. Ani tragedia "Kurska", ani niekończąca się wojna w Czeczenii, oficjalnie nazywana "operacją antyterrostyczną", ani wreszcie kolejne skandale wokół Władimira Gusińskiego, a potem Borysa Bieriezowskiego, nie są w stanie zachwiać miłością do nowego gospodarza Kremla. Rosjanie kiedyś krzyczeli: "Jelcyn! Jelcyn!", a teraz jeszcze trochę i będą gotowi skandować: "Putin! Putin!" - twierdzi mój znajomy rosyjski dziennikarz, kiedyś związany z dawną opozycją demokratyczną, dziś już kompletnie zmarginalizowaną. Ma rację w jednym: obecna sytuacja Putina jest po wielekroć lepsza niż niegdyś jego poprzednika. Jelcyna kochały masy, naród, a nienawidził go aparat. Potem w niechęci do niego zjednoczyli się wszyscy i trzeba było zmobilizować olbrzymie zasoby finansowe i "administracyjne", aby - startującemu nieomal z zerowej pozycji - zapewnić wybór na drugą kadencję. Pod tym względem sytuacja Putina jest dziś komfortowa. Jelcyn miał cały czas na karku opozycyjny parlament i musiał szukać oparcia w regionach, stopniowo przekształcając prowincjonalnych baronów w siłę całkowicie niezależną od władzy centralnej. Co innego Putin. Wszystkie proponowane przez Kreml ustawy przechodzą w Dumie ze sporym zapasem głosów. Najczęściej popierają je i komuniści, i Związek Sił Prawicowych, i nawet "Jabłoko", nie mówiąc o LDPR Władimira Żyrinowskiego oraz kremlowskiej partii władzy - "Jedności". W rezultacie opozycji praktycznie nie ma, a próby jej zmontowania przez Borysa Bieriezowskiego (pieszczotliwie nazywanego w Rosji BAB-ą) budzą najwyżej ironiczny uśmiech. I co z tego, że krytyczne opinie BAB-y są pod wieloma względami słuszne, że nie tylko on, ale i wielu analityków z czołówki rosyjskich politologów ostrzega przed możliwością ustanowienia w państwie rządów prawdziwie autorytarnych. Bieriezowski nie ma żadnych szans, bo w potocznej opinii to właśnie on - jelcynowski nowy Rasputin - jest uważany za współodpowiedzialnego za wszystkie nieszczęścia Rosji. Z kolei ostrzeżeń politologów też nikt nie chce słuchać, skoro ostrzegają dokładnie przed tym, co przeciętnemu Rosjaninowi najbardziej się w Putinie podoba. Szczególny kraj, trzecia droga Stan duszy rosyjskiej najpełniej oddają obecne spory wokół rosyjskiej symboliki. Nowa Rosja - ta, którą ma zbudować Putin - powinna być połączeniem wszystkich poprzednich. Jej symbolami mają być: carski dwugłowy orzeł, trzykolorowa flaga z czasów rządów Kiereńskiego i hymn do muzyki Aleksandrowa, który najpierw był hymnem bolszewików, zanim uznano go za oficjalny hymn ZSRR. Nowe słowa napisane przez Siergieja Michałkowa i tak niczego tu nie zmienią. Każdy będzie śpiewał swoje: komuniści i liberałowie. Eklektyczność podobnej syntezy, jeśli w ogóle będzie ona możliwa, nikogo specjalnie nie razi. Sytuacja w kraju jakby się stabilizowała i wszystko wraca do początku. Jak wynika z prowadzonych przez Agencję Regionalnych Badań Politycznych sondaży, których rezultaty przedstawił w tygodniku "Nowoje Wriemia" Nikołaj Popow - 77 procent Rosjan znów uwierzyło w to, że Rosja jest krajem szczególnym i powinna szukać swojej własnej, "trzeciej drogi". 75 procent nadal uważa, że najważniejszym zadaniem jest "odrodzenie rosyjskiej duchowości i wielkiej kultury" oraz że tylko w ten sposób możliwe będzie podźwignięcie kraju. 55 procent twierdzi przy tym, że "historyczną misją Rosji powinno być obecnie ponowne zebranie narodów w jeden związek, który stałby się spadkobiercą Rosyjskiego Imperium i ZSRR", i tylko 26 procent odrzuca tę ideę. 49 procent chciałoby przy tym szybkiego połączenia z Białorusią, 35 procent głosowało za Ukrainą, 11 procent wybierało Kazachstan i 4 procent - Armenię. W ten sposób odżywa cała rosyjska mistyczna filozofia, zawierająca się w słynnych i jeszcze częściej cytowanych stwierdzeniach - Tiutczewa: że "Rosji arszynem się nie zmierzy i rozumem nie pojmie", a także Czaadajewa: że "Rosja to nie jest po prostu kraj, ale kosmos", świat sam w sobie i dla siebie. Nie przypadkiem jednym z największych bohaterów rosyjskich, do których Rosjanie się odwołują i u których szukają wzorów, jest dziś Aleksander Michajłowicz Gorczakow - rosyjski kanclerz i szef dyplomacji - który wyprowadził Rosję z głębokiego kryzysu po sromotnie przegranych wojnach krymskich. To on rzucił wówczas hasło, że Rosja musi zebrać się w sobie, a jednocześnie twardo bronić swoich "dierżawnych" interesów. I to "dierżawne" myślenie właśnie teraz wraca - nie tylko w politycznym programie Putina, ale i w nadziejach Rosjan... I taka jest dziś "dusza rosyjska". Coraz trudniejsza do zrozumienia na progu XXI wieku. Ale tak było prawie zawsze. Wiktor Jerofiejew - znakomity pisarz, autor "Encyklopedii" poświęconej właśnie "duszy rosyjskiej" i będącej w istocie czymś w rodzaju rosyjskiej autopsychoanalizy - zaproponował swoją własną "metodę" jej poznania: "Aby zrozumieć Rosję - pisze - trzeba się rozluźnić. Zdjąć spodnie i założyć ciepły szlafrok. Położyć wygodnie na kanapie. Zasnąć". Problem w tym, że do końca nie wiadomo, co będzie po przebudzeniu.
W ankiecie rozpisanej w Internecie przez "Komsomołkę" Putin uznany został za symbol seksu roku 2000 i za najbardziej seksownego mężczyznę Rosji. Jedna z pań głosowała na Putina za jego chód. Co innego podnieca w Putinie 30-letnią Annę. Dla niej Putin może być marzeniem każdej rosyjskiej kobiety: nie pije, nie pali i jeszcze do tego uprawia sport. Podobnie myśli 37-letnia Swieta. Wika Od dziecka kochała mężczyzn z KGB. Putin jest ucieleśnieniem wszystkich jej sennych marzeń. Putin latający myśliwcem, na okręcie podwodnym, jeżdżący na nartach i walczący na macie - to wzór "twardziela", od którego inni mogą się tylko uczyć. Putina kochają jednak nie tylko kobiety. Z ostatnich badań socjologicznych wynika, że jego działalność popiera obecnie około 70 procent Rosjan. obecna sytuacja Putina jest po wielekroć lepsza niż niegdyś jego poprzednika. Jelcyn miał cały czas na karku opozycyjny parlament i musiał szukać oparcia w regionach. Co innego Putin. Wszystkie proponowane przez Kreml ustawy przechodzą w Dumie ze sporym zapasem głosów. W rezultacie opozycji praktycznie nie ma, a próby jej zmontowania przez Borysa Bieriezowskiego budzą najwyżej ironiczny uśmiech. Stan duszy rosyjskiej najpełniej oddają obecne spory wokół rosyjskiej symboliki. Nowa Rosja powinna być połączeniem wszystkich poprzednich. Jej symbolami mają być: carski dwugłowy orzeł, trzykolorowa flaga z czasów rządów Kiereńskiego i hymn do muzyki Aleksandrowa, który najpierw był hymnem bolszewików, zanim uznano go za oficjalny hymn ZSRR. Eklektyczność podobnej syntezy nikogo specjalnie nie razi. 77 procent Rosjan znów uwierzyło w to, że Rosja jest krajem szczególnym i powinna szukać swojej własnej, "trzeciej drogi". 75 procent nadal uważa, że najważniejszym zadaniem jest "odrodzenie rosyjskiej duchowości i wielkiej kultury". 55 procent twierdzi przy tym, że "historyczną misją Rosji powinno być obecnie ponowne zebranie narodów w jeden związek, który stałby się spadkobiercą Rosyjskiego Imperium i ZSRR".
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej Czego jeszcze nie wiemy w fizyce? KRZYSZTOF A. MEISSNER 14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie. Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności). Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać. Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące. Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku. Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości). Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej. Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła. Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy...
14 grudnia 1900 roku Max Planck przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była radykalna - sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii o ograniczonym zakresie stosowalności. Kilka najważniejszych problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji, to: 1. problemem połączenia mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji), znany jako problem kwantowej teorii grawitacji; 2. prawdopodobnie związany z poprzednim - problem stałej kosmologicznej oraz 3. wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Ponadto do rozwiązania mamy problemy: unifikacji tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii, czyli specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje także wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach, a także interpretacja mechaniki kwantowej. Trudno ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod, jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej.
UKRAINA Ludzie mają radziecką mentalność. Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Niewolnicy lęku PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Malejący zapas nadziei Ze stacji metra "Uniwersytet" w Kijowie wylewa się na bulwar Szewczenki tłum ludzi. Większość z nich kieruje się w stronę przejścia podziemnego prowadzącego ku poprzecznej ulicy Pirogowa i dalej, ku pełnej sklepów ulicy Chmielnickiego. Przejście pod bulwarem Szewczenki nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przypomina wszystkie inne takie miejsca w Kijowie - pełne ludzi usiłujących coś sprzedać, by zarobić choćby kilka kopiejek. Kobiety trzymające w rękach paczki papierosów to zapewne pracownice państwowych przedsiębiorstw pracujących zaledwie dzień czy dwa w tygodniu. A może nauczycielki, które dostają pensje z wielomiesięcznym opóźnieniem? Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki wieczorem sprzedające bułki to po prostu emerytki nie mogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien (ok. 80 złotych) miesięcznie. Ludzie handlujący towarami wyłożonymi na ziemi - od skarpetek po garnki - też pewnie gdzieś są zatrudnieni, ale faktycznie nie mają zajęcia i próbują dorobić do marnych pensji. Nie każdy, kto zarabia sto czy sto kilkadziesiąt hrywien miesięcznie albo otrzymuje jeszcze niższą emeryturę, potrafi dorobić sobie choćby w taki prosty sposób - drobnym handlem. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej. Mieszkańcy Kijowa, a właściwie niemal całej Ukrainy (niemal - bo na zachodzie kraju jest jednak trochę inaczej, tam komunizm panował krócej), stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo. Urlop na własny rachunek Luba pracuje w fabryce obuwia. Słowo "pracuje" jest grubo przesadzone - w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien (niecałych 80 złotych), a w pozostałe miała "urlop na własny rachunek". Luba jest rozwiedziona, ma syna. Były mąż pracuje (znów słowo "pracuje" jest tu nie całkiem właściwe) na jednej z kijowskich uczelni. Od września nie dostaje jednak pensji, więc Luba nie otrzymuje alimentów. Na Ukrainie nie ma funduszu alimentacyjnego. Można się procesować, ale to bez sensu - eks-mąż nie będzie miał z czego zapłacić nawet, jeśli sąd mu to nakaże. - Na szczęście mam rodziców na wsi, mieszkają w obwodzie połtawskim - mówi. - Mają malutką działkę przyzagrodową. Mama piecze kilkadziesiąt bułeczek drożdżowych dziennie, a tata dostarcza je do szkoły. W ten sposób dorabiają trochę do emerytury. Dają mi, co mogą - a to worek kartofli, a to jakieś jarzyny czy przetwory, czasem nawet królika. Ale z tego i tak trudno byłoby wyżyć. Luba ma więc wraz ze znajomą stragan na Bazarze Wołodymirskim, jednym z większych i lepszych w Kijowie. Handluje butami - obuwie zna zresztą dobrze ze swojej fabryki! - tyle że nie kijowskimi, a importowanymi, z Polski czy skądkolwiek, ważne, że w niezłym gatunku i nawet nie tak szalenie drogimi. - Za miejsce na bazarze płacę dwieście dolarów - mówi. - I udaje się jakoś zarobić, choć od czasu do czasu wpadają reketerzy i żądają pieniędzy... A znajoma Luby, współwłaścicielka straganu, wraz z mężem nieustannie wędruje. Jest zatrudniona w jednym z instytutów naukowych, ale tak naprawdę zostawia w nim jedynie swoją "książkę pracy". Ten cenny dokument będzie w przyszłości podstawą do otrzymania emerytury, jakąś posadę trzeba więc mieć. Wykreślona z listy żywych Ma lat czterdzieści siedem, mieszka na wschodnim, lewym brzegu Dniepru - w Darnicy. W pobliżu złotawego gmachu, mieszczącego dom towarowy "Ditiaczy Swit" ("Świat Dziecka"), oraz sporego bazaru, na którym handluje się najrozmaitszymi towarami dla dzieci, znajduje się długi, półkolisty budynek mieszkalny. To właśnie dom Swietłany - żyje w nim wraz z kilkunastoletnim synem i rodzicami. - Od czterech lat jest ciężko - mówi i wylicza: ja zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie (ok. 300 zł). Ojciec, który pracował przy likwidacji awarii w Czarnobylu, ma stosunkowo wysoką emeryturę - 100 hrywien (ok. 200 zł). Matka dostaje przeciętną emeryturę, około 50 hrywien (ok. 100 zł). Razem mamy trzysta hrywien na miesiąc. To mało. Tak, to mało. W Kijowie jest drogo, ceny zarówno żywności, jak i ubrań są częstokroć dwukrotnie wyższe od tych w Polsce. - Odzieży nie kupuję wcale, chyba że dla syna, który przecież rośnie - mówi Swietłana. - Oszczędzamy też na jedzeniu. Zakupy robimy na bazarze - tutaj, w Darnicy, jest taniej niż w centrum. Mięso jadamy bardzo rzadko, na co dzień na talerzu są ziemniaki i kasza. A do chleba - biały ser. Swietłana nie szuka pomocy w organizacjach charytatywnych. - Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Na przykład w ogóle nie mają pracy - tłumaczy. - My jeszcze nie mamy tak źle. Nie szuka lepszej pracy. Jest architektem, jak sądzi - niezłym, ale te firmy, które płacą więcej niż wynosząca 150 hrywien miesięcznie średnia, są po prostu niepewne. Dziś są, jutro ich nie ma - a trzeba już myśleć o starości. Dotrwać do emerytury, choćby tej śmiesznie niskiej, niecałych pięćdziesiąt hrywien miesięcznie. Zresztą, kto przyjmie do pracy kobietę pod pięćdziesiątkę... Trzeba mieć najwyżej trzydzieści pięć lat - starszych nie przyjmują. - Jestem wykreślona z listy żywych - śmieje się. Ale Swietłana też dorabia: co kilka dni robi zakupy parze cudzoziemców. Tych kilkadziesiąt hrywien, które dostaje, wystarcza akurat na opłacenie zajęć dodatkowych syna, który ma zdawać na studia. Znaczki i bułki Kawałek drogi od Darnicy, w Rejonie (dzielnicy) Charkowskim mieszka Mykoła. Niewysoki, szczupły, od ładnych paru lat na emeryturze. W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika Armii Radzieckiej. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Tyle samo otrzymuje jego żona, a dwa razy tyle córka, która straciła dobrą pracę i musi się zadowolić mizerną połówką etatu. - Emerytura moja i żony wystarcza akurat na opłacenie czynszu - uśmiecha się Mykoła. - Wyżyć z tego nie sposób. Mykoła siada więc wieczorami nad swoim bezcennym, jak się okazuje, skarbem: klaserami. Delikatnie wyciąga z nich znaczki, które latami zbierał, dokupował i wymieniał. Zastanawia się, które z nich zabierze na cotygodniowe spotkanie filatelistów w pobliskim klubie. Na szczęście jego kolekcja jest duża i nie zniknie prędko. Mykoła stara się nie pozbywać swych najcenniejszych znaczków - niech zostaną na "czarną godzinę". Gdy uda się coś sprzedać, idzie z żoną na bazar. Długo chodzą, szukają tańszego sera, ziemniaków... Uważnie sprawdzają to, co kupują - na bazarze strasznie oszukują na wadze. Niedaleko Mykoły, na sąsiedniej klatce schodowej, mieszka Ołena. - Mam za sobą trzydzieści parę lat pracy, ordery i odznaczenia, medale - wylicza z dumą. - Ale na co te lata, na co te dyplomy... Dziś dostaję czterdzieści trzy hrywny miesięcznie. Trzydzieści sześć hrywien (ok. 80 złotych) wystarczyłoby na opłacenie mieszkania i kawałek chleba dziennie, ale pani Ołena od dawna już nie płaci czynszu i za elektryczność, co najwyżej rachunek telefoniczny. - Bo inaczej odłączą telefon - wyjaśnia. Na szczęście Ołena ma córkę, która jej pomaga, choć też zarabia mało. Ołena musi więc dorabiać sama. Raniutko idzie do sklepu i kupuje bułki - "batony" i proste, inne niż w Polsce, "rogale". Po południu, przed piątą, krąży wokół najbliższej stacji metra. Ludziom spieszącym z pracy nie zawsze chce się iść do sklepu, gdzie zresztą pewnie i tak nie ma już bułek, tylko został chleb "ukraiński". Zapłacą tych kilka kopiejek więcej i kupią batona od staruszki. Postradzieckie społeczeństwo Opisani wyżej ludzie wbrew pozorom wcale nie mają tak źle - są tacy, którym wiedzie się znacznie gorzej. Czy tak musi być? Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Lepiej żyć? Czy mogą sami próbować poprawić swój los? Emeryci raczej nie, bo przecież płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Obliczone na pozyskanie wyborców działania komunistów, próbujących doprowadzić do podwyższenia emerytur, nie mają pokrycia w budżecie - nie ma pieniędzy na podwyżki. Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są przecież tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, mającej swą siedzibę w Rejonie Pieczerskim Kijowa. Sam zalicza się do klasy średniej, która według najnowszych badań jest bardzo mała - stanowi ok. 2 proc. społeczeństwa. Widoczni są głównie ludzie bogaci (6 - 8 proc.), ich mercedesy i bmw, ich eleganckie stroje - oraz biedni (cała reszta). - Ludzie mają radziecką mentalność - twierdzi Siergiejew. - Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Dominuje sposób myślenia lumpów. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Przytacza przykład znajomego, który założył firmę budowlaną. Nie mógł znaleźć robotników z Kijowa, byli jedynie chętni z okolicznych wsi. - Wyrzucił trzy kolejne ekipy. Pierwsza ukradła ciężarówkę cementu, druga bez przerwy piła - mówi. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. - Szkoła na pewno do tego nie przygotowywała - twierdzi. Czy warto cierpieć Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? Iwan Siergiejew uważa, że nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja, gdy zostanie zrealizowana prywatyzacja kuponowa (na wzór rosyjski). - Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają - przecież dostają niezłe pensje, choć nic nie robią - ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca. Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, uważa podobnie jak Iwan Siergiejew, że w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". - To strach wytworzył w nas takie właśnie psychologiczne struktury. Ludzie nie widzą i nie rozumieją, że jest możliwość wyboru. Całkiem już utracili inicjatywę i czekają, że ktoś im da pracę, pomoże... - mówi. - Nieliczni decydują się na samodzielne działanie i wybierają to, co jest najprostsze - na przykład handel. Zdaniem doktora Sajenki problem polega również na tym, że o ile dawniej w przedsiębiorstwach państwowych dyrekcja była ściśle powiązana z zespołem pracowniczym i jej pomyślność zależała od funkcjonowania całego zakładu i pracujących w nim ludzi, o tyle teraz jest inaczej. - Szefowie przedsiębiorstw, choć formalnie pełnią funkcje dyrektorskie, faktycznie porzucili swe firmy i ludzi. Zgromadzili wokół siebie mafijne grupy i troszczą się wyłącznie o siebie - twierdzi. - Żyją znakomicie i wcale nie zależy im na tym, by przedsiębiorstwa funkcjonowały normalnie. Dr Sajenko jest pesymistą. - U nas nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Nie ma Wałęsy, który - cokolwiek by o nim mówić - miał kolosalną wolę uczynienia z Polski takiego kraju, jakiego chciała większość. Jest gorzej niż w Rosji, która ma Jelcyna, "ojca narodu", oraz imperialną ideę - twierdzi. - Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a u nas ten zapas się kurczy. Iwan Siergiejew wciąż liczy na jakieś zmiany. - Moi znajomi, którzy się dorobili, natychmiast wyjeżdżali na Zachód... by po "przejedzeniu" pieniędzy wracać na Ukrainę. Ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Chcę, by u nas było normalnie - mówi. A pani Swietłana jest optymistką. - Jak sobie pomyślę... ojca i dziadka zabrało NKWD - zamyśla się. - Już nie wrócili. Więc warto trochę pocierpieć, żeby tego NKWD więcej nie było. *** Na prośbę rozmówców (z wyjątkiem dr. Jurija Sajenki) imiona i nazwiska osób występujących w reportażu zostały zmienione.
Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej.Mieszkańcy niemal całej Ukrainy stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo. Czy tak musi być? Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Lepiej żyć? Czy mogą sami próbować poprawić swój los?Emeryci raczej nie, bo przecież płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są przecież tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, zalicza się do klasy średniej, Przytacza przykład znajomego, który założył firmę budowlaną. - Wyrzucił trzy kolejne ekipy. Pierwsza ukradła ciężarówkę cementu, druga bez przerwy piła - mówi.Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? Iwan Siergiejew uważa, że nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja. - Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają - przecież dostają niezłe pensje, choć nic nie robią - ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca.Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, jest pesymistą. - U nas nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Nie ma Wałęsy, który - cokolwiek by o nim mówić - miał kolosalną wolę uczynienia z Polski takiego kraju, jakiego chciała większość. Jest gorzej niż w Rosji, która ma Jelcyna, "ojca narodu", oraz imperialną ideę - twierdzi. - Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a u nas ten zapas się kurczy.
ANALIZA Grzywna w nowym kodeksie karnym System stawek dziennych Poprzedni artykuł z tego cyklu JAROSŁAW MAJEWSKI Nowy kodeks karny wprowadza zupełnie inny model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych (stawkowym, taksy dziennej). Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby (art. 33 par. 1). Obowiązujący k.k. - podobnie jak jego poprzednik: kodeks karny z 1932 r. - stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie (uwaga: wyjaśnienie stosowanych tutaj skrótów podane jest w poprzednim artykule; oba stanowią całość). System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym. W przeciwieństwie do niego jest praktycznie niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. Przede wszystkim zaś bije konkurenta na głowę w kontekście konstytucyjnej zasady równości. Najłatwiej dostrzec to na przykładzie. W systemie kwotowym, jeśli jakieś przestępstwo zagrożone jest grzywną np. od 1000 do 50.000 zł, to ustawowe zagrożenie tylko formalnie jest takie samo dla wszystkich jego sprawców. Faktycznie jest tak samo surowe dla tych, których status majątkowy jest jednakowy, a dla wszystkich innych - różne. Prawidłowość łatwa do uchwycenia: im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego faktycznie łagodniejsze. I odwrotnie. Grzywna w wysokości np. 1000 zł po prostu musi byś bardziej dokuczliwa dla biedaka niż dla milionera. W systemie kwotowym owa nierówność ma charakter strukturalny, nieusuwalny. System stawkowy natomiast ją eliminuje. Znowu przykład: jeśli za pewne przestępstwo grozi np. grzywna od 10 do 360 stawek dziennych, to nie tylko formalnie, ale także realnie ustawowe zagrożenie jest jednakowe dla wszystkich sprawców. Przez odpowiednie kształtowanie wysokości jednej stawki można zniwelować dysproporcje różnic w ich zamożności. Grzywna w wysokości np. 100 stawek dziennych może być równie dolegliwa dla osoby niezamożnej i dla krezusa finansowego; oczywiście pod warunkiem, że właściwie określi się wysokość jednej stawki, tj. że stawka dzienna dla pierwszego sprawcy będzie dokładnie tyle razy niższa od stawki dziennej drugiego, ile razy status majątkowy pierwszego gorszy jest od statusu drugiego. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach, które wyraźnie się od siebie oddzielają. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się tymi samymi dyrektywami co przy wyznaczaniu dolegliwości kar niemajątkowych - zawartymi w rozdziale VI n.k.k. ("Zasady wymiaru kary i środków karnych"), mianowicie dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym (art. 53 par. 1). Na tym etapie - trzeba to z naciskiem podkreślić - nie pojawia się żadna szczególna dyrektywa wymiaru kary odnosząca się wyłącznie do grzywny, podobna do tej zawartej w art. 50 par. 3 k.k. Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od oceny statusu majątkowego sprawcy! Podstawą rzeczonej decyzji powinna być zawsze wszechstronna analiza wielu okoliczności splatających się w stanie faktycznym będącym przedmiotem postępowania, takich jak motywacja i sposób zachowania się sprawcy, popełnienie przestępstwa wspólnie z nieletnim, rodzaj i stopień naruszenia ciążących na sprawcy obowiązków, rodzaj i rozmiar ujemnych następstw przestępstwa, właściwości i warunki osobiste sprawcy, sposób życia przed popełnieniem przestępstwa i zachowanie się po jego popełnieniu, zwłaszcza staranie o naprawienie szkody lub zadośćuczynienie w innej formie społecznemu poczuciu sprawiedliwości, zachowanie się pokrzywdzonego (art. 53 par. 2), a także pozytywne wyniki przeprowadzonej mediacji między pokrzywdzonym a sprawcą albo ugoda między nimi osiągnięta w postępowaniu przed sądem lub prokuratorem (art. 53 par. 3). Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360 (art. 33 par. 1). Jednakże od tej zasady - w zakresie granicy górnej - n.k.k. przewiduje sporo wyjątków, zarówno w części ogólnej jak i szczególnej. I tak, w wypadku grzywny: kumulatywnej związanej z przestępstwami określonymi w art. 296 par. 3, art. 297 par. 1 oraz art. 299 górny próg zagrożenia wyznacza liczba (aż!) 2000 stawek (art. 309); nadzwyczajnie obostrzonej oraz łącznej kary grzywny - 540 stawek (art. 38 par. 2, art. 86 par. 1); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary pozbawienia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 180 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1); podobnie dla grzywien występujących w sankcjach związanych z niektórymi drobniejszymi przestępstwami (np. art. 221); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary ograniczenia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 90 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1). Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami zawartymi w art. 33 par. 3, które można by nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. I tak sąd w kontekście tego rozstrzygnięcia powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe; słowem: dokonać wszechstronnej, wręcz drobiazgowej analizy statusu majątkowego sprawcy. Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł (art. 33 par. 3). Pewna swoistość związana jest z określaniem wartości jednej stawki w razie łącznej kary grzywny: wymierzając taką karę sąd powinien na nowo określić wartość jednej stawki zgodnie ze wskazaniami art. 33 par. 3, z tym wszakże ograniczeniem, że nie może ona przekraczać najwyższej z ustalonych dla grzywien podlegających łączeniu (art. 86 par. 2). Na zasadach przewidzianych w n.k.k. wymierzać się będzie także grzywny zawarte w ustawach szczególnych, co nie dotyczy jednak ustawy karnej skarbowej ani wypadków, w których ustawa szczególna określa grzywnę kwotowo (art. 11 przepisów wprowadzających k.k.). W wyroku orzeczenie dotyczące grzywny w systemie stawkowym może wyglądać np. następująco: "(...) wymierza mu 60 stawek dziennych grzywny, określając wysokość (jednej) stawki na 30 zł (...)". Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej jest - warto podkreślić raz jeszcze - konsekwentny podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. Cele, którym mają służyć procedury obu etapów, są zupełnie różne: w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie co do surowości kary, o wymiar kary w ścisłym sensie, w drugim - o czysto techniczny właściwie zabieg, mający zapewnić, aby grzywna w określonej liczbie stawek dziennych była faktycznie równie dolegliwa dla wszystkich sprawców, którym ją wymierzono, niezależnie od różnic w stopniu ich zamożności. Założenie to znalazło także formalny wyraz w systematyce n.k.k. Nie bez powodu przecież przepis art. 33 par. 3, zawierający dyrektywę "drugiego etapu", a więc określający, czym należy się kierować przy ustalaniu wysokości stawki dziennej, zamieszczono w zupełnie innym miejscu aniżeli dyrektywy "pierwszego etapu" (tych drugich należy szukać w rozdziale VI "Zasady wymiaru kary i środków karnych", a art. 33 w rozdziale IV "Kary"). Jak widać, istota analizowanego systemu orzekania grzywny wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. Kto zapomni o tej zasadzie albo nie będzie jej rygorystycznie przestrzegał, może łatwo zaprzepaścić zalety systemu stawkowego. Warto z góry przestrzec przed niektórymi z możliwych nieprawidłowości. I tak, nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. Niedopuszczalne jest rozumowanie: "wymierzyłem sprawcy wysoką liczbę stawek, to wobec tego wartość jednej stawki ustawiam stosunkowo nisko; ale gdybym wymierzył mu mniej stawek, to wysokość jednej stawki określiłbym odpowiednio wyżej". Niedopuszczalna jest również - błąd pokrewny - wszelka "żonglerka" z użyciem liczby stawek z jednej strony oraz wysokości jednej stawki z drugiej; błędne byłoby rozumowanie: "wszystko jedno czy wymierzę w konkretnym wypadku 50 stawek grzywny, określając równocześnie wartość stawki na 100 zł, czy też 25 stawek, przyjmując, że wysokość stawki wynosi 200 zł". Nie wolno też najpierw ustalać globalnej kwoty grzywny w złotówkach, a potem odpowiednio "przykrawać" do tego ustalenia rozstrzygnięcia w kwestii liczby stawek oraz wartości jednej stawki. Wreszcie niedopuszczalne jest odwracanie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby (choć co do zasadności tego akurat zastrzeżenia w takim zakresie, w jakim nie chodzi wyłącznie o czystość konstrukcyjną, można mieć poważne wątpliwości). Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k. Czy oznacza to, że tym samym zniknie z tego systemu model kwotowy? Otóż nie. I nie chodzi tu tylko o przepisy ustawy karnej skarbowej. Na podstawie art. 5 przepisów wprowadzających n.k.k. zostanie utrzymanych w mocy wiele rozsianych po różnych ustawach przepisów karnych, w których granice grzywien określono kwotowo (np. art. 12 ustawy z 9 listopada 1995 r. o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu i wyrobów tytoniowych). Grzywny określone kwotowo spotkać można również w ustawach, które pierwotnie miały wejść w życie nie wcześniej niż n.k.k. (np. art. 171 ust. 1-3 i 5 ustawy z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe), co może świadczyć, że owa dwoistość sposobu orzekania grzywny nie będzie przejściowa. Żadne z postanowień części ogólnej k.k. ani słowem nie wspomina o grzywnach określonych kwotowo (w części szczególnej oraz wojskowej grzywny takie, naturalnie, również nie występują). Jedynie z lektury art. 11 przepisów wprowadzających k.k. dowiadujemy się, że grzywien kwotowych nie wymierza się "na zasadach przewidzianych" w n.k.k. (od razu pojawia się więc pytanie: to wedle jakich zasad się je wymierza?) W takiej sytuacji nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości, z którymi sądy będą musiały sobie jakoś radzić (problematykę tę mogę tylko zasygnalizować - krótkie choćby jej omówienie wymaga osobnego szkicu). Czy kłopotów tych nie można było uniknąć? Oczywiście tak. Wystarczyło po prostu wyeliminować wszystkie grzywny kwotowe z naszego systemu prawa karnego, zastępując je grzywnami określonymi w stawkach. W toku prac nad n.k.k. taką koncepcję przyjęto. I nie wiadomo właściwie, dlaczego na koniec od niej odstąpiono. N.k.k. statuuje ważną i racjonalną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego stosunki majątkowe lub możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji (art. 58 par. 2). Orzekanie grzywny w takiej sytuacji - nierzadkie pod rządem k.k., zwłaszcza do czasu wejścia w życie noweli z sierpnia 1995 r. znoszącej obligatoryjność grzywny kumulatywnej określonej w art. 36 par. 3 k.k. - to świadectwo groźnej niekonsekwencji w polityce karania. Wymierza się sprawcy grzywnę, z góry zakładając, że albo zapłaci ją za niego ktoś inny, albo wykonana zostanie kara zastępcza. W pełni więc trafnie do n.k.k. wprowadzono mechanizm mający zapobiec powstawaniu takich sytuacji. Jeżeli zajdą przesłanki zastosowania art. 58 par. 2, sądowi nie wolno będzie orzec grzywny. Musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Pewne kłopoty ze stosowaniem zasady określonej w omawianym przepisie mogą się pojawić w wypadku sankcji prostych, opiewających wyłącznie na karę grzywny. N.k.k. takich wprawdzie nie przewiduje, ale można je znaleźć w niektórych innych ustawach (np. art. 24 ust. 1 ustawy o oznaczaniu wyrobów znakami skarbowymi akcyzy). W takiej sytuacji z jednej strony grzywna jest jedyną karą, jaką formalnie można wymierzyć, ale z drugiej - zakazuje tego art. 58 par. 2. Pat? Niekiedy wyjściem będzie sięgnięcie po instytucję określoną w art. 59 (jeśli naturalnie przyjąć, że zakres zastosowania tego przepisu obejmuje również sankcje proste opiewające tylko na grzywnę, bo że tak jest - z przepisu tego wprost nie wynika) i odstąpienie od wymierzenia kary połączone z równoczesnym orzeczeniem środka karnego. Gorzej, kiedy przesłanki zastosowania tej instytucji w danej sytuacji nie zajdą. Jeszcze pół biedy, jeżeli są podstawy do orzeczenia któregoś ze środków karnych. Ale jeżeli ich nie będzie? Nie orzec wobec sprawcy grzywny, to nie zastosować wobec niego żadnego środka represji karnej. Ciekawe, czy ustawodawca był świadom tej konsekwencji. Na marginesie analizy funkcji art. 58 par. 2 warto zwrócić uwagę na pewien brak harmonii między treścią tego przepisu a treścią art. 33 par. 3. Otóż jest oczywiste, że o rozstrzygnięciu kwestii, czy sprawcy w ogóle wolno wymierzyć grzywnę, powinny decydować te same okoliczności, które potem - jeśli odpowiedź na poprzednie pytanie będzie twierdząca - zdecydują o wysokości stawki dziennej. Trudno przeto pojąć, dlaczego okoliczności wskazane w tym pierwszym oraz w drugim przepisie nie są jednakowe - wyliczenie zawarte w art. 33 par. 3 jest bogatsze o "warunki osobiste i rodzinne sprawcy". Na koniec trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że n.k.k. przewiduje - nie znaną jego poprzednikowi - możliwość warunkowego zawieszenia wykonania kary grzywny; możliwość ta dotyczy wszelako jedynie grzywny samoistnej (art. 69 par. 1). Autor jest adiunktem w Katedrze Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego
Nowy kodeks karny wprowadza inny model orzekania grzywny - system stawek dziennych, gdzie granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby. System stawek dziennych góruje nad obowiązującym w k.k. systemem kwotowym (niewrażliwość na inflację, brak kłopotów w ustalaniu wysokości kary zastępczej, przestrzeganie konstytucyjnej zasady równości). W systemie kwotowym ustawowe zagrożenie jest takie same dla wszystkich, niezależnie od statutu majątkowego. System stawkowy dba, by grzywna była równie dotkliwa dla sprawców o różnych dochodach. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach: sąd ustala liczbę stawek dziennych (uwzględniając m.in. motywację sprawcy, następstwa przestępstwa), potem wyznacza wartość jednej stawki po dokonaniu analizy statusu majątkowego sprawcy. Podział na dwa etapy ma zapewnić równą dolegliwość kary dla wszystkich sprawców. System stawek dziennych wymaga, aby określenie liczby stawek było całkowiecie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. N.k.k. wprowadza stawkowy model orzekania grzywny w systemie polskiego prawa karnego. Jednakże system kwotowy nie zniknie zupełnie, a jego zachowanie może powodować trudności. N.k.k. zakłada, że grzywny nie orzeka się, jeżeli sytuacja majątkowa sprawcy uzasadnia przekonanie, że nie uiści on grzywny i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji.
ZDROWIE Gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy Epidemia na Starym Kontynencie KRYSTYNA FOROWICZ Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy - powiedziała "Rz" lekarz dyżurny przychodni przy ul. Żeromskiego - Jest godzina 17, mamy jeszcze 54 dzieci pod gabinetem, a czekają nas poza tym wizyty domowe. W sobotę mieliśmy 70 pacjentów. Coraz częściej chorują na grypę dzieci, i to coraz młodsze. Do przychodni przy ul. Malczewskiego pełniącej weekendowy dyżur w sobotę zgłosiło się ponad 60 chorych, w niedzielę do wczesnego popołudnia blisko 40 osób. Tradycyjne leki mało skuteczne Zwykle zaczyna się od siąkających nosami kilku osób. Jednak choroba postępuje lawinowo. Wirus grypy przenosi się drogą kropelkową - podczas rozmowy, kaszlu i kichania. Jedna zagrypiona osoba, która pojawi się w towarzystwie, może zakazić wielu ludzi. Dr Jerzy Olszewski z Pogotowia Ratunkowego w Warszawie powiedział "Rz": - Zgłoszenia kierujemy do przychodni pełniących dyżury. My ratujemy życie ludzkie, nie leczymy. Jednak wezwań jest sporo, bo ludzie mylą infekcje grypowe z innymi objawami choroby, np. zapaleniem płuc. Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Wybuchnie, kiedy będzie dużo źródeł zakażenia. Może to nastąpić za kilka tygodni, albo wcześniej, w lutym. Nie mamy pewności, ale tak na 20 proc. wyrokujemy, że nadejdzie z Anglii - byłaby to najgorsza jej odmiana. Inni lekarze przypuszczają, że na 50 proc. przywleczemy ją z Czech. - Polacy lekceważą profilaktyczne szczepienia przeciwko grypie - mówi dr Sobolewski. Liczba osób korzystających z tej formy profilaktyki jest ciągle zastraszająco niska. Tymczasem jedynie szczepionki zapobiegają rozprzestrzenianiu się schorzeń zakaźnych. Są skuteczne w ponad 50 proc., w zależności od stanu odporności osoby zaszczepionej. Nieraz wirusy okazują się "sprytniejsze" i po zaszczepieniu można zachorować. Ale przebieg grypy jest wówczas łagodniejszy i szybciej wraca się do zdrowia. W Polsce co roku na grypę choruje ok. 7 proc. społeczeństwa. Dr Sobolewski radzi zminimalizować kontakty z otoczeniem, osoby zainfekowane stają się źródłem zakażeń dla innych. Grypa u każdej zainfekowanej osoby może przebiegać ciężej. Radzi też zaszczepić się, a przede wszystkim unikać podróży zagranicznych. W Polsce zarejestrowanych jest 5 szczepionek antygrypowych, które kosztują ok. 25 zł. Są to zarówno preparaty złożone z fragmentów, jak i całych komórek wirusa. Receptę na szczepionkę wypisuje lekarz pierwszego kontaktu w rejonie po zbadaniu pacjenta. Pacjent musi być zdrowy w momencie, gdy się zaszczepia. Ze względu na wielką zmienność wirusa grypy, nie udało się dotychczas opracować szczepionek, które uodparniałyby na całe życie. Każdego roku można jednak kupić w aptekach wersje uaktualnione na nowy sezon. Niektóre firmy wypowiedziały wojnę tej jednej z najdolegliwszych chorób i wykupiły dla pracowników i ich rodzin pakiet szczepień, aby biura nie świeciły pustkami. Tradycyjne leki przeciwbakteryjne, dotychczas powszechnie używane, w niektórych przypadkach, okazują się mało skuteczne, co jest spowodowane zwiększaniem się oporności organizmów na antybiotyki i chemioterapeutyki. Zdaniem internistów i wirusologów, zapobieganie przez czynne uodparnianie jest najlepszym sposobem ochrony przed infekcjami. Szczyt chorobowy każdego roku następuje między styczniem i marcem. Wtedy osłabiony organizm łatwo poddaje się chorobie - tłumaczą lekarze. Można się chronić - W stadium wstępnym przeziębienia lub grypy najlepiej jest sięgnąć po środki pochodzenia roślinnego - radzi prof. Stanisław Kohlmuenzer z Katedry Botaniki Farmaceutycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Napar z kwiatu lipy ma właściwości napotne, sok z jeżówki uodparniające, babka lancetowata udrażnia drogi oddechowe. Dobrze jest także sięgnąć po syropy i napary z malin, tymianku, rumianku, czosnku, cebuli oraz po soki bogate w witaminę C. Jednak to wszystko jest skuteczne w profilaktyce i początkowych stadiach grypy. Gdy dojdzie do stanu zapalnego, wtedy trzeba ratować się silniejszymi środkami - podkreślił S. Kohlmuenzer. Najlepiej jest grypę przeleżeć, bo jeśli dojdzie do powikłań, mogą doprowadzić nawet do śmierci chorego - ostrzegają lekarze. Groźnym jej powikłaniem jest zapalenie mięśnia sercowego, może się zdarzyć także zapalenie opon mózgowych. - Najlepszą metodą wzmocnienia układu odpornościowego jest witamina C, jest to doskonała bariera dla wirusa grypy - twierdzi dr Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska z Instytutu Żywności i Żywienia w Warszawie. - Niekoniecznie muszą to być tabletki. Wystarczy jeden owoc kiwi, jedna pomarańcza i dwa grejpfruty, aby pokryć dzienne zapotrzebowanie na tę witaminę. Przypadki śmiertelne W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne. Brytyjskie szpitale mają kłopoty z przechowywaniem zwłok. Z powodu braku miejsc w szpitalnych kostnicach, korzysta się tam z pomocy lodówek kontenerowych i samochodów-chłodni - donoszą agencje prasowe. W okręgowym szpitalu w Eastbourne nad La Manche, gdzie między 24 grudnia a 4 stycznia 80 osób zmarło na grypę, zwłoki 60 osób przechowywano w ciężarówce-chłodni. W niezbyt odległym Hastings skorzystano z lodówki kontenerowej, ponieważ miejscowa kostnica, licząca 44 miejsca, okazała się za mała. Co roku w Wielkiej Brytanii umiera na grypę 3000-4000 ludzi. W Czechach w niektórych powiatach na zachodzie kraju liczba chorych przekroczyła już 3 tysiące w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców. W Pilznie, na zachodzie Czech, gdzie sytuacja jest najtrudniejsza, zakaz odwiedzin obowiązuje we wszystkich zamkniętych placówkach służby zdrowia i opieki społecznej. W ciągu ostatniego tygodnia liczba chorych wzrosła tam o ponad 60 proc. W Pradze na grypę i podobne do niej wirusowe schorzenia górnych dróg oddechowych choruje już co 30 mieszkaniec. Także tutaj liczba chorych szybko rośnie. Według praskiego inspektora sanitarnego Vladimira Polaneckiego, w stosunku do ubiegłego tygodnia liczba zachorowań wzrosła o 62 proc. Granica epidemii (2000 zachorowań na 100 tysięcy mieszkańców) została przekroczona także w wielu miastach wschodnich Czech, m.in. w sąsiadującym z Polską Nachodzie oraz w miastach czeskiego Śląska, m.in. w Karwinie i Hawirzovie. W położonym w północno-zachodnich Czechach Chomutovie liczba chorych przekroczyła 3150. Liczba zachorowań, według oceny epidemiologów, ciągle szybko rośnie i należy oczekiwać, że grypa zaatakuje w Czechach w pełni dopiero w najbliższych dniach. Grypa ma w tym roku szczególnie ciężki przebieg. W pierwszych dwóch-trzech dniach chorzy mają bardzo wysoką temperaturę (nawet do 40 stopni C), męczący, suchy kaszel i kłopoty z oddychaniem. W Holandii Grypa zagraża jednej piątej ludności Holenderskie władze sanitarno-epidemiologiczne ostrzegły, że na grypę może zachorować w nadchodzących tygodniach do 20 procent ludności tego kraju. We wschodnich regionach Holandii odnotowuje się już 26 zachorowań na 10 tysięcy mieszkańców. Jeśli prognoza okaże się trafna, już wkrótce z wirusem grypy będzie się borykać trzy miliony Holendrów. Zdrowych wzywa się do szczepień, a chorych upomina, żeby nie lekceważyli grypy i koniecznie stosowali się do wskazówek lekarzy.
Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. To bez wątpienia początki grypy. Lekarz dyżurny kraju uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne. Grypa ma w tym roku szczególnie ciężki przebieg. Zdrowych wzywa się do szczepień.
NARCIARSKIE MISTRZOSTWA ŚWIATA Drugie złoto dla Stefanii Belmondo - Bjoern Daehlie znów bez medalu Dwaj twardziele w śnieżnej burzy MAREK JÓŹWIK z Ramsau We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2. Padało, pada i będzie padać. Konkretnie śnieg, dokładnie trzy dni. Potem ma wyjrzeć słońce. Obiecanki cacanki, tymczasem kolumna samochodów, długa na 10 kilometrów, utknęła na krętym podjeździe ze Schladming do Ramsau i... klapa. Z nudów policjanci zaczęli sprawdzać, kto ma łańcuchy. Temu, kto nie miał, kazali zawracać i zakładać. Łatwo powiedzieć "wiśta, wio", jak mawiał pewien bohater pewnego serialu, ale na tej drodze zawraca się równie zgrabnie jak na desce do prasowania, więc wszystko to trwało, aż wszystkich przysypało. Nie wiem, czy ta kolumna się odkopała, bo nasz kierowca, spryciula, w miejscu zawinął. Polecieliśmy przez zboże, ocierając się o chłopskie chaty (bardzo podobne zresztą do willi w Konstancinie), o stodoły i obory, dotarliśmy do Ramsau. Uff... Nawiasem mówiąc, śnieg to żywioł. Trzeba tu być, żeby się dowiedzieć takich rzeczy. Nie wiem, czy za trzy dni po tych opadach zostanie choćby jeden komin wystający ponad śnieg w miasteczku Ramsau. Może tak, a może nie. W każdym razie samochodom trzeba będzie przypiąć narty. Nie wiem, ile płatków owsianych połknęła na śniadanko Stefa Belmondo. Ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce, przylepiona do pleców Daniłowej. Na podbiegu ją wyprzedziła, a potem cięła jak frezarka, jak mały ratrak, jak skuter śnieżny. Cała jej wieś musiała się zalewać łzami szczęścia, kiedy ona pomykała po swój drugi złoty medal. Koledzy z włoskiej prasy podskakiwali, pokrzykiwali. Wyglądali jak śnieżne bałwanki. Nie przeczuwali, że to jeszcze nie koniec uciech; że i Valbusa podniesie im adrenalinę. Stefania Belmondo to skromna dziewczyna. W wypowiedziach nigdy się nie przechwala, nie pretenduje do roli gwiazdy. Tak też było i tym razem: "Po prostu dzisiaj czułam się dobrze. Ale to był trudny bieg. Jednak te złe warunki pomogły mi zrealizować moją taktykę. Jestem oczywiście bardzo szczęśliwa. Ale nie, wcale nie czuję się «królową Ramsau», chociaż jest to właściwie mój drugi dom." Martinsen okazała się faktycznie cieniutka w tej łyżwie. Wystartowała pierwsza, przybiegła ósma, dokładnie odwrotnie niż Belmondo. Neumannova w ogóle nie podjęła pracy. Jej szaman wyraźnie przekombinował. W biegu na 15 km wysiadła doskonale po 4 km. W biegu na 5 km zdobyła brązowy medal. Do biegu na 10 km wcale nie podchodziła. Migreny miewa czy co. Raczej czy co. Jej guru chyba wziął nie te pigułki z domu, co trzeba. Tak się jeszcze nie biesiła żadna medalistka mistrzostw świata, a ponadto osoba z towarzystwa w branży narciarstwa biegowego. Czeskim dziennikarzom wytłumaczono, że zniechęciły ją złe warunki, bo ona jest za ciężka na ten miękki śnieg w odróżnieniu od, dajmy na to, takiej Belmondo, która waży coś ze 46 kilogramów jak namoknie. Czesi to kupili patriotycznie, choć - jak się chwilę zastanowić - to Alsgaard z Myllylae powinni w tym śniegu utonąć, skoro każdy waży dwa razy więcej od Neumannovej. Kiedy biegały kobiety, śnieg padał i padał. Kiedy ruszyli mężczyźni, przyszła prawdziwa burza śnieżna. To było piękne porywające widowisko. Taka walka zdarza się w sporcie raz na wiele lat, a potem długo się ją pamięta i wspomina. Bjoern Daehlie postanowił wziąć rywali na lęki. Wystartował z potężnym impetem z piątej pozycji. Wymyślił to sobie tak: ja idę mocno, więc jestem mocny, a wy trzęście portkami. Jakoś nikt się nie przestraszył. Daehlie siadł za Myllylae i odjechali kawał do przodu. Ledwo ich było widać w tej burzy. Biegi na dochodzenie to najlepszy pomysł speców od reform narciarskich. Wszystko widać jak na dłoni. Wiadomo, kto prowadzi, a kto goni. Jest w tym taki prąd, że można by oświetlić Ramsau i jeszcze Haus. Myllylae jest mocny jak koń. I Alsgaard jest mocny jak koń. Alsgaard z początku trzymał się z tyłu, prowadził grupę pościgową, aż uznał, że przyszedł czas, żeby podskoczyć do Daehliego i Myllylae. Jak postanowił, tak zrobił. Wcześniej tamci dwaj zmieniali się na prowadzeniu. Daehlie konsekwentnie próbował straszyć rywala, pomykając jak rączy jeleń. Takie grepsy mogą zmylić telewidza, ale na pewno nie faceta, który ma was obok siebie i słyszy, jak rzęzi wam w płucach i widzi, jak noga wam mięknie. Co Daehlie wyrwał do przodu, to Myllylae poprawił i "wyszedł mu z tyłu", jak pisał klasyk. Kiedy Alsgaard dołączył, było dwóch Norwegów na jednego Fina. Szybko się jednak okazało, że nie będzie żadnych spółek z o.o. Alsgaard pracował na siebie i to on wykończył Bjoerna forsownym podbiegiem, kiedy przyspieszył, a za nim Myllylae. Bjoerna powoli zasypywał śnieg. Gończą sforę prowadził Valbusa. Ktoś im krzyknął, że Daehlie jest out, więc ostro przyspieszyli. Myllylae to twardy gość i Alsgaard to twardy gość. Dwóch twardzieli walczyło twardo w śnieżnej burzy, ale mądrzej rozegrał to Norweg. Tuż przed wjazdem na stadion całkiem się wyprostował, odetchnął głęboko i rozpoczął ten swój nieodparty finisz. Z dwóch twardzieli wygrał twardszy. Sam to później tak opisał: "Przed startem nie zakładałem, że będę zwycięzcą. Czułem się trochę zmęczony po poprzednich szybkich biegach. Ta pogoda była zupełnie nie dla mnie. Mika był tak silny, jak ja czułem się zmęczony, biegnąc za nim na ostatniej rundzie, ale postanowiłem zaatakować na finiszu. I tak też zrobiłem". To był naprawdę piękny bieg. Nic nie przesadzam, choć nie lubię takich określeń. I Daehlie rzeczywiście zgotował sobie tutaj efektowny pogrzeb własnej kariery. Pogrzeb wielkiej legendy. Pewnie jeszcze wygra kilka biegów w Pucharach Świata, może nawet powalczy o medal w maratonie, ale to już nie jest ten Bjoern. Za mocno i za długo napinał tę strunę, która teraz z wolna pęka. Biegi się skończyły i zaczęło się czekanie na skoczków. Na popołudnie w Bischofshofen zaplanowano konkurs drużynowy. Między innymi z udziałem Polaków. Przeszkadzał śnieg, a jeszcze bardziej wiatr. W porywach przekraczał 4 metry na sekundę, więc czekanie się przeciągało. W Trondheim wygrali Finowie, w Nagano Japończycy. Tutaj mocni są Niemcy i Austriacy. A kiedy zaczął się ten konkurs, okazało się, że są noszenia. Piotr Fijas wstawił do drużyny Wojtka Skupnia zamiast Marcina Bachledy. Skupień skoczył przyzwoicie i Adam Małysz też. Łukasz Kruczek słabiutko. Robert Mateja fatalnie jak na jego możliwości. Po pierwszej serii wylądowaliśmy na miejscu 9. na 12 drużyn. Zatem były noszenia, ale jednak nie dla wszystkich. Dla Niemców były, zwłaszcza dla Dietera Thomy, dla Japończyków i dla Austriaków też. Polaków nosił wiatr jakby mniej chętnie. A jednak nie tylko Polakom wiatr wiał w oczy. W drugiej serii Christoph Duffner wyciął Niemcom paskudny numer, bo wziął i się przewrócił, dokładnie w strefie lądowania, gdzie miał obowiązek stać i ustać. Każdy sędzia odjął mu za to po 10 pkt. Niemców wyprzedzili Japończycy, a ich trener padł ze szczęścia tak, jak stał. Na śnieg upadł biedaczek, może nabił sobie guza. Potem zrobiło się totalne zamieszanie. Sędziowie zatrzymali trzecią grupę. Puścili czwartą, którą także zatrzymali. Rekord skoczni poprawiano parę razy tego dnia, więc były powody, tyle że wcześniej. Znowu czekano, zwlekano. Wystrzelono V-1, znaczy przedskoczka-pacholę z takim właśnie numerem na plecach. W końcu znowu wypuścili trzecią grupę z niższego rozbiegu. Potem czwartą. Do końca się kotłowało. Wszystko mogło się zdarzyć. Mogli wygrać Japończycy, mogli Niemcy. Napięcie wzrosło potwornie. Nie wytrzymał go Horngacher. Skoczył słabiej, niż chciał ten tłum, który patrzył w niego jak w tęczę. Nie wytrzymał Funaki. Jak zwykle skoczył pięknie, ale jednak bliżej od Schimtta. Wygrali Niemcy mimo upadków Duffnera i Hannawalda. Polacy utrzymali 9. miejsce. To był prawdziwie burzliwy dzionek na mistrzostwach świata w Austrii. Kobiety - bieg na 10 km na dochodzenie st. klasycznym: 1. Stefania Belmondo (Włochy) 42.27,9; 2. Nina Gawryluk (Rosja) 42.56,8; 3. Irina Taranienko-Terelia (Ukraina) 43.02,2; 4. A. Riezcowa (Rosja) 43.07,3; 5. O. Daniłowa (Rosja) 43.14,6; 6. K. Smigun (Estonia) 43.20,4; 7. A. Ordina (Szwecja) 43.39,0; 8. B. Martinsen (Norwegia) 43.41,1; 9. M. Theurl (Austria) 43.46,2; 10. S. Villeneuve (Francja) 44.10,0. Mężczyźni - bieg na 15 km na dochodzenie st. klasycznym (czas łączny): 1. Thomas Alsgaard (Norwegia) 1:05.54,9; 2. Mika Myllylae (Finlandia) 1:05.55,6; 3. Fulvio Valbusa (Włochy) 1:06.17,6; 4. J. Isometsa (Finlandia) 1:06.18,5; 5. J. Mae (Estonia) 1:06.19,0; 6. B. Daehlie (Norwegia) 1:06.19,4; 7. A. Prokurorow (Rosja) 1:06.20,1; 8. A. Stadlober (Austria) 1:06.22,9; 9. P. Elofsson (Szwecja) 1:06.29,6; 10. F. Maj (Włochy) 1:06.30,0...; 47. Janusz Krężelok (Polska, AZS AWF Katowice) 1:10.24,8. Drużynowy konkurs skoków (K-120): 1. Niemcy (Sven Hannawald, Christoph Duffner, Dieter Thoma, Martin Schmitt) 988,0; 2. Japonia (N. Kasai, H. Miyahira, M. Harada, K. Funaki) 987,0; 3. Austria (A. Widhoelzl, M. Hoellwarth, R. Schwarzenberger, S. Horngacher) 905,5; 4. Finlandia 855,7; 5. Słowenia 762,3; 6. Norwegia 707,1; 7. Czechy 639,5; 8. Szwajcaria 559,8; 9. Polska (Wojciech Skupień, Adam Małysz, Łukasz Kruczek, Robert Mateja) 549,2; 10. Rosja 548,8.Dziś na mistrzostwach 10.30 - kombinacja norweska drużynowo - skoki (K-90) 14.30 - kombinacja norweska drużynowo - sztafeta 4x5 km
We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2. Warunki pogodowe były niezwykle trudne - padał gęsty śnieg i wiał silny wiatr. Stefa Belmondo ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce. Po biegu powiedziała skromnie: "Po prostu dzisiaj czułam się dobrze". Wyścig mężczyzn był porywającym widowiskiem. Alsgaard i Myllylae walczyli twardo w śnieżnej burzy. Po zwycięstwie Alsgaard powiedział: "Mika był tak silny, jak ja czułem się zmęczony, ale postanowiłem zaatakować". Do konkursu drużynowego Piotr Fijas wstawił do drużyny Wojtka Skupnia, który skoczył przyzwoicie. Adam Małysz też. Łukasz Kruczek i Robert Mateja słabiutko. Wygrali Niemcy, mimo upadków Duffnera i Hannawalda.
INTERNET Drzwi do biznesu XXI wieku Wielkie wojny wirtualne RAFAŁ KASPRÓW Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Branża raczej przyszłości Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wyścig trwa Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP). - Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica. Kupić, co się da Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln). Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami. Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel. - Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku. Potentat w sieci Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet. - Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Portal "Z"? Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne. - Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe. Z telefonu w sieć W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Nadzieja w Vivendi Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych. Agora wszystkich zaskoczy? Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory. - To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA. Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem. - Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu. ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy. Na razie dużo strat Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości. - portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę. - wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła. - e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt. - Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek. - on line - sieć, obecność w Internecie.
Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska , która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie i działała w zakresie "e-commerce". Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel. Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet i spółki Tele-Energo. W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko.
MEDYCYNA Nowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować ból Superaspiryna w natarciu RYS. MAREK KONECKI ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem". Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina. Ostrożnie z lekami Przewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego. Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny. Fatalne powikłania Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane. Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry. Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi. Nadzieje i kontrowersje Pierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej. Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
Leki przeciwbólowe Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Z zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego. superaspiryny nie będą lepszą ofertą dla każdego chorego.
ŚWINOUJŚCIE Rok prezydentury Stanisława Możejki Wojownik w fotelu MICHAŁ STANKIEWICZ Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik i wydobytą z niego miną, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni. Prezydentura Możejki jest naprawdę zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji po kolejnej spektakularnej akcji prezydenta, który wymienia w ich gabinetach zamki w drzwiach, zdejmuje z nich tabliczki, a telefon komórkowy wiceprezydenta zgłasza operatorowi sieci jako kradziony. To kara za ich nieposłuszeństwo. Mimo utraty większości w radzie prezydent nie traci jednak dobrego ducha. Od początku swojej kariery jest przecież wojownikiem. Opiekunowie tracą zmysły Urodzony w Szczecinie, od 1954 roku mieszka w Świnoujściu. Studia na Politechnice Szczecińskiej przerwał po czwartym roku. Rozpoczął pracę w Morskiej Stoczni Remontowej. Z opozycją po raz pierwszy zetknął się w sierpniu 1980. Wtedy jeszcze jako obserwator. Czynnie zaangażował się dopiero po ogłoszeniu stanu wojennego. Współtworzył podziemne struktury w mieście. W 1986 roku jako pierwszy w kraju zarejestrował w sądzie stoczniowy komitet "Solidarności". - Potem już jeździłem po kraju i hurtowo zakładałem komitety. Sądy wojewódzkie standardowo odrzucały wnioski, a my standardowo składaliśmy odwołania do Sądu Najwyższego. I tam, w SN w pewnym momencie zrobiła się oaza wolności. Spotykały się całe komitety czekające na wynik postępowania - opowiada Możejko. Wielokrotnie internowany, aresztowany. Jak twierdzi milicjanci i "opiekunowie" ze Służby Bezpieczeństwa mieli z nim zawsze kłopoty - pod nieudanych akcjach bywali zwalniani lub tracili zmysły. - Mój pierwszy "opiekun" został wyrzucony za nieskuteczną opiekę na pochodzie pierwszomajowym. A później chodził po Świnoujściu z dużym krzyżem na piersi - wspomina Możejko. - Ci, co ze mną walczyli, zawsze mieli dużo przygód, które niekoniecznie się dla nich dobrze kończyły. I tak jest do dzisiaj. Zarząd na taczkach W 1990 roku, jako szef świnoujskiej "Solidarności", został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł jednak ze związku w atmosferze skandalu finansowego. Związkowcy zarzucali mu bałagan w rachunkach. - Zostałem etatowym członkiem zarządu miasta i zbiegło się to akurat z upływem kadencji przewodniczącego "Solidarności". Wyrzucenie? To tylko dymy polityczne - komentuje. Jako członek zarządu miasta też nie ma spokoju. Staje się jedną z dwóch ofiar głośnej "afery taczkowej". W lipcu 1993 roku rozwścieczony tłum handlarzy ze świnoujskich targowisk wywozi Możejkę i ówczesnego prezydenta Leszka Miłosza na taczkach z Urzędu Miasta. Przed budynkiem zmusza prezydenta do podpisania rezygnacji. Powodem ataku są plany budowy konkurencyjnego targowiska w pobliżu granicy. Sprawa trafiła do sądu, który skazał głównego pomysłodawcę wywożenia na taczkach, Witolda B., oraz trzy inne osoby na rok więzienia w zawieszeniu. Wyroki otrzymują jeszcze, biorące udział w zajściu, 24 osoby. Posadę stracił także ówczesny komendant rejonowy policji oraz jego zastępca za to, że ich podwładni podczas awantury nieudolnie próbowali odbić Możejkę i prezydenta Miłosza. W kolejnych wyborach samorządowych, w roku 1994, Możejko nie kandyduje. Prowadzi biuro senatorskie Artura Balazsa. Nadal jednak walczy. Przede wszystkim z zarządem miasta zdominowanym przez SLD i UW. Współpracuje z lokalnym tygodnikiem "Wyspiarz", w którym atakuje obowiązujące w mieście "układy". Zaprzyjaźniony z Możejką redaktor naczelny tygodnika przypłaca to zwolnieniem z pracy. Razem, w roku 1997, zakładają konkurencyjne pismo. Od tej pory w Świnoujściu działają dwa walczące ze sobą tygodniki. W tam samym czasie Stanisław Możejko rozpoczyna trwający do dzisiaj bój o tunel, zapewniający leżącemu na wyspie Świnoujściu, połączenie z krajem. Powołuje Społeczny Komitet Budowy Tunelu, który sprzedaje cegiełki. Wybucha kolejna afera - jego przeciwnicy, w tym władze miasta, zarzucają mu zagarnięcie zebranych pieniędzy. - Zebraliśmy 9,5 tys. zł. A wydaliśmy 20 tys. Na co poszły? Na telefony, faksy. Kontakty z firmami, naukowcami. Powołaliśmy Radę Naukowo-Techniczną. Byliśmy w Sejmie i Senacie. A gdy już nie mieliśmy własnych pieniędzy, użyliśmy tych z cegiełek - wyjaśnia Możejko. Prokuratura, która zajęła się sprawą, umarza postępowanie z powodu braku dowodów. Możejce udaje się doprowadzić do wewnętrznego konfliktu w SLD-PSL-owskim zarządzie miasta. Dogaduje się z wiceprezydentem Robertem Rachutą, który zawiadamia prokuraturę o przestępstwie popełnionym przez innych członków zarządu. Chodzi o przekazanie Spółdzielni Społem pasażu przy świnoujskiej promenadzie. W odwecie SLD-owski prezydent Krzysztof Adranowski składa wniosek o odwołanie Rachuty, w odpowiedzi na co Możejko zawiadamia prokuraturę o próbie tworzenia w mieście "mafii". Prezydent czyści miasto W ostatnich wyborach samorządowych, w roku 1998, Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", kandyduje ponownie. Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta, na którym zasiada w grudniu 1998 roku. W 32-osobowej Radzie Miasta popiera go 10 radnych Akcji Wyborczej Solidarność, pięciu z lokalnego ugrupowania Nowa Fala i dwaj niezależni. Opozycję stanowią członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Wolności i Unii Polityki Realnej. Urzędowanie zaczyna, od wykasowania 700 uchwał Rady Miasta, pozostawiając tylko 79. Zwalnia naczelników wydziałów. Powód - brak zaufania. Likwiduje biuro prasowe, gdyż według niego tworzy niepotrzebną barierę pomiędzy nim a mediami. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Zmienia władze zakładów komunalnych. Sposób, w jaki to robi, wywołuje zamieszanie. Wypowiedzenia wręczane są w domach zainteresowanych, w obecności kamery, która rejestruje całe zdarzenie. - Pomysł powstał z konieczności. Zainteresowani, jak dowiedzieli się o zwolnieniu, barykadowali się od środka i nie wpuszczali do gabinetu. Delegacja jechała więc do domu, a kamera była zabezpieczeniem. Wyobraźmy sobie sytuację, że na przykład wręczamy komuś wymówienie, a ten mówi, że go uderzono. Nagranie miało nas przed takim czymś uchronić - opowiada Możejko Prezydent przegrywa jednak w marcu 1999 roku dwa procesy wytoczone mu przez zwolnionych urzędników miejskich. Sąd pracy uznaje, że "utrata zaufania", która była podstawą zwolnień, nie wystarczy, tym bardziej że prezydent wymówił pracę rano, w pierwszym dniu urzędowania. W tym samym miesiącu prezydent odwołuje kolejnego dyrektora. Tym razem Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Rozpoczyna też walkę z Polskim Ratownictwem Okrętowym i Marynarką Wojenną. Dokonuje słynnego rozbrojenia miny (wiosną 1999 roku nakazał rozbrojenie kolejnej miny wyciągniętej z basenu Mulnik, mina ta nie pochodziła wg niego z czasów drugiej wojny światowej, lecz została podrzucona do basenu przez PRO) i domaga się zwrotu niesłusznie według niego pobranych przez firmę pieniędzy za wydobywanie fikcyjnych wraków i min. Sprawa trafia do prokuratury w Szczecinie i Stargardzie Szczecińskim. Najwyższa Izba Kontroli, w wydanej opinii w tej sprawie, rację przyznaje Możejce i zaleca PRO oraz marynarce zwrot pieniędzy. Jednak priorytetem dla Możejki jest walka o tunel. Organizuje przetarg na projekt i jego budowę, przy okazji wdając się w konflikt z zarządem portu Szczecin - Świnoujście i Urzędem Morskim. Budowa tunelu na planowanej głębokości 10 metrów uniemożliwiłaby w przyszłości pogłębienie toru wodnego - jedynego połączenia portu w Szczecinie z morzem. Dlatego Urząd Morski proponuje zbudowanie go o 4 metry niżej. W odpowiedzi Możejko żąda wyłożenia przez szczeciński port dodatkowych 32 mln USD. Przetarg kończy się unieważnieniem, gdyż zgłasza się tylko jedna firma. Z nią też są prowadzone dalsze negocjacje. W ciągu ostatniego roku Możejko doprowadza też do wymiany na stanowisku komendanta policji w Świnoujściu. W grudniu jednak koalicja przeżywa kryzys, którego nie przetrzymuje. Możejko zarzuca członkom zarządu z Nowej Fali brak współpracy, działanie destrukcyjne. Po grudniowej, nieudanej próbie odwołania wiceprezydenta i członka zarządu zmniejsza im zarobki do poziomu 666 zł brutto. Potem pozbawia wszelkich kompetencji kolejnych dwóch członków zarządu. Odwołuje szefa PEC oraz szefa świnoujskiego ZOZ. Pierwszemu zarzuca nieprawidłowości przy przetargu na dostawców węgla dla świnoujskiej ciepłowni, drugiemu doprowadzenie zakładu do znacznego zadłużenia. Atmosfera staje się gorąca. Dwa dni po tym miasto obiega wiadomość: Zbigniew Pomieczyński, wiceprezydent Świnoujścia, pobił w urzędzie Henryka Makiałkowskiego, naczelnika biura zarządu miasta. Tak twierdzi poszkodowany, który pojawia się na policji z rozbitym łukiem brwiowym. Możejko przebywa wówczas na spotkaniu opłatkowym w komendzie policji. Zdarzenie komentuje: - Wystarczy, że mnie nie ma godzinę w urzędzie... Dyktator Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę. - Nie liczy się z głosem ani mniejszości, ani większości. Łamie ustawy o zamówieniach publicznych. Otoczył się grupą pretorian, których mocno opłaca - wylicza Adam Szczodry, radny z ramienia UW. Opozycja zarzuca prokuraturę zawiadomieniami. O tym, że prezydent nie wydał dokumentów z sesji rady, o tym, że fałszuje dokumenty z posiedzeń zarządu miasta, nie wpuszcza członków zarządu do ich gabinetów. Tylko w ostatnich trzech latach przez prokuraturę przewija się kilkanaście wniosków, gdzie pojawia się nazwisko Możejki. Często też z jego inicjatywy. - W 1998 roku prezydent Możejko i Grzegorz Kapla złożyli doniesienie na krytykę opublikowaną w tygodniku "Wyspiarz" oraz to, że mieszkaniec Świnoujścia wyzywająco patrzył na pana Kaplę - podaje jeden z przykładów prokurator Anna Gawłowska-Rynkiewicz, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. - Możejko zawsze próbował udowodnić, że całe nasze środowisko jest skorumpowane, a on walczy o samorządność - uważa Szczodry. - To człowiek, który dużą rolę przywiązuje do znaków zodiaku i liczb. Wskazuje, że wybrano go na prezydenta, kiedy miał 44 lata. Zarobki członków zarządu obniżył do kwoty 666 zł. Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym.
prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni.Prezydentura Możejki jest naprawdę zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji po kolejnej spektakularnej akcji prezydenta. Mimo utraty większości w radzie prezydent nie traci jednak dobrego ducha. Od początku swojej kariery jest przecież wojownikiem. W 1990 roku, jako szef świnoujskiej "Solidarności", został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł jednak ze związku w atmosferze skandalu finansowego. Związkowcy zarzucali mu bałagan w rachunkach. Jako członek zarządu miasta też nie ma spokoju. Staje się jedną z dwóch ofiar głośnej "afery taczkowej". w roku 1997 Stanisław Możejko rozpoczyna trwający do dzisiaj bój o tunel, zapewniający leżącemu na wyspie Świnoujściu, połączenie z krajem. Powołuje Społeczny Komitet Budowy Tunelu, który sprzedaje cegiełki. Wybucha kolejna afera - jego przeciwnicy, w tym władze miasta, zarzucają mu zagarnięcie zebranych pieniędzy. W ostatnich wyborach samorządowych, w roku 1998, Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", kandyduje ponownie. Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta. Urzędowanie zaczyna od wykasowania 700 uchwał Rady Miasta, pozostawiając tylko 79. Zwalnia naczelników wydziałów. Powód - brak zaufania. Likwiduje biuro prasowe, gdyż według niego tworzy niepotrzebną barierę pomiędzy nim a mediami. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Zmienia władze zakładów komunalnych. Sposób, w jaki to robi, wywołuje zamieszanie. Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę. Opozycja zarzuca prokuraturę zawiadomieniami. Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym.
ROZMOWA: Janusz Szuber, laureat nagrody głównej w konkursie Fundacji Kultury 1998: Powtarzanie gestów Wojaczka czy Hłaski jest dzisiaj po prostu śmieszne Krzyk ma krótki żywot FOT. WŁADYSłAW SZULC JACEK MĄCZKA: Przez wiele lat pisał pan do szuflady. Czy zdarzało się panu myśleć o tym, kto będzie czytał te wiersze? JANUSZ SZUBER: Życie zafundowało mi parę luksusów: w stosunkowo młodym wieku zostałem człowiekiem kalekim, jednocześnie mieszkałem na prowincji. Mogłem pisać, jak mi się podobało, czytelnik był dla mnie abstrakcją. Ale od paru lat, kiedy moje teksty zaczęły żyć swoim życiem, mam świadomość, że ktoś je będzie czytał. Z jednej strony jest to zachęta, a z drugiej ograniczenie - pisze mi się trudniej. Niechętnie opowiada pan o sobie, a w pana wierszach łatwiej odnaleźć "opowiadacza" niż liryczne "ja". Czyżby pan sądził, że tekst należy odczytywać całkowicie poza sytuacją egzystencjalną, poza biografią twórcy? Na pewno pisze się sobą i fragmentami swojej biografii. Wykorzystując materiał, który gromadziło się w sobie i poprzez siebie. Wątpię, żeby można było powiedzieć całą prawdę o sobie; prawda o nas samych jest właściwie niedostępna, albo tylko częściowo dostępna. Więc poczucie przyzwoitości nakazuje nie zanadto mówić o sobie. Wystarczą wiersze, natomiast reszta jest sprawą prywatną. To są pewne bóle, brudy, niechlujstwa, nad którymi autor starał się zapanować w tekście nie po to, żeby jednocześnie je pokazywać. Ci, którzy zajmują się słowami, piszą po to, aby odkrywając, zakryć się - i odwrotnie. W swym noblowskim odczycie Wisława Szymborska sugeruje, że poeta to ktoś, kto mówi "nie wiem", utrzymuje umysł otwarty na wszelkie możliwości, gdyż w przeciwnym razie "traci temperaturę sprzyjającą życiu". Czym jest "stan poetycki" i jakie jest jego źródło? Nie wiem, czym jest stan poetycki. Nie ma jakiegoś jednego stanu, w który się niejako wchodzi i wiadomo, że urodzi się wiersz. Często jest to raczej szukanie jakiegoś zdania-klucza, wokół którego będzie budowany tekst. Czasem pojawi się jakiś błysk, taka prywatna iluminacja. Bywa również tak, że siadam nad jakimś konkretnym wierszem, który widzę w całości, ale niezbyt ostro. Wiadomo, że on będzie stawał okoniem, czegoś żądał... Ale za każdym razem jest inaczej. Dlatego każdy kolejny wiersz staje się dla mnie debiutem; po prostu powstaje w innych okolicznościach. I muszę wyznać, że z reguły do końca nad wierszem nie panuję. W pewnym momencie tekst staje się partnerem. To jest fascynujące. Często wymogom tego partnera nie sposób sprostać - wiersz odkłada się na jakiś czas i dopiero po iluś tam dniach czy tygodniach można doprowadzić go do końca, przemienić w całość. Istnieją pisarze tworzący w duchu apollińskim, czyli rzemieślnicy oraz artyści opętani, składający ofiary na ołtarzu Dionizosa. Do której kategorii pan by się zaliczył? Na pewno nie do drugiej. I temperament, i moje zdolności są tego rodzaju, że wiersz wypracowuję. Daleki jestem od improwizacji. To pewne ograniczenie mojej wyobraźni poetyckiej. Uczciwie mówiąc, jestem rzemieślnikiem. Cenię rzemiosło - jest warte propagowania. Zdarzają się sytuacje, kiedy człowiek chciałby wykrzyczeć jakieś rozczarowanie sobą, rzeczywistością, kimś konkretnym. Ale to nie znaczy, aby od razu ten skowyt - że użyję określenia Allena Ginsberga - w sposób nieprzetransponowany miał znaleźć się w tekście. Pisać tak bez emocji? Rozumiem, że olbrzymia część tego, co się dzisiaj pisze, powstaje pod wpływem emocji. Nie ma poetyki normatywnej, właściwie wszystko jest dozwolone. Oczywiście, jeśli ktoś chce tak pisać, niech pisze. Mnie się to może nie podobać. Krzyk w literaturze ma żywot raczej krótki - wniósł go do literatury romantyzm. Jestem po stronie nurtu klasycznego czy klasycyzującego, a tym samym po stronie ładu i porządku. Nie dlatego, że to wszystko, co dzieje się po stronie dionizejskiej, romantycznej czy lingwistycznej, jest nieprawdziwe, tylko jest tego pewien nadmiar. Dzisiejsza sztuka to nieustanny bunt, krzyk. Więc jeśli piszę pełnym zdaniem, jeżeli staram się to zdanie wyszlifować możliwie dobrze, jest to jednak deklaracja po stronie ładu. Czy rzemiosło nie wyklucza szczerości, która, być może, jest warunkiem istnienia dzieła literackiego? Obecnie zatarła się różnica między szczerością a ekshibicjonizmem. W literaturze obnażanie się traktowane jest jako szczerość. To kolejna maska. Wydaje mi się, że kultura nakłada na człowieka pewne hamulce. Całkowita szczerość jest możliwa, ale tylko podczas seansu psychoanalitycznego, w rozmowie w cztery oczy, czy w czasie spowiedzi. Szczerość w literaturze to kokieteria. Istnieje coś takiego jak przyzwoitość, poza którą to, co robimy, jest niesmaczne. W moich tekstach zdarzyło mi się parę razy ją naruszyć, ale w sposób uzasadniony. Przekraczenie granicy przyzwoitości nie może być metodą, nie może zastępować warstwy intelektualnej. Większość artystów przyznaje się do istnienia jakiegoś wewnętrznego przymusu, będącego motorem poczynań twórczych tych galerników wrażliwości, jak ich nazwała Maria Janion. Czy czuje się pan skazany na bycie poetą? W ogóle nie postrzegam siebie jako poety, i mówię to bez kokieterii. Podmiot liryczny czy narrator w moich wierszach nigdy jeszcze nie powiedział o sobie "poeta". Nie dlatego, żebym lekceważył powołanie poety. To określenie należy się bardzo wąskiemu gronu tych już naprawdę wielkich artystów. A co z przymusem pisania? Nie wydaje mi się, żeby obowiązkiem kogoś, kto napisał kilka względnie dobrych wierszy, było nieustanne pomnażanie tekstów. Dla mnie jest ważne, jaka jest jakość tego, co powstanie nie dziś lub jutro, ale na przestrzeni miesiąca czy pół roku. To jest jedną z przyczyn mojego tak późnego debiutu. Wiele tekstów odrzucam. Na półce leży dziesięć teczek z tekstami może nie całkiem złymi, ale co do których mam pewne zastrzeżenia. Co sądzi pan o nowych tendencjach w polskiej poezji? Nie wiem, czy w ogóle literaturę da się oprzeć wyłącznie na buncie. Można epatować swoim pijaństwem i ściąganiem spodni, kiedy ma się kilkanaście lat i żyje w społeczeństwie o surowych zasadach moralnych. Natomiast, jeżeli żyje się w społeczeństwie kultu arogancji, chamstwa i siły, to postawa takiego "buntu" jest pewnym ułatwieniem. To nie znaczy, że odmawiam tym ludziom talentu poetyckiego. Jedynie ich metoda twórcza mi nie odpowiada. W rzeczywistości bezformia, propagowanie bezformia jest absurdem. Bunt przeciwko buntowi? To już było w "Tangu". Powtarzanie gestów Wojaczka czy Hłaski jest dzisiaj po prostu śmieszne. Istnieje kultura i subkultura. Nie mieszajmy ich ze sobą. Często zapomina się, że w literaturze i kulturze nie ma demokracji - obowiązuje pewna hierarchia. Tylko nieliczni dostają się na Parnas i tworzą kanon. Jeśli ktoś chce się wykrzyczeć, to bierze gitarę i idzie na rockowisko. Po prostu jest to inna forma ekspresji. Stasiuk mówi, że dla niego ważnych jest jedynie tych kilku pisarzy, którzy rzucają na kolana. Cała reszta się nie liczy. A dla pana? Jest kilku pisarzy, do których nieustannie wracam. Są dramaty greckie, w których się rozczytywałem... W literaturze polskiej jest to ciąg od Kochanowskiego, Sępa-Sarzyńskiego przez pisarzy okresu stanisławowskiego, Krasickiego, Trembeckiego, po Mickiewicza, który jest dla mnie bardzo oświeceniowy. Lubię Leśmiana. Wreszcie Miłosz i Herbert. Tak, dla mnie najważniejszy był zawsze Herbert. Również Gombrowicz. Gdybym, jeszcze jako chłopak, nie przeczytał przemyconego z Paryża "Kosmosu", nie wiem, czy bym w ogóle zaczął pisać. Istotną dla mnie książką jest "Józef i jego bracia" Tomasza Manna. Kawafis. Bardzo cenię Iwaszkiewicza, Henneya i Brodskiego. O czym pan marzy? Chciałbym, żeby po "Chłopcu mieszającym powidła" ukazała się "Biedronka na śniegu" i kolejny tom: "Okrągłe oko pogody". Po tych książkach nastąpi być może dłuższy okres niepublikowania. Marzę, żeby obudzić się rano i nie czuć dolegliwości kalectwa i choroby, żeby to nie było tak uciążliwe jak przez ostatnie dwa lata. Czy dostrzega pan jakiś sens w cierpieniu? Łatwo powiedzieć, że cierpienie sublimuje. Równie prawdziwe jest to, że degraduje. Najtrudniejsza dla mnie do przyjęcia jest księga Hioba. W ogóle jej nie lubię. Rozmawiał Jacek Mączka Janusz Szuber, urodzony w Sanoku w 1948. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Powrócił do rodzinnego miasta, gdzie mieszka i tworzy do dziś. Erudyta, pasjonuje się historią i kulturą Bieszczad, współzałożyciel Stowarzyszenia "Korporacja Literacka". Przez wiele lat nie publikował swoich utworów. Zaczął je ogłaszać drukiem dopiero w 1994 roku. Dotychczas wydał następujące tomiki: "Paradne ubranko i inne wiersze", "Apokryfy i epitafia sanockie" (1995) "Pan Dymiącego Zwierciadła", "Gorzkie prowincje", "Srebrnopióre ogrody" (1996) i "Śniąc siebie w obcym domu" (1997). Jego wiersze drukowała paryska "Kultura", "Twórczość", "Odra", "Zeszyty Literackie", "NaGłos", "Kwartalnik artystyczny", tłumaczone i publikowane są w językach francuskim i angielskim. W 1996 r. wyróżniony nagrodą literacką im. Barbary Sadowskiej i nagrodą poetycką im. Kazimiery Iłłakowiczówny. Wydany ostatnio przez Znak tom "O chłopcu mieszającym powidła" jest wyborem autorskim z sześciu dotychczas opublikowanych zbiorów i zawiera sto wierszy napisanych w latach 1968-1997. Książka ta - otrzymała nagrodę główną w konkursie Fundacji Kultury 1998 - właściwie jest debiutem Janusza Szubera na szerszą skalę. Poprzednie tomiki ukazały się w niewielkich nakładach bibliofilskich w obiegu pozaksięgarskim, a sfinansowane zostały przez Grażynę Jarosz z Oslo. Zyskały jednak Januszowi Szuberowi krąg wielbicieli i niezwykle pochlebne opinie czytelników, m.in. Czesława Miłosza. W"Innym abecadle" Miłosz przywołuje wiersz Janusza Szubera "Pianie kogutów" jako przykład poezji uważnej, czyli życzliwej dla ludzi i przyrody, szczegółowo postrzegającej rzeczywistość, będącej przeciwwagą nihilizmu. Wkrótce nakładem wydawnictwa a5 Krystyny i Ryszarda Krynickich ukaże się tom nowych wierszy Janusza Szubera "Biedronka na śniegu", natomiast Wydawnictwo Literackie przygotowuje kolejny zbiór jego utworów "Okrągłe oko pogody". j.s.
wiele lat pisał pan do szuflady. zdarzało się panu myśleć, kto będzie czytał te wiersze? JANUSZ SZUBER: w młodym wieku zostałem człowiekiem kalekim, mieszkałem na prowincji. Mogłem pisać, jak mi się podobało, czytelnik był dla mnie abstrakcją. Czym jest "stan poetycki" i jakie jest jego źródło? Nie ma jakiegoś jednego stanu. Często jest to raczej szukanie zdania-klucza. Daleki jestem od improwizacji. Uczciwie mówiąc, jestem rzemieślnikiem. Pisać bez emocji? Jestem po stronie nurtu klasycznego, stronie ładu i porządku.
Z prof. Leną Kolarską-Bobińską, dyrektorem Instytutu Spraw Publicznych, rozmawia Andrzej Stankiewicz Nie wolno grać Unią FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Rz: Czy gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację? LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Większość osób, które uczestniczyłyby w referendum - tak, choć obawiam się o frekwencję. W tej chwili to większy problem, niż samo poparcie. W połowie lat 90. zwolenników integracji było znacznie więcej, niż teraz - 70 - 80 proc. Przodowaliśmy wśród krajów kandydujących. Co się stało przez ostatnie kilka lat, że odsetek zwolenników wejścia do Unii oscyluje wokół 50 procent? Poparcie w Polsce jest zbliżone do tego, które istnieje w innych krajach kandydujących. Przypomnijmy też, że w krajach, które głosowały w ostatnich latach nad wejściem do Unii - chociażby w Finlandii czy Szwecji - poparcie przed referendum oscylowało wokół 50 proc. Dlaczego zeszliśmy do 50 - 52 procent? Bo wcześniej popieraliśmy mit, wyobrażenie o Unii, akceptowaliśmy wartości, które uosabiała Europa. Zaczęły się negocjacje i integrację postrzegamy bardziej przez pryzmat konkretów oraz realnych interesów. Warto jednak podkreślić, że po dwu latach poparcie dla integracji jest stabilne. W wykładzie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego postawiła pani tezę, że referendum dotyczące wejścia do UE może okazać się głosowaniem nad przemianami zachodzącymi w Polsce i reformami rynkowymi. Jeżeli sytuacja będzie nie najlepsza, to większość Polaków zagłosuje na "nie". Postawa proeuropejska wiąże się z zadowoleniem z przemian zachodzących w kraju i nadzieją na lepszą przyszłość. Obecnie po raz pierwszy w referendum Polacy będą mogli podjąć decyzję, czy chcą kontynuacji reform, dalszej liberalizacji gospodarki, czy też nie. Dotychczasowe głosowania w wyborach nie przyniosły tak zasadniczych i jednoznacznych rozstrzygnięć o długofalowych konsekwencjach dla Polski. Brak nadziei na jakąkolwiek poprawę również po wejściu do UE odbiera motywację do udziału w referendum i może sprzyjać głosowaniu na "nie". W tym paradoksalnie widzę też szansę - jeżeli w trudnej sytuacji gospodarczej, jaką mamy teraz, Polacy zrozumieją, że integracja stwarza możliwości na ponowne wejście na ścieżkę rozwoju, to wtedy pójdą do urn i zagłosują na "tak". Dlatego jest szansa, żeby wytłumaczyć ludziom: "Zobaczcie, integracja okazała się korzystna dla krajów, które przeżywały takie trudności jak my. Hiszpania czy Irlandia miały bardzo wolny wzrost gospodarczy, duże bezrobocie i wykorzystały swoje członkostwo w Unii, żeby to zmienić". Polacy wiążą z Unią Europejską raczej obawy ekonomiczne niż polityczne. Powinni dostrzec w niej nadzieję na rozwój regionu, nowe miejsca pracy i poprawę funkcjonowania państwa. Po raz pierwszy tak silną reprezentację w Sejmie mają nie tylko eurosceptycy - można ich znaleźć w PiS, Samoobronie czy w PSL - ale także politycy wrodzy integracji z Unią - głównie z Ligi Polskich Rodzin. Dzięki wejściu do parlamentu głos przeciwników wejścia do Unii będzie słyszalny - będziemy oglądać ich w telewizji, czytać ich opinie w gazetach. Czy to wpłynie na poparcie dla integracji? - W społeczeństwie rośnie grupa, która dostrzega korzyści w integracji, ale również przybywa tych, którzy obawiają się, że stracą na tym procesie. Poglądy Polaków się polaryzują. Jednak z przeprowadzonych w Instytucie badań nad postrzeganiem "europejskości" partii wynikało, że w wyborach 3/4 Polaków poparło ugrupowania, które uważają za popierające integrację. Politycy przeciwni integracji będą widoczni, ale sądzę, że niedługo zmobilizują się też zwolennicy integracji wystraszeni tym, iż proces może się nie powieść, a Polska na długie lata zostanie na peryferiach Europy. Czyli wybory do parlamentu nie były "przedreferendum"? Zdecydowanie nie. Tylko jedno ugrupowanie, które weszło do Sejmu, zostało wybrane ze względu na swój negatywny stosunek do Unii - to Liga Polskich Rodzin. Elektoraty wszystkich pozostałych partii są bardziej "europejskie" - przeważają w nich zwolennicy niż przeciwnicy wejścia do Unii. Nawet wyborcy Samoobrony - choć postrzegają swoją partię jako antyeuropejską - sami w większości są zwolennikami integracji. Elektorat Andrzeja Leppera nie poparł jego ugrupowania ze względu na hasła wrogie Unii. Ważne jest, że obecnie instytucje państwowe cieszą się większym poparciem społecznym. Badania opinii publicznej wskazują, iż żaden Sejm dotychczas nie budził takich nadziei na początku kadencji, jak ten. Również społeczeństwo wierzy, że ten rząd będzie dobrze godził interesy Polski i Unii. Tak czy inaczej mamy w Sejmie wielu polityków niechętnych Unii. A sondaże - chociażby najnowsze badania PBS dla "Rzeczpospolitej" - potwierdzają, że poparcie dla Samoobrony czy LPR rośnie. Nawet przedstawiciele ugrupowań, które deklarują poparcie dla integracji - chociażby Maciej Płażyński czy Lech Kaczyński - wypowiadali się krytycznie, kiedy rząd Millera ogłosił zmianę stanowisk negocjacyjnych. Nasi negocjatorzy nie powinni się tym przejmować? Zauważyłam niebezpieczne tony w wypowiedziach polityków Platformy Obywatelskiej czy PiS. Janusz Lewandowski mówi tak: "Nie będę doradzał rządowi, co zrobić z gospodarką. Niech sam się o to martwi". A przecież nie doradzałby rządowi, tylko nam, bo wszyscy odczuwamy kryzys gospodarczy. Obawiam się, że takie myślenie - to ich, czyli rządu, sprawa, a nie nasza - niedługo dotknie także negocjacji z Unią. Partie prawicy mogą chcieć budować swoją pozycję na kontestowaniu procesu negocjacji. Jan Maria Rokita już mówi, że jeśli przegramy referendum, to będzie to wina tego rządu, bo zmieniając stanowiska negocjacyjne zniechęci ludzi. Opozycja zamiast dystansować się od negocjacji powinna czuwać, aby interesy jej elektoratu zostały zabezpieczone, włączać się w cały ten proces. Problem jest taki, że opozycja jest bardzo słaba i nie ma pomysłu na budowę swoich partii i zyskanie poparcia. Ale politycy centroprawicowi nie zyskają nic na kontestowaniu integracji, bo Liga Polskich Rodzin będzie od nich w tym lepsza. A sami mają elektoraty prounijne, choć pełne obaw. Jeżeli przegramy referendum, to będzie to wina wszystkich elit politycznych. W tym przełomowym dla kraju momencie powinny bowiem - zamiast ulegać nastrojom pesymizmu - mądrze spełniać funkcje przywódcze. Żeby nie dopuścić do zjednoczenia opozycji wokół mniej lub bardziej radykalnych haseł antyunijnych w interesie rządu powinno być wciągnięcie jej przedstawicieli do pracy nad negocjacjami. Do Komitetu Integracji Europejskiej zaproszono głównego negocjatora z poprzedniego rządu prof. Jana Kułakowskiego oraz byłego szefa UKIE Jacka Saryusz-Wolskiego i Tadeusza Mazowieckiego, ale za żadnym z nich nie stoi realna siła polityczna. Potrzebna jest autentyczna współpraca rządu z popierającą integrację opozycją nad konkretnymi kwestiami negocjacyjnymi, ważne jest też przekazywanie spójnych sygnałów społeczeństwu. W przeciwnym razie grozi nam porażka w referendum. Rząd Buzka próbował udawać, że w sprawach integracji współpracuje z opozycją i organizacjami pozarządowymi. Obawiam się, iż rząd Millera też może tylko markować współdziałanie. Obecnie samo informowanie opozycji nie wystarcza, konieczne jest wciąganie jej w proces kształtowania decyzji. Wydawało się, że dla wyników referendum kluczowa będzie postawa wsi. Ale coraz większym znakiem zapytania staje się postawa klasy średniej, dotkniętej kryzysem gospodarczym. Rzeczywiście, niepokoje klasy średniej rosną, ale jest ona wciąż silnie proeuropejska. Poza tym bardzo boi się wzrostu poparcia społecznego dla ruchów radykalnych, ksenofobicznych, antydemokratycznych. Bardziej obawia się cofnięcia Polski z dotychczasowej drogi rozwoju niż konkurencji na rynku europejskim. Wyznawane wartości mogą wziąć górę nad poczuciem zagrożenia interesów. Większy problem będzie z przekonaniem wsi. Będzie bardzo trudno wytłumaczyć polskim rolnikom, że skorzystają na integracji, jeżeli nie dostaną takiej pomocy, jaką mają ich koledzy z obecnych państw Unii. Wyobraża sobie pani Polskę po przegranym referendum? Trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację. Zamiast rozważać, czy wejdziemy, czy nie, trzeba zastanawiać się, co zrobić, żeby jak najwięcej zyskać, kiedy wejdziemy, jak zwiększyć w nowej sytuacji szanse rozwoju Polski. I jak korzyściami płynącymi z tego rozwoju obdzielić jak najwięcej osób. -
LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Postawa proeuropejska wiąże się z zadowoleniem z przemian zachodzących w kraju i nadzieją na lepszą przyszłość. jeżeli Polacy zrozumieją, że integracja stwarza możliwości na wejście na ścieżkę rozwoju, to wtedy zagłosują na "tak". w wyborach 3/4 Polaków poparło ugrupowania, które uważają za popierające integrację. Potrzebna jest współpraca rządu z popierającą integrację opozycją nad konkretnymi kwestiami negocjacyjnymi.
LITERATURA Dziś promocja nieznanych tuwimianów z kolekcji Tomasza Niewodniczańskiego Wiersze ukryte w pudle Wszystko zaczęło się od Damaszku. A właściwie od sztychu stolicy Syrii, który otrzymał na 35. urodziny od żony. Podarunek obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Dziś jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów, których wartość wyraża się w dziesiątkach milionów marek. Ale właściciel najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie nakładem firmy Papier-Service książce pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu". - Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Pewna mieszkanka Nowego Jorku przechowująca pożółkłe rękopisy i maszynopisy na pawlaczu w zakurzonym pudle po butach, chciała się ich po prostu pozbyć. Poniż skontaktował się z "tuwimologiem" - Tadeuszem Januszewskim. Ten potwierdził autentyczność większości tekstów. Jego zdanie podzielili grafolodzy z FBI. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla "Wiadomości Literackich", lecz nigdy nie ogłoszoną drukiem oraz teksty kabaretowe pisane niekiedy dla konkretnych wykonawców, między innymi dla Adolfa Dymszy - wyjaśnia właściciel odkrytych po latach tekstów. Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Może autor zostawił je tam przed powrotem z wojennej tułaczki do Polski w 1947 roku, a może ktoś je wywiózł z kraju za ocean po nagłej śmierci poety w ZAIKS-owskim pensjonacie "Halama", 17 grudnia 1953. Litewskie korzenie Był na Litwie ród zacny od Giedymina się wywodzący, można by tak zacząć trawestując Sienkiewicza. Korzenie Niewodniczańskich tkwią bowiem głęboko w Wileńszczyźnie. Wedle legendy jeden z antenatów uczestniczył w wyprawie wiedeńskiej króla Jana III Sobieskiego. Z pogromcą Turków Niewodniczańskiego łączy też szkoła. Obaj ukończyli renomowane krakowskie gimnazjum im. Nowodworskiego. Tomasz trafił pod Wawel jako repatriant w roku 1947. Wcześniej na własnej skórze poznał w Wilnie smak okupacji sowieckiej i niemieckiej. Rodzina, zmuszona przypieczętowanym w Jałcie wyrokiem historii, opuściła Kresy. Ojciec Henryk - profesor fizyk, wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie znalazł zatrudnienie jako pedagog na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niebawem został dyrektorem krakowskiego Instytutu Atomistyki. Synowie profesora odziedziczyli w genach zainteresowania. Jerzy i Tomasz zostali fizykami. Pierwszy jest nim do dziś, piastując obecnie stanowisko prezesa Polskiego Komitetu Atomistyki. Drugi..., ale pozostańmy wierni chronologii. Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku Tomasz zyskuje opinię utalentowanego naukowca. Akurat nastaje odwilż, więc dostaje możliwość pogłębiania wiedzy w Zurychu. Spędza tam sześć lat. W tym czasie nie tylko pracuje naukowo, lecz też poznaje przyszłą żonę. Niemkę, Marię Luizę, córkę właściciela browaru w Bittburgu. Po ślubie młode małżeństwo wraca do Polski. Osiedlają się w Warszawie, bo nowożeniec otrzymuje pracę w sztandarowej placówce naukowej PRL - Instytucie Jądrowym w Świerku. Mieszkają w standardowych M-4, powstałych w oszczędnej epoce architektury budowlanej okresu "małej stabilizacji". Rodzina powiększa się o trzech synów. Mateusza, Jana i Romana. Emigracja za... piwem Nadchodzi rok 1968. Porachunki w elitach władzy PRL odbijają się rykoszetem na naukowcach. Nierzadko zagląda się im w życiorysy wypominając żydowskich przodków. Atmosfera insynuacji i prowokacji staje się trudna do wytrzymania, a decydenci nie stawiają przeszkód w emigracji. Zwolnione miejsca nierzadko zajmują beztalencia spragnione splendorów. Nie tolerują w pobliżu fachowców, wytykających im na każdym kroku niekompetencję. Niewodniczański, ówczesny kierownik samodzielnego laboratorium budowy akceleratora liniowego, rychło zauważa brak zawodowych perspektyw. Decyduje się na emigrację. - Wyjeżdżaliśmy potajemnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw żona z dziećmi pociągiem, po kilku dniach autem - ja. Tuż przed podróżą załatwiłem formalności dające prawo przejęcia mieszkania przez brata - wspomina. Dostaje posadę na renomowanym uniwersytecie w Heidelbergu. Zdaje się, że kariera naukowa staje prze nim otworem, gdy - niczym grom z jasnego nieba - otrzymuje propozycję nie do dorzucenia. Teść, szef i właściciel browaru w Bittburgu widzi go w roli sukcesora. Niewodniczański sam siebie zaskakuje zgodą na tę ofertę. Od znaczków do listów Bakcyla zbieractwa połknął w dzieciństwie. Podobnie jak rówieśnicy zaczął od znaczków, potem przyszła fascynacja modelami statków, w końcu przerzucił się na kartografię. Mapy, plany, widoki miast oraz atlasy, które gromadzi od trzydziestu lat. Szczególnym sentymentem darzy polonica. Choćby panoramę XIX-wiecznego Krakowa pędzla Juliusza Kossaka czy plan bitwy pod Olszynką Grochowską. Serce bije mu też mocniej, kiedy sięga do dokumentów z naszej historii. Na przykład pisma sygnowane przez królów: Władysława Jagiełłę i Zygmunta Starego, list Charles'a de Gaulle'a wysłany z Warszawy pod koniec sierpnia 1920 roku, dokładnie opisujący "Cud nad Wisłą", czy deklarację carycy Katarzyny II popierającej stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego marzącego o koronie. Ale oprócz korespondencji postaci historycznych, zbiera też ślady po ludziach nieznanych. Takie jak listy do i od więźniów obozów koncentracyjnych. Ma ich około tysiąca. Ponieważ kolekcja pęka w szwach z trudem mieszcząc się w salach specjalnie wybudowanego obok rezydencji w Bittburgu muzeum, a synowie - ku rozżaleniu taty - nie palą się do rozszerzania, myśli o jej podarowaniu Polsce. Crime story W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno dopiero w obecnej dekadzie. Dzięki mickiewiczianom. A właściwie zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, zawierającego wiersze wieszcza. Niewodniczański w latach dziewięćdziesiątych nabył browar w Turyngii, zainwestował w dwa zakłady piwowarskie w Polsce (Bosman w Szczecinie oraz Kasztelan w Sierpcu), zainteresował się także wodą mineralną (Dobrawa). Przy okazji wizyt w kraju nawiązał kontakt z dyrektorem warszawskiego Muzeum Literatury, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem. W gościnnych salach staromiejskiej kamieniczki odbywały się promocje kolejnych książek prezentujących zebrane przez Niewodniczańskiego mickiewicziana. Po publikacji drugiego tomu w lutym 1993 roku wsiadł do swego BMW i pojechał odwiedzić rodzinę. Złodzieje nie mieli problemu z kradzieżą auta, gdyż roztargniony szofer zapomniał uruchomić skomplikowany i ponoć niezawodny system alarmowy. Przepadł też lekkomyślnie pozostawiony w bagażniku "Album Moszyńskiego" (na 99 stronach Mickiewicz zapisał 42 utwory: sonety, elegie, bajki, ballady, translacje z Goethego. Niektóre są starannie wykaligrafowane, na innych nie brak poprawek i skreśleń). - Chciałem od razu apelować przez "Gazetę Wyborczą", ale powiedziano mi, że złodzieje jej nie czytają - śmieje się Niewodniczański. - To nieprawda. Właśnie po reportażu w dodatku do tego dziennika sprawcy kradzieży nawiązali ze mną kontakt. Negocjacje trwały ponad trzy lata. Najpierw rozmawiałem z przedstawicielem gangu przez telefon. Potem spotykaliśmy się tete-a-tete w hotelowych holach. Ustalaliśmy cenę zwrotu, potem miejsce wymiany. Koniec końców osiągnęliśmy porozumienie. Naturalnie wszystko odbywało się bez wiedzy policji, która zresztą wcześniej umorzyła śledztwo. Nie zdradza, ile kosztowało go odzyskanie "Albumu Moszyńskiego". Zasłania się tajemnicą handlową. Obowiązującą również, kiedy powiększa swój zbiór nie przez renomowane domy aukcyjne, lecz osobiste transakcje. Wiadomo za to, że stracił kolejną luksusową limuzynę. Drugie BMW skradziono mu na warszawskiej stacji benzynowej. Tym razem zlekceważył ofertę pośrednika proponującego zwrot auta po cenie umownej. - Parafrazując Casanovę wyznam, że zawsze najbardziej kocham ostatni nabytek - mówi Tomasz Niewodniczański. - Teraz oczkiem w głowie są dla mnie tuwimiana, ale ufam, iż niebawem usunie je w cień egzemplarz pierwszego wydania "Pana Tadeusza" z dedykacją autora. Od kilku lat negocjuję kupno tej książki, należącej do pewnej obywatelki Stanów Zjednoczonych. W planach mam też bibliofilskie wydanie podobizny rękopisu "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka. Tomasz Zbigniew Zapert
zaczęło się od sztychu stolicy Syrii. obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów. najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w książce "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu".
POLACY NA UKRAINIE "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym" Ptaki bez skrzydeł Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. LECH WOJCIECHOWSKI Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej. Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę. Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?". Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest. I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją. Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz. Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym". Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy. Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego. ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbyszi jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy.Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie.I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy.Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz.
Prawa własności stołecznych scen Zagrać we własnym domu JAN BOŃCZA-SZABŁOWSKI Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra. Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego. Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli. - Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru. - Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje. Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia. - Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany. Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania. - Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji. - Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci. Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy. O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej. Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru. - Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch. Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz. Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje. - Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe.
Większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach, np. na plebanii lub w domu towarowym. W paru wypadkach niejasna jest też sytuacja prawna placówek. Władze Warszawy rozważają przeprowadzkę niektórych teatrów do nowych siedzib. Dyrektorzy teatrów najchętniej jednak pozostawiliby swoje placówki w dotychczasowych historycznych budynkach.
Polemiki Obecna stopa zwrotu nie ma bezpośredniego związku z wielkością przyszłego świadczenia Najważniejsza jest emerytura KRZYSZTOF DZIERŻAWSKI Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące. Pisze on np., że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu. Autor widzi tę różnicę, ostrzegając przed ograniczaniem możliwości inwestowania tylko do rynku krajowego, ponieważ stan taki na dłuższą metę grozi pęknięciem "bańki" inwestycyjnej. "Strumień popytu na giełdzie rośnie szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować" - zauważa jak najsłuszniej Marek Góra. Ale przecież tym sposobem rośnie wartość zainwestowanych aktywów (na tym właśnie polega "pomnażanie środków systemu emerytalnego na rynkach finansowych"), poszczególne fundusze mogą się wykazać wyższą stopą zwrotu, ta zaś stanowi ustawowe kryterium ich oceny przez organy nadzoru. Im wyższa jednak stopa zwrotu, tym większe ryzyko wystąpienia efektu "bańki" inwestycyjnej. Świadom tego ryzyka szef zespołu twórców nowego systemu emerytalnego proponuje przeto zmniejszenie "strumienia popytu", kierując jego część na giełdy zagraniczne. Jest to jednak propozycja z gatunku "z deszczu pod rynnę". Analitycy od lat obserwują na giełdach zachodnich "strumień popytu rosnący szybciej niż podaż instrumentów". Wielu z nich przestrzega przed wystąpieniem także tam efektu "bańki" inwestycyjnej. Zauważmy, że ryzyko takie zwiększyłoby się, gdyby kraje UE przeprowadziły reformę emerytalną na wzór polski, do czego przekonuje je prof. Góra. Ale reforma alla polacca na zachodzie oznaczałaby wszak jeszcze bardziej zwiększony "strumień popytu na giełdzie, rosnący szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować", ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Kłopoty z "kołem zamachowym" Marek Góra dystansuje się od tezy, że fundusze mają być "kołem zamachowym" gospodarki. Całym sercem podzielam ten pogląd, ale trudno zapomnieć, że uzasadnieniem reformy systemu ubezpieczeń był niedostatek krajowych oszczędności, które drugi filar miał powiększyć - wprawdzie pod przymusem, ale jednak. Oszczędności, mówiono, przeistoczą się rychło w inwestycje, a te zwiastują przecież wyższe tempo wzrostu gospodarczego oraz zrównoważony i niczym niezakłócony rozwój kraju. Rozumowanie to ma tę słabość, iż ignoruje fakt, że "oszczędności" to po prostu podatek nakładany na firmy proporcjonalnie do udziału pracy w kosztach produkcji. Ponieważ w firmach małych i najmniejszych udział ten jest dominujący, podczas gdy w dużych bez porównania mniejszy, mamy do czynienia z transferem kapitału z drobnych przedsiębiorstw do wielkich organizacji obecnych na rynkach finansowych. To, co miało stać się kołem zamachowym gospodarki, jest w istocie (jeśli pozostawać przy "kolistych" analogiach) kołem młyńskim przytroczonym do szyi small biznesu. Gdyby nawet fundusze miały być kołem zamachowym gospodarki, to w interesie ubezpieczonych leży inwestowanie zgromadzonych tam środków niekoniecznie w Polsce, lecz "tam, gdzie mogą przynieść większe zyski" - uważa Marek Góra. Waga tej opinii jest tym większa, że wyraża ją nie tylko profesor, ale także 83 proc. respondentów sondażu SMG/KRC. Choć pozostaję w mniejszości, ośmielę się mieć inne zdanie. W interesie ubezpieczonych nie leży bowiem uzyskiwanie jak najwyższej bieżącej stopy zwrotu - ta przecież może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". Stokroć ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju - zwłaszcza inwestycje sensu stricto, a nie operacje spekulacyjne - są dla ubezpieczonych korzystniejsze. Marek Góra uprzedza ten argument zaskakującym twierdzeniem, że inwestycje krajowe będą wypierać inwestycje pochodzące z zagranicy ("Więcej inwestycji krajowych oznacza mniej miejsca na inwestycje zagraniczne"). Żeby temu zapobiec, trzeba zezwolić na nieskrępowany eksport kapitału z Polski. Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, należałoby uznać powszechne dotąd utyskiwania na zbyt niski poziom krajowych oszczędności za kompletnie nieuzasadnione. Dzięki temu bowiem otworzyła się przestrzeń dla inwestycji zagranicznych. Zwiększenie oszczędności krajowych przyniesie w efekcie wzrost krajowych inwestycji, co oznacza "mniej miejsca na inwestycje zagraniczne". Byłoby to zjawisko podwójnie szkodliwe, gdyż "inwestycje zagraniczne to nie tylko pieniądze, ale także technologie, organizacja, dostęp do światowych rynków dla naszych produktów, wreszcie efekty zewnętrzne, takie jak rozwój naszego rynku". Nie chce się wierzyć, że wszystkie te korzyści możemy utracić tylko z tego powodu, że 1 stycznia 1999 roku wprowadzono w Polsce reformę systemu emerytalnego. Rzecz jasna, każda gospodarka ma swoje granice absorpcji kapitału, w tym kapitału pochodzącego z zagranicy. Polska w ciągu ostatnich kilku lat przyciąga rocznie ok. 10 miliardów dolarów w postaci zagranicznych inwestycji bezpośrednich - tyle z grubsza, ile pod koniec lat 80., licząc 2,5 razy mniej ludności. Bez wątpienia, bardzo nam jeszcze daleko do wyczerpania możliwości wykorzystywania zagranicznego kapitału. Chyba że... prof. Góra ma na myśli możliwości skonsumowania "inwestycji" nie w gospodarce w ogóle, ale na parkiecie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. A, to co innego, tutaj - pełna zgoda. Liczy się jest demografia Na koniec kilka uwag nie pozostających w bezpośrednim związku z tezami artykułu "Najważniejszy jest dochód", ale natury ogólniejszej. Otóż, złudzeniem jest założenie, że źródłem emerytury może być renta kapitałowa lub spożywanie samego, zgromadzonego wcześniej, kapitału. W istocie jedynym źródłem emerytury (rozumianej jako zestaw dóbr konsumowanych przez emerytów) jest podział owoców pracy tych, którzy będą w przyszłości pracować. Wielkość pojedynczego świadczenia będzie zależeć od wzajemnych proporcji między liczbą osób aktywnych zawodowo i tych, które będą korzystać z takiej czy innej formy ubezpieczenia społecznego. W tym sensie wielkość przyszłej emerytury będzie pochodną zjawisk demograficznych, nie zaś większych czy mniejszych talentów spekulacyjnych osób odpowiadających za zarządzanie funduszami emerytalnymi. Rozumieją to Niemcy, czego dowodem opublikowany przed kilkoma dniami raport komisji pod przewodnictwem Rity Suessmuth ("Rz" z 4 lipca) na temat przyszłości systemu emerytalnego Republiki Federalnej, zakończony dramatyczną konkluzją o konieczności sprowadzenia do Niemiec w nadchodzących latach ok. 20 milionów imigrantów tylko po to, żeby utrzymać istniejący dzisiaj w tej mierze porządek. Raport jest dowodem odwagi elit niemieckich, zdolnych do zmierzenia się z najtrudniejszymi wyzwaniami, podczas gdy reforma emerytalna przeprowadzona w Polsce to świadectwo ucieczki od demograficznej rzeczywistości w baśniową krainę spekulacji. Autor jest ekspertem i doradcą Zarządu Centrum im. Adama Smitha
Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są przekonujące.Pisze on, że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie bieżącej stopy zwrotu.
Z prof. Leną Kolarską-Bobińską, dyrektorem Instytutu Spraw Publicznych, rozmawia Andrzej Stankiewicz Nie wolno grać Unią FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Rz: Czy gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację? LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Większość osób, które uczestniczyłyby w referendum - tak, choć obawiam się o frekwencję. W tej chwili to większy problem, niż samo poparcie. W połowie lat 90. zwolenników integracji było znacznie więcej, niż teraz - 70 - 80 proc. Przodowaliśmy wśród krajów kandydujących. Co się stało przez ostatnie kilka lat, że odsetek zwolenników wejścia do Unii oscyluje wokół 50 procent? Poparcie w Polsce jest zbliżone do tego, które istnieje w innych krajach kandydujących. Przypomnijmy też, że w krajach, które głosowały w ostatnich latach nad wejściem do Unii - chociażby w Finlandii czy Szwecji - poparcie przed referendum oscylowało wokół 50 proc. Dlaczego zeszliśmy do 50 - 52 procent? Bo wcześniej popieraliśmy mit, wyobrażenie o Unii, akceptowaliśmy wartości, które uosabiała Europa. Zaczęły się negocjacje i integrację postrzegamy bardziej przez pryzmat konkretów oraz realnych interesów. Warto jednak podkreślić, że po dwu latach poparcie dla integracji jest stabilne. W wykładzie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego postawiła pani tezę, że referendum dotyczące wejścia do UE może okazać się głosowaniem nad przemianami zachodzącymi w Polsce i reformami rynkowymi. Jeżeli sytuacja będzie nie najlepsza, to większość Polaków zagłosuje na "nie". Postawa proeuropejska wiąże się z zadowoleniem z przemian zachodzących w kraju i nadzieją na lepszą przyszłość. Obecnie po raz pierwszy w referendum Polacy będą mogli podjąć decyzję, czy chcą kontynuacji reform, dalszej liberalizacji gospodarki, czy też nie. Dotychczasowe głosowania w wyborach nie przyniosły tak zasadniczych i jednoznacznych rozstrzygnięć o długofalowych konsekwencjach dla Polski. Brak nadziei na jakąkolwiek poprawę również po wejściu do UE odbiera motywację do udziału w referendum i może sprzyjać głosowaniu na "nie". W tym paradoksalnie widzę też szansę - jeżeli w trudnej sytuacji gospodarczej, jaką mamy teraz, Polacy zrozumieją, że integracja stwarza możliwości na ponowne wejście na ścieżkę rozwoju, to wtedy pójdą do urn i zagłosują na "tak". Dlatego jest szansa, żeby wytłumaczyć ludziom: "Zobaczcie, integracja okazała się korzystna dla krajów, które przeżywały takie trudności jak my. Hiszpania czy Irlandia miały bardzo wolny wzrost gospodarczy, duże bezrobocie i wykorzystały swoje członkostwo w Unii, żeby to zmienić". Polacy wiążą z Unią Europejską raczej obawy ekonomiczne niż polityczne. Powinni dostrzec w niej nadzieję na rozwój regionu, nowe miejsca pracy i poprawę funkcjonowania państwa. Po raz pierwszy tak silną reprezentację w Sejmie mają nie tylko eurosceptycy - można ich znaleźć w PiS, Samoobronie czy w PSL - ale także politycy wrodzy integracji z Unią - głównie z Ligi Polskich Rodzin. Dzięki wejściu do parlamentu głos przeciwników wejścia do Unii będzie słyszalny - będziemy oglądać ich w telewizji, czytać ich opinie w gazetach. Czy to wpłynie na poparcie dla integracji? - W społeczeństwie rośnie grupa, która dostrzega korzyści w integracji, ale również przybywa tych, którzy obawiają się, że stracą na tym procesie. Poglądy Polaków się polaryzują. Jednak z przeprowadzonych w Instytucie badań nad postrzeganiem "europejskości" partii wynikało, że w wyborach 3/4 Polaków poparło ugrupowania, które uważają za popierające integrację. Politycy przeciwni integracji będą widoczni, ale sądzę, że niedługo zmobilizują się też zwolennicy integracji wystraszeni tym, iż proces może się nie powieść, a Polska na długie lata zostanie na peryferiach Europy. Czyli wybory do parlamentu nie były "przedreferendum"? Zdecydowanie nie. Tylko jedno ugrupowanie, które weszło do Sejmu, zostało wybrane ze względu na swój negatywny stosunek do Unii - to Liga Polskich Rodzin. Elektoraty wszystkich pozostałych partii są bardziej "europejskie" - przeważają w nich zwolennicy niż przeciwnicy wejścia do Unii. Nawet wyborcy Samoobrony - choć postrzegają swoją partię jako antyeuropejską - sami w większości są zwolennikami integracji. Elektorat Andrzeja Leppera nie poparł jego ugrupowania ze względu na hasła wrogie Unii. Ważne jest, że obecnie instytucje państwowe cieszą się większym poparciem społecznym. Badania opinii publicznej wskazują, iż żaden Sejm dotychczas nie budził takich nadziei na początku kadencji, jak ten. Również społeczeństwo wierzy, że ten rząd będzie dobrze godził interesy Polski i Unii. Tak czy inaczej mamy w Sejmie wielu polityków niechętnych Unii. A sondaże - chociażby najnowsze badania PBS dla "Rzeczpospolitej" - potwierdzają, że poparcie dla Samoobrony czy LPR rośnie. Nawet przedstawiciele ugrupowań, które deklarują poparcie dla integracji - chociażby Maciej Płażyński czy Lech Kaczyński - wypowiadali się krytycznie, kiedy rząd Millera ogłosił zmianę stanowisk negocjacyjnych. Nasi negocjatorzy nie powinni się tym przejmować? Zauważyłam niebezpieczne tony w wypowiedziach polityków Platformy Obywatelskiej czy PiS. Janusz Lewandowski mówi tak: "Nie będę doradzał rządowi, co zrobić z gospodarką. Niech sam się o to martwi". A przecież nie doradzałby rządowi, tylko nam, bo wszyscy odczuwamy kryzys gospodarczy. Obawiam się, że takie myślenie - to ich, czyli rządu, sprawa, a nie nasza - niedługo dotknie także negocjacji z Unią. Partie prawicy mogą chcieć budować swoją pozycję na kontestowaniu procesu negocjacji. Jan Maria Rokita już mówi, że jeśli przegramy referendum, to będzie to wina tego rządu, bo zmieniając stanowiska negocjacyjne zniechęci ludzi. Opozycja zamiast dystansować się od negocjacji powinna czuwać, aby interesy jej elektoratu zostały zabezpieczone, włączać się w cały ten proces. Problem jest taki, że opozycja jest bardzo słaba i nie ma pomysłu na budowę swoich partii i zyskanie poparcia. Ale politycy centroprawicowi nie zyskają nic na kontestowaniu integracji, bo Liga Polskich Rodzin będzie od nich w tym lepsza. A sami mają elektoraty prounijne, choć pełne obaw. Jeżeli przegramy referendum, to będzie to wina wszystkich elit politycznych. W tym przełomowym dla kraju momencie powinny bowiem - zamiast ulegać nastrojom pesymizmu - mądrze spełniać funkcje przywódcze. Żeby nie dopuścić do zjednoczenia opozycji wokół mniej lub bardziej radykalnych haseł antyunijnych w interesie rządu powinno być wciągnięcie jej przedstawicieli do pracy nad negocjacjami. Do Komitetu Integracji Europejskiej zaproszono głównego negocjatora z poprzedniego rządu prof. Jana Kułakowskiego oraz byłego szefa UKIE Jacka Saryusz-Wolskiego i Tadeusza Mazowieckiego, ale za żadnym z nich nie stoi realna siła polityczna. Potrzebna jest autentyczna współpraca rządu z popierającą integrację opozycją nad konkretnymi kwestiami negocjacyjnymi, ważne jest też przekazywanie spójnych sygnałów społeczeństwu. W przeciwnym razie grozi nam porażka w referendum. Rząd Buzka próbował udawać, że w sprawach integracji współpracuje z opozycją i organizacjami pozarządowymi. Obawiam się, iż rząd Millera też może tylko markować współdziałanie. Obecnie samo informowanie opozycji nie wystarcza, konieczne jest wciąganie jej w proces kształtowania decyzji. Wydawało się, że dla wyników referendum kluczowa będzie postawa wsi. Ale coraz większym znakiem zapytania staje się postawa klasy średniej, dotkniętej kryzysem gospodarczym. Rzeczywiście, niepokoje klasy średniej rosną, ale jest ona wciąż silnie proeuropejska. Poza tym bardzo boi się wzrostu poparcia społecznego dla ruchów radykalnych, ksenofobicznych, antydemokratycznych. Bardziej obawia się cofnięcia Polski z dotychczasowej drogi rozwoju niż konkurencji na rynku europejskim. Wyznawane wartości mogą wziąć górę nad poczuciem zagrożenia interesów. Większy problem będzie z przekonaniem wsi. Będzie bardzo trudno wytłumaczyć polskim rolnikom, że skorzystają na integracji, jeżeli nie dostaną takiej pomocy, jaką mają ich koledzy z obecnych państw Unii. Wyobraża sobie pani Polskę po przegranym referendum? Trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację. Zamiast rozważać, czy wejdziemy, czy nie, trzeba zastanawiać się, co zrobić, żeby jak najwięcej zyskać, kiedy wejdziemy, jak zwiększyć w nowej sytuacji szanse rozwoju Polski. I jak korzyściami płynącymi z tego rozwoju obdzielić jak najwięcej osób. -
Czy gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację? LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Większość osób, które uczestniczyłyby w referendum - tak, choć obawiam się o frekwencję. W tej chwili to większy problem, niż samo poparcie. W połowie lat 90. zwolenników integracji było znacznie więcej, niż teraz - 70 - 80 proc. Przodowaliśmy wśród krajów kandydujących. Co się stało przez ostatnie kilka lat, że odsetek zwolenników wejścia do Unii oscyluje wokół 50 procent? Poparcie w Polsce jest zbliżone do tego, które istnieje w innych krajach kandydujących. Przypomnijmy też, że w krajach, które głosowały w ostatnich latach nad wejściem do Unii - chociażby w Finlandii czy Szwecji - poparcie przed referendum oscylowało wokół 50 proc. Dlaczego zeszliśmy do 50 - 52 procent? Bo wcześniej popieraliśmy mit, wyobrażenie o Unii, akceptowaliśmy wartości, które uosabiała Europa. Zaczęły się negocjacje i integrację postrzegamy bardziej przez pryzmat konkretów oraz realnych interesów. Warto jednak podkreślić, że po dwu latach poparcie dla integracji jest stabilne. referendum dotyczące wejścia do UE może okazać się głosowaniem nad przemianami zachodzącymi w Polsce i reformami rynkowymi. Jeżeli sytuacja będzie nie najlepsza, to większość Polaków zagłosuje na "nie".Postawa proeuropejska wiąże się z zadowoleniem z przemian zachodzących w kraju i nadzieją na lepszą przyszłość. Obecnie po raz pierwszy w referendum Polacy będą mogli podjąć decyzję, czy chcą kontynuacji reform, dalszej liberalizacji gospodarki, czy też nie. Dotychczasowe głosowania w wyborach nie przyniosły tak zasadniczych i jednoznacznych rozstrzygnięć o długofalowych konsekwencjach dla Polski.
Na końcu "Folwarku zwierzęcego" świnie i ludzie urządzają sobie raut. Ta scena przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem rozmowę Michnika z Kiszczakiem Dziejów honoru ciąg dalszy RYS. PAWEŁ GAŁKA BRONISŁAW WILDSTEIN Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie, której jest naczelnym, to zajęcie niewdzięczne i trudne. Trudnym, gdyż prostowanie wszystkich fałszów, przeinaczeń, półprawd, z jakich się on składa, wymagałoby polemiki znacznie dłuższej niż blisko trzynastokolumnowy tekst; niewdzięcznym, gdyż jedynym uzasadnieniem zajmowania się tym tekstem jest miejsce jego ogłoszenia i rola, jaką pełni jego główny twórca, a zarazem bohater, Adam Michnik. Strategia Michnika Pisanie na ten temat jest zajęciem trudnym jeszcze z tego powodu, że "Pożegnanie z bronią" budowane jest w specyficznie przebiegły sposób. Specyfika ta polega na wtrącaniu w kolejne fragmenty wywodu zdań, które przeczą głównej myśli danego fragmentu, a dla autora stanowią rodzaj alibi. To za ich pomocą będzie mógł on kwestionować ewentualną polemikę. Przyjrzyjmy się tej strategii na przykładzie być może najbardziej bulwersującego fragmentu tekstu, w którym Michnik usprawiedliwia autorów masakry na Wybrzeżu w 1970 roku. Tekst na ten temat zaopatruje on w kwestię: "Nie chcę, uchowaj Boże, bronić ludzi, którzy kazali strzelać do robotników. Ale we Francji nie ma takiego człowieka władzy, który nie wydałby takiego rozkazu, gdyby tłum palił merostwo w Paryżu". Tak więc Michnik nie broni - broniąc. Reszta to już oczywista nieprawda. W 1968 roku studenci sporo naniszczyli się w Paryżu, spalili wiele samochodów i pobili wielu ludzi, ale nikt do nich nie strzelał. Przykłady można by mnożyć. Może by Michnik przytoczył, kiedy zdarzył się ostatni akt strzelania do obywateli ze strony władzy francuskiej. Zresztą zdaje on sobie sprawę z innych dwuznaczności swojego porównania i twierdzi dalej, że nie chce utrzymywać, iż Polska była demokracją, ale - dodaje - generałowie traktowali ją jako swoje państwo, którego muszą bronić: "wbrew temu, co ja wtedy sądziłem - duża część tamtej strony też miała jakąś rację". Jak mówi dalej, żołnierze nie mogli odmówić wykonania rozkazu, gdyż prowadziłoby to do "latynoskiej logiki". Czyli odmowa wykonania zbrodniczego rozkazu prowadziłaby do jeszcze bardziej przerażających konsekwencji. W ten sposób bronili się naziści. Całe "Pożegnanie z bronią" zbudowane jest na tej formule. "Ja miałem rację, i oni mieli rację". To "ja" eksponowane jest w sposób nieprzyzwoity w całym tekście - można odnieść wrażenie, że za miliony cierpiał wyłącznie Michnik i to daje mu prawo do podejmowania decyzji w ich imieniu: "Mnie wolno powiedzieć, że generałowie Kiszczak i Jaruzelski to ludzie honoru, bo ja byłem ich ofiarą". "To nie generał strzelał. To strzelał system dyktatury komunistycznej, którego jednym z elementów był generał". Można odpowiedzieć, że system sam nie strzela. Gdyby nie armia Kiszczaków, system by nie istniał. I chociaż system był złem, to nie posiada on w przeciwieństwie do generała odpowiedzialności moralnej ani prawnej i w przeciwieństwie do generała przed sądem nie sposób go postawić. Ale choć tezy Michnika są oczywiste, ich autor nie zapomina zaopatrywać ich w krótkie, przeczące im zdania. Zwykły czytelnik nie zauważy ich, jednak mogą one posłużyć do zdezawuowania każdej polemiki. Skuteczność tej strategii Michnik zdążył już zademonstrować. Gdy abp Życiński skrytykował go za usprawiedliwianie grudniowej masakry, w "Gazecie Wyborczej" skomentowane zostało to poprzez przytoczenie zdania temu przeczącego, o reszcie tekstu, który uzasadniał krytykę Życińskiego, nie było oczywiście mowy. Rehabilitacja PRL i Okrągły Stół "Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika kolejną próbą rehabilitacji PRL i to idącą najdalej w stosunku do wszystkich poprzednich. Dokonywane jest to poprzez rehabilitację, a nawet nobilitację twórców i strażników komunistycznego systemu w Polsce. Wprawdzie, jak w przytoczonym fragmencie, retorycznie potępiony zostaje system, ale okazuje się on czymś w rodzaju zrządzenia natury, komuniści są nie tylko niewinni, ich wybór w interpretacji Michnika okazuje się wyborem patriotyzmu, tylko nieco innego niż czyniła to opozycja. Komunistyczni aparatczycy okazują się "ludźmi honoru". A żeby było to jeszcze bardziej jaskrawe, na czołowego "człowieka honoru" Michnik promuje zwierzchnika policji politycznej, odpowiedzialnego za śmierć i prześladowania wielu ludzi, Czesława Kiszczaka. Punktem wyjścia tej apologii jest Okrągły Stół. W rzeczywistości tekst "Pożegnania z bronią" kompromituje uparcie lansowany tak przez Michnika i jego środowisko, jak i ekskomunistów mit przekazania władzy w czasie tych układów. Kiszczak: "Jeśli ktoś mówi, że ja chciałem rozmyślnie przekazać władzę opozycji, to mówi nieprawdę. [Jednocześnie w liście do Michnika przytoczonym na zakończenie "Pożegnania z bronią" Kiszczak pisze o "przekazaniu władzy na złotym talerzu".] Chciałem tylko, organizując Okrągły Stół, ucywilizować polską scenę polityczną, zdemokratyzować ją. Chciałem dopuścić opozycję do współrządzenia i współdecydowania o losach kraju". Mówi więc Kiszczak, że w sytuacji kryzysu władzy komunistycznej chciał zastosować klasyczną komunistyczną strategię kooptacji. Stosowali ją komuniści w chwili zdobywania władzy także w Polsce. Stosowali ją na mniejszą skalę w 1956 roku, kiedy godzili się z Kościołem i akceptowali Koło Poselskie Znak. Był to model, zwykle czasowego, wprowadzania do elity władzy na ograniczonych zasadach nowych ludzi bez zmiany zasad systemu. Nie znaczy to, że nie należało przystępować do Okrągłego Stołu, ale że nieprawdą są wszystkie opowieści o dobrowolnym oddaniu rządów przez komunistów w efekcie owych negocjacji. To dynamika historycznych wydarzeń pozbawiła ich władzy, pomimo rozpaczliwych prób jej zachowania z ich strony. Trzeba docenić, że tym razem nie sięgnęli po rozwiązanie siłowe, najprawdopodobniej zdając sobie sprawę, ile ryzykują. Świadczy to o ich rozsądku, ale z pewnością nie o żadnych innych cnotach. Suwerenność a moskiewskie zwierzchnictwo Kiszczak jednoznacznie stwierdza, że Okrągły Stół był "suwerennym" projektem jego i Jaruzelskiego, i nie miał żadnego związku z wydarzeniami w Moskwie. Opowiada, że przy tej okazji trzeba było nawet trochę oszukać towarzyszy radzieckich. Dowodzi to sporej dozy autonomii przywódców PRL. Na antypodach tych deklaracji leżą, podnoszone przez Kiszczaka, tradycyjne uzasadnienia stanu wojennego jako jedynej możliwości zapobiegnięcia sowieckiej inwazji. Michnik zgadza się i taką samą dozą odpowiedzialności za stan wojenny obciąża "Solidarność". Równocześnie w relacji Kiszczaka odsunięcie od władzy Gomułki to oddolne działania (w których pułkownik Kiszczak odgrywa niepoślednią rolę), i znowu okazuje się, że w sprawach tych sowieccy przywódcy nie mieli nic do powiedzenia. Ten brak konsekwencji jest obrazem sytuacji szerszej. Obrońcy PRL zaciekle rewindykują tezę o jego "ograniczonej suwerenności", która - ich zdaniem - stanowić miała o wartości tego państwa, kiedy natomiast pojawia się kwestia odpowiedzialności za jego zło, winnym okazuje się sowiecki suweren. Tymczasem gdyby nawet przyjąć za dobrą monetę niesłychanie wątpliwe uzasadnienia stanu wojennego, to pozostaje pytanie, dlaczego ekipa Jaruzelskiego nie wykorzystała pełni władzy, jaką uzyskała po pacyfikacji "Solidarności" dla ekonomiczno-administracyjnych reform państwa? Chyba nikt nie utrzymuje, że poprawa gospodarki i funkcjonowania kraju sprowadziłaby sowiecką interwencję. A więc dlaczego kraj w roku 1989 znajdował się w stanie "katastrofy ekonomicznej", jak stwierdził to na plenum KC PZPR ówczesny premier Mieczysław Rakowski? Komunistyczne władze powstawały drogą selekcji negatywnej. Trzeba było dużej dozy cynizmu, aby robić karierę drogą partyjną. Potwierdzają to pośrednio współcześni postkomuniści, opowiadając, że komunistami nigdy nie byli. Oznacza to tylko tyle, że komunistyczne kariery robili jako najzwyklejsi oportuniści władzy. Opowieści o tym, że byli "łagodniejszymi katami", należą do rzędu argumentów, którymi można usprawiedliwić wszystko. Ludzie honoru Czesław Kiszczak jest z siebie zadowolony: "z wielu rzeczy jestem w tej Polsce dumny. Jestem dumny, że tymi rękami odgruzowywałem Warszawę, że tymi rękami zasiedlałem ziemie zachodnie, że odbudowywałem przemysł, że rozbudowywałem tę Polskę". Zostawiając na boku wątpliwą metaforykę, warto przypomnieć, że Polska pod rządami komunistycznymi rozwijała się średnio cztery razy wolniej niż kraje o porównywalnym z nią standardzie, którym komunizmu oszczędzono. Nie ma więc sukcesów komunistycznych, są wyłącznie komunistyczne klęski, a jeśli w tym czasie pojawiły się jakieś osiągnięcia (np. w dziedzinie kultury), to nie dzięki, ale wbrew komunizmowi. Refleksji nad tym nie znajdziemy jednak w "Pożegnaniu z bronią". Oczywiście zdarzały się brzydkie rzeczy w PRL, co Kiszczak skłonny jest przyznać, sęk w tym, że on o nich nie wiedział. Nie wiedział nic o sfałszowaniu wyborów w 1947 roku, był wtedy w Londynie - skądinąd jak na początkującego oficera w PRL są to podróże zdumiewające. W sadze o swoich losach Kiszczak przemilcza lata sześćdziesiąte, marzec i inwazję w Czechosłowacji, choć domyślamy się, że wtedy właśnie awansował. Za ofiary stanu wojennego nie odpowiada: podwładni nie wykonali rozkazu, tak jak w wypadku niedostarczenia kolorowego telewizora Michnikowi do celi. Ciekawe jednak, że odmowa wykonania rozkazów ministra, która, jak w wypadku "Wujka" doprowadziła do śmierci dziewięciu ludzi, nie skończyła się nawet naganą. Michnik się tym nie interesuje. Nic dziwnego. Przecież wie, jak było, wie, że opowieść generała o kilkunastu ofiarach stanu wojennego jest kłamstwem. Doskonale wie, że służby podległe Kiszczakowi ostatnie morderstwa (np. księdza Suchowolca) popełniały w 1989 roku. Ich zwierzchnik opowiadać będzie znowu, że nic o tym nie wiedział. Jednak w wypadku zabicia licealisty, Grzegorza Przemyka, Kiszczak osobiście pisał na aktach, jak należy prowadzić sprawę, aby odciążyć zabójców milicjantów i skazać niewinnych ludzi. Potwierdził to zaciekły przeciwnik dekomunizacji i lustracji, pierwszy niekomunistyczny minister spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, i Michnik o tym wie. Ale przecież sądy w PRL były niezawisłe i do więzienia pakowały tylko tych, którzy na to zasłużyli, upiera się Kiszczak, i to jest przyczyna pewnej kontrowersji między nim a Michnikiem. Redaktor uznaje, że sądy, które jego skazywały, niezawisłe nie były (o innych się nie wypowiada), ale te drobne różnice nie psują pogawędki przyjaciół. Świadome przemilczenie Bo Michnik wie o tych wszystkich oraz wielu innych kłamstwach i zbrodniach Kiszczaka, ale świadomie je przemilcza i nie waha się po wielekroć określać go jako "człowieka honoru". Na pytanie, czy nie powinno być "żadnych rozliczeń", odpowiada "Z nimi nie. Z nimi zamykamy rachunek, wojna skończona". I być może to jest sedno sprawy. Z "nimi" wojnę Michnik skończył, bo zaczął prowadzić z kim innym. To ci inni "są nikczemni" i z nimi policzyć się chce redaktor "Wyborczej", i dlatego sprzymierza się z kimś takim jak Kiszczak. Ktoś, kto tak jak on honor rozumie jako narzędzie walki, wystawia świadectwo swojemu honorowi. Na końcu "Folwarku zwierzęcego" Orwella świnie i ludzie urządzają sobie raut. Zdumione zwierzęta przez okna dostrzegają, że oblicza tych gatunków dziwnie zaczynają się do siebie upodabniać. Scena ta wciąż przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem "Pożegnanie z bronią" w wydaniu Michnik - Kiszczak. *** P.S. "Pożegnanie z bronią" zaczyna się od zdjęcia, na którym dawni przeciwnicy gawędzą w przyjacielskiej atmosferze. Dwie dziennikarki pozują do zdjęcia skulone skromnie w rogu stołu. I taka jest ich rola. Wypowiedzi obu panów pełne są oczywistych niekonsekwencji, sprzeczności i, oględnie mówiąc, miejsc wątpliwych, które wymagałyby interwencji od dziennikarza niezależnie od jego przekonań. Ale nie od Agnieszki Kublik i Moniki Olejnik, które nie zadają ani jednego niewygodnego pytania, nie kwestionują najbardziej jaskrawych nonsensów, nie zgłaszają żadnych wątpliwości, a suflują jedynie formułki ułatwiające zadanie Michnikowi. Kublik pracuje w jego gazecie, ale cóż za przemożny wpływ zmienił Olejnik, tygrysicę polskiego dziennikarstwa, w słodko miauczące kocię?
Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie, to zajęcie niewdzięczne i trudne. choć tezy Michnika są oczywiste, ich autor nie zapomina zaopatrywać ich w przeczące im zdania. mogą one posłużyć do zdezawuowania każdej polemiki. "Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika próbą rehabilitacji PRL. Dokonywane jest to poprzez nobilitację twórców i strażników komunistycznego systemu w Polsce. na czołowego "człowieka honoru" Michnik promuje Kiszczaka.Punktem wyjścia tej apologii jest Okrągły Stół. W rzeczywistości tekst kompromituje mit przekazania władzy w czasie tych układów. Kiszczak stwierdza, że Okrągły Stół był "suwerennym" projektem. Obrońcy PRL rewindykują tezę o jego "ograniczonej suwerenności", kiedy natomiast pojawia się kwestia odpowiedzialności za jego zło, winnym okazuje się sowiecki suweren.Oczywiście zdarzały się brzydkie rzeczy w PRL, co Kiszczak skłonny jest przyznać, sęk w tym, że on o nich nie wiedział. Michnik wie o kłamstwach i zbrodniach Kiszczaka, ale świadomie je przemilcza. Na pytanie, czy nie powinno być "żadnych rozliczeń", odpowiada "Z nimi nie". Z "nimi" wojnę Michnik skończył, bo zaczął prowadzić z kim innym.
UKRAINA Czy Leonid Kuczma kroczy śladami Aleksandra Łukaszenki Prezydencka republika OLGA IWANIAK, KLAUS BACHMANN Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą. Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994, wygrywając wybory prezydenckie. Skorzystał z istniejącej wówczas próżni politycznej wokół urzędującego premiera Wiaczesława Kiebicza, przeciw któremu buntowała się znaczna część młodszej kagebowskiej i partyjno-administracyjnej elity. Początkowo Łukaszenko skupiał wokół siebie niektórych stosunkowo liberalnych i samodzielnie myślących polityków; odeszli oni lub zostali zmuszeni do odejścia, w miarę jak ukształtował się dzisiejszy oligarchiczny system władzy. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy (znosząc faktycznie samorządy), gospodarkę i finanse, a potem media. W 1996 r. przeprowadził nie uznane przez nikogo (poza Rosją) referendum, zastępując i tak słaby parlament ciałem jeszcze bardziej uległym wobec siebie, w którym znaczna liczba posłów jest przez niego mianowana. Podobną drogę przeszedł też Kuczma Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę i z entuzjazmem. Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa. Jedynym sukcesem, którym mogła pochwalić się Ukraina, było powstrzymanie inflacji dzięki konsekwentnej polityce monetarnej, ale za cenę niewypłacania pensji i emerytur. Klan dniepropietrowski W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat. Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela (on właśnie w 1993 roku za pomocą górniczych strajków w Donbasie "wysadził" Kuczmę z premierowskiego fotela). W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin, prezes znanego klubu piłkarskiego "Szachtior" oraz jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania. Donieck nie podniósł się po tamtej lekcji. Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się "rozbieżności" po stronie zwycięzcy - wyłamuje się z niej ówczesny premier Pawło Łazarenko, który jak napisała otwarcie jedna z prokuczmowskich gazet "nie chciał się z nikim dzielić". W rezultacie Łazarenko, po wyborach parlamentarnych w 1998 roku, w obawie o swoją głowę, zbiegł do USA. Monopolizacja władzy Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, eks-prezes banku centralnego Ukrainy, Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień. Przegrać, aby wygrać Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. Kuczma przegrał je tylko pozornie. Wprawdzie jednoznacznie manifestująca swoje przywiązanie do prezydenta tzw. partia władzy (Narodowo-Demokratyczna Partia, w skład której wchodziła znaczna część urzędników państwowych z premierem rządu Pustowojtenką) ledwie pokonała czteroprocentowy próg, ale w przededniu wyborów pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy biznesowe zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą (Ołeksandr Wołkow, doradca prezydenta ds. polityki wewnętrznej), albo rodzinnym związkom (Andriej Derkacz - chrześniak i syn obecnego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i Wiktor Pinczuk - przyjaciel córki prezydenta). Dzięki takiej konsolidacji głosów obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ani tym bardziej wprowadzać zmian do konstytucji, ale za to udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej starego, i w tym momencie bardziej popularnego od Kuczmy przewodniczącego Partii Socjalistycznej, Ołeksandra Moroza. Dopiero po dwudziestu głosowaniach i dwu miesiącach targów deputowani wybrali w końcu byłego kołchoźnika Ołeksandra Tkaczenko, finansowo uzależnionego od rządu z powodu wielomilionowego długu. Demontaż głównego konkurenta Na długo przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko, ukraińskiej odmiany Stana Tymińskiego. Witrenko założyła własną partię - Postępowo-Socjalistyczną Partię Ukrainy - odbierając Morozowi część radykalnie nastrojonego elektoratu. Rozbiła też obóz lewicowy na trzy nurty, co zostało skwapliwie wykorzystane przez Kuczmę. Ułatwiło to Kuczmie prowadzenie kampanii straszenia "komunistycznym rewanżem" i "nadejściem drugiego Łukaszenki". Witrenko nie jest samodzielnym graczem na ukraińskiej scenie politycznej - zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego - w przeciwieństwie do Moroza. Wirtualna kampania Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy różnego rodzaju kontroli inspekcji podatkowych, straży pożarnej i tym podobnych służb. O sytuacji wokół ukraińskich mediów najdobitniej świadczy apel misji obserwatorów z Rady Europy, która na dwa tygodnie przed wyborami wezwała władze do wprowadzenia moratorium na administracyjne szykany wobec środków przekazu. Uzupełnianie parlamentu Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi, konkurenci do władzy pokonani. Rozwiązana została też kwestia krymskiego separatyzmu - zapanował spokój, od kiedy rosyjskiemu biznesowi pozwolono na cichy podbój półwyspu. Pozostaje więc problem rozszerzenia władzy w samym centrum. Prezydent Kuczma nie ukrywa, że przyjęta trzy lata temu konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Według niego, konstytucję powinien przyjmować w ogólnonarodowym referendum naród. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów, tj. gubernatorzy. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę, bo ukraińscy gubernatorzy - w przeciwieństwie do rosyjskich - są mianowani, a nie wybieralni. Powstałaby analogiczna sytuacja jak na Białorusi, gdzie Łukaszenko wbrew konstytucji "uzupełnił parlament" mianowanymi przez siebie posłami. Zatrzymać niewygodnych Zmiana konstytucji - choć na razie nikt oficjalnie nie mówi o takich planach - umożliwiłaby także prezydentowi przedłużenie kadencji o kolejnych 5 lub 10 lat, podobnie jak na Białorusi. Pozbawienie zaś deputowanych immunitetu poselskiego daje administracji wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków przez uległych wobec prezydenta prokuratorów, sędziów i służbę bezpieczeństwa. Tak np. zdarzyło się w 1998 roku w przypadku Michaiła Brodskiego, związanego z Łazarenką biznesmena i wydawcy wpływowej w Kijowie gazety "Kijewskije Wiedomosti". Pod błahym pretekstem w trakcie kampanii wyborczej Brodski został aresztowany, i o mandat poselski ubiegał się z więzienia. Udało mu się zdobyć mandat, ale w tym czasie jego firmy zbankrutowały, a gazeta została kupiona przez związanego z Kuczmą innego przedsiębiorcę. Łukaszenkizacja Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że przez kolejnych pięć lat popchnie on Ukrainę na drogę reform. Zwycięstwo komunisty Symonenki też nie wróżyłoby cudu gospodarczego. Mogłaby jednak nastąpić wymiana rządzących elit i dniepropietrowski klan nie byłby w stanie na trwałe umocnić swoich pozycji. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, w sytuacji, kiedy prezydent i tak już faktycznie kontroluje wymiar sprawiedliwości, system bankowy, władze w regionach, największą część karteli gospodarczych i wszystkie ważne media. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając prywatne banki, łamiąc konstytucję i otwarcie naciskając na wymiar sprawiedliwości. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Prawie wszystkie popierające Kuczmę media nadal są prywatne, ale teraz należą do karteli powiązanych z prezydentem. Dylematem ukraińskich wyborców nie był więc wybór między światłym, proreformatorskim i demokratycznym prezydentem, a "komunistycznym rewanżem" z drugiej strony. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce.
Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994. Początkowo skupiał wokół siebie stosunkowo samodzielnie myślących polityków. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy, gospodarkę i finanse, a potem media. Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, przez pierwsze lata był przyjmowane z entuzjazmem.Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji. W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja jego przywódcy. Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się rozbieżności po stronie zwycięzcy. Próba stworzenia drugiego centrum politycznego nie powiodła się. tuż przed wyborami do parlamentu został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, Wadim Hetman. Wiktor Juszczenko usunął się w cień.Proces monopolizacji władzy kończy się na początku 1998 roku. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ale udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej Ołeksandra Moroza. przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko. Witrenko zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą.Kuczma mógł sterować kampanią wyborczą. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi. Kuczma nie ukrywa, że konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że popchnie on Ukrainę na drogę reform. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja.
PUCHAR DAVISA Francja - Australia w setnym finale w Nicei Przewaga zbiorowej pamięci Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja) FOT. (C) REUTERS MIROSŁAW ŻUKOWSKI Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu. Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą. McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną. Ludzie z drugiego planu W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze. Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce. W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter. Sikawkowy Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy". Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne. Wielka nacja Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa. Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów. Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole. Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu. FRANCJA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią. AUSTRALIA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją. Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
Od piątku do niedzieli tenisiści z Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. Francja jest gospodarzem, więc zapewne wybierze ulubioną nawierzchnię ziemną. Puchar Davisa jest specyficzną imprezą. Dla niektórych tylko tenisistów jest tą najważniejszą w roku, kiedy mogą reprezentować swój kraj. Większość jednak podchodzi do tego indywidualistycznie, nie identyfikując się z drużyną.
Gdzie Ren wpada do Tybru Nieznana historia Vaticanum II EWA K. CZACZKOWSKA Przyglądając się zdjęciom z pełnym dostojeństwa gronem ojców soborowych, trudno byłoby dociec, jak wiele w atmosferze Vaticanum II było emocji, napięć i rywalizacji grup o różnych poglądach. I chociaż dokumenty były ogłaszane przez papieża w imieniu całego soboru, to przecież wśród jego uczestników nie były przyjmowane z równym entuzjazmem. Od zakończenia soboru minęło już ponad trzydzieści pięć lat, ale wiedza o jego przebiegu była w Polsce do tej pory nieznaczna. Samo wprowadzenie postanowień soboru rozpoczęło się w polskim Kościele później i przebiegało wolniej niż na Zachodzie. Natomiast wśród publikacji na temat soboru, prócz przyjętych dokumentów, znajdują się głównie pozycje z zakresu nauczania soboru, jego znaczenia, recepcji w Polsce, kierunków filozoficznych obecnych w Kościele tamtego okresu itd. Najwięcej zresztą publikacji ukazało się w ostatnim dziesięcioleciu. Pisano o skutkach soboru, a nie o jego przebiegu (prócz dziennikarskich korespondencji ukazujących się w "Tygodniku Powszechnym"), czyli czterech sesjach, na których między październikiem 1962 a grudniem 1965 roku zbierali się ojcowie soborowi, by przedyskutować i przyjąć kilkanaście dokumentów, które miały - jak mówił Jan XXIII - "przewietrzyć Kościół". Aby pełna dokumentacja z obrad Soboru Watykańskiego została ujawniona, musi upłynąć co najmniej jedno pokolenie, niemniej okazuje się, że wiedza na ten temat jest pokaźna. Od niedawna także w Polsce, a to za sprawą przetłumaczonej niedawno i wydanej po polsku książki amerykańskiego werbisty ojca Ralpha M. Wiltgena "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II". Liberałowie kontra konserwatyści Ojciec Wiltgen obserwował sobór z bliska - prowadził niezależny Soborowy Ośrodek Informacji Prasowej, organizował konferencje prasowe z uczestnikami soboru, z 550 z nich przeprowadził wywiady, wydawał biuletyn dla około trzech tysięcy dziennikarzy z ponad stu krajów świata, miał dostęp do oficjalnej korespondencji, dokumentów, materiałów roboczych soboru itp. Na tej podstawie odtworzył w sposób kompetentny, miejscami bardzo szczegółowy, przebieg sesji soboru, pokazując proces przyjmowania dokumentów. Mnóstwo w jego książce nazwisk, dat, liczb, ale dzięki temu powstał - jak się wydaje - bezstronny opis Vaticanum II. Wyłania się z niego sobór jako ciało ustawodawcze podobne do wielu innych, w kórym ścierają się opinie, powstają grupy nacisku o podobnych poglądach, obmyślana jest taktyka działania dla osiągnięcia zamierzonych celów, pisane są petycje, zbierane podpisy itd. Na którym dochodzi nawet do niezamierzonych uchybień w procedurze i interwencji najwyższego autorytetu, w tym przypadku papieża. Kilkanaście dokumentów przyjętych przez sobór było więc wynikiem albo kompromisów między grupami opinii, albo zwycięstw najsilniejszych z nich. Ojciec Wiltgen wymienia siedem takich grup, ale w gruncie rzeczy liczyła się jedna: przymierze europejskie o liberalnym obliczu. Usiłowało się mu przeciwstawić Międzynarodowe Ugrupowanie Ojców uważane, wraz z Kurią Rzymską, za esencję konserwatyzmu. Przymierze europejskie tworzyli, już od pierwszych dni soboru, biskupi z krajów niemieckojęzycznych - Niemiec, Austrii, Szwajcarii, do których dołączyli hierarchowie z Francji, Holandii, a także z Belgii oraz ze Skandynawii. Większość państw tego przymierza położona jest wzdłuż Renu, stąd tytuł książki Wiltgena "Ren wpada do Tybru", gdzie Tybr utożsamia Watykan. Wybitny teolog dominikanin ojciec Yves Congar, recenzując książkę Wiltgena, powiedział: "W skrócie mówiąc, Ren symbolizował szeroki i bystry nurt teologii katolickiej i wiedzy duszpasterskiej, który zapoczątkował swój bieg we wczesnych latach pięćdziesiątych naszego stulecia, a jeśli chodzi o sprawy liturgii i badania nad Pismem Świętym, nawet jeszcze wcześniej". I ten właśnie nurt miał największy wpływ na kształt przyjętych dokumentów, a w konsekwencji na całość dzieła soboru, czyli odnowy Kościoła. Zwycięstwa i porażki Siła przymierza europejskiego polegała głównie na doskonałej organizacji, która dała już o sobie znać podczas formowania komisji soborowych, a potem na regularnych spotkaniach w czasie trwania sesji oraz na konferencjach między sesjami, kiedy przygotowywano się do pracy nad kolejnymi dokumentami. Ustalano na nich plan działania, opracowywano poprawki do projektów, przygotowywano alternatywne propozycje, eksperci dostarczali ojcom soborowym analizy, komentarze, argumenty. Grupie tej przewodził energiczny siedemdziesięcioośmioletni niemiecki kardynał Frings, którego teologiem, co warto podkreślić, był wówczas ksiądz profesor Joseph Ratzinger, dzisiaj watykański kardynał strzegący czystości doktryny, uważany za konserwatystę. Jak wyraził się w innym miejscu książki ojciec Wiltgen, należałoby tylko życzyć, by inne narodowe konferencje biskupów były tak dobrze zorganizowane jak przymierze europejskie, bo stwarzałoby to większą szansę na szerszą reprezentację innych kierunków reprezentowanych wówczas w Kościele. Trzeba jednak zauważyć, że żaden dokument nie mógł być zatwierdzony bez woli dwóch trzecich ojców soborowych, a trudno przypuszczać, iż taki wynik można było osiągnąć wyłącznie dzięki dobrej organizacji pracy grupy znad Renu. Niemniej to właśnie europejskiemu przymierzu udało się m.in. nadać kształt, zmieniając poważnie pierwotny projekt jednej z najważniejszych konstytucji soborowych, nad którą najdłużej dyskutowano - o liturgii. To na skutek jej przyjęcia zostały wprowadzone do liturgii języki narodowe, a duchowni zaczęli sprawować msze zwróceni twarzą do wiernych. Mimo iż - jak pisze ojciec Wiltgen - liberalne przymierze miało decydującą kontrolę nad przebiegiem prac soboru (m.in. także dzięki umiejętnie rozegranej sprawie wyboru do poszczególnych komisji), ponosiło też porażki. Za taką uznano choćby ogłoszenie noty wyjaśniającej zasadę kolegialności w Kościele czy uchwalenie oddzielnego dekretu o życiu zakonnym (do jego przeforsowania musiała zawiązać się grupa ojców o nazwie Sekretariat Biskupów). O różnicy noszenia kapeluszy Ojciec Wiltgen miał świadomość, iż ukazanie działania różnych grup nacisku będzie argumentem wykorzystywanym przez przeciwników zmian w Kościele. I dlatego już we wstępie przypomina, iż tworzenie zespołów roboczych soboru przebiegało tak samo jak przy tworzeniu każdego innego ciała ustawodawczego, albowiem niemożliwe jest, aby 2150 ojców soborowych indywidualnie proponowało poprawki do projektów itd. W sposób naturalny tworzyły się więc zespoły opracowujące tematy, a wewnątrz nich podzespoły osób mających podobne poglądy i chcących mieć wpływ na kształt dokumentów. Czasami, aby wprowadzić albo - przeciwnie - odrzucić jakąś poprawkę, nie cofano się nawet przed uchybieniami proceduralnymi, co z kolei wywoływało potężne kontrakcje. Tak było na przykład w sprawie poprawki podpisanej przez 455 ojców soborowych z 86 krajów, domagających się umieszczenia stanowiska Kościoła względem komunizmu w rozdziale o ateizmie w "Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym". Okazało, że poprawka w ogóle nie dotarła do członków odpowiedniej komisji, gdyż została wstrzymana przez jej sekretarza ojca Glorieux z Lille. Dopiero po interwencji Pawła VI do dokumentu dołączono przypis przypominający nauczanie Kościoła na temat komunizmu, ale faktem jest, że słowo komunizm w dokumencie nie pada (w Polsce pisał o tym przed laty Bohdan Cywiński). Arcybiskup Siguad, jeden z liderów Międzynarodowego Ugrupowania Ojców, skomentował to tak: "Istnieje różnica pomiędzy kapeluszem noszonym w kieszeni a noszonym na głowie". Zwołanie przez Jana XXIII soboru było decyzją zaskakującą. Również, o czym wiadomo od dawna, treść przyjętych przez sobór dokumentów znacznie różniła się od ich pierwotnych projektów. Zasługą ojca Wiltgena jest szczegółowe i bez angażowania emocji opisanie powstawania ostatecznej wersji dokumentów, które zadecydowały o odnowie Kościoła. Ojciec Ralph M. Wiltgen "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II", Poznań 2001
Vaticanum II. Od zakończenia soboru minęło już ponad trzydzieści pięć lat, ale wiedza o jego przebiegu była w Polsce do tej pory nieznaczna. Pisano o skutkach soboru, a nie o jego przebiegu, czyli czterech sesjach, na których między październikiem 1962 a grudniem 1965 roku zbierali się ojcowie soborowi, by przedyskutować i przyjąć kilkanaście dokumentów, które miały "przewietrzyć Kościół". wiedza na ten temat jest pokaźna. także w Polsce, za sprawą przetłumaczonej niedawno książki amerykańskiego werbisty ojca Ralpha M. Wiltgena. Ojciec Wiltgen obserwował sobór z bliska. Wyłania się sobór jako ciało ustawodawcze, w kórym ścierają się opinie, powstają grupy nacisku o podobnych poglądach, obmyślana jest taktyka działania dla osiągnięcia zamierzonych celów, pisane są petycje, zbierane podpisy. Kilkanaście dokumentów przyjętych przez sobór było wynikiem albo kompromisów między grupami opinii, albo zwycięstw najsilniejszych z nich. liczyła się jedna: przymierze europejskie o liberalnym obliczu. ten nurt miał największy wpływ na kształt przyjętych dokumentów, a w konsekwencji na całość dzieła soboru, czyli odnowy Kościoła. Siła przymierza europejskiego polegała głównie na doskonałej organizacji. to właśnie europejskiemu przymierzu udało się m.in. nadać kształt, zmieniając pierwotny projekt jednej z najważniejszych konstytucji soborowych - o liturgii. zostały wprowadzone do liturgii języki narodowe, a duchowni zaczęli sprawować msze zwróceni twarzą do wiernych. liberalne przymierze ponosiło też porażki. choćby ogłoszenie noty wyjaśniającej zasadę kolegialności w Kościele czy uchwalenie oddzielnego dekretu o życiu zakonnym.