source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
SPÓR O TELEWIZJĘ
Skarb państwa nie może być bezradnym właścicielem
Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej.
Generalnie przewijają się trzy zasadnicze zagadnienia charakterystyczne dla tego sporu:
1. Czy zarząd TVP mógł odmówić wykonania uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy?
2. Czy zarząd mógł i powinien reprezentować TVP w postępowaniu z powództwa rady nadzorczej o unieważnienie uchwały i czy mógł uznać powództwo?
3. Czy minister skarbu państwa jako reprezentant skarbu państwa (jedynego akcjonariusza) w walnym zgromadzeniu może powołać nowe władze TVP?
Zastrzegamy, że naszą wiedzę o sporze czerpiemy wyłącznie z artykułów prasowych i wypowiedzi w TVP. Nie znamy również statutu TVP. Dlatego rozważania nasze mają częściowo charakter teoretyczny.
Bezspornie podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto zgodnie z jej art. 26 ust. 4 do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego. Według ustawy zarząd spółki nie jest związany poleceniami i zakazami ustanowionymi przez walne zgromadzenie, jeżeli dotyczą one treści programu. A contrario - zarząd jest związany wszystkimi innymi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) nie dotyczącymi treści programu. Także stosownie do przepisu art. 371 k.h. zarząd jest związany uchwałami walnego zgromadzenia akcjonariuszy.
Członek władz spółki akcyjnej powinien wykonywać swoje obowiązki ze starannością sumiennego kupca (art. 474 § 2 k.h.). Naszym zdaniem jednym z przykładów naruszenia tej staranności jest odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy. Jeżeli zarząd lub członek zarządu uważa, że uchwała narusza przepisy prawa lub postanowienia statutu, może zaskarżyć tę uchwałę w trybie art. 413 i nast. k.h. Niedopuszczalna natomiast jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania.
Jest to działanie nie tylko naruszające staranność sumiennego kupca, ale także jest sprzeczne z prawem.
Z artykułów prasowych wynika jedynie, że minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Przypomnijmy zatem, iż w sporach dotyczących unieważnienia uchwał walnego zgromadzenia akcjonariuszy pozwaną spółkę z mocy ustawy reprezentuje zarząd, chyba że uchwałą walnego zgromadzenia akcjonariuszy, zaprotokołowaną przez notariusza, ustanowiony został osobny pełnomocnik (art. 416 i 412 § 1 k.h.). Jeżeli zatem pełnomocnik został ustanowiony zgodnie z wyżej przytoczonymi przepisami, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. Mało prawdopodobne (chociaż niewykluczone), aby zarząd nie wiedział o powołaniu pełnomocnika. Nie można zatem wykluczyć, że zarząd, uznając powództwo, działał świadomie w złej wierze.
Oczywiście uznanie powództwa jest dopuszczalne. Stosownie do przepisu art. 47917 k.p.c. sąd mógł wydać w związku z uznaniem powództwa wyrok na posiedzeniu niejawnym. Naszą wątpliwość budzi jednak działanie zarządu TVP SA, nawet jeżeli zarząd nie wiedział o ustanowieniu pełnomocnika. Według przytoczonego już przepisu art. 474 § 2 k.h. na zarząd spółki akcyjnej nakłada się obowiązek działania ze szczególną starannością. Niewyobrażalne jest, aby tak doświadczeni i wykształceni ludzie jak członkowie zarządu TVP SA, uznając powództwo o unieważnienie uchwały, nie przypuszczali, że działają wbrew woli jedynego akcjonariusza reprezentowanego przez ministra skarbu państwa.
Staranność sumiennego kupca wymagała w takiej sytuacji, przed złożeniem oświadczenia o uznaniu powództwa, zawiadomienia o podjętej decyzji ministra skarbu państwa. W naszym odczuciu brak takiego zawiadomienia uzasadnia przypuszczenie, że zarząd świadomie i celowo działał wbrew woli jedynego akcjonariusza.
Trafnie wywodzi Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu uchwały z 13 grudnia 1995 r., iż przepisy ustawy o radiofonii i telewizji są przepisami szczególnymi (lex specialis) wobec kodeksu handlowego (lex generalis). W konsekwencji przepisy kodeksu handlowego mają zastosowanie tylko wtedy, gdy przepisy ustawy nie stanowią inaczej w danej sprawie.
Członków zarządu Telewizji Polskiej SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy). Sam przepis art. 26 ust. 4 ustawy stanowi, że "do spółek wymienionych w ust. 2 i 3 (tzn. Telewizji Polskiej SA i spółek tworzących radiofonię regionalną - przyp. aut.) stosuje się, z zastrzeżeniem art. 27-30 ustawy, przepisy kodeksu handlowego...". Przepis art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy wyłącza zatem zastosowanie art. 366 § 3 i 379 § 1 kodeksu handlowego, w myśl których zarząd i radę nadzorczą wybiera walne zgromadzenie akcjonariuszy. Stosownie do art. 27 ust. 2 ustawy zarząd powołuje i odwołuje wyłącznie rada nadzorcza, a radę nadzorczą powołuje KRRiTV. Celowo ustawodawca w art. 27 ust. 2 mówi o "powoływaniu i odwoływaniu", a w art. 28 ust. 1 tylko o "powoływaniu". Porównanie tych przepisów wskazuje na wykluczenie możliwości odwołania członka rady nadzorczej przed upływem kadencji rady (tak też: tezy I i II wyżej powołanej uchwały Trybunału Konstytucyjnego). Rada nadzorcza jest nieodwołalna. Można się spierać co do zasadności takiego uregulowania, wynika ono jednak z powyższej analizy i z orzeczenia TK.
W uzasadnieniu uchwały TK wywodzi: "Trybunał Konstytucyjny uważa, że art. 28 ust. 1 ustawy o radiofonii i telewizji należy traktować jako przepis normujący w całości kwestie powoływania i odwoływania rad nadzorczych w publicznych spółkach radiofonii. Wynika z niego bowiem zarówno wskazanie podmiotów właściwych do powoływania członków tych rad, jak i wykluczenie dopuszczalności ich odwołania przed upływem kadencji. Jest to więc unormowanie wykluczające stosowanie rozwiązań przewidzianych w kodeksie handlowym. Artykuł 26 ust. 4 ustawy o radiofonii i telewizji ma w tym zakresie charakter kategoryczny - postanowienia kodeksu handlowego są stosowane »z zastrzeżeniem« unormowań przyjętych m.in. w art. 28 ust. 1 (także art. 27 ust. 2 - przyp. aut.) ustawy o radiofonii i telewizji, unormowaniom tym przysługuje zatem bezwzględne pierwszeństwo". Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA, z wyjątkiem powołania jednego członka rady nadzorczej (art. 28 ust. 1 ustawy).
Pogląd ten podziela także doktryna (S. Piątek, "Ustawa o radiofonii i telewizji - komentarz", Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, Warszawa, 1993 r.).
Naszym zdaniem art. 5 ust. 1 pkt 2 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o urzędzie ministra skarbu państwa nie daje ministrowi uprawnienia do odwoływania i powoływania członków władz TVP SA. Przepis ten stanowi bowiem: "Minister skarbu państwa, z zastrzeżeniem odrębnych przepisów oraz postanowień statutów wydanych na podstawie tych przepisów, powołuje i odwołuje organy państwowych osób prawnych".
Tymi odrębnymi przepisami są właśnie między innymi art. 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji, wykluczające możliwość powoływania i odwoływania władz TVP SA przez ministra skarbu państwa.
Wywodzimy jednak wyżej, że naszym zdaniem zarząd TVP SA naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach.
Dlatego jedynym chyba wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ - jak pokazała praktyka - skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" Telewizji Polskiej.
Dr Elwira Marszałkowska-Krześ
Instytut Prawa Cywilnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego
Adwokat Sławomir Krześ
Obydwoje z Kancelarii Prawa Gospodarczego ELO we Wrocławiu | Spór między ministrem skarbu państwa a władzami telewizji publicznej pokazał, że według ustawy o radiofonii i telewizji skarb państwa jest bezradnym właścicielem TVP. Wydaje się, że w kwestii unieważnienia jednej z uchwał zarząd świadomie postępował wbrew woli ministra. Jest mało prawdopodobne, aby za takie naruszenie prawa został odwołany, gdyż uniemożliwia to ustawa. |
Do czego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo?
Wojna o pamięć trwa
BRONISŁAW WILDSTEIN
Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków?
Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania. To prawda, że komunizm zmuszał wszystkich do ciągłych kompromisów z moralnością i zdrowym rozsądkiem. Pozostawała jednak zasadnicza różnica między tymi, którzy dla władzy i kariery, łamiąc elementarne zasady obowiązujące ciągle w społeczeństwie, angażowali się w budowę i podtrzymywanie komunizmu, a osobami zmuszanymi przez nich do rozmaitych form uległości. Wrogowie rozliczenia tę różnicę zacierali.
Konsekwencja Urbana
W Polsce sytuacja była szczególna. Stworzyła ją "Solidarność", która była heroicznym ruchem sprzeciwu wobec systemu kłamstwa i przemocy, jak nazywało go wtedy również wielu obecnych wrogów rozliczenia. Był to ten niezwykły moment, gdy partykularyzmy ustępują na rzecz dobra wspólnego. Solidarność była tworzeniem wspólnej nadziei tak jak stan wojenny był jej uśmierceniem. Solidarność nie może być modelem organizacji wolnego i demokratycznego społeczeństwa. Winna natomiast stać się punktem odniesienia wolnej Polski, tak jak stała się jej rzeczywistym fundamentem.
Jednakże przeciwnicy dekomunizacji, a więc rozliczenia PRL, aby uzasadnić swoją postawę, musieli dokonać rewizji doświadczenia "Solidarności". Brak rozliczenia PRL musiał wiązać się z relatywizacją. Jeżeli obok twórców "Solidarności" bohaterami odrodzenia Polski mają być zasiadający przy Okrągłym Stole aparatczycy, dlatego tylko, iż po nieudanych próbach rekomunizacji kraju i uśmiercenia "Solidarności", czym był stan wojenny, uświadomili sobie, że aby utrzymać swoją pozycję muszą zrezygnować z niektórych aspektów władzy - wówczas cała niezwykłość i heroizm sierpniowego ruchu niknie.
Oczywiście działania wrogów dekomunizacji nie są konsekwentne. Z jednej strony usiłują oni odwoływać się do doświadczenia "Solidarności", z drugiej popadają w paradoksy. Konsekwentny jest Jerzy Urban, twórca propagandy stanu wojennego, który "Solidarność" na wszelkie sposoby usiłuje ośmieszyć i zdeprecjonować. To on zwycięża w języku i wyobraźni zbiorowej, zaśmieconej rozmaitymi "solidaruchami", "styropianem", "oszołomami" itd.
Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest, jak wspomniałem, rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach. Strategia ta okazała się skuteczna. Udało się przekonać większość Polaków, że lepiej sprawę zostawić w spokoju, gdyż w innym wypadku trzeba będzie rozliczać się również z własnych przewin. Zamiast odwołać się do wielkiego, heroicznego aktu, do którego polska zbiorowość okazała się zdolna, "władcy dusz" III Rzeczypospolitej odwołali się do najgorszych cech Polaków. Nie macie się czego wstydzić, mówili wrogowie dekomunizacji, budując wspólnotę oportunizmu. Możecie być z tego dumni. W efekcie cała PRL zaczyna być obiektem rewizji i swoistego kultu.
Walka przeciw dekomunizacji rozpętana została pod sztandarem moralizmu, a w efekcie doprowadziła do kompromitacji i odrzucenia argumentu moralnego w politycznym dyskursie. Zaczęła się pod hasłami obrony autorytetu państwa i porządku prawnego, a doprowadziła do osłabienia państwa i pozbawienia go jakiegokolwiek autorytetu oraz do zniszczenia prestiżu prawa i uczynienia zeń martwej formy.
Państwo w rękach aparatczyków
Jednym z podstawowych argumentów, który dziś stosują przeciwnicy rozliczenia, jest dowodzenie, że postawy postkomunistów i antykomunistów w polityce, a zwłaszcza w stosunku do państwa różnią się niewiele. Gdybyśmy nawet przyjęli tę tezę, która prawdziwa jest tylko w części, uznać można ją za kolejny argument na rzecz dekomunizacji. Otóż praktyka zawłaszczania państwa przez koalicję postpeerelowską w latach 1993 - 1997, stworzyła model uprawiania polityki w III Rzeczypospolitej. Co znamienne, nawet główni przeciwnicy dekomunizacji (w tym "Gazeta Wyborcza" i Unia Wolności) z niewczesnym zdumieniem przyjęli, że owa nowo-stara koalicja traktuje państwo jako łup i buduje system nazwany w Polsce "kapitalizmem politycznym". Oburzenie było dlatego nie na miejscu, że trudno było wyobrazić sobie inne zachowanie dawnych aparatczyków, którzy nie zostali nawet moralnie potępieni za to, co robili w PRL. Aparatczyków, którzy za cichym przyzwoleniem dużej części opozycyjnych elit w latach 1989 - 1993 budowali kosztem państwa swoją ekonomiczno-instytucjonalną pozycję.
Jest niezwykle trudno przełamać model "kapitalizmu politycznego". Jeśli postkomuniści, jedna z głównych sił politycznych w kraju, kierują się wyłącznie zasadą budowy potęgi swojego obozu, to znaczy zawłaszczania państwa przez swoją grupę, trudno wyobrazić sobie, aby jej przeciwnicy mogli kierować się zasadami innymi, gdyż sytuowałoby ich to na zdecydowanie przegranych pozycjach. W polityce, jak na wojnie, to przeciwnik wyznacza reguły gry. Można oczywiście próbować wyłamać się z tej potępieńczej logiki. To znaczy - głównie zredukować obszar działania państwa i uczytelnić zasady jego funkcjonowania. Byłaby to jednak kolejna rewolucja w Polsce; przeprowadzenie jej jest trudne, a prawdopodobieństwo małe. Widzimy zresztą usiłowania takie w praktyce obecnego rządu, ale nie sięgają one skali potrzeb. Tak więc to postkomuniści ukształtowali scenę polityczną III Rzeczypospolitej. Zdominowali jej lewą stronę i narzucili sprzeczne z duchem republikańskim zasady funkcjonowania całego państwa. Rzeczywistość polityczną niepodległej Polski uformowała odmowa dekomunizacji.
Polska odmiana choroby
Choroba społeczeństw współczesnych, atrofia odpowiedzialności, w Polsce podniesiona została do rangi cnoty. Domaganie się odpowiedzialności za to, co ktoś uczynił, uznane zostało przez polskie ośrodki opiniotwórcze za grzech największy. Oczywiście, wybór taki musiał pociągnąć za sobą przewartościowanie wszystkich wartości. Zasadą stała się relatywizacja - nie jesteśmy w stanie ocenić, co było dobre, a co złe, toteż za jedyną prawdziwą przewinę uznać można próbę dochodzenia racji, prawdy czy sprawiedliwości.
Odrzucenie przeszłości (wybieranie przyszłości) i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska. Dla istnienia zbiorowości niezbędny jest rdzeń moralny, który przekłada się na szacunek dla jej elementarnych instytucji. Niezbędny jest on również dla funkcjonowania wolnego rynku, o czym pisali klasycy ekonomii. Można uznać, że w dużej mierze rdzeń ten został wyłuskany z polskiego społeczeństwa. Przy braku istnienia tego moralnego konsensu, pozostaje powszechnie jedynie uznanie dla "pragmatyzmu", który staje się wyłącznie oportunizmem. W tym wypadku nie może dziwić uznanie dla SLD, który zdolność tę przejawia w stopniu najwyższym i wolny jest od jakichkolwiek moralnych obciążeń.
No, ale sprawa dokonała się. Wojna o pamięć została przegrana. Co z tego, że jej przegrani rzecznicy reprezentowali moralne racje?
Jest oczywiste, że w polityce nie tylko nie wystarczy już antykomunistyczny argument, ale że należy stosować go niezwykle rozważnie. Polityka jako walka o władzę stanowi jednak tylko powierzchnię życia publicznego. Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość. Przyszłość uwarunkowana jest doświadczeniem, do którego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo. | Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków?
Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania. komunizm zmuszał wszystkich do ciągłych kompromisów z moralnością i zdrowym rozsądkiem. Pozostawała jednak zasadnicza różnica między tymi, którzy dla władzy i kariery, łamiąc elementarne zasady obowiązujące ciągle w społeczeństwie, angażowali się w budowę i podtrzymywanie komunizmu, a osobami zmuszanymi przez nich do rozmaitych form uległości.
W Polsce sytuacja była szczególna. Stworzyła ją "Solidarność", która była heroicznym ruchem sprzeciwu wobec systemu kłamstwa i przemocy. Był to ten niezwykły moment, gdy partykularyzmy ustępują na rzecz dobra wspólnego. Solidarność była tworzeniem wspólnej nadziei tak jak stan wojenny był jej uśmierceniem. Solidarność Winna stać się punktem odniesienia wolnej Polski, tak jak stała się jej rzeczywistym fundamentem. |
STADION ŚLĄSKI: Na budowie jest więcej kontrolerów niż dźwigów - Sto razy drożej - Minister sportu jest za Warszawą
Najbliżej do Berlina
Dzisiaj Stadion Śląski jest placem budowy i na świecie nie widuje się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach, zbudowanych w dwóch trzecich
FOT. (C) RAFAŁ KLIMKIEWICZ/TRYBUNA ŚLĄSKA
ANDRZEJ ŁOZOWSKI
Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii.
Czy to jest zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona?
Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie.
Pierwszy komunikat pochodzi z 12 maja ub. roku, przekazał go Polskiej Agencji Prasowej rzecznik ministra sportu. Oto treść: "Komisja działająca z ramienia Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach zakończyła wstępną kontrolę na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Zwrócono uwagę na istotne nieprawidłowości związane z podejmowanymi procedurami przetargowymi. Poważne zastrzeżenia budzą znaczące kwoty wydawane na budowę tzw. inwestycji tymczasowych, takich jak: trybuna prasowa czy tunel dla zawodników, które po krótkim okresie funkcjonowania zostaną zdemontowane. Stwierdzono niczym nie uzasadniony wzrost ceny instalowanych na stadionie siedzeń plastikowych oraz przejawy rażącej niegospodarności dotyczącej m.in. dokumentacji technicznej, która pochłonęła blisko stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano. Pełne rezultaty kontroli zostaną podane do publicznej wiadomości po zakończeniu wszystkich szczegółowych działań."
Sto albo tysiąc
Kolejne komunikaty miały podobną treść, były chętnie przechwytywane przez media, również zniekształcane, świadomie lub nie. Na przykład łódzka gazeta "TOPGOL" 18 listopada w tekście zatytułowanym "Utopione miliony" zawiadamiała, że dokumentacja techniczna kosztowała nie sto - jak informował 12 maja rzecznik prasowy ministra sportu - lecz tysiąc razy więcej, niż pierwotnie proponowano.
Telewizyjna Panorama, informując 1 grudnia ub.r. o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Kiedy prezenterka zawiadamiała telewidzów, że na stadion wkracza prokurator, na obrazie pokazywano widok budowy z zimy 1996, kiedy zaczynano modernizację, i dominującym wrażeniem był straszny bałagan. Następnie zabrał głos wojewoda Marek Kempski, który wyjaśnił, dlaczego nie czeka na wnioski po kontroli NIK, tylko zawiadamia pośpiesznie prokuraturę, i to się bardzo ładnie komponowało z ponurym widokiem stadionu z zimy 1996, czyli z bałaganem. Uzasadniało pośpiech wojewody.
Jeden scenariusz
Obfity w komunikaty był koniec roku. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. W tym samym czasie dyrektor delegatury NIK w Katowicach, Mieczysław Kosmalski, informował media, że przygotowuje wnioski i przekazuje je kontrolowanym, którzy mają czas na wyjaśnienia, i że opinia publiczna pozna wnioski pokontrolne w lutym przyszłego roku. Oczywiście wojewoda nie musiał zwlekać z powiadomieniem prokuratury aż do lutego - czas w takich przypadkach pracuje na niekorzyść wymiaru sprawiedliwości - ale powinien liczyć się ze skutkami komunikatów, które brzmiały jak zapowiedź rychłego ujęcia sprawców poważnych przestępstw gospodarczych.
Wojewoda Marek Kempski mówił co prawda w styczniowym wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego", że nie jest mu po drodze z ministrem Jackiem Dębskim, który toczy najdłuższą w dziejach polskiego sportu wojnę z PZPN i jego prezesem Marianem Dziurowiczem, ale posyłając kolejne kontrole na Stadion Śląski, użył dokładnie tej samej broni co prezes UKFiT i przyjął podobną taktykę walki. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią, można powiedzieć, aż do skutku. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego?
Projekt za 33 tysiące
Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Na tym przykładzie warto się zatrzymać. Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło do Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB Spółka z o.o. w Katowicach w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor, czyli wojewoda katowicki, nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych.
Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Inwestor wytyczył cele z wielkim rozmachem, powiedział, że efektem modernizacji ma być stadion nowoczesny, wielofunkcyjny, przeznaczony do organizowania imprez masowych o randze międzynarodowej dla 60 tys. widzów. Ma on spełniać - życzył sobie wojewoda - krajowe i międzynarodowe normy oraz standardy użytkowe. Inwestor nadmienił również, że obiekt ma cechować najwyższy poziom rozwiązań architektonicznych i technicznych.
Projekt za 3 miliony
Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się ostro do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Projektanci odwiedzali europejskie stadiony, poznawali najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne i zaproponowali dzieło wyróżnione dwoma prestiżowymi nagrodami w konkursach Stowarzyszenia Architektów Polskich. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe, oba wykonane na zamówienie inwestora.
Wyjaśnienie dyrektora Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB w Katowicach, Teodora Badory: "Zarzut rażącej niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej modernizacji Stadionu Śląskiego, która jakoby pochłonęła stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano, jest absurdalny, całkowicie bezpodstawny i nieprawdziwy. Wykonany koszt dokumentacji projektowej stanowi: 1. dla prac koncepcyjnych 0,19 procent preliminowanego kosztu inwestycji; 2. dla dokumentacji projektowej Widowni Zachodniej 3,49 procent zrealizowanego kosztu robót budowlano-montażowych; 3. dla dokumentacji projektowej Trybuny Wschodniej 4,91 procent preliminowanej wartości robót budowlano-montażowych. Wyżej wymienione wartości są niższe od stosowanych w praktyce gospodarczej, które dla tego typu unikalnych obiektów wynoszą od 5 do 8 procent wartości robót budowlano-montażowych."
Ocena autorytetów
Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne w osobach prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki są odmiennego zdania. W ocenie procesu projektowego, zleconej przez SARP, krakowscy architekci piszą m.in:. "Przyjęte podstawy wyceny projektów (oparte na cennikach SARP) są bardzo skromnym ekwiwalentem w porównaniu do stopnia trudności warunków projektowania, trybu realizacji inwestycji, jej charakteru funkcjonalno-technologicznego, uwarunkowań miejsca i ostatecznych nakładów organizacyjno-technicznych i koordynacyjnych. Nagromadzenie w jednym dziele tylu utrudnień technologicznych, wynikających z trybu realizacji tej inwestycji, powoduje nieporównywalne nakłady kosztów, które muszą przekraczać przeciętne standardy w tym względzie. Trzeba podkreślić fakt, że podobna inwestycja w Europie osiągnęłaby znacznie wyższe stawki procentowe wyceny prac projektowych w stosunku do kosztów inwestycji, a ta znacznie przekroczyłaby koszty dotychczas poniesione w warunkach polskiej realizacji, przy pomocy polskich środków i naszej siły roboczej. Zakres koordynacji i nadzoru w warunkach europejskich pochłania olbrzymi procent kosztów globalnych inwestycji."
Przeczekiwanie
W dalszej części opracowania krakowscy architekci może nie czynią zarzutu swoim katowickim kolegom, że byli tacy skromni przy wycenie dokumentacji technicznej Stadionu Śląskiego, ale przestrzegają potencjalnych inwestorów przed tanimi ofertami i przypominają, że proponowanie stawek niższych od obowiązujących jest formą dumpingu i może skończyć się pozbawieniem praw wykonywania zawodu architekta. Warto przy tej okazji przytoczyć opinię prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki o wartości merytorycznej projektu architektów z Katowic: "W przypadku analizy prac wykonanych na rzecz inwestora należy podkreślić znakomite rezultaty jakościowe architektury, tak użytkowe jak estetyczne, za stosunkowo niskie koszta prac projektowych. Wskazuje to na wielkie emocjonalne zaangażowanie projektantów i szukanie rekompensaty w satysfakcji zawodowej z prestiżowego dzieła." Zważywszy na treść komunikatów kolejnych kontroli UW i UKFiT ta satysfakcja z prestiżowego dzieła jest na razie wątpliwa. W demokratycznym państwie prawa pomawiane oraz obrażane biura i przedsiębiorstwa pozwałyby oskarżycieli, w tym przypadku władzę państwową, do sądu, wytoczyły procesy o zniesławienie i domagały się wysokich odszkodowań za szarganie wizerunku zawodowego. W przypadku projektantów i wykonawców Stadionu Śląskiego nic takiego nie miało na razie miejsca, wieloletni dyrektor i jeden z głównych animatorów modernizacji tego obiektu, Józef Bąk, usunął się po cichu w cień. Inni opluci przeczekują burzę z piorunami, ale wszystko to, czego doświadczyli, bardziej kojarzy się z arogancją władzy i awanturnictwem politycznym niż z robieniem porządków i przywracaniem państwa prawa, o którym tak dużo i często mówi minister sportu.
Rozlane mleko
Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nawiasem mówiąc nie krył się wcale. Po otrzymaniu nominacji w pierwszą podróż udał się na Śląsk, a po wizycie na Stadionie Śląskim miał ambiwalentne odczucia. "Jeśli uda się dokończyć modernizację stadionu zgodnie z planami projektantów - mówił przy tej okazji - będziemy mieli obiekt XXI wieku. Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje."
Budzi to kontrowersje ministra do dzisiaj. Jacek Dębski powiedział co prawda przy okazji tej samej wizyty, że "mleko zostało rozlane": skoro się wydało na remont chorzowskiego giganta 30 mln złotych i stadion jest w połowie gotowy, trzeba brnąć dalej i jak najszybciej dokończyć modernizację. Ale minister mówił też przy innych okazjach, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy kraju, tak jest wszędzie za granicą i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Z zaplanowanych jeszcze przez poprzednika, Stefana Paszczyka, 5 mln złotych z funduszu Totalizatora Stadion Śląski nie dostał ani grosza. Minister nasyłał kolejne kontrole, pozbywał się wieloletniego dyrektora chorzowskiego obiektu, Józefa Bąka ("dopóki ten pan jest dyrektorem, nie dam na Stadion Śląski ani złotówki"), można powiedzieć, że obrzydzał opinii publicznej tę inwestycję. Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika.
Tylko w Warszawie
"Czuję wzruszenie i dreszcz emocji. Ten stadion jest pełen wspomnień" - mówił przed rozgrywanym w maju towarzyskim meczem z Rosją trener reprezentacji narodowej, ale mówił przez zaciśnięte zęby. Kiedy cztery dni przed meczem nie było wiadomo, gdzie zostanie rozegrany i kiedy w końcu na stadion przybyło tylko sześć tysięcy widzów, Janusz Wójcik nie mógł powstrzymać satysfakcji i wołał do kamery telewizyjnej: "No i gdzie są te dziesiątki tysięcy widzów?!" Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, bo tam czuje się najlepiej. Na szczęście lokalizacji stadionów nie dopasowuje się do komfortu komunikacyjnego trenerów reprezentacji. Między innymi dlatego, że trenerzy bez przerwy zmieniają się na tym stanowisku (nie jest to postulat kadrowy).
Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Stadion Śląski był finansowany jako inwestycja centralna z budżetu państwa przez wojewodę. Inwestycja była też dofinansowywana przez UKFiT do wysokości 33 procent wartości zadania, określonego na dany rok w planie wojewody. Pieniądze w ramach planu na rok 1998 były przewidziane na sumę 5 mln PLN. Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót do tego czasu. Kontrola Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach i UKFiT w maju stwierdziła wiele rażących nieprawidłowości. Efektem jest oddanie sprawy do prokuratury przez wojewodę Marka Kempskiego, jako rezultat kontroli NIK. W związku z wynikami kontroli został wstrzymany tryb przyznawania środków z Totalizatora Sportowego."
Rozdwojony wojewoda
O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Niespełna dwa tygodnie przed złożeniem wniosku w prokuraturze (19 października) wojewoda mówił do posłów województwa katowickiego m.in.: "Dwa najpoważniejsze polskie miesięczniki architektoniczne, będące witryną polskiej architektury na forum światowym, zajęły się w ostatnim czasie tematem trwającej od 1994 r. modernizacji Stadionu Śląskiego w Chorzowie (...). Publikacje te potwierdzają wyjątkowość i najwyższą użytkową, kulturową oraz symboliczną rangę przedsięwzięcia, prowadzącego do odrodzenia się Stadionu Śląskiego - bez wątpienia miejsca »kultowego«, na trwale wpisanego w świadomość społeczną, jako symbol sukcesów polskiego sportu i wielkich wydarzeń kulturalnych. Artykuły te, w połączeniu z dwoma wysokimi wyróżnieniami Stowarzyszenia Architektów Polskich (SARP), stanowią dowód uznania i wysokiej oceny środowiska architektonicznego dla efektów działania projektantów, animatorów i realizatorów modernizacji."
Po grzecznej prośbie do posłów, by uczestniczyli w ustalaniu budżetu na 1999 rok, a w podtekście, by byli hojni dzieląc pieniądze i pamiętali o Stadionie Śląskim, wojewoda Kempski konstatował: "Jakiekolwiek opóźnienie w realizacji tej inwestycji spowodować może zmarnotrawienie przekazanych dotychczas pieniędzy publicznych oraz utratę uzyskanych homologacji FIFA i FIM, co byłoby niepowetowaną stratą dla naszego regionu." Opóźnienie z powodu zatrzymania środków przez UKFiT jest już faktem dokonanym. Od czerwca - mówią projektanci i wykonawcy - prace przy Stadionie Śląskim szły na bardzo wolnych obrotach i tak jest do dzisiaj. Wojewoda Marek Kempski, do którego dzwoniliśmy przez tydzień, odpowiadał - za pośrednictwem swych przemiłych sekretarek - że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, ponad to, co już powiedział.
Mecz na budowie
Czy Stadion Śląski jest - jak traktuje go AWS-owski minister sportu, Jacek Dębski -niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, którego, jeśli nie można rozwalić, to przynajmniej nie trzeba przykładać ręki do jego rozbudowy? Czy może jest jedyną szansą polskiego futbolu, w ogóle sportu, na to, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy nie rumieniąc się przed zagranicznymi gośćmi, kiedy zechcą pójść do toalety?
Na to drugie pytanie próbuje odpowiedzieć bywalec światowych stadionów, Michał Listkiewicz: "Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem, zapytał Kazimierza Górskiego, na jakim stadionie reprezentacja powinna rozgrywać mecze międzypaństwowe? Prezes PZPN uśmiechnął się i odpowiedział grzecznie, że najbliższy taki stadion jest w Berlinie. Nic się nie zmieniło w tym względzie, żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA. Dzisiaj Stadion Śląski jest wciąż placem budowy i nigdzie na świecie nie ogląda się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach zbudowanych w dwóch trzecich. Oczywiście jest pytanie: jeżeli nie Śląski, to jaki? Odpowiedź jest bardzo łatwa - żaden. Stadion Legii w Warszawie jest mały, UEFA zgodziła się na sprzedaż 7 tysięcy biletów na jesienny mecz z Luksemburgiem, my wybłagaliśmy zwiększenie tej liczby do 8,5 tysiąca. Jeśli Szwedzi chcieli pół roku przed marcowym meczem z Polską zamówić ok. 12 tysięcy biletów, nie trzeba dalej wyjaśniać przydatności stadionu warszawskiego. Zresztą już na mecz z Luksemburgiem koniki sprzedawały bilety. Przejdźmy się dalej po kraju. Stadion ŁKS w Łodzi UEFA dopuściła do meczów pucharowych, ale tylko na rundę wstępną, bo tam nie ma krzesełek. Stadiony Widzewa Łódź, Lecha Poznań, Wisły Kraków - wszystkie są zbyt małe, a ich wyposażenie techniczne nie spełnia norm FIFA. Jakiś stadion musi powstać, bo to jest wstyd dla 40-milionowego kraju, położonego w środku Europy." Michał Listkiewicz przypomniał, że Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom takim jak Polska okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów piłkarskich dopuszczonych do międzynarodowych spotkań.
Nawet Łukaszenko
Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie: ładne stadiony ma Bułgaria i Rumunia (w Bukareszcie są trzy spełniające normy UEFA), na ukończeniu jest modernizacja Nepstadionu w Budapeszcie. Moskiewskie Łużniki są już pod dachem i tam odbędzie się najbliższy finał Pucharu UEFA. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił w ciągu roku zmodernizować stary stalinowski stadion w Mińsku, który stał się jednym z ładniejszych w tamtej części Europy. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin.
"Nie bardzo widzę drugi kraj w Europie poza Polską, gdzie stadiony są w tak podłym stanie" - mówi Listkiewicz, przestrzegając, że UEFA nie żartuje i trzeba będzie rozgrywać mecze bez widzów. Zakończenie modernizacji Stadionu Śląskiego, na który państwo wydało już ok. 50 mln złotych, nie jest dzisiaj wyborem, lecz pilną koniecznością. Aktor Jan Nowicki, pytany o stosunek do wojny futbolowej, jaką toczy minister Jacek Dębski z prezesem Marianem Dziurowiczem, powiedział w jednym z programów telewizyjnych, że przyszła najwyższa pora, by usunąć tę "skamielinę komunistyczną". Zdaje się, że minister sportu ma taki sam stosunek do Stadionu Śląskiego, widząc w tej budowli silną fortyfikację prezesa PZPN i jego wojska, którą najchętniej potraktowałby tak samo jak prezydent Bill Clinton pałace Husajna. To znaczy posłałby do Chorzowa rakietę Tomahawk.
Nie ma stołu i krzeseł
Pierwszy przyszłoroczny mecz piłkarskiej reprezentacji Polski odbędzie się 27 marca na stadionie Wembley w Londynie, nie ma więc zmartwienia z wyborem miasta i stadionu. Niestety, następny, ze Szwecją, jest zaplanowany na 30 marca w naszym kraju. Ten mecz ma być rozegrany na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym są nadużycia, niegospodarność i prokurator stara się zrobić porządek. Gdzie odbędą się następne (z Bułgarią w czerwcu, z Anglią we wrześniu) - to jest pytanie w pierwszej kolejności do ministra sportu, Jacka Dębskiego, który chciałby podejmować gości tylko na stołecznych salonach, na których nie ma ani stołu, ani krzeseł. Został jeszcze Berlin. | Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii.
Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. |
WYNAGRODZENIA
Czy należy oczekiwać, że aby ograniczyć zarobki malarzy, ustawowo ograniczy się ceny obrazów
Populistyczne zamieszanie
RYS. SYLWIA CABAN
JAROSŁAW LAZURKO
Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne, moim zdaniem, objęcie jednym aktem prawnym (i jednym sposobem rozumowania) co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób.
Pierwsza to samorządowcy. Można sobie wyobrazić, że wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich, dla dobra innych obywateli, i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest nadal wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek, którzy w ostatnich latach obsadzani są często na zasadzie partyjnych przetargów, aby później w taki czy inny sposób wspomagać swoje partie.
Zarobki są tutaj bardzo wysokie i - jak słychać - nadal będą mogły być wysokie, po indywidualnych decyzjach premiera. Takie rozwiązanie to szczyt centralizmu; w aktualnym stanie prawnym wysokość tych zarobków może być regulowana przez ministra skarbu państwa, który ma na nie pełny wpływ poprzez ustanawiane przez siebie w tych spółkach rady nadzorcze. Nie ma żadnych przeszkód, aby minister skarbu udzielał w tej kwestii odpowiednich wytycznych radom nadzorczym, a nawet zalecał stosowanie systemów, wiążących wysokość tych wynagrodzeń z uzyskiwanymi efektami.
Tysiąc pięciuset frustratów
Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje całego tego populistycznego zamieszania - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa. Trudno oszacować, ilu z nich zarabia dzisiaj ponad normę określoną w nowej ustawie, ale przyjmując, że tylko połowa, zafundujemy sobie około 1500 frustratów. A przecież to od nich oczekuje się, że będą coraz efektywniej gospodarować, stale zwiększając konkurencyjność firm, którymi kierują.
W kontekście ciągle bardzo złego pisania i mówienia o firmach państwowych (nigdy żadnego pozytywnego przykładu) wymienione przeze mnie zadania dla menedżerów wyglądają zapewne mało wiarygodnie, ale zapewniam, że w codziennej praktyce i w ustalaniu strategii firm takie są nasze prawdziwe cele. Wymusza to na nas konkurencyjny rynek, na którym trzeba się utrzymać, presja załogi, własna ambicja i strach o utratę swojego miejsca pracy.
Potwierdzają to też fakty, jeśli się spojrzy na niedawną informację o planowanych w najbliższych miesiącach przez około 700 firm w kraju masowych zwolnieniach pracowników ("Rzeczpospolita" z 2 marca). Zdecydowana większość firm, które będą likwidować miejsca pracy, to nie przedsiębiorstwa państwowe, z wyjątkiem funkcjonujących w branżach wymagających kompleksowej restrukturyzacji (hutnictwo, zbrojeniówka, kolejnictwo itd.).
Po obniżeniu zarobków powinniśmy odejść. Takie regulowanie płac oznacza przecież w podtekście, że to, co zarabialiśmy dotychczas, było nam nienależne i wynikało jedynie z bałaganu, cwaniactwa i braku właściwego nadzoru. Odchodząc, uratowalibyśmy uzdrawianą przez lata mentalność pracowników, którzy nie ulegliby wówczas demoralizacji, widząc, jak ich szef musiał się ugiąć, a niektórzy, ciesząc się, że mu się wreszcie pogorszyło. Menedżer poszukałby satysfakcji w innej, może już niepaństwowej firmie. Tak się jednak nie stanie i zagrożenie odpływu kadr nie jest duże. Rynek pracy menedżerskiej w Polsce też istotnie zmniejszył się i znalezienie nowej pracy nie jest łatwe.
Gdzie ta święta równość
Większość firm zagranicznych, a szczególnie dużych koncernów, obsadza obecnie kluczowe stanowiska swoimi ludźmi. Jest dla wszystkich oczywiste, że ich zarobki i wszelkie dodatki związane z oddelegowaniem, bilety lotnicze co dwa tygodnie do domu, koszty zakwaterowania, kształcenia dzieci, prywatnych polis ubezpieczeniowych, nie mogą podlegać kontroli czy ograniczeniom. I nie ma na to wpływu to, że firmy te wykorzystują polską siłę roboczą, której koszt musi być ograniczany, żeby wystarczyło na pokrycie wysokich kosztów zarządu.
Mówi się wyłącznie o dobrodziejstwie tworzenia nowych miejsc pracy, ale nie informuje się, o ile te miejsca pracy są lepiej płatne od miejsc w przedsiębiorstwach państwowych. Nikomu nie przyjdzie do głowy analizowanie zarobków kadr zarządzających w firmach zagranicznych, chociaż większość tych firm prawie nie wykazuje zysków i nie płaci podatków adekwatnych do obrotów. Gdzie w takim razie święta równość podmiotów gospodarczych, które z jednej strony podobnie powinny służyć społeczeństwu, a z drugiej mieć równe szanse startu na konkurencyjnym rynku.
Zarządzanie to sztuka
Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat, od niespełna czterech na zasadach umowy o zarządzanie. W tym czasie przynajmniej dwa razy nasz biznes był poważnie zagrożony, co groziło utratą wszystkich 650 miejsc pracy. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Zgodnie z zawartą umową o zarządzanie odpowiadam całym swoim majątkiem za szkody wyrządzone firmie. Ponadto codziennie odpowiadam za wszystko, co się w niej dzieje. Mogę być pociągnięty do odpowiedzialności (grzywny, ale także pozbawienie wolności) na mocy setek przepisów obowiązującego w działalności gospodarczej prawa - kodeks pracy z przepisami o bhp, przepisy przeciwpożarowe, sanitarne, o ochronie mienia i informacji, o ochronie środowiska, ustawy o rachunkowości, karna-skarbowa itd. Nasze wyroby sprzedajemy na bardzo konkurencyjnym rynku krajowym i 40 procent eksportujemy. Zwiększamy konkurencyjność naszej firmy, podnosząc jej wewnętrzną efektywność, pracując nad zmianą mentalności pracowników, wprowadzając elementy TQM (Total Quality Management) i unowocześniając technologię. Firma jest zrestrukturyzowana i dostosowana do aktualnych wymagań rynku.
Byliśmy w szóstej dziesiątce firm w Polsce, które uzyskały certyfikat systemu zapewnienia jakości. Gospodarujemy na powierzonym nam majątku, który, niestety, nie jest nowoczesny, zarabiamy jednak co miesiąc na płace dla wszystkich pracowników, kadry i zarządcy kontraktowego i jednocześnie stale odtwarzamy majątek w stopniu większym, niż wynikałoby to z odpisu amortyzacyjnego. Płacimy podatek dochodowy i nie zalegamy z żadnymi zobowiązaniami wobec budżetu czy ZUS. Nie dostajemy żadnych dotacji ani nie mamy żadnych ulg.
Firm z większościowym udziałem skarbu państwa będących w podobnej kondycji ekonomiczno-finansowej, wbrew powszechnej opinii, jest w kraju bardzo dużo.
Czekanie na aneks
Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który bez żadnych przyczyn dotyczących zarządzanej firmy zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim w 1996 roku na okres pełnych pięciu lat. I nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa bardzo korzystna dla właściciela majątku, jakim jest skarb państwa, zapewniająca stałe podnoszenie wartości przedsiębiorstwa przed jego przyszłą prywatyzacją. W celu zachowania struktury płac w firmie powinienem też poważnie rozważyć proporcjonalne obniżenie zarobków całej kadry kierowniczej. Niewatpliwie przyniosłoby to skutek w postaci demobilizacji i tragicznego spadku zaangażowania.
Nie wiem, czy kolejny raz prawo zadziała wstecz i czy w przeddzień wejścia do Unii Europejskiej o takie wątpliwe i krzywdzące wiele osób prawo nam chodzi.
O jednym mogę zapewnić, że nie chodzi mi o pieniądze, bo spodziewane zmniejszenie moich zarobków w istocie nie będzie duże. Chodzi o coś znacznie ważniejszego, o to, żebyśmy nie cofali się w kierunku systemu, z którego niedawno z takim trudem udało się nam wyrwać.
I na koniec refleksja złośliwa. Zarządzanie, zwłaszcza to nowoczesne, oparte na skutecznym przywództwie, to duża sztuka, wymagająca nie tylko ogromnego zaangażowania, fachowej wielokierunkowej wiedzy, ale również talentu, podobnego do tego, jakim musi być obdarzony dobry malarz czy aktor. Czy należy oczekiwać, że ustawowo - aby ograniczyć zarobki malarzy - ograniczy się ceny obrazów? Albo maksymalną gażę aktorów? Proszę pomyśleć, jakie w tych dziedzinach są ogromne dysproporcje w zarobkach i niesprawiedliwości! Proponuję te dwie grupy zawodowe też ująć w jednej ustawie.
Autor jest zarządcą kontraktowym Warszawskich Zakładów Mechanicznych WUZETEM. | Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne objęcie jednym aktem prawnym trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób.Pierwsza to samorządowcy. Druga to grupa "nomenklaturowych" prezesów dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek. Trzecia grupa to trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa. I na koniec refleksja złośliwa. Zarządzanie oparte na skutecznym przywództwie to duża sztuka, wymagająca nie tylko zaangażowania, fachowej wiedzy, ale również talentu, podobnego do tego, jakim musi być obdarzony dobry malarz czy aktor. Czy należy oczekiwać, że ustawowo - aby ograniczyć zarobki malarzy - ograniczy się ceny obrazów? Albo maksymalną gażę aktorów? |
POLEMIKA
Nie da się stanem finansów publicznych usprawiedliwić podatkowego weta
Ciemno po ekonomicznej stronie
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JANUSZ JANKOWIAK
Jakiś czas temu profesor Marek Belka, ekonomista pana prezydenta i wielce prawdopodobny kandydat do powtórnego objęcia urzędu ministra finansów z rekomendacji pokomunistycznej lewicy, dołączył do grona osób krytycznie wypowiadających się na temat rozmywania w "kreatywnej księgowości" obrazu finansów publicznych.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby teraz prof. Belka nie zaczął stanem finansów publicznych tłumaczyć prezydenckiego sprzeciwu wobec ustawy o opodatkowaniu dochodów osobistych ("Ekonomiczna strona weta","Rzeczpospolita", 3 grudnia 1999 r.).
Ponieważ sprawa podatków wróci na pierwsze strony gazet już za kilka miesięcy, a w tym czasie - wolno przypuszczać - zasadniczy przełom w stanie finansów publicznych jednak nie nastąpi, warto dokładniej przejrzeć ekonomiczne usprawiedliwienie prezydenckiego doradcy.
Faktów prostowanie
Prezydent - wedle Belki - zakwestionował reformę podatkową powodowany troską o realny deficyt finansów publicznych. Jest to wyjaśnienie nie tylko nowe, jest ono również z ekonomicznego punktu widzenia bezsensowne. Pod pozorem troski o budżet kryje się bowiem grube merytoryczne nieporozumienie. Taka "zekonomizowana" argumentacja musi budzić u postronnego obserwatora jeszcze żywszy niepokój, niż odwoływanie się przy wecie podatkowym do zasady sprawiedliwości społecznej. Rodzi się poważne podejrzenie: czy przypadkiem pan prezydent nie został wprowadzony przez swych doradców w błąd?
Teza prof. Belki jest prosta: biorąc pod uwagę rzeczywisty stan finansów publicznych, ukrywany przez rząd, należy stwierdzić, że nie stać nas na redukcję podatków. Z tą tezą jest trochę tak, jak w dowcipach o radiu Erewan: niby wszystko się zgadza, ale nie rower, a samochód i nie jemu ukradli, a on ukradł.
Nie ma wyjścia - trzeba prostować. Będzie mniej dowcipnie, ale za to prawdziwiej. Zacząć wypada od tego, że po rządowej autopoprawce do projektu przyszłorocznego budżetu już widać jak rząd, poniewczasie i z oporami, to prawda, przywraca jednak finansom publicznym przejrzystość. Sporo jest jeszcze do zrobienia. Ale urealnienie danych o deficycie budżetowym i niedoborze skonsolidowanego sektora publicznego w tym i w przyszłym roku, stało się faktem. Krytyka najwyraźniej pomogła. Być może również ta akademicko bezinteresowna krytyka ze strony profesora Belki. Dlatego odkrywanie teraz prawdy o finansach publicznych przypomina odkrywanie Ameryki.
Trzeba przy tym powiedzieć wyraźnie: nawet biorąc pod uwagę rzeczywisty, a nie ten podkolorowany obraz finansów publicznych, weto prezydenckie nie miało ekonomicznego uzasadnienia. Zatajanie prawdy o budżecie, jako motyw weta odpada, bo prawda powoli, za przyzwoleniem rządu, przebija się do opinii publicznej. Tak samo, jak dawno już trafiła do uczestników rynku, nie zmieniając ich pozytywnej opinii o niższych podatkach.
Po raz któryś z rzędu trzeba powtarzać: nie jest prawdą, jakoby reforma podatkowa w zaproponowanym kształcie miała oznaczać radykalny i natychmiastowy ubytek dochodów budżetu. Nie przez najbliższe dwa lata. Gdyby było inaczej, uwaga Belki o tym, że nas na niższe podatki nie stać, byłaby na miejscu. Wiem o czym mówię, bo sam o tym kilka lat temu pisałem, między innymi w "Rzeczpospolitej", stawiając kwestię warunków niezbędnych dla redukcji podatków.
Jednak w wersji zawetowanej przez prezydenta obcięcie wydatków budżetu stanęłoby na porządku dnia dopiero w trzecim roku reformy. Być może jest to więc przedsięwzięcie niewygodne, jeśli brać pod uwagę kalendarz polityczny lewicy, ale przecież ani przez to mniej ekonomicznie sensowne, ani nie samobójcze.
Idąc tropem profesora Belki, czyli powodowani troską o powyborcze finanse publiczne, moglibyśmy najwyżej zapytać: co ciąć w pierwszym roku wyraźnego spadku wpływów podatkowych? Musielibyśmy jednak równocześnie założyć, że przez najbliższe dwa lata struktura wydatków publicznych pozostanie niezmienna. Gdyby pieniądze publiczne miały być dalej wydawane tak marnotrawnie jak teraz, to sprzeciw wobec redukcji wpływów podatkowych zyskałby bardzo poważne podstawy. Wtedy faktycznie nie byłoby nas stać nie tylko na niższe podatki, ale praktycznie na nic.
Przyjęcie założenia, że po systemowych reformach struktura wydatków budżetu pozostanie niezmienna, a podatnik będzie łożył coraz więcej, a nie coraz mniej na sferę publiczną, byłoby jednak - przyznajmy - doprowadzeniem ad absurdum argumentacji w obronie prezydenckiego weta. Aż tak daleko prof. Belka nie idzie, poprzestając na ogólnym twierdzeniu, że budżetu po prostu nie stać na uszczuplenie wpływów: ani teraz, ani nawet za dwa lata. Otóż, o to właśnie idzie, że nie będzie go stać, jeśli nic się nie zmieni.
Gdyby jeszcze autor twierdził, że oszczędności poczynione na racjonalizacji wydatków publicznych i tak nie zostaną zakumulowane, bo pójdą na te cele, na które dzisiaj budżet wyraźnie skąpi. Ten argument w obronie wysokich podatków byłby przynajmniej merytorycznie poprawniejszy. Kolejka jest faktycznie długa: rolnictwo, edukacja, infrastruktura. Dlaczego w takim razie profesor Belka nie sięgnął po ten argument?
Widzę jeden tylko ważny po temu powód. Odwołanie się do "wypierania" jednych wydatków przez inne, oznaczałoby wysłanie do beneficjentów obecnej struktury budżetu komunikatu następującej treści: bez względu na to, czy podatki będą niższe czy wysokie i tak musicie liczyć się z ciężkimi stratami. Byłby to bardzo niepolityczny przekaz. Dlatego nie został wysłany. Wygrało tajemnicze niedopowiedzenie. Dano nadzieję jednocześnie tym starym i tym in spe beneficjentom budżetu. Całość podlano sosem troski o finanse publiczne.
Faktów pomijanie
Tłumacząc weto troską o finanse publiczne profesor Belka wprowadza do obiegu argumenty wątpliwej jakości. Co ciekawe, nawet nie zostaje przy tym przez niego muśnięty element naprawdę kluczowy przy rozważaniu wad i zalet zmiany struktury podatków. Bo skoro nie stan budżetu jest najważniejszy dla obniżki podatków, to co? Wzrost gospodarczy? Inwestycje? Miejsca pracy? Dobry, krytyczny wobec wszelkiego prostactwa ekonomista wzdragałby się przed takim uzasadnieniem redukcji podatków dla najzamożniejszych. Korzystny wpływ zróżnicowania dochodowego na tempo wzrostu gospodarczego jest mocno dyskusyjny. Jeśli nawet założyć, że inwestycje rosną wraz z dochodami, to przecież i tak ich krańcowa produktywność spada. A droga od niższych podatków do nowych miejsc pracy jest kręta i wyboista.
Nie sposób jednak pojąć, dlaczego doradca prezydenta ani słowem nie zająknął się o tym, co stanowi prawdziwą istotę naszego podatkowego problemu. Chodzi mianowicie o odpowiedź na pytanie: czy redukcja obciążeń fiskalnych dla najlepiej opłacanych pracowników przekłada się na wzrost prywatnych oszczędności krajowych? Bo jeśli tak jest, a jest, nie trzeba wcale wierzyć na słowo, wystarczy sięgnąć po wyniki stosownych badań - to wraz z podatkami spadałoby ryzyko związane z zewnętrzną nierównowagą gospodarki, znajdującą wyraz w deficycie obrotów bieżących bilansu płatniczego.
Spieszę od razu uprzedzić argument o przeznaczaniu kwot zaoszczędzonych na podatkach na import konsumpcyjny. Wystarczy zauważyć, że krańcowa skłonność do konsumpcji w grupie podatników dysponujących w Polsce już 3,3-krotnością średniego dochodu wyraźnie spada.
Obniżka podatków dla najzamożniejszych byłaby więc najważniejszym, a prawdę powiedziawszy chyba też jedynym makroekonomicznym instrumentem w zmaganiach z widmem kryzysu walutowego w Polsce. Naturalnie jeśli nie liczyć pomysłów w rodzaju: zamknąć granice, podnieść cła importowe, zdewaluować złotego, subsydiować eksport itp. Profesora Belki nie należy jednak mylić z doktorem Bugajem. To co prawda ten sam Instytut (Nauk Ekonomicznych PAN), ale zdecydowanie różne szkoły.
Skoro jednak Belka odrzuca nie tylko receptę Ryszarda Bugaja, ale również - wbrew wynikom badań empirycznych - receptę Leszka Balcerowicza, jako najskuteczniejszy sposób na wzrost prywatnych oszczędności w Polsce, to co proponuje w zamian? Co doradca ekonomiczny pana prezydenta ma do powiedzenia na temat alternatywnych metod uporania się przez politykę gospodarczą z deficytem obrotów bieżących bilansu płatniczego? Jeśli nie administracyjne ograniczenia nałożone na import, jeśli nie pompowanie słabym złotym eksportu, jeśli nie zwiększenie krajowych oszczędności przez niższe podatki, to co zostaje? Jakoś mocno wieje pustką po tej ekonomicznej stronie podatkowego weta.
Na koniec zapytajmy więc: ile wart jest postulat społecznej sprawiedliwości w kraju wystawianym bezustannie na ryzyko finansowego chaosu? Tego - jak sądzę - nie trzeba chyba tłumaczyć nawet głuchym i ślepym na ekonomię zawodowcom polityki. Zresztą od czego są w końcu ekonomiczni doradcy, prawda?
Autor jest głównym ekonomistą w Westdeutsche Landesbank Polska. | Jakiś czas temu profesor Marek Belka, ekonomista pana prezydenta dołączył do grona osób krytycznie wypowiadających się na temat rozmywania w "kreatywnej księgowości" obrazu finansów publicznych.Prezydent - wedle Belki - zakwestionował reformę podatkową powodowany troską o realny deficyt finansów publicznych. Pod pozorem troski o budżet kryje się grube merytoryczne nieporozumienie. Rodzi się poważne podejrzenie: czy przypadkiem pan prezydent nie został wprowadzony przez swych doradców w błąd?Teza prof. Belki jest prosta: biorąc pod uwagę rzeczywisty stan finansów publicznych, ukrywany przez rząd, należy stwierdzić, że nie stać nas na redukcję podatków. Z tą tezą jest trochę tak, jak w dowcipach o radiu Erewan: niby wszystko się zgadza, ale nie rower, a samochód i nie jemu ukradli, a on ukradł.Nie ma wyjścia - trzeba prostować.Trzeba przy tym powiedzieć wyraźnie: nawet biorąc pod uwagę rzeczywisty, a nie ten podkolorowany obraz finansów publicznych, weto prezydenckie nie miało ekonomicznego uzasadnienia. Zatajanie prawdy o budżecie, jako motyw weta odpada, bo prawda powoli, za przyzwoleniem rządu, przebija się do opinii publicznej. Tak samo, jak dawno już trafiła do uczestników rynku, nie zmieniając ich pozytywnej opinii o niższych podatkach.Po raz któryś z rzędu trzeba powtarzać: nie jest prawdą, jakoby reforma podatkowa w zaproponowanym kształcie miała oznaczać radykalny i natychmiastowy ubytek dochodów budżetu. Nie przez najbliższe dwa lata. Jednak w wersji zawetowanej przez prezydenta obcięcie wydatków budżetu stanęłoby na porządku dnia dopiero w trzecim roku reformy. Być może jest to więc przedsięwzięcie niewygodne, jeśli brać pod uwagę kalendarz polityczny lewicy, ale przecież ani przez to mniej ekonomicznie sensowne, ani nie samobójcze.Tłumacząc weto troską o finanse publiczne profesor Belka wprowadza do obiegu argumenty wątpliwej jakości. Co ciekawe, nawet nie zostaje przy tym przez niego muśnięty element naprawdę kluczowy przy rozważaniu wad i zalet zmiany struktury podatków. |
Świat nie interesował się wojną partyzancką w dalekim Kaszmirze. Dziś, gdy trwają zaciekłe starcia na granicy pakistańsko-indyjskiej, boi się nuklearnej eskalacji.
Krwawe wzgórza
Piloci indyjscy opowiadali, że Pakistańczycy nawet podczas bombardowań nie przerywali modłów, które odprawiali we właściwych porach na odkrytym terenie. Na zdjęciu: kaszmirscy bojownicy w pobliżu miejscowości Kargil.
AP
TADEUSZ MILLER
Pięciu żołnierzy pod dowództwem porucznika Saurabha Kalii wyruszyło na początku maja patrolować góry w okolicach Kargilu. Z patrolu nigdy nie wrócili. W miesiąc później armia pakistańska oddała rodzinom ciała żołnierzy w drewnianych skrzynkach. Mieli poobcinane nosy, uszy, genitalia i wydłubane oczy. Takich skrzynek pojawia się w Indiach i Pakistanie coraz więcej, w miarę jak konflikt zbrojny między obydwoma krajami narasta i nabiera coraz zacieklejszego charakteru.
- Posiekamy ich na kawałki - obiecywali koledzy z jednostki porucznika Kalii, mając na myśli pakistańskich intruzów. Wyruszające na front oddziały Gurkhów armii indyjskiej unoszą w górę zakrzywione noże khukri w geście groźnego powitania. Gurkhowie są bezwzględni. Kiedy podczas wojny falklandzkiej ich oddziały, stanowiące część inwazyjnej armii brytyjskiej, zdobyły pierwszą linię okopów argentyńskich, poobcinali poległym wrogom głowy, po czym wrzucili je do drugiej linii okopów.
Po drugiej stronie linii, która kiedyś była linią zawieszenia broni, zaciętość jest nie mniejsza. Piloci indyjscy opowiadali, że "pakistańscy intruzi", jak ich nazywają w Delhi, nawet podczas bombardowań nie przerywali modłów, które odprawiali we właściwych porach na odkrytym terenie. "Ci ludzie mają motywację" - przyznają indyjscy dowódcy. To zrozumiałe, bo "bojownicy o wolność", jak określa się ich w Islamabadzie, toczą dżihad, islamską świętą wojnę. Zwycięstwo podczas takiej wojny jest dla muzułmanina wielką cnotą, śmierć zaś gwarancją przekroczenia bram raju. Podobno wśród bojowników muzułmańskich znajduje się sporo kobiet.
Porażka wywiadu
Konflikt na linii zawieszenia broni, który rozpoczął się z początkiem maja, zaskoczył Delhi. Po lutowej wizycie premiera Atala Behariego Vajpayee w Lahore i jego serdecznych uściskach z premierem Pakistanu Nawazem Sharifem wydawało się, że oba kraje zmierzają do porozumienia. Ukuto nawet określenie "duch Lahore" mające oznaczać nowy początek w rozwiązywaniu trudnych problemów, które nawarstwiły się między obydwoma państwami w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Dziś w Delhi mówi się, że kiedy premierzy wygłaszali przyjazne toasty, armia pakistańska zajęła się przesuwaniem linii zawieszenia broni kilka kilometrów w głąb terytorium indyjskiego.
Nie jest to operacja prosta, bo na tym odcinku linia przebiega wierzchołkami gór na wysokości 5 - 6 tysięcy metrów. Zimą temperatura sięgająca 60 stopni poniżej zera uniemożliwia armii indyjskiej pobyt na tym terenie. Intruzom z Pakistanu, bo należy przyjąć, że przybyli z tego kraju, chociaż nie wiadomo, czy są członkami regularnej armii pakistańskiej, jak się okazało nawet takie mrozy nie przeszkadzają. Od końca lutego na strategicznych szczytach w ten potworny ziąb chłostani huraganowymi wichrami bojownicy dżihadu ryli kryjówki i konstruowali betonowe schrony z prefabrykowanych elementów. Gromadzili żywność i broń. Kiedy wreszcie nadeszła wiosna i śniegi częściowo stopniały, na patrol wyruszył indyjski pluton, po którym ślad zaginął.
Wygląda na to, że przez kilka miesięcy władze indyjskie nie miały pojęcia o tym, co dzieje się na granicy. Minister obrony George Fernandes oświadczył, że pierwsze wieści o ruchach "podejrzanych osobników" przynieśli pasterze wypasający owce na halach w okolicach miasteczek Drass i Kargil. Później zwiad lotniczy potwierdził te wiadomości. W Delhi coraz częściej pytają więc, co robił w tym czasie indyjski wywiad. Z kręgów wywiadowczych płyną następujące wyjaśnienia: otóż wywiad informował, ale nikt tych informacji nie traktował poważnie. Ale według analityków dane wywiadu okazały się tak niejasne, że trudno byłoby na takiej podstawie podejmować konkretne decyzje. Wywiad, armia i politycy indyjscy przegapili bardzo poważne naruszenie linii zawieszenia broni, ukołysani do snu przekonaniem o własnej potędze atomowej i uspokajającymi zapewnieniami z Lahore.
Monologi głuchych
Oba kraje stoczyły trzy "pełnowymiarowe" wojny, a drobnych potyczek granicznych nie sposób nawet zliczyć. Obecna sytuacja jest jednak szczególna ze względu na intensywność walk i zaangażowanie indyjskiego lotnictwa. W Delhi określa się ją jako "niemalże wojnę". Specyficzność sytuacji i poziom zagrożenia zwiększa dodatkowo broń jądrowa, którą od maja ubiegłego roku obydwa kraje już oficjalnie posiadają. Silniejsze pod względem uzbrojenia konwencjonalnego Indie zapowiedziały, że w razie wojny z Pakistanem pierwsze nie użyją broni jądrowej. Islamabad nie daje takich obietnic. Minister informacji Pakistanu Mushahid Hussain Syed w czasie wywiadu dla BBC na pytanie, czy podobne gwarancje złoży również jego kraj, odpowiedział: "Pakistan zawsze miał pokojowe intencje i żywimy nadzieję, że nie dojdzie do takiej sytuacji".
Wojna w rejonie Kargilu jest wynikiem długoletnich zaniedbań i braku umiejętności oraz woli porozumienia się obydwu krajów w kwestii kaszmirskiej. W 1948 roku wyznający hinduizm maharadża Kaszmiru zdecydował się przyłączyć swój kraj do hinduskich Indii. Problem polegał jednak na tym, że znaczną większość jego poddanych stanowili muzułmanie. Podczas pierwszej wojny indyjsko-pakistańskiej, zaledwie w rok po uzyskaniu niepodległości przez obydwa kraje, Kaszmir został podzielony na część pakistańską i indyjską. Indie zachowały stolicę, Srinagar, leżącą w malowniczej dolinie. Srinagar i okolice są do dziś prawie w całości muzułmańskie.
W 1989 roku w indyjskiej części Kaszmiru rozpoczął się ruch zbrojny, którego Indie dotąd nie potrafiły stłumić pomimo rozmieszczenia w tym stanie prawie pół miliona żołnierzy. Nie ulega wątpliwości, że wraz z upływem lat muzułmańscy powstańcy zyskiwali moralne i materialne wsparcie od pakistańskich służb specjalnych. Problem kaszmirski zdominował wszystkie inne aspekty stosunków dwustronnych. Już od półwieku przedstawiciele Indii i Pakistanu co jakiś czas spotykają się i "kontynuują dialog" w celu "znormalizowania stosunków". Kiedy dochodzi do kwestii kaszmirskiej, dialog zamienia się w monolog głuchych i obie strony trzymają się sztywno własnego stanowiska. Żadna nie chce pójść na ustępstwa i każda utrzymuje, że wielkim osiągnięciem jest już samo zainicjowanie rozmów.
Precyzyjny plan
Prawie wszyscy obserwatorzy najnowszych wydarzeń na subkontynencie indyjskim uznają, że obecny konflikt zainicjował Pakistan, wysyłając przez linię zawieszenia broni grupy uzbrojonych powstańców. Wygląda na to, że była to drobiazgowo przygotowana akcja, która jak się wydaje, dotąd przynosi militarne i polityczne korzyści. Pod względem wojskowym osłabia Indie, które na ten niewielki, liczący zaledwie z górą sto kilometrów, odcinek granicy musiały ściągnąć kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy. Wojna w wysokich górach jest niezwykle skomplikowana z powodu wysokości i problemów logistycznych. Na jednego biorącego udział w walce żołnierza przypada co najmniej czterech innych zajmujących się transportem zaopatrzenia. Stosunek sił biorących udział w operacji wojsk indyjskich do umocnionych na szczytach wzgórz mudżahedinów wynosi dziesięć do jednego i jest to minimum, jeśli Delhi chce pokonać napastników. Okazuje się jednak, że Indiom brakuje żołnierzy, którzy nie tylko byliby w stanie walczyć, ale po prostu zdołaliby przetrwać na wysokości powyżej 3,5 tysiąca metrów nad poziomem morza. Żołnierze ściągnięci naprędce z nizin są tu bezużyteczni.
Ludzkie koszty tego konfliktu nie są dotąd znane, ale muszą być bardzo wysokie. Według strony indyjskiej armii tego państwa udało się w ciągu ostatnich dwóch tygodni wyprzeć intruzów z kilku punktów strategicznych po wschodniej stronie linii zawieszenia broni. Była to trudna i krwawa operacja, często dochodziło do walki wręcz. Te informacje niełatwo jednak potwierdzić, ponieważ dziennikarze zagraniczni nie mają dostępu do rejonu walk.
Również ponoszone przez Delhi koszty polityczne są znaczne. Przez lata podczas rozmów o sposobie rozwiązania problemu kaszmirskiego główną przyczynę kontrowersji stanowiła ewentualna mediacja strony trzeciej. Pakistan nalegał na przyjęcie mediatora, aby ułatwić proces porozumienia. Jednak Indie zdecydowanie odrzucały tę propozycję, uważając, że jest to problem, który dotyczy wyłącznie Indii i Pakistanu. Sytuację zmieniły jednak próby jądrowe na subkontynencie. O ile wcześniej świat nie interesował się szczególnie wojną partyzancką w dalekim Kaszmirze - według danych pakistańskich w ciągu dziesięciu lat walk zginęło około 60 tys. Kaszmirczyków - o tyle obecnie zaciekłe starcia graniczne nie mogą pozostać bez echa. Świat obawia się nuklearnej eskalacji. Siłą rzeczy więc kwestia kaszmirska przestaje być problemem jedynie dwóch stron. Ze strony Islamabadu jest to pewien rodzaj atomowego szantażu i dopiero czas pokaże, jak dalece jest on skuteczny.
Już dziś koszty wojny są ogromne. Obydwie strony wystrzeliły dziesiątki tysięcy pocisków artyleryjskich. Indie, które straciły dwa samoloty i helikopter, oceniają dzienne wydatki na wojnę w Kargilu na cztery miliony dolarów. Rządzącej koalicji zależy na zwycięskim zakończeniu wojny z Pakistanem jeszcze przed zaplanowanymi na wrzesień wyborami powszechnymi. Jeśli ten plan się nie powiedzie, to szanse koalicji na zwycięstwo wyborcze gwałtownie stopnieją.
Hindusi odzyskali Górę Tygrysa
Prezydent Bill Clinton rozmawiał w niedzielę w Waszyngtonie o wzroście napięcia w Kaszmirze z premierem Pakistanu Nawazem Sharifem. Tego samego dnia Indie oznajmiły o zdobyciu strategicznego szczytu w Himalajach w północnej części spornego terytorium.
Podróż szefa rządu pakistańskiego została uzgodniona w czasie rozmów telefonicznych, jakie Clinton przeprowadził w sobotę z Sharifem i premierem Indii Atalem Beharim Vajpayee. Rzecznik Białego Domu podał, że trzej przywódcy byli zgodni, iż sytuacja w Kaszmirze jest niebezpieczna i że może dojść do eskalacji konfliktu, jeśli spór nie zostanie zażegnany. Stany Zjednoczone wezwały Pakistan, by doprowadził do wycofania zbrojnych grup, które w maju zajęły pozycje w górach po indyjskiej stronie dzielącej Kaszmir linii demarkacyjnej.
Wizyta w Waszyngtonie jest dla premiera Sharifa dość kłopotliwa z uwagi na antyindyjskie nastroje w Pakistanie. Tamtejsza opinia publiczna popiera grupy bojowników islamskich, którzy przeniknęli do indyjskiego rejonu Kargil w Himalajach. Nakłonienie ich do wycofania się z zajmowanych pozycji może osłabić prestiż szefa rządu pakistańskiego. Zdaniem obserwatorów w Waszyngtonie Clinton zapewne obiecał Sharifowi zniesienie niektórych ograniczeń w pomocy gospodarczej i wojskowej dla Pakistanu, jeśli doprowadzi do złagodzenia sporu z Indiami.
Clinton zaprosił na rozmowy do Waszyngtonu również premiera Indii, ale Vajpayee odpowiedział, że w obecnej sytuacji nie może opuszczać kraju.
Armia indyjska odbiła w niedzielę po ciężkich walkach strategiczną Górę Tygrysa wysokości 4590 m n. p. m., zajmowaną od 9 maja przez propakistańskich partyzantów. W walkach zginęło od soboty 23 żołnierzy indyjskich, w tym trzech oficerów. Pakistan stracił 21 żołnierzy - podano w Delhi. Władze indyjskie poinformowały również o zatrzymaniu północnokoreańskiego statku wiozącego do Pakistanu maszyny i narzędzia precyzyjne, które mogą być używane do produkcji części rakiet.
Z powodu walk w Kaszmirze Francja zapowiedziała wstrzymanie dostaw do Pakistanu myśliwców bombardujących typu "Mirage". Paryż wezwał władze w Islamabadzie do okazania dobrej woli i uczynienia gestu, który zachęciłby Indie do wznowienia rozmów pokojowych.
S. G., REUTERS, AFP, DPA | Konflikt na linii zawieszenia broni zaskoczył Delhi. kiedy premierzy wygłaszali przyjazne toasty, armia pakistańska zajęła się przesuwaniem linii zawieszenia broni kilka kilometrów w głąb terytorium indyjskiego.
Oba kraje stoczyły trzy "pełnowymiarowe" wojny. Obecna sytuacja jest jednak szczególna. poziom zagrożenia zwiększa broń jądrowa, którą od maja ubiegłego roku obydwa kraje już oficjalnie posiadają. W 1948 roku maharadża Kaszmiru zdecydował się przyłączyć swój kraj do hinduskich Indii. jednak znaczną większość jego poddanych stanowili muzułmanie. Podczas pierwszej wojny indyjsko-pakistańskiej Kaszmir został podzielony na część pakistańską i indyjską. W 1989 roku w indyjskiej części Kaszmiru rozpoczął się ruch zbrojny. muzułmańscy powstańcy zyskiwali wsparcie od pakistańskich służb specjalnych.
obecny konflikt zainicjował Pakistan. akcja przynosi militarne i polityczne korzyści. O ile wcześniej świat nie interesował się wojną partyzancką w Kaszmirze o tyle obecnie obawia się nuklearnej eskalacji. kwestia kaszmirska przestaje być problemem jedynie dwóch stron. Stany Zjednoczone wezwały Pakistan, by doprowadził do wycofania zbrojnych grup, które zajęły pozycje w górach po indyjskiej stronie linii demarkacyjnej. |
PODATKI W PZPN
Zapowiedź drugiej wojny futbolowej - Dziurowicz oskarża swego następcę
Wybuch niewypału
ANDRZEJ ŁOZOWSKI
Czy znowu czeka nas wojna futbolowa, już druga w ostatnim czasie, bo przecież ta pierwsza zakończyła się bardzo niedawno, w czerwcu ubiegłego roku. Minister sportu Jacek Dębski, który wywołał pierwszą, i bynajmniej nie był jej moralnym zwycięzcą, zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego.
Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale był to pocisk z opóźnionym zapłonem i wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach.
Chociaż nie ma jeszcze protokołu końcowego, dzięki "przeciekowi do mediów" znane są główne trofea Urzędu Kontroli Skarbowej w Polskim Związku Piłki Nożnej. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych (niektóre źródła informowały o kwocie 20 mln). Taka suma musiała zrobić wrażenie. Po pierwszych doniesieniach w mediach opiniotwórczy telewizyjny Monitor pytał ministra Jacka Dębskiego oraz byłego prezesa Mariana Dziurowicza, czy jest to zapowiedź bankructwa polskiej piłki.
Jacek Dębski nie potwierdził i nie zaprzeczył, jak większość ministrów, którzy odpowiadają na trudne pytania. Można nawet powiedzieć, że zamiast smutku z powodu zapowiedzi ruiny finansowej, jaka grozi najpopularniejszej dyscyplinie sportu, na obliczu ministra pojawiła się satysfakcja. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać, i podał powód: w nowym kierownictwie PZPN są sami starzy działacze z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Dla odmiany Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i zaraz dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Żeby nie było wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za nadużycia podatkowe, podał stanowisko i personalia winnego. Jest nim były sekretarz generalny związku, a dzisiaj prezes, Michał Listkiewicz.
W takich okolicznościach, przed kamerami telewizji publicznej, została uruchomiona lawina oskarżeń personalnych, która dopiero nabiera szybkości. Nie wiadomo jeszcze, kogo przysypie, a kto się uratuje, wiadomo natomiast, że idzie ku nowej wojnie. Minister sportu, mówiąc o starych działaczach w nowej ekipie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka, dał do zrozumienia, że wszyscy oni są w jakimś stopniu współodpowiedzialni za nadużycia podatkowe i powinni zostać wymienieni na nowych ludzi o czystych rękach. Na tych, których pewnie chętnie wskazałby sam minister. Nie jest tajemnicą, że zamiana Dziurowicza na Listkiewicza w czerwcu ubiegłego roku nie satysfakcjonowała ministra sportu, nowy prezes nie był i nie jest jego człowiekiem i że eksplozję niewypału w siedzibie związku piłkarskiego Dębski ochoczo wykorzysta do czystki personalnej
Co do Mariana Dziurowicza, jego pierwszą reakcją było oddanie strzału do następcy i jest to reakcja ludzka, jeśli się zważy, że Listkiewicz zajął fotel poprzednika bez jego zgody i namaszczenia, w wolnych wyborach. W takim przypadku każdy nowy prezes byłby tarczą, do której trzeba strzelać, jeśli nadarzy się po temu okazja, a właśnie się nadarzyła. Wielu działaczy piłkarskich pewnie myślało, że po ubiegłorocznych czerwcowych wyborach Dziurowicz odszedł w niebyt, w końcu nie jest silnego zdrowia. Tymczasem były prezes niespodziewanie wrócił na pierwsze strony gazet i jako pierwszy z zainteresowanych zwołał konferencję prasową, podczas której informował, dlaczego związek nie płacił podatków. Powoływał się na ekspertyzy autorytetów prawnych oraz stowarzyszeniowy status związku piłkarskiego. Przy okazji wylał wiele żalów pod adresem swego następcy, powiedział nawet, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT od września ubiegłego roku.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marian Dziurowicz korzystał w przeszłości z każdej okazji, by przedstawić siebie jako człowieka sukcesu, który wyciągnął polską piłkę z biedy i uczynił z niej bogacza.
Otwierając Nadzwyczajny Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej w lutym ubiegłego roku, były prezes mówił do delegatów m.in.: "Gdy zostałem prezesem w 1995 roku, na koncie związku było 7 miliardów starych złotych i były kłopoty z wypłatami dla etatowych pracowników. Pod koniec 1996 roku na koncie mieliśmy już 70 miliardów starych złotych, rok 1997 zamknęliśmy kwotą 280 miliardów, a 31 grudnia 1998 roku stan konta PZPN wynosił 310 miliardów." Dzisiaj można zapytać, czy Marian Dziurowicz był człowiekiem sukcesu, który zdobył dla piłki fortunę, czy może spryciarzem, który nie płacił podatków, żeby w oczach owieczek wyglądać na dobrego przywódcę stada. Jednego nie można zarzucić Dziurowiczowi na pewno, mianowicie tego, że uciekał z okrętu, przewidując jego rychłe zatonięcie. Nie odszedł z PZPN dobrowolnie, lecz został wyproszony przez delegatów piłki.
Jak się zachowuje nowy prezes PZPN Michał Listkiewicz, któremu wybucha pocisk podłożony przez ministra Dębskiego i do którego strzela jego poprzednik, Marian Dziurowicz, obwiniając go publicznie o niezapłacone podatki, w czasie kiedy byli duetem? Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby tej awantury nie nagłaśniać, radzi, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego, bo jeszcze nie ma protokołu pokontrolnego. "Istnieje taka możliwość - mówił prezes - że będziemy się odwoływać do Izby Skarbowej czy potem do NSA, ale nie chcemy walczyć z państwem. W ordynacji podatkowej jest zapis, że w przypadkach uzasadnionych w ważnym interesie podatnika lub w interesie publicznym organ podatkowy może umorzyć w całości lub w części zaległości podatkowe. Możemy chyba mówić o interesie publicznym, skoro z PZPN związanych jest bezpośrednio lub pośrednio pół miliona osób, do tego dochodzą miliony kibiców. Gdybyśmy musieli zapłacić tę astronomiczną kwotę, o której mowa w dokumentach pokontrolnych, trzeba byłoby się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku." Jak widać, Listkiewicz stąpa ostrożnie jak wytrawny polityk, dobrze wiedzący, że zawierucha podatkowa, której nie jest sprawcą, lecz co najwyżej konsumentem, może być pretekstem do nowej wojny, a na wojnie latają kule. Obaj przeciwnicy już ujawnili swój stosunek do niego, to znaczy chętnie by się go pozbyli, bo chociaż w pierwszej wojnie futbolowej byli wrogami, w następnej zawarli przymierze. Dzisiaj nad piłką wisi miecz podatkowy, ale to zawsze będzie kopalnia złota w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu i taką kopalnią warto zarządzać.
Jest jeszcze jedno pytanie, na które nikt dzisiaj nie próbuje odpowiadać: jeśli związek piłkarski jako stowarzyszenie podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? Urząd Kontroli Skarbowej zajął się na razie rokiem podatkowym 1997, a przecież podatek VAT obowiązuje od 1995 roku, czyli zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe. Kiedy Michał Listkiewicz mówi, że trzeba się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku, to wcale nie żartuje.
Druga część analizy sytuacji w PZPN w poniedziałkowym numerze "Rz" | Urząd Skarbowy przeprowadził ostatnio kontrolę w Polskim Związku Piłki Nożnej. Według informacji, do jakich dotarły media, PZPN nie zapłacił podatku VAT oraz podaku od dochodów za rok 1997. Minister Sportu Jacek Dębski wini nowe kierownictwo związku, a były prezes Marian Dziurowicz zrzuca odpowiedzialność na obecnego prezesa związku Michała Listkiewicza. |
POLSKA - UNIA EUROPEJSKA
Scalanie kontynentu po 50 latach różnej pod każdym względem drogi rozwoju dwóch jego części stanowi przedsięwzięcie gigantyczne
Im bliżej, tym dalej
KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK
Polska w Unii Europejskiej - kwestia, która od lat dominuje w polityce państwa, zdominowała ostatnio także media. Byłby to sygnał świadczący o tym, że Polacy oswajają się powoli z problemami członkostwa w Unii, gdyby nie to, że przeciętnemu czytelnikowi trudno się zorientować, jak naprawdę układają się sprawy pomiędzy Polską i UE.
Bywa, że uchodzimy za prymusa i cel wydaje się w zasięgu ręki. To znów nasze członkostwo się oddala, na przykład z powodu reform wewnętrznych samej Unii, my zaś ciągniemy się w ogonie coraz to dłuższej kolejki, w której ustawiają się - z lepszym niż Polska skutkiem - coraz to nowi kandydaci. Dowiadujemy się nawet, że przez własne opóźnienia Polacy nie tylko przekreślają swoją szansę, ale blokują drogę innym kandydatom, jak pisał ostatnio "Die Welt".
Zamieszania powstało także niedawno wokół wyznaczonego przez nas samych terminu gotowości przystąpienia Polski do Unii. Przez moment nie było pewne: obstajemy przy terminie, czy też nie?
Doniesienia z ostatniego szczytu UE w Feirze nie zabrzmiały optymistycznie. Niemiecka "Stuttgarter Zeitung" skomentowała go krótko: rezultaty szczytu okazały się poniżej oczekiwań, ponieważ Unia nie zwiększyła swojej zdolności do przyjęcia nowych członków ani o milimetr.
Wspólzależność interesów
Dobrze byłoby, oceniając sprawy, jakie toczą się pomiędzy UE i Polską oraz innymi kandydatami, uświadomić sobie właściwą miarę rzeczy. Scalanie kontynentu po 50 latach różnej pod każdym względem drogi rozwoju dwóch jego części stanowi przedsięwzięcie gigantyczne. Nie ma jednak podstaw obawiać się, że UE mogłaby z tego projektu zrezygnować. W tej kwestii interesy narodowe państw członkowskich Unii oraz kandydatów są współzależne: jedni muszą się modernizować, żeby przetrwać, i do tego celu potrzebują Unii. Inni z kolei obawiają się, że jeśli podział w Europie się utrzyma, UE nie sprosta wyzwaniom globalnym, a w razie czarnego scenariusza zostanie wciągnięta w otwarte konflikty we wschodniej i południowej części kontynentu z powodu niekończących się sporów, biedy i zacofania (Bałkany, problem imigracji i przykład Dover - to gorzkie lekcje dla Unii).
Kwestią rozstrzygającą o powodzeniu rozszerzania Unii jest wybór metody - logiczny i zrozumiały sposób postępowania UE wobec kandydatów. Takiej jasności w postępowaniu Unii nie ma. Nie ułatwia to kandydatom, w tym Polsce, realizowania programu przystosowawczego i utrudnia przebieg negocjacji. O kwestii tej wspomniał premier Francji Lionel Jospin (Francja przejmuje przewodnictwo w UE w drugim półroczu bieżącego roku). Niektórzy z kandydatów - stwierdził Jospin - "oczekują, że w czasie naszego przewodnictwa zapadną decyzje, jeśli nie wytyczające daty następnych etapów rozszerzenia, to przynajmniej jednoznacznie wskazujące metody zakończenia negocjacji".
Ruchomy cel
Jasność postępowania wobec kandydatów jest niezbędna. Tym bardziej że realizując program dostosowawczy, kandydaci mają przed sobą ruchomy cel. Chodzi nie tylko o przeprowadzane reformy wewnątrz Unii, ale i o zmiany w dziedzinach, które stanowią o istocie UE - takie jak powołanie Unii Walutowej, wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony, Karty Praw Podstawowych - a także o nowe regulacje w dziedzinach właśnie negocjowanych (ochrona środowiska, polityka socjalna). W trakcie negocjacji Unia zmienia wymagania i zasady postępowania w niektórych dziedzinach. Teraz na przykład nie wystarczy włączyć unijnego dorobku prawnego do narodowego, trzeba też wykazać, że państwo potrafi nowe prawo stosować w praktyce.
Kwestia niejasnego i niespójnego postępowania Unii wymaga racjonalnej korekty. Z jednej strony program dostosowawczy kandydatów nie powinien hamować wewnętrznego rozwoju ani zmian zachodzących w samej Unii, z drugiej - wewnętrzne sprawy Unii nie mogą hamować ani oddalać momentu zakończenia negocjacji i dopuszczenia kandydatów do członkostwa. Inaczej będzie to dla nich oznaczało sytuację zgoła paradoksalną: im bliżej, tym dalej.
Również nie do końca jasna jest zasada wyłaniania kandydatów do UE. Jeśli się potwierdzą domniemania, że poprzez dopuszczanie coraz większej grupy kandydatów do negocjacji (dziś 12) Unia zmierza do zamazania różnic dzielących grupę kandydatów zaawansowanych od gorzej przygotowanych, aby w ten sposób opóźnić rozszerzenie, to będzie to oznaczało utratę wiarygodności Brukseli. W tej kwestii przestrzeganie zasady przejrzystości wprowadziłoby więcej spokoju we wzajemne stosunki.
Potrzebne przyspieszenie
W ostatnim półroczu Polska nie była prymusem. Ma poważne opóźnienia w dostosowaniu własnego prawa do unijnego. Nie zamknęła też zamierzonej liczby rozdziałów w procesie negocjacyjnym. Z czyjej winy? Premier Portugalii, Antonio Guterres, stwierdził krótko: kto zamyka mało rozdziałów, sam jest sobie winien.
Jednak wiele wskazuje na to, że Warszawa upora się z zaległościami. Świadczy o tym z jednej strony przyjęta zasada uchwalenia w jednym pakiecie ustaw europejskich, z drugiej zaś powołanie "wielkiej komisji" - reprezentacji głównych partii - której zadaniem jest szybkie i sprawne przeprowadzenie ustaw w parlamencie.
To parlamentarne przyspieszenie jest odpowiedzią na wątpliwości, czy Warszawa utrzyma wyznaczony przez Polskę termin gotowości do członkostwa na pierwszy dzień 2003 roku.
Wątpliwości powstały, kiedy Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP, oświadczył w Luksemburgu (14 czerwca), że Polska nie robi już głównego problemu z określenia daty członkostwa w UE, by nie stracić poparcia Francji i Niemiec. Ale dodał też: "Nie zmieniamy naszego stanowiska. Uważamy, że powinna być data..." Wobec rewelacji pierwszego zdania prasa na ogół omijała drugi człon wypowiedzi, choć mógł on wskazywać na chęć pobudzenia do działania zarówno strony polskiej, jak i państw członkowskich UE, które się opierają przed wyznaczeniem daty poszerzenia. Toteż przy pierwszej okazji premier Jerzy Buzek oświadczył w Portugalii w rozmowie z premierem Guterresem (18 czerwca), że "Polska podtrzymuje stanowisko, że na początku 2003 roku chcielibyśmy być pełnymi członkami Unii Europejskiej".
Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej, przyznał, że określenie terminu poszerzenia UE miałoby efekt mobilizujący, i powołał się na przykład z wprowadzeniem euro. Jednak Bruksela nadal unika podania terminu. Być może dlatego, że jak długo nie pojawi się data, tak długo jest nadzieja, że znajdzie się jakaś ważna kwestia, która pomoże oddalić na jakiś czas kłopotliwe przyjęcie nowych członków.
Zaproponowaną przez Warszawę datę za swoją przyjęła reszta kandydatów z pierwszej grupy. Teraz całej grupie nie pozostaje nic innego, jak dotrzymać słowa, to znaczy być gotowym do członkostwa na początku 2003 roku. Będzie to godzina prawdy dla obu stron. Dla Unii także.
Federacja, ale jaka
Jaki jest finalny cel integracji europejskiej, jaka będzie ostateczna konstrukcja zjednoczonej Europy? - tego nie wie jeszcze nikt. Pewne jest tylko jedno: nie będzie miał wpływu na kształt Europy, kto nie znajdzie się w Unii. Przez kilka ostatnich lat trwała cisza wokół koncepcji przyszłej Europy. Przerwało ją wystąpienie Joschki Fischera.
Zanim czytelnicy w kraju zdążyli się zapoznać z treścią wywodu, podniosły się alarmistyczne głosy. Niektórzy polscy publicyści przestraszyli się koncepcji ministra spraw zagranicznych Niemiec i uznali, iż oznacza ona podział na lepszych i gorszych, na członkostwo pierwszej i drugiej kategorii. Wyrażano wątpliwości, czy zamiast integrować, koncepcja Fischera nie utrwali podziału w Europie. Czy nie zagrozi spoistości samej Unii oraz sprawnemu funkcjonowaniu jej instytucji (federacja ma działać wewnątrz Unii). Projekt Fischera wywołał też ostre kontrowersje wśród państw członkowskich UE.
Nie wszystkie kraje "15" odniosły się entuzjastycznie do koncepcji sfederowanej Europy. Projekt federacji u części państw europejskich, szczególnie tych, które - o własnych siłach - odzyskały niedawno niepodległość i suwerenność, nie może wywołać euforii. Fischer jest Niemcem i idea federacji jest mu bliska, bo tkwi korzeniami w dziejach jego kraju. Wszystkim Niemcom jest ona historycznie bliższa niż Francuzom, Brytyjczykom, czy obywatelom krajów skandynawskich. Te różnice, historycznie usprawiedliwione, trzeba dostrzec i uszanować, jeśli Europa ma być jedna. Pomysł federacji wymaga więc oswojenia i przyjrzenia się istocie propozycji.
Nie jest to propozycja na najbliższą przyszłość. Jeszcze długo, a może na zawsze, federacja pozostanie kwestią wolnego wyboru państw UE, które nie muszą przecież wejść do federacji, jeśli sobie nie życzą. Według Fischera federację winna tworzyć awangarda. Wiele państw - także Polska - chciałoby do awangardy Unii należeć, ale niekoniecznie znaleźć się w federacji. Jak rozwiązać ten dylemat? Odwołując się do doświadczeń historycznych Europy, Fischer zastrzega się, że "nie chodzi o utworzenie europejskiego supermocarstwa porównywalnego z USA, lecz o łączenie suwerennych interesów narodów europejskich we wspólnych instytucjach i polityce", i mówi o zachowaniu państw narodowych. Ta logika może wydać się pociągająca, ale wymaga większej jasności w szczegółach.
Być przy stole
Wielką zaletą idei niemieckiego ministra jest to, iż pobudza do myślenia i zmusza do zajęcia stanowiska. Jest to więc dobra okazja, żeby i strona polska rozpoczęła poważne rozważania nad pytaniem: jak widzi przyszłość Europy i miejsce Polski na tym kontynencie? Propozycja utworzenia awangardy państw, o czym chętnie mówiono na szczycie w Feirze, może wzbudzić większe obawy, ponieważ nawiązuje do od dawna rozważanej możliwości utworzenia kół centrycznych lub Europy państw o różnej prędkości (państwa mniej zintegrowane nie mogłyby hamować inicjatywy państw bardziej zaawansowanych). Koncepcja ta przedstawiona przez niemieckich polityków z CDU - Karla Lamersa i Wolfganga Schäublego, zmierzała do zinstytucjonalizowania tego pomysłu, co groziło podziałem Unii na państwa pierwszej i drugiej kategorii. Jednak dopóki Fischerowska idea awangardy pozostanie otwarta dla każdego, kto chce i potrafi sprostać zadaniu, dopóty może ona być atrakcyjna także dla Polski.
Jeden z polityków małego kraju z zachodniej Europy zapytany, czy nie obawia się o suwerenność swego kraju, miał odpowiedzieć, że tak długo, jak siedzi przy stole, przy którym zapadają decyzje, nie ma żadnych obaw. Może jest to recepta także na polskie wątpliwości? | Polska w Unii Europejskiej - kwestia, która od lat dominuje w polityce państwa, zdominowała ostatnio także media. jak naprawdę układają się sprawy pomiędzy Polską i UE.
Zamieszania powstało wokół wyznaczonego przez nas terminu gotowości przystąpienia Polski do Unii. nie było pewne: obstajemy przy terminie, czy też nie?
Scalanie kontynentu po 50 latach stanowi przedsięwzięcie gigantyczne.
Kwestią rozstrzygającą o powodzeniu rozszerzania Unii jest wybór metody - logiczny i zrozumiały sposób postępowania UE wobec kandydatów. Takiej jasności w postępowaniu Unii nie ma. Nie ułatwia to kandydatom, w tym Polsce, realizowania programu przystosowawczego i utrudnia przebieg negocjacji.
Kwestia niejasnego i niespójnego postępowania Unii wymaga racjonalnej korekty. Z jednej strony program dostosowawczy kandydatów nie powinien hamować wewnętrznego rozwoju ani zmian zachodzących w samej Unii, z drugiej - wewnętrzne sprawy Unii nie mogą hamować ani oddalać momentu zakończenia negocjacji i dopuszczenia kandydatów do członkostwa.
Również nie do końca jasna jest zasada wyłaniania kandydatów do UE.
Polska Ma poważne opóźnienia w dostosowaniu własnego prawa do unijnego. Nie zamknęła też zamierzonej liczby rozdziałów w procesie negocjacyjnym. upora się z zaległościami. Świadczy o tym z jednej strony przyjęta zasada uchwalenia w jednym pakiecie ustaw europejskich, z drugiej zaś powołanie "wielkiej komisji" - reprezentacji głównych partii - której zadaniem jest szybkie i sprawne przeprowadzenie ustaw w parlamencie. Warszawa utrzyma wyznaczony przez Polskę termin gotowości do członkostwa na pierwszy dzień 2003 roku. datę za swoją przyjęła reszta kandydatów z pierwszej grupy.
Przez kilka ostatnich lat trwała cisza wokół koncepcji przyszłej Europy. Przerwało ją wystąpienie Joschki Fischera. podniosły się alarmistyczne głosy. Niektórzy uznali, iż oznacza ona podział na lepszych i gorszych, na członkostwo pierwszej i drugiej kategorii. Pomysł federacji wymaga oswojenia i przyjrzenia się istocie propozycji. Jest to dobra okazja, żeby i strona polska rozpoczęła poważne rozważania nad pytaniem: jak widzi przyszłość Europy i miejsce Polski na tym kontynencie? |
REPORTAŻ
Prokurator ustalił: filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich par
Lot nad bocianim gniazdem
JERZY MORAWSKI
Pilot pogonił motolotnię w stronę bocianów. Miał wykonać lot równoległy do lecącego ptaka. Operator kamery, umocowany w latającej maszynie, w pięciosekundowym kadrze powinien uchwycić piękno naszej krainy - zakładał scenariusz.
Gdy motolotnia zbliżała się do ptaków, one zgodnie z instynktem dawały nura. Okazało się, że bociany są zwrotniejsze niż maszyna latająca. Powietrzny pojedynek bocianów z motolotnią oglądało z zadartymi głowami Żywkowo.
Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Osada w zaniku. Dziewięć numerów. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. I co tu kryć: nie ludzie, ale bociany ciągną Żywkowo do świata.
Kurtka w górze
Nim rozpoczęto łowy na szybujące ptaki, reżyser filmu musiał załatwić furę papierów. Sztab Generalny Wojska Polskiego za loty motolotnią w pogoni za bocianami pobrał 600 zł opłaty. Filmowcy, mający nakręcić wizytówkę z narodową maskotką na wystawę Expo 2000, uzyskali również pozytywną opinię co do lotów od Straży Granicznej. Straż Graniczna zawiadomiła rosyjskich pograniczników o motolotni wzbijającej się w powietrze w pasie nadgranicznym, aby nie wzięli jej za niezidentyfikowany obiekt latający.
Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Prosto z Afryki. Kilka dni później przyfrunęła z Gdańska motolotnia. Filmowców przywitał z markotną miną Władysław Andrejew, prezes lokalnego koła zajmującego się bocianami. Zliczył na swojej chałupie, stodole, oborze i okolicznych wierzbach zaledwie dwadzieścia trzy gniazda z ptakami. Ktoś zadzwonił, że w innych wsiach wylądowało o pięć boćków więcej. Powiało grozą. Prezes wiedział, co oznacza rozejście się wieści, że Żywkowo ściąga w swe niskie progi, a raczej na dachy mniej boćków od innych.
Prezes Adrejew postanowił dołożyć starań, aby chociaż w Hanowerze dowiedzieli się, że Żywkowo wciąż dzierży palmę pierwszeństwa w bocianach. Wsiadł na traktor i orał pole, aby zachęcić siedzące w gniazdach bociany do konsumpcji tak ulubionych pędraków. Ptaki się nie poderwały z gniazd, chociaż filmowcy zrobili klapsa. Motolotniarz z operatorem wbił się w przestworza. Robił puste kółka na Żywkowem.
Andrejew przymknął oczy, gdy reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, tupał i klaskał na bociany. Ostatecznie uciekł się do sposobu wypróbowanego przez gołębiarzy: zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków mających za nic sztukę filmową. Kilka boćków poderwało się w niebo.
Na to czyhał motolotniarz. Motolotnia uwijała się w powietrzu, podstępnie nadlatywała nad ptaki od tyłu, równała się z nimi, zalotnie machała skrzydłami wielkimi jak wierzeje stodoły. Bociany jednak za nic nie chciały statystować w filmie. Motolotniarz, doświadczony pilot wojskowy, gdy wylądował, wyrzucił z siebie:
- Nigdy więcej.
Żywkowo na Expo
Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była gościom, tłumnie odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Cieszy oko.
Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce przygraniczne bociany zaklekotały im w głowach: otrzymali wezwania na komisariaty policji w różnych częściach kraju. Od Gdańska po Kraków, tam gdzie mieszkają.
Na komisariatach policjanci zadali pytania: Czy ktoś z ekipy wymachiwał odzieżą? Jaki był sens wykorzystywania motolotni do zdjęć?
Reżyser filmu na Expo 2000, Dariusz Małecki, przyznał się na komisariacie, że raz rzucił kurtkę w górę.
- Nie bardzo rozumiałem związek podrzucenia w powietrze kurtki ze śledztwem w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie - wspomina swoje zdziwienie reżyser Małecki, gdy usłyszał w komisariacie policji w podwarszawskim Nadarzynie, o co chodzi.
Rolnik Władysław Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi. Nie kryje oburzenia. Kręcili w Żywkowie - wylicza - zdjęcia do "Pana Tadeusza", z Gdańska film do Dwójki, kręcili "5-10-15", byli z teleranka, była francuska telewizja, była niemiecka.
- Każdy zachował się po ludzku. Ale żeby motolotnią jeździć po niebie? A sam reżyser chodził po podwórkach, machał marynarką i płoszył bociany z jaj. Ja tego nie widziałem, ale sąsiedzi mówili. Taki chwyt jest niedozwolony - twierdzi.
Dariusz Małecki wraz z ekipą spożywał posiłki w domu rolnika Andrejewa. Za gościnę zapłacił gospodarzowi, jak należy. Nie udobruchał go jednak.
- Reżyser bezczelnie się zachowywał. To nie był miłośnik przyrody. To był miłośnik pieniędzy. Za wszelką cenę chciał zrobić dobry film. A co się narobiło?
Po zadziałaniu podrzuconej marynarki reżysera - według Andrejewa - z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Zbiegły na tydzień. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja.
Operator Szymon Tarwacki (również przesłuchiwany przez policję) z motolotni filmował bociany. Motolotnia zniżyła się do stu metrów nad gniazdami.
- Bociany nic sobie nie robiły z naszej obecności. Były przyzwyczajone do ludzi. Gospodarz Andrejew ciął drewno piłą mechaniczną. Huk jak sto diabłów. Bociany nie drgnęły.
Zaobserwował z powietrza sytuację, gdy jeden bocian przeganiał drugiego. To nie są takie niewinne ptaszki - dodaje. Niektóre samce przylatują do obcego gniazda, wyrzucają jaja i samca, który się tam gnieździł. Zajmują miejsce wyrzuconego i zapładniają zastaną samicę na nowo. Byłem tam świadkiem tego wiele razy - przekonuje Szymon Tarwacki.
- Podejrzewam, że jeśli jakieś bociany opuściły swoje gniazda, to tylko z jednej przyczyny. Tam było za mało pokarmu, jak na taką liczbę bocianów. O co naprawdę chodzi?
Policja goni filmowców
Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie, który w tej sprawie złożył doniesienie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora Mirosława Skowyry z Bartoszyc.
Prokurator Skowyra zapytał biegłego z zakresu ochrony środowiska: czy szkody w świecie zwierzęcym miały znaczne rozmiary? (Przy "znacznych rozmiarach" reżyser Małecki może liczyć nawet na pięć lat więzienia). Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów".
Biegły nie jest z zawodu ornitologiem, co wytknięto.
Prokurator Skowyra przyznaje, że jest wyczulony na sprawy ekologiczne.
- W czterech gniazdach nic się nie wykluło. Szkoda jest - akcentuje prokurator.
Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków traktuje Żywkowo jako jedną z trzech największych kolonii lęgowych bociana białego w kraju.
Kalski uważa, że człowiek z kurtką, biegający po zagrodach i zrywający bociany do lotu, spowodował tragedię.
- Doprowadził do opuszczenia gniazd, co wykorzystały sroki - wyjaśnia.
W opinii do wojewódzkiego konserwatora przyrody w Olsztynie Roman Kalski wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł.
Policja w Górowie Iłoweckim na zlecenie prokuratury ustala szczegóły wyczynu filmowców. Wysyła faksy po kraju, zleca przesłuchania podejrzanych i musi oglądać filmy w telewizji, aby przeniknąć tajniki kuchni filmowców. Józef Gower z Komisariatu Policji w Górowie Iławeckim nie kryje rozczarowania filmowym akcentem swej pracy. Przesłuchał mieszkańców Żywkowa.
- Z moich rozmów wynika, że nie doszło do wystraszenia bocianów - mówi. - Pełno rozbojów, złodziejstwa w okolicy. A policja goni filmowców, bo podobno pogonili ptaki.
Teraz ekologia
Chałupy w Żywkowie pod naporem bocianich gniazd (jedno waży pół tony) zaczęły się walić. Co roku dwa, trzy siedliska ptaków spadały. Groziły odloty bocianów. Organizacje wspierające ekologię, aby przytrzymać ptaki we wsi na granicy kraju, sypnęły groszem. Poustawiano na wyremontowanych dachach platformy pod gniazda. Wybudowano wieżę widokową, wydrukowano bilety (za 1 zł można sobie zajrzeć do gniazda bociana). Uruchomiono też izbę edukacji przyrodniczej. Wszystko za 150 tys. zł.
- Sukces został odniesiony - przekonuje Roman Kalski.
Przed modernizacją dachów było 38 par bocianów. Po - kolonia wzrosła o sześć par.
Władysław Andrejew od sponsorów - jak określa organizacje ekologiczne - otrzymał zlecenie na wykonanie drewnianych podstaw pod nowe gniazda. Stare gniazda narzucił na podstawy. Bociany na wiosnę przyleciały i miały nowe chatki.
- Czy chciały w nich mieszkać?
- A miały wyjście? - odpowiada rolnik Andrejew.
Andrejew wie, że rolnictwo przy granicy pada.
- Ręce urobione, nogi wychodzone. Renty nie chcą dać - mówi. - Przestawiam się na ekologię. | filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich parBociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. reżyser tupał i klaskał na bociany. Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Filmowcy otrzymali wezwania na komisariaty policji. Operator z motolotni filmował bociany. Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora.
Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów".
Biegły nie jest z zawodu ornitologiem. Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł. |
ŻEGLARSTWO
Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn
Ze sztormu w sztorm
MAREK JÓŹWIK
To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.
Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia?
Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują.
Fanaberia i kaprys
Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę.
Korona Himalajów kapitalizmu
Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą.
Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości.
Roman przyciąga ludzi
Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół.
Każda meta to nowy start
W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę?
Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest.
Pływające monstrum
Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie.
Dużo więcej adrenaliny
Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe.
Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny.
Elektroniczna chmura
Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa.
Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy.
Może tylko Bóg to wie
Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów.
Taki jest porządek spraw
Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw. | Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.
Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Może był nim Jules Verne, może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy.
Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku.
Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych.
Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu. Linda ma popłynąć w załodze.
ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to obszar boiska piłkarskiego. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów. Roman chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej, tym większe szanse napotkania sztormowych wiatrów. Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Katamaran jest specyficzny w prowadzeniu. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego.Trenują na jachcie ALKA-PRIM.Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów. |
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później
Armia według Szmajdzińskiego
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
ZBIGNIEW LENTOWICZ
Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje.
O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu.
Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej.
Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller.
Oddział Operacji Specjalnych
Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych.
Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych.
Tasowanie służb
Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński.
Odmładzanie
W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny.
Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni.
Do armii z cywilnym dyplomem
Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami.
Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON.
Krótsza służba
Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński.
Zakupy w Agencji
MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami.
Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. - | Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się Oddział Operacji Specjalnych. W MON zmniejszy się liczba departamentów, Co najmniej kilkuset starszych oficerów będzie musiało odejść z wojska wcześniej. Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi. od lat produkujemy nadmiar młodych oficerów. Szmajdziński proponuje likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie absolwentów cywilnych szkół. |
Niektórzy twierdzą, że ostatecznym celem Pierwszej Damy jest powrót do Białego Domu
Hillary zdobywa Nowy Jork
Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej. Teraz chce sama spróbować swych sił.
FOT. (C) AP
SYLWESTER WALCZAK
z Nowego Jorku
Kiedy Bill i Hillary Clinton przejeżdżali przez Park Ridge w Illinois, zobaczyli ubrudzonego smarem mechanika, wymieniającego koło w samochodzie. "To był mój narzeczony w szkole średniej. Chciał się ze mną ożenić" - powiedziała Hillary. "Cóż, miałabyś za męża mechanika samochodowego" - odezwał się z przekąsem Bill. "Nie - zaprotestowała Hillary - gdybym za niego wyszła, byłby prezydentem".
Sposób, w jaki Amerykanie reagują na powyższą anegdotę, pokazuje, jak wielkie emocje budzi postać Hillary Clinton. Niektórzy widzą w niej Lady Makbet, która pociąga za sznurki w Białym Domu i jest odpowiedzialna za wszystko, co najgorsze. Inni zgadzają się, że Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej - i podziwiają ją za to. Jeszcze inni, zmęczeni Clintonami i ich rozlicznymi skandalami, nie chcą już więcej oglądać Billa i Hillary w telewizji ani wysłuchiwać dowcipów na ich temat.
Hillary nie zamierza jednak zniknąć po cichu. Po 25 latach pracy na rzecz kariery swego męża postanowiła wyjść z jego politycznego cienia. Kilka dni temu oficjalnie ogłosiła swą kandydaturę do Senatu ze stanu Nowy Jork. Stała się w ten sposób pierwszą w historii USA prezydencką małżonką, ubiegającą się o publiczny urząd.
Przeciwko stereotypom
Hillary od lat burzyła stereotypy, wywołując u amerykańskich wyborców mieszane uczucia. Po poślubieniu Billa nie przyjęła jego nazwiska. Kiedy jej mąż został gubernatorem Arkansas, nie zrezygnowała z kariery zawodowej. Przez wiele lat zarabiała więcej od Billa, którego gubernatorska pensja wynosiła 35 tysięcy dolarów rocznie. Pomagała mu osiągać jego cele polityczne i wpływała na podejmowane przez niego decyzje. Bill nigdy nie ukrywał roli swej żony. Podczas kampanii prezydenckiej w 1992 roku powiedział Amerykanom: "wybierzcie mnie, a Hillary dostaniecie za darmo".
Po przeprowadzce do Białego Domu wizerunek Hillary jako niezależnej kobiety interesu zaczął jednak przeszkadzać. Jej lekceważąca uwaga na temat kobiet, które "wolą piec ciasta w domu", niż pracować zawodowo, wywołała falę oburzenia. Hillary przeprosiła i skupiła się na roli szarej eminencji. Objęła kierownictwo zespołu, który miał stworzyć plan powszechnych ubezpieczeńzdrowotnych w USA, najważniejszego projektu pierwszego roku prezydentury Billa Clintona. Nigdy wcześniej Pierwsza Dama nie piastowała tego typu stanowiska w rządowej administracji.
Po klęsce wspomnianego planu i zwycięstwie republikanów w wyborach do Kongresu w 1994 roku Hillary odsunęła się od wielkiej polityki. Zajęła się problemami dzieci i kobiet, które bardziej pasowały do tradycyjnie rozumianej roli Pierwszej Damy. Podróżując po świecie, protestowała przeciwko obowiązkowej sterylizacji kobiet w Chinach, przypadkom palenia wdowy wraz ze zwłokami męża w Indiach i okrutnemu zwyczajowi wycinania łechtaczki u afrykańskich dziewcząt. Napisała książkę o wychowaniu dzieci "It Takes a Village". Udzieliła wywiadów kilku kobiecym magazynom, ale niechętnie rozmawiała z dziennikarzami na tematy polityczne.
Zawsze u boku Billa
Jednym ze źródeł tej niechęci było dochodzenie w sprawie afery Whitewater i niejasnej roli Hillary w całym skandalu. Pierwsza Dama została wezwana na przesłuchanie przed Wysoką Ławę Przysięgłych, a konserwatywna prasa uczyniła z niej główną podejrzaną o popełnienie wykroczeń finansowych. Wtajemniczeni twierdzą, że to Hillary upierała się, by ukryć przed prasą i sądem dokumenty związane z Whitewater, co doprowadziło do wszczęcia dochodzenia specjalnego prokuratora, zakończonego próbą usunięcia prezydenta Clintona z urzędu.
Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą, na jaką Bill Clinton wystawił uczucia swej małżonki. Hillary broniła Billa w wielu poprzednich aferach. Ich wspólny wywiad telewizyjny, udzielony tuż po opublikowaniu zwierzeń tancerki kabaretowej Gennifer Flowers przed ośmiu laty, uratował szanse Billa w demokratycznych prawyborach, pozwalając mu zdobyć prezydenturę.
Reakcja Pierwszej Damy na romans prezydenta ze stażystką miała istotne znaczenie polityczne. Gdyby Hillary odwróciła się wtedy od Billa, oznaczałoby to jego upadek. Zamiast tego w pełnym godności milczeniu znosiła ona publiczne upokorzenie, budząc podziw i współczucie opinii publicznej. "Skoro ona się nie buntuje, co nas to obchodzi?" - uznała większość Amerykanów, odmawiając poparcia republikańskim wysiłkom odsunięcia prezydenta od władzy.
Kiedy wczesną jesienią 1998 roku Hillary podróżowała po kraju, wspomagając demokratycznych kandydatów w wyborach kongresowych, witano ją owacjami na stojąco. Sympatia opinii publicznej dla tej nietypowej Pierwszej Damy osiągnęła wtedy swoje apogeum. Jej wsparcie bardzo pomogło demokratom, szczególnie w takich stanach jak Nowy Jork i Kalifornia. Zamiast spodziewanego zwycięstwa, republikanie ponieśli straty w Izbie Reprezentantów, z trudnością utrzymując minimalną większość. Zamiast Billa Clintona, stanowisko stracił przywódca "republikańskiej rewolucji" z 1994 roku, przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich.
Przez Nowy Jork do Waszyngtonu
Kiedy wkrótce potem senator Daniel Patrick Moynihan ogłosił, że przechodzi na emeryturę, demokratyczny kongresman z Nowego Jorku Charles Rangel wpadł na pomysł, żeby Hillary Clinton zajęła jego miejsce. Pierwsza Dama nie odrzuciła tej sugestii. Kiedy 12 lutego ubiegłego roku Senat USA odrzucił wniosek Izby Reprezentantów o odwołanie prezydenta Billa Clintona ze stanowiska, Hillary zabrała się do pracy. W ciągu tygodnia zebrała grupę doradców politycznych, z dawnym współpracownikiem swego męża Haroldem Ickesem na czele. W kilka dni później "Time" i "Newsweek" umieściły jej zdjęcie na okładkach, opatrzone tytułami: "Jej kolej" i "Senator Clinton"
Wyborcze szanse Hillary od początku oceniano wysoko. W stanie Nowy Jork jest o prawie 3 miliony więcej zarejestrowanych demokratów niż republikanów. 15 proc. ludności stanu to Murzyni, którzy w ogromnej większości głosowali na Billa Clintona. Zaangażowanie Hillary w sprawy oświaty, opieki zdrowotnej, problemy kobiet i dzieci pomagało umocnić jej pozycję w środowisku białych kobiet z zamożnych przedmieść Nowego Jorku.
Nie zabrakło jednak sceptyków, którzy kwestionowali sens wyborczej eskapady Hillary. "Niech lepiej wystartuje w 2002 roku z Arkansas, gdzie mieszkała przez 20 lat, albo w 2004 z Illinois, gdzie się urodziła i wychowała" - pisał były doradca Clintonów Dick Morris. Zwracano uwagę, że jeśli Hillary skoncentruje swe wysiłki na własnej kampanii, na którą będzie musiała zebrać dużo pieniędzy, nie będzie w stanie wspomóc Ala Gore'a w jego trudnej walce o prezydenturę. Ostrzegano Pierwszą Damę, że decydując się na udział w brutalnej kampanii politycznej w Nowym Jorku, otworzy puszkę Pandory. Pojawią się kolejne pytania i dochodzenia dziennikarskie, w takich sprawach jak: Whitewater, Travelgate, Filegate, czy spekulacje na chicagowskiej giełdzie towarowej - Hillary w niejasnych okolicznościach zarobiła wówczas 100 tysięcy dolarów.
Krok po kroku
Rok temu, na fali sympatii i współczucia, Hillary cieszyła się poparciem znacznie większej liczby nowojorczyków, niż jej prawdopodobny rywal, republikański burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani. Dziś, kilka dni po oficjalnym zgłoszeniu przez Hillary swej kandydatury, różnicą siedmiu procent prowadzi Giuliani. Wydawało się, że taka gwiazda, jak Hillary Clinton, bez kłopotu zgromadzi znacznie więcej pieniędzy na kampanię, niż przepracowany Giuliani, który codziennie musi rozwiązywać problemy największego miasta w USA. W styczniu okazało się, że Giuliani zebrał w ubiegłym roku 12 milionów dolarów, podczas gdy Hillary tylko 8 milionów.
Większość ekspertów uważa, że starcie Hillary z Giulianim sprowadzi się do starcia dwóch osobowości. Najpoważniejsze różnice w ich programach dotyczą rozmiarów obniżki podatków (Giuliani chce dużej obniżki, Hillary umiarkowanej) oraz sposobu uzdrowienia oświaty (Giuliani chce, żeby finansowane przez państwo bony mogły być wykorzystywane na opłacanie nauki w szkołach prywatnych, Hillary twierdzi, że doprowadzi to do ogołocenia funduszy szkół publicznych). Generalnie, Hillary chce być postrzegana jako bardziej wrażliwa na ludzkie problemy niż burmistrz, którego nie omieszkała skrytykować za rozkaz aresztowania bezdomnych na nowojorskich ulicach. W istocie jednak różnice programowe nie są duże, a w Giuliani sytuuje się w lewym skrzydle Partii Republikańskiej.
Nie przeszkadza to Hillary oskarżać Giulianiego o "związki ze skrajną prawicą". Burmistrz odpowiada pięknym za nadobne, strasząc wyborców wizją zwycięstwa wyborczego "skrajnie lewicowej Hillary Clinton, która próbowała narzucić Ameryce socjalistyczny system opieki zdrowotnej". Według Giulianiego, Hillary traktuje Senat USA jako trampolinę w swej przyszłej walce o prezydenturę. Tygodnik "New Yorker" cytował nawet wypowiedź byłej współpracownicy Billa Clintona, z której wynikało, że Hillary poważnie myśli o zastąpieniu swego męża w Białym Domu. Zapytany o to główny doradca polityczny Pierwszej Damy, Harold Ickes, odpowiedział enigmatycznie: "W tym biznesie trzeba się posuwać krok po kroku, nie wybiegając zbyt daleko w przyszłość". | wielkie emocje budzi postać Hillary Clinton. Niektórzy widzą w niej Lady Makbet, która pociąga za sznurki w Białym Domu. Inni zgadzają się, że Hillary pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej - i podziwiają ją za to. Hillary Kilka dni temu ogłosiła swą kandydaturę do Senatu ze stanu Nowy Jork.
Hillary od lat burzyła stereotypy. Kiedy jej mąż został gubernatorem Arkansas, nie zrezygnowała z kariery zawodowej. Po przeprowadzce do Białego Domu skupiła się na roli szarej eminencji. Objęła kierownictwo zespołu, który miał stworzyć plan powszechnych ubezpieczeńzdrowotnych. Po klęsce wspomnianego planu odsunęła się od polityki. Zajęła się problemami dzieci i kobiet. niechętnie rozmawiała na tematy polityczne.
Jednym ze źródeł tej niechęci było dochodzenie w sprawie afery Whitewater i niejasnej roli Hillary w skandalu. Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą, na jaką Bill wystawił uczucia swej małżonki. Reakcja Pierwszej Damy na romans prezydenta miała znaczenie polityczne. w milczeniu znosiła ona publiczne upokorzenie, budząc podziw opinii publicznej.
Kiedy wkrótce potem senator Moynihan ogłosił, że przechodzi na emeryturę, demokratyczny kongresman Rangel wpadł na pomysł, żeby Hillary zajęła jego miejsce. nie odrzuciła tej sugestii. Wyborcze szanse Hillary od początku oceniano wysoko. Nie zabrakło jednak sceptyków. "Niech lepiej wystartuje w 2002 roku z Arkansas, gdzie mieszkała przez 20 lat". Zwracano uwagę, że jeśli Hillary skoncentruje swe wysiłki na własnej kampanii, nie będzie w stanie wspomóc Ala Gore'a w jego walce o prezydenturę.
Rok temu Hillary cieszyła się poparciem większej liczby nowojorczyków, niż jej prawdopodobny rywal, burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani. Dziś prowadzi Giuliani. Większość ekspertów uważa, że starcie Hillary z Giulianim sprowadzi się do starcia dwóch osobowości. Według Giulianiego, Hillary traktuje Senat USA jako trampolinę w swej przyszłej walce o prezydenturę. |
SPÓR O TELEWIZJĘ
Skarb państwa nie może być bezradnym właścicielem
Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej.
Generalnie przewijają się trzy zasadnicze zagadnienia charakterystyczne dla tego sporu:
1. Czy zarząd TVP mógł odmówić wykonania uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy?
2. Czy zarząd mógł i powinien reprezentować TVP w postępowaniu z powództwa rady nadzorczej o unieważnienie uchwały i czy mógł uznać powództwo?
3. Czy minister skarbu państwa jako reprezentant skarbu państwa (jedynego akcjonariusza) w walnym zgromadzeniu może powołać nowe władze TVP?
Zastrzegamy, że naszą wiedzę o sporze czerpiemy wyłącznie z artykułów prasowych i wypowiedzi w TVP. Nie znamy również statutu TVP. Dlatego rozważania nasze mają częściowo charakter teoretyczny.
Bezspornie podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto zgodnie z jej art. 26 ust. 4 do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego. Według ustawy zarząd spółki nie jest związany poleceniami i zakazami ustanowionymi przez walne zgromadzenie, jeżeli dotyczą one treści programu. A contrario - zarząd jest związany wszystkimi innymi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) nie dotyczącymi treści programu. Także stosownie do przepisu art. 371 k.h. zarząd jest związany uchwałami walnego zgromadzenia akcjonariuszy.
Członek władz spółki akcyjnej powinien wykonywać swoje obowiązki ze starannością sumiennego kupca (art. 474 § 2 k.h.). Naszym zdaniem jednym z przykładów naruszenia tej staranności jest odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy. Jeżeli zarząd lub członek zarządu uważa, że uchwała narusza przepisy prawa lub postanowienia statutu, może zaskarżyć tę uchwałę w trybie art. 413 i nast. k.h. Niedopuszczalna natomiast jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania.
Jest to działanie nie tylko naruszające staranność sumiennego kupca, ale także jest sprzeczne z prawem.
Z artykułów prasowych wynika jedynie, że minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Przypomnijmy zatem, iż w sporach dotyczących unieważnienia uchwał walnego zgromadzenia akcjonariuszy pozwaną spółkę z mocy ustawy reprezentuje zarząd, chyba że uchwałą walnego zgromadzenia akcjonariuszy, zaprotokołowaną przez notariusza, ustanowiony został osobny pełnomocnik (art. 416 i 412 § 1 k.h.). Jeżeli zatem pełnomocnik został ustanowiony zgodnie z wyżej przytoczonymi przepisami, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. Mało prawdopodobne (chociaż niewykluczone), aby zarząd nie wiedział o powołaniu pełnomocnika. Nie można zatem wykluczyć, że zarząd, uznając powództwo, działał świadomie w złej wierze.
Oczywiście uznanie powództwa jest dopuszczalne. Stosownie do przepisu art. 47917 k.p.c. sąd mógł wydać w związku z uznaniem powództwa wyrok na posiedzeniu niejawnym. Naszą wątpliwość budzi jednak działanie zarządu TVP SA, nawet jeżeli zarząd nie wiedział o ustanowieniu pełnomocnika. Według przytoczonego już przepisu art. 474 § 2 k.h. na zarząd spółki akcyjnej nakłada się obowiązek działania ze szczególną starannością. Niewyobrażalne jest, aby tak doświadczeni i wykształceni ludzie jak członkowie zarządu TVP SA, uznając powództwo o unieważnienie uchwały, nie przypuszczali, że działają wbrew woli jedynego akcjonariusza reprezentowanego przez ministra skarbu państwa.
Staranność sumiennego kupca wymagała w takiej sytuacji, przed złożeniem oświadczenia o uznaniu powództwa, zawiadomienia o podjętej decyzji ministra skarbu państwa. W naszym odczuciu brak takiego zawiadomienia uzasadnia przypuszczenie, że zarząd świadomie i celowo działał wbrew woli jedynego akcjonariusza.
Trafnie wywodzi Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu uchwały z 13 grudnia 1995 r., iż przepisy ustawy o radiofonii i telewizji są przepisami szczególnymi (lex specialis) wobec kodeksu handlowego (lex generalis). W konsekwencji przepisy kodeksu handlowego mają zastosowanie tylko wtedy, gdy przepisy ustawy nie stanowią inaczej w danej sprawie.
Członków zarządu Telewizji Polskiej SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy). Sam przepis art. 26 ust. 4 ustawy stanowi, że "do spółek wymienionych w ust. 2 i 3 (tzn. Telewizji Polskiej SA i spółek tworzących radiofonię regionalną - przyp. aut.) stosuje się, z zastrzeżeniem art. 27-30 ustawy, przepisy kodeksu handlowego...". Przepis art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy wyłącza zatem zastosowanie art. 366 § 3 i 379 § 1 kodeksu handlowego, w myśl których zarząd i radę nadzorczą wybiera walne zgromadzenie akcjonariuszy. Stosownie do art. 27 ust. 2 ustawy zarząd powołuje i odwołuje wyłącznie rada nadzorcza, a radę nadzorczą powołuje KRRiTV. Celowo ustawodawca w art. 27 ust. 2 mówi o "powoływaniu i odwoływaniu", a w art. 28 ust. 1 tylko o "powoływaniu". Porównanie tych przepisów wskazuje na wykluczenie możliwości odwołania członka rady nadzorczej przed upływem kadencji rady (tak też: tezy I i II wyżej powołanej uchwały Trybunału Konstytucyjnego). Rada nadzorcza jest nieodwołalna. Można się spierać co do zasadności takiego uregulowania, wynika ono jednak z powyższej analizy i z orzeczenia TK.
W uzasadnieniu uchwały TK wywodzi: "Trybunał Konstytucyjny uważa, że art. 28 ust. 1 ustawy o radiofonii i telewizji należy traktować jako przepis normujący w całości kwestie powoływania i odwoływania rad nadzorczych w publicznych spółkach radiofonii. Wynika z niego bowiem zarówno wskazanie podmiotów właściwych do powoływania członków tych rad, jak i wykluczenie dopuszczalności ich odwołania przed upływem kadencji. Jest to więc unormowanie wykluczające stosowanie rozwiązań przewidzianych w kodeksie handlowym. Artykuł 26 ust. 4 ustawy o radiofonii i telewizji ma w tym zakresie charakter kategoryczny - postanowienia kodeksu handlowego są stosowane »z zastrzeżeniem« unormowań przyjętych m.in. w art. 28 ust. 1 (także art. 27 ust. 2 - przyp. aut.) ustawy o radiofonii i telewizji, unormowaniom tym przysługuje zatem bezwzględne pierwszeństwo". Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA, z wyjątkiem powołania jednego członka rady nadzorczej (art. 28 ust. 1 ustawy).
Pogląd ten podziela także doktryna (S. Piątek, "Ustawa o radiofonii i telewizji - komentarz", Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, Warszawa, 1993 r.).
Naszym zdaniem art. 5 ust. 1 pkt 2 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o urzędzie ministra skarbu państwa nie daje ministrowi uprawnienia do odwoływania i powoływania członków władz TVP SA. Przepis ten stanowi bowiem: "Minister skarbu państwa, z zastrzeżeniem odrębnych przepisów oraz postanowień statutów wydanych na podstawie tych przepisów, powołuje i odwołuje organy państwowych osób prawnych".
Tymi odrębnymi przepisami są właśnie między innymi art. 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji, wykluczające możliwość powoływania i odwoływania władz TVP SA przez ministra skarbu państwa.
Wywodzimy jednak wyżej, że naszym zdaniem zarząd TVP SA naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach.
Dlatego jedynym chyba wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ - jak pokazała praktyka - skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" Telewizji Polskiej.
Dr Elwira Marszałkowska-Krześ
Instytut Prawa Cywilnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego
Adwokat Sławomir Krześ
Obydwoje z Kancelarii Prawa Gospodarczego ELO we Wrocławiu | Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa o radiofonii i telewizji. Według ustawy zarząd spółki jest związany wszystkimi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) nie dotyczącymi treści programu. odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy to działanie sprzeczne z prawem. minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Jeżeli pełnomocnik został ustanowiony zgodnie z przepisami, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. Nie można zatem wykluczyć, że zarząd działał świadomie w złej wierze. Członków zarządu Telewizji Polskiej SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Porównanie przepisów wskazuje na wykluczenie możliwości odwołania członka rady nadzorczej przed upływem kadencji rady. Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA. Naszym zdaniem art. 5 ustawy o urzędzie ministra skarbu państwa nie daje ministrowi uprawnienia do odwoływania i powoływania członków władz TVP SA. zarząd TVP SA naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach.Dlatego jedynym wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" Telewizji Polskiej. |
UE - POLSKA
Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników
Europaradoksy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JANUSZ A. MAJCHEREK
Po nadspodziewanie ostrej reakcji krajów Unii Europejskiej na włączenie przedstawicieli partii Haidera do nowego rządu austriackiego komisarze i funkcjonariusze Unii zasygnalizowali przyjęcie twardego stanowiska negocjacyjnego wobec krajów kandydujących, aby nie narazić się zwolennikom Jorga Haidera i jego ideowym pobratymcom w innych państwach UE. To nie jedyny paradoks i przejaw zagubienia w poczynaniach unijnych władz.
Polityka i logika
W przeważającej większości krajów UE rządy sprawuje lewica. Niektórzy obserwatorzy i komentatorzy skłonni byli tym tłumaczyć przesadną, ich zdaniem, kontrakcję zastosowaną w związku z wprowadzeniem do austriackiego gabinetu prawicowych populistów, przy obojętności na współrządzenie innymi krajami UE przez partie komunistyczne. Okazuje się jednak, że europejska lewica czuje potrzebę podjęcia z prawicowymi populistami rywalizacji w ochronie narodowych interesów przed "obcymi".
To paradoks, ale niekoniecznie zaskakujący. Niemiecka SPD rozpoczęła rządy z zielonymi od deklaracji "większego realizmu" w polityce poszerzania UE, co wywołało w Polsce poważne zaniepokojenie. Obecnie duńscy socjaldemokraci forsują ustawodawstwo antyimigracyjne przekraczające postulaty Haidera. Gaullista Jacques Chirac czy chadek Helmut Kohl mogli śmiało obiecywać Polakom przyłączenie do UE w 2000 r. nie tylko dlatego, że nic ich to nie kosztowało, ale ponieważ niczym nie groziło - ich akurat nie podejrzewano, że mogą niedostatecznie uwzględniać narodowe interesy swych państw. Socjaldemokraci i socjaliści najwyraźniej boją się, że takie zarzuty mogą im być postawione; czynią więc gesty mające je oddalić. Organizując bojkot rządu z udziałem ksenofobów w Austrii, chcą jednocześnie uniknąć narażania się ksenofobom w swoich własnych krajach.
Co to ma wspólnego z zamysłami ojców-założycieli europejskiej wspólnoty i jej deklarowanymi ideałami? Najpierw trzeba by ustalić, co to ma wspólnego z elementarną logiką.
Kto jest lepszym demokratą
Komisarz i przedstawiciele władz UE dają do zrozumienia, że czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą i nie mogą lekceważyć, a tym bardziej prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE.
Wygląda na to, że frustracje kilku milionów obywateli jednego z najbogatszych państw Unii, zaniepokojonych domniemaną perspektywą podzielenia się swoim dobrobytem z nowymi krajami członkowskimi, są dla niektórych członków władz UE ważniejsze niż frustracja 40 milionów Polaków i tyluż obywateli innych krajów kandydackich, którym po raz kolejny daje się do zrozumienia, że obecnością w granicach UE mogą rozdrażnić nacjonalistów i szowinistów w kilku krajach Unii. Głosowanie lub choćby tylko groźba głosowania tychże na partię Haidera i jemu podobnych jest argumentem przeciwko uznaniu za równych - im, pełnoprawnym Europejczykom - obywateli kraju, w którym żadna partia ekstremistyczna, radykalna czy populistyczna nie ma szans na wejście do parlamentu. Im bardziej wyborcy w niektórych krajach Unii dają posłuch i poparcie antyeuropejskim szowinistom i ksenofobom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów, rządzonych przez polityków w pełni respektujących europejskie wymogi.
Beneficjenci i winowajcy
Tym sposobem, w dziesięć lat po upadku komunizmu i rozpadzie sowieckiego imperium, największymi beneficjentami tych zmian okazali się dawni mieszkańcy NRD, którzy - otwarcie, choć oględnie mówiąc - nieszczególnie się do nich przyczynili. Będąc uznanymi za pełnoprawnych członków wspólnoty europejskiej, mogą teraz sprzeciwiać się przyjęciu do niej tych, którzy oddali Europie pod tym względem nieco - określając to znów delikatnie - większe przysługi.
Ciekawe, czy ktoś w Brukseli lub Berlinie zastanawia się, jak to może wpłynąć na stosunki polsko-niemieckie, systematycznie od lat poprawiające się, a teraz zagrożone niepewnością i powiększaniem dystansu, akurat po przeniesieniu niemieckiej stolicy blisko polskiej granicy.
Przy tym wszystkim główny powód obaw i niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny, co wykazały przykłady Portugalii i Hiszpanii, którym również narzucono wieloletnie okresy ograniczeń w dostępie do tego rynku; okazały się one zbędne. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych lub sąsiednich, lecz polityką ekonomiczną i socjalną samej Unii. Stany Zjednoczone przyjmują tłumy imigrantów z całego świata i mają bezrobocie dwa razy niższe od unijnego. Różnice widać na przykładzie losów europejskiej waluty, systematycznie tracącej w stosunku do dolara. Zamiast szukać i wyjaśniać swoim obywatelom przyczyny niezadowalającego tempa rozwoju gospodarki unijnej, co mogłoby wzmóc niezadowolenie z polityki gospodarczej UE, lepiej jest szukać fikcyjnych zagrożeń na zewnątrz. Tymczasem wysoki deficyt handlowy Polski oznacza, że to polscy konsumenci utrzymują co najmniej kilkaset tysięcy miejsc pracy w krajach UE, tracąc je u siebie, choć jednocześnie osiągają od niemal dziesięciu lat wzrost gospodarczy wyższy od unijnego.
Proamerykańskie skłonności
Odpychanie Polski przez Unię Europejską kierowałoby ją nieuchronnie w objęcia innych partnerów i patronów. W przeciwieństwie do niektórych mieszkańców tego regionu Polacy na pewno nie będą szukać sprzymierzeńców na wschodzie, lecz tradycyjnie o wiele dalej - za oceanem.
W Europie już i tak postrzega się nas jako nazbyt proamerykańskich. Według niektórych brukselskich obserwatorów to jeden z powodów rezerwy wobec aspiracji Polski do członkostwa w UE. Posądzając Polaków o nadmierne sprzyjanie interesom Stanów Zjednoczonych, polityką przymykania im drzwi do Europy w istocie popycha się ich w amerykańskie objęcia, faktycznie im miłe. Mając Polakom za złe proamerykańskość, robi się wiele, by tę skłonność jeszcze w nich rozbudzić.
Broniąc i wzbraniając
Tendencje te pogłębia poszukiwanie europejskiej tożsamości obronnej wewnątrz NATO. Próby tworzenia militarnej reprezentacji UE oznaczają, że dopuszcza się wyłączenie Polski (oraz Czech i Węgier) z udziału w kształtowaniu wspólnej polityki obronnej krajów Unii, których jest ona militarnym sojusznikiem w ramach NATO. Polacy mogą dojść do wniosku, że Unia Europejska ma inne, osobne interesy geostrategiczne oraz odrębną, nie obejmującą Polski strategię ich obrony. Inaczej mówiąc: że w ramach NATO polskie wojsko ma zadanie bronić całego europejskiego obszaru paktu w jednakowym stopniu, a kraje UE inaczej traktować będą swoje zobowiązania sojusznicze wobec siebie niż wobec Polski.
W Brukseli mogą sobie nie zdawać sprawy, z czym takie sugestie lub podejrzenia kojarzą się Polakom, w kontekście ich historycznych doświadczeń z zachodnimi sojusznikami. Nie mówiąc o tym, że ich potwierdzenie uczyniłoby z nich jeszcze gorliwszego sprzymierzeńca i sojusznika USA. Chcąc ograniczyć amerykańską supremację w europejskiej strefie obronnej, europejscy politycy i stratedzy zmierzają do tego, by ją umocnić na wschodnioeuropejskiej flance.
Być może już tylko do czystych spekulacji można zaliczyć przypuszczenie, że usztywniając negocjacje z krajami kandydackimi, władze Unii Europejskiej chciałyby je zniechęcić i wywołać w ich społeczeństwach rozczarowanie, by móc im przypisać winę za opóźnienie tego procesu. W każdym razie skrupulatniej nasłuchuje się nastrojów wśród własnych wyborców krajowych niż opinii negocjujących kandydatów.
Nie obrażać się
Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce i innych krajach kandydackich na deprymujące sugestie przedstawicieli Unii Europejskiej byłoby obrażanie się i zniechęcanie, a w rezultacie rezygnowanie z własnych aspiracji. Polacy nie mogą swoim postępowaniem ułatwiać Haiderowi narzucania Unii Europejskiej zmian w polityce poszerzania.
Wymaga to wzmocnienia, a nie osłabienia wysiłków integracyjnych, które - obiektywnie przyznając - w ostatnich miesiącach osłabły. Polska ma zaległości negocjacyjne i dostosowawcze, które powinna szybko nadrabiać. Jeśli władze UE szukają pretekstu, by nasze członkostwo opóźnić, nie wolno im go dawać. Nie powinniśmy na niemieckie czy austriackie fobie skierowane przeciw polskim pracownikom, odpowiadać fobiami przeciw niemieckim inwestorom (jak to się zdarzyło ostatnio choćby przy zwiększaniu wpływów Deutsche Banku w BIG Banku Gdańskim czy w głosowaniu sejmowym nad dostosowaniem do unijnych standardów wielkości udziału zagranicznych inwestorów w mediach elektronicznych). Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników. Jeśli w Unii Europejskiej wątpią, czy zasługujemy na członkostwo, to musimy te wątpliwości rozpraszać, a nie obrażać się.
Znacznie łatwiej byłoby tym problemom stawiać czoło nie w pojedynkę, a zatem bardzo pożądane staje się nasilenie kontaktów i współdziałania ze stojącymi wobec tych samych zagrożeń krajami wyszehradzkimi. | Po ostrej reakcji krajów Unii Europejskiej na włączenie przedstawicieli partii Haidera do nowego rządu austriackiego funkcjonariusze Unii zasygnalizowali przyjęcie twardego stanowiska negocjacyjnego wobec krajów kandydujących, aby nie narazić się zwolennikom Jorga Haidera i jego ideowym pobratymcom w innych państwach UE. To nie jedyny paradoks w poczynaniach unijnych władz.
Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce byłoby rezygnowanie z własnych aspiracji. |
Uchodźcy czeczeńscy w Polsce
Najgorszy jest brak poczucia bezpieczeństwa, wędrówki z ośrodka do ośrodka
Życie w zawieszeniu
W Polsce przebywa około czterystu Czeczenów. Prawie połowa z nich to dzieci. Przeważająca większość mieszka w sześciu ośrodkach dla uchodźców. Niemal wszyscy czekają, żeby polskie władze przyznały im status uchodźcy.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
RADOSŁAW JANUSZEWSKI
Ramazan Israiłow został postrzelony w nogę podczas potyczki patroli. Przyjaciele pomogli mu wydostać się z okrążonego Groznego. Potem była długa droga do Polski.
W Polsce przebywa około czterystu Czeczenów. Prawie połowa z nich to dzieci. Przeważająca większość mieszka w sześciu ośrodkach dla uchodźców. Niemal wszyscy czekają, żeby polskie władze przyznały im status uchodźcy.
Przez Niemcy do Polski
Achmed Tupajew był kierowcą. Do Polski przyjechał w tym miesiącu. Rozmawiamy w warszawskim meczecie - willi przy ulicy Wiertniczej, niedaleko Wilanowa. Achmed nie walczył. W sierpniu uciekł z Groznego. Był razem z kobietami i dziećmi. Trafił do obozu filtracyjnego. Jego żona, Luiza Mieżidowa, wyjechała do obozu w Inguszetii. Gdy na jej oczach pijani żołnierze rosyjscy zabili szesnastoletnią dziewczynę, postanowiła uciekać.
Luiza miała ze sobą dwunastoletnią córkę i dziesięcioletniego synka. Sprzedała całe rodzinne złoto - kolczyki, naszyjnik, ślubną obrączkę. Krewni coś dołożyli. Miała ze sobą pięćset dolarów i dwie torby podróżne. Ukraińscy pogranicznicy przez godzinę wypytywali, a skąd, a po co. Po polskiej stronie dali stempel i puścili. Potem przyszli reketerzy i zabrali jej jedną torbę - tę z pieniędzmi i paszportem zagranicznym. Przyjechała na Dworzec Centralny. Stanęła w wielkiej hali kasowej i nie wiedziała, co dalej. Zwróciła się do jakiegoś mężczyzny. - Wyglądał na solidnego - mówi. Ten poradził jej, żeby jechała do Gubina, tam może przejść na niemiecką stronę. Pojechała. Dobrzy Polacy pomogli. Jeden nawet przeniósł jej synka przez rzekę. Na drugim brzegu czekała już niemiecka straż graniczna. Namierzyli ją radarem. Przez trzy dni trzymali w areszcie. - Kafelki jak w łaźni, zakratowane okna, betonowe ławy z kocami. Karmili, dali suche ubrania. Na spacer nie puszczali. Potem przewieźli na polską stronę. - Taka piękna policjantka w mundurze tam była - wzrusza się Luiza. Wsadziła ją z dziećmi do pociągu. Powiedziała, żeby zostali w Polsce, że tu będzie dobrze.
Azyl dla Achmeda
Achmed, mąż Luizy, ma poczciwą, słowiańską twarz. Niedogolony, trochę niedźwiedziowaty. Pokazuje na bark i kolano. Luiza, która już całkiem dobrze mówi po polsku, wyjaśnia: - W obozie go tak załatwili. Po czterech miesiącach siostra wykupiła go za dwa tysiące dolarów. Wyjechał do Brześcia. Tam mieszkał trzy miesiące, bo paszport miał nieważny, jak wielu jego ziomków. Za niepodległości nie aktualizowali rosyjskich dokumentów. Białorusini zawracali go z granicy. Próbował wiele razy. Luiza powiedziała o tym Hubertowi Kossowskiemu, działaczowi Komitetu Polska - Czeczenia. Prosiła, by pomógł rodzinie się połączyć.
Kiedy Rosjanie wzięli Achmeda, był ubrany do figury. A tu nastała zima. Dobrzy ludzie, Białorusini i Czeczeni, pomogli. Coś do jedzenia dawali, cieplejsze ubranie. Gdy wsiadał do pociągu w Grodnie, dostał kurtkę.
- Była piąta rano, gdy Kossowski przyjechał - wspomina Achmed. - Adres znał, bo dzwoniłem do żony. Powiedział, jak przejechać przez Ukrainę, i dał dobrą radę. Na granicy głośno krzyczeć - azyl!
Achmed krzyczał: - Azul! Azul! Polacy dali jeść i pić, wyrobili dokumenty.
Na granicy jest strażnica
Toita Sulejmanowa mieszka z mężem i czwórką dzieci w ośrodku dla uchodźców w Dębaku. - Jestem muzułmanką - mówi z dumą. Jak zresztą wszyscy Czeczeni. - A to znaczy czystość ducha i uczciwe postępowanie z ludźmi - dodaje.
Toita pochodzi z zamożnej rodziny. Na stole w dużym pokoju, którego umeblowanie stanowią żelazne łóżka, szafki, stół i kilka krzeseł, leżą podniszczone zdjęcia. Były w piwnicy podczas bombardowania - sumituje się. Na zdjęciach ruiny. Jeszcze przed wojną była w tym miejscu nowoczesna ferma drobiowa. Żołnierze Federacji Rosyjskiej zabrali z niej wszystko, co się dało wymontować i wywieźć. Potem zniszczony został dom. Rodzina przedostała się do Kaliningradu. Po drodze Rosjanie łowili "czornych", jak nazywają Czeczenów, sprawdzali w komputerze dane, brali odciski palców nawet od dzieci.
Kilka razy Toita wraz z rodziną próbowała przejść granicę. Za pierwszym razem zatrzymali ich Rosjanie. - Taką mam pracę - tłumaczył się rosyjski komandir. Potem nie puszczali Polacy. - Mówiłam, że spod bomb, że z dziećmi. Nie pomogło. Cofnęli. Nauczyłam się kilku słów po polsku: azul, iz Czeczenii.
Kiedy kolejny razy chcieli ją zawrócić z granicy, nie usłuchała. Dzieci płakały, zmęczone. Powiedziała, że chce rozmawiać z dziennikarzami. Wkrótce przyjechali. Po kilku telefonach pozwolono Toicie zostać.
Ramzan Ampukajew, szef czeczeńskiego ośrodka informacyjnego, też ubiegający się o status uchodźcy od paru lat, bo został w Polsce po pierwszej wojnie czeczeńskiej, pokazuje faks wysłany z Białorusi. Dwadzieścia nazwisk. Polacy nie puszczają.
Rzecznik prasowy Straży Granicznej, podporucznik Mirosław Szaciłło, twierdzi, że wbrew twierdzeniom dziennikarzy Toita nie prosiła o azyl. Obie strony, zarówno Toita, jak i funkcjonariusze, potwierdziły, że nie składała wniosku o status uchodźcy. - A ponadto względy humanitarne nie zawsze pokrywają się z prawnymi. W przypadku trzech Czeczenów z grupy, która wysłała faks, okazało się, że również nie składali wniosków o status uchodźcy. Jeden mówił, że jedzie do Polski po samochód, pozostali mieli ważne dokumenty i vouchery, ale nie wykupili w Polsce usług turystycznych.
- Daję słowo honoru, że wnosili o status uchodźcy i tak jest w dziesiątkach przypadków - zaklina się Ramazan Ampukajew i kładzie rękę na sercu.
Żołnierze tułacze
Dżambułat Junajew ma dwadzieścia cztery lata. Przebywa z żoną w ośrodku w Dębaku. Żona dopiero co rodziła, mają jej zdejmować szwy. Dżambułat porusza się powoli, ostrożnie. Mówi, że nie ma połowy wnętrzności. Został ciężko ranny. Operowano go w konspiracji. Gdy doszedł do siebie, wraz z ciężarną żoną uciekł z Groznego. Ruble, flaszka wódki, marlboro i przejechał przez posterunki. Dotarł do Kaliningradu. - Facet z federacyjnej służby bezpieczeństwa całą noc mnie przesłuchiwał, wreszcie puścił - mówi. Na szczęście dla Dżambułata armia i bezpieka mają ponoć oddzielne serwery komputerowe, więc nie można było sprawdzić, kto zacz. Ale z polskiej granicy go cofnięto. - Ma pan prawo złożyć skargę w konsulacie w Kaliningradzie - powiedzieli. Po tygodniu znów spróbował. Tym razem powiodło się. Cztery dni temu żona powiła córkę.
Ramazan Israiłow z Luizą Achmiejewą i czworgiem dzieci mieszkają w ośrodku w Smoszewie. Jechali przez Rosję. Dawali "wziatki" milicjantom. Ukraińskim pogranicznikom zapłacili czterdzieści dolarów za wolny przejazd. Polski pogranicznik popatrzył tylko na nogę, na kule.
- Zrozumiał i od razu dał stempel, choć vouchera nie było - mówi Ramazan.
W Dębaku spędzili tylko jedną noc, na podłodze w świetlicy. Rano wyprawiono ich do Lublina. - Bez lekarza, bez badań, bo w Dębaku miejsc nie było. Po miesiącu trafili do Smoszewa. - Bo tu są krewniacy, jakby co, pomogą - mówi. Robiono mu prześwietlenie, ortopeda pisał, że operacja potrzebna. To było około trzech miesięcy temu. Kość się do końca nie zrosła.
- Sprawa rozbiła się o pieniądze - mówi Andrzej Pilaszkiewicz, zastępca dyrektora Departamentu Migracji i Uchodźstwa w MSWiA. - Nie jest to operacja ratująca życie, więc można zwlekać. Na podstawowe leczenie i ratowanie życia pieniądze są.
Na pomoc medyczną czeka wielu Czeczenów. Idrys Satujew z żoną Luizą Churajewą mieszkają w ośrodku w Białymstoku. - Wziąłem karabin i pięć minut potem dostałem - śmieje się. Pocisk przeszedł w okolicach kolana. Teraz Idrys kuleje i czeka na aparat, który usprawni mu nogę. Jest i chłopczyk z ośrodka w Białymstoku. Nie był partyzantem, ale, jak twierdzą jego rodzice, wybuch miny zniszczył mu słuch. Powinien nosić aparat słuchowy.
Lepiej nie pytać
- Na początku było zdziwienie - mówi Luiza Mieżidowa - nikt nie bombardował. Ale jak przelatywał samolot, dzieci drżały, usta córce siniały, chłopak bladł. Chowali się pod łóżkiem. Dzieci bały się pójść do stołówki, bo tam stali ochroniarze w mundurach. Myślały, że to Rosjanie. Były i inne problemy.
- Nie podoba się, to jedźcie do Czeczenii i mieszkajcie tam. Tak mi powiedział w Dębaku pan Jacek z administracji - twierdzi Luiza. - To było wtedy, gdy przenoszono mnie do innego ośrodka, a ja chciałam zostać w Dębaku, bo bałam się sama, bez męża. Tylko w Dębaku jest ochrona.
Rada Idajewa mieszka z dziećmi w Lublinie. - Mleko dają takie jak woda - skarży się. Kiełbasa bywa zielona. A to jabłka, które dostajemy - pokazuje małe, pokryte plamkami jabłuszko. - To gdzieś z ziemi zebrane.
Rada chciała pieniędzy zamiast wyżywienia, żeby kupować na własną rękę. - Pani kierownik powiedziała tylko "nie można" - twierdzi Rada. - Wróciłabym do Czeczenii, gdyby nie wojna - dodaje.
- Pan Tomasz w ogóle nas nie słuchał. Nie można było o nic zapytać - skarży się Luiza, wspominając swój pobyt w Lublinie. Kiedy z trzema innymi kobietami poszłyśmy do niego zapytać o ubrania dla dzieci, wskazał palcem drzwi i kazał nam wyjść. Powiedział, że polskie dzieci żyją gorzej.
- Nigdy nie było sytuacji wypraszania uchodźców za drzwi. Najwyżej prośba, żeby zaczekali - mówi Violetta Kędzierska, kierowniczka ośrodka w Lublinie. Tomasz Świdziński, pracownik socjalny, też nie przypomina sobie takiego zdarzenia, żąda konkretów.
Uchodźcy skarżą się, że lekarstw za mało, że przenoszą z ośrodka do ośrodka, że jedzenie złe. Boją się o bezpieczeństwo, szczególnie samotne kobiety z dziećmi. Jedna wróciła do Czeczenii, nie chciała zostawać dłużej bez męża. Kilka kobiet zostało pobitych i ograbionych przez bandytów - w biały dzień.
- W Smoszewie woda nie nadaje się do picia. Z kranów cieknie rdzawa ciecz. Trzeba brać wodę ze studni z pobliskiego gospodarstwa. Właściciele współczują i chętnie na to pozwalają. Dają ziemniaki, latem owoce - opowiada Luiza Mieżidowa.
Trzecia wojna czeczeńska
Albi Osmanow i Dagman Osmanowa przyjechali do Lublina w styczniu. Jak wielu przeżyli w Rosji prześladowania. Jego dwa razy aresztowano. - Patrolom trzeba było dawać łapówki. Bo jak nie - do kieszeni wsadzali pistolet albo narkotyk i był pretekst, żeby człowieka zabrać - opowiada Osmanow. Po polskiej stronie granicy nie było problemów.
- Mieliście dwie wojny czeczeńskie, ja wam urządzę trzecią, powiedział pan Tomek - twierdzi Albi. Poszło o to, że w stołówce, przed okienkiem, w którym wydawano żywność, kazał podnosić dzieci, żeby je mógł widzieć, a Albi zaoponował.
Mieszkańcy ośrodka w Lublinie skarżą się, że na ogólnym zebraniu z udziałem kierownictwa Jacek Chmiel z administracji Dębaka oznajmił: Właściciel hotelu, w którym jest ośrodek, dostaje pieniądze za usługę. Może z nimi zrobić, co chce - jechać na wyspy tropikalne albo poprawić wyżywienie.
- Tłumaczyłem, że nie mam wpływu na to, w jaki sposób właściciel obiektu wydatkuje pieniądze pochodzące z zysku ze świadczeń za zakwaterowanie i wyżywienie uchodźców - argumentuje Chmiel.
Jacek Chmiel zgodził się na wizytę w Dębaku, ale odmówił pozwolenia na wejście do ośrodka w Lublinie. - Nie udzielam zgody, bo uważam, że napiszecie tekst tendencyjny. Dlaczego? - Nie mam ochoty odpowiedzieć.
Uśmiech w "Kolorado"
- Szkoła to najważniejsze! Niech statusu nie będzie, byleby była szkoła. Dzieci nie uczą się już drugi rok - skarży się Luiza Mieżidowa. - Na szczęście poznaliśmy pana Ryszarda Pietruchę.
Jest nauczycielem polskiego w jednej z warszawskich podstawówek STO. Zaczął przynosić książki, zeszyty, długopisy. Przyjeżdża, uczy, zabiera dzieci do swojej szkoły. Kiedyś za pieniądze z Fundacji Batorego zabrał je na wycieczkę: Wilanów, Łazienki, ogród zoologiczny, miejsce dziecięcych zabaw "Kolorado".
- Widziałam, jak dzieci w "Kolorado" pierwszy raz zaczęły się uśmiechać - mówi Luiza.
Młodsze dzieci nie znają już rosyjskiego. Zaczynają mówić po polsku. Uczęszczają do polskich szkół. Ale z zeszytami, pomocami, podręcznikami bieda. Córeczka Albiego i Dagmany Osmanowów siada przy stoliku w holu ośrodka. - Lubisz szkołę? - Tak. A z czego jesteś najlepsza? - Z matiematiki. Rodzice mówią, że ich dzieci chodzą do szkół jako "wolni strzelcy", bez wpisów do dzienników. W ośrodkach są nauczyciele polskiego, ale Czeczeni skarżą się, że lekcje odbywają się rzadko.
Problem w tym, że nauka w zakresie szkoły podstawowej przysługuje tym, którzy mają status uchodźcy.
Między niebem a ziemią
- Żyjemy tu między niebem a ziemią - mówi Albi. - W Rosji nie było praw i tu ich nie ma. Co robimy? Nic! Jemy, śpimy, czekamy na status. Z człowieka robi się automat.
- Ustawa mówi, że postępowanie w sprawie statusu powinno być zakończone w ciągu trzech miesięcy - twierdzi Andrzej Pilaszkiewicz. - Praktyka jest taka, że wnioski są rozpatrywane wszechstronnie. Przyznaję, dużo jest wypadków przeciągania procedury.
Szachrudin Bażajew i Toita Magomadowa dostali wreszcie status. Wraz z nim mieszkanie. Teraz Szachrudin czeka na wieści z pośredniaka z ulicy Ciołka w Warszawie. Jest budowlańcem, ale może być też kierowcą. - I w ogóle robić wszystko - mówi, błyskając złotymi zębami.
Gorzej powiodło się Magomedowi Abubakarowi. Odmówiono mu statusu. Niech wraca do Federacji, skoro pokój zapanował, a on nie brał udziału w walkach. Rzeczywiście nie brał. Ale z obawy przed rosyjskimi wtykami nie podał w aplikacji, że przeszedł szkolenie wojskowe. Instruktorami byli Palestyńczycy i Kuwejtczycy. Magomed jest przekonany, że federacyjna służba bezpieczeństwa ma oko na ośrodki w Polsce. Będzie się odwoływał.
Co daje status
Status uchodźcy daje m.in. prawo do legalnego zatrudnienia, zameldowania (bez prawa do mieszkania), wyjazdów za granicę (na okres do trzech miesięcy), nieodpłatnej nauki na poziomie szkoły podstawowej. | W Polsce przebywa około czterystu Czeczenów. Prawie połowa z nich to dzieci. Przeważająca większość mieszka w sześciu ośrodkach dla uchodźców. Niemal wszyscy czekają, żeby polskie władze przyznały im status uchodźcy.
Na pomoc medyczną czeka wielu Czeczenów.
Szkoła to najważniejsze! Niech statusu nie będzie, byleby była szkoła. nauka w zakresie szkoły podstawowej przysługuje tym, którzy mają status uchodźcy.
Ustawa mówi, że postępowanie w sprawie statusu powinno być zakończone w ciągu trzech miesięcy. Praktyka jest taka, że wnioski są rozpatrywane wszechstronnie. dużo jest wypadków przeciągania procedury.
Status uchodźcy daje m.in. prawo do legalnego zatrudnienia, zameldowania (bez prawa do mieszkania), wyjazdów za granicę (na okres do trzech miesięcy). |
UOP w rafinerii Jedlicze
Jak można zarobić na recyklingu
JÓZEF MATUSZ
Należąca do Polskiego Koncernu Naftowego Rafineria Nafty Jedlicze SA w Podkarpackiem ma zwrócić do państwowej kasy ponad 100 mln złotych. Rafineria była zwolniona z podatku akcyzowego z tytułu recyklingu zużytych olejów smarowych. Tymczasem organy kontroli skarbowej twierdzą, że część zużytego, czyli tzw. przepracowanego oleju była naprawdę olejem opałowym, dostarczanym przez współpracujące z Jedliczami spółki, które fałszowały dokumentację.
Rafineria odwołała się od decyzji Urzędu Kontroli Skarbowej w Rzeszowie do tutejszej Izby Skarbowej, która ma ocenić, jakie oleje przerabiano i czy rafineria mogła korzystać ze zwolnień od podatku akcyzowego. Niezależnie od postępowania administracyjnego śledztwo w tej sprawie wszczął Wydział Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie, a czynności śledcze prowadzi tutejsza delegatura Urzędu Ochrony Państwa. Sprawa ma charakter rozwojowy. Nie wyklucza się, że podobne praktyki stosowano również w innych firmach przerabiających przepracowane oleje.
Z decyzją UKS, że Jedlicze mają zwrócić pieniądze, nie zgadza się jej prezes Mieczysław Markiewicz, który Jedliczami kieruje od dziesięciu lat. - Wynik kontroli przeprowadzonej w rafinerii jest dla nas korzystny. Uznano, że proces przerobu olejów przepracowanych odbywa się zgodnie z przepisami. Natomiast kontrola przeprowadzona u zbierających oleje przepracowane wykazała, że miały miejsce przypadki "sztucznej produkcji" olejów przepracowanych, czyli mieszanie olejów opałowych czy napędowych z olejami przepracowanymi lub wodą i różnymi zanieczyszczeniami. O tym dowiedzieliśmy się jednak dopiero z dołączonych do decyzji UKS wyników kontroli u dostawców. Prezes dodaje, że przepisy nie precyzowały warunków przyjmowania i klasyfikowania olejów przepracowanych, a zwłaszcza odróżniania ich od podróbek.
Opałowy zamiast przepracowanego
Na trop afery wpadli funkcjonariusze rzeszowskiej delegatury Urzędu Ochrony Państwa, którzy zaczęli przyglądać się spółkom skupującym na terenie całego kraju przepracowany olej i dostarczającym go do przeróbki Rafinerii Jedlicze. Podejrzenia UOP, że zamiast oleju przepracowanego spółki dostarczają m.in. tańszy olej opałowy, potwierdziła kontrola UKS, który uznał, że od stycznia do września ubiegłego roku około jedenastu tysięcy ton oleju, który spółki dostarczyły do rafinerii, to nie był olej przepracowany. Dlatego też ponad 100 mln zł wraz z odsetkami, których Jedlicze nie zapłaciły z tytułu podatku akcyzowego, firma powinna zwrócić do kasy państwowej. Polski Koncern Naftowy, który posiada 75 proc. akcji Rafinerii Nafty Jedlicze, wchodząc na giełdę zobowiązał się do uzupełnienia strat w tej rafinerii. Ostateczna decyzja należy teraz do Izby Skarbowej w Rzeszowie, do której odwołały się Jedlicze. Decyzja miała zapaść przed kilkoma dniami, ale dyrektor Izby, Stanisław Sobkowicz, powiedział "Rz", iż sprawa jest skomplikowana i analiza dokumentów jeszcze trochę potrwa.
Przetwarzanie bez akcyzy
Rafineria Jedlicze zajmuje się przeróbką olejów przepracowanych od 1963 roku i do niedawna była monopolistą. Przez lata nie było problemów z ich skupem, gdyż zajmowała się tym CPN. Wszyscy konsumenci olejów smarowych byli zobowiązani do ich zbiórki i odsprzedaży Centrali Przemysłu Naftowego. Po przemianach społeczno-gospodarczych problem zbiórki i recyklingu olejów przepracowanych traktowano w Polsce marginesowo. Dopiero w połowie lat 90. władze uświadomiły sobie, jaką bombę ekologiczną stanowi brak zorganizowanej sieci zajmującej się skupem olejów zużytych. Zachętą do zbiórki i przerobu tego typu olejów były stosowane przez rząd zwolnienia podatkowe.
W 1998 roku całkowicie zwolniono z płacenia podatku akcyzowego producentów takich olejów napędowych, które wytwarzano z udziałem komponentów uzyskiwanych z regeneracji olejów smarowych. Udział tych komponentów w gotowym wyrobie musiał jednak wynosić minimum 10 procent. Edward Lis, dyrektor UKS w Rzeszowie, mówi, iż dotyczyło to tylko producentów wytwarzających paliwa silnikowe z ropy naftowej, mających zorganizowany system zbiórki olejów przepracowanych oraz będących właścicielami specjalistycznej instalacji oraz stosujących specjalistyczne technologie do oczyszczania przepracowanych olejów. Tylko takie firmy mogły korzystać z zerowego podatku akcyzowego. Natomiast produkcja takich samych olejów napędowych, ale bez udziału komponentów z regeneracji olejów przepracowanych była w pierwszej połowie 1998 roku opodatkowana w wysokości 770 zł za tonę. Rafineria Jedlicze, która w urządzenia do recyklingu zainwestowała ogromne pieniądze, w 1997 roku zorganizowała na terenie całego kraju sieć piętnastu spółek, w których ma 51 procent udziałów. Spółki wyposażono w specjalistyczne cysterny do przewozu paliwa. Jedlicze przyjmowały także przepracowane oleje od innych dostawców.
Dostawcy zaczęli kombinować
Prezes Markiewicz mówi, że w 1998 roku zaczęły się dziać dziwne rzeczy na rynku skupu i przerobu przepracowanych olejów. Przybywało firm, które zajmowały się przerobem olejów, aby tylko korzystać ze zwolnień podatkowych. - Rafineria Jedlicze w zupełności spełnia warunki ustalone przez Ministerstwo Finansów. Ma własną sieć zbiórki olejów przepracowanych, nowoczesną linię technologiczną do ich przerobu oraz trzydziestokilkuletnie doświadczenie w tej dziedzinie. Recykling oleju zużytego prowadzimy zgodnie z wymaganiami Unii Europejskiej. Oprócz nas nikt w kraju tego nie robi - uważa Markiewicz.
Jeszcze większa konkurencja powstała wśród dostawców olejów zużytego. Spowodowało to, że w krótkim okresie ceny tego oleju wzrosły o ponad sto procent. Roczne zużycie olejów smarowych ocenia się w Polsce na ok. 300 tys. ton. W krajach zachodnich, z rozwiniętą siecią ich zbiórki, udaje się odzyskać od 40 do 50 proc. z wprowadzonych na rynek olejów świeżych. W Polsce te możliwości specjaliści oceniają maksymalnie na ok. 120 tys. ton rocznie. Tymczasem w 1988 roku zebrano w kraju 224 tys. ton olejów przepracowanych, co stanowi 74 proc. wprowadzonych na rynek olejów świeżych. To zrodziło podejrzenia, czy na pewno są to oleje przepracowane. Niektórzy zastanawiali się, czy nie dojdzie do tego, iż w Polsce będzie się zbierać olejów zużytych więcej, niż świeżych trafia na rynek. Dostawcy szybko zorientowali się, że zamiast krążyć po kraju i szukać po warsztatach i zakładach pracy zużytych olejów, mogą sobie w bardzo prosty sposób ułatwić pracę. Kupowali tańszy olej opałowy w innych rafineriach, m.in. w Gorlicach i Czechowicach, a następnie sprzedawali go Rafinerii Jedlicze jako olej zużyty.
Fałszowano faktury
Winę za patologiczną sytuację ze skupem olejów ponosi Ministerstwo Finansów, które nie wprowadziło w porę odpowiednich uregulowań prawnych, uważa prezes Markiewicz. - Wielokrotnie występowaliśmy do ministerstwa o uregulowanie kwestii olejów przepracowanych, sygnalizując również problem cen olejów przepracowanych i możliwej ich "sztucznej produkcji". Nigdzie na świecie nie bada się dostarczanych zakładom przerabiającym olejów przepracowanych pod względem ich stopnia zużycia. Oleje przepracowane są odpadem, skomplikowaną mieszaniną związków chemicznych i ich badanie w zakładzie przetwórczym ogranicza się do stwierdzenia, czy odpad ten nadaje się jeszcze do przerobu, czy też grozi zniszczeniem instalacji. To tak, jakby w punktach skupu makulatury pytać dostawcę, czy przeniesiona przez niego książka została przeczytana. Z otrzymywanych przez rafinerię faktur i innych dokumentów wynikało jednoznacznie, że przyjmowane odpady to oleje przepracowane.
Nie uchybiliśmy prawu, mówi prezes
Obecnie zaostrzono warunki, których spełnienie uprawnia do korzystania ze zwolnienia podatkowego oraz wprowadzono wymóg dokumentowania pochodzenia olejów przepracowanych.
- Przed kilkoma dniami wszczęliśmy śledztwo w sprawie poświadczania nieprawdy w dokumentach przez spółki, które dostarczały olej do Rafinerii Jedlicze - powiedział "Rz" prowadzący śledztwo prokurator Stanisław Bończak z Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie.
Niektórzy z dostawców przyznają, że zamiast jeździć po kraju, by kupić zużyty olej, kupowali w innych rafineriach olej opałowy i odstawiali do Rafinerii Jedlicze. Inni mówią, że mieszali olej przepracowany z opałowym, a niekiedy dolewali wody, by zwiększyć objętość.
- Nie sądzę, abyśmy w czymkolwiek uchybili prawu. Spełnialiśmy wszelkie przepisane prawem warunki. Rozwijaliśmy sieć zbiórki i technologię przerobu olejów przepracowanych, a latem tego roku podpisaliśmy kontrakt na instalację hydrorafinacji, dzięki czemu będziemy mieli jeden z najnowocześniejszych ciągów przerobu olejów przepracowanych w Europie. Skorzysta na tym przede wszystkim środowisko. Mam nadzieję, że również rząd przyjmie w tej sprawie rozwiązania prawne, które, w dbałości o środowisko, będą zgodne z wymogami UE - kończy prezes Markiewicz. | Rafineria Nafty Jedlicze ma zwrócić do państwowej kasy ponad 100 mln złotych. Rafineria była zwolniona z podatku akcyzowego z tytułu recyklingu zużytych olejów smarowych. Tymczasem organy kontroli skarbowej twierdzą, że część zużytego oleju była naprawdę olejem opałowym. Dostawcy zamiast szukać zużytych olejów Kupowali tańszy olej opałowy w innych rafineriach, a następnie sprzedawali go Rafinerii Jedlicze jako olej zużyty. |
Spór o polską politykę w 1945 roku
Między zdradą a realizmem
RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI
ZDZISŁAW ZBLEWSKI
W wywiadzie "Pożegnanie z bronią" ("Gazeta Wyborcza", 3 - 4. 02. 2001 r.) Adam Michnik powiedział m.in., iż w 1945 roku dla polskiego społeczeństwa "nie było innej drogi" (w domyśle: jak pogodzenie się z rzeczywistością i zaakceptowanie władzy komunistów oraz ich satelitów), albowiem "ludzie o orientacji, powiedzmy, akowskiej, londyńskiej, nie mieli żadnej realistycznej propozycji".
Redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" zakreślił granice owej akceptacji, dodając, iż "byli też wtedy w Polsce ludzie, którzy po prostu sowietyzowali kraj". Stwierdzenia te mogą prowadzić czytelnika do wniosku, że w 1945 roku realizmem politycznym wykazali się nie ci, którzy podejmowali próby czynnego przeciwstawienia się prącym do władzy komunistom, lecz ci, którzy, trafnie odgadując przesądzony już jakoby bieg wypadków, zaniechali oporu i poparli obóz nowej władzy. Opinia ta, jakkolwiek może budzić poważne zastrzeżenia ze strony historyka, zasługuje moim zdaniem na głębszą refleksję.
Realizm zwycięzców
Spór o realizm polskich postaw politycznych u progu Polski "ludowej" jest z dzisiejszej perspektywy bardzo trudny do jednoznacznego rozstrzygnięcia. Profesor Krystyna Kersten w opublikowanym na początku lat dziewięćdziesiątych szkicu "Społeczeństwo polskie wobec władzy komunistów" pisała: "patrząc z dystansu czasu i obecnej wiedzy, wciąż ograniczonej, wydaje się, iż żadna polityka polska, choćby najmądrzejsza i w maksymalnym stopniu licząca się z realiami, nie mogła zapobiec włączeniu Polski w sferę dominacji radzieckiej, a co za tym idzie - ustanowieniu systemu władzy komunistów.
Polacy swoimi zachowaniami i działaniami mogli co najwyżej zmniejszyć lub zwiększyć zakres kosztów i rozmiary zysków operacji, której byli przedmiotem - bieżąco i w perspektywie długiego trwania. To zresztą wcale niemało". Teza ta, w dużym stopniu unieważnia samą istotę sporu o dobór środków politycznych, które pozwoliłyby uniknąć ubezwłasnowolnienia Polski przez jej wschodniego sąsiada. Tym niemniej warto, jak sądzę, zastanowić się nad problemem, czy w pierwszych latach powojennych przywódcy polskiego obozu niepodległościowego rzeczywiście okazali się bezbronni wobec gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości politycznej i czy rzeczywiście nie byli w stanie zaproponować rozwiązań uwzględniających ówczesne polskie realia?
Z tą zasadniczą kwestią wiążą się także inne pytania: Czy przegrana w walce z komunistami stanowi wystarczający argument, aby odmawiać działaczom PSL, członkom WiN czy uczestnikom podziemia narodowego poczucia realizmu politycznego? Czy, jakkolwiek może wydawać się to paradoksalne, w perspektywie "długiego trwania" brakiem realizmu nie charakteryzowały się raczej działania Stalina oraz wykonujących jego polecenia polskich komunistów, którzy, bezwzględnie dążąc do zdobycia i utrzymania władzy, nie liczyli się na swej drodze z nikim i z niczym, a odrzucając jakikolwiek kompromis ze swymi przeciwnikami politycznymi (pamiętne "władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy" Gomułki z czerwca 1945 roku) zmuszali ich do dramatycznych wyborów pomiędzy oporem a kapitulacją?
I wreszcie: czy rzeczywiście w 1945 roku nie było dla aktywnych społecznie jednostek "innej drogi" jak tylko akceptacja kreowanej przez komunistów rzeczywistości politycznej, zwłaszcza że przyjęcie takiej tezy może z kolei prowadzić do wniosku, iż ci, którzy aktywnie poparli wówczas komunistów, wykazali się po prostu przenikliwością i pragmatyzmem w przeciwieństwie do tych politycznych krótkowidzów, którzy wybrali być może szlachetną, ale za to z góry skazaną na niepowodzenie postawę oporu i walki o zachowanie przez Polskę resztek wewnętrznej suwerenności?
Perspektywa roku 1945
Poszukując odpowiedzi na te pytania, należałoby moim zdaniem wziąć pod uwagę trzy okoliczności. Po pierwsze: brak stabilizacji sytuacji międzynarodowej powodował, że w 1945 roku trudno było przewidzieć, jaką formę przybierze uzależnienie Polski od Związku Radzieckiego, jak długo potrwa, na jaki zakres swobody wewnętrznej może liczyć polskie społeczeństwo itp. Z dzisiejszej perspektywy bardzo łatwo wskazać na fakty świadczące o konsekwentnych działaniach komunistów, nieuchronnie zmierzających do całkowitego podporządkowania krajów Europy Środkowej i Bałkanów Moskwie.
Ale w 1945 roku proces ten wcale nie musiał wyglądać na coś nieuchronnego, na zjawisko, któremu nie sposób się przeciwstawić. Można też było powołać się na przykłady, takie jak zwycięstwo wyborcze Niezależnej Partii Drobnych Rolników (odpowiednika PSL) w przeprowadzonych w listopadzie 1945 roku wyborach parlamentarnych na Węgrzech, czy utrzymujące się swobody demokratyczne w Czechosłowacji, co wielu przeciwników PPR mogło traktować jako sygnał, że nie wszystko zostało przesądzone, walka o kształt powojennej Polski trwa, a obóz niepodległościowy nie stoi na z góry przegranych pozycjach.
Po drugie: "obóz londyński" nie był w 1945 roku monolitem, a jego struktury organizacyjne i taktyka działania dość szybko ewoluowały, próbując dostosować się do zmieniającej się sytuacji politycznej. Jest oczywiście prawdą, że w 1945 roku obóz ten przeżywał głęboki kryzys organizacyjny. Polityczna przegrana akcji "Burza" oraz klęska powstania warszawskiego zniweczyły dotychczasowe plany restytucji polskiej państwowości i mocno poderwały zaufanie społeczeństwa do władz polskich na uchodźstwie.
Rozwiązanie Armii Krajowej w styczniu 1945 roku, a także utrata uznania międzynarodowego przez rząd Arciszewskiego i rozwiązanie Rady Jedności Narodowej w lipcu 1945 roku pogłębiły niewątpliwie kryzys polskiego podziemia. Tym niemniej należy pamiętać również o tym, że podejmowane były intensywne poszukiwania nowej formuły działalności dla tych członków podziemia poakowskiego, którzy ze zrozumiałych względów, nie mając zaufania do nowych władz, pragnęli kontynuować, dostosowaną do nowych realiów politycznych, działalność niepodległościową w konspiracji.
WiN - złudna nadzieja wojny
Najpoważniejszą z tych prób było utworzenie we wrześniu 1945 roku przez grupę wyższych dowódców AK z pułkownikiem dyplomowanym Janem Rzepeckim na czele konspiracyjnej organizacji politycznej Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość". Oparty w dużej mierze na strukturach organizacyjnych Armii Krajowej, WiN stał się w krótkim czasie największą organizacją konspiracyjną w kraju, osiągając z czasem liczebność szacowaną na kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W połowie września 1945 roku kierownictwo Zrzeszenia przyjęło deklarację programową "O wolność obywatela i niezawisłość państwa. Wytyczne ideowe", a w następnych kilku tygodniach wiele dokumentów, w których rozwinięto tezy zawarte w deklaracji.
Koncepcja działania tej organizacji sformułowana przez pułkownika Rzepeckiego i jego współpracowników opierała się na założeniu, że kontynuacja konspiracji zbrojnej utraciła swój sens, rachuby na szybki wybuch kolejnej wojny światowej (popularne wśród części społeczeństwa) są bowiem nie tylko złudne, ale nawet niebezpieczne, gdyż działania militarne na wielką skalę, prowadzone kolejny raz na terytorium Polski doprowadziłyby do zdziesiątkowania jej ludności i całkowitej dewastacji majątku narodowego. Pod koniec października 1945 roku pułkownik Rzepecki pisał w dokumencie "Nasz stosunek do ZSRR i sojuszu z nim" m.in.: "Brak jest obecnie poważnych oznak rozwiązania (wojennego), które zresztą odbiłyby się katastrofalnie na stanie społecznym i gospodarczym kraju. Tylko zupełna utrata wiary w możliwość uzdrowienia stosunków w kraju na drodze pokojowej może dyktować pożądane zmiany za cenę zniszczenia wojennego".
Środowiskom poakowskim nie pozostawało więc nic innego, jak aktywnie włączyć się do trwającej w Polsce walki politycznej. Uczestnictwo to polegać miało na podejmowaniu różnego rodzaju działań, głównie o charakterze propagandowym i informacyjnym, których celem było uodpornienie społeczeństwa na bałamutną propagandę obozu nowej władzy oraz informowanie go o rzeczywistej sytuacji w kraju. Działania te miały podnieść świadomość polityczną społeczeństwa, a w konsekwencji zwiększyć szanse jawnych ugrupowań niepodległościowych (w praktyce: PSL) w zbliżających się wyborach parlamentarnych, które kierownictwo WiN uważało za ostatnią nadzieję na powstrzymanie procesu sowietyzacji Polski.
Zagadnienie, czy program ten, przypomniany tutaj w dużym uproszczeniu, można określić mianem "propozycji realistycznej", pozostaje kwestią otwartą i dlatego zapewne długo jeszcze będzie stanowiło przedmiot sporu. Niewątpliwie jednak stanowił on propozycję przemyślaną, konstruktywną, opartą na racjonalnych przesłankach oraz daleką od jakichkolwiek ekstremizmów.
Czy Mikołajczyk był realistą?
W 1945 roku głównym zagrożeniem komunistów nie było wszakże podziemie poakowskie, ale kierowane przez Stanisława Mikołajczyka stronnictwo chłopskie, od sierpnia 1945 roku działające pod nazwą Polskie Stronnictwo Ludowe. Należy podkreślić, że w przeciwieństwie do Zrzeszenia WiN ludowcy, legalizując swoje ugrupowanie i podejmując działalność jawną, zaaprobowali reguły gry narzucone im przez komunistów.
Stanowiło to zresztą w 1945 roku jeden z głównych atutów PSL w walce z obozem nowej władzy - utrudniało bowiem komunistom walkę z ruchem ludowym za pomocą represji, a jednocześnie ułatwiało działaczom Stronnictwa zaprezentowanie swojej oferty politycznej społeczeństwu, co w konsekwencji doprowadziło do powstania wokół PSL szerokiego ruchu politycznego o charakterze demokratyczno-niepodległościowym, na którego czele stanął Mikołajczyk. Z dzisiejszej perspektywy dość łatwo oskarżać lidera PSL o brak realizmu, polityczną naiwność lub tendencje kapitulacyjne. Zarzutów takich nie szczędzono mu zresztą ze strony londyńskich środowisk emigracyjnych już w latach 1944 - 1947. Jednak, jak pisze w książce pod znamiennym tytułem "Stanisław Mikołajczyk, czyli klęska realisty" jego biograf profesor Andrzej Paczkowski, trudno byłoby w owym czasie znaleźć polskiego polityka, który w równym jak on stopniu liczyłby się z realiami.
Propozycje, z którymi były premier rządu polskiego na uchodźstwie przybywał w czerwcu 1945 roku do kraju, są powszechnie znane. Podobnie jak Rzepecki, uważał, że nadzieja na rychły konflikt między Związkiem Radzieckim a mocarstwami zachodnimi jest nierealna, a jedyną szansą na ocalenie przez Polskę resztek suwerenności wewnętrznej jest uznanie uchwał jałtańskich i wykorzystanie szansy, jaką daje zawarte w nich postanowienie o przeprowadzeniu "możliwie najprędzej wolnych i nieskrępowanych wyborów opartych na głosowaniu powszechnym i tajnym".
Nietrafne założenia
W swoich kalkulacjach Mikołajczyk miał prawo liczyć na popularność własnego Stronnictwa Ludowego, które w okresie okupacji hitlerowskiej wyrosło na najpotężniejsze polskie ugrupowanie polityczne. Miał także podstawy, aby liczyć na przychylność mocarstw zachodnich. Być może liczył także na realizm Stalina, który - dostrzegając małą popularność komunistów w polskim społeczeństwie - doceni znaczenie zdecydowanie antysanacyjnego ugrupowania chłopskiego, głoszącego lewicowy program społeczny i akcentującego konieczność nawiązania przez Polskę bliskich stosunków ze Związkiem Radzieckim.
W rozmowie z ambasadorem ZSRR w Warszawie Wiktorem Lebiediewem, przeprowadzonej 17 maja 1946 roku, Mikołajczyk twierdził m.in.: "Mamy niezachwianą linię polityczną współpracy ze Związkiem Radzieckim. Szczerze pracujemy w tym kierunku, rozumiemy, że jest to konieczne w imię interesów i egzystencji narodu [...]. Nie mieści się to w głowie, byście chcieli budować współpracę tylko na PPR [sic!], która jest w takiej mniejszości w społeczeństwie. [...] My dziś kontrolujemy większą część społeczeństwa, gdy odbierze się nam tę możliwość, wepchnie się tych ludzi pod kontrolę czynników ekstremistycznych, nie odpowiedzialnych. Będzie anarchia i wielki rozlew krwi". Dwa ostatnie założenia okazały się nietrafne, a polscy komuniści, mimo niewielkiego poparcia społecznego, zdołali, przy pomocy doradców sowieckich, sfałszować wyniki referendum, a następnie wyborów parlamentarnych, co przesądziło o klęsce programu Mikołajczyka.
Pozostaje jednak otwarte pytanie, czy w 1945 roku można było z taką pewnością przewidzieć tragiczne losy PSL, aby z góry uznać propozycję Mikołajczyka za nierealistyczną? I czy entuzjastyczne powitanie zgotowane przez społeczeństwo byłemu premierowi po jego powrocie do kraju oraz masowy napływ członków do PSL nie sugerowałyby raczej, że Polacy postrzegali wówczas Mikołajczyka nie jako heroicznego straceńca z góry skazanego na pożarcie przez komunistów, ale jako polityka, którego propozycje działania stwarzają realne szanse na powstrzymanie procesu umacniania się obozu nowej władzy?
Znaczenie sporów programowych
Po trzecie wreszcie, warto zauważyć, że walka polityczna w Polsce pierwszych lat powojennych często bywała przedstawiana, przede wszystkim przez peerelowską propagandę, w kontekście sporu programowego o kształt ustroju społeczno-politycznego państwa polskiego. Wydaje się, że takie podejście raczej zaciemnia, niż wyjaśnia, istotę tego sporu. Oczywiście, prowadzono wówczas bardzo ożywione dyskusje na temat wizji rozwoju powojennej Polski, ich znaczenie polityczne było chyba jednak mniejsze, aniżeli chcieliby to widzieć zwolennicy obozu nowej władzy, podkreślający bardzo często, że w przeciwieństwie do swoich "reakcyjnych" rywali politycznych mają atrakcyjny program reform społecznych, uwzględniający m.in. takie hasła, jak reforma rolna, upowszechnienie oświaty oraz przyspieszona industrializacja kraju, co w konsekwencji stwarzać miało perspektywę szybkiego podniesienia poziomu życia społeczeństwa.
Niemożliwy powrót
W późniejszym okresie komuniści często odmawiali swoim przeciwnikom politycznym posiadania jakiejkolwiek realistycznej wizji rozwoju kraju, sugerując wręcz, że zwycięstwo "obozu londyńskiego" mogłoby doprowadzić do restytucji stosunków społeczno-gospodarczych z okresu dwudziestolecia międzywojennego.
Było to istotne zafałszowanie stanu rzeczywistego, charakteryzującego się szerokim konsensusem w sprawie zasadniczych reform społeczno- -gospodarczych, który obejmował wszystkie ważniejsze ugrupowania działające na polskiej scenie politycznej, niezależnie od tego, czy wchodziły w skład "obozu londyńskiego", czy też obozu zdominowanego przez komunistów. Innymi słowy: niezależnie od tego, jaka orientacja polityczna wygrałaby ostatecznie walkę o władzę, powrót do rzeczywistości przedwojennej był nierealny.
Sprawy te są bardzo dobrze znane: działające w konspiracji ugrupowania wchodzące w skład Krajowej Reprezentacji Politycznej, a następnie Rady Jedności Narodowej zaprezentowały swój program m.in. w tzw. deklaracji sierpniowej z 15 sierpnia 1943 roku, deklaracji "O co walczy naród polski" z 15 marca 1944 roku oraz odezwie Rady Jedności Narodowej do narodu polskiego i narodów sprzymierzonych z 1 lipca 1945 roku, której integralną częścią był słynny "Testament Polski podziemnej".
Zasadnicze elementy tych programów zostały powtórzone we wspomnianej deklaracji WiN, a także w programie PSL ze stycznia 1946 roku. We wszystkich tych dokumentach deklarowano wolę przeprowadzenia reform, na które monopol przypisali sobie później komuniści. W tym kontekście kreowanie się przez działaczy PPR na jedynych dobroczyńców społeczeństwa, które dzięki nim wybawione zostało od ciemnoty i nędzy, w krórej tkwiłoby zapewne jeszcze przez wiele lat, gdyby władzę w Polsce przejął "obóz londyński", było zwyczajnym nadużyciem. W rzeczywistości bowiem linia podziału między rywalizującymi obozami politycznymi przebiegała wówczas gdzie indziej, a jej istotą była walka o utrzymanie niepodległości Polski.
Zatem kategoryczna teza o braku w 1945 roku w środowisku "obozu londyńskiego" jakiejkolwiek realistycznej propozycji działania, biorąc pod uwagę wszystkie przedstawione tu zastrzeżenia, wydaje się bardzo dyskusyjna. Skoro wszelkie próby zawarcia kompromisu z komunistami były przez nich odrzucane (na przykład sprawa "szesnastu"), przeciwnikom obozu nowej władzy pozostawał wybór między walką (oporem) a kapitulacją, oznaczającą uznanie komunistycznej dominacji. W sensie politycznym trzeciej możliwości nie było.
Jeśli zaprezentowane przez WiN i PSL koncepcje kontynuowania oporu uznać z gruntu za nierealistyczne, pozostaje pytanie, czy za realizm polityczny uznać należy postawę kapitulancką, oznaczającą uznanie bądź nawet czynne poparcie działań komunistów, postrzeganych wówczas przez znaczną część społeczeństwa jako zdrajcy sprawy polskiej. We wspomnianym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" znalazła się wypowiedź generała Kiszczaka, który - zwracając się do Adama Michnika - powiedział: "jemu historia przyznała rację, nie mnie". Czy działacze opozycji niepodległościowej sprzed pół wieku wciąż muszą czekać na jej sprawiedliwy wyrok?
Autor jest pracownikiem Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego i Instytutu Pamięci Narodowej - Oddział w Krakowie. | W wywiadzie "Pożegnanie z bronią" ("Gazeta Wyborcza", 3 - 4. 02. 2001 r.) Adam Michnik powiedział m.in., iż w 1945 roku dla polskiego społeczeństwa "nie było innej drogi" (w domyśle: jak pogodzenie się z rzeczywistością i zaakceptowanie władzy komunistów oraz ich satelitów), albowiem "ludzie o orientacji, powiedzmy, akowskiej, londyńskiej, nie mieli żadnej realistycznej propozycji". czy w pierwszych latach powojennych przywódcy polskiego obozu niepodległościowego rzeczywiście okazali się bezbronni wobec gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości politycznej i czy rzeczywiście nie byli w stanie zaproponować rozwiązań uwzględniających ówczesne polskie realia? brak stabilizacji sytuacji międzynarodowej powodował, że w 1945 roku trudno było przewidzieć, jaką formę przybierze uzależnienie Polski od Związku Radzieckiego, jak długo potrwa itp. |
POMOCE SZKOLNE
Szkołokrążcy, prywatni i państwowi
Ryzykowny biznes
ANNA PACIOREK
Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom.
Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX.
Trwanie w poczuciu misji
- Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą.
Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji.
"Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw."
Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?".
- Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową.
Co zostało z tych lat
Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu.
W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie.
Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych.
Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych.
Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre.
Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości.
MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej.
Sporne zamówienia publiczne
Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół.
- Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły.
Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej.
Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi.
- W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom.
- Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas.
Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX.
- Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono.
Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0
Lista zalecanych środków dydaktycznych
Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów.
- Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna.
- Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz.
- Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset.
System do naprawy
Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych.
Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar?
- Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych.
Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów.
MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać.
MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych.
- Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy. | Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty 0,5 - 1 proc. Pieniądze na zakupy są zazwyczaj pod koniec roku. Szkoły starają się je wtedy wydać i biorą wszystko, co się da.
Skończył się monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku trwa walka o klienta - między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach.
Minister edukacji już nie aprobuje, jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. System ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji.. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów.
Zdaniem niektórych, system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy byłaby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów.
MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać.
Od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne oraz emitujące szkodliwe promieniowanie. |
ODSZKODOWANIA
Kompromis w sprawie rekompensat za pracę przymusową jest trudniejszy, niż oczekiwano
Zanim padnie pytanie, "ile"
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
Jeśli trzecia runda negocjacji w sprawie odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy, która odbyła się na początku lipca w Waszyngtonie, przyniosła jakieś istotne rezultaty, to bodaj najważniejszy z nich sprowadza się do tego, że uczestnicy i obserwatorzy rozmów zaczęli w końcu rozumieć, z jak bardzo skomplikowanym problemem mają do czynienia. I że w związku z tym dotychczasowe oczekiwania na proste i szybkie rozwiązanie były nierealistyczne.
Nie chodzi tu zresztą wyłącznie o kwestię pracy przymusowej. Wydaje się, że negocjatorom towarzyszy coraz większa świadomość, że wypracowana przez nich formuła uregulowania problemu odszkodowań będzie miała z pewnością charakter modelowy dla wielu innych spraw o charakterze rozliczeniowo-zadośćuczynieniowym, których fala narasta wraz ze znikaniem zimnowojennych barier.
Ząb czasu
Złożoność problemu odszkodowań wynika z kilku przyczyn, a pierwsza to historia. Od rozpoczęcia drugiej wojny światowej mija już 60 lat i zwykły upływ czasu sprawił, że ustalenie faktów i zgromadzenie dokładnych danych stanowi nie lada trudność. Część dokumentów została zniszczona jeszcze w czasie wojny, część po, a te, które przetrwały, rozproszone są po rozmaitych archiwach, muzeach, bibliotekach i prywatnych domach we wszystkich zakątkach świata. Tymczasem, każdy starający się o odszkodowanie będzie, tak czy inaczej, musiał udowodnić, że wykonywał pracę przymusową.
W przypadku byłych więźniów obozów koncentracyjnych, gett czy łagrów dokumentacja jest w miarę zasobna, ale ci, którzy byli wywożeni na roboty z łapanek albo przerzucani z jednego miejsca pracy do drugiego nie zawsze dysponują jakimikolwiek dowodami. Strona niemiecka, poniekąd nie bez racji, pilnie domaga się możliwie jak najpełniejszych list z nazwiskami osób kwalifikujących się do pobrania odszkodowania, by na tej podstawie ustalić, jaka jest skala roszczeń. Polska, Czechy i Izrael są już do tego dość dobrze przygotowane, ale Białoruś, Rosja i Ukraina mogą potrzebować na to jeszcze sporo czasu. Dlatego do tej pory nie wiadomo nawet w przybliżeniu, ile ostatecznie osób powinno otrzymać rekompensaty.
Teraz najczęściej wymienia się liczbę około miliona jeszcze żyjących byłych robotników przymusowych, ale wydaje się dość prawdopodobne, że jest ich znacznie więcej, skoro tylko w naszym kraju do grupy tej zalicza się około 400 tys. osób.
Brak dokładnej dokumentacji spowodował, że do tej pory nie uzgodniono ostatecznych kryteriów podziału poszkodowanych na kategorię A, czyli wykonujących pracę niewolniczą, i kategorię B, czyli wykonujących pracę przymusową.
Do pierwszej mają zaliczać się więźniowie obozów koncentracyjnych, obozów przejściowych, łagrów jenieckich oraz mieszkańcy gett, a drugiej wszystkie inne osoby wywożone do pracy w III Rzeszy. Podział na te kategorie ma się również wiązać ze stopniem represji wobec robotników i warunkami, w jakich pracowali. Ale dziś bardzo trudno jest wiarygodnie ustalić, w której z fabryk praca miała charakter bardziej niewolniczy niż przymusowy oraz w którym gospodarstwie rolnym traktowano robotników gorzej niż w innym.
Innym problemem wiążącym się z historią jest to, że niektóre zakłady przemysłowe, które zatrudniały robotników ze Wschodu, już nie istnieją, inne podzieliły się bądź połączyły, jeszcze inne zostały sprywatyzowane. Przestały istnieć również "instytucje" III Rzeszy, masowo korzystające z robotników przymusowych, jak SS, zmienili się też właściciele gospodarstw rolnych i rozmaitych firm. Przedstawiciele 16 niemieckich przedsiębiorstw, które uczestniczą w negocjacjach, zadeklarowali ostatnio gotowość przejęcia zobowiązań po niektórych przedsiębiorstwach przemysłowych już nie istniejących lub nie chcących przyłączyć się do negocjacji.
O wiele bardziej skomplikowana jest jednak sprawa odszkodowań dla robotników, którzy nie pracowali w zakładach przemysłowych. Strona reprezentująca poszkodowanych postuluje, by wypłacono je z funduszu federalnego, który powinny utworzyć niemieckie władze na mocy ustawy Bundestagu. Ale strona niemiecka nie zdeklarowała dotąd, kiedy zamierza taki fundusz stworzyć i raczej niechętnie widzi się w roli spadkobiercy zobowiązań po hitlerowskich instytucjach publicznych jak siły zbrojne, koleje czy poczty, które wykorzystywały robotników przymusowych. Dotąd też strona niemiecka ani razu nie wyraziła otwarcie zgody na objęcie odszkodowaniami z ewentualnego funduszu federalnego osób, które pracowały w gospodarstwach rolnych.
Odpowiedzialność czy wyrachowanie
Z trudnościami natury historycznej splata się problem odpowiedzialności. Strona niemiecka uchyla się od deklaracji, że kwestia odszkodowań wymaga uregulowania nie tylko ze względu na to, że przeciwko konkretnym przedsiębiorstwom zostały złożone w sądach pozwy zbiorowe, lecz także, a raczej przede wszystkim ze względu na moralną odpowiedzialność Niemiec za zadośćuczynienie zbrodniom i krzywdom popełnionym w czasie wojny.
Strona niemiecka oczekuje jednak, że wypłata odszkodowań przyjęta zostanie jako akt dobrej woli, a nie przymus, wobec którego stanęła, gdy pozwy trafiły do sądów. W zamian za ów akt dobrej woli strona niemiecka domaga się prawnych gwarancji, że pozwy zostaną wycofane i nie będą składane nowe.
Niektórzy poszkodowani, zwłaszcza narodowości żydowskiej, uważają, że taka postawa strony niemieckiej ma wyraźnie na celu ucieczkę zarówno od odpowiedzialności moralnej, jak i prawnej. Pogląd ten podzielają też niektórzy Niemcy. Na przykład, dr Matthias Rath, znany chemik i działacz na rzecz praw człowieka, opublikował 16 lipca na łamach "New York Timesa" list otwarty, w którym pisze m.in.: "Prawdziwym celem negocjacji jest ukrycie zbrodni popełnionych przez niemieckie przedsiębiorstwa w czasie wojny i ochrona ich przed wymiarem sprawiedliwości w sądach w Ameryce i na całym świecie.
Odszkodowania oferowane teraz przez niemieckie przedsiębiorstwa ofiarom holokaustu to prowokacja. Część ofiar dostanie tylko po kilkaset dolarów, a reszta zostanie zignorowana. Proponowany układ będzie oznaczał, że niemieckie firmy otrzymają rozgrzeszenie i zwolnienie z odpowiedzialności za ograbienie całej Europy i doprowadzenie do śmierci 60 mln osób w zamian za dotację w wysokości kilku milionów dolarów. (...) Celem niemieckich przedsiębiorstw jest wyjęcie spod prawa wszystkich już złożonych i przyszłych pozwów. Tak bardzo boją się one własnej przeszłości, że szantażują ofiary i międzynarodową społeczność żądaniem powszechnej i wiecznej amnestii. Nigdy nie można do tego dopuścić. (...) Cała prawda o holokauście musi ujrzeć światło dzienne. Ofiary holokaustu muszą dostać pełną rekompensatę, a nie symboliczną jałmużnę. (...) Jako obywatel niemiecki i przedstawiciel nowego pokolenia Niemców wzywam każdego Amerykanina do zajęcia w tej sprawie zdecydowanego stanowiska. Nie może być przebaczenia dla organizatorów Auschwitz".
W swym apelu dr Rath przypomina, że to właśnie w imieniu największej w czasie wojny korporacji chemicznej IG Farben, która później została podzielona na koncerny Hoechst, Bayer i BASF, niemiecki Deutsche Bank finansował budowę obozu w Auschwitz i że 24 menedżerów IG Farben było sądzonych przez Trybunał Norymberski za zbrodnie przeciwko ludzkości.
Kwestia odpowiedzialności, zarówno w aspekcie moralnym, jak i prawnym, poważnie rzutuje na przebieg negocjacji. Dotyczy to zwłaszcza wspomnianego już problemu stworzenia niemieckiego funduszu federalnego i zakresu jego zobowiązań. Strona reprezentująca poszkodowanych domaga się kompleksowego uregulowania sprawy odszkodowań, czyli jednoczesnego powołania do życia funduszy przez niemieckie przedsiębiorstwa i władze.
Strona niemiecka wolałaby raczej doprowadzić w pierwszej kolejności do wypłat odszkodowań z funduszu przedsiębiorstw, bo te zostały już pozwane do sądów, a dopiero w drugiej kolejności, jeśli w ogóle, odnieść się do zagadnienia odpowiedzialności spoczywającej na niemieckich władzach.
Oczekiwać jednak można, że w toku negocjacji strona niemiecka zmieni swą pozycję, ponieważ podczas ostatniej rundy rozmów rząd amerykański poparł stanowisko strony reprezentującej poszkodowanych i uzależnił udzielenie Niemcom gwarancji prawnych związanych z wycofaniem pozwów właśnie od stworzenia funduszu federalnego i określenia jego zobowiązań.
Kruczki prawne
Kolejną przyczyną komplikującą negocjacje i powodującą ich przeciąganie się są problemy natury formalnoprawnej. Odpowiedź na zasadnicze pytania, komu, jak, za co i w jakiej wysokości wypłacić odszkodowania, wymaga wypracowania kompromisowych rozwiązań opartych na bardzo skomplikowanych w tej dziedzinie regulacjach prawa amerykańskiego, międzynarodowego czy niemieckiego, a czasem nie mających po prostu prawnych precedensów. W pewnych kwestiach zdołano już osiągnąć porozumienie lub stan znacznego zbliżenia stanowisk. Można się więc spodziewać, że wypłaty będą miały charakter jednorazowy, a nie rent, co pierwotnie proponowała strona niemiecka.
Wiadomo też na pewno, że odszkodowania dla osób zaliczonych do kategorii A będą wyższe niż należących do kategorii B. Ale nadal większość problemów jest otwarta. Na przykład, czy zróżnicować wysokość odszkodowań tylko między dwoma kategoriami, czy też w obrębie każdej z nich i w zależności od czego.
Tu jednym z kryteriów powinien być przepracowany okres, ale strona niemiecka proponuje, by uprawniającym do otrzymania odszkodowania był okres sześciu miesięcy, a strona reprezentująca poszkodowanych sprzeciwia się ustalaniu takiego minimum. Strona niemiecka postuluje, by najpierw odszkodowania wypłacić najbardziej potrzebującym i zróżnicować ich wysokość zależnie od siły nabywczej przeciętnej emerytury obowiązującej obecnie w kraju, w którym mieszka dany poszkodowany. Temu też strona reprezentująca poszkodowanych się sprzeciwia.
Niemcy chcieliby również odliczenia z funduszy rekompensat kwot już wypłaconych przez władze lub przedsiębiorstwa, a jak wiadomo, od końca wojny Niemcy przeznaczyły dotąd na ten cel około 100 mld marek, natomiast niektóre przedsiębiorstwa na własną rękę powypłacały już odszkodowania niektórym robotnikom przymusowym. Na taki warunek strona reprezentująca poszkodowanych również nie chce się zgodzić, argumentując, że przyznając chociażby kwotę 1,8 mld marek fundacjom w pięciu krajach Europy Środkowej i Wschodniej (Polsko-Niemiecka Fundacja Pojednanie otrzymała 500 mln marek) władze niemieckie nigdy nie określały, iż ma ona, w jakiejkolwiek części, charakter odszkodowania za pracę przymusową.
Inny, skomplikowany problem polega na tym, czy odszkodowania powinny się należeć spadkobiercom byłych robotników przymusowych. Co roku, jak się szacuje, umiera bowiem mniej więcej jeden procent tych, którzy przeżyli wojnę. Czy po kimś, kto teraz czeka na odszkodowanie i nawet zdąży złożyć niezbędne dokumenty, a potem umrze, rodzina będzie mogła otrzymać rekompensatę? I na jakich zasadach? Na równi z żyjącymi poszkodowanymi, pomniejszoną, w drugiej kolejności? Prawo przemawia tu na korzyść spadkobierców, strona niemiecka wolałaby ustalenie takich kryteriów, które do minimum zredukowałyby liczbę potencjalnie uprawnionych do otrzymania odszkodowań.
W tej sytuacji na razie w ogóle nie ma mowy o ich wysokości, choć wygląda na to, że inicjatywa w kwestii "ile" wypłynie od prawników, którzy złożyli pozwy zbiorowe do sądów w imieniu poszkodowanych i teraz są uczestnikami negocjacji.
Kolejny, wielki zestaw problemów przyczyniających się do przeciągania się negocjacji dotyczy tzw. prawnego zamknięcia, czyli gwarancji dla strony niemieckiej, iż w zamian za podjęcie konkretnych zobowiązań wycofane zostaną z sądów pozwy zbiorowe przeciwko niemieckim przedsiębiorstwom i nie będą składane nowe. Rząd amerykański, który ma tu zasadniczą rolę do odegrania, ponieważ większość pozwów złożona została w sądach w USA, gotów jest takie gwarancje dostarczyć. W ramach swych uprawnień prezydent może zobowiązać sądy federalne do nierozpatrywania konkretnej kategorii spraw.
Trudno jednak przewidzieć, jeśli amerykańsko-niemieckie porozumienie miałoby formę bilateralnego traktatu, czy i kiedy zgodziłby się na jego ratyfikację skłócony z prezydentem Kongres i czy inne państwa, nie będące obecnie stroną negocjacji, udzieliłyby podobnych gwarancji, gdyby ktoś wystąpił z pozwem zbiorowym, na przykład w Australii albo Argentynie.
Do tego dochodzi jeszcze kwestia sposobu nadzorowania realizacji podjętych przez stronę niemiecką zobowiązań lub choćby sprawa wysokości honorariów dla amerykańskich prawników, którzy, godząc się na odstąpienie od procesów sądowych, też muszą mieć gwarancje, że ich wkład nie zostanie zanegowany.
Wierzchołek góry lodowej
Wszyscy uczestnicy procesu negocjacji zgadzają się, że przy tej złożoności problemu pytania, kiedy, komu i ile są grubo przedwczesne.
Oczekiwania na szybkie rozwiązanie rozbudzone zostały w dużej mierze przez casus banków szwajcarskich, które w stosunkowo krótkim czasie zgodziły się, również pod presją pozwów sądowych, wypłacić rekompensaty Żydom, którzy przed wojną ulokowali w nich oszczędności. Ale, jak w miniony czwartek zauważył przewodniczący negocjacjom amerykański podsekretarz stanu Stuart Eizenstat, sprawa banków szwajcarskich okazuje się "dziecinnie prostym przypadkiem" w porównaniu z problemem odszkodowań za pracę przymusową. Widać to jednak dopiero teraz, gdy wszystkie karty wyłożono na stół i gdy negocjatorzy mogą ocenić, ilu elementów brakuje, jak dalekie są różnice stanowisk i jak wiele wysiłku wymagać będzie znalezienie kompromisu.
Eizenstat nie ukrywał również, że negocjacje w sprawie odszkodowań za pracę przymusową są w pewnym sensie poligonem doświadczalnym, który przynieść ma modelowe rozwiązanie do ewentualnego zastosowania w innych przypadkach zbiorowych roszczeń o zadośćuczynienie. Znikanie zimnowojennych barier i poszerzanie się obszarów demokracji na świecie sprawia bowiem, że fala tych roszczeń narasta w szybkim tempie.
Ze spraw dotyczących tylko spuścizny po drugiej wojnie światowej ostatnio pojawiły się lub odżyły takie roszczenia, jak o odszkodowania od towarzystw ubezpieczeniowych, zwrot zrabowanych dzieł sztuki czy rekompensat dla Żydów, którzy zmuszani byli jeszcze przed wojną przez nazistowskie władze Niemiec do wyzbywania się majątków.
W naszym kraju ciągle nie uregulowana pozostaje sprawa zwrotu mienia utraconego w wyniku wojny lub zagarniętego po wojnie przez władze komunistyczne i polski rząd już został pozwany do sądu przez grupę polskich Żydów z USA i Wielkiej Brytanii. Tymczasem, stanowi to dopiero wierzchołek wielkiej góry lodowej, bo pokrzywdzonych na świecie nacji, grup etnicznych i stron konfliktów jest co niemiara. Od ofiar wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie czy wojny wietnamskiej, po ofiary czystek etnicznych na Bałkanach. Dla nich to, co wypracują uczestnicy waszyngtońskich negocjacji, też nie będzie bez znaczenia. | Jeśli trzecia runda negocjacji w sprawie odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy w Waszyngtonie, przyniosła jakieś rezultaty, to najważniejszy z nich sprowadza się do tego, że uczestnicy i obserwatorzy rozmów zaczęli rozumieć, z jak bardzo skomplikowanym problemem mają do czynienia. wypracowana formuła będzie miała charakter modelowy dla spraw o charakterze rozliczeniowo-zadośćuczynieniowym. nie uzgodniono kryteriów podziału poszkodowanych na wykonujących pracę niewolniczą i wykonujących pracę przymusową. strona niemiecka nie wyraziła zgody na objęcie odszkodowaniami z ewentualnego funduszu federalnego osób, które pracowały w gospodarstwach rolnych. Strona niemiecka domaga się prawnych gwarancji, że pozwy zostaną wycofane i nie będą składane nowe. |
GWIAZDY I PIENIĄDZE: Sprowadzenie do Polski zachodniej gwiazdy kosztuje 500 tys. zł. Tyle, co dwie i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie.
Ile kosztuje twarz
Wielką nagrodę wydawnictwa Reader's Digest wręczała Claudia Schiffer. Za ile? Negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów...
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
BARBARA HOLLENDER
Gwiazdy. Wielkie lalki kultury masowej, które rozbudzają wyobraźnię milionów ludzi. Kto, lepiej niż one, może przyciągnąć uwagę mediów czy zareklamować produkt?
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że polscy aktorzy o znanych twarzach występują w reklamach telewizyjnych, że Bogusław Linda reklamuje dżinsy, Marek Kondrat - wódkę czy fundusz ubezpieczeniowy, Piotr Fronczewski - Wartę. Przyzwyczailiśmy się i do tego, że gwiazdy filmu, razem z najlepszymi modelkami i pięknymi dziewczynami z Miss Polonii uświetniają rozmaite imprezy: wręczają nagrody zwycięzcom konkursów, fotografują się z nowymi modelami samochodów, prowadzą gale.
Ale polska gwiazda przyciąga znacznie mniej uwagi niż gwiazda zagraniczna. Nic dziwnego, jest łatwiej dostępna, uśmiecha się z okładek kolorowych magazynów, można ją zobaczyć na premierze filmowej, w restauracji, a czasem i na ulicy. Pojawienie się gwiazdy zagranicznej wywołuje większe zainteresowanie, zapewnia uwagę dziennikarzy przeliczaną na konkretne pieniądze, jakie trzeba by zapłacić za miejsce w gazetach, radiu, telewizji. Lepiej buduje image firmy.
Jeszcze kilka lat temu przyjazd do Polski gwiazdy filmowej po to, by ozdobiła czyjąś imprezę, wydawał się niemożliwy. Dzisiaj już zaczynamy rozumieć, że wszystko jest do kupienia. To tylko kwestia ceny.
Na świecie
Oczywiście bardzo drogo. Sumy zależą od pozycji gwiazdy na rynku i zmieniają się bardzo gwałtownie. Np. Arnold Schwarzenegger jeszcze kilka lat temu za uświetnienie imprezy brał honorarium w wysokości ok. miliona dolarów, dzisiaj można wynegocjować cenę 250 tys. dolarów. Czasem skoki honorariów są bardzo gwałtowne. Np. John Travolta przed rolą w "Pulp Fiction" kosztował 25 tys. dolarów, a niemal natychmiast po premierze filmu - 250 tys. Dzisiaj jego pozycja tak się ugruntowała, że dobił do najdroższych. Za publiczne "pokazywanie się" gwiazdy nie biorą honorarium tylko wtedy, gdy promują własne filmy. Wtedy ich udział w konferencjach prasowych i bankietach jest wpisany w kontrakt z wytwórnią. Ale studia, chcąc do promocji wykorzystać własną gwiazdę, też ponoszą niebotyczne wydatki.
Alain Delon uświetnił galę pisma "Teletydzień". Przywiózł ze sobą własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam.
FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI
Bo honorarium to nie wszystko. Dochodzą koszty pobytu. A one - w przypadku największych gwiazd - mogą być horrendalne. Tu sumy przyprawiają o zawrót głowy. Np. dwutygodniowy pobyt gwiazdy na jednym z najważniejszych festiwali świata - w Cannes, może studio kosztować 800 tys. dolarów.
To oczywiście nie jest koszt pobytu jednej tylko osoby. Gwiazda ma wymagania, podróżuje z orszakiem. Ma prawo zabrać ze sobą członków rodziny, czasem męża lub żonę, czasem jeszcze dzieci, a także menedżera, agenta, rzecznika prasowego, ochroniarzy. A dalej to już w zależności od potrzeb. Arnold Schwarzenegger zjeżdżał do Cannes z trenerami, Sharon Stone i inne piękne panie zabierają ze sobą fryzjerów i makijażystów, Liz Taylor przyleciała przed kilkoma laty do Cannes z opiekunką do psa, bywają w zespole gwiazd nawet kucharze. Rekordy liczebności swojej świty bije Stone, która dwa lata temu zabrała ze sobą na Lazurowe Wybrzeże 20 osób. Taką listę "asystentów" podobno jest w stanie przebić tylko Demi Moore.
Zaczyna się od podróży. Loty na trasie Los Angeles-Nicea nie odbywają się rejsowymi samolotami w klasie ekonomicznej. Nie jest ewenementem, że nad Morzem Śródziemnym lądują luksusowe jety Gulfstream IV z dwunastoma miejscami na pokładzie. Godzina lotu takim samolotem kosztuje 4 tys. dolarów. Rachunek za podróż w obie strony opiewa więc na sumę 100-130 tys. dolarów. Takim samolotem leci gwiazda z najbliższymi członkami rodziny i współpracownikami. Pozostali członkowie świty, podobnie jak mniej znani aktorzy, podróżują w pierwszej klasie samolotów rejsowych za 8-10 tys. dolarów.
Ci, co przybywają z Europy, kosztują taniej. Np. Emma Thompson przyleciała w ub. roku prywatnym samolotem, a jej rachunek opiewał jedynie na 15 tys. dolarów. Podobny rachunek wystawiła przylatująca z Londynu Nicole Kidman.
Prosto z lotniska trzeba jechać do hotelu. Apartament dla gwiazdy w położonym przy Bulwarze Croisette "Carltonie" kosztuje 2200 dolarów dziennie. W tej cenie gość ma prywatną windę i hotelowego lokaja do dyspozycji przez 24 godziny. Ale, prawdę powiedziawszy, rzadko która prawdziwie szanująca się gwiazda chce zatrzymać się w zatłoczonym Cannes. Najwięksi wybierają luksusowy hotel Du Cap, który położony jest na bajkowej skarpie w odległym o 20 kilometrów od Cannes Antibes. Tam za dwu- lub trzypokojowy apartament trzeba zapłacić około 3 tysięcy dolarów dziennie. Orszak mieszka skromniej - już za 600-800 dolarów za noc. Jeśli film jest w konkursie przez trzy dni, koszty hotelu pokrywają gwieździe organizatorzy festiwalu. Ale to żadne oszczędności. Festiwal płaci tylko za hotele canneńskie, a gwiazda przecież nie wyprowadzi się na te trzy dni z Du Cap.
Rachunki za hotel trzeba zwykle powiększyć o 25 proc., dopisując tzw. incidentials - opłaty za telefony (które zazwyczaj są astronomiczne), za bar, restaurację, room service i pralnię.
Jak już gwiazda się zainstaluje, to trzeba jej zwykle zapewnić właściwy blask. A najjaśniej błyszczy się w słońcu, na pełnym morzu, w czasie romantycznych, podpatrywanych przez paparazzi przejażdżek z najbliższymi. Wynajęcie odpowiedniego jachtu kosztuje ok. 20 tys. dolarów, razem z obsługą, przekąskami, napojami - za podróż do St. Tropez trzeba zapłacić ok. 60 tys. dolarów. Chyba że na pokładzie jest jeden z hollywoodzkich potentatów Andy Vajna - wtedy portfel wytwórni uszczupla się o 200 tys. dolarów.
Nie wolno zapomnieć też o lądzie. Tutaj do dyspozycji gwiazdy czeka limuzyna z szoferem za 3 tys. dolarów dziennie. Ważną pozycją w budżecie są ochroniarze. Zwykle gwiazdy przywożą swoich własnych goryli - w czasie wyjazdów płaci im wytwórnia, po ok. 1000 dolarów dziennie na osobę. Poza tym firmy wynajmują ochroniarzy lokalnych - ich praca jest tańsza, kosztuje 20-30 dolarów za godzinę. W wypadku Liz Taylor trzeba mieć takich goryli pięciu, w wypadku Madonny - co najmniej dziesięciu.
Ostatnią, ale za to olbrzymią sumą, są kwoty wydane na bankiety. Canneńskie niewielkie kolacje kosztują ok. 10 tys. dolarów, koszt wielkich przyjęć na 800 osób waha się od 200-300 tys. dolarów. W ubiegłym roku jedno z przyjęć kosztowało rekordową sumę 400 tys. dolarów.
Urzędnicy hollywoodzkich studiów wiedzą, że przyjazd do Cannes wielkiej gwiazdy kosztuje. Jednym z najtańszych gwiazdorskich pobytów canneńskich była promocja "Na krawędzi" - pobyt Sylvestra Stallone'a, który przyjechał na Lazurowe Wybrzeże tylko z siedmioma osobami towarzyszącymi i mieszkał w samym Cannes, kosztował 180 tys. dolarów. Dzisiaj sprowadzenie na festiwal Sharon Stone czy Bruce'a Willisa to wydatek rzędu 600-800 tys. dolarów. Nieco taniej kosztuje to w Wenecji, najtaniej w Berlinie - tam nie ma jachtów. Ale generalnie wszędzie na gwiazdę trzeba wydać majątek.
Zdarzało się już, że wielkie wytwórnie rezygnowały z wysyłania gwiazdy. Ale zazwyczaj szefowie studiów, zapytani o opłacalność takich imprez, odpowiadają:
- A gdzie indziej można zdobyć taką reklamę dla filmu? Gdzie można zgromadzić w jednym miejscu 4 tysiące dziennikarzy? Przyciągnięcie ich uwagi oznacza miejsce w mediach. To warte jest takich sum.
Gwiazda w Polsce
Dzisiaj coraz częściej zdarza się, że gwiazdy przyjeżdżają nad Wisłę. Piosenkarze i grupy rockowe zahaczają o nasz kraj podczas swoich europejskich tournee, czasem promuje swój film jakiś aktor czy reżyser. Ale też zdarza się już, że gwiazda przyjeżdża "kupiona", aby swoją twarzą uświetnić organizowane imprezy. Przetarła szlaki Naomi Campbell zaproszona w 1995 roku z okazji Salem Fashion Show. Trzy lata z rzędu sprowadzało gwiazdy wydawnictwo Reader's Digest. Wielką nagrodę tego przeglądu wręczały kolejno: Claudia Schiffer, Sophia Loren i Jane Seymour. Z kolei galę pisma "Teletydzień" uświetniali w ostatnich dwóch latach Richard Chamberlain i Alain Delon. Do Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego przyleciała Catherine Deneuve.
Olga Pomianowska, kiedyś pracownik agencji Headlines, a dzisiaj menedżer w "Reader's Digest" uważa, że najważniejsze jest tutaj przełamanie bariery psychologicznej. Klient musi być odważny, musi uwierzyć, że sprowadzenie zachodniej gwiazdy jest możliwe i że w gruncie rzeczy jest to dla firmy opłacalne.
Polskie firmy i przedsiębiorstwa coraz częściej zwracają się do agencji z pytaniami o możliwość sprowadzenia gwiazdy. Pracownicy Headlines, którzy mają w tej dziedzinie duże doświadczenie, doskonale wiedzą, czy pytanie jest poważne. Zresztą wielu klientów rezygnuje natychmiast, gdy usłyszy, jakie są stawki gwiazd. Ci, którzy zostają, wybierają zazwyczaj nazwiska tańsze. Ale w agencji Joanny Pruszyńskiej zdarzył się klient, który chciał w kampanię reklamową swojego projektu włączyć... samego Arnolda Scharzeneggera. Agencja zaczęła pertraktacje. Chodziło o wielomilionowy kontrakt obejmujący nie tylko jednorazowy przyjazd do Polski, ale również nagranie w Los Angeles reklamy telewizyjnej. Agent aktora zażądał jednak gwarancji na piśmie, że w przypadku uzgodnienia warunków kontraktu, polski klient się nie wycofa. Zleceniodawca chciał sobie zostawić otwartą furtkę, gwarancji nie podpisał, rozmowy przerwano.
Często do agencji zgłaszają się przedsiębiorstwa i fundacje, które pytają, czy gwiazdy nie przyjechałyby do Polski za darmo, wesprzeć jakąś charytatywną działalność. Zazwyczaj jest to absolutnie niemożliwe. Sławy, które chcą działać na czyjąś rzecz, mają własne fundacje i tylko w nich udzielają się bez honorarium.
Pozostaje więc "kupienie" gwiazdy - normalny handlowy kontrakt, poprzedzony kilkoma miesiącami negocjacji. Najpierw trzeba zdecydować się na nazwisko. Są gwiazdy absolutnie niedostępne. Wiadomo np., że nigdy nie przyjmuje zleceń "uświetniania" kampanii promocyjnych Barbra Streisand, że bardzo trudno byłoby uzgodnić termin z tymi, którzy pracują niemal bez wytchnienia. Ale wiele gwiazd jest dostępnych i wybór gościa zależy w głównej mierze od zawartości kieszeni klienta. Na świecie obowiązują nieoficjalne cenniki, a dla Polski nie ma żadnych zniżek czy ulg. Bruce Willis, Demi Moore to sumy rzędu miliona dolarów i wielomiesięczne negocjacje w sprawie uzgodnienia terminu. Inni są tańsi, ale też żądają znacznie więcej niż aktorzy Starego Kontynentu. Wynagrodzenie Europejczyków nie przekracza bowiem 100 tysięcy dolarów, a bywa i mniejsze.
Jeśli klient zdecyduje się już na nazwisko, agencja zaczyna działać. Dociera do agenta gwiazdy i negocjuje. Po dwóch, trzech miesiącach dochodzi zwykle do podpisania kontraktu. Umowa dotyczy nie tylko honorarium, określa także wzajemne zobowiązania i warunki, w jakich gwiazda będzie przyjmowana. Kontrakty amerykańskie są bardzo szczegółowe, na kilkunastu stronach spisany jest tutaj program pobytu, niemal minuta po minucie, a każde jego naruszenie obwarowane jest karami.
Jakie honorarium wzięły gwiazdy odwiedzające Polskę? Naomi Campbell za udział w Salem Fashion Show w 1995 roku, dostała 100 tysięcy dolarów. Wzięła udział w pokazie mody, była na scenie dwie minuty. Gdyby miała promować jakiś produkt, jej honorarium byłoby znacznie wyższe.
Na podobną sumę opiewał kontrakt Claudii Schiffer, choć negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów. Honorarium Sophii Loren wynosiło 60 tys. dolarów, Catherine Deneuve - 35 tys. dolarów. O honorariach gwiazd w agencjach mówi się niechętnie, bo jest to tajemnica handlowa zamawiającego klienta, wiadomo jednak, że zarówno Richard Chamberlain, jak i Jane Seymour należą do tej grupy aktorów, których udział w imprezie kosztuje od 80 do 150 tys. dolarów. W ich przypadku działają zresztą także mechanizmy rynkowe. Np. Jane Seymour przybyła do Polski w grudniu 1997 roku. Trzy miesiące później jej cena była znacznie niższa, bo z amerykańskich ekranów zszedł już serial "Dr Quinn". Ale Seymour, która sama akceptowała swoje honoraria, i tak nie stawiała wygórowanych wymagań - chciała przyjechać do Warszawy, bo myślała o odszukaniu swych polskich korzeni.
Negocjacje w sprawie Richarda Chamberlaina były bardzo fachowo prowadzone, bo aktor należy do jednej z najbardziej znanych agencji amerykańskich - William Morris Agency.
Poza honorariami
Poza honorariami trzeba oczywiście opłacić koszty podróży i pobytu gwiazdy. Podróż to bilet lotniczy w pierwszej klasie. Pobyt - hotel, oczywiście pięciogwiazdkowy (najczęściej Sheraton albo Bristol) i utrzymanie. Jest przyjęte, że organizatorzy pobytu opłacają wszelkie rachunki hotelowe - te, które przychodzą z room service'u, restauracji, pralni. Jedna z gwiazd, które przybyły do Warszawy, zrobiła chyba w hotelu miesięczne pranie, ale zazwyczaj te wydatki na "incidentials" nie są wysokie. Goście zachowują się skromnie i nie zamawiają do pokoi najdroższych koniaków. Najtańszym gościem była Claudia Schiffer, która przez cały pobyt niemal nic nie jadła, a wyjeżdżając uparła się, że sama zapłaci za swoje rozmowy telefoniczne.
Gwiazd, które odwiedzają Polskę, nie otacza wieloosobowa świta, ale i one mają prawo do zabrania ze sobą osób towarzyszących. Jane Seymour przyleciała do Polski z mężem, Claudia Schiffer z matką. Sophia Loren była sama, ale organizatorzy opłacili także koszty przelotu z Los Angeles do Europy jej mężowi - Carlo Pontiemu, który został we Włoszech. Do Polski Loren zabrała ze sobą makijażystkę, a Catherine Deneuve - stylistkę. Piękna Schiffer zgodziła się na polskiego fryzjera, podobnie jak Jane Seymour. Poza tym często zdarza się, że z gwiazdami podróżują ich agenci.
Po stronie wydatków trzeba zapisać jeszcze jedną pozycję: na ochronę. Organizatorzy muszą zapewnić gwieździe poczucie bezpieczeństwa. Korzysta się wówczas z najlepszych agentów BOR-u. W czasie całego pobytu gościa otacza standardowo 4 ochroniarzy, na lotnisku - 12. Alain Delon przywiózł ze sobą dodatkowo własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam.
Czasem gwiazdy mają jakieś dodatkowe życzenia, które wpisane są w kontrakty. Zastrzegają sobie, że chcą zatrzymać się w hotelu w centrum miasta, ale w apartamencie, którego okna nie wychodzą na głośną ulicę. Czasem wpisuje się w kontrakt, że hotel ma mieć basen albo fittness club. Sophia Loren określiła dokładnie linię lotniczą, jaką chciała podróżować - miał być koniecznie Swissair. Bardzo dokładnie wylicza się czas przeznaczony na wywiady - zwykle nie jest to więcej niż półtorej godziny. Są też prośby specjalne. Np. agent Naomi Campbell od razu zaznaczył, że jeśli jego klientka miałaby brać udział w jakimś bankiecie, to wśród gości ma być przynajmniej kilka osób ciemnoskórych, bo inaczej Campbell czuje się jak małpka w zoo. Claudia Schiffer chciała znaleźć w programie czas na zwiedzenie warszawskiej Starówki. Jane Seymour poprosiła o odszukanie swojej rodziny w Płocku, co zresztą nie udało się, bo ślad po jej przodkach pod wskazanymi adresami zaginął.
Gwiazdy na ogół zostawiają po sobie dobre wspomnienia. Są bezpośrednie, zadowolone z serdecznego przyjęcia. Najbardziej profesjonalnie pracowała Schiffer, ale i inni zazwyczaj starali się dotrzymywać warunków umowy. Kapryśna i nieprzewidywalna okazała się jedynie Deneuve, z którą jej własny agent pertraktował przez zamknięte drzwi, by zechciała - poważnie spóźniona - zejść na przewidzianą w programie konferencję prasową. Ale to są odosobnione przypadki. Gwiazdy też chyba na ogół wywożą z Polski dobre wspomnienia. Czasem mówią, że chciałyby wrócić, aby spokojnie zwiedzić Warszawę czy Kraków. Zabierają ze sobą wszystkie prezenty, obrazki, laleczki w ludowych strojach, czasem swój portret podarowany przez polskiego artystę, album o Polsce, sznur bursztynów. Catherine Deneuve i Sophia Loren kazały sobie zapakować do samolotu nawet kosze z kwiatami.
Całkowity koszt sprowadzenia do Polski na półtora, dwa dni zachodniej gwiazdy wynosi ok. 500 tys. zł. Czy wydanie takich pieniędzy firmie się opłaca?
- To doskonały sposób uwiarygodnienia tego, co robimy - mówi Olga Pomianowska z "Reader's Digest". - Mamy już siódmą edycję naszej wielkiej loterii. W tej dziedzinie jest tyle humbugów i oszustw, że stajemy się poważniejsi, gdy nasi czytelnicy widzą, że my nagrody naprawdę wręczamy. Po każdym przyjeździe gwiazdy do Polski nasza prenumerata wzrastała o kilka procent.
Można też korzyści przeliczać inaczej. Teoretycznie 500 tys. zł to fura pieniędzy. Ale jednocześnie jest to koszt dwóch i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie. A sprowadzając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. Są to oczywiście wzmianki i programy o gościu, ale przy tej okazji zawsze wymieniana jest nazwa firmy, na której zaproszenie przyleciał on do Polski, a organizatorzy dbają, żeby w tle zdjęć robionych przez fotoreporterów pojawiało się ich logo.
Bez wielkiej gotówki
Gwiazdy kina i telewizji pojawiają się też w Polsce przy innych okazjach. Czasem trafiają nad Wisłę kupione przez wielkie zagraniczne koncerny. Pobyt w Polsce jest częścią ich tras promocyjnych. Tak np. zjawili się nad Wisłą piękna Pamela Anderson czy Luck Perry biorący udział w kampanii reklamowej Pizzy Hut. Tak przyjechała również tenisistka Gabriela Sabatini sprowadzona przez koncern kosmetyczny Wella.
A czasem też gwiazdy przylatują do Polski po to, by promować swoje filmy. Te największe sławy zahaczają o nasz kraj rzadko. Dwa lata temu, po drodze na festiwal w Berlinie, zjawiła się na premierze "Czułych słówek 2" Shirley MacLaine, wiele lat temu z Wojciechem Fibakiem przyjechał półprywatnie Robert De Niro. Ale zdarzają się wizyty aktorów, a także reżyserów o uznanych nazwiskach.
Od kilku lat do Torunia przyjeżdżają najwybitniejsi operatorzy świata, by wziąć udział w festiwalu "Camerimage" poświęconym ich pracy. To z ich pomocy korzystają organizatorzy, gdy chcą sprowadzić osobę o znanym w świecie filmu nazwisku. W ubiegłym roku Vittorio Storaro namówił np. na przyjazd do Torunia Carlosa Saurę. Dwa lata temu udało się pozyskać Roberta Altmana. Festiwal pokrywa wówczas tylko koszty przelotu i pobytu gości. Były prowadzone wstępne rozmowy z Jackiem Nicholsonem. Nicholson zdecydowałby się może nawet na przyjazd do Polski bez honorarium, ale postawił inne warunki: ufundowanie mu - poza przelotem USA-Europa - także otwartego biletu na wycieczki po Starym Kontynencie. W sumie jego sprowadzenie na festiwal musiałoby kosztować ok. 100 tys. dolarów.
Starają się sprowadzać gwiazdy dystrybutorzy, zwłaszcza ci, którzy promują kino ambitniejsze. Ich na ogół nie stać na drogą reklamę, dlatego w ten sposób próbują zwrócić uwagę publiczności na swój film. Nie pozyskują Sharon Stone, ale czasem udaje im się zaprosić nad Wisłę prawdziwie ciekawe indywidualności. Jacek Szumlas z firmy Solopan sprowadził przed rokiem do Polski Jeremy'ego Ironsa, który promował film Wayne'a Wanga "Chinese Box". Zapraszając gwiazdy Szumlas wykorzystuje swoje dobre kontakty z artystami. Podobnie Roman Gutek, który namówił na przyjazd do Warszawy m.in. Michelangela Antonioniego, Paula Austera, Mirę Sorvino. Antonioni zjawił się na premierze swojego filmu "Po tamtej stronie chmur". Do żony starego mistrza dotarła jedna ze współpracowniczek Romana Gutka, poleciała do niej do Rzymu, ustaliła warunki. Nie były trudne do spełnienia: niewielkie honorarium na cele charytatywne, odpowiedni apartament w hotelu, pielęgniarka - koniecznie młoda, atrakcyjna i mówiąca po włosku. Udało się znaleźć taką osobę we Wrocławiu.
Paul Auster zwyczajnie miał ochotę przyjechać do naszego kraju, Mira Sorvino też dała się namówić, bo ma plany reżyserskie i w Polsce zbierała dokumentację.
- Przyjazd artysty to dla nas koszty rzędu 5-30 tys. zł - mówi Roman Gutek. - Czasem udaje nam się dzielić koszty z innymi instytucjami, dogadujemy się z liniami lotniczymi, czasem LOT daje nam bilety za darmo. Bez obecności twórców nie bylibyśmy w stanie zapewnić filmowi takiej promocji w prasie i telewizji. A jednocześnie jakaż to frajda móc obcować z artystami tej miary!
A jeśli ktoś nie ma ani dużych pieniędzy, ani dobrych kontaktów? Wtedy pozostaje gwiazda krajowa.
"Kupienie" polskiej twarzy
I to jest dzisiaj coraz bardziej popularne. Bardzo wiele firm organizuje różnego rodzaju wewnętrzne spotkania - dla pracowników, współpracowników, klientów. Zachodnie korporacje fundują załodze bale, wielkie przedsiębiorstwa promują swoje produkty, robiąc specjalne sesje dla hurtowników, właścicieli sklepów. A każdy chce, by taka impreza wyglądała profesjonalnie, budowała image firmy, zyskiwała jej przyjaciół.
Dlatego rośnie zapotrzebowanie na tych, którzy imprezę uatrakcyjnią albo w zawodowy sposób poprowadzą. W budżety spotkań promocyjnych coraz częściej wpisywane są fundusze na prezentera. Działy public relations organizacji i korporacji czasem same pozyskują gwiazdy, ale najczęściej zlecają organizację całej imprezy wyspecjalizowanym agencjom.
I zaczyna się poszukiwanie "twarzy". Jak słyszę w agencjach, wśród prowadzących największym zainteresowaniem cieszą się gwiazdy telewizji publicznej: Grażyna Torbicka, Maciej Orłoś i Katarzyna Dowbor. Firmy pytają zawsze o tę samą grupę, wybierają z 15-20 nazwisk. Tutaj też obowiązują określone stawki.
Część prezenterów prowadzi rozmowy sama, niektórzy mają swoich agentów. Np. CMC reprezentuje interesy pięciorga prezenterów: Macieja Orłosia, Hanny Smoktunowicz, Moniki Richardson, Kingi Rusin i Briana Scotta. Jak mówi ich agent Jacek Jóźwiak, honoraria jego klientów zależą od rodzaju imprezy, zadań, a także od tego, czy spotkanie jest całkowicie wewnętrzne, czy w jakiś sposób obsługiwane przez media. Generalnie jednak agencja zaczyna rozmowę od 5 tys. zł. To jest honorarium minimalne. Trzeba zresztą przyznać, że w związku z ogromnym zapotrzebowaniem ceny wyraźnie poszły w górę w ostatnim roku. Jeszcze półtora roku temu Brian Scott prowadził imprezę za 3,5 tys. zł.
Bywają też honoraria specjalne. Niedawno Katarzyna Dowbor wzięła podwójną stawkę, gdy organizatorzy zwrócili się do niej o poprowadzenie dużej imprezy, traktując ją jako deskę ratunku, zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. Jeśli w grę wchodzi nie tylko zwykła konferansjerka, ale również jakiekolwiek utożsamienie się z produktem, stawka natychmiast idzie w górę. Honorarium skacze i wtedy, gdy klientowi zależy na konkretnej osobie i w związku z tym osobie tej trzeba zmienić harmonogram pracy. Jest tajemnicą poliszynela, że wynagrodzenie dochodzi wówczas nawet do 20 tys. zł. Smutne, że bywają przypadki, gdy prezenterzy za te pieniądze nie wywiązują się ze swoich obowiązków należycie. Znany i opisywany przez dziennikarzy był przypadek, gdy jedna z gwiazd, prowadząc narodowy wieczór w ekskluzywnym hotelu, nie wiedziała prawie nic o promowanym kraju.
Bywają też odstępstwa od stawek w drugą stronę. Grażyna Torbicka twierdzi, że jeśli ma do imprezy - jak mówi - "stosunek emocjonalny", to może ją poprowadzić za całkiem nieduże honorarium. Niedawno zaś Wojciech Młynarski prowadził uroczystość wręczenia pióra Lechowi Wałęsie w Victorii. Był razem z Jerzym Derflem, a wynagrodzenie obu panów było naprawdę symboliczne.
Imprezy uatrakcyjniają nie tylko prezenterzy, lecz również aktorzy. Kilka dni temu Wielką Galę Polskiego Biznesu w Teatrze Wielkim prowadził Jan Englert z żoną Beatą Ścibakówną. Ale aktorzy występują w takiej roli rzadziej i ich stawki są wyższe.
Osobami chętnie goszczonymi przez firmy są satyrycy. Prym wiodą tu Tadeusz Drozda i Krzysztof Daniec, popularny jest Jerzy Kryszak. Stawki tych wykonawców za wieczór osiągają nawet zawrotną sumę 20 tys. zł.
Innym sposobem uatrakcyjnienia spotkania jest zafundowanie uczestnikom, po długiej prezentacji, części artystycznej. Piosenkarze i zespoły także mają swoich agentów. Wiele osób należy do Riff-u lub VIP Art-u. Jedną z najdroższych wykonawczyń jest Maryla Rodowicz, której stawka za występ wynosi ok. 30 tys. zł. Inni są nieco tańsi: np. Andrzej Piaseczny pobiera honorarium w granicach 20 tys., podobnie Edyta Górniak i zespół De Mono, Lady Pank - ok. 18 tys., Kayah - ok. 17 tys., Urszula - 15-16 tys., Natalia Kukulska - ok. 12 tys. Do obowiązków organizatora należy jeszcze zapewnienie właściwego nagłośnienia i oświetlenia sali. Czasem umowa określa dodatkowe warunki: rodzaj garderoby, dostarczenie określonych napojów chłodzących czy soków. Przyjęta jest forma 50-proc. przedpłaty. Jeśli ten warunek nie jest dotrzymany, artysta ma prawo nie stawić się na koncert.
Boom trwa. W polskiej, coraz bardziej konkurencyjnej gospodarce, obowiązują prawa rynku, reklama staje się jednym z najważniejszych warunków sukcesu. I wiadomo, że każda akcja promocyjna, zwłaszcza ta mniej konwencjonalna, opłaca się. A więc: kto da więcej?
Zapraszając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. | Obecność gwiazdy na danym publicznym wydarzeniu zależy od wysokości jej honorarium, które z kolei zależy od pozycji gwiazdy na rynku, która zmienia się gwałtownie w zależności od tego czy dana gwiazda jest akurat na "topie". Szczególnie istotna, z punktu widzenia dystrybutorów i szefów studiów, jest obecność danej gwiazdy na festiwalu filmowym. Aby taką obecność sobie zapewnić należy pokryć nie tylko honorarium gwiazdy,ale też koszty przelotu i pobytu nie tylko dla niej, ale też dla osób, które przyjadą razem z nią. Do tego doliczyć należy koszty tzw. incidentiales, czyli kosztów związanych z pobyterm gwiazdy w hotelu-rachunków telefonicznych, opłat za pralnię i room service. Dodatkowo należy zadbać o to aby gwiazda miała gdzie się pokazać, więc należy albo wynająć jacht albo zorganizować bankiet.
Od niedawna również w Polsce stało się modne ściąganie gwiazd z zagranicy dla uświetnienia jakiegoś wydarzenia. Organizację przyjazdu gwiazdy do Polski zleca się zazwyczaj agencji zewnętrznej. Najpierw klient określa o jaką gwiazdę mu chodzi a następnie agencja przechodzi do negocjacji. Po 2-3 miesiącach kontrakt zostaje podpisany. Tak jak w przypadku gwiazd festiwalowych kontrakt w części finansowej wyszczególnia nie tylko honorarium,ale też koszty przylotu (bilety lotnicze pierwszej klasy) oraz pobytu (hotel pięciogwiazdkowy w centrum miasta). Koszty wzrastają jeżeli gwiazda prócz swojej obecności na imprezie ma jeszcze zachwalać produkt firmy, która ją zaprosiła. Kontrakty amerykańskie są bardzo szczegółowe. Praktycznie minuta po minucie określają co dana gwiazda będzie robić w naszym kraju. Za złamanie jakiegokolwiek punktu kontraktu grożą ogromne kary.
Tak jak w przypadku Cannes, także tutaj ci, którzy sprowadzają zagraniczne gwiazdy uważają,że im się to opłaca. Olga Pomianowska z "Reader's Digest" twierdzi,że obecność gwiazdy podczas finału loterii jej magazynu zwiększa wiarygodność firmy. Inne firmy przyznają,że koszt sprowadzenia gwiazdy równa się kosztowi emisji dwu i półminutowej reklamy telewizyjnej w najlepszym czasie antenowym. Dodatkowo firma zyskuje 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach w całym kraju oraz 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. Są to zazwyczaj wzmianki i programy o przyjezdzie gwiazdy do Polski przy okazji których pojawia się nazwa firmy, która ją sprowadziła oraz jej logo.
Jeżeli kogoś nie stać na sprowadzenie gwiazdy z zagranicy może wynająć sobie polską gwiazdę. Najpopularniejsi są telewizyjni prezenterzy, satyrycy oraz gwiazdy estrady. |
Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem,a przedsiębiorca cwaniakiem. Podobną opinię na ten temat ma przeciętny Polak
Zespoleni w klęsce
RYS. PIOTR SIMICZYJEW
JANUSZ A. MAJCHEREK
Większość Polaków, jak wykazują badania, pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji.
"Polityczne i ekonomiczne zachowania ludzi zależą zarówno od obiektywnych warunków wyznaczających ich możliwości, jak i od subiektywnych ocen kształtujących indywidualne preferencje" - zauważył Arkadiusz Sęk z CBOS, omawiając wyniki sondaży rejestrujących społeczne oceny warunków życia i sytuacji kraju ("Ocena losu", "Rz" z 21 grudnia 1999 r.).
Typowo polskie malkontenctwo, wyrażające się w postrzeganiu rzeczywistości jako gorszej niż jest faktycznie oraz dobieraniu z niej takich elementów, które pozwalają na okazywanie jej dezaprobaty i dystansu, wynikają z podmiotowych skłonności, a te mają związek z poczuciem własnej tożsamości i autoidentyfikacji. Kluczowa dla nich jest z kolei heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. Konstytutywny dla niej jest natomiast etos klęski i ofiary w słusznej, a najlepiej świętej sprawie.
Cnotliwość cierpiętnicza
Heroizm i martyrologia splatają się w łańcuch fundamentalnych dla poczucia tożsamości Polaków reminiscencji, począwszy co najmniej od konfederacji barskiej, przez rozbiory, dwa nieudane powstania dziewiętnastowieczne, klęskę wrześniową, powstanie warszawskie, aż do podporządkowania sowieckiemu imperium, a nawet stanu wojennego (choć ten stosunkowo najświeższy okres jest jeszcze wciąż przedmiotem sporu i w społecznej pamięci nie nastąpiło rozstrzygnięcie czy włączyć go do zestawu narodowych nieszczęść).
Polacy są najbardziej dumni z klęsk i ofiar w ich wyniku poniesionych, stanowią bowiem one potwierdzenie ich cnót publicznych. Jak zauważył ks. prof. Józef Tischner, cnota słabo uciskana nie jest dość poważana; nic tak nie potwierdza wartości i wielkości, jak rozmiary opresji i skala represji. Im więcej klęsk i ofiar, tym wyższe zatem poczucie własnej wartości. Niedole i cierpienia najsilniej integrują i umacniają Polaków, którzy nie przyjmują do wiadomości, że mogą one być wynikiem własnej głupoty czy nieudolności.
Klęska jest więc dla Polaków chwalebna, sukces zaś podejrzany, tej pierwszej zaznaje się bowiem samemu w obronie wartości, ten drugi przypada innym i obcym z powodów niejasnych. Jeśli ona dowodzi cnót i wartości, to on sugeruje niecnotę i występek.
Obce konteksty sukcesu
Sukces jednak rzeczywiście dywersyfikuje i dezintegruje, gdyż nie mogą go doświadczyć wszyscy w równym stopniu. Dziejowa klęska może zintegrować, scalić i zespolić, społeczeństwo sukcesu jest rozwarstwione i podzielone według stopnia partycypacji w jego przysparzaniu i korzystaniu zeń, a każdy dostrzega tych, którzy mają się lepiej od niego, co pozwala mu czuć się pokrzywdzonym.
W mijającej dekadzie Polacy osiągnęli i zaznali sporo sukcesów. Niepodległość, zewnętrzne bezpieczeństwo, demokratyczne państwo, samorządność, wolności polityczne i swobody obywatelskie, wolnorynkowa i rozwijająca się gospodarka, ideowy pluralizm i otwarcie na przyjazny świat, to tylko hasłowo ujęte obszary obiektywnych dobrodziejstw, jakich nie doświadczali od dziesięcioleci, a łącznie to może i od stuleci. Ale im częściej się o nich mówi, tym silniejsze to budzi protesty, im więcej przytaczanych przykładów i dowodów pomyślności, tym agresywniejsze ich kwestionowanie. Cytowanie pozytywnych opinii, formułowanych o sytuacji w Polsce przez instytucje i ośrodki zagraniczne, wywołuje wręcz przeciwne efekty, bo utwierdza malkontentów w przekonaniu, że sukces ma obce konteksty i niekoniecznie jest zgodny z naszym interesem.
Rzeczywistość i utopia
Skoro sukces może różnicować i dezintegrować zbiorowość społeczną, więc przez zwolenników kolektywizmu jest postrzegany jako niebezpieczny i deprecjonowany, a w ostateczności nie przyjmowany do wiadomości.
Dotyczy to zwłaszcza niektórych kolektywistów o orientacji "narodowo-katolickiej" i "patriotyczno-niepodległościowej", zaprzeczających występowaniu w Polsce ostatniego dziesięciolecia jakichkolwiek sukcesów. Dla nich klęską było wszystko, począwszy od Okrągłego Stołu, przez program Leszka Balcerowicza, aż do reform wprowadzanych przez obecny rząd. W wyniku otrzymujemy paradoksalne sugestie, zgodnie z którymi gorliwość w wierze opartej na Dobrej Nowinie oraz żarliwość patriotyzmu i miłości ojczyzny mają się wyrażać poprzez kultywowanie poczucia klęski.
Sukces staje się niebezpieczny dla religijnej i narodowej więzi, więc należy się przed nim bronić i wszystko obracać w chwalebne nieszczęście, przynajmniej propagandowo. Jeśli fakty przeczą tej wizji i propagandzie, tym gorzej dla faktów. Wieloletni i nieprzerwany wzrost produktu krajowego brutto oraz dochodów realnych ludności nie przeszkadza więc głosić tezy o postępującym ubożeniu kraju i społeczeństwa, a poszerzania obszarów wolności i swobód obywatelskich przedstawiać jako prowadzących do zniewolenia.
Podobny rodzaj rozumowania prezentują rzecznicy kolektywizmu klasowego i zorientowanego socjalnie. Nie chodzi tu o lewicową opozycję polityczną, ochoczo ujmującą się za tymi, którym się nie powiodło i szermującą hasłami sprawiedliwości społecznej w koniunkturalnych celach propagandowych. W nurcie tym mieszczą się także niezależni komentatorzy, jak Karol Modzelewski czy Ryszard Bugaj. Z ich punktu widzenia sukcesu nie może być tam, gdzie nie wszyscy mogą z niego korzystać, więc jest on niemożliwy dopóty, dopóki nie nastanie utopia pomyślności "każdemu według potrzeb". Ta jednak, jak wiadomo, nie nastanie nigdy, co gwarantuje jej miłośnikom wieczyste prawo obrażania się na rzeczywistość.
Zgodnie z supozycją, że sukces jest podejrzany, a odnoszący go ludzie są występni i obcy, wszyscy prawdziwi i uczciwi Polacy muszą żyć w poczuciu klęski. To oczywiste dla zwolenników opcji ultrakatolickiej i ultranarodowej, rozpaczających nad katastrofą, jaką jest wyprzedaż najcenniejszych polskich zasobów zachłannym zagranicznym hochsztaplerom i wciąganie najświętszej ojczyzny do europejskiego bagna. O tym, że prawdziwe sukcesy i pomyślność mogą zintegrować i umocnić katolickie, bogobojne i gorliwe patriotycznie społeczeństwo w europejskiej wspólnocie, jak udowodnili Irlandczycy, wielu Polaków nie słyszało.
Inteligenckie resentymenty
Na ukształtowanie poczucia sukcesu nie pozwalają też Polakom ich niektórzy inteligenccy mentorzy, interpretatujący ich losy. Sądzą bowiem, że jeśli oni sami, elity tego społeczeństwa, nie czują się zbyt dobrze, to i ono nie może rozwijać się pomyślnie.
Punkt widzenia większości polskich inteligentów nie uwzględnia faktu, że ich na wpół samozwańcze role elity społecznej, politycznej i ekonomicznej, a nawet duchowej i intelektualnej, dobiegły historycznego finału wraz z pewną epoką. Dziś są przejmowane przez profesjonalnych polityków, przedsiębiorców, menedżerów, ekspertów i kreatorów. Nie chcą się z tym pogodzić, więc swoich zmienników uważają za oszustów, cwaniaków i uzurpatorów. A skoro to są właśnie ludzie sukcesu w III Rzeczypospolitej, to te sukcesy stają się w inteligenckich oczach podejrzane i wątpliwe.
Ponieważ to takie osoby i środowiska tworzą klasę średnią, to jej istnienie jest kwestionowane, a oni karykaturyzowani. Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem, a przedsiębiorca cwaniakiem, co zgadza się z opinią, jaką ma na ich temat przeciętny Polak, tym łatwiej i chętniej przyjmujący taką diagnozę, że nie rozumie politycznych mechanizmów demokracji czy ekonomicznych reguł wolnego rynku. Na wszelki wypadek zatem uważa za podejrzanych wszystkich, którzy się w nich rozeznają i sprawnie poruszają. Liczne inteligenckie opinie utwierdzają więc Polaków w przekonaniu, że ich kraj znajduje się w rękach nieuków i cwaniaków, a sukces jest oszustwem, złudzeniem lub zagrożeniem.
Sukces a propaganda sukcesu
O tym, że ocena sytuacji w kraju zależy nie tyle od obiektywnych okoliczności, ile subiektywnych skłonności, świadczy wskazanie przez dwie trzecie Polaków na epokę gierkowską jako najbardziej pomyślny okres w powojennych dziejach kraju. W ten sposób ówczesna propaganda sukcesu święci pośmiertny triumf nad dzisiejszą propagandą klęski.
Środowiska kwestionujące obraz obecnej Polski jako kraju sukcesu, a nawet samą możliwość jego odniesienia w tutejszych warunkach, są liczne, głośne i wpływowe. Sami ludzie sukcesu nie są zaś ani tak liczni, by tamtych zagłuszyć, ani tak zintegrowani, by się im przeciwstawić. Są podzieleni i odtrąceni. Patronujący im i reprezentujący ich Leszek Balcerowicz jest wręcz znienawidzony. Odmawia się im miana prawdziwych Polaków, patriotów, uczciwych ludzi, a nawet pełnoprawnych członków społeczeństwa. Prawdziwy sukces w społeczeństwie malkontentów jest jeszcze trudniejszy do przyjęcia niż do osiągnięcia. Na szczęście jest znacznie częściej osiągany niż przyjmowany.
Zasoby decydujące o rzetelnym i rzeczywistym sukcesie to - zwłaszcza w społeczeństwie na dorobku, nie dysponującym zgromadzonymi kapitałami materialnymi - kapitał intelektualny, talenty operacyjne i zdolności organizacyjne. Mają one charakter indywidualny i zróżnicowany, nie można się nimi podzielić, a na pewno nie równo, jak biedą i utrapieniem. Niełatwo zaś pogodzić się z tym, że niektórzy mają ich więcej, a zatem ich powodzenie jest uzasadnione. | Większość Polaków pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji. Kluczowa jest heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. |
USA
Amerykanie wybierają prezydenta
Konkurs charakterów
Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu
(C) AP
Tym razem Amerykanie nie będą mieli łatwego wyboru. Zamiast na intrygująco różnych, przyjdzie im głosować na nieciekawie podobnych kandydatów. Jeśli postawią na republikanina, będą musieli wybrać między świetnie zorganizowanym i wyważonym, ale mało błyskotliwym Georgem W. Bushem a charyzmatycznym i przebojowym, ale niezbyt zrównoważonym Johnem McCainem. Jeśli zaś bardziej przypadnie im do gustu demokrata, to alternatywą dla doświadczonego, rzeczowego, ale sztywnego Ala Gore'a będzie przekonujący i sprawny, ale niedoświadczony Bill Bradley.
Niestety, kandydaci, którzy mogliby wnieść coś zupełnie nowego do tej już wyjątkowo nudnej, zdaniem Amerykanów, kampanii wyborczej, zostali na dzień dobry skreśleni. Pani Elizabeth Dole, która mogłaby zostać pierwszym w historii USA prezydentem kobietą, wycofała się w przedbiegach, gdyż zabrakło jej pieniędzy. Natomiast najbardziej błyskotliwy i elokwentny w obecnym gronie Alan Keyes mógłby zostać pierwszym czarnoskórym prezydentem, ale właśnie dlatego, że jest Murzynem, w sondażach zajmuje beznadziejnie dalekie miejsce. Liczący się kandydaci tak naprawdę niczym szczególnym między sobą się nie różnią i każdy, kto wygra, będzie prawdopodobnie równie dobry albo równie niedobry co pozostali, którzy odpadną tylko dlatego, że fotel prezydencki jest jeden.
Co obchodzi Amerykanów
Klasyczna kampania wyborcza polega na tym, że kandydaci walczą na problemy. Gospodarcze, społeczne, międzynarodowe. W 1992 roku Clinton atakował Busha seniora za bezrobocie. "Mamy najgorszą sytuację gospodarczą od czasu wielkiego kryzysu", straszył wyborców Clinton. Na co Bush roztaczał ponurą wizję powrotu zimnej wojny i konfrontacji nuklearnej. "Czy zaufalibyście temu człowiekowi, gdyby zasiadł na fotelu prezydenckim?" - straszył wyborców Bush swym znanym z pacyfistycznych przekonań rywalem. Wybierając Clintona, Amerykanie wybrali gospodarkę i teraz płacą za to cenę, którą jest kampania wyborcza pozbawiona jakichkolwiek ekscytujących elementów. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. Napięcie międzynarodowe też wyraźnie opadło i w związku z tym słynne wyborcze pytanie Ronalda Reagana: "Czy wiedzie się wam lepiej niż trzy lata temu?", straciło rację bytu. Zamiast budować swą pozycję na niezadowoleniu z dokonań poprzednika i powadze czekających kraj wyzwań, uczestnicy kampanii 2000 muszą więc, chcąc nie chcąc, tryskać optymizmem i przekonywać wyborców, że dobre przerobią na lepsze. Zero dramatyzmu, zero emocji.
Bo cóż teraz, w okresie bezprecedensowej prosperity "made in USA" obchodzi Amerykanów? Bynajmniej nie budżet i nie traktaty rozbrojeniowe. Przeciętny zjadacz chleba najbardziej irytuje się tym, że leczenie odbywa się pod dyktando firm ubezpieczeniowych, choć powinno zależeć głównie od pacjentów i lekarzy. Niezadowolenie z takiego stanu rzeczy wyraża aż 66 proc. Amerykanów. Ponad połowa martwi się również o stan oświaty i bezpieczeństwo swych pociech w szkołach oraz o to, że emerytów nie stać na coraz droższe leki. Takie problemy jak bezrobocie, aborcja, zbyt łatwy dostęp obywateli do broni, wydatki na armię czy polityka zagraniczna, obchodzą ledwie kilkanaście procent elektoratu. Potencjalny prezydent rzeczywiście nie musi więc znać nazwisk przywódców innych państw ani kokietować wyborców obietnicami stworzenia nowych miejsc pracy. A co musi?
Co musi prezydent
Przede wszystkim musi mieć cechy, których brakuje Clintonowi - charakter i szczerość. Im wyraźniej będzie potrafił zademonstrować je podczas kampanii, tym więcej będzie miał szans na wygraną. Tu, oczywiście, jako idealny kandydat jawi się John McCain - niestereotypowy, autentyczny i szczery do bólu. Nawet na rozsiewane przez ortodoksyjnych konserwatystów plotki, że jest psychicznie niezrównoważony, McCain, który ponad pięć lat spędził w wietnamskiej niewoli, reaguje w rozbrajający sposób. I pytany, czemu ubiega się o prezydenturę, odpowiada: "Zdaniem mojej żony, dlatego że gdy byłem torturowany przez Wietnamczyków, parę razy zbyt mocno dostałem w głowę." Jednak ten pupilek mediów, którego "Time" pochwalił ostatnio za to, że "jest dla dziennikarzy dostępny łatwiej niż prostytutka w Hongkongu", może ulec Bushowi właśnie dlatego, iż jest zbyt szczery. Co nie oznacza, że Bush musi wygrać. Dzięki bowiem kilku telewizyjnym debatom Amerykanie już odkryli, że ma on spore luki w wykształceniu. I to jest bodaj jedyny fascynujący element tej kampanii. Obserwować jak Bush, który na początku wykreowany został na niepokonanego kolosa, zbiera teraz cięgi za to, iż w konfrontacji ze swymi rywalami nie tryska inteligencją.
Po stronie demokratów ta kampania, będąca raczej konkursem charakterów niż problemów, ma o tyle ciekawy wymiar, że skoro każdy kandydat jest lepszy niż "ten kłamca Clinton", to muszą oni jak ognia unikać skojarzeń z obecnym gospodarzem Białego Domu. Największy z tym problem ma, oczywiście, Al Gore, którego to właśnie Clinton zrobił kimś i nie da się tego faktu nijak ukryć. Co zmusza Gore'a do iście desperackie zabiegów, żeby jak najbardziej zdystansować się od swego pryncypała. Kiedy więc Gore mówi o boomie gospodarczym albo rekordowo niskim bezrobociu, Clinton w tym kontekście nie istnieje. Zupełnie jakby sukcesy te spadły na Amerykę z nieba. Niektórym obserwatorom przywodzi to na myśl komunistycznych przywódców, którzy specjalizowali się w wymazywaniu ze społecznej pamięci swych najpierw sprzymierzeńców, a potem adwersarzy. Słynne zdjęcie Lenina przemawiającego w 1920 roku do żołnierzy Stalin kazał wyretuszować tak, że stojącego przy Leninie Lwa Trockiego przerobiono na schodki prowadzące na mównicę. Gore zapewne najchętniej postąpiłby teraz tak samo ze zdjęciami pokazującymi go w towarzystwie Clintona. Ale w trakcie kampanii ów ewidentny brak lojalności Gore'a wobec Clintona może się na nim srodze zemścić. Bo czyż niewierność, zdradzanie przyjaciół i pozbywanie się niewygodnych doradców to nie typowe przejawy clintonowskiego charakteru, który tak obrzydł Amerykanom? Bradley, który nie miał aż tyle wspólnego z Clintonem, może okazać się bardziej strawny dla wyborców niż Gore. Tyle tylko, że w jego programie nie ma, bo być nie może, nic szczególnego, co by go od rywala odróżniało. I podczas gdy Gore mówi, że wie, co ma robić, Bradley nie może się wykazać aż takim doświadczeniem. Który z nich wygra? Bardziej konsekwentny. Co w takim samym stopniu odnosi się do kandydata republikanów.
Jak nic nie zepsuć
Amerykanie nie zawsze wybierali najmądrzejszego, najbardziej doświadczonego i najprzystojniejszego z kandydatów. Byli i tacy, ale zdarzali się także słabeusze, rozpustnicy i łajdacy. Jednym z najlepszych prezydentów okazał się były aktor Reagan, a jednym z najgorszych były prawnik Nixon. Nie wspominając o Kennedym, który wprawdzie nie zdążył zrobić nic wybitnego, a i tak przeszedł do historii jako równy wielkością swej prezydentury Lincolnowi. Teraz Ameryka ma się świetnie. Gospodarczo kwitnie, militarnie nie ma sobie równych. I nie musi się obawiać żadnych poważniejszych zagrożeń dla swej hegemonii, gdyż jest mocarstwem dobrym - na nikogo nie chce napadać, nikogo nie okupuje, woli dawać niż zabierać. Zwycięzca wyborów prezydenckich, niezależnie od tego, kto nim zostanie, będzie miał zatem proste zadanie, nie wymagające jakichś ponadprzeciętnych umiejętności. Czy to więc Bush, czy Gore, czy MacCain czy też Bradley - nowy prezydent będzie musiał, w najgorszym wypadku, umieć jedno. Nie robić nic. Żeby nic nie zepsuć. | Ameryka nie ma problemów. uczestnicy kampanii 2000 muszą przekonywać wyborców, że dobre przerobią na lepsze. Potencjalny prezydent musi mieć cechy, których brakuje Clintonowi - charakter i szczerość. Tu jako idealny kandydat jawi się John McCain. Po stronie demokratów , skoro każdy kandydat jest lepszy niż Clinton, to muszą oni unikać skojarzeń z obecnym gospodarzem Białego Domu. |
PLUSKWA MILENIJNA
Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA
Państwo podwyższonej gotowości
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie.
Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA.
Japonia wita wcześniej
Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku.
Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego.
- Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy.
Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika).
- Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów.
Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne.
Mundurowe gotowe
Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000.
W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność.
Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach.
Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak.
Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia.
Sterowanie ręką
Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy.
Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów.
Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii.
- Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu.
Respiratory muszą działać
Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu.
- Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi.
Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS.
Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji.
Pełne bankomaty
Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich.
Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne".
W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA.
Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów.
Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe.
W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy.
Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz
Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy. | Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra. Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000. Premier Buzek zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy" są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Biernacki ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem.
Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym.Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego.Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek zagrożeń .mamy szczęście, bo przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia czy Tajwan.
W Komendzie Głównej Policji oraz komendach wojewódzkich w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność.Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. elektrownie zapewniają, że nie będzie skoków napięcia. Do zmiany daty przygotowują się szpitale. Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory. struktury zabezpieczające powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych.
Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000.rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne".W innych bankach też będą dyżury. |
ODSZKODOWANIA
Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego
10 miliardów marek dla przymusowych robotników
Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff
FOT. (C) EPA
10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy.
Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie.
Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku.
Historyczny krok
To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz.
- Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd".
Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar.
Podział pieniędzy
W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc.
Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej".
Suma może być większa
Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup.
Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek.
Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1.
Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich.
Wynagrodzenia dla adwokatów
Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane.
Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami.
z.l.
Jerzy Haszczyński z Berlina
"Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ. | Strony uczestniczące w negocjacjach zgodziły się na 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych, zaproponowaną przez Niemcy.
Do początku lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane szczegóły podziału tej sumy pomiędzy kraje i ofiary. Wypłaty nastąpią prawdopodobnie w drugiej połowie 2000 roku.
Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych oraz przymusowych. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na odszkodowania za zabrany majątek.
Z 10 mld połowę ma wpłacić rząd, resztę - przemysł niemiecki. W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm - udział w funduszu zadeklarowało 60-70. |
ANALIZA
Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych
Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego
LESZEK LESZCZYŃSKI
Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej.
Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym.
Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później.
Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych.
Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi.
Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności.
Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione.
Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej.
Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić.
Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać.
W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony.
Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu.
Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie.
Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia.
Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują.
Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych.
Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej | Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku.Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym. zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć może pytanie o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych.Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50., jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych. |
CZECZENIA
W ciągu dnia nie widać Rosjan na ulicach. Po zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. Potem młodzi rosyjscy chłopcy piją wódkę i modlą się o nadejście poranka.
Zwykły dzień w Groznym
Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, przed podziurawioną jak sito bramą swego domu
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
PIOTR JENDROSZCZYK
z Groznego
Godzina policyjna zaczyna się w Groznym o ósmej wieczorem, ale już z nastaniem zmierzchu wszyscy mieszkańcy szukają schronienia w swych norach. Emil Dżanaralijew wraz z żoną i synem oraz rodziną sąsiada zamknęli się w dusznej piwnicy przy ul. Trudowoj. Nieopodal Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, zatrzasnęła podziurawioną jak sito bramę swego domu, z którego po bombardowaniach zostały dwa marne pomieszczenia. Asłambek w tym samym czasie ułożył się na legowisku w gruzach nieopodal głównego punktu kontrolnego rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Handlująca na bazarze papierosami Eliza zebrała cały swój sklepik w jedną plastikową torbę wraz z pięćdziesięcioma rublami dziennego utargu i pokuśtykała do mieszkania przy ul. Lenina. Blok, w którym mieszka, to sterta gruzów z kilkoma nie do końca zburzonymi ścianami. Tego dnia tuż przed piątą wieczorem przy placu Minutka, na północy miasta, rozległy się strzały. Najpierw dwa pojedyńcze, potem cała seria. Nic nadzwyczajnego. W Groznym kanonada trwa przez cały dzień, a w nocy seriom karabinów towarzyszą odgłosy wystrzałów artyleryjskich. Nikt z ponad 60 tys. mieszkańców miasta nie zwraca już na to uwagi...
Trzeba umieć cierpieć
Na pierwsze dwa wystrzały nie zwrócił też uwagi na Minutce 19-letni Andi. Podążał za kuzynem do jego mieszkania - nory takiej jak wszystkie. W chwilę później padł ścięty serią z automatu. Jedna kula utkwiła w lewym obojczyku, druga zatrzymała się w kręgosłupie. Obie widać doskonale na zdjęciu rentgenowskim. Następnego dnia pokazuje je lekarz szpitala nr 9 w Groznym. Nic pomóc nie może. Sparaliżowany do pasa Andi, z tkwiącą w kręgosłupie kulą, leży w izbie przyjęć na stwardniałym od zakrzepłej krwi innych pacjentów materacu i czeka na transport do odległego o ponad sto kilometrów szpitala w Nazraniu w sąsiedniej Inguszetii. "Trzeba umieć cierpieć" - mówi zaciskając zęby.
Rodzina przywiozła go do szpitala dopiero następnego dnia, bo o zmierzchu nikt, nawet w takiej sytuacji, nie odważy się wyjść na ulicę. Podobnie było z innym pacjentem szpitala. Walczy obecnie ze śmiercią. Kula dosięgła go we własnym domu w Jermołowce niedaleko Groznego. Siedzący obok sąsiad zginął na miejscu od serii karabinowej. Nieco wcześniej - tego samego dnia - pracownik prorosyjskiej administracji Groznego wyszedł z samochodu w okolicach bazaru. Po kilku krokach padł martwy. Zgon stwierdzono w szpitalu. Nikt nie wie, ile tego dnia było podobnych przypadków w całym Groznym. Nikt nie prowadzi żadnej statystyki. Nikt też nie szuka winnych. Andi jest pewien, że strzelali do niego rosyjscy żołnierze z pobliskiego punktu kontrolnego. Rodzina zastrzelonego w Jermołowce twierdzi, że śmiercionośne kule wpadły przez okno, w chwili gdy przejeżdżał tamtędy rosyjski transporter. Porachunkami pomiędzy Czeczenami, i być może zemstą, tłumaczy się śmierć pracownika nowej administracji.
Ponad rok po rozpoczęciu tak zwanej antyterrorystycznej operacji w Czeczenii w republice nadal toczy się wojna. W ciągu jednego tylko listopadowego tygodnia w republice zanotowano dwadzieścia ataków czeczeńskich bojowników na wojska rosyjskie. Zginęło co najmniej pięciu Rosjan, dziewięciu odniosło rany. Nie można się dziwić, że Rosjanie boją się własnego cienia. W ciągu dnia nie widać ich na ulicach Groznego. Dopiero po zapadnięciu zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. O zmroku kanonadę rozpoczynają rosyjskie posterunki w wielu punktach miasta. Ma to odstraszyć bojowników przed atakiem na poszczególne punkty kontrolne, gdzie za betonowymi blokami i workami z piaskiem młodzi rosyjscy chłopcy strzelają, piją wódkę i modlą się o nadejście poranka.
Można żyć z ropy
O zwyczajach rosyjskich żołnierzy wiele powiedzieć może Asłambek. Wraz z Timurem i Rosjaninem Jurą koczują nie dalej jak sto metrów od minitwierdzy rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Cała trójka pilnuje tam nocą i dniem swego naftowego biznesu. Wykopali dwie studnie głębokie na dziesięć metrów. Na tym poziomie znajduje się już tzw. kondensat czyli roztwór wody i ropy. W chwili gdy oglądałem to miejsce, 18-letni Timur pogłębiał jedną ze studni. Asłambek na górze dmuchał z całych sił w plastikową rurę, dostarczając powietrze duszącemu się od oparów ropy Timurowi, który wybierał na dole kamienie stojąc po kolana w kondensacie. Druga studnia jest już gotowa. Pracuje tam elektryczna pompa głębinowa. Jako że elektryczności nie ma w całym Groznym z wyjątkiem okolic szpitala nr 9, w pobliskich krzakach terkocze wysłużony generator. Jego warkot słyszą doskonale na posterunku Rosjanie. Tolerują działalność Asłambeka za 600 rubli dziennie. Takich szybów jest w najbliższej okolicy co najmniej cztery. Łatwo obliczyć dochody dowódcy pobliskiego posterunku. Wytwórnia Asłambeka daje dziennie około trzech ton kondensatu. Sprzedają go tym, którzy w prymitywnych warunkach w potężnych kotłach gotują to na ogniskach i przetwarzają na benzynę, naftę i paliwo do silników diesla.
Paliwo jest oczywiście wyjątkowo marnej jakości, ale na każdej ulicy w Groznym można kupić je po 5 rubli za litr podczas, gdy benzyna szabrowana przez rosyjskie wojska za pomocą sieci pośredników kosztuje 8 rubli za litr. Asłambek i jego dwaj współpracownicy obliczają swe obroty na ok. 5 tys. rubli dziennie, kiedy wszystko działa jak należy. Fortuna - prawie dwieście dolarów dziennie. Ale po zapłaceniu łapówek lokalnej milicji, rosyjskiej milicji, administracji i pracownikom rosyjskiego kontrwywiadu do podziału pozostaje im około tysiąca rubli. I tak nieźle jak na Grozny. Jura 62-letni Rosjanin, którego syn jest szturmanem (oficerem) Floty Północnej nie wydaje nawet wszystkich zarobionych pieniędzy. Jest sam. Przyjechał do Groznego osiem lat temu z Kazachstanu, gdzie przyjaźnił się z rodziną Asłambeka. Setki tysięcy Czeczenów wywiózł do Kazachstanu Stalin w ciągu nieomal jednej nocy, oskarżając ich o sprzyjanie Niemcom w czasie II wojny światowej. Zrehabilitowani dopiero w 1956 r. powracali na ukochany Kaukaz przez lata.
"Wczoraj zmieniła się obsada punktu kontrolnego - opowiada Asłambek. Nowy komendant powiadomił mnie o tym zapiską z żądaniem dostarczenia kilku butelek wódki oraz 1200 rubli. Odmówiłem, bo wódki Rosjanom dostarczać nie będę. Wyprawiają poźniej straszne rzeczy. Pijani strzelają gdzie popadnie. Nie mogę też płacić więcej niż dotychczas, bo przecież nie pracuję każdego dnia. Niedawno z czyjegoś rozkazu zniszczono nam cały sprzęt. Jeszcze wszystkiego nie naprawiliśmy" - skarży się Asłambek.
Bazar nie dla wszystkich
Nafciarzy stać na utrzymanie rodzin i zaopatrywanie się w produkty na bazarze w Groznym. Mięso kosztuje tam 50 rubli za kilogram, ser 30 rubli, mąka 800 rubli za worek, chleb 5 rubli, kurczak 25 rubli. Wszystkiego jest w bród. Produkty przywozi się z Nazrania. Po drodze kilkanaście rosyjskich posterunków. "Na każdym z nich zostawiamy co najmniej sto rubli łapówek. Zarabiamy na transporcie niewiele" - mówi Eliza z bazaru, sprzedająca niewiadomego pochodzenia papierosy.
Groźnieńscy nafciarze, podobnie jak hurtownicy na bazarze należą do elity. W lepszej sytuacji są jedynie milicjanci czeczeńskiej milicji Bisłana Gantemirowa, obecnie mera Groznego wyznaczonego przez rosyjskie władze. Swe oddziały zorganizował w grudniu ubiegłego roku przy pomocy rosyjskich władz do walki z bojownikami. Mają regularne pensje. Niektórzy otrzymali nawet po 2 tys. dolarów za udział w działaniach wojennych po stronie rosyjskiej. Jest to w Groznym suma niewyobrażalnie wysoka.
Reszta mieszkańców zamienionej w morze gruzów czeczeńskiej stolicy żyje w warunkach nie do opisania. 70-letni Emil Dżanaralijew mieszka w piwnicy od stycznia tego roku. Jego żona i dziewięcioletni syn dzielą jedno piwniczne pomieszczenie z rodziną sąsiadów. Siedem prycz odziedziczyli po brodatych bojownikach, wahabitach, którzy mieli tu kiedyś swą bazę. Ciemno, zaduch, brud, brak wody, o elektryczności nikt nawet nie marzy. Pijemy wodę z Sundży - mówi. Nie stać nas na kupno wody pięćdziesiąt kopiejek za wiadro - mówi Emil. Nieopodal mieszka Swietłana Kozłowa, Rosjanka urodzona w Groznym. Dwa tygodnie temu pochowała w ogrodzie swego kuzyna. Zginął w jakiś kryminalnych porachunkach. Bez grosza przy duszy Swietłana zmuszona była sama zająć się ciałem. Odbudowała dwa pomieszczenia swego maleńkiego domku. "Nigdy stąd nie wyjadę. Instytut naftowy, w którym pracowałam 26 lat, jest mi winien sporo pieniędzy, gdyż od trzech lat nie otrzymywałam wynagrodzenia" - mówi. Czeka na te pieniądze z uporem maniaka, nie dopuszczając myśli, że może być inaczej. Ludzie ci żyją z pomocy humanitarnej rozdzielanej w Groznym głównie przez czeską organizację "Człowiek w biedzie".
Na froncie bez zmian
Rosyjskie władze nadal nie mają żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii - mówi w Moskwie Aleksander Iskanderian szef Instytutu Studiów Kaukaskich. Jego zdaniem, nie powiodła się próba szukania przez Moskwę sojuszników wśród prorosyjskiej części społeczeństwa. Chodzi zwłaszcza o Gantemirowa, mera Groznego, który nie tai, że jest zaciekłym wrogiem Ahmeda Kadyrowa, muftiego Czeczenii, szefa tymczasowej administracji republiki. Kadyrow nie zdołał zdobyć żadnego poparcia w społeczeństwie, Gantemirow cieszy się zaufaniem nielicznej mniejszości. W tej sytuacji Moskwa oznajmiła, że jest zainteresowana rozpoczęciem rozmów z Rusłanem Giełajewem, znanym czeczeńskim dowódcą polowym, ignorując prezydenta Asłana Maschadowa, wybranego w uznanych zarówno przez Rosję, jak i społeczność międzynarodową wyborach przed prawie czterema laty. Rosjanie po raz kolejny odrzucili ofertę Maschadowa złożoną trzy tygodnie temu za pośrednictwem prasy. Proponuje on rozpoczęcie negocjacji bez jakichkolwiek warunków wstępnych. Kilka miesięcy temu mówił o niezależności Czeczenii i wspólnej przestrzeni "gospodarczej i obronnej z Rosją"
Zdaniem Iskanderiana uzyskanie przez Czeczenię niezależności państwowej jest w obecnej sytuacji politycznej Rosji wykluczone. "Nie można zapominać, że większość społeczeństwa nadal popiera działania rosyjskich wojsk w republice. Duży wpływ na rozwój wydarzeń w Czeczenii nadal mają generałowie, którzy nie widzą innego prócz militarnego "wyjścia z sytuacji" - mówi Iskanderian. Potwierdził to niedawno prezydent Putin. "Antyterrorystyczna operacja w Czeczenii musi być kontynuowana do końca" - oświadczył publicznie. Oznacza to, że nic w Czeczenii w najbliższym czasie się nie zmieni. Z ocen niezależnych źródeł wynika, że uzbrojonych bojowników jest w republice 1-1,5 tys. Znacznie więcej jest jednak zdesperowanych młodych ludzi, którzy gotowi są na wszystko w obronie własnej godności. Broni i materiałów wybuchowych nie brakuje. | w Groznym z nastaniem zmierzchu mieszkańcy szukają schronienia w swych norach. przed piątą wieczorem rozległy się strzały. Nikt nie zwraca już na to uwagi... Na wystrzały nie zwrócił też uwagi Andi. padł ścięty serią z automatu. w Czeczenii nadal toczy się wojna. Asłambek z Timurem i Jurą koczują sto metrów od minitwierdzy rosyjskich wojsk. Cała trójka pilnuje swego naftowego biznesu. Groźnieńscy nafciarze, hurtownicy na bazarze należą do elity. Reszta mieszkańców żyje w warunkach nie do opisania. Rosyjskie władze nadal nie mają koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii. |
MAJĄTEK
Można by powiedzieć, że państwo jest warte 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych brutto, ale jest kilka wątpliwości
Za ile kupić Polskę
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
PAWEŁ RESZKA
Przed wojną polska policja celna miała 55 psów, które były warte 8 tysięcy 200 złotych. Natomiast żłoby, drabiny i konwie znajdujące się w oborze folwarku doświadczalnego Mochełek wyceniono na 1200 zł. Zamek Królewski był wart 21 milionów złotych, a Wawel niecałe 5 milionów. Skąd to wiadomo? Stąd, że przedwojenne Ministerstwo Skarbu zinwentaryzowało cały majątek narodowy. A co dziś możemy powiedzieć o majątku, który ma Polska?
Najpierw jednak warto odpowiedzieć na inne pytanie. Po co w ogóle interesować się tym, ile warte jest państwo. Po pierwsze państwa przecież nikt nie będzie sprzedawał, a po drugie, trzeba to przyznać, konwie i drabiny nie mają przełomowego znaczenia dla "rozwoju gospodarki w skali makro".
Przytoczmy dwie opinie fachowców: przedwojennego i współczesnego.
Ignacy Hugo Matuszewski, długoletni kierownik Ministerstwa Skarbu (słynny m.in. ze skutecznej ewakuacji polskiego złota do Francji):
"[W życiu gospodarczym] poruszamy się już nie w ciemności - jak to było w pierwszych latach niepodległości - ale jeszcze w półmroku. Źródłowe, przepracowane dane liczbowe dotyczące naszego rozwoju są bądź niewystarczające, bądź w ogóle nie istnieją. Wiele nieistotnych spraw i jeszcze więcej legend gospodarczych przeszkadza nam w wyrobieniu sobie bezstronnego poglądu na potrzeby Państwa i Narodu, na ich niedomagania i braki. Z fałszywych bądź ułamkowych cyfr rodzą się nie tylko fałszywe sądy, lecz co gorsza - niejednokrotnie także i błędne czyny" (cytat ze wstępu do publikacji "Majątek Państwa Polskiego", Warszawa 1931 r.).
Jerzy Życki, dyrektor Departamentu Ewidencji Majątku Skarbu Państwa w Ministerstwie Skarbu (w rozmowie z "Rzeczpospolitą"):
"Majątek ewidencjonuje się z kilku powodów. Jest to na przykład kontrola ministra skarbu - co robi, żeby majątek pomnażać, zarabia czy traci na akcjach, które ma skarb państwa. Jest to także ważne dla procesów prywatyzacyjnych i reprywatyzacyjnych. Na przykład chcemy sprzedawać grunt państwowy, ale nie można wypuścić wszystkich gruntów naraz, bo ich wartość błyskawicznie się obniży. Jeśli wiemy, ile tego jest i ile to warte - można zacząć działać".
Jak widać obaj urzędnicy używają innych argumentów, ale obaj udowadniają, że majątek należący do państwa obliczać trzeba.
Król Jerzy miał tron
Są oczywiście przykłady innych krajów, gdzie ewidencjonuje się majątek. Mówi Krzysztof Marczewski, dyrektor Instytutu Koniunktur i Cen w Szkole Głównej Handlowej: "Jest to charakterystyczne dla krajów rozwiniętych gospodarczo. Na przykład w Nowej Zelandii liczy się nie tylko majątek państwowy, ale cały majątek, także należący do osób prywatnych".
Przyjrzyjmy się bliżej spisowi majątku państwowego w jednym z rozwiniętych krajów. W Zjednoczonym Królestwie nazywa się on "National Asset Register".
- Jest gruby jak książka telefoniczna i zawiera listę wszystkiego, co posiada państwo - podaje gazeta "The Daily Telegraph" (25 listopada 1997 r.).
Brytyjscy dziennikarze w sposób dość przejrzysty piszą, po co "National Asset Register" został wydany: - Chodzi o to, by pokazać społeczeństwu wszystko, co posiada.
Dużo ciekawsze jest jednak to, co znajduje się w środku.
Ewidencja przeprowadzona jest ministerstwo po ministerstwie. I tak na przykład Cabinet Office (coś w rodzaju naszego dawnego Urzędu Rady Ministrów) ma budynki przy Downing Street od numeru 10 do 12 (43 770 stóp kwadratowych powierzchni) oraz Dom Admiralicji (nieco ponad 16 tysięcy stóp kwadratowych powierzchni). Z rzeczy zabytkowych srebrną tacę, pudełko z tego samego kruszcu, kolekcję sztućców oraz tron króla Jerzego II.
Najwięcej miejsca w rejestrze - ponad 70 stron - zajmuje Ministerstwo Obrony. Wynika to między innego z tego, że resort jest największym posiadaczem gruntów - ma posiadłości nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w Niemczech, Kanadzie, Nepalu, Belize, Cyprze, Gibraltarze, na wyspach Falklandzkich, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Na stanie królewskich sił morskich - Royal Navy - są przeróżne jednostki pływające, od nowoczesnych łodzi podwodnych typu Trident do jachtu rodziny królewskiej. Brytyjskie siły lądowe, oprócz ponad tysiąca czternastu średnich czołgów bojowych (podstawowych na współczesnym teatrze wojny), mają 377 gotowych do akcji koni.
Równie poważną bazą dysponuje Ministerstwo Spraw Zagranicznych (Foreign and Commonwealth Office): 850 samochodów i 280 innych pojazdów, w tym pługi śnieżne. Jeśli chodzi o budynki poza granicami, to jest ich 1441: w samym Waszyngtonie 71, zaś w Paryżu 49.
Ciekawy jest też stan posiadania Home Office, czyli Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - do resortu należy m.in. główny policyjny komputer, który mieści akta 5,5 miliona przestępców oraz 4,5-milionowy zapas ich odcisków palców. Ministerstwo Handlu i Przemysłu posiada oprócz np. udziału wartości 32 milionów funtów szterlingów w poważnym przedsiębiorstwie British Nuclear Fuels także 466 faksów, 69 niszczarek dokumentów oraz 1055 automatycznych sekretarek.
I właśnie taka lista ciągnie się przez 550 stron, bo tyle liczy "National Asset Register".
Segregatory systemu Powersa
W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy (i jak się okazało przedostatni) została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia. Polscy urzędnicy przed przystąpieniem do pracy przeczytali dwa dzieła. Francuskie "Tableau General les proprietes de l'etat" (5 tomów) oraz wydawnictwo o majątku włoskim, jednotomowe, ale za to pod dłuższym tytułem: "Legge e regolamento per L'administratione del Patrimonio e per la contabilita generale dello stato".
Prace rozpoczęto w 1927 roku. Co prawda pierwsze rezultaty publikowano w roczniku Ministerstwa Skarbu za rok 1929, ale całkowite 410-stronicowe opracowanie wydano dopiero w 1931 roku. Książkę "Majątek Państwa Polskiego według stanu na dzień 1 stycznia 1927 r." opracował inżynier Stanisław Kruszewski.
Metodologia pracy była prosta - do odpowiednich instytucji wysyłano odpowiednią ankietę i oczekiwano na rezultat.
Profesor Jerzy Tomaszewski, znawca historii gospodarczej XX-lecia międzywojennego: "Efektem prac komisji ankietowej było, bez wątpienia najpoważniejsze, opracowanie ujmujące całość majątku w Polsce. Jednak mam głębokie przekonanie, że w jakiejś części była to «lipa». Pytania kierowano przecież do administracji, a administracja na całym świecie reaguje podobnie: «O znowu się czepiają. Trzeba im coś odpowiedzieć to będzie spokój»".
Mimo podejrzeń profesora należy przyznać, że dzieło opracowane przez inżyniera Kruszewskiego imponuje, choć stopień jego szczegółowości jest różny.
Pierwszą rzeczą należącą do Polski, którą opisano, jest Zamek Królewski, wówczas siedziba prezydenta Rzeczypospolitej. Już samo to, że można wyceniać Zamek Królewski jest rzeczą szokującą, ale warto wiedzieć, jak to zrobiono. Przede wszystkim nie zwracano uwagi na wartość historyczną.
Zamek Królewski oszacowano biorąc pod uwagę ceny rynkowe gruntów i nieruchomości w tej części miasta. Z obliczenia wyszło na przykład, że plac pod zamkiem w górnej części powinien kosztować 100 złotych za metr, zaś teren pod folwarkiem zamkowym - na dole, pod skarpą - 50 złotych. Gdy dodano do tego metraż pomieszczeń i meble wyszło, że cały obiekt ma wartość 21 milionów 356 tysięcy złotych. Jak się okazało Łazienki Królewskie były znacznie bardziej wartościowe, wyliczono, że kosztują 38 milionów 670 tysięcy złotych. Wawel, w porównaniu z tym, to już zupełnie małe pieniądze - niecałe 5 milionów złotych.
Oczywiście "cenę" budynków historycznych podawano bez wartości obiektów muzealnych, które się w nich znajdowały. Zabytkowe zbiory z zamków w Warszawie i Krakowie, Łazienek, a także Prezydium Rady Ministrów liczono osobno. I tak Polska przed wojną miała obrazy warte 4 miliony złotych, rzeźby i brązy warte 4,5 miliona złotych, meble za 1 milion złotych. Prawdziwym majątkiem były arrasy i gobeliny - 35 milionów złotych.
Budynki Sejmu i Senatu były warte w sumie 16 mln 521 tys. zł, z tym że Sejm miał ogród kwiatowy - 330 tys. zł, warzywny - 160 tys. zł, owocowy - 1,7 mln zł (ogród owocowy był najdroższy, bo największy, a nie dlatego, że było w nim najwięcej ziemiopłodów - na te ostatnie przy wycenie w ogóle nie zwracano uwagi). Trzeba jeszcze napomknąć o środkach lokomocji, jakie mieli przedwojenni parlamentarzyści: zaledwie 4 samochody osobowe i 1 ciężarowy - wszystko razem 82 tys. zł. Już więcej środków lokomocji miało Prezydium Rady Ministrów - 7 osobowych i 1 ciężarowy warte 200 tys. złotych.
Najbogatsze przed wojną było Ministerstwo Spraw Wojskowych - łącznie szacowane na ponad 2 miliardy 100 milionów złotych. Najbiedniejszy resort rolnictwa zaledwie 308 tysięcy złotych.
W niektórych przypadkach zaskakiwała dokładność podawanych danych. Na przykład GUS (z natury rzeczy biegły w statystykach) poinformował, że ma dziurkarki i segregatory systemu Powersa o łącznej wartości 317 złotych. Straż celna donosiła o 55 psach o łącznej cenie 8200 złotych, 176 rowerach wartych 27 tysięcy zł oraz 273 koniach obliczanych na 116 tysięcy zł. Do tego celnicy posiadali bryczki, sanki i narty - o ogólnej wartości 38 tysięcy zł.
Z tego wszystkiego wyłania się obraz pod tytułem, ile był wart majątek państwa 1 stycznia 1927 roku. Brutto było to 16 401 578 000, jeśli odjąć długi państwowe 3 784 373 000, to można powiedzieć, że Polska tego dnia była warta 12 miliardów 617 milionów 205 tysięcy złotych.
Żeby przybliżyć te liczby można powiedzieć, że w styczniu 1927 r. kilogram chleba żytniego kosztował 65 groszy, 1 dolar - 8 złotych 99 groszy, minister zarabiał miesięcznie 1396 złotych, nauczyciel w szkole powszechnej 242 złote, a woźny w tej szkole 162 złote.
Coś tam wiemy
Po wojnie nikogo specjalnie nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Częściowe dane można było wyczytać w statystykach Głównego Urzędu Statystycznego, ale do osiągnięć przedwojennych było bardzo daleko. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą. Mówiono o potrzebie zrobienia bilansu tego, co III Rzeczpospolita odziedziczyła po PRL, ale za słowami nie poszły poważne badania ani naukowe, ani statystyczne.
Na serio obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa z 8 sierpnia 1996 r. nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa. W tym celu w resorcie powołano osobny departament.
Rychło okazało się, że rzecz nie jest prosta, bo mienie państwa to nie to samo, co majątek skarbu państwa. Na przykład PKP, Porty Lotnicze, Poczta Polska, Narodowy Bank Polski - to firmy, do których minister skarbu nic nie ma. Jeśli dodać do tego 2283 przedsiębiorstwa państwowe, które są własnością wojewodów, 284 jednostki kulturalne, Agencję Rynku Rolnego itd., to widać, że to, co ma prawo ewidencjonować Ministerstwo Skarbu jest zaledwie częścią całego majątku. Mimo to urzędnicy z Ministerstwa Skarbu wyliczyli szacunkowo, ile to wszystko warte. Wyszło, że 45 - 50 miliardów złotych.
A jeśli chodzi o to, co powinni ewidencjonować z urzędu? Na blisko 33 miliardy złotych obliczono fundusze własne państwa, akcje i udziały, jakie ma skarb w spółkach, na ponad 95 miliardów, zasoby oddane w zarząd wynoszą 13 miliardów 300 milionów złotych, wierzytelności z tytułu przekazania mienia do odpłatnego użytkowania niecały miliard złotych. Całość 143 miliardy 278 milionów 885 tysięcy. Do tego trzeba dodać szacunkową wartość gruntów należących do państwa, która wynosi 616 miliardów 80 milionów złotych.
Wydawałoby się, że gdyby dodać te wszystkie liczby (nie zapominając o owych 45 - 50 miliardach), otrzymalibyśmy majątek państwa polskiego brutto, a byłoby to 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych. Gdy odjąć od tego zadłużenie budżetu państwa 185 miliardów 391 milionów 100 tysięcy złotych, to polski majątek netto można by oszacować na 623 miliardy 967 milionów 785 tysięcy złotych.
Dlaczego można by oszacować, a nie można szacować?
To proste. Po pierwsze nie wiadomo, jaka jest wartość bogactw naturalnych, są tylko dane ilościowe. Ministerstwo Ochrony Środowiska jest w stanie przeprowadzić odpowiednie wyliczenia w roku 2002. W sprawozdaniu nie ujęto też majątku komunalnego, bo należy do samorządów, ale przecież samorząd to także władza publiczna i forma organizacji państwa. Brak danych z 2 resortów - MON i MSZ. Minister Rosati nie potrafił poradzić sobie z pytaniem - co Polska ma za granicą. Ciekawostką jest, że z tym samym problemem błyskawicznie uporał się jego, można rzec, kolega po fachu minister August Zaleski (z pewnością biegły w rachunkach, bo był w swoim czasie prezesem Banku Handlowego). Z jego danych wnika, że wartość wszystkich ambasad wynosiła przed wojną niecałe 9 milionów złotych, najdroższa była placówka w Paryżu prawie 2,5 miliona, najtańszy konsulat w Kwidzynie, jedynie 3400 zł.
Mówiąc krótko, w porównaniu z tym, co jest w Wielkiej Brytanii oraz z tym, co było w Polsce przed wojną "Sprawozdanie o stanie mienia skarbu państwa na dzień 31 grudnia 1996 r." nie wygląda imponująco - 24 strony (nie licząc załączników).
Z drugiej strony początki są zawsze bardzo trudne, a nadzieją na przyszłość napawa stwierdzenie dyrektora Jerzego Życkiego odpowiedzialnego za ewidencję majątku Skarbu Państwa: "Nasz departament choć młody, to ambitny".
- Jeżeli tylko byłoby takie zamówienie, to bylibyśmy to w stanie zrobić w dwa lata, coś takiego jak przygotowano przed wojną. Dobrą datą na podsumowania byłby rok 2000. | W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia. całkowite 410-stronicowe opracowanie wydano dopiero w 1931 roku. Metodologia pracy była prosta - do odpowiednich instytucji wysyłano odpowiednią ankietę i oczekiwano na rezultat. Z tego wszystkiego wyłania się obraz pod tytułem, ile był wart majątek państwa 1 stycznia 1927 roku. Brutto było to 16 401 578 000, jeśli odjąć długi państwowe 3 784 373 000, to można powiedzieć, że Polska tego dnia była warta 12 miliardów 617 milionów 205 tysięcy złotych.Po wojnie nikogo specjalnie nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą. Na serio obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa. Rychło okazało się, że rzecz nie jest prosta, bo mienie państwa to nie to samo, co majątek skarbu państwa. Mimo to urzędnicy wyliczyli szacunkowo, ile to wszystko warte. polski majątek netto można by oszacować na 623 miliardy 967 milionów 785 tysięcy złotych.
w porównaniu z tym, co było w Polsce przed wojną "Sprawozdanie o stanie mienia skarbu państwa na dzień 31 grudnia 1996 r." nie wygląda imponująco - 24 strony (nie licząc załączników). |
AFERA
Pieniądze wyjęte z Polleny
ARTUR KUROWSKI
Członkowie zarządu Polleny Paczków za pośrednictwem swoich spółek wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczali m. in. na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. Działo się to bez wiedzy i zgody pracowników paczkowskiej Polleny, którzy są jednocześnie udziałowcami firmy.
Łapówka dla przewodniczącego
W tym przestępczym procederze uczestniczył przewodniczący Rady Powiatu nyskiego Romuald Kamuda z PSL. W grudniu 1999 roku Kamuda pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej".
Ze strony Polleny Paczków umowę podpisali członkowie zarządu Krzysztof B. i Bogusław T. Pozwolenia na budowę wydaje starostwo powiatowe, a Kamuda jest przewodniczącym Rady Powiatu nyskiego. Jedno z pozwoleń, które rzekomo miał załatwić, zostało wydane dziesięć dni wcześniej przez Wydział Rolnictwa i Ochrony Środowiska Starostwa Powiatowego. Za oba Pollena zapłaciła starostwu w znaczkach skarbowych sto trzy złote.
Kilka miesięcy wcześniej przewodniczący Kamuda jako dyrektor Unii Turystycznej Ziemi Nyskiej zlecił spółce BWK Consulting opracowanie i wydanie folderu promocyjnego. Współwłaścicielem spółki BWK był prezes Polleny Krzysztof B.
Narodziny oszustwa
W 1996 roku zarząd miasta i gminy Paczków podjął uchwałę o przeprowadzeniu przetargu na sprzedaż udziałów gminy w Paczkowskich Zakładach Chemii Gospodarczej Pollena. Gmina dysponowała pakietem kontrolnym 60 procent udziałów Polleny. Pozostałe 40 procent przeznaczone było dla pracowników. Zarząd gminy Paczków przyjął jako cenę wyjściową za jeden udział 105 zł. Zgodnie z uchwałą zarządu 50 procent środków pochodzących ze sprzedaży miało zasilić kasę gminy, a drugie 50 procent miało pozostać w przedsiębiorstwie z wyłącznym przeznaczeniem na inwestycje.
W lutym 1998 roku prezes zarządu spółki RBS Zarządzanie i Inwestycje z Katowic Marek Rasiński przesłał burmistrzowi Paczkowa Ryszardowi Chopkowiczowi z SLD (obecnie radny powiatu z ramienia tej partii) propozycję przejęcia majątku produkcyjnego Polleny Paczków. Rasiński zaproponował m. in. odkupienie od gminy 60 procent udziałów za cenę nominalną. Zapowiedział, że zainwestuje w Pollenie od dwóch do czterech milionów złotych.
Koncert życzeń
26 marca 1998 roku Rada Miasta Paczkowa podjęła uchwałę określającą zasady zbycia udziałów gminy w Pollenie. Rada wyraziła zgodę zarządowi na zbycie udziałów po cenie nominalnej i dopuściła zapłatę ceny w pięciu ratach rocznych w okresie nie dłuższym niż pięć lat. Ponadto radni ustalili zabezpieczenie rat przez nabywcę w formie poręczenia wekslowego lub gwarancji bankowej. Uchwała rady zarówno co do formy zapłaty, jak i zabezpieczenia była spełnieniem życzeń RBS i w żaden sposób nie dawała Pollenie gwarancji rozwoju.
...pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej"
W tym czasie pojawiło się jeszcze kilku innych kontrahentów do zakupu udziałów Polleny. O wyborze nabywcy zadecydował jednak samodzielnie, bez przetargu, zarząd, który przygotował jednocześnie projekt uchwały Rady Miasta o zmianie ceny nominalnej udziałów Polleny i obniżeniu jej aż o 50 procent, do 25 złotych. Nie wiadomo, dlaczego cena nominalna udziałów Polleny wynosiła wówczas 50 zł, skoro zarząd ustalił ją wcześniej na 105 zł.
W czerwcu 1998 roku Rada Miasta Paczkowa wyraziła zgodę na zbycie tzw. złotych akcji Polleny (pakiet udziałów dający pełną kontrolę nad firmą) po cenie o połowę niższej od tej, po jakiej udziały kupili pracownicy korzystający z preferencji. Pracownicy zapłacili średnio po 50 zł za jeden udział. Mimo to spółka RBS nie kupiła udziałów Polleny.
Wola prezesa
2 lipca 1998 roku prezes Rasiński zadeklarował w paczkowskim urzędzie wolę przeniesienia własności udziałów Polleny na spółkę, której właścicielem będzie Jan Morański oraz RBS Zarządzanie i Inwestycje. Zdaniem Rasińskiego, Jan Morański, jeden z największych producentów chemii samochodowej, mógłby pomóc Pollenie. Rasiński zaproponował spisanie umowy bezpośrednio z firmą, której właścicielem byłby Jan Morański. Władze gminy się na to zgodziły.
Już następnego dnia, 3 lipca 1998 roku, gmina Paczków reprezentowana przez zastępcę burmistrza Andrzeja Horodeńskiego i członka zarządu Tadeusza Błachę podpisała umowę kupna-sprzedaży udziałów Polleny z firmą Wolmet sp. z o. o. , której jedynym udziałowcem i prezesem zarządu był. .. Rasiński.
Kapitał założycielski spółki w chwili nabycia przez nią udziałów Polleny wynosił zaledwie 10 tys. złotych. Gmina sprzedała Wolmetowi 18 tys. udziałów (60 proc. ) po 25 złotych za udział. Wolmet miałby do zapłacenia 450 tys. złotych. Sam znak firmowy Polleny ma większą wartość.
Zapłata za udziały ma nastąpić w pięciu rocznych ratach po 90 tys. złotych każda, przy czym termin spłaty kolejnej raty uzależniony został od terminu zapłaty raty wcześniejszej. Rozłożona na raty nie wpłacona część podlega oprocentowaniu w wysokości 0,3 stopy kredytu refinansowego. Z umowy jednoznacznie wynika, że nabywca udziałów Polleny wcale nie musiał dysponować gotówką, aby stać się ich właścicielem. Wolmet został większościowym udziałowcem Polleny i teraz za pieniądze Polleny może spłacać raty.
Spółka widmo
Dwa tygodnie po zakupie udziałów Polleny Paczków Wolmet przekształca się w RBS-M Chemia i podnosi kapitał do stu tysięcy złotych. Nowa spółka ma dwóch udziałowców: Marka Rasińskiego i Jana Morańskiego (obaj mają po 50 proc. udziałów) i siedzibę w tym samym miejscu, co Wolmet. W mieszkaniu Marka Rasińskiego. Prokurentem RBS-M Chemia został Krzysztof Breguła.
Zaskakujące, że w sprawozdaniu z działalności za rok 1998 zarząd spółki RBS-M Chemia stwierdza, iż spółka w 1998 roku nie podjęła żadnej działalności handlowej i na koniec roku poniosła stratę w wysokości 11 667,54 zł. Jan Morański i Marek Rasiński tłumaczyli to "powstałymi trudnościami handlowo-organizacyjnymi". Kto w takim razie kupił udziały w Pollenie? Nawet Urząd Skarbowy w Katowicach nic nie wiedział o spółce Wolmet z Katowic, z siedzibą przy ul. Stoińskiego 4. Spółka, której dwóch członków zarządu Paczkowa sprzedało udziały Polleny nie była zarejestrowana w Urzędzie Skarbowym, nie miała nawet numeru NIP!
16 lipca 1998 roku pierwotny nabywca udziałów Polleny, spółka Wolmet przestała istnieć. Powstała spółka RBS-M Chemia. Tak wynika z dokumentów sądowych znajdujących się w Katowicach.
Tymczasem w dokumentach Polleny w Sądzie Rejonowym w Opolu znajduje się umowa zbycia przez spółkę Wolmet udziałów Polleny dwóm osobom fizycznym: Markowi Rasińskiemu i Janowi Morańskiemu. Rasiński i Morański odkupili od Wolmetu po 7200 udziałów Polleny, płacąc za każdy udział. .. 50 złotych. Miesiąc wcześniej Wolmet kupił te udziały od gminy Paczków płacąc za nie po 25 zł. Umowa została zawarta 20 sierpnia 1998 roku, a przecież w tym dniu spółka Wolmet już nie istniała. Zgodnie z umową Sąd Rejonowy w Opolu dokonał zmiany w rejestrze handlowym Polleny, wpisując na listę udziałowców Rasińskiego i Morańskiego.
Przyjaciele lewicy
Latem 1998 roku nabiera tempa kampania wyborcza do samorządów. Sojusz Lewicy Demokratycznej zorganizował na stadionie Sparty Paczków festyn wyborczy. Gra szła o wielką stawkę: władzę w gminach i tworzonych powiatach. Burmistrz Paczkowa jest kandydatem na radnego powiatu, inni członkowie dotychczasowych władz gminy kandydują do rad miejskich. Wszyscy z list SLD. Nowi właściciele Polleny nie zapominają, dzięki komu przejęli zakład. Pollena dopłaciła do festynu SLD co najmniej 5 tys. złotych.
Ale pieniądze z Polleny nie pomogły lewicy wygrać wyborów. Niemal we wszystkich gminach wygrała prawica lub centroprawica. Z końcem 1998 roku Mieczysław Warzocha, dotychczasowy lider SLD w regionie, został nowym prezesem Polleny. Wiceprezesem został Krzysztof B. Warzocha zapowiedział firmie świetlaną przyszłość, a mieszkańcom Paczkowa obiecał ponad sto nowych miejsc pracy.
W połowie kwietnia 1999 roku wspólna reprezentacja związków zawodowych działających w Pollenie wystosowała do zarządu miasta i gminy w Paczkowie pismo z prośbą o zainteresowanie się losem zakładu. Związkowców zaniepokoiła zarówno trudna sytuacja ekonomiczna firmy, jak i brak zapowiadanych przez nowych właścicieli inwestycji. Nie było także wzrostu zatrudnienia obiecywanego przez prezesa Warzochę. 22 kwietnia 1999 roku nowy zarząd gminy Paczków skierował do Prokuratury Rejonowej w Nysie wniosek o wszczęcie postępowania. Według oceny autorów wniosku poprzednie władze Paczkowa, zawierając umowę ze spółką Wolmet, działały na szkodę gminy. Pod wnioskiem podpisał się nowy burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski. Miesiąc później, 21 maja, Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo.
Kariera burmistrza
W maju 1999 roku Mieczysław Warzocha odszedł z Polleny. Został dyrektorem należącego do gminy Paczków Zakładu Usług Komunalnych i Mieszkaniowych. Od razu obiecał ludziom mieszkania. Burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski dał mu pensję dwukrotnie wyższą od tej, jaką miał poprzedni dyrektor ZUKiM. Burmistrz zrobił błyskawiczną karierę w SLD. Najpierw został członkiem władz powiatowych, a później władz wojewódzkich Sojuszu. Wyborcom tłumaczył, że nigdy nie deklarował się jako zwolennik prawicy i że jest niezależny politycznie. Twierdził, że tylko lewica jest szansą dla Paczkowa. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej krytykował swoich poprzedników z SLD, podpisał się nawet pod wnioskiem do prokuratury.
Haracz dla RBS
Po odejściu Warzochy prezesem Polleny został Krzysztof B. W zarządzie Polleny pojawił się także Bogusław T. Zaraz po objęciu stanowiska Krzysztof B., będąc pełnomocnikiem spółki RBS-M Chemia (dawny Wolmet), podpisał w imieniu Polleny umowę o współpracy z firmą RBS-M Chemia.
Umowa obowiązywała od 1 czerwca do 31 października 1999 roku. RBS-M Chemia miała poszukiwać nowych koncepcji technologicznych i inwestycyjnych dla Polleny, zająć się sprzedażą jej zbędnego majątku. W ramach realizacji tej umowy 24 czerwca 1999 roku Pollena zapłaciła za wystawioną przez RBS-M Chemia fakturę na ponad 20 tys. złotych.
Jeszcze jako wiceprezes Polleny Krzysztof B. w lutym 1999 roku w siedzibie nyskiego SLD i biurze posła Jerzego Pilarczyka założył spółkę JKM Consulting. Objął wszystkie udziały w spółce i został prezesem zarządu. Pięć dni później, 24 lutego, Krzysztof B. wraz z radcą prawnym gminy Paczków Małgorzatą Koelner założył inną spółkę, BWK Consulting. Małgorzata Koelner z ramienia władz gminy Paczków opiniowała umowę sprzedaży udziałów Polleny Wolmetowi.
W październiku 1999 roku Krzysztof B. odstąpił połowę udziałów w spółce JKM Bogusławowi T. JKM wkrótce rejestruje w Sądzie Okręgowym w Opolu założenie tygodnika "Prosto z regionu".
Dla zatarcia powiązań z SLD Krzysztof B. zmienił siedzibę spółki. Postanowienie o zmianie adresu spółki Sąd Rejonowy w Opolu wydał 24 listopada 1999 roku, ale wniosek o zmianę wpłynął do sądu 30 listopada.
Pollena na polecenie prezesa Krzysztofa B. zapłaciła za sprzęt komputerowy, materiały biurowe, meble i telefony. Także dla redakcji. Mechanizm działania był prosty - swojej spółce lub zaufanym ludziom zlecał jako prezes Polleny przeróżne usługi w zakresie marketingu, reklamy i konsultingu.
Towar do wzięcia
Jeszcze przed wydaniem pierwszego numeru tygodnika w JKM i Pollenie w towarzystwie Krzysztofa B. i Bogusława T. pojawił się nyski biznesmen Jacek K., skazany przez Sąd Rejonowy w Kaliszu na 4,5 roku więzienia za rozbój. Jacek K. ma też na swoim koncie wyrok za paserstwo samochodów. Kilka lat temu przed domem, w którym mieszkał, wybuchła bomba.
W listopadzie 1999 roku prezes Polleny Krzysztof B. podpisał z firmą, której pełnomocnikiem był Jacek K., porozumienie handlowe, na mocy którego Jacek K. kupował w Pollenie towary po cenie producenta z 20-procentowym opustem i odroczonym terminem płatności.
Według tego porozumienia spółka reprezentowana przez Jacka K. miała dokonywać w Pollenie w ciągu jednego roku obrotowego zakupów o nominalnej wartości netto 1,8 mln złotych. Do dziś Jacek K. zdążył pobrać z Polleny towar o wartości ok. 1,6 miliona złotych, ale choć minęły już terminy płatności, z tego tytułu na konto Polleny nie wpłynęła ani złotówka.
Przez cały ten czas Prokuratura Rejonowa w Nysie prowadziła śledztwo w sprawie sprzedaży udziałów Polleny. Prokurator ograniczył się do zbadania, czy sprzedaż odbyła się prawidłowo, i nie zwrócił uwagi na umowy zawierane przez zarząd Polleny. Kopie kilku znalazły się w prokuratorskich aktach. W grudniu ubiegłego roku prokuratura umorzyła śledztwo, nie stwierdziwszy nieprawidłowości w postępowaniu władz gminy.
Ujawnienie afery
W połowie lutego tego roku dziennikarze lokalnego tygodnika "Nowiny Nyskie" zarzucili przewodniczącemu Rady Powiatu nyskiego wzięcie łapówki, a ówczesnym członkom zarządu paczkowskiej Polleny działanie na szkodę zakładu. Kilka dni po ukazaniu się artykułu w "Nowinach" rada nadzorcza Polleny zwolniła dyscyplinarnie Krzysztofa B. i Bogusława T. Obaj odwołali się do Sądu Pracy, który uznał jednak ich zwolnienie za zasadne. Nowym dyrektorem Polleny został Stanisław Arczyński, nyski radny SLD, dobry znajomy Krzysztofa B. świadczący dla Polleny usługi transportowe.
Na artykuł błyskawicznie zareagowała Komenda Powiatowa Policji w Nysie. Wydział ds. Przestępczości Gospodarczej wszczął dochodzenie. W dwóch hurtowniach odnaleziono pobrany przez Jacka K. towar o wartości około czterystu tysięcy złotych.
Prokuratura Rejonowa w Nysie tydzień po ukazaniu się publikacji, 24 lutego wszczęła śledztwo w trybie publiczno-skargowym i sprawuje nadzór nad policyjnym dochodzeniem. Krzysztof B. i jeden z opolskich hurtowników, który przyjął towar od Jacka K. , zostali aresztowani. Bogusław T. ma dozór policyjny i zakaz opuszczania kraju. Jacek K. i właściciel spółki, w imieniu której pobierał towar, zniknęli. W sprawie umowy z przewodniczącym rady prokuratura najpierw prowadziła odrębne postępowanie wyjaśniające, a teraz wszczęła śledztwo.
Małgorzata Koelner, prowadząca wspólne interesy z Krzysztofem B. , pracuje obecnie jako radca prawny Urzędu Wojewódzkiego w Opolu.
Główni podejrzani w sprawie, Krzysztof B. i Bogusław T. , po publikacji w "Nowinach" dokonali fikcyjnej sprzedaży udziałów JKM, aby uchronić spółkę od decyzji prokuratora o zabezpieczeniu majątkowym. Z takim wnioskiem do prokuratury już dwa miesiące temu zwrócili się pracownicy Polleny będący mniejszościowymi udziałowcami spółki. Na razie nie doczekali się reakcji prokuratora.
31 maja Rada Powiatu nyskiego głosami radnych SLD i PSL odrzuciła wniosek o odwołanie z funkcji przewodniczącego rady Romualda Kamudy.
Zdjęcia: Artur Kurowski | Członkowie zarządu Polleny Paczków za pośrednictwem swoich spółek wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczali m. in. na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. W procederze uczestniczył przewodniczący Rady Powiatu nyskiego Romuald Kamuda z PSL.
gmina Paczków podpisała umowę kupna-sprzedaży udziałów Polleny z firmą Wolmet.
Spółka, nie miała nawet numeru NIP!
16 lipca 1998 spółka Wolmet przestała istnieć. Z końcem 1998 roku Mieczysław Warzocha, dotychczasowy lider SLD w regionie, został nowym prezesem Polleny. Wiceprezesem został Krzysztof B. W połowie kwietnia 1999 roku wspólna reprezentacja związków zawodowych działających w Pollenie wystosowała do zarządu miasta i gminy w Paczkowie pismo z prośbą o zainteresowanie się losem zakładu. 22 kwietnia 1999 roku nowy zarząd gminy Paczków skierował do Prokuratury Rejonowej w Nysie wniosek o wszczęcie postępowania. Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo.Po odejściu Warzochy prezesem Polleny został Krzysztof B. W zarządzie Polleny pojawił się także Bogusław T. Małgorzata Koelner z ramienia władz gminy Paczków opiniowała umowę sprzedaży udziałów Polleny Wolmetowi.W listopadzie 1999 roku prezes Polleny Krzysztof B. podpisał z firmą, której pełnomocnikiem był Jacek K., porozumienie handlowe, na mocy którego Jacek K. kupował w Pollenie towary po cenie producenta z 20-procentowym opustem.
Do dziś Jacek K. zdążył pobrać z Polleny towar o wartości ok. 1,6 miliona złotych, z tego tytułu na konto Polleny nie wpłynęła ani złotówka. dziennikarze tygodnika "Nowiny Nyskie" zarzucili przewodniczącemu Rady Powiatu nyskiego wzięcie łapówki, a ówczesnym członkom zarządu paczkowskiej Polleny działanie na szkodę zakładu. rada nadzorcza Polleny zwolniła dyscyplinarnie Krzysztofa B. i Bogusława T. Nowym dyrektorem Polleny został Stanisław Arczyński, nyski radny SLD, znajomy Krzysztofa B. świadczący dla Polleny usługi transportowe.
Wydział ds. Przestępczości Gospodarczej wszczął dochodzenie. W dwóch hurtowniach odnaleziono pobrany przez Jacka K. towar o wartości około czterystu tysięcy złotych.
Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo. Krzysztof B. i jeden z hurtowników, który przyjął towar od Jacka K. , zostali aresztowani. Bogusław T. ma dozór policyjny i zakaz opuszczania kraju. Jacek K. i właściciel spółki, w imieniu której pobierał towar, zniknęli. W sprawie umowy z przewodniczącym rady prokuratura wszczęła śledztwo.
Małgorzata Koelner, prowadząca interesy z Krzysztofem B. , pracuje obecnie jako radca prawny Urzędu Wojewódzkiego w Opolu.
Krzysztof B. i Bogusław T. dokonali fikcyjnej sprzedaży udziałów JKM, aby uchronić spółkę od decyzji prokuratora o zabezpieczeniu majątkowym. Z takim wnioskiem do prokuratury już dwa miesiące temu zwrócili się pracownicy Polleny. Na razie nie doczekali się reakcji prokuratora.
31 maja Rada Powiatu nyskiego głosami radnych SLD i PSL odrzuciła wniosek o odwołanie z funkcji przewodniczącego rady Romualda Kamudy. |
ANALIZA
Nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego
Dwa obozy i zakładnik
MAŁGORZATA SOLECKA
W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Nie ma naukowej metody zbadania, czy po reformie jest lepiej, czy gorzej. Sądząc po nastrojach lekarzy, jest gorzej. Brakuje nadziei, która towarzyszyła nam do momentu wprowadzenia nowego systemu - ocenia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Krzysztof Madej.
Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia. Szczególnie doskwiera nam utrudniony dostęp do specjalistów. Nie chodzi tu nawet o konieczność posiadania skierowania, ale o to, że limity wprowadzane przez kasy chorych powodują ograniczenie liczby przyjmowanych pacjentów.
Antylekarska wojna?
- Reformę ochrony zdrowia należało zacząć od porozumienia ponad podziałami - ocenia dr Madej. Warto przypomnieć, że w pierwszych tygodniach 1999 roku, gdy trwał protest anestezjologów, a do strajków szykowali się pozostali pracownicy służby zdrowia, Naczelna Rada Lekarska wystąpiła z propozycją tzw. okrągłego stołu wszystkich zainteresowanych stron. Do takiego spotkania do tej pory nie doszło.
Nic więc dziwnego, że system ochrony zdrowia przypomina obecnie - z dalszej perspektywy - pole bitwy, na którym naprzeciw siebie ustawiły się dwa wrogie obozy. Obóz reformatorów, organizatorów i urzędników odpowiedzialnych za funkcjonowanie kas chorych i obóz pracowników publicznej służby zdrowia. Jest jeszcze jeden aktor - pacjent: zakładnik obu stron konfliktu.
- Trwa antylekarska wojna - alarmuje dr Krzysztof Madej. Jego zdaniem organizatorzy systemu ochrony zdrowia próbują przerzucić moralną odpowiedzialność za błędy reformy właśnie na lekarzy. Temu ma służyć m.in. utwierdzanie pacjentów w przekonaniu, że limity przyjęć do specjalistów są wewnętrzną, organizacyjną sprawą między placówką a kasą chorych, a pacjenci muszą być przyjmowani w zależności od potrzeb. Pacjent, który nie dostał się do specjalisty i zadzwonił ze skargą do kasy chorych, takie tłumaczenie słyszy najczęściej. Niektórzy urzędnicy kas chorych wręcz oskarżają lekarzy o tzw. strajk włoski - drobiazgowe przestrzeganie litery ustawy ubezpieczeniowej, które daje się we znaki pacjentom.
W stosunku do części lekarzy to na pewno krzywdząca opinia. Tym niemniej takie wypadki, jak żądanie skierowania od lekarza pierwszego kontaktu dla dziecka, które rodzice przywieźli do szpitala ze złamaną nogą, można zinterpretować albo jako uprzykrzanie życia pacjentom (według zasady "jak oni nam, tak my wam"), albo jako przejaw głupoty graniczącej z obłędem. Nie można jednak nie zauważyć, że przynajmniej niektórzy zachowują w tej materii zdrowy rozsądek, traktując limity przyjęć jako element podlegający negocjacjom.
- Nie można zaprzeczyć, że właśnie taki negocjacyjno-umowny system organizacji ochrony zdrowia, oparty na przesłankach czysto liberalnych, powoduje napięcia - uważa dr Madej, zwracając uwagę, iż nastąpiła zmiana nawet w nomenklaturze - mówi się o świadczeniu usług, a nie leczeniu, lekarza zastąpił świadczeniodawca, a posługę lekarską nazywa się usługą.
Pieniędzy za mało
- Niedoinwestowanie ochrony zdrowia jest długoletnie. Co więcej, mają rację ci, którzy twierdzą, że na tę dziedzinę życia można przeznaczyć każde pieniądze, a i tak nie wszystkie potrzeby będą zaspokojone - uważa prezes NRL. Jest jednak - jego zdaniem - próg biedy, poniżej którego rozpoczyna się patologia. I polska ochrona zdrowia ciągle jest poniżej tego progu.
- Błędem reformy był brak zastrzyku kapitałowego - podkreśla dr Madej.
Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy i część lekarzy pokładają nie tyle w zwiększeniu składki, ile we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych. Takie rozwiązanie pozwoliłoby wprowadzić zarówno system dopłat do części świadczeń, jak i otworzyć rynek dla dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych.
Prezes samorządu lekarskiego zapatruje się jednak na takie rozwiązania sceptycznie. - Medycyna to kategoria usług publicznych. I trzeba szukać optymalizacji metod zarządzania przez dobrze podejmowane decyzje administracyjne, a nie zdawać się na mechanizmy rynkowe - mówi wprost.
Niemniej jest spora grupa lekarzy, którzy właśnie w mechanizmach rynkowych upatrują dla siebie szansy. - To ci, którzy mają nadzieję na zwycięstwo w walce rynkowej. Już zostali zasileni kapitałowo i liczą na to, że pieniądz rzeczywiście przyjdzie za pacjentem - ocenia dr Madej.
Jego zdaniem samorząd lekarski powinien być bardzo ostrożny w wypowiedziach na temat dodatkowych źródeł finansowania ochrony zdrowia. - To może pogłębić proces przerzucania moralnej odpowiedzialności za ograniczenia w dostępie do świadczeń na lekarzy - przestrzega.
Klęska nie tylko lekarzy
Jednym z najpoważniejszych problemów w tym zawodzie są dochody.
Oficjalne zarobki są niskie. Według prezesa NRL jest to efekt niedoinwestowania ochrony zdrowia i nieprzyjęcia w modelu reformy motywacyjnego systemu wynagradzania za pracę. Wprawdzie przy wprowadzaniu nowego systemu mówiło się, że im lekarz będzie przyjmował więcej pacjentów, tym wyższe będą jego zarobki, jednak w zdecydowanej większości publicznych placówek - zwłaszcza w szpitalach - sposób płacenia lekarzom za pracę się nie zmienił.
Zdaniem prezesa NRL dopóki problem płac w ochronie zdrowia nie zostanie rozwiązany, dopóty nie będzie można mówić o rzeczywistej zmianie systemu.
Choć lekarze narzekają, że zarabiają mało, opinia społeczna jest zdania, że ich zawód jest jednym z najbardziej dochodowych (OBOP, luty 2000 rok). Tę rozbieżność można tłumaczyć świadomością społeczną, że coraz więcej pieniędzy lekarze zarabiają dzięki prywatnym praktykom. Jest jednak i inne wytłumaczenie - niemal ośmiu na dziesięciu Polaków (według sondażu OBOP z listopada 1999 roku) jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki za zabiegi i opiekę nad chorymi. W tym niechlubnym rankingu lekarze zajęli pierwsze miejsce, znacznie wyprzedzając celników, policjantów i urzędników.
Takie wyniki - co trzeba podkreślić - to klęska nie tylko lekarzy. Wszak jednym z podstawowych celów reformy było wyeliminowanie, a przynajmniej ograniczenie szarej strefy w ochronie zdrowia, doprowadzenie do tego, by pacjent, świadom swoich praw wynikających z płacenia składek, nie sięgał do kieszeni, aby dodatkowo zapłacić doktorowi. Tak się jednak nie stało - obecny kształt reformy nie zmienił pod tym względem położenia pacjenta.
Ale jak z wynikami badań opinii społecznej radzą sobie lekarze?
Wątpią i tłumaczą
Po pierwsze, wątpią nie tyle w rzetelność, ile w świadomość ankietowanych osób. - Nie każde wręczenie pieniędzy lekarzowi jest łapówką - przypomina dr Krzysztof Madej. Rzeczywiście - z łapówką mamy do czynienia, gdy lekarz uzależnia wykonanie badań, przeprowadzenie operacji czy wydanie skierowania od "korzyści majątkowej".
Po drugie, przypominają, że przyjmowanie - i dawanie - łapówek jest ścigane przez wymiar sprawiedliwości. Sprawy te mogą również trafić do samorządu lekarskiego i wtedy przeciw lekarzowi wszczynane jest postępowanie. Takie jest stanowisko izb lekarskich. Ale nieoficjalnie można usłyszeć więcej. - Ryba psuje się od głowy. Biorą ordynatorzy, biorą i inni - tłumaczą młodzi lekarze, przerzucając winę za fatalny wizerunek środowiska na "lobby ordynatorsko-profesorskie".
Po trzecie, ujmują rzecz globalnie. - Fatalny system wynagrodzeń w ochronie zdrowia rodzi pokusę korupcji - uważa dr Madej. I na takich rozbieżnych opiniach kończy się dyskusja z lekarzami na temat ich nielegalnych - i legalnych zresztą też - zarobków.
Lekarze pilnują jednego - by tzw. dowodów wdzięczności, wręczanych lekarzowi pieniędzy czy prezentów już po wykonaniu usługi, nie traktować jak łapówki. I w sensie prawnym mają rację - taki gest ze strony pacjenta, zupełnie dobrowolny lub też wymuszony presją otoczenia (wszyscy dają, jak nie dam, na drugi raz mogą być kłopoty - tłumaczą często pacjenci) łapówką nie jest.
Kto ma bronić przed pokusą?
Jednak jak można się domyślać z sondażu, Polacy nie rozróżniają łapówek, "dowodów wdzięczności" i czasami nawet opłat, które mogą być całkiem legalne (wnoszenie opłat na rzecz fundacji, czyli tzw. cegiełek), pod warunkiem że nie uzależnia się od nich przyjęcia do szpitala czy wykonania badań. A z takimi przypadkami również można się jeszcze spotkać, choć zniesienie rejonizacji powinno zniechęcać dyrektorów szpitali do tego rodzaju praktyk.
Ale pokusy pojawiają się nie tylko w relacji lekarz - pacjent. Coraz głośniej jest o przypadkach "kupowania" lekarzy przez firmy farmaceutyczne. Przykład? Ot, choćby sprzed kilku tygodni - kilkudniowe szkolenie zorganizowane przez duży koncern farmaceutyczny w alpejskiej miejscowości w środku sezonu narciarskiego dla kilkudziesięciu lekarzy.
- System ochrony zdrowia, w tym również zasady wynagradzania za pracę, powinien bronić lekarzy przed pokusą korzystania z takich ofert - uważa prezes NRL. Jego zdaniem wyniki badań opinii społecznej dotyczącej korupcji środowiska lekarskiego to samonapędzająca się przepowiednia. - Samorząd lekarski powstał m.in. po to, by walczyć z tym fatum społecznym - podkreśla.
Zdaniem lekarzy media uczestniczą w nagonce na środowisko. Opinie o zmasowanym ataku prasy i telewizji - zwłaszcza telewizji - towarzyszyły w ostatnich kilku tygodniach zjazdom okręgowych izb lekarskich. Że tak samo będzie na zbliżającym się, kwietniowym zjeździe krajowym w Mikołajkach, jest więcej niż pewne.
Byłoby jednak źle, gdyby był to jedyny wniosek lekarzy dotyczący ich wizerunku w oczach opinii publicznej.
W środowej "Rzeczpospolitej" rozmowa z minister zdrowia Franciszką Cegielską. | w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Trwa antylekarska wojna - alarmuje dr Krzysztof Madej. Jego zdaniem organizatorzy systemu ochrony zdrowia próbują przerzucić moralną odpowiedzialność za błędy reformy właśnie na lekarzy.
Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy i część lekarzy pokładają we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych.
niemal ośmiu na dziesięciu Polaków jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki. |
OBYCZAJE
Kariera Bogdana Tyszkiewicza
Radny z rewolwerem za paskiem
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.
Bogdana Tyszkiewicza policja zatrzymała po telefonie od mieszkańca Warszawy, że jakiś pijany grozi bronią gościom pubu na Żoliborzu. On utrzymuje, że jedynie spacerował bez marynarki z rewolwerem za paskiem. Według policji nie miał zezwolenia na broń, wygasło kilka tygodni temu. Badanie wykazało 2,5 promila alkoholu we krwi radnego.
O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Były hokeista, międzynarodowy sędzia hokeja, prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, warszawski kupiec (wraz z żoną właściciel dwóch pubów, kilku sklepów) i działacz gospodarczy. "Dla jednych rzutki biznesmen i dobry organizator, dla drugich Nikodem Dyzma" - pisaliśmy o nim w 1998 roku.
Kandydat nieformalny
Karierę w samorządzie i częściowo w polityce zaczął po zostaniu szefem Warszawskiej Rady Gospodarczej - stowarzyszenia stołecznych kupców i rzemieślników. Najpierw zakładał wałęsowski Bezpartyjny Blok Wspomagania Reform. W 1993 roku startował nawet z jego listy z województwa ciechanowskiego do Senatu, ale przegrał. Później jako przedstawiciel "środowisk gospodarczych" (przy nazwisku widniało "ekonomista", choć miał zaledwie wykształcenie średnie techniczne) dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. Pod koniec kadencji przeniósł się do tworzącego się właśnie Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. W następnych wyborach występował już na pierwszym miejscu listy AWS w Śródmieściu. Ale przy jego nazwisku nie było informacji, jakie ugrupowanie go rekomenduje. Nieformalnie popierała go mazowiecka "Solidarność". - Formalnej rekomendacji nie miał, nieformalnie poparcie regionu miał - przyznaje jeden z członków ówczesnych władz "S" na Mazowszu. - Związkowcy dziwili się nawet, że ktoś, kto ma tyle kasy i nie jest związkowcem, występuje jako ich przedstawiciel. Bronił tej kandydatury przewodniczący Jacek Gąsiorowski - mówi nasz rozmówca, który woli pozostać anonimowy. - Według moich obserwacji Tyszkiewicz, człowiek towarzyski, otwarty, elokwentny i zamożny, zaimponował przewodniczącemu, który jest prostym związkowcem z Huty Lucchini - dodaje.
Od tej pory Bogdan Tyszkiewicz, na różnych etapach negocjacji w sprawie koalicji w warszawskim samorządzie, był mniej lub bardziej oficjalnym kandydatem "Solidarności" na przewodniczącego rady (został nim na kilka tygodni, ale kiedy zmieniła się koalicja, został odwołany), na prezydenta, na wiceburmistrza gminy Centrum.
Potem mówił, że jest doradcą ministra spraw wewnętrznych Janusza Tomaszewskiego oraz doradcą szefa UKFiT Jacka Dębskiego. Ale i to nie jest pewne. - Z tego, co wiem, nie był na etacie w MSWiA - mówi poseł Piotr Wójcik, który uchodził za bliskiego współpracownika Tomaszewskiego.
Wcześniej Tyszkiewicz zabiegał o stanowisko ministra sportu. Wraz z odejściem obu polityków jego kariera się skończyła. Ostatnio jeszcze liczył na jakąś funkcję przy komisarzu rządu w gminie Centrum, ale i to pragnienie nie zostało spełnione.
Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu, noce spędza w nocnych klubach. Jego styl określają: czarny mercedes z kierowcą, złoty zegarek ze złotą bransoletą, czarne ubrania z kolorowymi krawatami. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem. Ktoś, kto przedstawiał się jako jego asystent, rezerwował w rządowym ośrodku wypoczynkowym w Łańsku miejsca dla Tyszkiewicza i "bliskiego współpracownika jednego z bosów [pruszkowskiego] gangu" ("Życie" z 13.05.2000 r.).
W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD. Czy organizacjom tym nie przeszkadzało, że taki człowiek reprezentuje je na eksponowanym stanowisku? Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę?
Człowiek z zewnątrz
- Przewodniczący rady to mimo wszystko funkcja papierowa - wspomina poprzednią kadencję samorządu jeden z warszawskich liderów UW Piotr Fogler, wtedy w Partii Konserwatywnej. - Nie ma bezpośredniego wpływu na decyzje, funkcji wykonawczej Tyszkiewicz by nie dostał. Jako przewodniczący był sprawny. Towarzysko bardzo miły, ze wszystkimi żył dobrze - i z lewicą, i z prawicą - dodaje. Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii. - Pozostał człowiekiem z zewnątrz - ocenia Fogler.
- W 1994 roku mało go znaliśmy - mówi szef mazowieckiej Unii Wolności Paweł Piskorski. - W klubie unijnych radnych uzyskał najwięcej głosów jako kandydat na przewodniczącego rady. W trakcie kadencji współpraca z nim systematycznie się pogarszała. Zdawał sobie sprawę, że nie dostanie się na listę kandydatów na radnych w następnych wyborach i przeniósł się do AWS - dodaje.
Dlaczego więc Unia ponownie głosowała na Tyszkiewicza po wyborach w 1998 roku? - Dostaliśmy od przewodniczącego mazowieckiej AWS Jacka Gąsiorowskiego pismo, że Tyszkiewicz jest oficjalnym kandydatem na przewodniczącego rady - wyjaśnia Piskorski. - Jak zaczęlibyśmy grzebać w kandydatach AWS, to oni chcieliby w naszych. W Sejmie Unia głosowała na Jana Marię Jackowskiego z AWS na przewodniczącego Komisji Kultury, chociaż jego poglądy mogły nam nie odpowiadać. Takie są zasady w koalicji.
Na tę samą zasadę powołuje się szef warszawskiego SLD Jan Wieteska: - Przyjęliśmy filozofię, że nie wnikamy w personalia koalicjanta. Obowiązuje zaufanie do partnera. Zresztą Tyszkiewicz wtedy jeszcze nie wyjmował pistoletu. Był trochę innym człowiekiem. Nie wiedziałem, co pije i ile pije. Każdy pije wódkę. On się w tym nie wyróżniał. Żeby kogoś oskarżać, trzeba mieć dowody.
Na bankietach - przeciętnie
Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS (RS AWS, PPChD, ZChN, Ruch Stu). Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL). - O Tyszkiewicza proszę pytać Jacka Gąsiorowskiego - odpowiadają posłowie Andrzej Smirnow, Piotr Wójcik, Andrzej Anusz. - Jego kandydaturę na przewodniczącego rady wysunął Region Mazowsze "S", to była kandydatura nie uzgodniona z resztą AWS - przypomina Smirnow.
Jedynie poseł Maciej Jankowski (wystąpił z Klubu AWS w Sejmie), który w 1998 roku mówił, że Tyszkiewicz jest dobrym kandydatem na prezydenta miasta, próbuje go bronić. - To, co się wypisuje o wypadku Tyszkiewicza, to nagonka, hucpa - mówi. - Jak mi wiadomo, rzecz się miała inaczej, niż była opisywana. Alkohol i rewolwer są naganne, ale nie zostało popełnione przestępstwo. Podtrzymuję opinię, że Tyszkiewicz to człowiek, który zna się na mieście, a takich nie ma wielu.
- A jego picie? Nigdy nie widziałem u niego nadmiernej skłonności do alkoholu. Widywałem go i przed południem, i po południu, i na bankietach. Zachowywał się przeciętnie.
Chcieliśmy zapytać przewodniczącego mazowieckiej AWS i regionalnej "Solidarności" Jacka Gąsiorowskiego, dlaczego tak mocno popierał Bogdana Tyszkiewicza, wysuwał jego kandydaturę na różne stanowiska. Dwa razy prosił o przesunięcie rozmowy ze względu na inne zajęcia. Za trzecim rzucił do słuchawki: "Nie będę tego komentował". I przerwał rozmowę.
Filip Frydrykiewicz
Kto głosował na przewodniczącego rady Centrum Bogdana Tyszkiewicza
Lipiec 1994 r.: 61 głosów z Unii Wolności i Samorządności, Forum Samorządowego, SLD - PSL
Listopad 1998 r.: 55 głosów z UW, "S", SKL, SLD | Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem.W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD.Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii.Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS . Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL). |
ROZMOWA
Wojciech Fibak, były tenisista zawodowy, uczestnik turniejów wimbledońskich od 1970 roku
Największy był Laver
FOT. ZDZISŁAW LENKIEWICZ
Rz: Co pan pamięta z pierwszej wizyty na Wimbledonie?
WOJCIECH FIBAK: Miałem 18 lat, złe obuwie i przewracałem się, ale byłem w ćwierćfinale, tak jak teraz, po trzydziestu latach, Łukasz Kubot. Wygrałem z najlepszym Amerykaninem, przegrałem z Australijczykiem Warwickiem.
W latach 1977-81 przyszedł czas, że pana rozstawiano, wcześniej tylko raz w 1939 roku numer 8 dostał Ignacy Tłoczyński. Za co właściwie Anglicy dają ten przywilej, bo przecież nie kierują się do końca rankingiem?
Jeśli ktoś grał kiedykolwiek na Wimbledonie w turnieju głównym, nie w eliminacjach, to już jest coś. A mnie może wyróżniali, bo grałem w ćwierćfinale, no i nie przegrałem nigdy na korcie centralnym.
To znaczy ile razy pan nie przegrał?
Dwa razy przez trzy dni. Raz z Mottramem, angielską rakietą nr 1, drugi raz z Gerulaitisem, wówczas nr 3 na świecie. Oba mecze pięciosetowe. Ten drugi trwał dwa dni, bo padało.
Ostatni Wimbledon podobał się panu?
To był najsłabszy męski Wimbledon, jaki pamiętam, z wyjątkiem kilku meczów, w tym na szczęście finału, w którym grało dwóch tenisistów, grających normalnie na trawie, czyli biegających do siatki oraz półfinału, w którym był kontrast stylu Raftera i Agassiego.
Co konkretnie było nie do oglądania?
Tenisiści grają zdecydowanie gorzej przy siatce i nie lubią grać przy siatce. Jeżeli mają dużo czasu na korcie ziemnym, to grają dobrze, jeżeli natomiast wchodzą na szybką trawę, na której piłka pędzi płasko i przyspiesza w ostatniej chwili, nie mają czasu, aby dobrze grać. Tenis technicznie już się nie rozwija. Zawodnicy grają dzisiaj mocniej, agresywniej i w związku z tym ludziom się wydaje, że bardziej ofensywnie, a jest dokładnie odwrotnie.
W latach 60., gdy grali wielcy Australijczycy i Amerykanie, gdy ja grałem, to znaczy w latach 70. i 80. - 90 procent potrafiło grać stylem serwis-siatka, i to po obu serwisach. Adaptowali w naturalny sposób swą grę do trawy. Dziś 90 procent startujących na Wimbledonie nie potrafi grać na trawie, i zostaje tak naprawdę Rafter, Sampras, Philippoussis, Rusedski, Krajicek, Henman i może Pioline.
Nie wszyscy z wymienionych przeszli I rundę...
Dwóch przegrało pechowo. Pioline z Wołczkowem pewnie by nie przegrał w ćwierćfinale. W Wimbledonie tak bywa, że pierwszy mecz jest bardzo trudny. Sam pamiętam swe pierwsze wielogodzinne pojedynki, w których wygrywałem po jakichś dramatach. Borg wygrywał wielkie Wimbledony, ale w pierwszych rundach wisiał na włosku z Amayą, czy Pilicem.
A skąd są ci młodzi, którzy bili mistrzów, Popp, Wołczkow, Rochus?
Na trawie kanony upadają, gra jest jednak bardziej przypadkowa.
Dlaczego zatem znów wygrał Sampras?
Może powiedzmy, dlaczego przegrał Rafter. Po pierwsze, dlatego, że Sampras jest wielki, dwa - bo wyszedł trud psychiczny i fizyczny meczu z Agassim. Pierwszy raz coś w nim pękło w drugim tie-breaku. Grał do tej pory najlepiej jak potrafił, dawał z siebie wszystko, by iść równo z Samprasem i udawało mu się wychodzić z opresji. W tym drugim tie-breaku Sampras z początku był nie w sosie, myślał pewnie przy stanie 1-4, że nie wygra tego seta. W tym momencie dwa razy Rafter biegł do swego krzesełka i szukał małego plastykowego krzyżaczka, by włożyć go między struny (on gra jelitowym, naturalnym naciągiem). Biegł szybciuteńko, bo jest grzeczny, dobrze wychowany, nie wybierał długo, jak Lendl, nowej rakiety, tylko biegł spocony dwa razy tam i z powrotem i wstawiał te zabezpieczenia. Zaserwował średnio, Sampras odpowiedział średnio, Rafter wali woleja w siatkę. Potem robi podwójny błąd serwisowy. To był przełom w meczu. Gdyby Australijczyk wygrał drugiego seta, to moim zdaniem przegrałby prawdopodobnie gładko trzeciego i wygrał czwartego. Nie wygrał i stał się do końca meczu męczennikiem.
To co było ładnego w tym zakończeniu?
To, że nie grało dwóch bombardierów. Że obaj mają niebywały talent do wolejowania, cudowną rękę i znakomicie biegają. Nie są dryblasami, którzy siłą zdobywają Wimbledon.
Sampras jest teraz dla pana największy?
Tytuły Samprasa są wspaniałe, ale największy był Rod Laver. Gdyby nie sześć lat przerwy, gdy był zawodowcem, to miałby pod 30 Wielkich Szlemów. W jego czasach w Forest Hill, Wimbledonie i Australii grało się na trawie, a on potrafił także wygrywać w Paryżu. Sam Roy Emerson mówił mi, że to przypadek, że jest liderem, bo nikogo nie można porównać do Lavera.
Z Wimbledonem kobiecym było lepiej, niż męskim?
Tak, poziom jest coraz wyższy. Jest coraz więcej młodych zdolnych, które grają coraz lepiej na trawie. Dziewczyny grają płasko, lepiej przy siatce i ogólnie widzę rozwój. Rozczarowały mnie tylko mecze półfinałowe i finał. Nagle to wszystko jakoś wygasło. Punktem kulminacyjnym był mecz Williams z Hingis. Finał się odbył wcześniej, w ćwierćfinale.
Mecz sióstr Williams, to nie to?
On przypomniał mi, jak grałem podobne mecze z Ivanem Lendlem. To nigdy nie jest to. Potem finał wygrały nogi Venus z silną ręką Lindsay. Co ciekawe, tu nie ma reguł, bo w zeszłym roku z Davenport przegrała Steffi Graf, która najpierw pokonała Venus Williams, a potem okazało się, że atletyzm Davenport zwyciężył lekkość i technikę Niemki. To było zdumiewające.
Magda Grzybowska pana nie zdumiała?
Trudno nie wspomnieć o Grzybowskiej. Po grze na korcie centralnym z Anke Huber we Francji wydawało mi się, że znów nabiera odwagi, rutyny i klasy. Na Wimbledonie mogła daleko zajść, bo uważam, że trawa to jej najlepsza nawierzchnia. Powinna była wygrać mecz z Hiszpanką Torrens-Valero. Jest mocniejsza, może na ziemi jej płaska gra nie jest najlepsza, ale na trawie tak. Powinna wyjść i próbować wygrać ostro 6:2, 6:2 i do domu. Perspektywa gry z Sereną Williams na korcie numer 1 zbliżyłaby Grzybowską do czołówki światowej. Mecz z Sereną, nawet niezależnie od wyniku to byłby krok bliżej najlepszych i braku tego sukcesu trzeba żałować.
Skoro finał był w ćwierćfinale, to co pan sędzi o perspektywach pokonanej Martiny Hingis?
Gwiazda Hingis może przygasnąć. Jej tenis, na normy sióstr Williams jest za delikatny. Ona jest nieduża, one dwie duże i prędzej, czy później ją pobiją. Hingis ma lekkość, talent, ale rakiety są lżejsze, piłki szybsze. Obawiam się, że tenis atletyczny, także Pierce, czy Davenport będzie skuteczniejszy.
Ciemnoskóre siostry będą zatem długo rządziły w kobiecym tenisie?
Dla mnie faworytką jest Serena Williams. Jest ogromnie dynamiczna, choć obie siostry są wytrenowane przez ojca perfekcyjnie.
A nie przeszkadzają panu maniery i pozy tej rodziny?
Patrzę na klan Williamsów z pewną dozą tolerancji. Są tacy, jak Amerykanie przyjeżdżający do Europy na wakacje. Są naiwni, nie mają świadomości tych wszystkich manier. Gdyby finał Wimbledonu wygrała Bułgarka, czy nawet dziewczyna z Normandii, to cicho cieszyłaby się w kącie i niczego by nie powiedziała. One są naturalne, głośne, śmieją się gdy mają ochotę, a przecież do swych sukcesów doszły bardzo ciężką pracą, co też trzeba uszanować. To jest naiwność i świeżość Ameryki i tak na to patrzmy.
Rozmawiał Krzysztof Rawa | Tenisiści grają zdecydowanie gorzej przy siatce. Jeżeli mają dużo czasu na korcie ziemnym, to grają dobrze, jeżeli natomiast wchodzą na szybką trawę, na której piłka pędzi płasko i przyspiesza w ostatniej chwili, nie mają czasu, aby dobrze grać. Tenis technicznie już się nie rozwija. Zawodnicy grają dzisiaj mocniej, agresywniej i w związku z tym ludziom się wydaje, że bardziej ofensywnie, a jest dokładnie odwrotnie.
W latach 60., gdy grali wielcy Australijczycy i Amerykanie,w latach 70. i 80. - 90 procent potrafiło grać stylem serwis-siatka, i to po obu serwisach. Adaptowali w naturalny sposób swą grę do trawy. Dziś 90 procent startujących na Wimbledonie nie potrafi grać na trawie. |
Jak człowiek docierał do biegunów
Konkwista lodowego bezludzia
RYS. MAREK KONECKI
Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć po raz pierwszy do bieguna północnego, dopiero w 1911 do południowego, a już w pół wieku później na biegunie południowym zbudowano stację naukową; powstałaby jeszcze wcześniej, gdyby nie dziesięcioletnia przerwa w badaniach spowodowana dwoma wojnami światowymi. Jeszcze nie dobiegło końca "biegunowe" stulecie, a już samotne marsze do nich stały się rodzajem sportu, uprawia go wielu ludzi, w tym również kobiety.
Bieguny tak spowszedniały, że jeden człowiek (Marek Kamiński) był w stanie odwiedzić obydwa, pieszo, w ciągu jednego roku kalendarzowego. Jednak biegunowe wyprawy, nim stały się banalne, pochłonęły wiele ofiar i czasu. Zdobycie tych ekstremalnych punktów planety zajęło ludzkości dwa i pół tysiąclecia.
Bluźnierczy pomysł
Starożytni greccy filozofowie wiedzieli, i mieli na to dowody, że Ziemia jest kulista (dopiero potem świat ogarnęła fala ciemnoty i Kopernik musiał tę prawdę odkryć na nowo). Zdaniem Greków, na północy kuli ziemskiej rozpościerała się Ziemia Hiperborejska, kraina szczęśliwości. Biegunowo przeciwnie położona była Antichtone, później nazwana Terra Australis Incognita. Pitagoras i Platon twierdzili, że musi ona istnieć z oczywistego powodu - aby zrównoważyć masę kuli ziemskiej; Terra Australis Incognita zamieszkuje lud Antypodów, którzy "chodzą nogami w powietrzu". W starożytności, mędrcy filozofowali o tych ziemiach, natomiast rozmaici śmiałkowie próbowali do nich docierać - bez najmniejszego powodzenia. Pod względem myślowym, świat już wówczas był znakomicie przygotowany na takie odkrycia, natomiast technicznie - zupełnie nie.
W średniowieczu Kościół katolicki potępiał tego rodzaju poszukiwania i rozważania, bowiem uznał, że przekonanie o kulistości Ziemi jest bluźniercze.
A jednak, w średniowieczu, mędrcy muzułmańskiego wówczas Półwyspu Iberyjskiego nie podzielali świętego oburzenia kulistością Ziemi i postulowali aktywne poszukiwania, wyprawy na krańce świata. Niestety, nie mieli armat, czyli odpowiednich statków.
Taki pat trwał do schyłku wieków średnich, aż wreszcie nadszedł pamiętny rok 1475, kiedy to wydano drukiem "Geografię" - słynne dzieło Ptolemeusza, z II wieku n.e. Zawierało ono mapy. Na jednej z nich, na wysokości 20 stopnia szerokości geograficznej południowej, widnieje tajemniczy kontynent. Nikt niczego o nim nie wiedział, marynarze bajali o morzu zamarzniętym na północy i - zgodnie z logiką antypodów - o morzu wrzątku na południu.
Popychała ich chciwość
W XVI stuleciu Europejczycy świadomie ruszyli na północ, popychały ich nie tylko wiatry, ale także - a może przede wszystkim - chęć wzbogacenia się na handlu. Francuzi i Anglicy poszukiwali przejścia z Atlantyku na Pacyfik, na północ od kontynentu amerykańskiego - bez powodzenia. Szukając zaś - przegapili ważny dziejowy moment, w którym Portugalczycy i Hiszpanie zmonopolizowali handel z Indiami, opanowali drogę morską do krainy kości słoniowej i korzeni.
Anglicy, Holendrzy, Francuzi zdawali sobie z tego sprawę w XVII wieku, toteż zapragnęli powetowania strat na innej arenie, dążyli do opanowania tego, co pozostało, czyli zmonopolizowania handlu z inną złotodajną krainą: korzenno-jedwabnymi Chinami. Starano się dotrzeć do Krainy Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. Angielscy i holenderscy żeglarze byli pewni, że istnieje tamtędy droga, skoro przebywają ją wieloryby. Skąd to przekonanie? Ponieważ łowcy z regionu Kamczatki i Wysp Japońskich natrafiali na walenie i kaszaloty z tkwiącymi w ich ciałach ułamkami harpunów norweskiej roboty. Ale poczynania te nie przyniosły spodziewanych rezultatów.
Dopiero w 1724 roku wyruszyła specjalna wyprawa badawcza, która przyniosła istotny postęp. Jej głową był G. W. Leibniz z paryskiej Akademii Nauk, zaś sakiewką - car Rusi Piotr I. Na czele ekspedycji stanął Duńczyk Bering i rosyjski kapitan Czirikow. Wyprawa powróciła po blisko 20 latach, a Cieśninę Beringa odkrył de facto właśnie ów Czirikow. Odkrył to, co już było odkryte. W poprzednim stuleciu, w 1648 roku (gdy Bohdan Chmielnicki wzniecał zawieruchę na rubieżach Rzeczpospolitej), Kozak Semen Deżniew przekroczył cieśninę nie zdając sobie z tego sprawy.
W tym samym okresie, również mityczny kontynent południowy rozpalał wyobraźnię i popychał do czynu. Panowało przekonanie, że mieści się na nim "Nowy Eden" zamieszkany przez wiecznie szczęśliwych ludzi, nie zmuszonych do pracy, żywiących się obfitymi darami natury. Roili o nim filozofowie Oświecenia, opisywali mieszkańców tamtej krainy jako "dobrych dzikusów". Tymczasem, mimo że niczyja stopa nie stanęła na biegunie, francuski matematyk Maupertius wybrał się w podróż do Laponii, w 1737, i tam zdał sobie sprawę, co potwierdził obliczeniami, że kula ziemska jest spłaszczona na biegunach. Cały czas, tak jak w starożytności, myśl wyprzedzała możliwości techniczne. Natomiast w tych "spłaszczonych" południowych okolicach żaden z nawigatorów nie zauważył kontynentu. I trudno się temu dziwić, skoro nie przekroczyli nawet kręgu polarnego. Po raz pierwszy dokonał tego wielki, może największy żeglarz wszech czasów, James Cook: w styczniu 1773 roku. Ale nie on pierwszy opłynął Antarktydę, rzeczywisty ląd usytuowany, dosłownie, na biegunie. Dopiął tego w 1820 Thaddeus Bellinghausen. Nie znalazł raju, lecz potworne ilości lodu i monstrualne mrozy. Takiej śnieżnej pustyni ówczesne mocarstwa nie potrzebowały, nie widziały interesu w tym, aby się tam pchać.
Popychała ich żądza wiedzy
Gdy niemiecki fizyk Gauss ogłosił, że znalazł sposób na określenie ziemskiego pola megnetycznego w każdym, dowolnie wybranym punkcie globu, geograf Humboldt zorganizował wyprawę dla sprawdzenia tej hipotezy. Na jej czele stanął sir Ross, dwa statki - "Terror" i "Erebus" wyruszyły na południe. Podczas tej ekspedycji, Ross zdołał ustalić położenie bieguna magnetycznego. Nie tylko on. Równocześnie, w latach 1837-1840 wyprawa francuska kierowana przez D'Urville'a (to on przywiózł do Luwru starożytny grecki posąg Wenus z Milo) dotarła do Morza Weddela i również ustaliła położenie bieguna magnetycznego.
I, w zasadzie, nauka jako taka, tym się zadowalała. Z naukowego punktu widzenia nie było powodów, aby "własną osobą" pchać się do któregoś z biegunów geograficznych. A jednak, w gronie naukowców, tak jak w każdym skupisku ludzkim, zawsze trafiają się osoby, które można określić mianem "awanturników", poszukiwaczy przygód, niespokojnych duchów. Właśnie tego rodzaju ludzie podejmowali awanturnicze w gruncie rzeczy wyprawy do biegunów. W 1878 Szwed Nordenskjold zimował w Arktyce; nie dotarł do bieguna, ale opisał życie i obyczaje Czukczów.
Do bieguna zamierzał dotrzeć słynny norweski naukowiec i podróżnik Nansen; w tym celu zaprojektował specjalny statek ("Fram") z półokrągłym dnem i obłym kadłubem; pozwolił statkowi wmarznąć w 1893 w lody i dryfował wraz z nimi po Arktyce; gdy ten sposób zawiódł, Nansen wyruszył psim zaprzęgiem, dotarł poza 86 stopień. Wyprawa na "Framie" została opisana w 1897 w książce "Wśród nocy i lodów", jej polskie wydanie ukazało się rok później.
W 1896 szwedzki inżynier S. Andree zdołał przekonać króla i Alfreda Nobla do pomysłu dotarcia do bieguna balonem. Lotnictwo samolotowe jeszcze wtedy nie istniało, natomiast baloniarstwo miało za sobą ponadstuletnią tradycję. Skonstruowano balon "Aigle" o kubaturze 4800 m. W gondoli zasiedli: Fraenkel, Andree i Strindberg (bratanek dramaturga); wszyscy zginęli.
W 1899 Włoch Ludwik Amadeusz książę Sabaudii wyruszył na czele wyprawy do bieguna północnego, celu nie osiągnął, powrócił bez odmrożonych palców.
Natomiast nie zginęli i niczego sobie nie odmrozili Amerykanie Peary i Cook. Rywalizowali w oddzielnych wyprawach. Do bieguna dotarli obaj, psimi zaprzęgami. Peary powrócił w kwietniu 1909, zaś we wrześniu - Cook. Obaj przypisywali sobie pierwszeństwo.
A jednak, obie wyprawy nie dostrzegły tego, co w gruncie rzeczy najważniejsze: że nie ma tam żadnego kontynentu. Jeszcze w 1926 roku Włoch Nobile "widział" kontynent pomiędzy biegunem a Alaską podczas wyprawy sterowcem.; w rzeczywistości, była to zwarta masa lodu cyrkulująca wokół bieguna, powyżej 88 stopnia.
Na południu ląd był. W 1900 roku powstała na nim stała norweska baza. Norwegowie wiedzieli, że z niej wyruszy zdobywca bieguna południowego, oczywiście Norweg. W 1911 dwaj ludzie, Norweg Amundsen i Brytyjczyk Scott wyruszyli rywalizując. O dwa tygodnie wygrał Amundsen. Scott przegrał podwójnie, zmarł w drodze powrotnej.
Koniec przygody
Gdy obydwa bieguny zostały zdobyte, siłą rzeczy "awanturnicy" musieli ustąpić miejsca naukowcom. Badania przestały stanowić pretekst dla ludzi opętanych pragnieniem dotarcia tam, gdzie nikt wcześniej nie był. Rozpoczęły się prawdziwe badania cyrkulacji powietrza i wód, magnetyzmu, składu lodu, wpływu Arktyki i Antarktyki na klimat całej planety. Rozpoczęły się badania zoologiczne i botaniczne, a także etnologiczne - nauka zdążyła jeszcze zarejestrować modus vivendi ludów z mitycznej krainy Hiperborejskiej: Ewenków, Czukczów, Lapończyków, Eskimosów. Oni mieszkali najbliżej bieguna, nie mając pojęcia o jego istnieniu.
Krzysztof Kowalski | Historia zdobywania obszarów leżących na północy i południu kuli ziemskiej rozpoczęła się już w starożytności. Od XVI stulecia przyczyną podejmowania wypraw była nie tylko ciekawość, lecz także chęć zysku. Anglicy, Holendrzy i Francuzi, chcąc zmonopolizować handel z Chinami, poszukiwali drogi do Państwa Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. Próbowano również dotrzeć do mitycznego południowego kontynentu, będącego w wyobrażeniach ludzi Oświecenia rajem zamieszkanym przez wiecznie szczęśliwych "dobrych dzikusów". Na początku XIX w. ustalono położenie bieguna magnetycznego. Odtąd rozpoczęły się wyprawy, mające na celu zdobycie obu biegunów. W 1909 r. do bieguna północnego dotarli Amerykanie Peary i Cook. W 1911 r. w biegun południowy zdobył Norweg Amundsen, zwyciężając w wyścigu Brytyjczyka Scotta. Od tego czasu rozpoczęły się prawdziwe wszechstronne badania Arktyki i Antarktyki, a samotne marsze do biegunów stały się rodzajem sportu. |
LEKARZE
Odpowiedzialność cywilna
Od niedbalstwa do błędu
JAROSłAW CHAŁAS
Mimo upływu czasu wciąż jestem poruszony artykułem "Bezprecedensowy proces. Kardiochirurg twierdzi, że igły nie zagrażają życiu pacjentki" ("Rzeczpospolita" z 14 lutego 1997 r.) Dlatego pragnę wrócić do tematu. Nie od dziś dostrzegam znaczący wzrost zainteresowania tematyką nazwijmy to "lekarską". Jest, jak sądzę, kilka tego przyczyn. Należą do nich słusznie skądinąd nagłośnione przez media żądania środowiska lekarskiego dotyczące poprawy sytuacji finansowej w służbie zdrowia oraz odmawianie świadczenia usług leczniczych przez lekarzy państwowej służby zdrowia (zabiegi przerywania ciąży).
Wydaje mi się, że rozbudzi to w nas poczucie podmiotowości w stosunkach z lekarzami. Pacjent, którym przecież każdy z nas był i z pewnością będzie jeszcze nieraz, ma wiele praw, których respektowania może nie tylko oczekiwać, ale wręcz żądać. Czas zatem uświadomić sobie, że o swe prawa należy walczyć. Dobrowolna z nich rezygnacja skazuje nas na przedmiotowe traktowanie w sytuacjach, w których z naturalnych przyczyn jesteśmy bezradni.
Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy jest zjawiskiem korzystnym dla jednych i drugich. Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług świadczonych w tak delikatnej materii, jaką jest nasze zdrowie i życie, z drugiej zaś, siłą rzeczy, podniesie prestiż tego zawodu, a w konsekwencji da zasłużoną satysfakcję.
Nie zamierzam polemizować z wypowiedziami pana profesora T. Brossa, który w rozmowie z dziennikarzem stwierdził, że "pozostawienie igieł w worku osierdziowym nie stanowi zagrożenia dla życia pacjentki", gdyż to on jest specjalistą, ale już pogląd, że pacjentka nie ma podstaw do żądania odszkodowania, wywołuje mój żywy sprzeciw.
Ani sobie, ani nikomu (także panu profesorowi Brossowi) nie życzę obcego ciała w sercu, pragnę więc poruszyć przede wszystkim temat odpowiedzialności cywilnej lekarza oraz podstaw prawnych zadośćuczynienia. To być może każe zwrócić baczniejszą uwagę na "przedmiot" poddany leczeniu czy operacji, którym jest człowiek mogący skutecznie upomnieć się o swe prawa, naruszone wskutek niedbalstwa czy niewiedzy lekarzy.
Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, w zależności chociażby od tego, czy świadczy usługi lecznicze w np. zakładzie opieki zdrowotnej lub spółdzielni lekarskiej (pozostając w stosunku pracy w rozumieniu art. 22 § 1 kodeksu pracy), czy też wykonuje prywatną praktykę.
W pierwszym wypadku obowiązuje odpowiedzialność ex delicto (wyrządzenie szkody na osobie jest czynem niedozwolonym). Jej zasady uregulowano w art. 415 i nast. kodeksu cywilnego. W drugim zaś - ex contractu (lekarz zawiera bowiem z pacjentem umowę o świadczenie usług leczniczych), czyli odpowiedzialność z art. 471 i nast. k.c. W grę może wchodzić również zbieg obu rodzajów odpowiedzialności.
Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody.
Szkodą jest każdy uszczerbek na dobrach prawnie chronionych. Może ona przyjąć postać szkody majątkowej lub niemajątkowej.
Szkodę majątkową może stanowić m.in. uszkodzenie ciała lub rozstrój zdrowia, straty wynikłe z całkowitej lub częściowej utraty zdolności do pracy zarobkowej, koszty leczenia, utrata dochodów, koszty związane z przekwalifikowaniem itd. Jest to bowiem uszczerbek na osobie lub w mieniu.
Szkodę niemajątkową, rozumianą jako doznana krzywda, stanowią cierpienia fizyczne i moralne będące wynikiem błędów lekarza lub przeprowadzenia zabiegu wykraczającego poza zgodę udzieloną przez pacjenta. Brak bowiem zgody pacjenta jest wystarczającą przesłanką dla roszczenia odszkodowawczego.
"Funkcjonowanie w praktyce lekarskiej zasady wzajemnego zaufania lekarza i pacjenta nie może prowadzić zbyt daleko. Zdrowie człowieka także ustawowo (art. 23 k.c.) zostało zaliczone do jego dóbr osobistych i poza szczególnymi wypadkami do chorego musi należeć podjęcie świadomej decyzji co do stosowania zwłaszcza niekonwencjonalnych zabiegów i metod leczenia, które wiążą się z istotnym ryzykiem dla jego organizmu" (wyrok SN z 14 czerwca 1983 r., IV CR 150/83, nie publikowany).
W doktrynie przyjęto, że wina to dwa razem występujące elementy: obiektywny i subiektywny.
Obiektywny element winy to szeroko rozumiana "bezprawność" postępowania, czyli zachowanie niezgodne z obowiązującymi normami: nakazami i zakazami (prawnymi, etycznymi). Subiektywny zaś element winy ujmowany jest jako "wadliwość" postępowania, oceniana przez ustalenie możliwości postawienia sprawcy zarzutu, że podjął i wykonał niewłaściwą decyzję, a w określonych sytuacjach - że nie uczynił tego, co należało, choć mógł i powinien (na tej podstawie ocenia się stopień winy: umyślność bądź niedbalstwo).
Lekarzom stawia się szczególnie wysokie wymagania, gdy idzie o dokładanie należytej staranności, sumienność oraz poziom prezentowanej wiedzy. Przedmiotem działalności lekarza jest wszak materia tak delikatna jak zdrowie i życie pacjentów. Jego błędne działania pociągają za sobą najdotkliwsze i najdalej idące konsekwencje (pogląd taki ugruntowało orzeczenie SN z 7 stycznia 1966 r., ICR 369/65, OSPiKA 1960, poz. 278).
Z tych też powodów właśnie na lekarza spada odpowiedzialność za jego błędy. Zarówno w reżimie odpowiedzialności ex delicto, jak i ex contractu (należytą staranność lekarza prowadzącego praktykę prywatną ocenia się z uwzględnieniem zawodowego charakteru jego działalności) lekarz odpowiada za każdy stopień winy, tzn. nie tylko za umyślność działania, ale także za niedbalstwo, tj. niedołożenie należytej (a nawet szczególnej) staranności, ostrożności.
Obowiązek udowodnienia zaistnienia przesłanek dla roszczenia odszkodowawczego obciąża pacjenta. Udowodnienie winy lekarza jest z reguły niezwykle trudne, bo pacjent pozbawiony jest przede wszystkim wiedzy medycznej, ale często także dostępu do rzetelnych informacji o zastosowanej wobec niego terapii oraz przebiegu leczenia. W razie istnienia zobowiązania rezultatu (np. operacja plastyczna nosa) lekarza obciąża jednak domniemanie winy. Oznacza to przeniesienie na niego ciężaru udowodnienia braku przesłanek, od których zależy jego odpowiedzialność. Podobnie jest, gdy szkoda spowodowana została działaniami nie wchodzącymi w zakres pojęcia "sztuka lekarska". Dotyczy to m.in. takich działań jak dokonanie zabiegu bez zgody pacjenta lub - powołane na wstępie - pozostawienie ciała obcego w polu operacyjnym.
W doktrynie prawa obowiązuje pogląd, że pozostawienie ciała obcego traktuje się jako niedbalstwo. Został on utrwalony w orzecznictwie (orzeczenie SN z 17 lutego 1967 r., I CR 435/66, OSN 1967, poz. 177): "Zaniedbanie polegające na niezapewnieniu pacjentowi opieki wykwalifikowanego lekarza i pozostawieniu po operacji w zszytej ranie środków opatrunkowych nie może być traktowane jako błąd w sztuce lekarskiej. Zaniedbanie takie należy ocenić jako niedopełnienie ze strony ordynatora i lekarza dokonującego operacji zachowania należytej staranności przy wykonywaniu swych funkcji (...)".
Spotyka się w doktrynie również odmienny pogląd, według którego nie można przyjąć takiego stanowiska, gdy lekarz posłużył się nieodpowiednim narzędziem, które na skutek niewłaściwego zastosowania złamało się bądź odłamało, pozostając w organizmie ludzkim. To bowiem jest błędem sztuki lekarskiej, tzn. postępowaniem sprzecznym z uznanymi zasadami wiedzy medycznej.
W odczuciu prof. T. Brossa ani to, ani brak możliwości usunięcia igieł nie rodzi po stronie pacjentki uzasadnionych roszczeń odszkodowawczych. Zwłaszcza że, jak twierdzi profesor, lekarze, przy pełnym zaskoczeniu, dowiedzieli się o tym dopiero teraz. Brzmiałoby to groteskowo, gdyby nie tragedia, jaką przeżywa owa kobieta, oraz fakt, że pogląd ów wyraża znakomity lekarz. Jeśli bowiem takie jest stanowisko znakomitości lekarskiej, to jaką świadomość etyczną prezentują osoby o niższych walorach zawodowych?
Podobną sprawę rozpatrywał SN. Była zresztą przytaczana i rozpatrywana szerzej w pracach prof. dr hab Mirosława Nesterowicza.
SN w orzeczeniu z 25 lutego 1972 r. (II CR 610/71, OSPiKA 1972, poz. 210), rozpatrując sprawę pozostawienia pod powłoką czaszki odłamka narzędzia chirurgicznego, odkrytego przypadkowo po siedmiu latach (przy czym nie wystąpiły żadne powikłania pooperacyjne lub późniejsze dolegliwości) zasądził na rzecz pacjenta zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, przyjmując, że "powód może żywić uzasadnione obawy co do możliwości powstania ujemnych następstw dla jego zdrowia, a to spowodowało i permanentnie powoduje rozstrój psychiczny".
Nie można mieć wątpliwości, iż świadomość posiadania igieł w sercu (bo tak jest to powszechnie rozumiane i potocznie postrzegane przez pacjenta nie mającego wiedzy medycznej pana profesora, która zapewniłaby mu równie głęboki spokój) jest tragedią. Doradzam wysilenie wyobraźni i postawienie się w sytuacji pacjentki.
Mam nadzieję, że ta i jej podobne publikacje uzmysłowią, w większym niż dotychczas stopniu, że lekarz ponosi odpowiedzialność za proces leczenia, a w związku z tym jego pacjentom przysługują konkretne prawa.
Autor jest radcą prawnym w Kancelarii Prawnej "Bentkowski, Chałas & Wysocki" w Warszawie | Pacjenci powinni być świadomi swoich praw. Pogląd prof. T. Brossa, który twierdzi, że pacjentka z pozostawioną w sercu igłą nie ma podstaw do żądania odszkodowania, budzi sprzeciw. Według kodeksu cywilnego lekarz jest odpowiedzialny, gdy poprzez błąd lub zaniedbanie przyczyni się do szkody pacjenta. Jednak to pacjent ma udowodnić winę lekarza. W podobnej sprawie w 1972 r. sąd orzekł, że pacjentowi należy się zadośćuczynienie. |
Byłoby dobrze, gdyby minister Bartoszewski podczas wizyty w USA tyle uwagi, ile Jedwabnemu, poświęcił majątkowym roszczeniom Żydów wobec Polski
Na pięć minut przed pożarem
KRZYSZTOF DAREWICZ Z WASZYNGTONU
Gdy półtora roku temu do nowojorskiego sądu wpłynął pozew zbiorowy kilkunastu Żydów przeciwko Polsce o zwrot utraconego przez nich po wojnie mienia, wywołało to w naszym kraju przeważnie negatywne reakcje.
Ale nawet po ogłoszeniu treści pozwu w "Gazecie Wyborczej" nie doszło do publicznej debaty nad zawartymi w nim zeznaniami Żydów o prześladowaniach, które towarzyszyły próbom odzyskania domów zajętych po wojnie przez Polaków.
W uzasadnieniu pozwu adwokaci wystąpili z twierdzeniem o "planowym" przeprowadzaniu antyżydowskich represji przez polskie władze i posunęli się do porównania ich z nazistowską polityką eksterminacji Żydów. Adam Michnik w "Gazecie Wyborczej" nazwał pozew "zbiorem bezczelnych kłamstw", a adwokatów "łajdakami bez sumienia", którzy "dramat holokaustu postanowili wykorzystać jako okazję do gry sądowej o duże pieniądze". Ale już relacje samych poszkodowanych mogły posłużyć za materiał do rzeczowych analiz lub choćby postawienia głośno pytania, czy Polska jest cokolwiek winna Żydom. Tak się nie stało i pomiędzy retoryką nie znających historii Polski adwokatów a historycznie uzasadnionymi zeznaniami ich klientów postawiono znak równości.
Tymczasem miały miejsce dwie ważne rzeczy. Tak zwani holokaust lawyers, czyli amerykańscy adwokaci żydowskiego pochodzenia zajmujący się dochodzeniem roszczeń ofiar zagłady, "sądową grą o duże pieniądze" i posługujący się retoryką, która w Szwajcarii i Niemczech częstokroć wywoływała oburzenie, doprowadzili do wypłacenia Żydom odszkodowań przez banki szwajcarskie oraz do utworzenia przez Niemcy funduszu rekompensat za przymusową pracę w III Rzeszy. Z tego funduszu dostanie odszkodowania również kilkaset tysięcy Polaków. Ciekawe, czy dziś ktokolwiek nazwałby "łajdakami bez sumienia" mecenasów Melvina Urbacha lub Melvina Weissa, którzy przyczynili się do powodzenia negocjacji ze Szwajcarią i RFN, a jednocześnie reprezentują Żydów występujących z pozwem przeciwko Polsce? Zwłaszcza że ukazali się też "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa i wielu Polaków dowiedziało się o masakrze w Jedwabnem. Rozgorzała dyskusja o stosunkach polsko-żydowskich, która mogła się wszak już odbyć półtora roku temu, jeśli nie wcześniej.
Jedwabne po raz pierwszy
13 sierpnia 1996 roku dziennik "The New York Times" opublikował list Morlana Ty Rogersa z nagłówkiem "Polacy muszą jeszcze stawić czoło swej powojennej przeszłości". Rogers, którego ponad dwudziestu krewnych zginęło w Jedwabnem, napisał, że mordu dokonali Polacy, podał liczbę ofiar (ponad 1600) i datę 10 lipca 1941 roku. Pisał o spaleniu Żydów w stodole i o pomniku z napisem, że zbrodni dokonali Niemcy. Listu Rogersa nie można było przegapić, gdyż ukazał się obok listu ówczesnego zastępcy ambasadora RP w USA Andrzeja Jaroszyńskiego, który odpowiedział na wysunięte przez Yaffę Eliach oskarżenie, że żołnierze AK zamordowali jej matkę i brata w Ejszyszkach.
A jednak, choć sprawa Ejszyszek blednie przy skali mordu w Jedwabnem, o tej pierwszej rozpisano się w Polsce szeroko, list Rogersa zaś uznano za antypolską prowokację. "Redakcja uznała za celowe, z jakichś tylko jej znanych względów, umieścić list Ambasady RP między dwoma paszkwilami antypolskimi w formie listów czytelników. Autor jednego z nich »odkrywa«, że w jednej małej miejscowości »lokalni Polacy« 10 lipca 1941 roku spalili żywcem 1600 miejscowych Żydów!" - napisała 14 sierpnia 1996 roku "Trybuna". Jej komentator Zygmunt Słomkowski zaś zauważył, iż "nasuwa się przykre podejrzenie, że są kręgi żydowskie w USA, które nie chcą dopuścić do rzetelnego wyjaśnienia wspólnej przeszłości polsko-żydowskiej, dążą do podsycania niezdrowych emocji i wyraźnie starają się sypać piasek w tryby rozwijającego się dialogu polsko-żydowskiego". "Antypolską wymowę" zarzuciła listowi Rogersa korespondentka "Życia" Danuta Świątek, a "Słowo - Dziennik Katolicki" 16 sierpnia 1996 roku przytoczyło za PAP fragmenty "skandalicznego" listu z komentarzem, że są to "kolejne oskarżenia Polaków o antysemityzm".
Na Rogersa, który usiłował zainteresować Polaków sprawą Jedwabnego na internetowym polsko-żydowskim forum dyskusyjnym, posypały się oskarżenia o "rewizjonizm, faszyzm, szerzenie nienawiści do Polaków" itp.
Taka oto "debata" na temat Jedwabnego i stosunków polsko-żydowskich odbyła się cztery i pół roku temu. W Polsce tak samo wolnej jak dziś, której prezydentem był ten sam Aleksander Kwaśniewski - teraz gotów przepraszać za Jedwabne. "Gazeta Wyborcza" miała zaś tego samego redaktora naczelnego, który teraz opublikował na łamach tego samego "New York Timesa" długi wywód ze słowami: "Kiedy jednak słyszę, że książka Grossa, która ujawnia prawdę o zbrodni, jest kłamstwem wymierzonym przez międzynarodowy żydowski spisek przeciw Polsce, to wtedy rośnie we mnie poczucie winy.
Te kłamliwe dzisiejsze wykręty są bowiem faktycznym usprawiedliwieniem tamtej zbrodni". W sierpniu 1996 roku ani "Gazeta Wyborcza", ani "Rzeczpospolita" nie wspomniały słowem o liście Rogersa. Dlaczego? Nie wiem. A dlaczego tematu nie podjęły ówczesne władze i politycy, którzy znali tekst listu Rogersa z depeszy PAP i z innych gazet, o raportach sporządzanych przez MSZ nie wspominając? Podobno tematowi wtedy "ukręcono głowę", żeby nie zaszkodził naszym staraniom o członkostwo w NATO. Jeśli to prawda, to niezbyt budująca. Bo gdyby Polska podjęła temat wówczas, a nie dopiero teraz, postawiona pod ścianą przez książkę Grossa, odkryto by w archiwach tyle, ile można odkryć dziś, a przy okazji udowodniłaby, że na prawdzie zależy nam bez względu na to, co napiszą amerykańskie gazety.
Tak więc komuś, kto pamięta losy listu Rogersa, obecne reakcje Polaków na sprawę Jedwabnego mogą wydawać się zastanawiające. Bo cóż takiego zmieniło się w ciągu tych czterech lat w Polsce, oprócz tego, że jesteśmy w NATO? Komuś, kto z kolei przygląda się losom pozwu Żydów przeciwko Polsce, reakcje te wydawać się mogą wręcz zdumiewające. Wygląda bowiem na to, że tylko przyparci do muru i przerażeni tym, "co o nas powiedzą inni", zdobywamy się na wyjęcie głowy z piasku.
Reprywatyzacja - kwestia niezałatwiona
Od początku obecnej dyskusji o Jedwabnem powtarza się w niej motyw zaniepokojenia, że prawda o masakrze wywoła wzrost antypolskich nastrojów, zwłaszcza wśród amerykańskich Żydów. Podejmujemy więc desperackie wysiłki, żeby temu zapobiec. Służyła temu niedawna wizyta prezesa Instytutu Pamięci Narodowej profesora Leona Kieresa w Stanach Zjednoczonych, służą też listy wysyłane przez ambasadora RP w Waszyngtonie do redakcji pism publikujących materiały na temat Jedwabnego.
Dokładnie z ukazaniem się książki "Sąsiedzi" na rynku amerykańskim zbiegnie się, raczej nie przypadkiem, wizyta ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Ministrowi towarzyszyć ma spora grupa osób, które tłumaczyć będą przedstawicielom żydowskich środowisk nasz pełny skruchy punkt widzenia na temat Jedwabnego. Godne to pochwały, tyle tylko, że nie bardzo wiadomo, czego chcemy dowieść. Ci Żydzi, którzy szczerze darzą Polskę sympatią, darzyć ją będą nadal i ani Jedwabne, ani wizyty wysokiego szczebla nic tu zasadniczo nie zmienią. Natomiast dla reszty, czyli dla większości, "prawda" o Jedwabnem nie stanowi żadnego szoku czy sensacji, gdyż potwierdza tylko głęboko zakorzenione przekonanie o polskim antysemityzmie i kolaboracji Polaków z Niemcami w czasie holokaustu. Dla tych Żydów, z którymi polskie delegacje się nie spotykają, o wiele bardziej przekonującym gestem pojednania ze strony Polaków, niż słowa żalu i skruchy za Jedwabne, byłoby wyjaśnienie kwestii mienia. Tymczasem właśnie tutaj przepaść staje się coraz szersza.
Pomijam złożoność problemu reprywatyzacji w Polsce. Ale od pojawienia się pozwu zbiorowego Żydów nasze władze zachowują się tak, jakby nie bardzo wiedziały, co z tym fantem zrobić. Tłumaczenie, że wszystko załatwi ustawa reprywatyzacyjna, było wygodnym wykrętem, lecz tylko wykrętem, ponieważ po przyjrzeniu się układowi na naszej scenie politycznej nietrudno było przewidzieć, jaki będzie los ustawy i że szerszej reprywatyzacji jeszcze długo w Polsce nie będzie, jeśli w ogóle zostanie przeprowadzona. Weto prezydenta unicestwiło możliwość powoływania się na ustawę i na razie jedyną reakcją Polski na pozew jest domaganie się od nowojorskiego sądu, by roszczeń Żydów w ogóle nie rozpatrywał.
Z prawniczego punktu widzenia jest to strategia o tyle uzasadniona, że Polskę jako państwo chroni immunitet suwerenności i amerykańskie sądy teoretycznie nie powinny tu mieć jurysdykcji. Ale taki punkt widzenia nie uwzględnia ani wizerunku Polski w oczach Żydów, na którego ratowaniu tak bardzo się skupiamy z powodu Jedwabnego, ani choćby faktu, że za pozwem stoją ci sami Żydzi, których za Jedwabne chcemy przepraszać.
Rok temu odbyła się przed polskim konsulatem w Nowym Jorku kilkudziesięcioosobowa demonstracja Żydów domagających się zwrotu mienia. Byli wśród nich dawni więźniowie obozów koncentracyjnych, była młodzież z żydowskich szkół, politycy, dziennikarze. Ale drzwi konsulatu były na głucho zamknięte. Nikt do uczestników demonstracji nie wyszedł, nie wysłuchał ich racji, nie przedstawił naszego punktu widzenia. Dotąd też nie podjęto żadnego wysiłku, by z tymi Żydami nawiązać dialog, umożliwić im w Polsce dochodzenie roszczeń, zapoznać z przepisami, przełamać ich uraz do Polski jakimś symbolicznym choćby gestem. Czy dlatego, że jeszcze nikt nie napisał w "New York Timesie" o przeżyciach Żydów, którzy zostali po wojnie przepędzeni przez Polaków ze swych domów?
Dialog, ale z kim?
Losy ustawy reprywatyzacyjnej, w której ostatecznej wersji znalazł się zapis ograniczający prawo do odzyskania mienia wyłącznie do obecnych obywateli RP, tylko utwierdziły Żydów w przekonaniu, że Polska ich dyskryminuje. Zarzut ten zdominował niedawne przesłuchania w Zgromadzeniu Ustawodawczym stanu Nowy Jork, które zorganizowano z inicjatywy Żydów występujących z pozwem przeciwko Polsce. I znów, na sali przesłuchań, i to akurat wtedy, kiedy zabiegano o zneutralizowanie niechętnych Polsce reakcji na tle sprawy Jedwabnego, głosu Polski zabrakło. Naszym władzom nie wypadało wprawdzie wysłać do złożenia zeznań oficjalnych przedstawicieli, gdyż mogłoby to służyć za podstawę do zakwestionowania strategii zasłaniania się "immunitetem suwerenności", lecz gdzie podziali się polscy intelektualiści, historycy, działacze organizacji społecznych?
Dlaczego znów nie wykorzystano okazji, by głośno i wyraźnie powiedzieć, że nikt w Polsce Żydów nie dyskryminuje, że na reprywatyzację Polski nie stać, że każdy, Polak czy Żyd, ma prawo dochodzić swych roszczeń przed polskim sądem. Może nie wszystkich by to przekonało, ale przynajmniej niektórym pomogło zrozumieć, że to nie Polacy powinni płacić za wojnę, holokaust i komunizm.
W 1996 roku, gdy "New York Times" publikował listy Morlana Ty Rogersa o Jedwabnem i Yaffy Eliach o Ejszyszkach, Ambasada RP w Waszyngtonie wydała oświadczenie, w którym "wyraża zdziwienie, że gdy rząd Polski dąży do wyjaśnienia bolesnych faktów w stosunkach polsko-żydowskich, mogą pojawiać się takie nieuzasadnione oskarżenia". Najważniejszy jest dialog - powtarzamy. Ale jaki i z kim? Z ciągle tą samą grupką lubiących Polskę Żydów?
Właśnie z nimi, reprezentującymi Amerykański Komitet Żydowski, odbyło się niedawno spotkanie w Ambasadzie RP w Waszyngtoinie. W "dialogu" uczestniczyli też przedstawiciele polskich organizacji, głównie młodzieżowych. W jednym z przemówień ktoś z kierownictwa Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego wspomniał o wysiłkach, by do polskich podręczników szkolnych wprowadzić więcej faktów związanych z historią polskich Żydów. Słuszny to postulat, tyle tylko, że w "dialogu" powinien obowiązywać ruch dwukierunkowy. Ale postulat, by poprawić podręczniki w żydowskich szkołach w USA, w których Polaków posądza się o zbrodnie i okrucieństwa większe nawet niż Niemców, jakoś się nie pojawił. Dlaczego? Bo "ów" dialog polega dotychczas przeważnie na mówieniu sobie komplementów i nie dociera, niestety, do szkół. "To są inni Żydzi, konserwatywni" - wyjaśnił mi jeden z uczestników spotkania w ambasadzie, członek Amerykańskiego Komitetu. By zaraz dodać, iż "tak prywatnie" też uważa, że "Polacy nie byli w czasie wojny lepsi niż Niemcy".
Skutki uboczne
Nawet jeśli nowojorski sąd uwzględni racje Polski i odrzuci pozew Żydów, prowadzona przez nich kampania i tak zataczać będzie coraz szersze kręgi. Z parlamentów stanowych i z lokalnych mediów piąć się będzie ku szczeblom federalnym i mediom o międzynarodowym zasięgu. Wpisuje się ona bowiem w nowy nurt roszczeń ofiar holokaustu, uruchomiony pozwami przeciw Szwajcarii i Niemcom, a teraz zaczynający obejmować Austrię, Francję i kraje Europy Środkowej.
Polska, niegdyś największe skupisko Żydów, nie uniknie ani oskarżeń, ani roszczeń, a już tym bardziej teraz, gdy wychodzą na jaw ciemne karty naszej historii, jak Jedwabne. Dlatego owemu "dialogowi", w którym usiłujemy "wyjaśniać bolesne fakty w stosunkach polsko-żydowskich", powinna przyświecać nie tylko zasada ruchu dwukierunkowego, lecz przede wszystkim - tylko z pozoru komiczna - maksyma, iż "straż pożarna powinna zjawić się na pięć minut przed pożarem". Jest to możliwe, gdyż dzięki "Sąsiadom" Jana Grossa w Polsce temat ten przestał być tabu i już dyskutuje się o sprawach polsko-żydowskich bez niedomówień. Jest to również niezbędne dlatego, że kultywowane przez wielu Żydów stereotypy "Polaka antysemity" i "Polaków gorszych od Niemców" książka "Sąsiedzi" i sprawa reprywatyzacji utrwalają.
Może się to nam nie podobać, ale na takie "skutki uboczne" musimy być przygotowani. Tak jak na to, że mimo zamiarów Romana Polańskiego, który właśnie rozpoczął w Warszawie zdjęcia do filmu "Pianista" według wspomnień Władysława Szpilmana, ma szanse powstać kolejny, po "Liście Schindlera", obraz, z którego znowu będzie wynikać, że Żydów w Polsce w czasie wojny ratowali nie Polacy, lecz "dobrzy Niemcy". O przymiarkach do filmu, który miałby choćby cień szansy na zdobycie takiego światowego rozgłosu jak filmy Spielberga czy Polańskiego, a jednocześnie pokazywał Polaków ratujących podczas holokaustu Żydów, nie słychać.
Minister Bartoszewski będzie prowadził w Stanach Zjednoczonych dialog z przedstawicielami środowisk żydowskich o sprawie Jedwabnego. Byłoby dobrze, gdyby on i towarzysząca mu delegacja przynajmniej tyle wagi i czasu, ile Jedwabnemu, poświęcili kwestii majątkowych roszczeń Żydów wobec Polski. Bez wyraźnego powiedzenia Żydom, na co mogą, a na co nie mogą w tej kwestii liczyć, znajdziemy się bowiem znów w sytuacji z roku 1996 - zmarnowanej szansy na dialog z Żydami o rzeczywistości, zanim zacznie ona skrzeczeć. - | Gdy do nowojorskiego sądu wpłynął pozew zbiorowy Żydów przeciwko Polsce o zwrot utraconego mienia, wywołało to w naszym kraju przeważnie negatywne reakcje. o wiele bardziej przekonującym gestem pojednania ze strony Polaków, niż słowa żalu i skruchy za Jedwabne, byłoby wyjaśnienie kwestii mienia. od pojawienia się pozwu zbiorowego Żydów nasze władze zachowują się tak, jakby nie bardzo wiedziały, co zrobić. na razie jedyną reakcją Polski na pozew jest domaganie się od nowojorskiego sądu, by roszczeń Żydów w ogóle nie rozpatrywał. Z prawniczego punktu widzenia jest to strategia o tyle uzasadniona, że Polskę jako państwo chroni immunitet suwerenności i amerykańskie sądy teoretycznie nie powinny tu mieć jurysdykcji. Ale taki punkt widzenia nie uwzględnia ani wizerunku Polski w oczach Żydów, na którego ratowaniu tak bardzo się skupiamy z powodu Jedwabnego, ani choćby faktu, że za pozwem stoją ci sami Żydzi, których za Jedwabne chcemy przepraszać.Nawet jeśli nowojorski sąd uwzględni racje Polski i odrzuci pozew Żydów, prowadzona przez nich kampania i tak zataczać będzie coraz szersze kręgi. Z parlamentów stanowych i z lokalnych mediów piąć się będzie ku szczeblom federalnym i mediom o międzynarodowym zasięgu. Wpisuje się ona bowiem w nowy nurt roszczeń ofiar holokaustu, uruchomiony pozwami przeciw Szwajcarii i Niemcom, a teraz zaczynający obejmować Austrię, Francję i kraje Europy Środkowej. |
Z arcybiskupem Henrykiem Muszyńskim, metropolitą gnieźnieńskim, reprezentantem Konferencji Episkopatu Polski przy Komisji Episkopatów Unii Europejskiej (COMECE) rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Bronimy godności każdego człowieka
Fot. Piotr Kowalczyk
Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Czy kształt integracji i charakter naszych negocjacji ze strukturami Unii spełnia te warunki?
Arcybiskup Henryk Muszyński: Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości. Dla nas wspólnota ducha oznacza minimum wspólnych wartości.
- O potrzebie poszerzenia sfery wspólnych wartości mówią także niektórzy unijni politycy, ale czy to nie właśnie owo minimum - solidarność, pomocniczość - umożliwiło powstanie i trwanie tej wspólnoty politycznej i ekonomicznej?
- Niedawno w Brukseli byłem świadkiem, kiedy Jacques Delors powiedział, że istnieje jeden czynnik duchowy, który łączy Europę - odniesienie do Boga. Ono wiąże żydów, muzułmanów, chrześcijan. Czynnik ten jest bardzo ważnym ogniwem łączącym nawet dla kogoś, kto w Boga nie wierzy. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury. Oświeceniowe hasła - wolność, równość, braterstwo - to są również wartości chrześcijańskie, lecz pozbawione ewangelicznych korzeni. Solidarność, pomocniczość - te idee są zapisane w Karcie Praw Podstawowych, ale pytanie, w jakim stopniu będą respektowane. Obecnie weryfikuje się, jak dalece kraje bogate będą solidarne z krajami ubogimi i w jakim stopniu kraje uboższe będą w stanie uświadomić innym, że materialne bogactwo nie jest jedyne. A więc komplementarność i wymiana wartości - od tego w dużym stopniu będzie zależało, jaka będzie więź pomiędzy krajami Europy.
- Delors mówi o odniesieniu do Boga, a Episkopat Polski za Janem Pawłem II przypomina, że brak odniesienia do Boga, do religii w Karcie Praw Podstawowych jest ahistoryczny i obraźliwy wobec ojców założycieli wspólnej Europy, z których dwóch być może zostanie beatyfikowanych. Czy to jest główny problem?
- U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające. W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej wniesiona w wyniku interpelacji Episkopatu irlandzkiego, co jest dowodem na to, że Unia liczy się z takimi postulatami. Ale wolność do religii jest umieszczona w jednym paragrafie z wolnością do orientacji seksualnej. Jest to wynik kompromisu i, jak to z kompromisami bywa, nie zadowala ani jednych, ani drugich. W Karcie nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. A to jest pewne minimum, którego mamy prawo oczekiwać. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie, warunek tego, że jako wierzący będziemy się czuli w Europie dobrze. Bo nasz dom taki właśnie był od wieków. Wartości chrześcijańskie były w nim respektowane i dlatego, aby się czuć u siebie w tym nowym domu europejskim, oczekujemy, że te wartości zostaną uwzględnione.
- Czy można to połączyć z szacunkiem dla pluralizmu światopoglądowego Europy?
- W dokumencie mówimy w imieniu katolików, chrześcijan, ale on nie ma charakteru ściśle konfesyjnego. Nie bronimy interesów Kościoła. Bronimy godności ludzkiej. I wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. Dla nas wartości te wypływają z dekalogu, dlatego Kościół będzie bronił dekalogu. Będziemy bronić dwóch tablic dekalogu. Pierwsza ma charakter ściśle religijny, opiera się na objawieniu, druga natomiast zawiera skrót prawa naturalnego. Prawo naturalne jest prawem wszystkich ludzi i dlatego będziemy bronili małżeństwa jako trwałego związku mężczyzny i kobiety. Jeżeli ktoś nie uznaje prawa Bożego, to niechże przynajmniej uzna prawo natury. Małżeństwo to nie jest zalegalizowany związek dwóch egoistów o identycznej orientacji seksualnej, a wspólnota życia, w której musi być miejsce także na dziecko. Dziecko zaś z natury potrzebuje matki i ojca, w przeciwnym razie jest pokrzywdzone, jest okaleczone od strony duchowej, nie może rozwijać się do pełni istoty ludzkiej. Jest to płaszczyzna prawa naturalnego, które zostaje dopełnione przez prawo pozytywne, w naszym rozumieniu - objawienie.
- Kościół formułuje wiele postulatów do władz polskich, do naszych negocjatorów, ale także do Konwentu Europejskiego, do władz Unii. Jeżeli nie będą one realizowane, co to oznacza dla nas, dla Polski? Czy w opinii Kościoła my ze swoimi wartościami nie możemy być w takiej Europie, jaką ona jest?
- Nie chciałbym stawiać wozu przed koniem. Zobaczymy, w jakim stopniu będą uwzględniane nasze postulaty. Ciągle wierzę, że będą brane pod uwagę, dlatego że w Europie jest bardzo wielu ludzi, dla których motywy wiary są ciągle najważniejsze. Nawet jeśli jakiś polityk ich nie podziela, ale patrzy dalekowzrocznie - uwzględni je. Bo w sprawie integracji trzeba patrzeć daleko, gdyż jest to program dla całego pokolenia i dalej.
- Episkopat przestrzega przed instrumentalizacją nauczania Jana Pawła II w kwestii integracji. Tymczasem odbywa się to w wielu środowiskach, a wśród przeciwników integracji w Kościele najgłośniej w Radiu Maryja. Czy z tego właśnie powodu został powołany zespół biskupów do - jak nazwano - "duszpasterskiej troski o Radio Maryja"?
- Zespół został powołany zupełnie niezależnie od opracowanego dokumentu. Nie ma między tymi sprawami związku bezpośredniego, ale istnieje oczywiście związek tematyczny, tak jak na przykład w przypadku feministek.
- Ale feministki z reguły są poza Kościołem...
- Radio Maryja jest cząstką Kościoła i jestem głęboko przekonany, że uwzględni integralne nauczanie biskupów. Jeśli stanie się inaczej, będziemy się do tego ustosunkowywać.
- Wiele niepokojów w dyskusjach o integracji wzbudza właśnie ustawodawstwo dotyczące etyki i widać w tej dziedzinie ogromną manipulację. Przeciwnicy integracji - Liga Polskich Rodzin, Radio Maryja - argumentują, że wejście do Unii oznaczać będzie prawo do eutanazji, aborcji, legalnych związków homoseksualnych. Natomiast niektórzy posłowie lewicy, realizując postulaty swoich środowisk, przedstawiają takie właśnie projekty jako konieczność dostosowania się do wymogów prawa unijnego.
- Jest nieuczciwością zrzucanie winy na innych, gdy istota problemu zależy od nas. Punkt ciężkości leży zdecydowanie w naszym ustawodawstwie. Zależy od naszego parlamentu, od ludzi, których wybieramy i w tym sensie za kształt ustawodawstwa w kwestiach etycznych, moralnych współodpowiedzialny jest każdy obywatel. Jest to nasze autonomiczne prawo i w jego stanowieniu powinna być respektowana wola narodu, tradycja i kultura.
- Europa będzie respektowała nasze ustawodawstwo w kwestiach etycznych?
- Jest to zagwarantowane w Karcie Praw Podstawowych, a jestem przekonany, że również w przyszłej konstytucji europejskiej będzie wyraźne stwierdzenie, iż respektuje się ustawodawstwo narodowe. Oczywiście mogą być jakieś analogie między ustawodawstwem państw, ale może być całkowicie różnie. Proszę zwrócić uwagę, jakie w tych kwestiach są różnice między prawem w Holandii a prawem w Irlandii. Oczywiście mogą być pewne formy pressingu, lobbingu, ale decyzje zależą od nas.
Inną kwestią jest to, jakich będziemy mieli przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. Polska, podobnie jak Irlandia, Hiszpania, Włochy, jest postrzegana na zewnątrz jako kraj katolicki. I wielokrotnie politycy pytają mnie, kogo przyślecie do Parlamentu Europejskiego. Oni wiedzą, że największy kraj kandydacki zmieni układy w Parlamencie. A my z kolei robimy straszaka z Unii Europejskiej.
- Episkopat Słowacji zamierza wystąpić do parlamentu słowackiego, aby przyjął ustawę gwarantującą, że w chwili wejścia do Unii ustawodawstwo dotyczące sfery moralnej, zgodne z prawem bożym czy naturalnym, nie będzie zmienione. Czy myśli się o podobnej inicjatywie w Polsce?
- Nie mogę wypowiadać się w imieniu Episkopatu, ale nie jest to wykluczone. Na razie nie ma takich propozycji, ale uważam je za bardzo uzasadnione i nasze działanie powinno pójść w tym kierunku. W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, do rządu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne, a nawet w niektórych przypadkach ponad własne przekonania, by w ten sposób uwzględnić wolę całego narodu i dobro Polski. W przeciwnym razie byłoby to działanie głęboko nieetyczne. Kościół katolicki mówi oczywiście we własnym imieniu, ale myślę, że powinniśmy podjąć działania scalające te opinie z innymi Kościołami, związkami wyznaniowymi i innymi środowiskami.
- Księże arcybiskupie, w dokumencie biskupi mówią Unii: "tak, ale". Czy gdyby dzisiaj miało dojść do głosowania, z takim prawem Unii i takim stanem negocjacji, akcent byłby położony na "tak" czy "ale"?
- Nie mówimy ani za, ani przeciw, lecz podajemy kryteria wartościowania. Decyzja należy do poszczególnych ludzi. Kiedy będę wiedział, do czego się mam ustosunkowywać, to jako obywatel uczynię to, ale teraz jako biskupi dajemy wiernym kryteria oceny. Nie opowiadamy się ani za, ani nie jesteśmy przeciw, wskazujemy tylko, że płaszczyzna ekonomiczna, polityczna nie jest wystarczająca. Europa jest wspólnotą ducha i musi wspólnotą ducha pozostać. Chrześcijaństwo w Europie musi mieć taką cząstkę, która pozwoli trwać tożsamości Europy.
- Czyli każdy wierny w referendum przedakcesyjnym będzie zobowiązany głosować według swojego sumienia?
- Chodzi o to, żeby to był wybór, który widzi dobro całej Europy, przyszłość nie tylko mojego pokolenia, nie tylko korzyść gospodarczą, ale korzyść przyszłych pokoleń, miejsce Polski w przyszłej Europie. Jeżeli nie wejdziemy do Europy, to Polska zostanie na uboczu, nie będzie miała prawa współdecydowania o kształcie Europy.
- Poczucie odpowiedzialności wyklucza więc eurosceptycyzm?
- Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny maksymalnie prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. Bo korzyść, zysk nie jest najważniejszym kryterium, przynajmniej w chrześcijaństwie. Takim kryterium jest wolność. Wolność jest naczelną wartością dla chrześcijanina. W systemie demokratycznym każdy ma możliwość zrealizowania wolności w sposób najpełniejszy, ale ustawodawstwo musi maksymalnie gwarantować szacunek dla godności człowieka. I musi służyć rozwojowi poszczególnej jednostki i społeczeństwa. Jest to zatem wytyczenie drogi na bardzo daleką przyszłość, kładzenie fundamentów. Trzeba ludzi przygotować na to, że to będzie wymagało ofiar, wyrzeczeń. Obecne pokolenie nie będzie zbierało owoców, ale trzeba ukazać celowość i sensowność tego długiego procesu. Jeżeli ludzie będą przekonani, że to jest celowe i potrzebne, jeśli nie dla nich, to dla ich dzieci, to myślę, iż można liczyć na poparcie dla integracji. Bo daje ona możliwość realizacji i jednostki, i społeczeństwa. By człowiek był bardziej człowiekiem, chrześcijanin był bardziej chrześcijaninem, a Polacy byli bardziej Polakami.
- I w Unii jest to możliwe?
- Jest to możliwe. Trzeba tylko się wyzbyć lęku, niepokoju, trzeba pogłębić, a nawet odbudować własną tożsamość kulturową, religijną i narodową. Trzeba widzieć sens i trzeba wziąć za ten proces odpowiedzialność, tak aby poszerzenie Unii Europejskiej stanowiło wzbogacenie, a nie zubożenie, i to zarówno dla Unii, jak i dla nas. | Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury.
W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej. Ale wolność do religii jest umieszczona w jednym paragrafie z wolnością do orientacji seksualnej. Jest to wynik kompromisu i, jak to z kompromisami bywa, nie zadowala ani jednych, ani drugich. W Karcie nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie, warunek tego, że jako wierzący będziemy się czuli w Europie dobrze.
W dokumencie mówimy w imieniu katolików, chrześcijan, ale on nie ma charakteru ściśle konfesyjnego. Nie bronimy interesów Kościoła. Bronimy godności ludzkiej. I wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej.
Punkt ciężkości leży zdecydowanie w naszym ustawodawstwie. Zależy od naszego parlamentu, od ludzi, których wybieramy i w tym sensie za kształt ustawodawstwa w kwestiach etycznych, moralnych współodpowiedzialny jest każdy obywatel. Jest to nasze autonomiczne prawo i w jego stanowieniu powinna być respektowana wola narodu, tradycja i kultura.
W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, do rządu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne, a nawet w niektórych przypadkach ponad własne przekonania, by w ten sposób uwzględnić wolę całego narodu i dobro Polski. Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny maksymalnie prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. |
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie
Tajemnica królów nubijskich
Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej)
FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha.
Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później.
W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii.
Korzenie
Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane.
Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej.
Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu.
Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia.
Krzyż
Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo?
-Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów...
Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim.
Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu.
Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii.
Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała
FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI
Polityka
W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe.
W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce:
- Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia.
Pielgrzymi
Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła".
Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych.
Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego".
Fenomen
Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka.
W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. - | Niedaleko Banganarti archeolodzy odkryli kaplicę i kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami i napisami. Pochowano w niej chrześcijańskich władców krainy nazywanej Nubią. Leży ona nad Nilem na obszarze dzisiejszego Egiptu i Sudanu. Przebiegały tędy szlaki handlowe, którymi dostraczano do Egiptu złoto, żelazo i niewolników. Między Nubią a Egiptem dochodziło do licznym konfliktów. Z czasem powstało państwo Kusz, którego czarni władcy przez krótki czas zasiadali na tronie Egiptu. W IV w. na tereny Nubii zaczęła napływać religia chrześcijańska, głównie z Aleksandrii. Na gruzach królestwa Kusz powstało chrześcijańskie państwo Nobadów. Od VI w. do Nubii zaczął napływać islam. Chrześcijaństwo dominowało do XIV w., budowano kościoły i klasztory. W odkrytej przez polskich archeologów kaplicy, otoczonej murem obronnym, czczono pośmiertnie królów, będących jednocześnie zwierzchnikami Kościoła. Odwiedzające kościół osoby świeckie i duchowne pozostawiały na ścianach malowidła i inskrypcje. Kościół w Banganarti jest zjawiskiem wyjątkowym na tle afrykańskiej architektury chrześcijańskiej. |
TECHNOLOGIE
Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych
Komputer sterowany myślą
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni.
Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia.
Elektrody w mózgu
Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii.
Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci.
Elektroniczna telepatia
Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90.
Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli.
System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów.
Homoelektronicus
Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość.
Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem.
Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. | Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego. Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. |
Służba zdrowia - rokowania nie są pomyślne
Nieskuteczna terapia
JANUSZ A. MAJCHEREK
Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi.
Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach (majątkowych, samochodowych itd.). Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba.
Reglamentacja zamiast konkurencji
System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Tyle tylko, że wówczas była ona wynikiem "bezpłatności". Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej cenie, musi być reglamentowane, co w czasach PRL potwierdziło się wielokrotnie i na różne sposoby. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe.
Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy.
Progi i bariery
Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem", czyli swobodnego wyboru usługodawcy oraz nieograniczonego korzystania z jego oferty, i zastąpienia jej kontraktowym limitowaniem.
Pierwszy to zamiar zapobieżenia największemu ryzyku w każdej działalności ubezpieczeniowej - wyłudzaniu świadczeń. Jego groźba jest o tyle realna, że w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych mamy do czynienia ze wspólnym interesie pacjentów i lekarzy. Jedni chętnie skorzystają z szerokiej oferty usług zdrowotnych, natomiast drudzy ochoczo się ich podejmą, wystawiając stosowne rachunki.
Drugim powodem administracyjnego limitowania i dystrybuowania usług medycznych jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych powiązań i interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. Układ jest rozbudowany ponieważ członkowie kas chorych są desygnowani również przez władze samorządowe.
W rezultacie niemal wszyscy mają pieniędzy po równo, ale każdemu ich brakuje. Rodzi się niedostatek usług medycznych dla rzeczywiście potrzebujących i pieniędzy dla rzetelnie je świadczących. Wyłudzeniom to zaś nie zapobiega, o czym świadczy ogromna liczba zwolnień chorobowych i lawinowo narastające koszty refundacji lekarstw. Choć oferta publicznych zakładów opieki zdrowotnej jest nieadekwatna do potrzeb (np. zmniejszająca się liczba ciąż i urodzeń powoduje spadek zapotrzebowania na usługi ginekologiczno-położnicze i pediatryczne, a rosnący wiek pacjentów wywołuje popyt na usługi geriatryczne i pielęgnacyjno-opiekuńcze), restrukturyzacja postępuje ślamazarnie. W rezultacie uzyskanie usług przez pacjentów jest utrudnione, oferta tych usług nieadekwatna do potrzeb, a środki finansowe dla usługodawców zbyt małe, bo w dużej części marnowane.
Leczenie objawowe
Świadomość objawów jest jednak nieporównanie bardziej powszechna niż zrozumienie przyczyn, dlatego proponowane środki zaradcze są na ogół chybione i nieskuteczne. Mówiąc językiem medycznym, mylna diagnoza prowadzi do niewłaściwej terapii.
Podstawowe, i najprostsze z ordynowanych, lekarstwo, to podniesienie składki ubezpieczeniowej. Z góry można jednak przewidzieć, że skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system i bez racjonalnych kryteriów rozdziału nie przyniesie poprawy jego efektywności. Ostatnio podniesiono składkę o 0,25 proc., co ma dać dodatkowo ok. 800 mln zł, lecz budżetowi dysponenci tej kwoty zastrzegają, że to nie ułatwi pacjentom dotarcia do lekarzy ani nie podniesie wynagrodzeń personelu. Czy jest taka kwota, która usatysfakcjonowałaby jednych i drugich? Wątpliwe. Zarówno zapotrzebowanie na usługi medyczne i paramedyczne, jak oczekiwania płacowe pracowników służby zdrowia nie są przecież limitowane i nie mają górnej granicy. Społeczeństwo nie jest natomiast świadome, że każde zwiększenie transferu środków do sektora medycznego oznacza równoważny deficyt w budżecie państwa, co wymaga oszczędności w innych dziedzinach, podniesienia podatków lub zwiększenia długu publicznego, czyli przerzucenia kosztów takiej operacji na przyszłe pokolenia.
Idący po władzę SLD, a przynajmniej jego lider, zapowiada rozważenie likwidacji kas chorych, podobne sugestie formułowane są w PSL. To chwytliwe hasło, bo zdołano społeczeństwu przedstawić te instytucje jako kosztowne i marnotrawne. Wynagrodzenia pracowników i koszty siedzib kas chorych mogą rzeczywiście budzić kontrowersje czy nawet oburzenie, lecz nie mają znaczenia ekonomicznego, stanowiąc 1 - 2 proc. wszystkich wydatków na finansowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Oszczędności na nich dokonane nie zmieniłyby sytuacji całej branży, bo wyniosłyby mniej niż połowę kwoty spodziewanej w przyszłym roku z podniesienia składki o 0,25 proc. Wezwania do likwidacji kas chorych są równie demagogiczne i populistyczne, jak żądania likwidacji innych instytucji publicznych, na czele z parlamentem i samorządami lokalnymi, również bulwersującymi część obywateli płacami, dietami czy siedzibami. Zlikwidować można, tylko co w zamian? Czy zamiast kas chorych powołać jakąś centralną instytucję do dystrybucji środków, a może wrócić do finansowania bezpośrednio z budżetu, jak dawniej, z całą korupcyjną otoczką?
Unia Wolności proponuje oddanie opieki zdrowotnej w gestię samorządów. To jeszcze bardziej wplotłoby placówki medyczne i osoby za nie odpowiedzialne w sieć lokalnych interesów, całkowicie już unicestwiając szanse na zdrową konkurencję i poprawę efektywności. Trudno wskazać korzyści, jakie mogliby z tego odnieść pacjenci.
Niektórzy proponują więc ten układ interesów osłabić przez odebranie samorządom prawa powoływania członków kas chorych i powierzenie ich wyboru samym pacjentom. Można się jednak obawiać, że wybory do kas chorych skończyłyby się klapą wynikającą ze znikomej frekwencji, która ułatwiłaby manipulacje. Zresztą rozważano taki wariant we wstępnych pracach nad reformą, ale porzucono go ze względu między innymi na te zastrzeżenia i niebezpieczeństwa.
Lekarstwo musi być bolesne
Czy więc z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych.
Bez obciążenia pacjentów częścią kosztów opieki medycznej trudno będzie powstrzymać, a przede wszystkim zaspokoić rosnące żądania dotyczące ilości i jakości świadczeń oraz lawinowo narastające wydatki. W Polsce przyjęto założenie, że podstawowe usługi medyczne mają być gwarantowane "za darmo", czyli dla pacjenta bezpłatnie. Tymczasem prawie każdego stać na częściowe przynajmniej pokrycie kosztów leczenia przeziębienia, które nie jest groźną chorobą, natomiast prawie nikogo nie stać na sfinansowanie nieporównanie droższego zabiegu na otwartym sercu czy przeszczepu, bez którego niechybnie umrze. Na tę sprzeczność bezskutecznie zwracał uwagę podczas debaty konstytucyjnej ówczesny senator Zbigniew Religa. Nikt przecież nie wymusza i prawie nikt nie dokonuje zbędnych lub fikcyjnych zabiegów operacyjnych (pomijając operacje plastyczne), natomiast wyłudzenia, nadużycia i marnotrawstwo szerzą się przy okazji zwykłych, rutynowych i masowych porad lekarskich, krótkotrwałych zwolnień chorobowych czy bezpłatnych recept. Współfinansowanie ich przez pacjentów zmniejszyłoby te obciążenia w dwójnasób, bowiem oprócz przysporzenia dodatkowych środków ograniczyłoby rozmiary oszustw i nadużyć.
Podobne efekty dałoby dopuszczenie komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych, czyli prywatnych kas chorych. Na pewno wymusiłyby większą efektywność gospodarowania powierzonymi im środkami i pracy placówek medycznych, a ponadto skłoniły klientów do wpłacania większych składek w zamian za gwarancje lepszych usług.
Współfinansowanie standardowych usług medycznych przez pacjentów zostało jednak odrzucone, a dopuszczenie działalności prywatnych kas chorych odroczone. Pierwsze rozwiązanie byłoby zapewne trudne do przeprowadzenia bez społecznych protestów, ale cała reforma wywołuje dziś opory, i tak więc trzeba sobie będzie z nimi poradzić. Natomiast prywatne ubezpieczenia zdrowotne mają społeczne przyzwolenie, co pokazał niedawny sondaż, są jednak sabotowane przez polityków, którzy najwyraźniej boją się konkurencji dla publicznych kas chorych, obsadzonych przez swoich partyjnych komilitonów. Na zwiększenie środków i poprawę efektywności w służbie zdrowia trudno więc, w obliczu tych faktów i tendencji, liczyć. | Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Reforma systemu ochrony zdrowia nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach. Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. |
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych
Nadprodukcja superprodukcji
"Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
BARBARA HOLLENDER
W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów.
Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie.
Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów.
Kto finansuje superprodukcje
Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych.
Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów.
Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe.
Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze.
Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej.
Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP.
Pod zastaw własnych domów
Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy.
Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł.
Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto.
Interes ponad wszystko
Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste.
Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r.
A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji?
Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. - | W tym roku na ekrany kin wchodzi pięć ekranizacji literackiej klasyki. Współcześnie, inaczej niż w latach 60. i 70., inwestorami są najczęściej stacje telewizyjne oraz banki. Zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę kredytu własnym majątkiem. Z filmowcami najchętniej współpracuje Kredyt Bank. Finansowanie superprodukcji jest dla banku bardzo korzystne, ale czy superprodukcje są potrzebne polskiemu kinu? |
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI
Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie
Dokąd zmierzasz, kasacjo?
ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ
Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji.
Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego.
Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji.
Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN.
Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę.
Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi.
Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji.
Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu.
W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze.
Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron.
W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania.
SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej.
Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82).
Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane.
Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji.
Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić.
Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej | Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji.
Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa.Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja, zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu. W kasacji mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania.Rzecz w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. |
SAMORZĄD
Prowincja może wkrótce utracić istotny motor dotychczasowego rozwoju
Wieści z gminy
WISŁA SURAŻSKA
Publiczna debata o samorządzie skoncentrowała się wokół nadmiernych wynagrodzeń. W Sejmie rozważane są różne projekty ich regulacji. Chociaż temat ten budzi społeczne emocje, nie stanowi istotnego problemu w skali kraju. Co więcej, odwraca uwagę od rzeczywistych problemów samorządu, które wymagają pilnych rozwiązań.
W przeciwnym wypadku może się zdarzyć, że w dążeniu do naprawiania samorządu i rozszerzenia go na wyższe szczeble, zniszczymy jedyny w pełni funkcjonujący jego szczebel podstawowy, czyli gminy.
Główny nurt debaty przebiega w Warszawie i dlatego oceny formułowane są z perspektywy stołecznego samorządu, który jest dość nietypowy dla reszty kraju. Warszawa ma po prostu niedobry samorząd. Rozwiązania strukturalne są tu tak zawiłe, że wyborca z trudem orientuje się, kogo i do jakich organów wybiera. To z kolei stawia niektóre jednostki samorządowe w mieście poza kontrolą wyborców i sprzyja politycznej korupcji. Należy tu oddzielić samorząd miejski i powiatowy od warszawskich gmin, gdzie samorząd jest bardziej profesjonalny i pozostaje w lepszym kontakcie z wyborcą.
Poza Warszawą problemy rażących wynagrodzeń pojawiły się dopiero po ostatnich wyborach. Ich bezpośrednią przyczyną jest ordynacja wyborcza, która w miastach o ponad 20 tysiącach mieszkańców uzależniła wielu działaczy samorządowych od partii politycznych. Przypuszczam, że płacowe żądania niektórych radnych są wynikiem wcześniejszych ustaleń wewnątrzpartyjnych. Takie uzależnienia są jednak znacznie częstsze w radach powiatowych i sejmikach wojewódzkich, aniżeli w miastach i gminach, gdzie radni są pod silniejszą kontrolą lokalnych społeczności. W nowych granicach administracyjnych brakuje jeszcze społecznej integracji, która stanowi warunek dobrego samorządu.
Ograniczenie wynagrodzeń w samorządzie ustawą nie rozwiąże problemów, których źródłem jest wadliwa struktura stołecznego samorządu oraz zła ordynacja wyborcza. Właściwym rozwiązaniem jest zmiana korupcjogennych struktur i ordynacji.
Degradacja najbardziej udanej instytucji
W samorządach gmin zaznacza się kilka niedobrych trendów, których utrwalenie może sprawić, że ta najbardziej udana instytucja III RP ulegnie degradacji. Diagnoza ta brzmi alarmistycznie, ale też są powody do alarmu.
Ważną cechą samorządów jest ich napęd inwestycyjny. Polski samorząd, jakkolwiek najbiedniejszy w całej Europie Centralnej, dorównywał do niedawna swym bogatszym sąsiadom z Czech i Węgier pod względem poziomu inwestowania w lokalną infrastrukturę.
Przyniosło to wymierne rezultaty w postaci poprawy warunków życia sporej części społeczeństwa. W większych miastach zmiany nie były aż tak spektakularne, lecz w najbardziej zacofanych częściach kraju pojawiły się po raz pierwszy bieżąca woda, gaz, kanalizacja, telefony czy nawet oczyszczalnie ścieków.
Co więcej, gminne inwestycje odznaczają się wysoką efektywnością, między innymi dlatego, że angażują się w nie często sami mieszkańcy zarówno poprzez składki, jak i przez bezpośredni udział w robotach wykończeniowych. Rośnie więc przy okazji lokalny kapitał społecznego zaangażowania, którego w Polsce tak bardzo brakuje.
Wydawać by się więc mogło, że wspieranie inwestycji samorządowych dyktuje zarówno interes gospodarczy, jak i żywotny interes społeczny. Jednak począwszy od 1998 r. inwestycje samorządowe wzrastają jedynie w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. W miastach od 40 do 100 tysięcy ich wzrost uległ zahamowaniu, natomiast w mniejszych miastach i gminach, a więc tam, gdzie inwestycje są najbardziej potrzebne, mamy do czynienia z ich spadkiem od 4 do 6 procent (dane za rok 1998).
Samorządowe plany inwestycyjne na rok 1999 nie są jeszcze dostępne w skali kraju, jednak przypuszczam, że spadek ten w roku bieżącym pogłębi się jeszcze bardziej.
Spadek dochodów własnych w małych gminach
Główną przyczyną spadku inwestycji samorządowych jest spadek dochodów własnych. Badania wykazały, że dochody własne są najsilniejszym stymulatorem inwestycji samorządowych, dlatego ich spadek jest trendem niepokojącym. Jest on największy w gminach poniżej 20 tys. mieszkańców (średnio 8 proc. w 1998 r.). W gminach wiejskich spadek dochodów własnych jest spowodowany coraz mniejszą ściągalnością podatku rolnego. Jak wiadomo, sytuacja rolników się pogarsza, co ma swoje konsekwencje dla dochodów gmin o charakterze rolniczym. Bezpośrednim środkiem zaradczym na spadek dochodów pochodzących z lokalnych podatków jest sprzedaż mienia komunalnego, ale jest to sztuka na jeden raz. Wyczerpują się również inne źródła, z których samorządy mogły pozyskać dodatkowe fundusze na finansowanie swoich inwestycji. Jeśli problem ten nie zostanie potraktowany poważnie już teraz, w ciągu najbliższych kilku lat polska prowincja utraci istotny motor swego dotychczasowego rozwoju - inwestycje samorządowe w lokalną infrastrukturę.
Byłoby to tym bardziej niebezpieczne, że ogólny wzrost gospodarczy skoncentrowany jest głównie w większych miastach, natomiast na wsi i w małych miasteczkach, a więc w przeważającej części kraju, jest on znacznie wolniejszy. Prawidłowość tę ilustruje coraz większe zróżnicowanie samorządowych udziałów w podatkach dochodowych od osób fizycznych i prawnych. Geograficzny rozkład tego zróżnicowania prezentuje mapa. Widać na niej wyraźnie, że pozostawienie lokalnego rozwoju na łasce mechanizmów rynkowych może jeszcze bardziej pogłębić terytorialne zróżnicowanie rozwojowe w kraju.
Do kogo należy kontrola
Samorząd jest jak dotychczas jedyną instytucją podejmującą racjonalne działania dla zmniejszenia różnic między miastem a wsią. Żadne centralnie powoływane agencje do rozwoju tego czy owego nie wykazały się dotychczas podobną skutecznością. Jest to zrozumiałe, zważywszy na to, że samorząd najlepiej reprezentuje interesy lokalnych społeczności i znajduje się pod ich kontrolą, czego nie można powiedzieć o żadnej innej instytucji. W przeciętnej gminie kontrola ta jest już dość dobra i wzrasta w miarę nabywania przez mieszkańców doświadczenia w posługiwaniu się mechanizmami lokalnej demokracji. Wszelkie ingerencje z centrum mogą jedynie zniekształcić stosunki między lokalną społecznością a wybieranym przez nią samorządem.
Dyscyplinę finansową samorządu kontrolują regionalne izby obrachunkowe, a zgodność jego działań z obowiązującym prawem - władze wojewódzkie. Jest to kontrola wystarczająca. Finansowa autonomia została gminom zagwarantowana konstytucyjnie. Jednak centrum wykorzystuje każdą okazję do ręcznego sterowania gminnymi finansami. Szczególną rolę odgrywa tu Ministerstwo Finansów. Formalnie zadaniem ministerstwa jest jedynie przekazywanie samorządom środków określonych ustawowo. W rzeczywistości od kilku lat urzędnicy Ministerstwa Finansów uzurpują sobie prawo do coraz bardziej szczegółowej kontroli samorządowych budżetów.
Rola Ministerstwa Finansów
Kontrola ta odbywa się na dwa sposoby. Po pierwsze, rosną wymogi ministerstwa dotyczące sprawozdawczości. Już teraz gminy muszą sprawozdawać o swych wydatkach nie tylko w przekroju rzeczowym (na co wydają pieniądze) i w działach (jakie jednostki je wydają), lecz również w układzie czasowym (kiedy dokładnie pieniądze są wydawane).
Na pytanie jednego ze skarbników, po co ministrowi te informacje, padło wyjaśnienie, że powinno to podnieść racjonalność gospodarowania środkami w gminach. Kto przyznał Ministerstwu Finansów taką funkcję wobec samorządu? O ile przedmiotem uzasadnionego zainteresowania ministra są poziom i obsługa zadłużenia w gminach, o tyle pozostała sprawozdawczość powinna zostać ograniczona do minimum.
Drugim sposobem sprawowania bezpośredniej kontroli nad finansami samorządowymi jest coraz bardziej uznaniowy sposób rozdziału środków, które przysługują gminom na mocy prawa. Przejawia się to między innymi w zmianie kryteriów ich naliczania, wydłużaniu kanałów ich rozprowadzania między urzędem skarbowym a gminą, zmianie ich tytułu, np. z dotacji celowych na subwencje. W tym ostatnim przypadku ogólna idea jest dobra. Subwencjami gmina może gospodarować jak chce, natomiast dotacje celowe powinna wydawać zgodnie z ich centralnym przeznaczeniem. Jednak w praktyce wygląda to odwrotnie.
Jeśli państwo powierza gminie określone zadania, to gmina ma ustawowo zapewnione pełne refinansowanie tych zadań z kasy państwowej. Nie można tych pieniędzy wydawać na inne cele, ale przynajmniej nie trzeba dopłacać do nich z gminnej kasy. Jeśli jednak finansowanie dodatkowych zadań odbywa się drogą subwencji, to znacznie trudniej ustalić, czy odpowiednie wydatki zostały właściwie oszacowane. Każda gmina z osobna może to sobie obliczyć, ale trudno o uzyskanie odpowiednich danych w skali kraju.
Na przykład trudno ocenić w skali kraju adekwatność wypłacanej gminom subwencji szkolnej, gdyż jest ona ujmowana w jednym paragrafie z pozostałymi subwencjami. W praktyce Ministerstwo Finansów poszerza sobie w ten sposób pole manewru w gminnych finansach.
Wskutek tego państwo zyskuje taniego administratora dla swych zadań, lecz samorząd jest dodatkowo obciążany finansowo i administracyjnie, i coraz mniej zasobów zostaje mu na zadania własne, w których nikt go nie zastąpi.
Autorka ([email protected]) prowadzi badania nad gospodarką samorządową na Uniwersytecie Europejskim we Florencji oraz kieruje Centrum Badań Regionalnych w Warszawie. | od 1998 r. inwestycje samorządowe wzrastają jedynie w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. w mniejszych miastach i gminach, mamy do czynienia z ich spadkiem. Główną przyczyną spadku inwestycji jest spadek dochodów własnych. Jest on największy w gminach poniżej 20 tys. mieszkańców. Jeśli problem ten nie zostanie potraktowany poważnie, w ciągu najbliższych lat polska prowincja utraci motor swego dotychczasowego rozwoju - inwestycje samorządowe w lokalną infrastrukturę.Dyscyplinę finansową samorządu kontrolują regionalne izby obrachunkowe, a zgodność jego działań z prawem - władze wojewódzkie. Jest to kontrola wystarczająca. Jednak urzędnicy Ministerstwa Finansów uzurpują sobie prawo do coraz bardziej szczegółowej kontroli samorządowych budżetów. rosną wymogi ministerstwa dotyczące sprawozdawczości. państwo zyskuje taniego administratora dla swych zadań, lecz samorząd jest dodatkowo obciążany finansowo i administracyjnie, i mniej zasobów zostaje mu na zadania własne. |
OPINIE
Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego
Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach
ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI
Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić.
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości.
Centrum - województwa - powiaty
Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.)
Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.).
Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych.
Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju.
Województwa
Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej.
Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw.
Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu.
Powiaty
Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców.
Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich).
Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa.
Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym.
Tylko razem z reformą finansów publicznych
Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony.
Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych.
Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa.
Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa.
Interes mieszkańców czy interes elit
Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów.
Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego.
Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów.
Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy
Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano.
Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego | Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.).
Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu.
Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby na podjęcie wielu ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób.
Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małym zasilaniu finansowm z budżetu państwa.
Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją systemu budżetowego. |
WARSZAWA
Honorowe obywatelstwo stolicy
Pierwszy był Piłsudski, ostatni będzie Jan Paweł II?
FILIP FRYDRYKIEWICZ
Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie.
Wczoraj w Zamku Królewskim obchodzono uroczyście, jak co roku, święto Warszawy. W sali Balowej zebrała się Rada Warszawy, prezydent Marcin Święcicki przywdział ozdobny, kuty łańcuch z syrenką, a profesor Marian M. Drozdowski wygłosił wykład "Rola rady miejskiej w ujęciu historycznym". Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Takim samym od lat. Tylko tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Dlaczego?
Rozbrat stopuje
Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu.
Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego (Władysław Bartoszewski był na słynnym spotkaniu u prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy minister Andrzej Milczanowski poinformował o podejrzeniach UOP wobec premiera). - Myślę, że nastrój był taki, że te dwie kandydatury mogłaby zrównoważyć tylko osoba generała Jaruzelskiego - mówi jeden z uczestników spotkania. - Choć oczywiście taka kandydatura nie padła.
Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Majewski, inżynier po Politechnice Warszawskiej, był od 1967 roku przewodniczącym Rady Narodowej m.st. Warszawy, a od 1973 do lutego 1982 roku prezydentem Warszawy. Od 1968 do 1981 roku także członek KC PZPR, a w latach 1969 -1976 poseł na Sejm. Po odejściu z ratusza został wiceministrem budownictwa i pełnomocnikiem rządu do spraw budowy metra.
- Majewskiego wymyślił prawdopodobnie Rozbrat [siedziba SdRP mieści się przy tej ulicy - red.]. Chodziło o zastopowanie Glempa - mówi nasz rozmówca z SLD. - Bartoszewski był ewentualnie do przyjęcia jako żołnierz AK, ratujący podczas wojny Żydów z getta, powstaniec warszawski. Można było się umówić, że zgodzimy się na niego, chociaż wyraźnie zaznaczymy, że tylko za zasługi sprzed lat.
Majewski albo żaden
W Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Chodzi o to, by w chwili głosowania uchwały przyznającej tytuł nie było przetargów na sali. Żeby nie dopuścić do sytuacji, że jeden honorowy obywatel dostał więcej głosów od drugiego.
- Kandydaturę prymasa utrzymywaliśmy dosyć długo w tajemnicy, żeby nie uprzedzać komunistów - mówi chcący zachować anonimowość radny prawicy. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. - Był dla nas nie do przyjęcia. Abstrahując nawet od tego, czy zrobił coś dla miasta, czy nie - a raczej nie zrobił - nie miał nic wspólnego z demokracją i wolnym krajem. Trudno go teraz nagradzać - mówi prawicowy radny.
Ostateczną listę kandydatów na honorowych obywateli stolicy ustala konwent Rady Warszawy, w skład którego wchodzą członkowie prezydium rady plus przedstawiciele klubów - UW, Radnych Prawicy (PC, KPN, UPR) i SLD - PSL. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany.
- Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. Zaszantażowali nas i osiągnęli cel - mówi wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, na terenie rady nie zrzeszony). - Dała o sobie znać niedojrzałość polityczna SLD. Ponieważ nie podobała im się kandydatura prymasa uniemożliwili wybór jakiegokolwiek honorowego obywatela. W takich kwestiach partie polityczne powinny się powściągać. Inaczej robią krzywdę sobie i miastu - dodaje.
Zawistowski zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku.
Przewodniczący klubu radnych SLD Jan Wieteska nie chce komentować tego, co się stało. - Od początku byłem zwolennikiem nie przyznawania honorowego obywatelstwa w tym roku. W zeszłym roku był Jan Paweł II i teraz może być przerwa. Na rok przed wyborami samorządowymi powinniśmy unikać sporów politycznych, a zająć się problemami merytorycznymi - mówi.
Skibniewski przepadł, Gomulicki odmówił
Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. W ubiegłym roku, roku uroczyście obchodzonego 400-lecia stołeczności Warszawy, Rada Warszawy uchwaliła przyznanie tytułu Janowi Pawłowi II. Kilkudziesięcioosobowa grupa radnych pojechała wtedy do Rzymu na audiencję u papieża. Oficjalna delegacja wręczyła Ojcu Świętemu dyplom. Podobno zdziwił się niepomiernie, bo, jak sam przyznał, Warszawy specjalnie nie zna i nie mógłby poruszać się po niej bez przewodnika.
Ale nim doszło do spotkania radnych z Janem Pawłem II odbyło się posiedzenie Rady Warszawy. Prezydent przedstawił zasługi papieża dla kraju, wspomniał jego pielgrzymki, podczas których zawsze odwiedzał Warszawę. Przypomniał, że w trudnych chwilach "jego obecność ożywiała serca i umysły nas wszystkich" (cytat za "Życiem Warszawy", 26.03.97 r.). Podczas głosowania kilkoro radnych z SLD wolało wyjść na kawę do bufetu. Jeden z nich jednak został i głosował przeciwko uchwale. Jak tłumaczył w kuluarach, nie przekonano go, że papież ma zasługi dla Warszawy. Zapanowała konsternacja, a nawet oburzenie. Przewodniczący przerwał obrady i zebrał konwent. W końcu udało się nakłonić socjaldemokratę do wycofania swego głosu. - Oświadczyłem, że jeśli tego wymaga dobro miasta i jezdnie w mieście mają być od tego równiejsze, to proszę uznać, że nie wziąłem udziału w głosowaniu - wspomina Andrzej Golimont. Tak też zrobiono.
Z kolei w 1994 roku za honorowe obywatelstwo miasta podziękował i nie przyjął go znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Zrobił to protestując przeciwko nie przyznaniu przez radę tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu. Kilkoro radnych przypomniało sobie, że Skibniewski od 1952 do 1956 roku był posłem na Sejm, wchodził też w skład prezydium Komitetu Obrońców Pokoju. Uznano to za kompromitującą działalność polityczną. W głosowaniu Skibniewski przepadł. W tym czasie leżał chory i nieprzytomny w szpitalu.
- Profesor Skibniewski był posłem, ale nie działał politycznie - powiedział prasie Gomulicki. - Oprócz tego był orlątkiem lwowskim, walczył w wojnie z bolszewikami, był członkiem Armii Krajowej i więźniem obozu hitlerowskiego. Jest autorem dwóch planów odbudowy Warszawy, projektów Trasy W-Z i Domu Słowa Polskiego - mówił oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne" Gomulicki (za "Życiem Warszawy", 19.04.1994 r.).
Za darmo autobusem
Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. W dwudziestoleciu międzywojennym Rada Miasta przyznawała go jeszcze ośmiokrotnie. Przeważnie znanym politykom i żołnierzom.
Po wojnie tradycję wskrzesił w 1992 roku samorząd kierowany przez prezydenta Stanisława Wyganowskiego. W pierwszym rzucie, starając się nadrobić zaległości, wyróżniono pięć osób - Jerzego Waldorffa, zasłużonego m. in. dla ratowania Powązek, Aleksandra Gieysztora, szefa Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK, długoletniego dyrektora Zamku Królewskiego, Stanisława Broniewskiego Orszy, naczelnika Szarych Szeregów, Janinę i Zbigniewa Carroll-Porczyńskich, którzy sprowadzili do kraju galerię obrazów. W następnym roku honorowymi obywatelami zostali Lady Sue Ryder, działaczka charytatywna z Wielkiej Brytanii, zakładająca ośrodki pomocy charytatywnej w całej Polsce, organizatorka transportów z pomocą dla Polski podczas stanu wojennego, oraz inżynier Jan Podoski długoletni przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Metra. Dwie osoby uhonorowano także w 1995 roku - architekta, urbanistę, cichociemnego Stanisława Jankowskiego Agatona oraz oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego.
Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską. | Co roku podczas święta Warszawy Rada Warszawy przyznaje znanym postaciom tytuł honorowego obywatela stolicy. W tym roku święto odbyło się bez wręczania dyplomów honorowego obywatela, gdyż prawica i lewica pokłóciły się na temat kandydatów. Lewicy nie spodobały się kandydatury Józefa Glempa oraz Władysława Bartoszewskiego, więc zdecydowała wystawić własnego kandydata – Jerzego Majewskiego. Prawica jednak zaprotestowała przeciwko tej kandydaturze. W Radzie Warszawy obowiązuje zasada, że tytuł honorowego obywatela przyznaje się osobie, którą zaakceptuje cała rada. Partiom nie udało się dojść do porozumienia. To nie pierwszy przypadek kłótni o przyznanie tytułu honorowego obywatela stolicy. Pierwszy tytuł honorowego obywatela Warszawy nadano w 1818 roku Józefowi Piłsudskiemu. Honorowe obywatelstwo nie wiąże się z korzyściami materialnymi oprócz darmowych przejazdów komunikacją miejską. |
Remont czy kosmetyka
Papier szeleści najgłośniej
RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI
W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna.
- Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna.
Resortowe ambicje
Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze.
Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią.
Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu.
Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe.
- Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi.
Odkrywanie Ameryki
Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie.
Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych.
- Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych.
Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach.
Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn.
Niewyobrażalne, ale prawdziwe
Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany.
W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem.
U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany.
W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe.
Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką?
Skrzecząca rzeczywistość
Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu.
A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych).
- Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje.
Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno.
KRZYSZTOF MASŁOŃ | W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Zdaniem dr. Jerzego Maja, kierownika Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej, ustawa ta kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r. Jedną z jej słabości było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej ministrowi kultury i sztuki. Nowa ustawa powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Posłowie jednak najprawdopodobniej uchwalą tę ustawę. |
Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem,a przedsiębiorca cwaniakiem. Podobną opinię na ten temat ma przeciętny Polak
Zespoleni w klęsce
RYS. PIOTR SIMICZYJEW
JANUSZ A. MAJCHEREK
Większość Polaków, jak wykazują badania, pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji.
"Polityczne i ekonomiczne zachowania ludzi zależą zarówno od obiektywnych warunków wyznaczających ich możliwości, jak i od subiektywnych ocen kształtujących indywidualne preferencje" - zauważył Arkadiusz Sęk z CBOS, omawiając wyniki sondaży rejestrujących społeczne oceny warunków życia i sytuacji kraju ("Ocena losu", "Rz" z 21 grudnia 1999 r.).
Typowo polskie malkontenctwo, wyrażające się w postrzeganiu rzeczywistości jako gorszej niż jest faktycznie oraz dobieraniu z niej takich elementów, które pozwalają na okazywanie jej dezaprobaty i dystansu, wynikają z podmiotowych skłonności, a te mają związek z poczuciem własnej tożsamości i autoidentyfikacji. Kluczowa dla nich jest z kolei heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. Konstytutywny dla niej jest natomiast etos klęski i ofiary w słusznej, a najlepiej świętej sprawie.
Cnotliwość cierpiętnicza
Heroizm i martyrologia splatają się w łańcuch fundamentalnych dla poczucia tożsamości Polaków reminiscencji, począwszy co najmniej od konfederacji barskiej, przez rozbiory, dwa nieudane powstania dziewiętnastowieczne, klęskę wrześniową, powstanie warszawskie, aż do podporządkowania sowieckiemu imperium, a nawet stanu wojennego (choć ten stosunkowo najświeższy okres jest jeszcze wciąż przedmiotem sporu i w społecznej pamięci nie nastąpiło rozstrzygnięcie czy włączyć go do zestawu narodowych nieszczęść).
Polacy są najbardziej dumni z klęsk i ofiar w ich wyniku poniesionych, stanowią bowiem one potwierdzenie ich cnót publicznych. Jak zauważył ks. prof. Józef Tischner, cnota słabo uciskana nie jest dość poważana; nic tak nie potwierdza wartości i wielkości, jak rozmiary opresji i skala represji. Im więcej klęsk i ofiar, tym wyższe zatem poczucie własnej wartości. Niedole i cierpienia najsilniej integrują i umacniają Polaków, którzy nie przyjmują do wiadomości, że mogą one być wynikiem własnej głupoty czy nieudolności.
Klęska jest więc dla Polaków chwalebna, sukces zaś podejrzany, tej pierwszej zaznaje się bowiem samemu w obronie wartości, ten drugi przypada innym i obcym z powodów niejasnych. Jeśli ona dowodzi cnót i wartości, to on sugeruje niecnotę i występek.
Obce konteksty sukcesu
Sukces jednak rzeczywiście dywersyfikuje i dezintegruje, gdyż nie mogą go doświadczyć wszyscy w równym stopniu. Dziejowa klęska może zintegrować, scalić i zespolić, społeczeństwo sukcesu jest rozwarstwione i podzielone według stopnia partycypacji w jego przysparzaniu i korzystaniu zeń, a każdy dostrzega tych, którzy mają się lepiej od niego, co pozwala mu czuć się pokrzywdzonym.
W mijającej dekadzie Polacy osiągnęli i zaznali sporo sukcesów. Niepodległość, zewnętrzne bezpieczeństwo, demokratyczne państwo, samorządność, wolności polityczne i swobody obywatelskie, wolnorynkowa i rozwijająca się gospodarka, ideowy pluralizm i otwarcie na przyjazny świat, to tylko hasłowo ujęte obszary obiektywnych dobrodziejstw, jakich nie doświadczali od dziesięcioleci, a łącznie to może i od stuleci. Ale im częściej się o nich mówi, tym silniejsze to budzi protesty, im więcej przytaczanych przykładów i dowodów pomyślności, tym agresywniejsze ich kwestionowanie. Cytowanie pozytywnych opinii, formułowanych o sytuacji w Polsce przez instytucje i ośrodki zagraniczne, wywołuje wręcz przeciwne efekty, bo utwierdza malkontentów w przekonaniu, że sukces ma obce konteksty i niekoniecznie jest zgodny z naszym interesem.
Rzeczywistość i utopia
Skoro sukces może różnicować i dezintegrować zbiorowość społeczną, więc przez zwolenników kolektywizmu jest postrzegany jako niebezpieczny i deprecjonowany, a w ostateczności nie przyjmowany do wiadomości.
Dotyczy to zwłaszcza niektórych kolektywistów o orientacji "narodowo-katolickiej" i "patriotyczno-niepodległościowej", zaprzeczających występowaniu w Polsce ostatniego dziesięciolecia jakichkolwiek sukcesów. Dla nich klęską było wszystko, począwszy od Okrągłego Stołu, przez program Leszka Balcerowicza, aż do reform wprowadzanych przez obecny rząd. W wyniku otrzymujemy paradoksalne sugestie, zgodnie z którymi gorliwość w wierze opartej na Dobrej Nowinie oraz żarliwość patriotyzmu i miłości ojczyzny mają się wyrażać poprzez kultywowanie poczucia klęski.
Sukces staje się niebezpieczny dla religijnej i narodowej więzi, więc należy się przed nim bronić i wszystko obracać w chwalebne nieszczęście, przynajmniej propagandowo. Jeśli fakty przeczą tej wizji i propagandzie, tym gorzej dla faktów. Wieloletni i nieprzerwany wzrost produktu krajowego brutto oraz dochodów realnych ludności nie przeszkadza więc głosić tezy o postępującym ubożeniu kraju i społeczeństwa, a poszerzania obszarów wolności i swobód obywatelskich przedstawiać jako prowadzących do zniewolenia.
Podobny rodzaj rozumowania prezentują rzecznicy kolektywizmu klasowego i zorientowanego socjalnie. Nie chodzi tu o lewicową opozycję polityczną, ochoczo ujmującą się za tymi, którym się nie powiodło i szermującą hasłami sprawiedliwości społecznej w koniunkturalnych celach propagandowych. W nurcie tym mieszczą się także niezależni komentatorzy, jak Karol Modzelewski czy Ryszard Bugaj. Z ich punktu widzenia sukcesu nie może być tam, gdzie nie wszyscy mogą z niego korzystać, więc jest on niemożliwy dopóty, dopóki nie nastanie utopia pomyślności "każdemu według potrzeb". Ta jednak, jak wiadomo, nie nastanie nigdy, co gwarantuje jej miłośnikom wieczyste prawo obrażania się na rzeczywistość.
Zgodnie z supozycją, że sukces jest podejrzany, a odnoszący go ludzie są występni i obcy, wszyscy prawdziwi i uczciwi Polacy muszą żyć w poczuciu klęski. To oczywiste dla zwolenników opcji ultrakatolickiej i ultranarodowej, rozpaczających nad katastrofą, jaką jest wyprzedaż najcenniejszych polskich zasobów zachłannym zagranicznym hochsztaplerom i wciąganie najświętszej ojczyzny do europejskiego bagna. O tym, że prawdziwe sukcesy i pomyślność mogą zintegrować i umocnić katolickie, bogobojne i gorliwe patriotycznie społeczeństwo w europejskiej wspólnocie, jak udowodnili Irlandczycy, wielu Polaków nie słyszało.
Inteligenckie resentymenty
Na ukształtowanie poczucia sukcesu nie pozwalają też Polakom ich niektórzy inteligenccy mentorzy, interpretatujący ich losy. Sądzą bowiem, że jeśli oni sami, elity tego społeczeństwa, nie czują się zbyt dobrze, to i ono nie może rozwijać się pomyślnie.
Punkt widzenia większości polskich inteligentów nie uwzględnia faktu, że ich na wpół samozwańcze role elity społecznej, politycznej i ekonomicznej, a nawet duchowej i intelektualnej, dobiegły historycznego finału wraz z pewną epoką. Dziś są przejmowane przez profesjonalnych polityków, przedsiębiorców, menedżerów, ekspertów i kreatorów. Nie chcą się z tym pogodzić, więc swoich zmienników uważają za oszustów, cwaniaków i uzurpatorów. A skoro to są właśnie ludzie sukcesu w III Rzeczypospolitej, to te sukcesy stają się w inteligenckich oczach podejrzane i wątpliwe.
Ponieważ to takie osoby i środowiska tworzą klasę średnią, to jej istnienie jest kwestionowane, a oni karykaturyzowani. Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem, a przedsiębiorca cwaniakiem, co zgadza się z opinią, jaką ma na ich temat przeciętny Polak, tym łatwiej i chętniej przyjmujący taką diagnozę, że nie rozumie politycznych mechanizmów demokracji czy ekonomicznych reguł wolnego rynku. Na wszelki wypadek zatem uważa za podejrzanych wszystkich, którzy się w nich rozeznają i sprawnie poruszają. Liczne inteligenckie opinie utwierdzają więc Polaków w przekonaniu, że ich kraj znajduje się w rękach nieuków i cwaniaków, a sukces jest oszustwem, złudzeniem lub zagrożeniem.
Sukces a propaganda sukcesu
O tym, że ocena sytuacji w kraju zależy nie tyle od obiektywnych okoliczności, ile subiektywnych skłonności, świadczy wskazanie przez dwie trzecie Polaków na epokę gierkowską jako najbardziej pomyślny okres w powojennych dziejach kraju. W ten sposób ówczesna propaganda sukcesu święci pośmiertny triumf nad dzisiejszą propagandą klęski.
Środowiska kwestionujące obraz obecnej Polski jako kraju sukcesu, a nawet samą możliwość jego odniesienia w tutejszych warunkach, są liczne, głośne i wpływowe. Sami ludzie sukcesu nie są zaś ani tak liczni, by tamtych zagłuszyć, ani tak zintegrowani, by się im przeciwstawić. Są podzieleni i odtrąceni. Patronujący im i reprezentujący ich Leszek Balcerowicz jest wręcz znienawidzony. Odmawia się im miana prawdziwych Polaków, patriotów, uczciwych ludzi, a nawet pełnoprawnych członków społeczeństwa. Prawdziwy sukces w społeczeństwie malkontentów jest jeszcze trudniejszy do przyjęcia niż do osiągnięcia. Na szczęście jest znacznie częściej osiągany niż przyjmowany.
Zasoby decydujące o rzetelnym i rzeczywistym sukcesie to - zwłaszcza w społeczeństwie na dorobku, nie dysponującym zgromadzonymi kapitałami materialnymi - kapitał intelektualny, talenty operacyjne i zdolności organizacyjne. Mają one charakter indywidualny i zróżnicowany, nie można się nimi podzielić, a na pewno nie równo, jak biedą i utrapieniem. Niełatwo zaś pogodzić się z tym, że niektórzy mają ich więcej, a zatem ich powodzenie jest uzasadnione. | Większość Polaków pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji. Typowo polskie malkontenctwo, wyrażające się w postrzeganiu rzeczywistości jako gorszej niż jest faktycznie oraz dobieraniu z niej elementów, które pozwalają na okazywanie jej dezaprobaty i dystansu, wynikają z podmiotowych skłonności, a te mają związek z poczuciem własnej tożsamości i autoidentyfikacji. Kluczowa dla nich jest z kolei heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. Konstytutywny dla niej jest natomiast etos klęski i ofiary w słusznej, a najlepiej świętej sprawie. |
RYZYKO FINANSOWE
Jak ubezpieczyć działalność przedsiębiorstwa
Nie tak drogo, jak się wydaje
Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele amerykańskiego banku Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna.
Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi (derywaty) Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. - O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Te transakcje są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny - podkreśla Maffei.
Jak skalkulować
Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy.
- Zabezpieczenie transakcji finansowej ma inny charakter, niż zwykłe ubezpieczenie - ostrzega Jarosław Kochaniak, nowy szef Chase Manhattan Polska. W przypadku ubezpieczenia zawieramy umowę, płacimy składkę i nie zajmujemy się tym aż do momentu, kiedy trzeba z niego skorzystać. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest bardziej skomplikowane, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczenia transakcji lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy.
Drogo, ale może być drożej
Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać - przekonuje Michele Maffei.
- Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie - dodaje Matthew Hunt, wiceprezes rynku derywatywów Chase Manhattan. - Doskonale widać było te tendencje w roku ubiegłym, kiedy kurs złotego wahał się wielokrotnie, w efekcie doszło do deprecjacji polskiej waluty o ok. 20 proc. Wraz z nią spadły dochody przedsiębiorstw, które eksportowały i korzystały z zagranicznego finansowania. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. Firmy zaciągające kredyty za granicą odczuły to boleśnie, a stan ich finansów był bardziej uzależniony od deprecjacji złotego, niż od sytuacji rynkowej. Dlatego w wielu przypadkach finansowe wyniki polskich firm były znacznie gorsze, niż wyniki gospodarki, jako całości.
- Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku - mówi Matthew Hunt. Ale jeśli spojrzymy na deprecjację złotego w ubiegłym roku, okazuje się, że koszt ubezpieczenia finansów był znacznie niższy.
Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. - Na przykład jeśli firma jest niewielka, powiedzmy ma trzech wspólników, ale 90 proc. jej transakcji jest dokonywana w walutach obcych i oczekuje się znacznego wzmocnienia kursu złotego, jej właściciele powinni zastanowić się na zabezpieczeniem transakcji finansowych przed ryzykiem walutowym. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Trzeba więc będzie sprzedać złotego, kupić np. euro i kupić surowiec. W efekcie firma jest wystawiona na ryzyko nie tylko możliwej zwyżki cen surowca, ale i aprecjacji waluty, w której surowiec będzie kupować. To ryzyko dotyczy także firm telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych.
Bolesne skutki
O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego boleśnie przekonali się przedsiębiorcy w Ameryce Łacińskiej i Azji dwa lata temu. Przekonani, że ich waluta pozostanie silna, tak jak to było przez wiele lat, zapożyczali się za granicą, bo oprocentowanie było korzystniejsze. Tymczasem kryzys finansowy w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty - takie jak malezyjski ringgit, tajlandzki baht oraz koreański won - zostały zdewaluowane, a koszty zagranicznego finansowania stały się ogromne, dla wielu firm nie do udźwignięcia. To był prawdziwy szok, ponieważ korzystanie z zagranicznych kredytów było znacznie prostsze, niż w przypadku banków miejscowych. Podobnie było w przypadku Brazylii, gdzie w styczniu 1999 roku doszło do 75-proc. dewaluacji.
- To wcale nie oznacza, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce - uspokaja Maffei - ale wprowadzenie kursu płynnego zawsze stwarza ryzyko tak deprecjacji, jak i aprecjacji. To zresztą dotyczy nie tylko możliwych wahań kursu złotego, ale także powiązania złotego z innymi znaczącymi walutami. Dlatego trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu się przed ryzykiem.
Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku - mówi Jarosław Kochaniak. Każda informacja o przeprowadzanej transakcji może mieć nie tylko negatywny wpływ na uzyskaną cenę, ale również doprowadzić do konieczności całkowitego wycofania transakcji z rynku - dodaje.
Kogo każe rynek
Nie wystarczy dobrze znać własny rynek, trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie, które mogą mieć wpływ na działalność naszej firmy - twierdzą eksperci Chase.
Widzieliśmy doskonale to podczas kryzysu rosyjskiego. Polska wówczas była krajem o stabilnej sytuacji finansowej, ale była jednocześnie tzw. wschodzącym rynkiem. Kiedy inwestorzy nie byli w stanie wycofać pieniędzy z Rosji, wycofywali je z innych wschodzących rynków tam, gdzie to było możliwe - a więc w Polsce, Czechach, na Węgrzech i w RPA. W efekcie jednym z krajów, którego waluta ucierpiała najbardziej, była Republika Południowej Afryki i rand, który z Rosją nie miał nic wspólnego. Biznesmeni w RPA początkowo nie byli w stanie zrozumieć tej sytuacji: jak to mówili - mamy niską inflację, dobre perspektywy, a waluta została tak zdewaluowana. - Często zdarza się, że najbardziej cierpią te rynki, które są w najlepszej kondycji. Inwestorzy mają tendencję do likwidowania pozycji tam, gdzie mogą najwięcej zarobić. W ten sposób pokrywają straty tam, gdzie sytuacja jest najgorsza.
Danuta Walewska
- Według "Risk Magazine", Chase zajmuje od 1994 roku pierwsze miejsce w organizowaniu transakcji zabezpieczających ryzyko zmian stóp procentowych, a od roku 1997 - w transakcjach zabezpieczających ryzyko walutowe. W Polsce i innych krajach regionu jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych (wymiany) na rynku złotowym, w obrocie instrumentami pochodnymi dotyczącymi surowców i kursów walutowych. | Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna. Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać. |
PROBLEM ROKU 2000
Możemy bawić się (lub spać) spokojnie
Ostrożny optymizm
AP
Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć.
ADAM JAMIOŁKOWSKI
Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie.
Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell.
Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie.
Będzie, jak było
Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego.
Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności.
Stara dobra Anglia
Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób.
Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów.
W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna
Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie
W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada.
W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy.
Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności
W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce. | Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia.Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym.Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania.W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. |
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora
Zawsze był gotów do wielkiego skoku
Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy.
Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego.
Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie.
Zapomniany majowy kartofel
Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ".
Wyznanie wiary
Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki.
Ukochany świntuch
W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest.
Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał.
Duch konkurencji
Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał.
Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze.
Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął.
Notował Jacek Cieślak | Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty.
Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował".
Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna". W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł.
W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę.
Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Cierpiał bardzo.
Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć.
Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. |
BRAZYLIA
Chłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów
Rewolta bezrolnych
MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA
Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso.
Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy.
Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów.
Rocznica masakry
Marsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani.
Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu.
Lewica zbiera punkty
Dla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso.
Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera.
Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST.
Cardoso odpiera zarzuty
Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób.
Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin.
Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób.
15 milionów oczekujących
Ruch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna.
Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności".
Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery.
Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata.
Walka klasowa
Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi.
Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów.
Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów.
Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem.
Cena modernizacji
Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy.
Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób.
Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych. | Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem.
Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Cardoso zapewnia, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985. Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. |
IRIDIUM
Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem
Osiągnięcie zamienione w porażkę
IRIDIUM
ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.
Sukces techniczny - finansowa katastrofa
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.
Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.
Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.
Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?
Mało abonentów, małe przychody
Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.
Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.
Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.
Zignorowanie GSM
Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.
Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.
Inne sieci
Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
"Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.
Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji. | Iridium, pierwsza globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej, to wielkie osiągnięcie techniczne i zarazem katastrofa finansowa. Międzynarodowy koncern Iridium, który zbudował system, stoi przed bankructwem. Realizacja projektu kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld i musi spłacać rocznie 250 mln dol. odsetek. Liczba abonentów znacznie odbiega od oczekiwań.
Nowy szef konsorcjum przyznaje, że zawiódł marketing i dystrybucja sprzętu, a oferta nie była dostosowana do potrzeb klientów. Ceny okazały się "cenami zaporowymi", zwłaszcza w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi. Zapowiedział zmianę strategii marketingowej i obniżkę cen usług. Musi też przekonać inwestorów, wierzycieli i banki, że nowa strategia przyniesie efekty. Stara sie o zmianę terminów spłaty pożyczek bankowychi odroczenie innych opłat. |
PRAWA TELEWIZYJNE
Polsat nową siłą w sportowych przekazach
Teoria gwizdka
RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI
Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku (Japonia i Korea Płd.) oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, takich jak Wizja TV czy Canal Plus, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych. Tym bardziej że piłkarskie mistrzostwa świata w 2006 r. niemiecka grupa Leona Kircha też najprawdopodobniej sprzeda Polsatowi.
Z nieoficjalnych informacji wynika, że suma, jaką zaoferował Polsat za prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002, znacznie przewyższała ofertę TVP. Zarząd telewizji publicznej zdecydował, że nie będzie się licytował z Polsatem, bo "poziom sumy", jak to określił jeden z pracowników TVP, z góry wykluczał takie działanie. "Oni po prostu mają więcej pieniędzy" - dodał, nie chcąc zajmować oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Piotr Nurowski z Rady Nadzorczej Polsatu nie chce mówić o stronie finansowej całego przedsięwzięcia. "Mogę tylko powiedzieć - stwierdził w rozmowie z »Rz« - że suma zakupu nie była niższa od 20 mln dolarów." Oprócz praw do transmisji MŚ 2002 stacja ta kupiła w pakiecie mistrzostwa świata juniorów w Nowej Zelandii (z udziałem reprezentacji Polski), losowanie eliminacji i finałów MŚ 2002, MŚ U-20 w 2000 roku, MŚ U-17 w 2001 roku, Puchar Konfederacji 2001, mecze Juventusu Turyn (1999 - 2000) i magazyn FIFA TV (2000 - 2002). Będzie też w Polsacie sporo dobrego tenisa (Wimbledon 2000 i 2001, ATP Super 9 w latach 2000 - 2002, Finał ATP Tour 2000 - 2002. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze Liga Mistrzów (2000 - 2003) zakupiona przez Polsat wcześniej.
To nie wszystko
Telewizja Zygmunta Solorza atakuje dalej. "Jesteśmy na etapie finalizacji zakupu praw do transmisji meczów reprezentacji Polski w eliminacjach piłkarskich mistrzostwach świata 2002 roku - powiedział Piotr Nurowski. - Mecze Polaków w Polsce chcemy pokazywać na żywo, natomiast spotkania wyjazdowe sprzedamy stacjom komercyjnym, by obniżyć koszty. Obowiązywać będzie tzw. teoria gwizdka. Retransmisje rozpoczynać będziemy bezpośrednio po gwizdku sędziowskim kończącym spotkanie w stacji komercyjnej" - twierdzi Piotr Nurowski. Zapytany przez "Rz", jak Polsat zamierza rozwiązać problem obsługi tak potężnej machiny sportowej, powiedział: "Nie zamierzamy korzystać z gwiazd telewizji publicznej. Skorzystamy z dziennikarzy radiowych i prasowych. Zajmie się tym zastępca dyrektora programowego naszej stacji, Marian Kmita".
To jeszcze nie koniec ekspansji Polsatu. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku, które niemiecka grupa Leona Kircha kupiła od FIFA za miliard dolarów, też zostaną sprzedane Polsatowi. Jaka będzie odpowiedź TVP, trudno przewidzieć. "Moim zdaniem - mówi Piotr Nurowski - powinna ona w większym stopniu wypełniać swą funkcję publiczną. To TVP, a nie my, powinna transmitować mecze polskich juniorów, którzy grają w Nowej Zelandii w mistrzostwach świata."
W telewizjach komercyjnych sportowa ekspansja Polsatu specjalnie nikogo nie dziwi. "Nie wykluczamy współpracy z tą stacją. Nie ulega jednak wątpliwości, że na sportowym rynku pojawiła się nowa siła i bardzo poważny konkurent. Polsat jest popularny, ma duży zasięg i pieniądze. Pytanie tylko, jaką nada jakość programom przez siebie serwowanym" - powiedział dyrektor ds. sportu w Canal Plus, Janusz Basałaj, który jednocześnie potwierdził, że Canal Plus nie brał udziału w przetargu na zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002.
Władysław Puchalski z Wizji TV nie przecenia sukcesu Polsatu: "Zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002 na razie jest śmiałą inwestycją. Te prawa mogą zyskać na wartości, mogą też stracić. Wszystko zależy od tego, czy na MŚ w 2002 zagrają polscy piłkarze."
Futbolowa siła przyciągania
Z wykonanych po ostatnich mistrzostwach świata we Francji badań telemetrycznych OBOP wynika, że siła przyciągania piłki na światowym poziomie jest w Polsce ogromna. Mecze w fazie finałowej oglądało prawie 30 procent polskiej widowni, chociaż było to tylko smakowanie piękna futbolu, bez uniesień patriotycznych.
Mondial 1998 pokazała Polakom telewizja publiczna. Tylko początek nie był obiecujący, pierwsze mecze eliminacji miały nieco ponad 2 procent widowni. Im bliżej finału, tym szybciej krzywe oglądalności wspinały się do góry. Oto przykłady: mecz Brazylia - Holandia zaczęło oglądać 26 procent Polaków, w drugiej połowie wskaźnik ten wzrósł do 28 procent. OBOP zbadał wówczas dokładnie, że 38 proc. mężczyzn powyżej szesnastego roku życia oglądało pierwszą połowę tego meczu, ale gdyby policzyć wszystkich panów, którzy włączyli wówczas telewizory (choćby na krótko), to byłoby ich 75 proc.
Druga połowa meczu Francja - Chorwacja przyciągnęła jeszcze więcej widzów (29 procent). Jego pierwszą część obejrzało 34 procent dorosłych mężczyzn, drugą - 41 procent. Włączyło telewizory prawie 90 proc. mężczyzn. Podobne wskaźniki osiągają tylko największe wydarzenia polityczne, a nie ma wątpliwości, że ewentualny awans drużyny polskiej do finałów mistrzostw świata 2002 roku oznaczałby powiększenie widowni.
Prawie we wszystkich krajach, których reprezentacje grały na francuskich stadionach, bito rekordy oglądalności telewizyjnej. W kraju gospodarza mistrzostw mecz półfinałowy Francja - Chorwacja obejrzało ponad 17 mln obywateli, w tym połowa kobiet. Szczyt oglądalności przypadł na koniec meczu, gdy prawie 24 mln telewidzów przełączyło się na transmisję ze Stade de France. Finał Francja - Brazylia widziało ponad 10 mln kobiet i znów była to niemal połowa wszystkich (20,5 mln) telewidzów oglądających transmisję w FT1. France Télécom, oficjalny operator łączności i obrazu mistrzostw, który przesłał 60 tys. godzin transmisji dla 350 sieci telewizyjnych na świecie, zarobił 120 mln franków. Stawki za telewizyjne spoty reklamowe wzrosły ze średniego poziomu 700 tys. franków do 1,5 mln w meczu Francji z Brazylią. Oceniono, że spotkanie to obejrzało ponad 2 mld ludzi na świecie.
Ostatni mecz Anglików z Argentyną oglądało na Wyspach ponad 26 mln telewidzów. Podczas spotkania Danii z Brazylią przed telewizorami zgromadziło się 2,8 miliona obywateli Danii (kraj ten liczy 5,2 mln mieszkańców). Kiedy Duńczycy walczyli w 1992 roku o mistrzostwo Europy, finałowy mecz z Niemcami zobaczyło 2,736 miliona rodaków, a półfinał z Holandią 2,776 mln. Gdy grała Japonia z Chorwacją, w telewizory wpatrywało się ponad 9 milionów mieszkańców Tokio (60,9 proc. mieszkańców) i była to największa frekwencja telewizyjna od 30 lat.
Cztery głosy w sprawie
Robert Kwiatkowski, prezes Zarządu TVP S.A., jest realistą: "Oczywiście nie cieszę się. Bardziej niż ktokolwiek inny mamy związane ręce w zakresie wydatków. Padają różne liczby. Przyjmijmy dolną granicę. Załóżmy, że Polsat zapłacił za prawa do mistrzostw 20 mln dolarów. Dla porównania podam, że Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni kosztował nas 6 mln dolarów. TVP w trzech czwartych finansuje polską produkcję filmową. Co to oznacza? To znaczy, że te półtora miesiąca festiwalu piłkarskiego to ponad trzy lata produkcji filmowej w Polsce. A przecież w ramach misji telewizji publicznej musimy wspierać film, teatr, w ogóle kulturę. Takie zadania nakłada na nas prawo. Czy stracimy przez to widzów? Nie sądzę. Z własnego doświadczenia wiemy, że transmisje na żywo o drugiej czy czwartej w nocy nie mają dużej oglądalności. Retransmisje to już nie to. Rzecz jasna chciałoby się to mieć. Ale chciałoby się mieć, być może, program kosmiczny. Nie stać nas na to. Współczesny sport, w swojej widowiskowej części, to element potężnego show-biznesu. Nie ma wiele wspólnego z misją telewizji publicznej. W sumie lepiej się stało, że prawa do mundialu kupił Polsat, a nie któraś ze stacji kodowanych. W końcu jest to telewizja ogólnie dostępna. Zrozumiałe, że sprawie towarzyszą wielkie emocje, bo było, a nie ma. No cóż, mamy rynek ze wszystkimi tego konsekwencjami."
Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż, wskazuje także na inne przyczyny porażki TVP: "Polsat teraz to taka sama telewizja jak publiczna. Mam na myśli szeroką dostępność, zasięg ogólnopolski. Toteż nie robiłbym dramatu z tego, że TVP straciła prawa do piłkarskich mistrzostw świata, a nabył je Polsat. Kibic na tym nie straci. Będzie sobie siedział na Mazurach czy na działce pod Warszawą i oglądał to, co lubi. Jest natomiast inny problem. Kiedyś TVP była silna i sport był silny w TVP. W Jedynce, w Dwójce, wszystko jedno. Ale zaczęli sami siebie torpedować. Przypomnę ten słynny play-off w koszykówce. Przerwanie decydującego meczu na dwie minuty przed końcem, to się po prostu nie mieści w głowie. Tego nie robi żadna telewizja na świecie. Chyba że byłoby trzęsienie ziemi, wybuch wojny. Nic takiego się nie działo. Kibicowi wszystko jedno, gdzie ogląda, co chce oglądać. No, ale takiego numeru nikt nie wytrzyma. Kiedyś TVP miała dobrą publicystykę sportową. Teraz jej nie ma. Sport nadawano o ludzkich porach. Dzisiaj godziny transmisji urągają zdrowemu rozumowi. Przecież sport ogląda także młodzież. A może nawet przede wszystkim młodzież. Kiedy ma oglądać? Po pierwszej w nocy?
Być może suma tych wszystkich okoliczności zaważyła na przegranej z Polsatem. TVP brakuje nie tylko pieniędzy, ale i siły."
Dariusz Szpakowski, komentator futbolu w TVP, mówi o żalu: "Cokolwiek powiem, obróci się to przeciwko mnie. Czy żałuję? Pewnie, że żałuję. Komentowałem dotychczas sześć finałów mistrzostw świata, dwa w radiu i cztery w telewizji. Miałem przyjemność przeżywać ostatni sukces polskiego futbolu, trzecie miejsce drużyny Piechniczka w Hiszpanii. Jest czego żałować, bo bez względu na to, czy w finałach grają Polacy, czy też nie, piłkarskie mistrzostwa świata to wielkie sportowe wydarzenie. Podczas ostatnich mistrzostw komentowałem dwa najbardziej oglądane mecze, półfinał i finał. To są emocje, których się nie zapomina."
Janusz Zaorski, reżyser filmowy, były prezes Radiokomitetu, jest zaniepokojony: "Jeśli Polsat, tak jak zapowiada, będzie pokazywał w telewizji otwartej tylko mecze reprezentacji Polski (jeśli ta zakwalifikuje się do finałów 2002) i faworytów turnieju, a całą resztę w swych programach satelitarnych, to nie chciałbym być w skórze kibica z Parzęcina Dolnego, który tych meczów po prostu nie obejrzy. Ja wiem, że dziś ten, który sprzedaje prawa telewizyjne, nie tylko chce milionów dolarów, ale też daje kupującemu niewiele czasu do namysłu. Przy obecnej strukturze w TVP proces decyzyjny jest znacznie dłuższy. Jeśli dodamy do tego, że część ludzi z establishmentu chce zdyskredytować telewizję publiczną, a sport jest ku temu dobrą okazją, lepiej zrozumiemy to, co się stało."
Janusz Pindera, Marek Jóźwik, Krzysztof Rawa | Wykupiwszy prawa do transmisji mistrzostw świata w piłce nożnej w 2002 r., Polsat staje się nową siłą w przekazach sportowych i stanowi zagrożenie dla TVP oraz stacji komercyjnych. Polsat chce pokazywać na żywo eliminacyjne mecze polskiej reprezentacji w kraju, występy wyjazdowe chce sprzedać innym stacjom. Prezesi innych stacji nie wykluczają współpracy z Polsatem. Dodają, że jego sukces będzie zależał od jakości transmisji i udziału polskiej reprezentacji w mistrzostwach. Polacy chętnie oglądają piłkarskie rozgrywki na poziomie światowym. Podczas transmisji z mundialu we Francji w 1998 r. oglądalność stopniowo rosła wraz z kolejnymi fazami rozgrywek. Rekordy oglądalności bito we wszystkich krajach, których drużyny grały we Francji. Robert Kwiatkowski zaznacza, że telewizja publiczna jest ograniczona w zakresie wydatków, ma wiele obowiązków wynikających z jej misji, m.in. wspieranie kultury. Jacek Wszoła uważa, że kibicowi jest wszystko jedno, która telewizja transmituje mecze. Dariusz Szpakowski żałuje, że nie będzie mógł komentować kolejnego finału mistrzostw, a Janusza Zaorskiego niepokoi obecna sytuacja w TVP. |
CZECZENIA
Zdobycie namiotu kosztuje sto dolarów. Dlatego 200 uchodźców musi mieszkać w byłej kołchozowej chlewni.
Talerz owsianki
Czeczeńskie dzieci na granicy z Inguszetią
FOT. (C) EPA
PIOTR JENDROSZCZYK
z Nazrania
W starej szopie z dziurawym dachem w miejscowości Altijewa Metega w pobliżu Nazrania leży siedem worków z mąką. Pięć dni temu przywieźli je tutaj pracownicy Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Inguszetii dla 35 rodzin uchodźców z Czeczenii. Przed szopą stoi kilka kobiet i gromada dzieci. Nikt nie odważy się ruszyć chociażby jednego worka. Głodni, czekają na rozdzielenie mąki przez odpowiednie służby.
Pytam Zułpę, jedną z kobiet, co jadły ostatnio jej dzieci. Zułpa ugotowała owsiankę, którą wyprosiła od mieszkającej nieopodal Inguszki. - To był jedyny posiłek pięciorga naszych dzieci, moich i żony brata mojego męża. Przez cały dzień nie dostaliśmy ani grama chleba. Na próżno stałam od 5.00 rano w kolejce przed biurem służby imigracyjnej - opowiada Zułpa. Uchodźcy w Altijewa Metega mieszkają w rozpadających się chlewniach byłego kołchozu. Sowieckie czasy przypomina świetnie zachowana rzeźba hutnika witającego się z Inguszem w stroju narodowym z jagnięciem pod pachą.
W kolejce do obozu
To miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Dla prawie 200 uchodźców z Czeczenii rozszabrowane zabudowania kołchozu są jedynym miejscem, gdzie mogą znaleźć schronienie przed deszczem i chłodem. To cud, że jest tutaj gaz i elektryczność. Wyremontowano nawet kilka kuchenek gazowych. Jest woda, brakuje jednak żywności. W jednej z chlewni, w dwu małych izdebkach skleconych naprędce z desek i cegieł, mieszka od kilku tygodni 5 rodzin, w sumie 25 osób. Warunki koszmarne.
Wszystkie rodziny zapisały się w kolejce po namioty, które potem rozbija się w dwu obozach dla uchodźców. - Mogłabym dostać namiot już jutro, ale za 100 dolarów. Skąd wezmę takie pieniądze? - mówi Bełkis, 32-letnia kobieta, która szuka schronienia dla swej siedmioosobowej rodziny. Nie pozostaje im nic innego, jak czekać.
W obozie dla uchodźców o nazwie Sputnik w pobliżu Nazrania warunki są lepsze. W namiocie rodziny Madaków z miejscowości Martan Czu w zachodniej Czeczenii mieszka 13 osób. Jest tam siedem prycz, w środku piecyk, zwany tutaj burżujką, stół i telewizor Panasonic. Gotować można na elektrycznym piecyku. Przed namiotem traktor z przyczepą, na której przywieziono krowę i część dobytku.
Rodzina Madaków należy do obozowej arystokracji. Puka, 50-letnia kobieta rządząca całym gospodarstwem, zarabia 15 rubli dziennie na sprzedaży mleka. W dodatku jej mąż otrzymał kilka dni temu 470 rubli emerytury. - Dzięki temu możemy jakoś żyć. Szóstka naszych dzieci nie głoduje - mówi Puka.
Pół litra zupy
Madakowie nie biorą nawet zupy, którą z samego rana gotuje się w dziewięciu kuchniach polowych, aby starczyło dla siedmiu tysięcy uchodźców. Na każdego przypada 500 gramów zupy, w której pływają kawałki mięsa. Z chlebem jest gorzej - nie zawsze starcza dla wszystkich. Kto ma pieniądze, może zaopatrzyć się w margarynę Rama za 20 rubli, paczkę francuskich parówek za tę samą cenę czy banany po 5 rubli za sztukę. Sprzedaje je Larysa, która stoi po kostki w błocie za prowizoryczną ladą z desek. - Są to resztki z naszego sklepiku w Samaszkach. Zabraliśmy je ze sobą. Jednak ludzie mało kupują. Dzienny utarg nie przekracza 100 rubli - opowiada.
Wszystkie opowieści są do siebie bardzo podobne. Gdy spadły pierwsze bomby na Grozny, Samaszki, Urus Martan i dziesiątki innych miejscowości w Czeczenii, ludzie zdecydowali się szukać schronienia w Inguszetii. Larysa straciła dom w 1996 roku. Rozniosły go w pył pociski słynnych rosyjskich katiuszy. - Zbudowaliśmy małą chatkę, w której mieścił się nasz sklepik. Dziesięć dni temu otrzymałam wiadomość, że nasz nowy dom rozbiły bomby - mówi Larysa. Musa, 27-letni mężczyzna z Martan Czu, opowiada, jak jego brat zginął na bazarze w Groznym w czasie ataku rakietowego. Z kolei Liza, 23-letnia pielęgniarka z Groznego, mówi o śmierci jej sąsiada, którego pochowano bez głowy, bo nie można jej było znaleźć wśród ruin domu w dzielnicy Oktiabrskaja w Groznym.
60 centów na osobę
Ci, którzy ostatnio uciekli z Czeczenii, szukali już schronienia w Inguszetii w czasie poprzedniej wojny. - Wtedy było tu jednak zaledwie 100 tysięcy uchodźców. Dzisiaj jest ich dwa razy więcej. Wielu się nie rejestruje. Najczęściej są to osoby, które mają dość środków, aby utrzymać się bez naszej pomocy - mówi Walerij Kuksa, minister ds. nadzwyczajnych Republiki Inguszetia, liczącej 300 tysięcy mieszkańców. Minister ocenia, że jedna trzecia uchodźców z Czeczenii nie korzysta z pomocy jego resortu. Na utrzymanie pozostałych republika otrzymała do tej pory z Moskwy 45 milionów rubli, czyli około 1,8 miliona dolarów z obiecanych 142 milionów rubli. Według przyjętych w Rosji standardów utrzymanie jednego uchodźcy kosztuje 15 rubli dziennie, czyli około 60 centów. Minister przyznaje, że to mało.
- Nie można mówić o katastrofie humanitarnej w Inguszetii. Nikt u nas nie umiera z głodu - podkreśla minister Kuksa. Ale sytuacja się pogarsza. Dopiero wczoraj dotarł pierwszy konwój z zagraniczną pomocą humanitarną z Niemiec. Do republiki przybywa codziennie około półtora tysiąca nowych uchodźców.
Maleńka Inguszetia pęka w szwach. Na ulicach Nazrania tłok jak na Marszałkowskiej, tworzą się nawet korki. Ingusze nie narzekają na przypływ niespodziewanych gości. Pomagają im, jak mogą, w imię narodowej solidarności. - Czeczeni to nasi kuzyni. Każdy z nas ma tam krewnych czy znajomych - mówi Ibragim. - Wiemy, że to nie oni są winni, ale Rosja, która nie może się pogodzić z utratą Czeczenii.
Czeczeni minują Grozny
Bojownicy czeczeńscy spodziewają się rychłego szturmu na Grozny. Według rosyjskich źródeł wojskowych Czeczeni minują miasto i ściągają posiłki z Afganistanu - podobno wczoraj do Groznego dotarło 80 ochotników. Według niepotwierdzonych informacji w mieście zaczyna brakować żywności i lekarstw. W niektórych miejscach Rosjanie są już tylko o kilometr od przedmieść stolicy Czeczenii. Ciągle jednak nie udaje im się zamknąć okrążenia od południa. Broni się tam miasto Urus-Martan.
Premier Władimir Putin powiedział wczoraj w Dumie, że ani okrążenie, ani zniszczenie Groznego nie jest celem wojsk federalnych: "Celem jest zniszczenie terrorystów. Decyzja, czy nastąpi to przez okrążenie miasta, czy wyparcie ich z niego, należy do wojskowych". Jednocześnie Putin zapowiedział, że na kampanię w Czeczenii rząd przeznaczy dodatkowo 3 miliardy rubli (około 113 milionów dolarów).
Pod znakiem zapytania stoi wyjazd do Czeczenii szefa Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie Knuta Vollebaeka. Na szczycie OBWE w Stambule Rosja zgodziła się wpuścić na teren republiki przedstawicieli tej organizacji. Potem Moskwa zaczęła piętrzyć trudności. Gdy Vollebaek zwrócił się do Rosji o rozpoczęcie rozmów w tej sprawie, szef rosyjskiej dyplomacji Igor Iwanow powiedział, że nie ma czasu na spotkanie.
P.W.R., REUTERS, DPA | W starej szopie z dziurawym dachem w miejscowości Altijewa Metega w pobliżu Nazrania leży siedem worków z mąką. Pięć dni temu przywieźli je tutaj pracownicy Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Inguszetii dla 35 rodzin uchodźców z Czeczenii. Przed szopą stoi kilka kobiet i gromada dzieci. Nikt nie odważy się ruszyć chociażby jednego worka. Głodni, czekają na rozdzielenie mąki przez odpowiednie służby. To miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Dla prawie 200 uchodźców z Czeczenii rozszabrowane zabudowania kołchozu są jedynym miejscem, gdzie mogą znaleźć schronienie przed deszczem i chłodem. To cud, że jest tutaj gaz i elektryczność. Warunki koszmarne.Wszystkie rodziny zapisały się w kolejce po namioty, które potem rozbija się w dwu obozach dla uchodźców. W obozie dla uchodźców o nazwie Sputnik w pobliżu Nazrania warunki są lepsze. Wszystkie opowieści są do siebie bardzo podobne. Gdy spadły pierwsze bomby na Grozny, Samaszki, Urus Martan i dziesiątki innych miejscowości w Czeczenii, ludzie zdecydowali się szukać schronienia w Inguszetii. sytuacja się pogarsza. Dopiero wczoraj dotarł pierwszy konwój z zagraniczną pomocą humanitarną z Niemiec. Do republiki przybywa codziennie około półtora tysiąca nowych uchodźców.Maleńka Inguszetia pęka w szwach. Na ulicach Nazrania tłok. Ingusze nie narzekają na przypływ niespodziewanych gości. Pomagają im, jak mogą, w imię narodowej solidarności. |
Środowisko
Specjaliści badają, dzieci wdychają
Tej szkole azbest nie szkodzi
Jeszcze w grudniu ubiegłego roku wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione.
Fot. Andrzej Wiktor
Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie.
Rok temu we wrześniu, gdy o problemie stało się głośno, gmina zleciła badania. - Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić, ktoś mi podpowiedział, że może je zrobić Politechnika Warszawska - mówi Marek Olechowski, wójt Teresina.
Miesiąc później wszystko było jasne. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. Natychmiast coś trzeba było z tym zrobić.
Okazało się jednak, że powiatowy sanepid, który miał zdecydować o losie szkoły, badań nie może uznać.
- Były wyrywkowe. Na ich podstawie nie mogliśmy stwierdzić, czy warunki zagrażają zdrowiu. A poza tym Politechnika nie ma upoważnienia do ich wykonywania w takich obiektach jak szkoła - tłumaczy powiatowy inspektor sanitarny Maria Olędzka. Sanepid zażądał od gminy inwentaryzacji budynku i badań z Instytutu Techniki Budowlanej.
Sprawa utknęła w miejscu do maja 2000 roku - gdy przedstawiono wyniki nowych badań.
Każdy grosz na nową szkołę
Wcześniej, jeszcze w grudniu ubiegłego roku, wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Władze gminy zobowiązały się, że w styczniu przedstawią jakieś rozwiązanie.
Gmina się jednak nie odzywała. Rodzice powołali Radę Ochrony Ucznia, by czuwać nad azbestowym problemem.
- Chodziło o zdrowie kilkuset dzieci. By sprawę przyśpieszyć, zaprosiliśmy prywatnie specjalistę z ITB, który zrobił inwentaryzację, jakiej wymagał sanepid - opowiada Barbara Stasiak, przewodnicząca rady.
Wyniki mieli już w styczniu. Okazało się, że niebezpieczny jest przede wszystkim mocno zniszczony eternitowy dach a pylenie następuje m. in. przez wentylację.
Tym razem z powodu nieformalnego charakteru ekspertyzy nie chciał uznać jej nie tylko sanepid, ale i gmina. Cztery miesiące później dokładnie to samo potwierdziły badania ITB, ale już oficjalne. Dodatkowo okazało się, że w powietrzu w metrze sześciennym było ponad siedem tysięcy włókien azbestu.
Dopiero wtedy pani inspektor stwierdziła, że nauka w budynku jest niedozwolona. Zagraża dzieciom i nauczycielom. Nie zdecydowała jednak o zamknięciu szkoły. Podobnie jak ITB zaleciła, by budynek natychmiast zabezpieczyć.
Wtedy gmina zrezygnowała z pomysłu przeniesienia dzieci i podjęła decyzję o przeprowadzeniu konserwacji dachu i ścian. Uznała, że nie ma sensu wydawać pieniędzy na adaptację kolejnego budynku, gdy każdy grosz jest potrzebny na nową szkołę, którą właśnie buduje. - Wiedzieliśmy, że jeżeli dach się dobrze zabezpieczy, to przez rok czy półtora dzieci będą mogły się tam uczyć, a potem przeniesiemy je do nowego gmachu - argumentuje wójt.
Jakie zastrzeżenia
Pomysł gminy nie spodobał się rodzicom. Z informacji, jakie dostali o azbeście, m. in. z Instytutu Matki i Dziecka, wynikało, że nie istnieje nieszkodliwa jego ilość i nawet jedno włókno może spowodować chorobę. - A przecież u nas problem dotyczy małych dzieci, które są bardziej wrażliwe od dorosłych - argumentuje Stasiak.
W notatkach Instytutu było też napisane, żeby strzec się firm, które proponują trwałe usunięcie azbestu przez pokrycie ścian farbami. To dodatkowo utwierdziło rodziców w przekonaniu, że dzieci muszą zostać przeniesione.
Tymczasem w Teresinie zrobiono konserwację dachu i ścian.
Traf chciał, że firma - wybrana przez gminę - została ukarana przez Państwową Inspekcję Pracy, bo wykonywała konserwację niezgodnie z przepisami. Nie miała też pozwolenia na prace z niebezpiecznymi odpadami. PIP zakazała czyszczenia eternitowych powierzchni dachu, ale już wówczas wyczyszczono go prawie w całości.
- Jeżeli karze się kogoś kilkusetzłotową grzywną, to co to są za zastrzeżenia - denerwuje się wójt. Pokazuje najnowsze wyniki badań przeprowadzone po remoncie, w sierpniu tego roku.
- Są zadowalające - mówi - od dwustu do ośmiuset włókien na metr sześcienny.
- Może zadowalające, ale nie dla wszystkich - sprzeciwia się pani Stasiak. - Szkołę przygotowano na przyjście inspektora. Wszystko zostało wymyte, a na mokro azbest się nie pyli. Nie było dzieci. Nikt nie biegał.
- To poziom do zaakceptowania - tak najnowsze wyniki badań opisuje specjalista z ITB. - Budynek nie powoduje zagrożenia dla użytkowników, pod warunkiem że materiały z azbestu nie zostaną uszkodzone.
Twierdzi, że tymczasowo w budynku może być szkoła. Ponieważ jednak zastosowano w nim azbest, możliwie szybko powinna być przeniesiona.
Bez normy
Jest jednak problem. W polskim prawie nie określono, jaka zawartość pyłów azbestu jest dopuszczalna w pomieszczeniach, w których stale przebywają ludzie. Są jedynie wytyczne ministra środowiska, które dotyczą powietrza atmosferycznego. Mówi się w nich m. in. o tysiącu włókien w metrze sześciennym. Skoro nie ma innych norm, taką samą wartość przyjmuje się dla zamkniętych pomieszczeń. Nikt jednak definitywnie nie określił, czy można te same normy stosować do różnych przypadków.
- Stosujemy te normy, bo taka jest decyzja instytutu naukowego Państwowego Zakładu Higieny. Tak zawsze robiliśmy. Nie ma norm odnoszących się do pomieszczeń, to trzeba stosować coś innego - wyjaśnia Wiesława Daukszo z Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej.
- W prawie rzeczywiście nie ma nigdzie zapisu, że można te normy stosować zamiennie - przyznaje Elżbieta Grabowska, wicedyrektor Departamentu Higieny Środowiska w Głównym Inspektoracie Sanitarnym. - Potrzebna jest nowelizacja rozporządzenia ministra zdrowia z 1996 r., określająca normy dla azbestu w zamkniętych pomieszczeniach.
Żadnych wątpliwości nie ma profesor Neonila Szeszenia-Dąbrowska z Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi, która od dwudziestu lat zajmuje się problemem azbestu. - Norma środowiskowa może być stosowana do pomieszczeń zamkniętych, bo jest tak niska, tak bezpieczna, że ryzyko zachorowania jest zerowe. Niższej normy być nie może, bo byłoby to wbrew naturze, ponieważ te włókna są i będą w naszym otoczeniu.
Zdania w tej kwestii są jednak podzielone, bo mimo takich wyników badań wojewódzki inspektor sanitarny zdecydował, że w teresińskiej szkole dzieci mogą się uczyć, ale pod kilkoma warunkami, m. in. nakazał wymianę wentylacji i stały nadzór budowlany nad obiektem.
Zabierają, zostawiają
Pani Stasiak przeniosła swoje dziecko już we wrześniu do innej szkoły. Mówi, że kilkoro innych rodziców też by chciało to zrobić, ale nie mają jak dowozić dzieci. - To będzie trwało jeszcze rok albo dłużej. Rok w środowisku azbestowym to bardzo dużo - twierdzi Stasiak.
- Niektórzy ludzie mówią, że ich starsze dzieci chodziły tutaj wcześniej i żyją. Ale przecież choroba może się ujawnić za dwadzieścia lat - dodaje pani pedagog, która z teresińskiej szkoły zabrała wnuczka.
Ale wójt na przykład swojego syna do niej nadal posyła. Kilku lekarzy także.
- Jestem rozsądnym facetem. Rozmawiałem ze specjalistami. Nie boję się. Tutaj tylu ludzi mieszka i takim samym powietrzem oddycha. To zanieczyszczenie jest takie samo jak w Warszawie, gdyby chodziło się po ulicach przez parę godzin - twierdzi Olechowski. Tłumaczy, że gdyby zamknięto tutejszą szkołę, okazałoby się, iż w całym kraju znalazłoby się kilkaset podobnych.
Katarzyna Sadłowska
Od 1998 roku w Polsce obowiązuje całkowity zakaz produkcji wyrobów zawierających azbest.
Według danych Ministerstwa Gospodarki na dachach i w fasadach budynków leży około 2 mld mkw. płyt cementowo-azbestowych. Poza tym mamy około 600 - 700 tys. ton cementowo-azbestowych izolacji cieplnych, rur kanalizacyjnych i wentylacji. Azbest jest też w około 300 tys. ton konstrukcji chłodni kominowych i wentylatorowych. | Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie.
Rok temu we wrześniu, gdy o problemie stało się głośno, gmina zleciła badania.
Miesiąc później wszystko było jasne. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym.
Okazało się jednak, że powiatowy sanepid, który miał zdecydować o losie szkoły, badań nie może uznać. Sprawa utknęła gdy przedstawiono wyniki nowych badań. pani inspektor Nie zdecydowała jednak o zamknięciu szkoły. |
ZDROWIE
Konkurs ofert na świadczenia zdrowotne na 2000 rok
Pieniędzy mniej, trzeba oszczędzać
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Z optymizmem powita Nowy Rok szef Śląskiej Kasy Chorych Andrzej Sośnierz.
Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Pierwszy wycenił swoje usługi na 8 mln zł, podczas gdy kasa zaoferowała tylko cztery. Druga placówka swoje potrzeby oceniła na 43 mln zł. Kasa zaproponowała 31 mln zł. Wobec znacznych rozbieżności kasa ogłosiła nowy konkurs ofert. Termin ich składania mija 31 grudnia 1999 roku.
Zakończono natomiast kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Ze zgłoszonych do konkursu 205 jednostek z województwa i 24 spoza wybrano odpowiednio 164 oraz pięć ofert.
Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy.
Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana nie została w Szczecinie wcześniej publicznie nagłośniona i wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych, co oznacza likwidację wielu ambulatoriów, w tym wyremontowanego ambulatorium chirurgicznego w Szczecinie. Przez rok przewinęło się przez nie około 18,5 tys. pacjentów. Dopiero w tym tygodniu po kolejnych negocjacjach kasa zdecydowała o podpisaniu miesięcznej umowy z pogotowiem, obejmującą pracę ambulatorium chirurgicznego.
Biedniej na Warmii i Mazurach...
W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie około 721 mln zł. Jest to o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku (740 mln zł). Oznacza to, że pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej, a uwzględniając przyszłoroczną inflację i nowe zadania, o ponad 10 proc. mniej. Dlatego podpisane kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe od tych z 1999 roku.
Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych.
Na pierwszy ogień pójdą szpitale powiatowe w Dobrym Mieście, Lidzbarku Warmińskim, Nidzicy, Pasłęku i Węgorzewie, w których kasa chce zatrzymać kilka łóżek ostrych i utworzyć placówki opieki długoterminowej.
Kontrakty z nimi kasa podpisała na pół roku. W tym czasie kasa i starostwa mają wspólnie wypracować drogę dostosowania powiatowych szpitali do potrzeb rynku.
Starosta olsztyński Adam Sierzputowski uważa, że od reformy powiatowego lecznictwa żadne starostwo nie ucieknie. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone, z dobrą kadrą. Warunkiem zmian jest jednak współpraca kasy chorych z samorządami.
...oraz na Mazowszu
Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. - Gdy uwzględnimy inflację, okazuje się, że pieniędzy mamy mniej - uważa Ewa Działowska z Biura Prasowego MKCh. Kasa zakończyła już konkurs ofert - najdłużej (bo do ostatniego czwartku) trwał konkurs na lecznictwo stacjonarne.
Mazowiecka Kasa Chorych będzie co kwartał ogłaszać nowy konkurs ofert na podstawową opiekę zdrowotną, by usługi w tym zakresie mogły świadczyć nowe placówki - niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, prywatne praktyki lekarskie - które spełnią formalne warunki.
Z oszczędności kasa w ogóle nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. - Jeżeli taka porada będzie konieczna w nagłym przypadku, kasa ureguluje rachunek - zapewnia Ewa Działowska. Sprawy będą musiały być rozpatrywane indywidualnie.
Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. W 1999 roku placówkom, które podpisały kontrakt na świadczenie usług, przypisano określoną liczbę punktów. Za każdy zabieg odpisywało się punkty - na przykład za założenie opatrunku 80. Po wyczerpaniu limitu placówka nie mogła już leczyć zębów bezpłatnie, a pacjenci, których nie stać było na płacenie za usługi, musieli szukać gabinetu, który punkty jeszcze miał.
W 1999 roku MKCh podpisała 585 kontraktów - w 2000 roku świadczenia stomatologiczne w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie całego województwa. Każda dostanie minimum 70 tysięcy punktów. Według MKCh, choć będzie mniej placówek, pacjenci będą zadowoleni - będą mogli kontynuować leczenie w placówce, którą wybiorą.
Tymczasem przewodniczący Komisji Zdrowia Rady Powiatu Warszawskiego Witold Paweł Kalbarczyk zaprotestował przeciw ograniczeniu liczby świadczeń zakontraktowanych przez kasę. W liście do władz MKCh napisał, że w stosunku do roku 1999 w 2000 roku liczba świadczeń specjalistycznych kupionych przez MKCh zmniejszy się o około 30 - 40 proc., co utrudni do nich dostęp.
Rzeczniczka kasy Wanda Pawłowicz zapewniła, że przy wyborze ofert kasa kierowała się m.in. ich ceną. MKCh zrezygnowała z oferty na specjalistyczne świadczenia ginekologiczne warszawskiego Szpitala Położniczo-Ginekologicznego im. św. Zofii. - Dyrektor zaproponował stawkę za poradę ginekologiczną w wysokości stu złotych i nie chciał jej obniżyć - wyjaśniła.
Dostatniej na Śląsku
Ponad 2 mld 165 mln zł, czyli o blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka ta pochodzić ma z wyższej ściągalności składek. W listopadzie do ŚKCh wpłynęło 101,8 proc. składek - płacili je również dłużnicy.
- Wzrośnie liczba wielu udzielanych świadczeń - porad specjalistycznych, dializoterapii, nie powinno być trudności z dostępem do endoprotez biodrowych i kolanowych - poinformował szef kasy Andrzej Sośnierz. Bardziej dostępne będą też usługi stomatologiczne.
Kasa prawdopodobnie zamknie rok z niewielką nadwyżką finansową - środki te zostaną przesunięte na obecny rok.
ŚKCh nie wie, ile dokładnie osób do niej należy - ZUS nie przekazał tych informacji - prawdopodobnie jest to jednak około 4,6 mln ubezpieczonych. Według Sośnierza śląska służba zdrowia mogłaby leczyć w swych placówkach mieszkańców jeszcze jednego średniej wielkości województwa.
Dlatego też w województwach ościennych ŚKCh prowadziła ostatnio intensywną kampanię reklamową pod hasłem "Śląska? Tak... to moja szansa". Sośnierz liczy, że do kierowanej przez niego kasy zapisze się minimum kilkanaście tysięcy osób. Poza województwem śląskim kasa otworzyła cztery filie: w Olkuszu, Chrzanowie (Małopolskie), Pajęcznie (Łódzkie) i Włoszczowie (Świętokrzyskie). SOL, KORESPONDENCI "RZ" | W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami. Zakończono kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych pracowała bez strat. kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe. pieniędzy nie wystarczy na funkcjonowanie jednostek. jedenaście szpitali będzie musiało zmienić swoje zadania. Warunkiem jest współpraca kasy chorych z samorządami.Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. Nowe reguły wprowadza w stomatologii. 50 mln zł więcej niż w roku 1999 może wydać Śląska Kasa Chorych. |
Stanowisko negocjacyjne w sprawie okresów przejściowych w obrocie nieruchomościami strona polska przygotowała fatalnie
Jak rząd rzucił rękawicę
MARCIN CHUDZIK
KLAUS BACHMANN
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje.
Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych.
Tak złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna co do tego, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie, a niektóre partie i niektórzy politycy podnieśli tę sprawę nawet do rangi interesu narodowego. "Nie wystarczy nosić interes narodowy na ustach, trzeba się po prostu rzetelnie przygotować do negocjacji", powiedziała kiedyś minister Karasińska-Fendler obejmując obowiązki szefa UKIE. Sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców pozwala obserwować jak w soczewce, jak to przegotowanie wyglądało.
Można było przewidzieć
Stanowiska negocjacyjne są przygotowywane przez zespół negocjacyjny we współpracy z podzespołami w poszczególnych ministerstwach. Następnie są przekazywane do Komitetu Integracji Europejskiej i przyjmowane przez Radę Ministrów. Nie jest tajemnicą, że zespół negocjacyjny wiedział, jakie regulacje z zakresu obrotu nieruchomościami obowiązują w UE, że zdawał sobie sprawę, jak politycznie i psychologicznie drażliwa jest ta kwestia. Przedstawiciel ministra Jana Kułakowskiego jeździł po Europie, aby ustalić zakres możliwych do uzyskania ustępstw ze strony państw Unii i poznać stanowiska w tej sprawie innych krajów kandydujących. Kiedy Rada Ministrów omawiała stanowisko negocjacyjne w tej kwestii, jej członkowie wiedzieli więc, że:
1. Inne kraje kandydujące albo nie zgłaszają podobnych wniosków, albo domagają się krótkich (pięcioletnich) okresów przejściowych, mimo że sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców jest u nich bardziej drażliwa niż w Polsce. Można wątpić, czy obawy przed "wykupem polskiej ziemi" są w Polsce silniejsze niż w małej Estonii (z 30-procentową mniejszością rosyjską), w małej Słowenii (której według takiego scenariusza groziłby wykup kilkudziesięciokilometrowej plaży nad Morzem Śródziemnym przez bogatszych Włochów, Niemców i Austriaków) lub w Czechach, które mają znacznie więcej problemów z Niemcami Sudeckimi niż Polska ze "Związkiem Wypędzonych".
2. Unia Europejska dopuszcza okresy przejściowe w zakresie obrotu nieruchomościami przez obcokrajowców w odniesieniu do kupna tzw. drugich miejsc zamieszkania przez obcokrajowców nie mieszkających na stałe w danym kraju ("posiadaczy zagranicznych dacz").
3. Wniosek o jakikolwiek okres przejściowy wymaga, aby strona wnioskująca zrobiła rozróżnienie między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w kraju (dla których restrykcje zgodnie z prawem UE nie wchodzą w grę i nie mają miejsca ani w Danii, ani w Austrii) i obcokrajowcami z miejscem zamieszkania poza Polską. Wymaga on też dokładniej definicji, o jakie rodzaje nieruchomości i grunty chodzi.
Enigmatyczne stanowisko
Ministrowie jednak najwyraźniej w ogóle nie brali tych elementów pod uwagę. Zamiast tego uchwalili enigmatyczne stanowisko, według którego "Polska zadeklarowała gotowość przyjęcia prawa europejskiego do 31 grudnia 2002 roku z wyjątkiem kwestii nabywania nieruchomości przez cudzoziemców. W tym zakresie Polska występuje o dwa okresy przejściowe, które były obiektem konsultacji politycznych: krótszy okres przejściowy (5-letni) na zakup nieruchomości pod inwestycje i dłuższy dotyczący zakupu ziemi rolnej, to znaczy działek rekreacyjnych i gruntów leśnych (18-letni). Obszar ten traktowany jest przez rząd RP jako zagadnienie specyficzne ze względu na uwarunkowania historyczne oraz z powodu dużej różnicy cen na ziemię i nieruchomości w Polsce i krajach Unii Europejskiej".
Nie ma dowodów na to, że rząd rzeczywiście traktował kwestię nabywania nieruchomości przez cudzoziemców jako zagadnienie specyficzne. Nie uzasadnił (jak to zrobił rząd czeski), na czym polegają "uwarunkowania historyczne" ani nie udowodnił, czy różnice cen są rzeczywiście tak jaskrawe i dlaczego to zjawisko ma być groźne. To fakt, że duża część ziem polskich należała kiedyś do innego państwa i że niektórzy obywatele tego państwa mają prywatne roszczenia w stosunku do nieruchomości na tych terenach. Ale to zjawisko ma miejsce również w Czechach i w Słowenii. W tych krajach są również miejsca, gdzie ceny nieruchomości są niskie, a same grunty bardzo atrakcyjne dla obywateli państw piętnastki (na przykład miejscowości nadmorskie w Słowenii). Mimo to żaden inny kandydat do UE nie wystąpił o tak długie okresy przejściowe.
Stanowisko polskiego rządu nie zawiera rozróżnienia między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w Polsce i obcokrajowcami ze stałym miejscem zamieszkania poza Polską, nie definiuje też, czym różni się nieruchomość pod inwestycje na przykład od budynku mieszkalnego. Gdyby UE przyjęła polskie stanowisko, to po przystąpieniu Polski do UE obcokrajowiec z Unii kupujący kamienicę na wynajem musiałby uzyskać zgodę MSW, ponieważ zakup stanowiłby inwestycję kapitałową. Natomiast obcokrajowiec, który kupiłby kamienicę i zostawił ją pustą, nie musiałby tej zgody uzyskać, ponieważ nieruchomość nie przynosiłaby zysku. Jeszcze bardziej dziwaczne skutki miałby pięcioletni okres przejściowy na zakup nieruchomości pod inwestycje, który rzekomo ma chronić przed nadmiernym wzrostem cen ziemi. Jeżeli po przystąpieniu Polski do UE rozmiar inwestycji zagranicznych dramatycznie zwiększy się, to wzrosną też ceny nieruchomości. Wtedy MSW ma do wyboru: albo udzielić odpowiednio dużo zezwoleń i dopuścić do wzrostu cen, albo odesłać inwestorów z kwitkiem, co opóźniałoby modernizację gospodarki. W istocie polski rząd, przesyłając taki wniosek do Brukseli, prosił UE o zezwolenie, aby po przystąpieniu doń miał prawo szkodzić polskiej gospodarce.
Okna zamknięte, drzwi otwarte
Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że Rada Ministrów postanowiła z jednej strony wysunąć bardzo daleko idące i nierealistyczne żądania, a z drugiej strony - nie wysunąć żądań, co do których UE nie miałaby większych zastrzeżeń. Stanowisko negocjacyjne nie odnosi się w ogóle do problematyki "posiadaczy zagranicznych dacz". Dacze te zazwyczaj nie leżą na gruntach rolnych, nie są one też inwestycjami. W świetle polskiego stanowiska negocjacyjnego nie byłoby na przykład przeszkód, aby dowolny obywatel kraju piętnastki kupił sobie kamienicę na Starym Mieście w Olsztynie lub domek letniskowy w Międzyzdrojach. Obie nieruchomości leżą na gruntach odrolnionych i nie stanowią inwestycji.
Jak mogło dojść do tego, że kwestia najbardziej nagłośniona przez partie rządzącej koalicji i środki masowego przekazu została tak źle przygotowana w dotychczasowych negocjacjach? Ekspertów w Radzie Ministrów nie brakuje, są oni zarówno w zespole negocjacyjnym, jak i wśród doradców premiera, a eksperci poszczególnych ministerstw mieli okazję zapoznać się ze stanem prawa UE podczas przeglądu ustawodawstwa (screening), który poprzedza negocjacje. Ale ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim. Cel - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego" w postaci polskiej ziemi. W ten sposób polski rząd zabarykadował okna, ale główną bramę zostawił otwartą na oścież.
Co jest do uratowania
Tak czy owak UE odrzuciłaby każdy wniosek o okres przejściowy przekraczający zakres pięcioletnich restrykcji dla "posiadaczy zagranicznych daczy", co nie oznacza, że dla Polski niemożliwe jest, aby uzyskać coś ponad to. Szkopuł w tym, że Rada Ministrów nie robiła nic, aby kogokolwiek przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym pod adresem polskich "obrońców ziemi", których żaden rząd nie próbował dotąd przekonać, że ich obawy są przesadzone. Teraz korespondenci polskich mediów w Brukseli donoszą o szczegółowych analizach polskiego i unijnego rynku nieruchomości, zgodnie z którymi nawet argument o wielkiej różnicy cen nieruchomości w Polsce i w krajach UE nie jest prawdziwy. Czy rząd polski nie mógł zdobyć takich analiz, zanim wpisał ten argument do swojego stanowiska negocjacyjnego? Teraz argumentów ma już coraz mniej. Warto więc zastanowić się, do czego okres przejściowy z zakresu obrotu nieruchomościami w ogóle jest potrzebny i jak miałyby wyglądać jego szczegółowe rozwiązania.
Ma on znaczenie przede wszystkim z dwóch powodów, które też są zrozumiałe dla unijnych negocjatorów. Pierwszy - aby duży popyt na ziemię pod inwestycje nie spowodował wzrostu cen działek rolnych, co może utrudnić restrukturyzację polskiego rolnictwa. Temu można jednak zapobiec poprzez uchwalanie ustaw rozgraniczających rynek działek budowlanych i terenów miejskich od rynku ziemi rolnej. Jest to zgodne z prawem europejskim i nie trzeba do tego żadnego okresu przejściowego. Ale dopóki się tego nie robi, dopóty w Brukseli trudno będzie przekonać kogokolwiek, że Polska naprawdę przywiązuje do tej sprawy tak wielką wagę.
Drugi powód starania się o ewentualny okres przejściowy to chęć uniknięcia tworzenia się enklaw bogatych obcokrajowców w niektórych szczególnie atrakcyjnych miejscowościach turystycznych. Nie dotyczy to jednak całego kraju ani nawet całego terenu niegdyś należącego do państwa niemieckiego, lecz co najwyżej kilku regionów bardzo atrakcyjnych turystycznie (okolice Międzyzdrojów, region Wielkich Jezior Mazurskich). Można - wzorem Austrii - uchwalić restrykcyjne przepisy dla tych regionów i potem zaproponować w negocjacjach okres przejściowy dla tych regulacji. Obecne polskie ustawodawstwo tak samo traktuje działkę na plaży w Międzyzdrojach i nieużytek pod Białymstokiem, a nowo tworzone samorządy regionalne nie mają tu nic do powiedzenia. Widać więc, że "interes narodowy", który rząd chciał obronić w tak widowiskowy sposób, jest głęboko ukryty w gąszczu przepisów o zagospodarowaniu przestrzennym, w prawie budowlanym i w bardzo żmudnych, zawiłych przygotowaniach do negocjacji. | UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje. stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane. rząd nie definiuje, czym różni się nieruchomość pod inwestycje od budynku mieszkalnego. ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego". |
OPINIE
Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego
Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach
ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI
Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić.
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości.
Centrum - województwa - powiaty
Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.)
Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.).
Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych.
Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju.
Województwa
Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej.
Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw.
Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu.
Powiaty
Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców.
Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich).
Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa.
Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym.
Tylko razem z reformą finansów publicznych
Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony.
Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych.
Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa.
Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa.
Interes mieszkańców czy interes elit
Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów.
Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego.
Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów.
Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy
Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano.
Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego | Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości.
Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa. Dla większości obywatelia siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów. |
Bilans polskiego szkolnictwa wyższego ostatniej dekady jest wyjątkowo pozytywny, zwłaszcza na tle innych dziedzin sektora publicznego
Kapitał wykształcenia
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
ANDRZEJ K. KOŹMIŃSKI
Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Dziesięciolecie daje już dostateczny materiał do przemyśleń nad treścią i kierunkiem tych przemian i nad rolą, jaką odegrało w nich niepaństwowe szkolnictwo wyższe.
Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy.
Wykształcenie jako produkt rynkowy
Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego podzielił bowiem los innych produktów w rozwiniętej gospodarce rynkowej: stał się ogromnie zróżnicowany. Zróżnicowanie dotyczy miedzy innymi: jakości, ceny, miejsca, wkładu pracy studiującego, trybu nauczania (dzienny, zaoczny, "na odległość" itp.), prestiżu dyplomu i związanych z tym szans absolwentów na rynku pracy. Można zaryzykować tezę, że państwowe uczelnie w wielu wypadkach podążyły śladem niepaństwowych różnicując swoją ofertę.
To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty porzucenia albo przynajmniej ograniczenia masowości kształcenia i uznania tego właśnie tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny" i "w pełni wartościowy".
Potrzeba różnorodności
Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne.
Po pierwsze, standard pięcioletnich jednolitych studiów dziennych mija się z zapotrzebowaniem rynku, a przynajmniej z jego głównym nurtem, ponieważ nadaje się głównie do kształcenia pracowników nauki i nauczycieli akademickich. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. W tym kierunku zmierzają też dyrektywy Unii Europejskiej.
Po drugie, tradycyjny standard wyższego wykształcenia uległ już pewnej erozji wynikającej z rozwoju ilościowego (wzrostu liczby studentów, uczelni, kierunków) i ograniczonych środków. W rezultacie na dobrym poziomie realizuje go w Polsce tylko kilka najsilniejszych uczelni uniwersyteckich i to bynajmniej nie na wszystkich kierunkach studiów. Pojawiło się natomiast, i to właśnie najpierw w uczelniach niepaństwowych, wiele nowych form i typów kształcenia.
Po trzecie, ta różnorodność oferty edukacyjnej pochodzi już dziś w tej samej mierze z uczelni państwowych jak niepaństwowych i została dobrze przyjęta przez rynek. Faktem jest, że zarówno w ofercie uczelni państwowych, jak i niepaństwowych pojawiają się produkty o niedopuszczalnie niskiej jakości. Podobnie jak w przypadku jakiegokolwiek innego produktu zadaniem administracji państwowej jest niedopuszczenie na rynek produktów zagrażających żywotnym interesom czy bezpieczeństwu nabywców, ale tylko tyle. Rzeczą normalną jest bowiem zarówno zróżnicowanie oferty, jak i występowanie w niej lepszych i gorszych produktów, zwłaszcza gdy towarzyszy temu odpowiednia informacja i zróżnicowanie cen. Tradycyjny standard solidnego uniwersyteckiego wykształcenia z pewnością nie zniknie i nie powinien zniknąć z rynku jako elitarna forma kształcenia ludzi o najwyższych kwalifikacjach intelektualnych. Zaczyna się ona pojawiać także w uczelniach niepaństwowych najbardziej dbałych o swój potencjał naukowy i reputację.
Zwiększyć, a nie zmniejszyć liczbę studentów
Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. Procent osób z wykształceniem wyższym jest u nas stosunkowo niski w porównaniu z krajami o najwyższym tempie wzrostu, a inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Lada chwila zresztą w krajach najwyżej rozwiniętych jakąś formą kształcenia na poziomie wyższym objęci zostaną wszyscy absolwenci szkół średnich. Istnienie uczelni niepaństwowych i płatnych form kształcenia na uczelniach państwowych stanowi swoiste ubezpieczenie przeciw ograniczeniu masowości kształcenia.
Przemiany mechanizmów wyboru usług edukacyjnych wiążą się przede wszystkim z pojawieniem się konkurencji. Kondycja finansowa wszelkich typów uczelni i ich pracowników bezpośrednio uzależniona jest od liczby kształconych studentów. Wynika to nie tylko z mechanizmów subwencjonowania uczelni państwowych przez MEN, ale także z coraz bardziej powszechnej odpłatności za studia. Uczelnie państwowe kształcą bowiem coraz więcej w trybie zaocznym, wieczorowym i podyplomowym, pobierając za to opłaty. Bezpłatne studia dzienne ulegają w szkolnictwie państwowym stopniowej marginalizacji, stając się alibi wobec archaicznego zapisu w nowej konstytucji. Próby przeciwdziałania temu zjawisku poprzez administracyjne ograniczanie naboru na studia zaoczne (w imię zapewnienia dostępu do bezpłatnego wykształcenia wyższego traktowanego jako przywilej socjalny) będą "obchodzone" i sabotowane zarówno ze względu na interes uczelni i ich pracowników, jak i wymagania rynku pracy, który narzuca godzenie studiów i pracy zawodowej.
Trzeba płacić za studia
Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Budżet nie jest w stanie sfinansować systemu szkolnictwa wyższego, jakiego Polska dziś potrzebuje. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców (którzy jak dotąd niemal w ogóle nie uczestniczą w finansowaniu szkolnictwa wyższego). Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa. Szczególnie takich, które umożliwią zdolnej młodzieży zaciąganie kredytów na finansowanie studiów a także umożliwią dokonywanie darowizn na rzecz uczelni i uzyskiwania z tego tytułu przywilejów podatkowych.
Olbrzymie inwestycje w bazę lokalową i wyposażenie zarówno uczelni państwowych, jak i niepaństwowych finansowane są z opłat za studia. Bez nich nasze szkolnictwo wyższe dysponowałoby dziś znacznie niższym potencjałem materialnym. Opłaty studenckie są źródłem dochodów nauczycieli akademickich, które powstrzymują ich przed emigracją, a kraj i szkolnictwo wyższe przed "drenażem mózgów". W gospodarkach opartych na wiedzy szkolnictwo wyższe jest jednym z najważniejszych i najbardziej kosztochłonnych sektorów. Pojawienie się uczelni niepaństwowych i płatnych studiów na uczelniach państwowych uruchomiło jeden z niezbędnych strumieni tego finansowania.
Opłaty za studia zmieniają postawy i mentalność studiujących. Bierni beneficjenci przywileju socjalnego przekształcają się w wymagających klientów, którzy inwestują własne pieniądze, czas i utracone możliwości w podniesienie wartości swego kapitału intelektualnego. Ta inwestycja musi się opłacić na rynku pracy, wyzwala więc przedsiębiorczość i inicjatywę nabywców usług edukacyjnych.
Nieuczciwa konkurencja
Uczelnie państwowe oferują płatne studia, a równocześnie korzystają z subwencji budżetowych pokrywających w całości ich koszty stałe. Jest to klasyczny przykład nieuczciwej konkurencji. Uczelnie niepaństwowe korzystają z kadry nauczycieli akademickich ukształtowanej w systemie szkolnictwa państwowego i nie ponoszą kosztów jej rozwoju. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się tej sytuacji, sprzecznej z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, w której uczelnie niepaństwowe i studiująca w nich młodzież są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa. Już zresztą podjęto pewne kroki zmierzające do ograniczenia tej dyskryminacji (np. stypendia socjalne i naukowe dla studentów uczelni niepaństwowych czy finansowanie prowadzonych w nich badań naukowych). Równocześnie rozwój uczelni niepaństwowych nieuchronnie prowadzi do ukształtowania się w nich własnej kadry i własnych ośrodków jej rozwoju. Dobitnie świadczy o tym fakt, że już trzy spośród nich otrzymały uprawnienia do doktoryzowania. Wszystko wskazuje na to, że pojawią się także uczelnie niepaństwowe posiadające uprawnienia habilitacyjne.
Bez administracyjnych zakazów
Uczelnie państwowe i niepaństwowe konkurują między sobą o wysoko kwalifikowanych nauczycieli akademickich, których brak uważany jest za podstawowy ogranicznik rozwoju szkolnictwa wyższego. Obecnie konkurencja ta prowadzi do "jaskrawo widocznych" sytuacji patologicznych, które uosabiają przysłowiowi "siedmioetatowcy". Na tej podstawie formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. Nie są to pomysły szczęśliwe. Jeżeli bowiem restrykcje będą przestrzegane, to pozbawią kadry słabsze ekonomicznie uczelnie państwowe i niepaństwowe, ograniczając potrzebny rozwój polskiego szkolnictwa wyższego. Jeżeli zaś będą obchodzone, to poważnie rozszerzy się "szara strefa" w szkolnictwie wyższym. W tej sytuacji kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne. Wymaga to odejścia od sztywnych "siatek płac" w szkolnictwie wyższym. Powszechnie wiadomo z praktyki wielu krajów europejskich (np. Francji czy Niemiec), że profesor może z powodzeniem godzić pracę naukową i dydaktyczną na dwóch uczelniach i że w wielu specjalnościach po to, by uczyć i prowadzić badania na światowym poziomie, musi też praktykować w swoim zawodzie. Dotyczy to nie tylko lekarzy czy prawników, ale także inżynierów, agronomów, ekonomistów i wielu innych zawodów.
Szkolnictwo wyższe jest pozytywnym wyjątkiem
Zastanawiając się nad rolą państwa i jego agend (przede wszystkim Ministerstwa Edukacji Narodowej) w procesie przemian szkolnictwa wyższego, trudno uciec od pozytywnej oceny, która zdecydowanie odbiega od bilansu ostatnich dziesięciu lat w wielu innych obszarach sfery publicznej. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Oferta tego sektora wzrosła ponadczterokrotnie w porównaniu z okresem sprzed "wielkiej przemiany", a różnorodność tej oferty jest nieporównywalna z tym, co proponowało polskie szkolnictwo wyższe w dekadzie lat 80. Opinia, że odbyło się to kosztem jakości kształcenia opiera się na przekonaniu, iż jakość kształcenia w uczelniach wyższych okresu PRL była szczególnie wysoka. Taka opinia może jedynie ubawić tych, którzy potrafią jeszcze rozszyfrować takie zapomniane skróty, jak: WUML, WSNS, WSI czy WSP.
Dlaczego jest lepiej
Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy trzem czynnikom. Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i pojawieniu się konkurencji w szkolnictwie wyższym i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego. Pozytywne przemiany mogą utrzymać się i w przyszłości, jeżeli powstrzymane zostaną działania szkodliwe, czyli przede wszystkim pośpiesznie wdrażane, nieprzemyślane i jednostronne "reformy", na które brak jest środków, ale które stanowią żer dla pasożytów. W szkolnictwie wyższym szczęśliwie nie udało się ostatnio zbyt wiele "zreformować" i dlatego zaszły w nim głębokie i zasadnicze pozytywne zmiany oparte na autentycznej inicjatywie i przedsiębiorczości środowisk akademickich z jednej strony i na efektywnym popycie z drugiej.
Ostrożnie z interwencją państwa
Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych działających jako równoprawni partnerzy. Warto pamiętać, że wszelka interwencja państwa w działanie regulatorów rynkowych musi kosztować. Może ona polegać na przykład na sfinansowaniu szerszego dostępu młodzieży do studiów wyższych, kontroli jakości kształcenia, przyspieszenia rozwoju kadry naukowej czy rozwoju "centrów doskonałości", czyli ośrodków akademickich klasy światowej, których jest u nas bardzo niewiele. Bez wskazania i zapewnienia sposobów finansowania takich wydatków (z budżetu lub spoza budżetu) wszelkie poważniejsze zmiany w prawie o szkolnictwie wyższym mogą jedynie prowadzić do zakłóceń i nieprzewidywalnych komplikacji.
Autor jest profesorem, rektorem Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, członkiem korespondentem PAN. | pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało proces przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem. stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego stał się ogromnie zróżnicowany.
Pojawiły się postulaty ograniczenia masowości kształcenia.Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko niesłuszne. różnorodność oferty edukacyjnej została dobrze przyjęta przez rynek. Tradycyjny standard solidnego uniwersyteckiego wykształcenia z pewnością nie zniknie.
najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych.
Przemiany mechanizmów wyboru usług edukacyjnych wiążą się przede wszystkim z pojawieniem się konkurencji.
Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców. Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa.
Uczelnie państwowe oferują płatne studia, a równocześnie korzystają z subwencji budżetowych pokrywających w całości ich koszty stałe. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się tej sytuacji, w której uczelnie niepaństwowe są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa.
Uczelnie państwowe i niepaństwowe konkurują między sobą o wysoko kwalifikowanych nauczycieli akademickich. Obecnie konkurencja ta prowadzi do sytuacji patologicznych. formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne.
Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Oferta tego sektora wzrosła ponadczterokrotnie w porównaniu z okresem sprzed "wielkiej przemiany".
Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy trzem czynnikom. Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i pojawieniu się konkurencji w szkolnictwie wyższym i rozważnej polityce władz państwowych. Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych. |
ROZMOWA NA GORĄCO
Jan Litwiński, prezes zarządu PLL LOT
Wszystkie plagi były w zeszłym roku
Rz: Jak ocenia pan sytuację lotnictwa w 2001 roku?
JAN LITWIŃSKI: Od początku był to rok kryzysowy w światowym lotnictwie. Do końca sierpnia 2001 roku międzynarodowe rozkładowe przewozy IATA zmniejszyły się o 0,5 proc. w stosunku do roku poprzedniego, przy wzroście zdolności przewozowej o 3 proc. i silnym spadku wpływów. To była zapowiedź deficytu całej branży, szacowanego na 3,0-3,5 mld dolarów. Po 11 września doszedł jeszcze spadek przewozów, uziemione samoloty, redukcje personelu, upadek wielu linii lotniczych. Dziś mówi się o deficycie rzędu 12 mld dolarów.
Jak na tym tle wygląda LOT?
Warszawski hub, który miał pomóc w rozwoju i którego uruchomienie było jednym z kryteriów wyboru inwestora strategicznego, ruszył jesienią 2000 roku. Liczba połączeń tranzytowych w węźle warszawskim wzrosła z 1130 tygodniowo w sezonie letnim 2000 do 2230 po uruchomieniu centrum przesiadkowego (hubu) w sezonie zimowym 2000/2001 i do 3360 w szczycie sezonu letniego 2001. Hub zasiliły połączenia do Goeteborga, Odessy, Belgradu. LOT w piętnaście miesięcy zwiększył flotę o 15 samolotów. Efekty hubu uwzględnione zostały w planie na rok 2001 zarówno po stronie przewozów, jak i wpływów. Zakładany przyrost przewozów pasażerskich miał w roku 2001 wynieść 35 proc.
Do sierpnia przewieźliśmy o ponad 20 proc. więcej pasażerów, niż w roku poprzednim. Przyrost był jednak mniejszy od zakładanego. Kryzys, który rozpoczął się z początkiem roku, najsilniej dał się odczuć w Ameryce Północnej, na Atlantyku i w Europie. A Europa i trasy atlantyckie to nasze podstawowe rynki. Do tego nasilały się kłopoty Swissairu, kilkakrotnie zmieniło się jego kierownictwo, zmieniła się strategia. Qualiflyer praktycznie przestał istnieć, a zakładaliśmy, że współpraca w ramach tej grupy zasili warszawski hub.
Co w tej sytuacji zrobił LOT?
Od lipca ubiegłego roku opracowaliśmy i wdrożyliśmy nadzwyczajny plan działań - Program Zmian LOT 2001, który miał pomóc w zmniejszeniu negatywnych efektów kryzysu: skorygowaliśmy siatkę połączeń, zawiesiliśmy w sierpniu obsługę najsłabszych połączeń m.in. z Katowic do Zurichu, z Krakowa do Zurichu i do Wiednia, z Warszawy do Stuttgartu, ograniczyliśmy liczbę rejsów z Gdańska do Kopenhagi, z Katowic do Monachium, z Poznania do Hanoweru. Wstrzymane zostały inwestycje i wydatki. Przystąpiliśmy do analiz mających doprowadzić do najbardziej racjonalnego sposobu zmniejszenia zatrudnienia. Rozpoczęliśmy rozmowy na temat refinansowania niektórych aktywów, co miało zapewnić nam środki na realizację całego programu, którego efekty nie są natychmiastowe.
W październiku nasze przewozy pasażerskie były nadal o 2,5 proc. większe niż rok wcześniej, ale zagraniczne przewozy regularne zmalały o 3,0 proc. W listopadzie było już zdecydowanie źle. Przewieźliśmy o 16 000, czyli o 8,5 proc. pasażerów mniej niż w listopadzie 2000 roku.
Zawiesiliśmy obsługę połączenia do Damaszku i Bejrutu, bo zamarł ruch w rejon Bliskiego Wschodu. Ograniczyliśmy program atlantycki. Zdecydowaliśmy, że w sezonie zimowym 2001/2002 nie będziemy latać na londyński Gatwick, zamkniemy połączenia z Gdańska i Poznania do Brukseli, z Gdańska do Kopenhagi, z Katowic do Monachium. Przesunęliśmy dostawy kolejnych samolotów EMB-145 z roku 2002 na następne lata.
W programie są jeszcze inne środki oszczędnościowe, od bazy technicznej, przez zaopatrzenie, służby lotnicze. Najtrudniejszą częścią programu było zmniejszenie zatrudnienia. Uruchomiliśmy program zachęt emerytalnych dla tych, którzy nabyli uprawnienia do emerytury, nie przedłużyliśmy kontraktów okresowych, mimo to kilkaset osób otrzymało wypowiedzenia w ramach zwolnień grupowych.
Jak ta sytuacja odbiła się na wynikach finansowych?
Zamkniemy rok - po raz pierwszy od wielu lat - dużą stratą. Spodziewany ujemny wynik netto wyniesie prawie 150 mln USD (600 mln złotych). Na wysokość straty - poza skutkami kryzysu światowego i wysokich cen paliw - wpływa wiele innych czynników. O niektórych z nich już wspominałem. Ale doszedł jeszcze upadek Swissairu, przewoźnika jednego z najbogatszych krajów w Europie, bankructwo Sabeny. Te dwie linie lotnicze stanowiły trzon Qualiflyera, który przestał istnieć. Natomiast nasz wynik obciążają inwestycje, których dokonaliśmy jako członek Qualiflyera. Te inwestycje, związane z integracją służb sprzedaży, przyniosłyby oczekiwane efekty już zapewne w tym roku, gdyby nie rozpad grupy. Znaczne, jednorazowe koszty powstały w ubiegłym roku w związku ze zmniejszeniem stanu zatrudnienia, bo realizacja porozumienia socjalnego zawartego pomiędzy Swissairem a działającymi w LOT organizacjami związkowymi przeniesiona została na spółkę, a porozumienie przewiduje znaczne odprawy dla zwalnianych pracowników.
Część kosztów można by rozłożyć w czasie i przenieść na rok 2002 i lata następne, ale zadecydowaliśmy o obciążeniu wyniku wszystkimi kosztami i rezerwami, które mogą być księgowo zaliczone do ubiegłego okresu. Jednorazowe obciążenie wyniku stanowi zamknięcie okresu współpracy w ramach Qualiflyera.
Jest to także po raz pierwszy od wielu lat rok, kiedy nie sprzedaliśmy znaczących aktywów, nie przeprowadzaliśmy operacji finansowych na samolotach. Nasza sytuacja - mimo straty - nie jest dramatyczna i nie musieliśmy uciekać się do wyprzedaży majątku.
Jaki w takim razie ma być ten rok?
Lepszy od ubiegłego, o ile nie nastąpią nieprzewidywalne okoliczności. Jesteśmy dziś w innym miejscu, niż w roku 2000. Nasz hub funkcjonuje. Szczególnie jest to odczuwalne w połączeniach z Europą Wschodnią, gdzie przewozy w ubiegłym roku zwiększyły się o 50-100 proc. i w komunikacji krajowej. Mamy program Frequent Flyer dla często latających. Działa telefoniczne centrum obsługi pasażerów, wdrożyliśmy system rezerwacyjny i odpraw lotniskowych, co umożliwiło wprowadzenie ułatwień dla pasażerów. Mimo kryzysowego roku i mniejszego od zakładanego przyrostu przewozów nasz udział w rynku po raz pierwszy od wielu lat zwiększył się.
Wyniki przewozowe w grudniu były lepsze niż w listopadzie. Liczba pasażerów zwiększyła się wprawdzie tylko o 2,4 proc. w porównaniu do grudnia 2000 roku, ale trend spadkowy został odwrócony. Wyniki stycznia są znów lepsze. Po korektach, w siatce połączeń poprawił się współczynnik wykorzystania oferowanych miejsc: w zagranicznych połączeniach rozkładowych wyniósł on 51,6 proc. w październiku, w listopadzie 60 proc., a w grudniu - 65 proc..
Część floty zwolniliśmy i prowadzimy negocjacje w sprawie jej wynajęcia. Jeden samolot B-767 od grudnia lata z naszymi załogami w Gujanie. Na rzecz Air Namibia wykonaliśmy rejs Frankfurt-Windhouk, polecieliśmy bezpośrednim rejsem czarterowym na Mauritius. Jest nas mniej, mniejsze są koszty zatrudnienia. Staramy się zwiększyć wydajność, w tym personelu latającego i pokładowego. Przewidujemy także przeprowadzenie operacji refinansowania samolotów, co powinno umożliwić nam osiągnięcie znacznych zysków z tej transakcji i uzyskać dodatkowe środki niezbędne do realizacji dalszych zmian siatki i dostosowanie LOT do przyszłego aliansu. Budżet na rok 2002 zakłada, że przy konsekwentnej realizacji całego programu zmian rok bieżący zamkniemy dodatnim wynikiem netto.
I British Airways, i Lufthansa są zainteresowane współpracą z LOT i włączeniem go do swojego aliansu - odpowiednio Oneworld i Star. Kiedy zostanie podjęta decyzja w tej sprawie?
Prowadzimy obecnie szczegółowe negocjacje i z jednym, i z drugim aliansem. Pozycja LOT w tych negocjacjach to nie pozycja petenta. Lot w ostatnich latach wzmocnił się. Decyzja w sprawie wyboru nowego alianta zapadnie w ciągu najbliższych kilkunastu tygodni.
Rozmawiała Danuta Walewska | Jan Litwiński, prezes zarządu PLL LOT: Od początku był to rok kryzysowy w światowym lotnictwie.
Jak na tym tle wygląda LOT?
Warszawski hub ruszył jesienią 2000 roku. LOT zwiększył flotę o 15 samolotów. Do sierpnia przewieźliśmy o ponad 20 proc. więcej pasażerów, niż w roku poprzednim. Przyrost był jednak mniejszy od zakładanego. Qualiflyer praktycznie przestał istnieć, a zakładaliśmy, że współpraca w ramach tej grupy zasili warszawski hub. wdrożyliśmy nadzwyczajny plan działań: skorygowaliśmy siatkę połączeń, Wstrzymane zostały inwestycje i wydatki. Najtrudniejszą częścią programu było zmniejszenie zatrudnienia. Zamkniemy rok dużą stratą. nasz wynik obciążają inwestycje, których dokonaliśmy jako członek Qualiflyera. Nasza sytuacja nie jest dramatyczna i nie musieliśmy uciekać się do wyprzedaży majątku.
Jaki w takim razie ma być ten rok?
Lepszy od ubiegłego. Nasz hub funkcjonuje. Szczególnie jest to odczuwalne w połączeniach z Europą Wschodnią i w komunikacji krajowej. nasz udział w rynku po raz pierwszy od wielu lat zwiększył się.Wyniki przewozowe w grudniu były lepsze niż w listopadzie. Część floty zwolniliśmy i prowadzimy negocjacje w sprawie jej wynajęcia. Jest nas mniej, mniejsze są koszty zatrudnienia. Staramy się zwiększyć wydajność. Przewidujemy także przeprowadzenie operacji refinansowania samolotów.
I British Airways, i Lufthansa są zainteresowane współpracą z LOT i włączeniem go do swojego aliansu.
Prowadzimy obecnie negocjacje. Decyzja w sprawie wyboru nowego alianta zapadnie w ciągu najbliższych kilkunastu tygodni. |
ROZMOWA
Louis Schweitzer, szef Renault
Państwo nie powinno pomagać producentom
Louis Schweitzer, szef Renault
: Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki.
Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy?
Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna.
Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek?
Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault.
Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie?
W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz.
Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe.
Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję?
Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych.
Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu.
Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego?
To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne.
Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa?
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci.
Dlaczego nie Daewoo Motor?
Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać?
Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn?
Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem.
Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało.
Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce?
W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności.
W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk.
Rozmawiał Piotr Rudzki | Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu.
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci. |
ROZMOWA
Jacek Socha, przewodniczącym KPWiG
Koniec okresu ochronnego
ANDRZEJ WIKTOR
Jacek Socha
Zgodnie z umową z OECD, tylko do końca tego roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd ma prawa decydować, czy spółka ma być wyłącznie notowana w Warszawie. Obecnie możliwe jest, że tylko do 25 proc. akcji firm może być notowanych poza granicami Polski. Po 1 stycznia spółki same będą decydować o swoim rynku notowań Nie obawia się pan, że duże spółki giełdowe zdecydują, że głównym rynkiem notowań ich akcji będą zagraniczne giełdy?
JACEK SOCHA: Faktycznie, w związku z ratyfikowaną przez parlament umową z OECD, istnieje taka możliwość, że już od stycznia spółki nie będą musiały uzyskiwać zgody komisji na przekroczenie 25 proc. kapitału, który chcą ulokować za granicą. To oznacza, że polska giełda musi być konkurencyjna i wszystkie instytucje tego rynku także. Koszty obsługi emitentów muszą być niskie, a efektywność wyższa. Skończył się okres ochronny, w którym przepisy prawa trzymały spółki na rynku polskim. A konkurencja jest spora. Niedawno Wiedeń podpisał umowę z Frankfurtem w sprawie stworzenia rynku dla spółek z naszej części Europy.
Jaki według pana wpływ na kondycję rynku kapitałowego miały wydarzenia mijającego roku?
Rok 1999 rozpoczął się w czasie przedłużających się kryzysów światowych. Dodatkowo w Polsce mieliśmy do czynienia z wieloma problemami makroekonomicznymi. Od lutego do listopada byliśmy świadkami istotnego wzrostu inflacji, Rada Polityki Pieniężnej we wrześniu i listopadzie podniosła stopy procentowe. Do tego nałożyły się nie najlepsze wyniki finansowe spółek giełdowych. Oprócz oferty Polskiego Koncernu Naftowego brak było dużych prywatyzacji, które mogłyby przyciągać nowe kapitały i inwestorów. Rok 2000 powinnien być znacznie ciekawszy.
Sytuacja na warszawskim parkiecie w przyszłym roku będzie przede wszystkim zależeć od tego, w jak sposób będzie mobilizowany kapitał. To pozyskiwanie kapitałów z rynku w dużym stopniu świadczy o jego rozwoju. Ważne dla rynku będą ewentualne prywatyzacje, które przyciągają nowych inwestorów i uaktywniają tych, którzy od dawna inwestują na rynku. Polski Koncern Naftowy był tego przykładem, ale z drugiej strony także ostrzeżeniem. Wiele mówi się o niedoborze kapitału, a jednocześnie okazuje się, że oferty prywatyzacyjne cieszą się dużą popularnością, a nadsubskrypcja jest ogromna. Oczywiście, duża część środków na akcje PKN pochodziła z kredytu, ale było to uzasadnione tym, że mało było do kupienia, a więc ci, którzy chcieli kupić więcej, musieli wspomagać się dźwignią finansową. Konkluzja nasuwa się sama - trzeba po prostu dostosowywać podaż do popytu. Dobrze, że minister skarbu zapowiedział sprzedaż w przyszłym roku dalszego pakietu PKN. Moim zdaniem, powinny być także sprzedawane inne instytucje państwowe. Giełda w Polsce nie będzie się rozwijała, jeżeli nie będą notowane spółki istotne dla polskiej gospodarki.
Mimo że jest stosunkowo dużo funduszy inwestycyjnych, nie mają one decydującej roli na rynku. Dominującą pozycję przejmą więc fundusze emerytalne.
Tak, otwarte fundusze emerytalne są szansą dla rynku. Jednak trzeba przyjrzeć się dokładnie ich strukturze inwestowania. Przede wszystkim uważam, że wartość aktywów lokowanych na rynkach zagranicznych, określona na 5 proc. kapitałów, nie powinna ulec zmianie. Wiem, że jest taka presja ze strony funduszy emerytalnych, aby ten udział zwiększyć do ponad 5 proc. Środki pieniężne OFE powinny być wykorzystane do polskiej prywatyzacji i do nabywania spółek, które są notowane na giełdzie w Warszawie.
Równie ważne powinno być jak najwcześniejsze uruchomienie trzeciego filaru. Ludzie powinni zrozumieć, że należy się dodatkowo ubezpieczać, bo może się okazać, że drugi filar nie zaspokoi w pełni ich potrzeb emerytalnych. A Polacy pieniądze jednak mają, widać to wyraźnie na przykładzie rynku samochodowego, gdzie kolejny rok bijemy rekordy pod względem liczby kupowanych nowych samochodów.
Komisja Papierów Wartościowych i Giełd zapowiadała wprowadzenie w przyszłym roku zmian w prawie o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Miały zostać zmienione zasady regulujące nabywanie znacznych pakietów akcji spółek przez dużych inwestorów.
Propozycja nasza dotyczyła zmian progów dla inwestorów. Przykładowo osiągając 20 lub 25 proc. akcji, inwestorzy zobowiązani byliby do ogłoszenia wezwania do sprzedaży akcji, gdy w ciągu roku kupili ponad 3 proc. udziałów w spółce. Zakładaliśmy również umożliwienie inwestorom przekroczenia progu 50 proc. głosów bez konieczności ogłaszania wezwania. Propozycja nasza przewiduje, że to od akcjonariuszy danej spółki będzie zależeć, czy w spółce pojawił się inwestor strategiczny, który nie chce wówczas ogłosić publicznego wezwania. Obligatoryjnie wezwanie należałoby ogłosić po przekroczeniu 60 proc. głosów. Przygotowaliśmy te zmiany i wysłaliśmy je do konsultacji uczestnikom rynku. Wywołały on wiele kontrowersji. Nie jest prosta regulacja. Nie ma na to dobrych wzorów, Unia Europejska nie ma takich rozwiązań prawnych. Dlatego też trudno powiedzieć, jaki kształt przyjmą te poprawki do ustawy o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Ustawa była pisana w latach 1995-1996, zmiany w technologii są tak ogromne, że prawo musi za nimi nadążać. Internet staje się coraz bardziej popularną platformą dla pośredników na rynku. Nowelizacja dotyczyć będzie także umożliwienia konsolidacji Centralnej Tabeli Ofert z innymi rynkami. Zakładam, że w przyszłym roku prześlemy projekt nowelizacji.
Z uwagi na nieefektywny system ścigania przestępców giełdowych, zastanawiamy się także, jakie dodatkowe uprawnienia powinna mieć KPWiG.
Na łamach "Rz" opublikowaliśmy petycję inwestorów giełdowych korzystających z Internetu do Wiesława Rozłuckiego, prezesa giełdy, z żądaniem równego dostępu do bieżących informacji o przebiegu notowań ciągłych. Uważają oni, że inwestorzy instytucjonalni są uprzywilejowani. Jak, według KPWiG, powinnien wyglądać dostęp do informacji giełdowych?
Jeśli chce się mieć powszechny rynek i równocześnie zachęcać inwestorów do kupowania akcji, najlepiej byłoby, żeby prawdziwa i rzetelna informacja docierała do szerokiego kręgu inwestorów. Trzeba spowiedzieć, że informacje są swoistym towarem, który decyduje o cenie danego papieru wartościowego.
Muszę wyraźnie powiedzieć, że nie ma niestety informacji darmowych. Przecież ich przygotowanie i dystrybucja kosztuje.
Zbliża się koniec roku. Czy obawy inwestorów o stan swoich rachunków inwestycyjnych i o przebieg notowań w styczniu są uzasadnione? Czy mogą się oni czuć bezpiecznie w związku ze zbliżającym się problemem roku 2000?
Na tyle, ile pozwala nam na to dzisiejsza wiedza na ten temat. Nikt do końca nie wie, co może się zdarzyć 1 stycznia. Przygotowania rynku kapitałowego do tego problemu rozpoczęły się już dawno. Wszystkie spółki przesłały już do komisji informacje, jak się przygotowały do PR 2000. W KPWiG zmieniliśmy cały system informatyczny, to samo dotyczy systemu emitent. Zrobiliśmy dwa testy - wiosną i jesienią. Oba wypadły pozytywnie, mam nadzieję, że rynek będzie funkcjonował.
Przygotowaliśmy plany awaryjne, dyżury i spotkania, na których podejmiemy decyzje, jak zareagować na ewentualne kłopoty.
Kuba Kurasz | Zgodnie z umową z OECD, tylko do końca tego roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd ma prawa decydować, czy spółka ma być wyłącznie notowana w Warszawie. Obecnie możliwe jest, że tylko do 25 proc. akcji firm może być notowanych poza granicami Polski. Po 1 stycznia spółki same będą decydować o swoim rynku notowań Nie obawia się pan, że duże spółki giełdowe zdecydują, że głównym rynkiem notowań ich akcji będą zagraniczne giełdy?JACEK SOCHA: Faktycznie. To oznacza, że polska giełda musi być konkurencyjna. Koszty obsługi emitentów muszą być niskie, a efektywność wyższa. Skończył się okres ochronny. A konkurencja jest spora. |
STYCZNIOWE PODWYŻKI
Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju
Prognozy obniżenia rentowności
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw.
Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.
Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie.
Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu
- Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy.
Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku.
- Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu.
Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne.
W Bizonie szukają oszczędności
W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania.
Konieczne wsparcie na nowych rynkach
Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek.
- Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem.
Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia.
W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników.
Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej
- Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach.
Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju.
Potrzebne stabilne otoczenie
- Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi.
Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie.
Wzrosną koszty sprzedaży
W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży.
Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas.
Do negocjacji z klientem
- Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne.
- Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje.
Lidia Oktaba | Na styczeń planowana jest podwyżka cen i stawek VAT na prąd i gaz oraz akcyzy na benzynę. Prawdopodobnie odbije się ona na rentowności sprzedaży, co z kolei wpłynie na zmniejszenie nakładów na rozbudowę i unowocześnianie firm. Przedstawiciele zakładów sa zdania, że okaże się to zagrożeniem dla konkurencyjności polskich firm wobec zagranicznych. Podwyżki będą najbardziej bolesne dla firm stosujących energochłonne maszyny. Najlepiej zniosą je firmy, które od lat inwestują w rozwój i stawiają na oszczędności w funkcjonowaniu. Przedsiębiorcy twierdzą, że podwyżki byłyby mniej odczuwalne, gdyby nie dodatkowe obciążenia – wyższy VAT na importowany olej i brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm stawiających na nowoczesne technologie. Z powodu podwyżek Przetwórnia Ryb Proryb zmuszona jest podnieść w przyszłym tygodniu ceny. Wzrosną o 7,5-8 proc. Firma nie boi się jednak przestoju inwestycyjnego, bo niedługo otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO90000 i przysługiwać jej będą ulgi inwestycyjne. Władze Zakładu Mechanicznego Bizon, producenta zszywek, cieszą się, że w ubiegłych latach inwestowały w energoooszczędne technologie. Po wprowadzeniu podwyżek inwestycja spłaci się jeszcze szybciej. Prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita martwi się mniejszą rentownością sprzedaży i ograniczeniem środków na rozwój, gdyż mimo podwyżek prawdopodobnie niemożliwe będzie podniesienie cen. Właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA zapowiada podwyżkę cen dowozu produktów do odbiorców. Prezes Farm Food SA, firmy z sektoru przetwórstwa mięsnego, mówi, że ze względu na silną konkurencję Farm Food nie będzie mógł przenieść podwyżek na ceny wyrobów. W zakładach mięsnych Morliny obliczono, że 70% kosztów to surowce i materiały uzupełniające. Dla zakładu ważniejsze niż podwyżki cen energii są więc wahania cen surowca. Huta Szkła Lucyna zapowiada zwiększenie cen wyrobów, by chronić się przed zmniejszeniem opłacalności. |
TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI
Funaki znów wygrał - Mateja na 22. miejscu - Goldberger piąty
Hasło do lotów
Kazuyoshi Funaki - trzy konkursy, trzy zwycięstwa
FOT. (C) AP
ANDRZEJ ŁOZOWSKI
z Innsbrucku
Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu.
Miał być i jest tłum, ale nie tylko dlatego że dzisiaj skacze syn marnotrawny Andreas Goldberger. W górach nie ma śniegu i dzieci się nudzą, więc rodzice mają dla nich bardzo dobrą ofertę, tzn. konkurs skoków na Berg Isel. Dzieci jedzą ciastka i bawią się w berka, a rodzice piją piwo i łapią słońce. Miał być halny i zachmurzone niebo, tymczasem jest piękny, bardziej majowy niż styczniowy dzień. Śnieg jest tylko na rozbiegu i zeskoku, ale czy to na pewno śnieg, a nie jakaś chemiczna mieszanina białego koloru?
Koniec marzeń
Strasznie blisko leci Adam Małysz (88 m) i nie ma co marzyć, że będzie w finale. Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej w stylu podobnym do Małysza, ale różnica w długości jest przytłaczająca na korzyść Austriaka. Nie ma co również marzyć o awansie z listy "szczęśliwych przegranych" - skok był po prostu słaby.
To początek finałowego konkursu. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Ten wykrzyknik jest dlatego, że na razie musimy zapomnieć o podium, pierwszych dziesiątkach i innych temu podobnych zaszczytach, bo na przełomie roku polskim skoczkom przejście pomyślnie kwalifikacji i - jak się uda - dostanie się do finału sprawia problem. Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma.
Jak samolot
Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada, który dzień wcześniej leżał, ale stało się to przy tak wielkiej odległości (119 m), że mimo upadku pozostał on w konkursie. Kazuyoshi Funaki tym razem nie szarżuje, lecz w jak pięknym stylu ląduje na 108. metrze! Dwóch sędziów widzi to jak trzeba i daje mu maksymalne noty. Natomiast dlaczego pan Ralf Goertz z Niemiec ocenia ten skok na 19 punktów, pozostanie jego tajemnicą. Pewnie myśli perspektywicznie i przygotowuje grunt dla Dietera Thomy, który długością potrafi dorównać Japończykom, ale ląduje, nie przymierzając, jak samolot - na obie nogi.
Skoro jesteśmy przy sędziach, to dlaczego przestraszyli się pierwszego finałowego skoku Rosjanina Kobylewa na odległość 111,5 m? Przekroczył on punkt konstrukcyjny o jeden metr, to prawda, ale po pierwsze to jest finałowa seria z udziałem trzydziestu najlepszych, a po drugie skok Kobylewa jest naprawdę perfekcyjny. On szybował tak daleko nie dlatego, że rozbieg jest zbyt długi, lecz dlatego, że "trafił na punkt", co i jemu i wielu innym zdarza się bardzo rzadko.
Śmieszne spekulacje
No, może przesadzam, bo kiedy finał dobiegał końca, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Hasło już nie do skoków, ale prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Oczywiście objął prowadzenie, oczywiście był szał na trybunach, ale nie trwało to długo. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu.
Wtedy pojawił się na górze Funaki. Ma po pierwszej finałowej serii małą stratę do Harady i ponad pięciu punktów do Hannawalda. Może przegrać ten konkurs, jeśli pozwoli sobie na bezpieczny skok, niechby stylowo perfekcyjny. Za chwilę te spekulacje wydają się śmieszne, bo Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko.
Delikatny temat
Na pytanie, czy najpierw była skocznia Berg Isel, czy położony w najbliższym sąsiedztwie cmentarz, nie otrzymuje się jednoznacznej odpowiedzi. Dość, że każdy uczestnik konkursu w Innsbrucku widzi dokładnie miejsce wiecznego spoczynku, kiedy pojawia się na rozbiegu i patrzy przed siebie. Różnie to opisywano w przeszłości, w zależności od taktu piszących. Niektórzy wypytywali skoczków, czy to ich mobilizuje, czy jest im obojętne. Byli i tacy, którzy o nic nie pytali, tylko walili prosto z mostu, że sąsiedztwo skoczni i cmentarza jest jak najbardziej prawidłowe, bo wiadomo jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Temat jest delikatny, z gatunku tych, których lepiej nie poruszać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, a dzięki Bogu takiej potrzeby nie było w ostatnich dziesięcioleciach i miejmy nadzieję że tak będzie nadal.
Na pewno pobliski cmentarz nie robi żadnego wrażenia na Japończyku Kazuyoshim Funakim, który nie zwraca uwagi na to, gdzie skacze i co widzi na horyzoncie. Po wygraniu dwóch z czterech konkursów turnieju przyjechał do Innsbrucku z wyraźnym postanowieniem, by tak trzymać. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). Oczywiście nie miał konkurencji, bo pozostali z największym wysiłkiem przekraczali granicę 110 m. Mógł z nim powalczyć rodak Masahiko Harada, ale usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Wyglądało to nawet groźnie, bo Haradą cisnęło o śnieg jak workiem z cementem. Zaraz jednak wstał i na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha, ale Harada zawsze się śmieje.
Blady ze złości
Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). To dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego, Saitoha czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, a biedny dlatego, że jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki. W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce) i kiedy odpiął narty i wchodził po schodkach na górę, był blady ze złości. Na pytanie, czy nie lubi skoczni w Innsbrucku, machnął tylko ręką i powiedział, że nie wie, co się dzieje. Oczywiście nie jest jedynym przegranym, ale to dobrze, że jest tak zły na siebie. On może skakać, będzie skakać i powinno to mieć miejsce już niedługo. Czego nie można powiedzieć o Wojciechu Skupieniu, któremu chyba wystarczy to, co robi, a robi za tło dla Funakiego, Harady i innych. To jest w końcu wolny wybór. | W Innsbrucku odbył się trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni. Trzeci raz z rzędu zwyciężył Japończyk Kazuyoshi Funaki. Do rundy finałowej zakwalifikował się jako jedyny z Polaków Robert Mateja, który skończył zawody na 22. miejscu. Adam Małysz skoczył tylko 88 metrów i przegrał ze skaczącym z nim w parze Schwarzenbergerem. Funaki wygrał w pięknym stylu, oddał długi skok i otrzymał dwudziestkę za styl. Do niedzielnego konkursu finałowego zakwalifikowało się dwóch Polaków - Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj zajeli w kwalifikacjach 21. miejsce, dzieki czemu nie będą musieli skakać w parze z najlepszymi. Nie powiodło się Krystianowi Długopolskiemu, który w sobotniej serii kwalifikacyjnej skoczył 88,5 m - znacznie poniżej swoich możliwości. |
MULTIPLEKSY
W ciągu kilku lat przybędzie 800 sal - Szansa dla filmów artystycznych
Inwazja kinowych molochów
Multipleksy oferują kinomanom supernowoczesne, klimatyzowane sale z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym oraz dźwiękiem stereo
FOT. PIOTR KOWALCZYK
BARBARA HOLLENDER
Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie.
Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno uroczystym pokazem "Patrioty" zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni.
Czterech aktywnych
"Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych.
Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce.
Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy.
Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach.
Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów.
Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii pierwszy multipleks zbudowano w 1985 roku, dzisiaj jest ich już ponad 150. Dynamicznie rozwijają się multipleksy w Niemczech; w samym Berlinie przybyło w ostatnich latach 30 takich obiektów. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Jak będzie w Polsce?
Raj dla dystrybutorów
Warto przypomnieć, że w latach 70. funkcjonowało w kraju ok. 2,5 tys. kin. W połowie lat 90. było ich już tylko 700, potem liczba ich stopniała do ok. 600. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo.
Szef Warner Bros Poland Arkadiusz Pragłowski twierdzi, że multipleksy zmienią polski krajobraz filmowy. - Na naszym rynku - mówi - mamy z jednej strony wielkie sukcesy frekwencyjne "Titanica" czy polskich superprodukcji, z drugiej całą resztę, która musi zadowolić się mizernymi wynikami. Dzięki powstaniu nowoczesnych kin wielosalowych znikną tak duże dysproporcje. Dzisiaj wiele tytułów schodzi z ekranów po dwóch tygodniach, bo wypychają je filmy nowsze, premierowe. W multipleksach, w mniejszych salach, będą mogły zarabiać na siebie przez wiele tygodni, a nawet miesięcy. Dzięki temu pojawi się coś w rodzaju "filmowej klasy średniej" - obrazy może nie przebojowe, ale osiągające przyzwoite wyniki.
Pragłowski uważa też, że powstanie multipleksów wzbogaci repertuar: - Warner Bros. ma bogatą ofertę. Wprowadzam na ekrany tylko kilkanaście tytułów rocznie, ponieważ nie chcę przedwcześnie zdejmować z kin własnych tytułów. Poza tym dotąd koncentrowałem się na hitach. Jeśli będę miał do dyspozycji niewielkie sale, będę mógł również wprowadzać filmy bardziej ambitne, w mniejszej liczbie kopii.
W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze.
- Tam, gdzie pojawiają się multipleksy, jest mi znacznie łatwiej znaleźć ekrany dla moich filmów - mówi znany dystrybutor Roman Gutek. - I nie chodzi wyłącznie o szansę, jaką stwarzają te kinowe molochy. Gdy wiele kopii filmowych zagospodarowywanych jest przez multipleksy, luźniej robi się w małych, tradycyjnych kinach. Już dzisiaj kierownicy kin z miast, w których są multikina, dzwonią z pytaniami o filmy.
Małe kina zagubione
Czy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami.
Jest oczywiste, że po to, by wytrzymać konkurencję, małe kina muszą się modernizować, dbać o wystrój sal, zmieniać fotele, jak to już dzieje się np. w warszawskim "Muranowie", ulepszać sprzęt projekcyjny. I to jest już jakaś korzyść.
Ale czy nawet po takich inwestycjach utrzymają się? Ich dyrektorzy nie kryją zaniepokojenia. Przeciętny Amerykanin chodzi do kina 4-5 razy w ciągu roku, przeciętny Francuz, Niemiec czy Brytyjczyk - 3 razy w roku; Polak - mniej więcej raz na dwa lata. W ubiegłym roku mówiliśmy o wielkich sukcesach "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza". Filmy te zgarnęły 13 mln widzów. Ale ogólna liczba widzów zwiększyła się w stosunku do roku ubiegłego zaledwie o cztery miliony. Już z tego zestawienia widać, że w Polsce hity nie zwiększają kinowej frekwencji, raczej zabierają widzów innym tytułom. I zapewne trzeba będzie wielu lat, by to zmienić. Przede wszystkim dlatego, że z kina niemal odeszło średnie pokolenie; dla młodego - ceny biletów są relatywnie do kieszonkowego i zarobków bardzo wysokie, dla starszego - zupełnie niedostępne.
Szansa dla polskiego kina?
Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Dobrze radził sobie na ekranach film Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", pół roku grany był w Ster Cinema "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ale oprócz nich w ostatnim czasie poza wielkimi produkcjami nie weszło na ekrany zbyt wiele atrakcyjnych polskich tytułów. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud.
- U nas też obowiązują reguły rynkowe - mówi Mirosław Trębowicz, zastępca kierownika w kinie "Silver Screen". - Możemy utrzymywać filmy na ekranie, dopóki zarabiają pieniądze. Ponad miesiąc pokazywaliśmy komedię Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", jednak gdy frekwencja spada - tytuł zdejmujemy.
Izabela Duda, dyrektor programowy "Silver Screen" zapewnia, że jej firma chce tworzyć repertuar dla każdego. Stara się, by na ekranach znalazło się zarówno kino akcji, jak i tytuły ambitniejsze.
- Ale nie chcemy wyświetlać obrazów niedobrych, niezależnie od tego, czy są to produkcje amerykańskie czy polskie - mówi.
Na ciekawą kwestię zwraca uwagę Urszula Malska, prezes ITI Cinema: - Może się i tak zdarzyć - mówi - że multipleksy odbiorą część widowni polskim superprodukcjom. "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz" zajmowały po premierze większość dobrych ekranów w mieście. Człowiek, który chciał wówczas iść do kina, nie miał wielkiego wyboru. Multipleksy mają szeroką ofertę. W nowych warunkach następne polskie superprodukcje będą już musiały rywalizować z filmami zagranicznymi.
Dzisiaj nowoczesność na kinowym rynku to niewątpliwie multipleksowe centra rozrywki. Większość krajów, może poza Francją, która się przed nimi broni, już poszła w tym kierunku. Ale na polskim rynku wprowadzeniu kinowych molochów ciągle jeszcze towarzyszy wiele pytań. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat. | Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie.Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. Jak będzie w Polsce?Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo. W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze.Czy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami. |
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie
Optymistyczny początek wieku
WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK
Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji.
Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r.
Założenia i czynniki zewnętrzne
Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach.
Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi.
W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej).
Prognoza do 2010 roku [1]
Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego.
Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej.
Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich.
Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji.
Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010.
Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych.
Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej.
Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie.
PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE.
Konkluzje i zagrożenia
Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.
Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk.
[1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432 | Z prognozy na następne dziesięciolecie wynika, że po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5%), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6% rocznie. Prognoza została oparta na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu towaru i usług, spadać będzie stopa bezrobocia i inflacja oraz nastąpi aprecjacja złotego. W 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii. Do największych zagrożeń rozwoju należy zaliczyć narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. |
CHINY
Zatrzymywani przez tajniaków zwolennicy Falun Gong nie protestują, nie wznoszą okrzyków, nie agitują. Mimo to władze twierdzą, że są oni ogromnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa.
Siła w słabości
Niemy protest jednego ze zwolenników sekty Falun Gong na placu Tienanmen
FOT. (C) EPA
PIOTR GILLERT
z Pekinu
Młoda kobieta usiadła na placu i zdjęła buty. Druga obok niej zrobiła to samo. Jeszcze przed momentem nic nie odróżniało ich od tłumu zwiedzających, nieustannie kręcących się po placu Tienanmen. Jednak w chwili, gdy położyły stopy na udach, skrzyżowały łydki, zamknęły oczy i próbowały rozpocząć medytację, dopadło je kilku tajniaków i zaciągnęło do radiowozu. Ani razu nie krzyknęły, nie wznosiły haseł, nie namawiały do niczego.
"Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa? Aż takie wielkie, że bezprecedensowe?
W obronie społeczeństwa
Parę godzin wcześniej, w czwartek rano, władze zwołały wielką konferencję prasową w głównej sali konferencyjnej gigantycznego gmachu parlamentu. Pekin rzadko organizuje tego rodzaju imprezy, więc gdy już to robi, wiadomo, że sprawa jest arcyważna. Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Porównywał Li Hongzhi do Shoko Asahary z japońskiej Najwyższej Prawdy i Davida Koresha z amerykańskiej Gałęzi Dawidowej, mówił o ponad 1400 ofiarach. Potem na kilku wielkich monitorach wyświetlił urywki z wystąpień Li.
Li mówił o obrotowym lusterku, które każdy człowiek ma w czole i które zaczyna się kręcić, w miarę jak doskonalimy się poprzez qi gong. Mówił, że Ziemia została w swej historii zniszczona 81 razy i że nadchodzi kolejna zagłada. Mówił, że ma wiele wcieleń i może obdarować nimi swych wiernych, by uchronić ich przed zbliżającą się apokalipsą. Mówił, że stworzył własnych rodziców.
Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu.
Od obojętności do współczucia
Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. - Rozumiem, gimnastyka, ale te opowieści o kole prawa i końcu świata to brednie, ja wierzę w rozum - mówi emerytowany inżynier, którego często spotykam w pobliskim parku. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. - Co oni zrobili, żeby ich tak prześladować? - pyta inżynier. - Jak chcą wierzyć w te bajki, to niech sobie wierzą, dlaczego im tego zabraniać?
Pekińczycy dziwią się: po co takie prześladowania, skoro w sekcie już po jej lipcowej delegalizacji pozostała - wedle oficjalnych doniesień - tylko garstka ludzi, a po niedawnej nowelizacji kodeksu karnego organizatorom ruchu grożą wieloletnie wyroki więzienia.
Nie ma wątpliwości, że sekta jest poważnie zagrożona. W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Większość przeszła krótką "reedukację" i została wypuszczona na wolność. W aresztach pozostało jednak kilkudziesięciu liderów ruchu, których kolejne procesy w różnych częściach kraju właśnie się rozpoczęły lub rozpoczną lada dzień. Ludzie ci spędzą co najmniej parę lat w więzieniu. Niewykluczone, że niektórzy zostaną straceni.
Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Zniszczeniu uległy struktury organizacyjne, materiały informacyjne, do pewnego stopnia także kanały komunikacyjne (choć wiadomo, że członkowie Falun Gong wciąż porozumiewają się ze sobą za pomocą beeperów, telefonów komórkowych i Internetu). Jeden z największych i najsprawniejszych aparatów policyjnych świata tropi każdy ruch sekty. Władza grzmi i grozi.
Niespokojny Luo Gan
Ale Luo Gan, członek biura politycznego, któremu Jiang Zemin powierzył dowodzenie kampanią przeciw Falun Gong, nie może czuć się jeszcze zwycięzcą. Niezwykły pokaz biernego oporu, jaki sekta dała w ciągu ostatnich dwóch tygodni na placu Tienanmen, świadczy o tym, o czym mówili już świadkowie kwietniowej, dziesięciotysięcznej manifestacji zwolenników sekty przed siedzibą władz państwowych w pekińskiej dzielnicy Zhongnanhai: Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny, którego uczestników łączy wiara w Li Hongzhi, w zdrowe dla ciała działanie zalecanych przez niego ćwiczeń i zbawienny dla ducha wpływ jego nauk. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju, choć ograniczyło jego poczynania, nie sparaliżowało Falun. Z nie potwierdzonych doniesień wynika, że choć po lipcowej delegalizacji w obawie przed prześladowaniami wielu ludzi opuściło sektę, wielu innych przyłączyło się do niej tylko po to, by dać wyraz sprzeciwowi wobec władz.
W niedawnym komentarzu rządowa agencja prasowa Xinhua podkreśliła, że nowe prawo zobowiązuje do wytężonej walki z sektami także lokalne władze. Gdyby najniższe szczeble administracji sprawnie radziły sobie z Falun, Xinhua zapewne nie zamieszczałaby takiej uwagi. W nieoficjalnych wypowiedziach przedstawiciele władz niechętnie przyznają, że w miastach prowincjonalnych walka z Falun nie przebiega tak sprawnie jak w Pekinie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, trudno jest kontrolować miliony ludzi niczym nie różniące się od pozostałego miliarda mieszkańców kraju o powierzchni porównywalnej z Europą. Po drugie, lokalne władze nie chcą firmować drastycznych działań przeciw ruchowi na własnym terenie, bo wyczuwają, że w najwyższych władzach państwa nie ma zgody co do tego, jak ostro można postępować z sektą. Wielu pekińskich polityków obawia się, chyba słusznie, że prześladowania uczynią z członków sekty męczenników, co tylko spopularyzuje Falun Gong wśród ludzi, którzy w innych warunkach reagowaliby na sektę wzruszeniem ramion.
Nawrócenie Wanga
Li Hongzhi nie jest Chrystusem, a Falun Gong to nie chrześcijaństwo. Ale patrząc na dwie bezbronne kobiety i ich niemy akt wiary oraz na tłum tajniaków nie za bardzo wiedzących, jak się zachować wobec tak pokojowo i biernie nastawionych manifestantek, które w zasadzie niczego nie manifestowały, pomyślałem o pierwszych chrześcijanach w Rzymie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek, na obelgę - dobrym słowem.
Chyba najbardziej alarmujące dla władz są przypadki takich ludzi jak aresztowany niedawno 37-letni Wang Zhiguo z prowincji Liaoning na północnym wschodzie kraju. Wang jest (czy raczej był dotąd) członkiem partii, który po kilkunastu latach zawodowej służby w wojsku przeszedł przed rokiem do pracy w policji. Pewnie wtedy zetknął się z sektą. I mimo że już w lipcu partia i wojsko nakazały wszystkim swym członkom opuszczenie Falun Gong, a policja przystąpiła do ścigania organizatorów i zwolenników ruchu, Wang nie zerwał z "niebezpieczną" organizacją. Co więcej, przed dziesięcioma dniami wystąpił wraz z grupą innych zwolenników sekty na konferencji prasowej zwołanej potajemnie na przedmieściach stolicy i zapowiadał, że bez względu na konsekwencje będzie głosił prawdę o dobru Falun. Czyż historia Wanga nie przypomina którejś z biblijnych historii nawrócenia?
Dwie kobiety na placu Tienanmen demonstrowały zaledwie kilka minut. Wang Zhiguo też już siedzi w areszcie. Jednak postawa tych osób mówi więcej o zagrożeniu dla bezpieczeństwa chińskiego państwa niż dwugodzinna konferencja prasowa dyrektora Urzędu ds. Wyznań.
Areszt lub obóz pracy
Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy - twierdzi organizacja obrony praw człowieka działająca w Hongkongu. Karę "reedukacji przez pracę" otrzymało niedawno 16 osób z miasta Tangshan z prowincji Hebei.
W ostatnich dniach zatrzymano kolejnych członków sekty Falun Gong. W niedzielę w prowincji Guangxi usunięto z pracy i z partii komunistycznej, a następnie aresztowano pracownika naukowego po tym, jak odmówił zaprzestania praktyk Falun Gong. Z kolei w prowincji Hebei członek miejscowych władz został zatrzymany, gdy ukradł tajny dokument na temat sekty i upowszechnił go w Internecie. Razem z nim oskarżonych zostało kilka innych osób.
P.K., AP, REUTERS, AFP | "Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong. dyrektor Urzędu ds. Wyznań miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu. Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju nie sparaliżowało Falun. |
PARADOKSY
Zaraz po uchwaleniu aktu trzeba go poprawiać
Ugory prawa
RYS. MARCIN CHUDZIK
STEFAN BRATKOWSKI
Dzisiejsza polska procedura legislacyjna jest żenująca, a choć mamy dobrych prawników, niewielki mają wpływ na warunki tworzenia dobrego prawa.
Nie chodzi o to, by adresatom tych słów zrobić przykrość, ani, tym bardziej,by ich obrazić. Chodzi o to, żeby przywrócić standardy prawa, jakimi szczycić się mogliśmy przed drugą wojną światową. Przypominam tu swą sugestię z pierwszych lat wolności, by wrócić do stanu prawa z 1 września 1939 r., bo łatwiej poprawiać prawo dobre niż kiepsko deformowane. W pierwszych miesiącach Sejmu zwanego kontraktowym, do dziś najlepszego, sugerowałem też, byśmy, odbudowując prawo, wciągnęli w prace legislacyjne wschodnich sąsiadów, by ułatwić im ich jeszcze trudniejszy powrót do świata.
Nieudolna legislacja
Naszą sytuację znamionuje pewien paradoks: mamy wielu wybitnych prawników, wiele wybitnych umysłów, kilka naszych znakomitości wykłada na zagranicznych uniwersytetach, ale niewielki mają wpływ na prawo, które nas obowiązuje, na stan myśli prawnej w Polsce i - co gorsza - na warunki tworzenia dobrego prawa. W legislacji trwa socjalizm obyczajowy: przepycha się "własnoręczne" ustawy przez zaprzyjaźnionych polityków, ci chronią projekt już nie przed opinią publiczną, ale przed samym środowiskiem prawniczym, w rezultacie niemal zaraz po uchwaleniu danego aktu trzeba go nowelizować, usuwając mniej lub bardziej kompromitujące luki bądź pomyłki. W socjalizmie udawało się czasem przeforsować coś rozsądnego, jak choćby Naczelny Sąd Administracyjny. Ale obecna feudalna procedura legislacyjna jest czymś, proszę wybaczyć, żenującym. Opisywałem parokrotnie na tych łamach, jak to robiono przed wojną - i jak po dziś dzień robi się w krajach cywilizowanych: publikuje się projekt, poddaje go dyskusji fachowej, publikuje się uwagi i kontrprojekty (lub parę projektów), potem jeden autorytet opracowuje finalną wersję, którą też się na ogół raz jeszcze publikuje przed głosowaniem w parlamencie. Parlamentarzyści głosują, ale nie piszą ani nie poprawiają ustaw. Od tego są fachowcy.
Dzisiejszy tryb legislacji pozytywne rezultaty wręcz wyklucza. Po dwóch wielkich reformach, Balcerowicza i samorządowej, które nie były dziełami prawników, prawodawstwo sensu stricto zaczęło od katastrofalnie spartolonej ustawy spółdzielczej, która pozwoliła uwłaszczyć się cwaniakom. Nie można było nawet środowisku prawniczemu, oderwanemu od doświadczeń światowych, przedstawić racji, dla których - wbrew tradycjom przedwojennym - nie potrzeba jakiejś jednej ustawy spółdzielczej (Dania, kraj spółdzielczości, od zarania regulowała ustawowo jedynie spółdzielczość kredytową). Spółdzielczość spożywców to jedno, rolnicza spółdzielczość zaopatrzenia i zbytu to drugie, a już nasza spółdzielczość mieszkaniowa, zwłaszcza po socjalizmie, wymaga całkowicie odrębnej regulacji. Wzory dla spółdzielczości kredytowej importujemy z Ameryki, i szczęście, że stamtąd, bo inaczej ta spółdzielczość nie wróciłaby na nasz rynek.
Wczoraj i dziś
Kiedy słyszę, jak ostre są polemiki, odnoszę wrażenie, że Komitet Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk jest ze stanu naszego prawa nieledwie dumny. Stąd zapewne irytacja tym, że nowy kodeks karny wywołał swoją amatorszczyzną aż tak gwałtowne protesty (gdyby ktoś zauważył zgłaszane wcześniej poprawki, ustrzeglibyśmy się wytykanych dziś błędów i braków). Komitet trafnie odczytał te protesty jako walkę z samą filozofią kodeksu, nie tylko z błędami szczegółowymi. Niestety, przy sposobności wyszło na jaw, że sporo naszych uczonych po prostu nie czyta światowej literatury swej specjalności, że niemało karnistów po prostu nie zna ani "Broken windows" z 1982 r., ani amerykańskich doświadczeń z formułą "zero tolerance". Protesty przedstawia się natomiast jako dążność do zaostrzenia represji karnej, podczas gdy chodzi o powrót do zdrowego rozsądku, ponieważ to kodeks obniżył represję karną do granic absurdu. Kiedy gwałt ze szczególnym okrucieństwem staje się tylko występkiem, prawo karne przestaje być prawem karnym. Jeśli przeciwko "kagańcowym" artykułom 212 i 213 nie wystąpił nowy minister sprawiedliwości, mogę go zrozumieć - głosy dziennikarzy nie liczą się w wyborach. Artykuł ów jednak, wymierzony w wolność słowa, nie staje się dzięki temu mniej idiotyczny.
Przez dziesięć lat jako publicysta, tyle że po solidnych studiach prawniczych, przypominałem zagubione, wymagające odbudowy dziedziny prawa. Nie wspomnę już walk o powrót kodeksu handlowego, niezbędnego, zdawałoby się, w gospodarce rynkowej. A ileż komplikacji przysparzała nieobecność w naszych stosunkach prawnych i podatkowych instytucji "kupca jednoosobowego"! Czego się zresztą tknąć - to samo. Toż do dzisiaj nie funkcjonuje u nas, wymagające najpierw dyskusji nad podstawami ustroju prawnego - "prawo publiczne", pojęcie, które Europa odziedziczyła po starożytnym Rzymie. Nie funkcjonuje, niezbędne w życiu codziennym świata osób prawnych, pojęcie "osoby prawa publicznego" (czym są, a propos, te publiczne telewizje i rozgłośnie radiowe?).
Próbowałem przypomnieć sądownictwo polubowne - wyszło, że ludzie z młodszych pokoleń prawników nie orientują się nawet czasem, że wyrokowi sądu polubownego przysługuje moc wyroku sądu powszechnego i takaż egzekucja. Innymi słowy, nie znają obowiązującego kodeksu postępowania cywilnego! Nic dziwnego, nie publikuje się ani starych, ani nowych podręczników sądownictwa polubownego, a moi znajomi prawnicy średniego pokolenia nawet nie wiedzieli - bo im tego na studiach po prostu nie mówiono - jak wyglądało sądownictwo polubowne w Polsce przedwojennej.
Ustawa reprywatyzacyjna raz jeszcze ujawniła, że nieznane pozostaje również prawo hipoteczne i - pokancerowane - prawo rzeczowe. Kiedy minister noszący to samo co ja nazwisko próbował przywrócić do życia instytucje długoterminowego kredytu hipotecznego, znalazł jednego - tak, jednego - młodego naukowca prawnika od hipoteki. A dlaczego jest to takie ważne? Według ustawy reprywatyzacja obciąży kosztami podatników, to oni mają płacić za beneficjentów wywłaszczeń dokonanych przez PRL. Tymczasem wszystko, co trzeba, to odbudować porządek hipoteczny i umożliwić dawnym właścicielom nieruchomości, w tym także np. spadkobiercom wymordowanych Żydów, dochodzenie własności lub należności od użytkowników. Ci ostatni dzięki zasiedzeniu (pytanie, od kiedy ma ono biec) uzyskają wpis do ksiąg hipotecznych, co najwyżej z obciążeniem spłatą jakichś należności w ciągu 10 czy 20 lat. W przypadku nieruchomości z reformy rolnej obciążenia te powinien przejąć skarb państwa, a jeśli chodzi o nieruchomości poniemieckie - należałoby rozwiązać problem dwustronnie, z uwagi na to, że nasze roszczenia są znacznie wyższe (w zniszczonej Warszawie np. moja rodzina straciła nie tylko mieszkania, ale i parę tysięcy starodruków księgozbioru mojego ojca, a nie myśmy napadli na Niemcy).
Mieliśmy w Polsce świetne prawo hipoteczne, a podręcznika Walentego Dutkiewicza z 1850 r. używano do roku 1947. Robiłem też i ja, co mogłem, by przypomnieć bezcenne polskie doświadczenia w dziedzinie długoterminowego kredytu hipotecznego, zarówno Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, jak i towarzystw kredytowych miejskich - przy milczeniu środowiska prawniczego. Tymczasem słynny Druckiego-Lubeckiego "cud pieniędzy z niczego" jest do powtórzenia (oczywiście, po uporządkowaniu zapisów hipotecznych). Opracowałem dla Fundacji na rzecz Odbudowy Długoterminowego Kredytu Hipotecznego skrypt zawierający historię papierów wartościowych o stałym oprocentowaniu; przetłumaczyli go... Niemcy z niemieckich banków hipotecznych, ale w kraju nie okazał się nikomu potrzebny.
Ubezpieczenia
Socjalizm wytrzebił też fachowców od ubezpieczeń. Pierwszą ustawę ubezpieczeniową pichcili sympatyczni młodzi ludzie, którzy nawet nie wiedzieli o istnieniu ubezpieczeń wzajemnych - w kraju, który do roku 1939 miał najdłuższe i najrozleglejsze doświadczenie w tej dziedzinie na świecie! Ubezpieczenia wzajemne wróciły do Polski nie dzięki inicjatywie prawników, lecz dwóch działaczy społecznych, a rekonstruował je i korygował ustawę pewien dobrze mi znany inżynier o prawniczych zainteresowaniach.
Prawa skarbowego nie mamy w ogóle, a na domiar złego umarł Andrzej Komar. Powiedzmy, że ta luka może poczekać, jednakże trudno przeoczyć, jak spartaczono "reformę" administracyjną. Czołowych polskich administratywistów i specjalistów od zarządzania - w tym dwóch ekspertów ONZ od reform administracji, z którymi wspólnie podpisałem list otwarty wzywający do rzetelnej dyskusji - nawet nie dopuszczono do głosu; tak samo nie pytano profesora Tadeusza Zielińskiego o podstawy odrodzenia ubezpieczeń społecznych, które powinno się oprzeć na zasadach ubezpieczeń wzajemnych.
Biurokracja mianowana
Dziś przewidywane skutki partactwa oglądamy w całej okazałości: kiedy cały świat spłaszcza struktury zarządzania i administracji, my, degradując zarazem gminę, zwiększyliśmy liczbę szczebli administracji do pięciu, natomiast rozrost biurokracji powiatowej sięgnął kilkudziesięciu tysięcy etatów i paru miliardów złotych dodatkowych kosztów, choć te same zadania mogliby wykonać ludzie do nich oddelegowani przez powiatowe związki gmin, na ich koszt. Kwestii absurdu i kosztów ustroju Warszawy nie będę już nawet poruszał; ani też "reformy centrum", którego nadwyżki zatrudnienia urosły w kosztach do kilkunastu miliardów złotych rocznie.
Reformę ubezpieczeń społecznych przeprowadzono, nie znając nawet podstawowych doświadczeń, tych Bismarckowskich - czego dowodzi oddanie kas chorych pod kontrolę politykom, zamiast przedstawicielom ubezpieczycieli i ubezpieczonych.
Najgorsze jest jednak, że bez dyskusji rozstrzygnięto sprawę najważniejszą - ustroju państwa, ustroju naszej demokracji. Ani w Sejmie, ani w środowisku prawników nie doszło do uczciwej wymiany poglądów. Nie zauważyłem nawet śladu znajomości projektów konstytucji sprzed 1921 r. ani żadnej próby, przynajmniej polemicznego, odrzucenia koncepcji. Dziś potężnieje z miesiąca na miesiąc ruch społeczny na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych, ale dlaczego taka inicjatywa musiała wyjść od fizyków, historyków i lokalnych działaczy społecznych, a nie od wybitnych prawników konstytucjonalistów? Na pytanie to znajduję, niestety, jedną tylko prostą odpowiedź - dziedzictwo obyczajowe po socjalizmie skazuje prawników na usługi wobec polityków.
Nie wzywam, by wszystkie tu wyliczone słabości usunąć zaraz. Wymaga to lat, szerokiego, wieloletniego programu rozwoju studiów uniwersyteckich i życia naukowego, z udziałem może uczonych z zagranicy. Sędziowie i prokuratorzy mogą natomiast przechodzić co parę lat egzaminy sprawdzające aktualność ich wiedzy. Chodzi jednak przede wszystkim o atmosferę - którą może zmienić otwarta dyskusja między ludźmi z poczuciem odpowiedzialności za stan prawa i za Polskę. Przepraszam za patos, ale gdyby temat dotyczył innej niż prawo dziedziny, użyłbym słów znacznie mocniejszych. | Dzisiejsza polska procedura legislacyjna jest żenująca, a choć mamy dobrych prawników, niewielki mają wpływ na warunki tworzenia dobrego prawa.Nie chodzi o to, by adresatom tych słów zrobić przykrość, ani, tym bardziej,by ich obrazić. Chodzi o to, żeby przywrócić standardy prawa, jakimi szczycić się mogliśmy przed drugą wojną światową. Przypominam tu swą sugestię z pierwszych lat wolności, by wrócić do stanu prawa z 1 września 1939 r., bo łatwiej poprawiać prawo dobre niż kiepsko deformowane.
W legislacji trwa socjalizm obyczajowy: przepycha się "własnoręczne" ustawy przez zaprzyjaźnionych polityków, ci chronią projekt już nie przed opinią publiczną, ale przed samym środowiskiem prawniczym, w rezultacie niemal zaraz po uchwaleniu danego aktu trzeba go nowelizować, usuwając mniej lub bardziej kompromitujące luki bądź pomyłki. Dzisiejszy tryb legislacji pozytywne rezultaty wręcz wyklucza.
Przez dziesięć lat jako publicysta, tyle że po solidnych studiach prawniczych, przypominałem zagubione, wymagające odbudowy dziedziny prawa. Nie wspomnę już walk o powrót kodeksu handlowego, niezbędnego, zdawałoby się, w gospodarce rynkowej. Próbowałem przypomnieć sądownictwo polubowne. Ustawa reprywatyzacyjna raz jeszcze ujawniła, że nieznane pozostaje również prawo hipoteczne i - pokancerowane - prawo rzeczowe. Socjalizm wytrzebił też fachowców od ubezpieczeń. Prawa skarbowego nie mamy w ogóle, a na domiar złego umarł Andrzej Komar.
Dziś przewidywane skutki partactwa oglądamy w całej okazałości: kiedy cały świat spłaszcza struktury zarządzania i administracji, my, degradując zarazem gminę, zwiększyliśmy liczbę szczebli administracji do pięciu. Reformę ubezpieczeń społecznych przeprowadzono, nie znając nawet podstawowych doświadczeń, tych Bismarckowskich. Najgorsze jest jednak, że bez dyskusji rozstrzygnięto sprawę najważniejszą - ustroju państwa, ustroju naszej demokracji.
Nie wzywam, by wszystkie tu wyliczone słabości usunąć zaraz. Wymaga to lat, szerokiego, wieloletniego programu rozwoju studiów uniwersyteckich i życia naukowego. Chodzi jednak przede wszystkim o atmosferę - którą może zmienić otwarta dyskusja między ludźmi z poczuciem odpowiedzialności za stan prawa i za Polskę. |
REPORTAŻ
Prokurator ustalił: filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich par
Lot nad bocianim gniazdem
JERZY MORAWSKI
Pilot pogonił motolotnię w stronę bocianów. Miał wykonać lot równoległy do lecącego ptaka. Operator kamery, umocowany w latającej maszynie, w pięciosekundowym kadrze powinien uchwycić piękno naszej krainy - zakładał scenariusz.
Gdy motolotnia zbliżała się do ptaków, one zgodnie z instynktem dawały nura. Okazało się, że bociany są zwrotniejsze niż maszyna latająca. Powietrzny pojedynek bocianów z motolotnią oglądało z zadartymi głowami Żywkowo.
Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Osada w zaniku. Dziewięć numerów. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. I co tu kryć: nie ludzie, ale bociany ciągną Żywkowo do świata.
Kurtka w górze
Nim rozpoczęto łowy na szybujące ptaki, reżyser filmu musiał załatwić furę papierów. Sztab Generalny Wojska Polskiego za loty motolotnią w pogoni za bocianami pobrał 600 zł opłaty. Filmowcy, mający nakręcić wizytówkę z narodową maskotką na wystawę Expo 2000, uzyskali również pozytywną opinię co do lotów od Straży Granicznej. Straż Graniczna zawiadomiła rosyjskich pograniczników o motolotni wzbijającej się w powietrze w pasie nadgranicznym, aby nie wzięli jej za niezidentyfikowany obiekt latający.
Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Prosto z Afryki. Kilka dni później przyfrunęła z Gdańska motolotnia. Filmowców przywitał z markotną miną Władysław Andrejew, prezes lokalnego koła zajmującego się bocianami. Zliczył na swojej chałupie, stodole, oborze i okolicznych wierzbach zaledwie dwadzieścia trzy gniazda z ptakami. Ktoś zadzwonił, że w innych wsiach wylądowało o pięć boćków więcej. Powiało grozą. Prezes wiedział, co oznacza rozejście się wieści, że Żywkowo ściąga w swe niskie progi, a raczej na dachy mniej boćków od innych.
Prezes Adrejew postanowił dołożyć starań, aby chociaż w Hanowerze dowiedzieli się, że Żywkowo wciąż dzierży palmę pierwszeństwa w bocianach. Wsiadł na traktor i orał pole, aby zachęcić siedzące w gniazdach bociany do konsumpcji tak ulubionych pędraków. Ptaki się nie poderwały z gniazd, chociaż filmowcy zrobili klapsa. Motolotniarz z operatorem wbił się w przestworza. Robił puste kółka na Żywkowem.
Andrejew przymknął oczy, gdy reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, tupał i klaskał na bociany. Ostatecznie uciekł się do sposobu wypróbowanego przez gołębiarzy: zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków mających za nic sztukę filmową. Kilka boćków poderwało się w niebo.
Na to czyhał motolotniarz. Motolotnia uwijała się w powietrzu, podstępnie nadlatywała nad ptaki od tyłu, równała się z nimi, zalotnie machała skrzydłami wielkimi jak wierzeje stodoły. Bociany jednak za nic nie chciały statystować w filmie. Motolotniarz, doświadczony pilot wojskowy, gdy wylądował, wyrzucił z siebie:
- Nigdy więcej.
Żywkowo na Expo
Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była gościom, tłumnie odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Cieszy oko.
Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce przygraniczne bociany zaklekotały im w głowach: otrzymali wezwania na komisariaty policji w różnych częściach kraju. Od Gdańska po Kraków, tam gdzie mieszkają.
Na komisariatach policjanci zadali pytania: Czy ktoś z ekipy wymachiwał odzieżą? Jaki był sens wykorzystywania motolotni do zdjęć?
Reżyser filmu na Expo 2000, Dariusz Małecki, przyznał się na komisariacie, że raz rzucił kurtkę w górę.
- Nie bardzo rozumiałem związek podrzucenia w powietrze kurtki ze śledztwem w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie - wspomina swoje zdziwienie reżyser Małecki, gdy usłyszał w komisariacie policji w podwarszawskim Nadarzynie, o co chodzi.
Rolnik Władysław Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi. Nie kryje oburzenia. Kręcili w Żywkowie - wylicza - zdjęcia do "Pana Tadeusza", z Gdańska film do Dwójki, kręcili "5-10-15", byli z teleranka, była francuska telewizja, była niemiecka.
- Każdy zachował się po ludzku. Ale żeby motolotnią jeździć po niebie? A sam reżyser chodził po podwórkach, machał marynarką i płoszył bociany z jaj. Ja tego nie widziałem, ale sąsiedzi mówili. Taki chwyt jest niedozwolony - twierdzi.
Dariusz Małecki wraz z ekipą spożywał posiłki w domu rolnika Andrejewa. Za gościnę zapłacił gospodarzowi, jak należy. Nie udobruchał go jednak.
- Reżyser bezczelnie się zachowywał. To nie był miłośnik przyrody. To był miłośnik pieniędzy. Za wszelką cenę chciał zrobić dobry film. A co się narobiło?
Po zadziałaniu podrzuconej marynarki reżysera - według Andrejewa - z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Zbiegły na tydzień. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja.
Operator Szymon Tarwacki (również przesłuchiwany przez policję) z motolotni filmował bociany. Motolotnia zniżyła się do stu metrów nad gniazdami.
- Bociany nic sobie nie robiły z naszej obecności. Były przyzwyczajone do ludzi. Gospodarz Andrejew ciął drewno piłą mechaniczną. Huk jak sto diabłów. Bociany nie drgnęły.
Zaobserwował z powietrza sytuację, gdy jeden bocian przeganiał drugiego. To nie są takie niewinne ptaszki - dodaje. Niektóre samce przylatują do obcego gniazda, wyrzucają jaja i samca, który się tam gnieździł. Zajmują miejsce wyrzuconego i zapładniają zastaną samicę na nowo. Byłem tam świadkiem tego wiele razy - przekonuje Szymon Tarwacki.
- Podejrzewam, że jeśli jakieś bociany opuściły swoje gniazda, to tylko z jednej przyczyny. Tam było za mało pokarmu, jak na taką liczbę bocianów. O co naprawdę chodzi?
Policja goni filmowców
Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie, który w tej sprawie złożył doniesienie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora Mirosława Skowyry z Bartoszyc.
Prokurator Skowyra zapytał biegłego z zakresu ochrony środowiska: czy szkody w świecie zwierzęcym miały znaczne rozmiary? (Przy "znacznych rozmiarach" reżyser Małecki może liczyć nawet na pięć lat więzienia). Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów".
Biegły nie jest z zawodu ornitologiem, co wytknięto.
Prokurator Skowyra przyznaje, że jest wyczulony na sprawy ekologiczne.
- W czterech gniazdach nic się nie wykluło. Szkoda jest - akcentuje prokurator.
Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków traktuje Żywkowo jako jedną z trzech największych kolonii lęgowych bociana białego w kraju.
Kalski uważa, że człowiek z kurtką, biegający po zagrodach i zrywający bociany do lotu, spowodował tragedię.
- Doprowadził do opuszczenia gniazd, co wykorzystały sroki - wyjaśnia.
W opinii do wojewódzkiego konserwatora przyrody w Olsztynie Roman Kalski wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł.
Policja w Górowie Iłoweckim na zlecenie prokuratury ustala szczegóły wyczynu filmowców. Wysyła faksy po kraju, zleca przesłuchania podejrzanych i musi oglądać filmy w telewizji, aby przeniknąć tajniki kuchni filmowców. Józef Gower z Komisariatu Policji w Górowie Iławeckim nie kryje rozczarowania filmowym akcentem swej pracy. Przesłuchał mieszkańców Żywkowa.
- Z moich rozmów wynika, że nie doszło do wystraszenia bocianów - mówi. - Pełno rozbojów, złodziejstwa w okolicy. A policja goni filmowców, bo podobno pogonili ptaki.
Teraz ekologia
Chałupy w Żywkowie pod naporem bocianich gniazd (jedno waży pół tony) zaczęły się walić. Co roku dwa, trzy siedliska ptaków spadały. Groziły odloty bocianów. Organizacje wspierające ekologię, aby przytrzymać ptaki we wsi na granicy kraju, sypnęły groszem. Poustawiano na wyremontowanych dachach platformy pod gniazda. Wybudowano wieżę widokową, wydrukowano bilety (za 1 zł można sobie zajrzeć do gniazda bociana). Uruchomiono też izbę edukacji przyrodniczej. Wszystko za 150 tys. zł.
- Sukces został odniesiony - przekonuje Roman Kalski.
Przed modernizacją dachów było 38 par bocianów. Po - kolonia wzrosła o sześć par.
Władysław Andrejew od sponsorów - jak określa organizacje ekologiczne - otrzymał zlecenie na wykonanie drewnianych podstaw pod nowe gniazda. Stare gniazda narzucił na podstawy. Bociany na wiosnę przyleciały i miały nowe chatki.
- Czy chciały w nich mieszkać?
- A miały wyjście? - odpowiada rolnik Andrejew.
Andrejew wie, że rolnictwo przy granicy pada.
- Ręce urobione, nogi wychodzone. Renty nie chcą dać - mówi. - Przestawiam się na ekologię. | Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. I co tu kryć: nie ludzie, ale bociany ciągną Żywkowo do świata.
Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Kilka dni później przyfrunęła z Gdańska motolotnia. Filmowców przywitał z markotną miną Władysław Andrejew, prezes lokalnego koła zajmującego się bocianami. Zliczył na swojej chałupie, stodole, oborze i okolicznych wierzbach zaledwie dwadzieścia trzy gniazda z ptakami. Ktoś zadzwonił, że w innych wsiach wylądowało o pięć boćków więcej. Powiało grozą.
Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce przygraniczne bociany zaklekotały im w głowach: otrzymali wezwania na komisariaty policji w różnych częściach kraju. |
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych
Nadprodukcja superprodukcji
"Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
BARBARA HOLLENDER
W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów.
Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie.
Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów.
Kto finansuje superprodukcje
Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych.
Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów.
Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe.
Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze.
Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej.
Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP.
Pod zastaw własnych domów
Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy.
Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł.
Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto.
Interes ponad wszystko
Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste.
Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r.
A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji?
Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. - | Filmowcy planują na ten rok wiele polskich superprodukcji. Istnieje jednak obawa, że przemysł filmowy popełni błąd przeinwestowania i filmy będą odbierać sobie widzów. Kilkadziesiąt lat temu w Polsce popularne były superprodukcje oparte na klasyce literackiej. Dziś filmowcy próbują działać podobnie, nie biorą jednak pod uwagę zmian na rynku filmowym, który musi konkurować z szeroką ofertą kulturalną. Zmieniły się też warunki produkcji, gdyż Komitet Kinematografii finansuje tylko 5-7 proc. kosztów. W Polsce wciąż nie ma inwestorów prywatnych, więc polscy producenci zaciągają kredyty w bankach. Warto jednak zastanowić się, czy superprodukcje to jedyny sposób na skłonienie Polaków do odwiedzenia kina. Takie filmy mogą okazać sie zabójcze dla skromnych filmów artystycznych, które przecież opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. |
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz
Turyści poza strefą
Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku.
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
JERZY SADECKI
- Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem.
- Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony.
- Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy?
Newralgiczna topografia
W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty.
Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę.
Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej.
Granica przez halę
Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki.
Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne.
Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy.
W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły.
Jak brak zgody, to bez zgody
O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej.
- Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko.
Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących.
Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai.
- Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Bomba z opóźnionym zapłonem?
- Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau.
- Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek.
Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem.
- Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego".
- Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie.
- Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył?
Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. - | Spółka Maja 7 września otworzy centrum usługowo-parkingowe przy KL Auschwitz. Należące do spółki tereny znajdują się niedaleko obozowej bramy. Pierwotnie pezes Janusz Marszałek chciał wybudować tam centrum handlowe. Pomysł ten wzbudził jednak wiele kontrowersji, dlatego prezes zmienił plany i zdecydował się na stworzenie kompleksu parkingowego i usługowo-handlowego, który ma obsługiwać ludzi przyjeżdżających do muzeum Auschwitz-Birkenau. Jednak w 1999 roku wprowadzono ustawę, która ustanawia stumetrową strefę ochronną wokół terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady. Część terenu spółki znalazła się w tej strefie. W takiej sytuacji nie wystarcza samo pozwolenie na budowę, niezbędna jest zgoda wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej, której Marszałek nie ma. Wojewoda uznał bowiem, że istniejące nieopodal muzeum placówki spełniają potrzeby odwiedzających. Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji uchylił jednak odmowną decyzję i zlecił szczegółowe analizy, do których nie doszło, gdyż Maja zwróciła się o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Zdecydowała się uruchomić najpierw obiekty usytuowane poza strefą. O pozwolenie miałyby występować później indywidualne firmy, które będą chciały działać w strefie. Marszałek powołuje się też na uchwałę Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z 1996 roku, z której wynika, że wszelka działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu. Marszałek chciałby przejąć jej funkcje. Muzeum nie chce jednak rezygnować z parkingów przy wjeździe, gdyż są bardzo dochodowe. Zapowiada się więc walka o turystów. Nie wszyscy są pewni, czy spółka Maja będzie w stanie zagwarantować, że na terenie kompleksu nie będą pojawiały się niestosowne reklamy lub antysemickie publikacje, gdyż jej prezes kilkakrotnie atakował słownie Kalmana Sultanika, przedstawiciela Światowego Kongresu Żydów. Marszałek twierdzi jednak, że nie jest antysemitą. |
TECHNOLOGIE
Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych
Komputer sterowany myślą
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni.
Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia.
Elektrody w mózgu
Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii.
Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci.
Elektroniczna telepatia
Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90.
Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli.
System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów.
Homoelektronicus
Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość.
Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem.
Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. | Naukowcy w USA, Japonii i Europie konstruują urządzenia odczytujące aktywność układu nerwowego człowieka. Prof. Roy Bakaya z Atlanty wszczepił pacjentom do ośrodka ruchowego w ich mózgach implanty krzemowe, dzięki którym mogli bezdotykowo sterować kursorem na ekranie monitora. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, cierpiących np. na stwardnienie zanikowe boczne, jest to jedyny sposób porozumiewania się z otoczeniem. Badania nad selekcjonowaniem i odczytywaniem sygnałów ludzkiego mózgu zapoczątkowano w latach 60., ich rozwój nastąpił w latach 90. w Japonii i USA. Być może niedługo, dzięki coraz doskonalszym technikom badania mózgu, możliwe będzie odczytywanie ludzkich myśli i wpływanie na podświadomość, a z czasem także naprowadzanie rakiet na cel wzrokiem. Fantastyka stopniowo staje się rzeczywistością. |
ORGANIZACJE POZARZĄDOWE
Dotacje budżetowe przesądzają o ich bycie
Przyciąganie polityczne
ELIZA OLCZYK
Organizacje pozarządowe w Polsce nie mają łatwego życia. Zbieranie pieniędzy od sponsorów idzie opornie, zarabianie pieniędzy jeszcze trudniej, a dotacje budżetowe zależą nie od programu działania, nie od osiągnięć, tylko od... koniunktury politycznej. Tak się bowiem utarło, że rządy preferują organizacje bliskie sobie ideologicznie, choć nie tym kryterium powinny się kierować.
W Polsce istnieją tysiące organizacji pozarządowych (jak nazwa wskazuje działających poza obszarem zainteresowania administracji rządowej) zajmujących się najróżniejszymi sprawami. Są organizacje propagujące naturalny poród i karmienie piersią, są stowarzyszenia chorych na autyzm, są organizacje wspierające rozwój samorządów i małych przedsiębiorstw, kształcące liderów, organizujące kursy asertywnego zachowania, nauczające bezrobotnych aktywnego poszukiwania pracy itd.
Elektorat zorganizowany
Nie ma chyba dziedziny życia, w której nie działałaby organizacja pozarządowa służąca ludziom radą i pomocą. Działalność organizacji pozarządowych jest cechą społeczeństwa demokratycznego, które organizuje się w grupy dla realizacji konkretnych celów. Taki zorganizowany elektorat jest łakomym kąskiem dla partii politycznych.
Coraz wyraźniej widać wciąganie organizacji pozarządowych w orbitę wpływów partii politycznych. Najłatwiej prześledzić to na przykładzie dwóch największych ugrupowań politycznych - Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Akcji Wyborczej Solidarność. Zarówno Sojusz, jak i Akcja mają swoich faworytów. Do AWS przylgnęły ruchy obrony życia oraz najróżniejsze organizacje katolickie. SLD wciąga w swoją orbitę organizacje feministyczne oraz działające na rzecz neutralności światopoglądowej państwa. Sojusz popiera Zrzeszenie Studentów Polskich i Związek Harcerstwa Polskiego, AWS - Niezależne Zrzeszenie Studentów i Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej. Są organizacje kombatanckie sympatyzujące z AWS i sympatyzujące z SLD. Tak więc, już na pierwszy rzut oka widać, że oba ugrupowania stanowią jednakowy magnes dla organizacji pozarządowych. Mechanizmy przyciągania są różne, ale najważniejszy z nich to pieniądze, a raczej ich brak. Dotacje budżetowe często bowiem przesądzają o być albo nie być organizacji pozarządowych.
Wczoraj wy, dzisiaj inni
Faworyzowanie jednych organizacji, a pomijanie drugich przy rozdziale publicznych środków zostało nagłośnione w ubiegłym roku, gdy niektóre organizacje pozarządowe zaczęły uskarżać się w prasie, że nie dostały dotacji z budżetu państwa na działalność. Podobne praktyki nie rozpoczęły się jednak przed rokiem, lecz znacznie wcześniej.
Prawo stanowi, że rząd może zlecać organizacjom pozarządowym zadania do realizacji i przekazywać na to pieniądze podatników. Rzecz polega na tym, że organizacji pozarządowych jest znacznie więcej niż pieniędzy budżetowych, i tu właśnie pojawia się miejsce na sympatie polityczne.
W ubiegłym roku część organizacji pozarządowych publicznie protestowała przeciwko obcięciu dotacji rządowych na zadania zlecone. Poszkodowany czuł się m.in. Związek Harcerstwa Polskiego, od lat organizujący wypoczynek dzieci i młodzieży, który jeszcze późną wiosną nie wiedział, czy dostanie pieniądze na ten cel, czy też nie.
Pieniądze na dofinansowanie wypoczynku dzieci (i nie tylko) przyznawała komisja powołana wspólnie przez MEN i pełnomocnika rządu ds. rodziny. Przyjęte kryteria były mgliste, a wszelkie pretensje zbywano oświadczając, że jest wiele organizacji, które prowadzą podobną działalność, a każda ma prawo do pieniędzy budżetowych. ZHP, który narzekał, że brakuje mu środków na zorganizowanie obozów dla młodzieży, słyszał w odpowiedzi, że w latach 1993 - 1997 (a więc w okresie rządów SLD - PSL) dostawał dużo pieniędzy, a konkurencyjny ZHR mało. Nie trudno odgadnąć, że od momentu gdy władzę przejęła koalicja AWS - UW ma być odwrotnie, ZHR dostanie dużo, a ZHP mało.
Katoliczki po feministkach
Najwięcej skarg od organizacji pozarządowych, które czuły się dyskryminowane przez administrację rządową, dotyczyło działalności ministra Kazimierza Kapery, byłego pełnomocnika rządu ds. rodziny. O uchylanie się od współpracy oskarżały go przede wszystkim feministyczne organizacje. Minister Kapera rozwiązał Forum Organizacji Pozarządowych, odsuwając od współpracy wszelkie niekatolickie organizacje, za to chętnie współpracował np. z Forum Kobiet Polskich, zrzeszającym przede wszystkim stowarzyszenia katolickie i duszpasterstwa.
Poglądy ministra Kapery znajdowały odzwierciedlenie w wielu jego działaniach - pełnomocnik rządu ds. rodziny anulował m.in. wyniki konkursu na prowadzenie ośrodków pomocy dla kobiet będących ofiarami przemocy rodzinnej i rozpisał nowy konkurs. Nie trudno zgadnąć, że wygrały go w dużej części organizacje katolickie. Niekoniecznie lepsze od poprzednich, wyłonionych w drodze konkursu, ale niekoniecznie też gorsze - po prostu, o słusznej orientacji politycznej. Biuro pełnomocnika ds. rodziny tłumaczyło się wówczas, że konkurs został powtórzony ze względu na zarzuty Departamentu Kontroli dotyczące sposobu organizacji poprzedniego konkursu (w protokole z posiedzenia komisji nie umieszczono informacji o jej składzie, o dacie i miejscu posiedzenia, o regulaminie oraz o kryteriach wedle, których był rozstrzygnięty) oraz z powodu presji ze strony organizacji pozarządowych, które prowadzą podobną działalność, a zostały pominięte w konkursie.
Poprzedniczka ministra Kapery, Jolanta Banach, pełnomocniczka rządu ds. rodziny i kobiet w rządach Józefa Oleksego i Włodzimierza Cimoszewicza, na odmianę współpracowała głównie z organizacjami feministycznymi. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że minister Banach próbowała współpracować z organizacjami katolickimi, jednak z powodu różnicy poglądów owa współpraca zwykle szybko się kończyła. Organizacje katolickie niejednokrotnie protestowały przeciwko popieraniu przez minister Banach jednej opcji światopoglądowej.
Mechanizm jest więc prosty - kto miał poczucie krzywdy, za czasów koalicji SLD - PSL przystał do AWS. Kto czuje się dyskryminowany przez rząd Jerzego Buzka, zwraca się w kierunku SLD.
Kuszeni przez SLD
Sojusz nie czeka zresztą, aby niezadowoleni przyszli się poskarżyć. Politycy SLD zachęcali kilka miesięcy temu organizacje pozarządowe do utworzenia wspólnej koalicji antyrządowej. W kwietniu SLD wysłał do organizacji pozarządowych list zawierający propozycję współpracy przy tworzeniu alternatywnego programu "obejmującego najważniejsze dziedziny życia" w ramach forum opozycyjnego "Można inaczej".
- Klub Parlamentarny SLD oferuje państwu swoje możliwości parlamentarne, organizacyjne i intelektualne przy tworzeniu takiego programu - czytamy w liście skierowanym do jednej z organizacji.
W ten sposób w krąg polityki wciąganych jest coraz więcej organizacji pozarządowych.
Te natomiast, które nie są zainteresowane upolitycznianiem swojej działalności, dryfują bezradnie, próbując znaleźć dla siebie niszę. Liga Kobiet Polskich należy do tych organizacji, które czują się dyskryminowane przez obecny rząd, konnkretnie przez byłego pełnomocnika ds. rodziny Kazimierza Kaperę. Zarazem jednak nie bardzo chce zasilić szeregi sympatyków SLD.
Być może taka postawa wynika z tego, że szefowa Ligi jest wiceprzewodniczącą Unii Pracy, a być może Liga uważa, że apolityczność jest niezbędna w jej działalności.
Bez względu na przyczyny Liga Kobiet Polskich, choć kuszona przez SLD, zdystansowała się do propozycji utworzenia wspólnego antyrządowego frontu. Zarazem zarząd LKP zwrócił się do premiera z prośbą, by rząd "nie upolityczniał organizacji społecznych i nie dyskryminował tych, które inaczej niż oficjalna polityka obecnej koalicji patrzą na problemy kobiet i rodziny".
- Organizacja nasza jest pomijana przy opiniowaniu czy konsultowaniu ważnych kwestii społecznych dotyczących rodziny, jest to przykład dyskryminowania jednej z największych organizacji pozarządowych, która swoją misję formułuje odmiennie od politycznych deklaracji obecnie rządzącej koalicji. Liczymy na to, że pan premier zechce podjąć interwencję w tej ważnej kwestii - czytamy w liście do szefa rządu.
W odpowiedzi Jerzy Widzyk z Kancelarii Premiera napisał do Ligi Kobiet Polskich: "mam nadzieję, że przekonanie o potrzebie wspólnej odpowiedzialności za losy kraju pozwoli na dalszą owocną współpracę Ligi Kobiet Polskich z przedstawicielami władz centralnych i terenowych".
Minister Widzyk postanowił zignorować postawione w liście zarzuty. W każdym razie, na pewno nie zamierza wnikać w problemy organizacji pozarządowych ani też nie jest zwolennikiem zmian obecnej polityki administracji rządowej wobec nich. Organizacje sympatyzujące z SLD zapewne pocieszają się, że przypuszczalnie za dwa lata zmieni się ekipa rządząca i wtedy powetują sobie chude lata pod rządami AWS - UW. I tak wahadło będzie się wychylało - raz na lewo, raz na prawo. | Organizacje pozarządowe w Polsce nie mają łatwego życia. dotacje budżetowe zależą od... koniunktury politycznej. rządy preferują organizacje bliskie sobie ideologicznie. Do AWS przylgnęły ruchy obrony życia oraz najróżniejsze organizacje katolickie. SLD wciąga w swoją orbitę organizacje feministyczne oraz działające na rzecz neutralności światopoglądowej państwa. Dotacje budżetowe często przesądzają o być albo nie być organizacji pozarządowych. rząd może zlecać organizacjom pozarządowym zadania do realizacji i przekazywać na to pieniądze podatników. kto miał poczucie krzywdy, za czasów koalicji SLD - PSL przystał do AWS. Kto czuje się dyskryminowany przez rząd Jerzego Buzka, zwraca się w kierunku SLD. Minister Widzyk nie zamierza wnikać w problemy organizacji pozarządowych ani też nie jest zwolennikiem zmian obecnej polityki administracji rządowej wobec nich. |
Na okrętach Marynarki Wojennej RP przemycano alkohol
Spirytus zamiast min
FOT. MACIEJ PIĄSTA
MICHAŁ STANKIEWICZ
Według byłych żołnierzy, którzy odbywali służbę zasadniczą w Świnoujściu, na powracających z rejsu do Niemiec okrętach przewożono ogromne ilości alkoholu. Wszystkim kierowała kadra oficerska. Dwa lata temu w trakcie jednego z takich rejsów w niejasnych okolicznościach zginął marynarz.
Do Polski na okrętach miała wędrować dobrej jakości wódka, spirytus, whisky, koniak, likiery. Alkohol przewożony był w zamkniętych pomieszczeniach pod pokładem. Kadra oficerska dokonywała zakupów i organizowała przemyt. Młodzi marynarze - jak to w wojsku - byli tylko wykonawcami poleceń. Potem, już w Świnoujściu, oficerowie wywozili samochodami z jednostki zakupione towary. Interes kręcił się, a ryzyko wpadki było, jak się okazuje, niewielkie, gdyż służby celne i Straż Graniczna nie są uprawnione do kontroli okrętów wojennych. Mogłyby to robić tylko za zgodą Ministerstwa Obrony Narodowej.
- Kilka razy widziałem skład alkoholu na terenie jednostki - mówi "Rz" Rafał Wnuk, były żołnierz VIII Flotylli Obrony Wybrzeża w Świnoujściu, dzisiaj funkcjonariusz policji. - Jak okręty przypływały z Estonii czy Niemiec, to widziałem parkujące koło nich samochody oficerów. Do samochodów ładowano alkohol, po kilkanaście kartonów.
Spirytus porucznika W.
Mimo że ryzyko kontroli flotylli było minimalne, wpaść przecież mogli cywilni nabywcy alkoholu. Możliwe, że według takiego scenariusza rozegrały się wydarzenia w nocy 14 sierpnia 1999 roku. Wtedy jeden z mieszkańców Świnoujścia zauważył z okna swojego mieszkania, jak trzech podejrzanie wyglądających mężczyzn wynosi z sąsiedniego budynku kartony i pakuje je do samochodu. Zawiadomił policję. Okazało się, że w kartonach było 245 litrów spirytusu "Royal Feinspiryt" bez akcyzy. Ekipą kierował Robert Ł., pracujący na co dzień jako inspektor urzędu skarbowego. Pozostali dwaj byli kolegami pomagającymi ładować towar. Przesłuchiwany Robert Ł. zeznał, że spirytus kupił od kolegi - porucznika VIII Flotylli Mariusza W.
- Przyjeżdżałem do Świnoujścia kupować alkohol na promach wolnocłowych, ale Mariusz, który był moim kolegą z wojska, obiecał któregoś dnia większą ilość - wyjaśniał inspektor.
Według jego relacji miał zapłacić za całość pięć tysięcy złotych. Porucznik Mariusz W. nie przyznał się do handlu alkoholem i zarzucił Robertowi Ł. pomówienie. Każdy obstawał przy swojej wersji. Ostatecznie sąd uznał winę obydwu mężczyzn i skazał inspektora Roberta Ł. na cztery tysiące złotych grzywny, a Mariusza W. na tysiąc złotych. Nie udało się jednak ustalić, skąd porucznik wziął spirytus.
Oficer wciąż pracuje w jednostce. Chociaż dowództwa flotylli nie interesuje, co podwładni robią po godzinach pracy, oficer prasowy flotylli komandor Piotr Andrzejewski zna sprawę: - Wiem, że taka sytuacja miała miejsce. Źródło tego alkoholu nie było znane i mógł go kupić na statkach białej floty. Uważam, że oficerowie zarabiają tyle, że nie muszą się trudnić pokątnym handlem spirytusem.
W takim przypadku nie stosuje się żadnego wewnętrznego postępowania: - To nie było związane z pracą wojskową. Nie ma więc podstaw do postępowania dyscyplinarnego. Chyba że na przykład pojedzie samochodem w stanie nietrzeźwym i kogoś zabije - mówi komandor Andrzejewski.
Stracił równowagę
Cztery dni po nocnej wpadce znów pojawił się temat alkoholu. W trakcie powrotnego rejsu z Niemiec za burtę trałowca ORP "Drużno" wypadł marynarz, dwudziestojednoletni Grzegorz W. Zarządzona szybko akcja ratunkowa nie powiodła się. Mimo udziału innych okrętów, także niemieckich, polskich statków, samolotów i śmigłowców, marynarza nie odnaleziono. Prokuratura Wojskowa w Poznaniu podjęła śledztwo. Zeznawali kolejno wszyscy członkowie załogi "Drużna", także niektórzy z towarzyszącego mu ORP "Wicko".
- Około szóstej rano Grzegorz W. otrzymał od oficera rozkaz zmycia pokładu w celu usunięcia wymiocin. Marynarz zwrócił się do dyżurnego elektryka z prośbą o włączenie pompy. Potem na pokładzie zaczął podłączać wąż. Widział to z góry sygnalista. Grzegorz W. stanął koło miejsca, w którym podczas postoju w porcie podstawia się trap (schody - red.). W trakcie rejsu miejsce to jest zabezpieczone jedynie dwoma sznurkami. W pewnym momencie schylił się, okrętem bujnęło i wypadł za burtę. Już się nie wynurzył - streszcza zeznania załogi prokurator prowadzący śledztwo, kapitan Waldemar Praszczyk.
Wszystko wskazywało więc na wypadek. Jednak półtora miesiąca po tragedii pojawiły się nowe okoliczności. Morze oddało ciało. Znalazła je duńska policja na jednej z plaż niedaleko Kopenhagi. Przeprowadzono sekcję, której wyniki były zaskakujące - anatomopatolog znalazł na krtani marynarza ranę - która mogła pochodzić od uderzenia tępym narzędziem. Kolejne dwie sekcje przeprowadzone w Kopenhadze i Szczecinie nie wykazały już rany, ale też jej nie wykluczyły. We krwi marynarza stwierdzono jednak alkohol - ponad 0,6 promila. Według oceny prokuratury wystawionej na podstawie opinii biegłych - to normalne zjawisko u topielców. Śledztwo umorzono.
Rodzina Grzegorza nie pogodziła się jednak z takim zakończeniem sprawy. - Tuż po śmierci zaczęły się anonimowe telefony, od kolegów, że wojsko chce sprawę zatuszować, że to nie był zwykły wypadek - wspomina siostra Agnieszka. - Mówili, że na okręcie była libacja alkoholowa. Sporo osób się upiło, także oficerowie. Co więcej, okręt przewoził dużo alkoholu. Niektórzy wspominali, że mój brat zginął, bo żartował przy kadrze, iż zadzwoni do Polski, mówiąc, że przemycają alkohol.
Wszystko zgłosiła prokuraturze. Ponownie wszczęto śledztwo. Nic nowego jednak nie wniosło.
- Żaden marynarz nie chciał mi potwierdzić tych informacji. Nic nie wiedzieli o alkoholu - mówi kapitan Praszczyk.
Śledztwo umorzono więc drugi raz.
Nie było dyscypliny
Od tamtych wydarzeń minęły dwa lata. Ich uczestnicy, odbywający wtedy służbę zasadniczą, przeszli do cywila.
Odnalezienie byłych marynarzy nie jest łatwe. Mieszkają w różnych częściach Polski. Rozmawiają nieufnie i niechętnie. Po wielu próbach zgodzili się wyjawić "Rzeczpospolitej", co naprawdę wydarzyło się na okręcie. Opowiedzieli o śmierci Grzegorza W. i o alkoholu.
Kiedy zdarzyła się tragedia Stanisław Dobrowolski pełnił wachtę na wyższym pokładzie. Jest jedynym naocznym świadkiem.
- Stracił równowagę, próbował chwycić się relingu (barierki wokół pokładu - red.), ale mu się nie udało i wypadł. Nie krzyczał, nie machał rękoma - opowiada były sygnalista Dobrowolski. Wspomina, że widział kolegę kilka godzin wcześniej. - Nie był w stanie wejść na GSD (punkt dowodzenia - red.), był zmęczony, prawdopodobnie wcześniejszą imprezą.
Moment, w którym spadał W., zauważył Rafał Szkiela, hydroakustyk z sąsiedniego okrętu, pełniący wtedy wachtę jako sternik.
- Zobaczyłem, jak coś niebieskiego wypada za burtę. Leciało jak worek, bezwładnie, bez żadnego ruchu.
Wspomniana wcześniej impreza odbyła się na pożegnanie wspólnych ćwiczeń. Dwa polskie okręty i niemiecki złączyły się burtami na morzu.
- Niemcy mieli beczki z piwem i polewali, były ławeczki, grill. Kadra też piła - opowiada Bartosz Krzemiński, członek załogi "Drużna".
Czy tragiczne w skutkach zachwianie równowagi Grzegorza W. wiązało się więc z alkoholem? Nikt z naszych świadków tego nie neguje. Jednak inny uczestnik rejsu opowiada, że do wypadku doszło dzień po imprezie, a W. mógł pić już zupełnie inny alkohol. Na okręcie nie było przecież żelaznej dyscypliny.
- My piliśmy w Niemczech, na dyskotece, a kadra piła, kiedy chciała - mówi Krzemiński
- Jeden z oficerów wniósł kilka butelek z alkoholem na GSD i tam spożywał go z wachtą, która wówczas pełniła służbę - dodaje Rafał Wnuk, obecnie policjant.
Kadra pakowała, marynarze nosili
Marynarze wspominają też o naprawdę dużym ładunku alkoholu, jaki miał znajdować się na okręcie, i to nie w celach rozrywkowych.
- W niemieckim Olpenitz podjechała pod okręt ciężarówka załadowana wódką "Gorbatschow", whisky "Johnny Walker", likierem "Malibu", koniakami, spirytusem, winem. Było tego sześć albo osiem palet. Na polecenie kadry pomagałem z kolegami wnosić alkohol na okręt do pomieszczeń pod pokładem - opowiada Dobrowolski.
- Wtedy w porcie prawie nikogo nie było, bo był dzień wolny. Na okręcie kadra pakowała alkohol, był w pomieszczeniu trałowym, pod mesą (jadalnią - red.), w przetwórniach i chyba oficerowie mieli u siebie w kabinach - relacjonuje Bartosz Krzemiński.
Jednak kilka dni później, gdy jednostki powróciły do Świnoujścia i wysocy oficerowie kontrolowali okręty, żadnego alkoholu nie było. - Następnej nocy po śmierci Grzegorza kadra wyrzuciła alkohol za burtę - wyjaśnia Krzemiński.
Młodzi marynarze jeszcze przed dopłynięciem do bazy zostali ostrzeżeni: - żadnych rozmów o alkoholu. Nie mówcie też o tym, że Grzegorz pił alkohol, bo rodzina nie dostanie odszkodowania - tłumaczyli oficerowie.
- Jak Grzegorz wypadł za burtę, kadra się wystraszyła. Miałem zakaz mówienia komukolwiek, że był wnoszony alkohol i że ktoś był pijany. Zakazał mi tego dowódca okrętu w obecności dowódcy dywizjonu komandora Henryka Białkowskiego. Na lądzie odbywano z nami rozmowy, żeby z nikim nie poruszać tej sprawy i żeby podczas przesłuchania powstrzymywać się od mówienia o tym - Rafał Wnuk wyjaśnia, dlaczego ich zeznania w prokuraturze różnią się od obecnych relacji.
Enklawa bezalkoholowa
Z oficerem prasowym flotylli komandorem Piotrem Andrzejewskim spotykamy się w budynku sztabu flotylli, w centrum Świnoujścia. Na pytania odpowiada krótko.
Czy na jednostkach był większy ładunek alkoholu?
- Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Nie zostało to udowodnione, a prokuratura takiego zarzutu nie postawiła.
Czy dowódca otrzymał informacje o alkoholu?
- Trudno mi zająć stanowisko w tej kwestii, ale nie pamiętam, by takie sygnały były.
Czy Grzegorz W. był nietrzeźwy?
- W tej sprawie nie mogę zająć stanowiska, gdyż nic na ten temat nie wiem. Komandor rozwija jednak myśl: - Trudno by ktoś spożywał alkohol na służbie. Byłoby niezrozumiałe, gdyby dowództwo okrętu pozwoliło mu na to. Jestem przekonany, że niczego takiego na okręcie nie było. Na okręty i na teren jednostki nie można wnosić alkoholu. W znajdujących się tu bufetach nie ma nawet piwa. Teren jednostek jest enklawą bezalkoholową.
Było więcej
Tymczasem według informacji marynarzy przemyt alkoholu miał miejsce nie tylko podczas wspomnianego wyżej rejsu. Oficerowie nie kryli się też zbytnio z przeładowywaniem alkoholu z okrętów do swoich samochodów. Po takiej operacji samochody opuszczały teren jednostki. Świadkowie nie wiedzą, gdzie dalej towar trafiał. Jego odbiorcami byli prawdopodobnie cywile, którzy wcześniej dawali pieniądze i składali zamówienie u oficerów. Tak też mogło być właśnie ze sprawą porucznika VIII Flotylli Mariusza W. Dwa okręty takie jak "Wicko" i "Drużno" mogły wziąć przynajmniej kilka tysięcy butelek.-
VIII Flotylla Obrony Wybrzeża stacjonuje w Świnoujściu, Kołobrzegu, Dziwnowie i Międzyzdrojach.
Powstała w 1965 roku. Tworzą ją obecnie trzy dywizjony okrętów bojowych - wśród nich dywizjon okrętów transportowo-minowych i dywizjon trałowców, stacjonujące w Świnoujściu - oraz dywizjon kutrów zwalczania okrętów podwodnych w Kołobrzegu. W sumie około sześćdziesięciu jednostek. W skład flotylli wchodzą też jednostki brzegowe w Świnoujściu, Międzyzdrojach, Dziwnowie i Kołobrzegu. Służy w niej około trzech tysięcy żołnierzy, w tym dwa tysiące marynarzy i tysiąc kadry. W roku 1994 flotylla przyjęła imię wiceadmirała Kazimierza Porębskiego. Od kilku lat współpracuje z flotami państw NATO: Flotyllą Trałowo-Minową z Olpenitz, 3. Eskadrą Trałowo-Minową z Frederikshavn oraz okrętami z Warnemuende. Dowódcą VIII Flotylli Obrony Wybrzeża jest kontradmirał Stanisław Kasperkowiak. Rocznie flotylla uczestniczy w sześciu, ośmiu rejsach.
Polska ma trzy flotylle okrętów: III Flotylla w Gdyni, w skład której wchodzą jednostki uderzeniowe, IX Flotylla na Helu i VIII w Świnoujściu. | Według byłych żołnierzy, którzy odbywali służbę zasadniczą w Świnoujściu, na powracających z rejsu do Niemiec okrętach przewożono ogromne ilości alkoholu. Wszystkim kierowała kadra oficerska.
W trakcie powrotnego rejsu z Niemiec za burtę trałowca ORP "Drużno" wypadł marynarz, Grzegorz W. Morze oddało ciało. Przeprowadzono sekcję. We krwi marynarza stwierdzono alkohol. Według oceny prokuratury - to normalne zjawisko u topielców. Śledztwo umorzono.Rodzina Grzegorza nie pogodziła się z takim zakończeniem sprawy. - po śmierci zaczęły się anonimowe telefony - wspomina siostra Agnieszka. - Mówili, że na okręcie była libacja alkoholowa.
Od tamtych wydarzeń minęły dwa lata. Ich uczestnicy Opowiedzieli o śmierci Grzegorza W. i o alkoholu. - Stracił równowagę i wypadł - opowiada Dobrowolski. Wspomina, że widział kolegę kilka godzin wcześniej. - był zmęczony imprezą. Marynarze wspominają też o dużym ładunku alkoholu, jaki miał znajdować się na okręcie.- W niemieckim Olpenitz Na polecenie kadry pomagałem wnosić alkohol na okręt - opowiada Dobrowolski. Następnej nocy po śmierci Grzegorza kadra wyrzuciła alkohol za burtę.Młodzi marynarze zostali ostrzeżeni: - żadnych rozmów o alkoholu. według informacji marynarzy przemyt alkoholu miał miejsce nie tylko podczas wspomnianego wyżej rejsu. |
MSWIA
Premier wybiera Marka Biernackiego
Koniec bezkrólewia
Prawy opozycjonista
Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG.
Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata.
Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi.
Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom.
Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno).
Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO.
Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"?
Skuteczny likwidator
W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów.
Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał.
Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu.
W Ruchu Społecznym AWS
W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu.
Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki.
Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego.
Specsłużby
Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych.
Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega.
Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik.
Szef MSWiA, ale nie wicepremier
Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji.
Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem.
Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka.
Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka.
Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej.
Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera.
Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem.
Anna Marszałek, Piotr Adamowicz | Marek Biernacki w latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". Jego znajomi z czasów opozycji podkreślają, że jest on konsekwentny, pracowity, nie promuje siebie i zajmuje się przede wszystkim rozwiązywaniem konkretnych problemów. Jeśli chodzi o poglądy jest prawicowcem i antykomunistą. Jest człowiekiem religijnym, prawym, lojalnym i wiernym swoim poglądom.
W latach 1991 - 1997 został powołany na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP, a więc zrobił coś, co innym wydawało się niemożliwe. W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska) zaznacza, że Biernacki jest typem państwowca - jest ideowy i nie bierze udziału w rozgrywkach partyjnych. Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych i współautorem tzw. ustawy teczkowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych.
Biernacki będzie szefem nowego ministerstwa spraw wewnętrznych i administracji, odpowiedzialnego głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego, ale nie będzie wicepremierem. Zdaniem Leszka MIllera (SLD) wybór Biernackiego jest podyktowany potrzebą obsadzenia kogoś, kto nie jest zagrożeniem dla ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Według Jana Lityńskiego (UW) słabym punktem Biernackiego jest brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski zaznaczył, że nieprzydzielenie Biernackiemu stanowiska wicepremiera sprawi, że będzie on "posłusznym wykonawcą poleceń premiera". Według Konstatnego Miodowicza nie ma uzasadnienia dla łączenia obu pozycji, dlatego ten rozdział jest "powrotem do normalności". |
ROZMOWA
Profesor Edmund Mokrzycki, socjolog
Oczu zamydlić się już nie da
FOT. JAKUB OSTŁOWSKI
Czy politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? Są lepszymi politykami?
EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni, w tym sensie są lepsi. Ludzie z AWS są wyraźnie przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, która z natury rzeczy przyciąga inny typ ludzi.
Inny, czyli jaki?
O bardzo emocjonalnym charakterze. Albo bardzo pryncypialnych, albo mających słomiany zapał. Czasami takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny i osobistego interesu od interesu ogólnego, państwowego. Czyli mających nadmierną skłonność do bezkrytycznego utożsamiania własnego interesu z interesem publicznym. Każdy człowiek ma taką skłonność. Ale profesjonalny polityk nie pokazuje, że nie potrafi odróżnić interesu publicznego od własnego. A polityczny dyletant, amator tego nie potrafi.
Czy rzeczywiście obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia? Bo gdy się obserwuje odbiór polityki, to głównym zarzutem jest właśnie ten, że politycy nie trzymają się zasad.
To jest inna sprawa. Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. I oprócz pryncypialistów w rodzaju Aleksandra Halla są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes grupowy, zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się wtedy tylko kluczem do ochrony własnego interesu. Nie mam złudzeń co do charakteru tego ugrupowania. Pryncypialiści są tam różni.
Każda formacja polityczna uczy się sposobów zachowań od swoich poprzedników i w swoim własnym gronie. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki, profesjonalizacji aparatu administracyjnego. A właściwie pozostaje ona zaledwie w sferze postulatów.
To znaczy, że przez 10 lat ci, którzy byli wcześniej w opozycji, niczego się nie nauczyli?
Dlaczego mieliby niczego się nie nauczyć. Nie zmienia to jednak tego, że zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma, stojącymi na przeciwnych biegunach politycznych, obozami. A poza tym, w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Sojusz przecież traktuje je instrumentalnie jako formację wspierającą, kontynuując tradycję partii sprzymierzonych. Natomiast AWS wywodzi się ze szkoły związków zawodowych. I obudowana jest mniejszymi, par excellence, politycznymi formacjami.
Jakie to ma konsekwencje dla stylu i charakteru uprawiania polityki?
Chyba dosyć oczywiste.
Oczywiste byłoby to, że troszczy się o los zwykłych ludzi?
Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. Mimo że na przykład konserwatywna część Akcji bardzo by tego chciała. Ale jest blokowana przez swój zasadniczy człon i musi siedzieć w miarę spokojnie, cicho. Wtedy, kiedy AWS narzuca choćby politykę przemysłową wyrastającą z analizy interesów związków zawodowych.
Ludzie zarzucają obozowi rządzącemu przede wszystkim to, że nie broni interesów zwykłych ludzi.
To, że zarzucają, nie znaczy, że słusznie. Bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Myślę, że AWS wychodzi ze skóry, żeby zaspokajać potrzeby części środowisk pracowniczych. Tych - i to mój zasadniczy zarzut pod adresem AWS - które są w stanie odwołać się do siły i są w stanie zagrozić politycznemu establishmentowi. W odniesieniu do tych części środowisk pracowniczych AWS robi naprawdę bardzo, bardzo dużo. Znacznie więcej niż robić powinna.
Panie profesorze, czy z tego wynika, że polityka jest po prostu grą pozorów?
Zależy, jaka i gdzie robiona. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. Niestety, społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna.
W dojrzałych demokracjach jest tak, że ludzie tak naprawdę interesują się polityką tylko wtedy, kiedy idą do wyborów. Może na tym właśnie polega dojrzałość?
To nie jest tak. Ludzie interesują się polityką wtedy, kiedy idą do wyborów, natomiast uprawiają ją na co dzień. Poprzez silną sieć stosunków międzyludzkich, które powodują, że jeśli na przykład ich przedstawiciel w gminie, starostwie itd. zafunduje sobie uposażenie absurdalnie wysokie, to wtedy natychmiast wylatuje. Robi się niesamowity szum wokół tego.
A dlaczego u nas takich mechanizmów nie ma?
Kultura polityczna nie rodzi się na kamieniu. Byliśmy przecież pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Społeczeństwo nie musi interesować się polityką czytając książki bądź gazety. Natomiast reaguje na różne sytuacje polityczne, a najżywiej na politykę lokalną, która się dzieje wokół. U nas ta sieć na dole jest niewydolna, dlatego tak trudno ludzi zmobilizować i tak bardzo nie pojmują oni rzeczywistości politycznej. Tak łatwo nimi manipulować...
Nie jest wcale tak łatwo, bo AWS ma ogromne trudności ze sprzedawaniem czegokolwiek, sądząc po sondażach.
Po takim czasie trudno utrzymać poparcie. Nie jesteśmy narodem głupców. U nas ludzie ciągle oczekują, że zmiana ekipy przyniesie wreszcie to dobre rządzenie i stanie się cud - zacznie być w kraju dobrze. Dla każdej nowej ekipy poparcie w sondażach jest bardzo wysokie. Każda zaczyna od ogromnego kredytu zaufania, który potem stopniowo traci.
To może rację ma były prezydent Lech Wałęsa, który przekonuje, że "zmęczony materiał" trzeba wymienić na nowy, że wtedy będzie lepiej? Czy to jest uzasadnione socjologicznie?
Żeby wymienić obecną ekipę na ekipę Wałęsy? Byłemu prezydentowi chodziło zapewne o manewr, który był wykonywany skutecznie przez SLD. Jakiś czas temu odpowiednie zmiany kadrowe w AWS i w ogóle w ekipie rządzącej na pewno dałyby skutek bardzo pożądany z punktu widzenia interesów obecnej koalicji. Pytanie tylko, czy w tej chwili można by taki manewr wykonać, i z jakim skutkiem.
A skąd wątpliwości?
Może sprawy zaszły już zbyt daleko. Poparcie dla AWS tak bardzo spadło, że pojawia się wątpliwość, czy w świadomości społecznej byłby to wiarygodny zwrot, który może coś jeszcze zmienić, czy jest to raczej mydlenie oczu opinii publicznej. Druga wątpliwość jest związana z sytuacją wewnątrz AWS i koalicji. Czy tam nie doszło do rozprzężenia tak znacznego, że wyłonienie nowej ekipy, która byłaby w stanie podjąć skutecznie rządzenie krajem, jest już być może niemożliwe.
I czym to się zakończy?
Scenariusze są różne. Jeden z nich to trwanie w dotychczasowym układzie i czynienie drobnych kroków, które mają coś zmienić, ale niewiele zmienią. Zakończeniem w tym przypadku będą nowe, terminowe wybory, z przewidywanym ogromnym sukcesem SLD. Inna możliwość to rozbicie samej AWS, nie tylko faktyczne, jak jest teraz, ale formalne. To jednak jest już rozmowa dla polityka, nie dla socjologa.
Ponownie więc pytanie dla socjologa. Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian? Bo premii za to chyba nie będzie.
Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Jest to równia pochyła. Ale może tak musi być, ponieważ odbiór AWS jest na tyle krytyczny, że społeczeństwo raczej nie uwierzy w autentyczność zmiany, potraktuje ją jako manewr pozorowany, który ma tylko dobrze wyglądać, a w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. I intuicyjnie przewiduję, że tak będzie, bo AWS nie ma w sobie siły, żeby przeprowadzić radykalną zmianę wewnątrz ugrupowania i w konsekwencji dokonać odpowiednich zmian w rządzie. Na razie nic nie wskazuje, aby taka siła istniała. Jest to również konsekwencja struktury władzy w samej Akcji.
Czy można jednak coś zrobić, aby w odbiorze społecznym taka zmiana była wiarygodna?
Jaką socjotechniką się posłużyć? Nie ma czegoś takiego, nie można społeczeństwu oczu zamydlić do tego stopnia. Trzeba by było rzeczywiście dokonać radykalnych, zasadniczych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym. Jakieś prawdopodobieństwo tego, że tak się stanie, istnieje. Ludzie bardzo potrzebują zmiany i są gotowi uwierzyć niemal we wszystko. Ale na pewno nie są gotowi uwierzyć "głębokim" zmianom w rządzie, jakie przeprowadzane były dotychczas. Bo były to zmiany mniejsze niż kosmetyczne. To było zlekceważenie opinii społecznej. Mogło być odebrane, i pewnie było, jako arogancja ze strony rządu.
Cały czas mówimy o AWS. A co z drugim członem obozu rządzącego, czyli z Unią Wolności? Jak wynika z sondaży, wyborcy nie odeszli od Unii.
Unia Wolności jest tylko partnerem w tym widowisku, które się przed nami toczy. Jest partnerem jakby przymusowym. W społecznym odbiorze gra - nieładna, a czasami nawet żenująca - rozgrywa się na boisku AWS, a nie Unii. UW zachowuje się przyzwoicie, bo nie dystansuje się demonstracyjnie od swojego partnera, a to robi dobre wrażenie. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie w tych wszystkich rozgrywkach niczego nie można jej zarzucić. Nawet nie widać wewnętrznych różnic w Unii Wolności.
Czyli UW jest partią bardziej profesjonalną, posiadającą znajomość socjotechniki?
Ależ oczywiście, tak.
A dlaczego właściwie premierowi Buzkowi nic się nie udaje, w sensie społecznego odbioru?
Premier Buzek na początku miał znakomite notowania.
Było bardzo dużo osób, które nie miały zdania, ale tych, które miały negatywną opinię, było rzeczywiście bardzo niewiele. I co się stało?
Stało się, po pierwsze, to, że reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu, a niektóre, jak reforma służby zdrowia, w fatalnym. I to było widoczne "w telewizorach". A potem zaczął się cały ciąg wydarzeń, kiedy rząd powinien zacząć rządzić. Pokazać, że rządzi. Że ma zdanie, że jest rządem silnym, bo miał przecież ku temu warunki. Jednak w miarę jak narastała potrzeba, żeby rząd był silny i rządził - rząd pokazywał, że jest słaby i coraz słabszy. A za to konsekwencje ponosi premier. Premier ma takie cechy osobowości, które tłumaczą, dlaczego Jerzy Buzek jest słabym premierem.
To znaczy?
Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, uzgadniania, a nie forsowania swojej linii. Pojawia się pytanie, czy premier Buzek ma jakąś linię dla swojego rządu. Czy jest to raczej zygzak będący wypadkową tego, co zdarzy się wokół, a zwłaszcza co zdarzy się na szczytach AWS. Przy takim społecznym wizerunku ani rząd, ani premier nie mogą mieć dobrych notowań.
Gdy polityk jest odbierany jako agresywny i twardy, to też się chyba ludziom nie podoba?
To zależy, jak jest agresywny. Na przykład w Rosji Putin ludziom bardzo się podoba. A u nas jest bardzo dobrze ugruntowany mit Piłsudskiego jako polityka, który dobrze rządził Polską, zapomina się przy tym o jego ciągotach autorytarnych. Nieprawdą jest, że silny polityk byłby w Polsce źle przyjęty, gdyby był skuteczny. W różnych sondażach i wypowiedziach, a nawet w prasie, wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą.
Dającą poczucie bezpieczeństwa?
Tak, ale dającą również przekonanie, że rząd wie, czego chce i potrafi to realizować.
Ugodowy polityk - niedobrze, i arogancki - też niedobrze. Jaki ma być?
Dobry. A taki może być mocny albo miękki. Pod warunkiem że ten miękki będzie skuteczny, a ten mocny nie będzie zbyt zbliżał się do modelu dyktatorskiego, że pozostanie w granicach władzy przyzwolonej przez społeczeństwo.
Panie profesorze, czy rządzący - rząd, premier, ugrupowania koalicyjne - powinni brać pod uwagę sondaże opinii publicznej? A może takie śledzenie notowań do niczego nie prowadzi?
Oczywiście, warto je śledzić. To jest informacja. Ale politycy powinni podchodzić do sondaży z odpowiednim dystansem. Jak do informacji o tym, co ludzie mówią w odpowiedzi na zadane pytania. Z tego zbyt daleko idących wniosków wyciągać nie można, choć nie można ich lekceważyć. Ale polityk, który kieruje się wyłącznie informacjami z sondaży, nie jest politykiem. Bo polityk powinien mieć program dla społeczeństwa, a nie starać się tylko o to, by zostać wybranym w następnych wyborach. A ludzie widzą, kiedy postępuje się w tak koniunkturalny sposób.
Jeśli natomiast politycy w ogóle nie biorą pod uwagę notowań opinii publicznej, to ich zachowanie może być z kolei traktowane jako aroganckie.
Raczej jako szaleństwo polityczne.
Rozmawiała Małgorzata Subotić | politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS?
EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni. Ludzie z AWS są przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, przyciąga ludzi O emocjonalnym charakterze, takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny od interesu państwowego.
Czy obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia?
Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. oprócz pryncypialistów w rodzaju Aleksandra Halla są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się tylko kluczem do ochrony własnego interesu. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki. zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma, stojącymi na przeciwnych biegunach politycznych, obozami. w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD.
Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi.
Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna. Byliśmy pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Społeczeństwo nie musi interesować się polityką. Natomiast reaguje najżywiej na politykę lokalną. U nas ta sieć na dole jest niewydolna.
AWS ma ogromne trudności.
trudno utrzymać poparcie. ludzie oczekują, że zmiana ekipy przyniesie dobre rządzenie i zacznie być w kraju dobrze. Dla każdej nowej ekipy poparcie jest wysokie. potem stopniowo traci. Jakiś czas temu odpowiednie zmiany kadrowe w AWS dałyby skutek. pojawia się wątpliwość, czy byłby to wiarygodny zwrot. Druga wątpliwość jest związana z sytuacją wewnątrz AWS i koalicji. tam wyłonienie nowej ekipy jest być może niemożliwe.
Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian?
Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Trzeba by dokonać radykalnych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym.
co z Unią Wolności?
jest tylko partnerem w tym widowisku. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie niczego nie można jej zarzucić. jest partią bardziej profesjonalną.
dlaczego premierowi Buzkowi nic się nie udaje?
reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu. Buzek Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, uzgadniania, nie forsowania swojej linii. wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą. |
Mieszkańcy górniczych Rydułtów boją się o swe domy niszczone przez kopalnię. Ale boją się też o pracę
Skazani na wstrząsy
Osiemdziesiąt procent budynków w mieście jest zabezpieczonych przed szkodami górniczymi, a jednak ulegają uszkodzeniom
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
BARBARA CIESZEWSKA
Na Śląsku ludzie przywykli, że domem od czasu do czasu zatrzęsie. Kiedy jednak dzieje się to co kilka dni, zaczyna pojawiać się strach. Szczególnie kiedy człowiek budzi się w nocy, bo łóżko "pływa", a ściany trzeszczą.
Od kilku miesięcy trzęsie coraz częściej.
- Zdarza się, że nawet słychać jakby głuche tąpnięcie pod ziemią - mówi Alfred Sikora, burmistrz Rydułtów.
Sam przepracował w kopalni ponad 30 lat, przywykł więc. Ale dzisiaj chodzi o los miasta. Ludzie są wyraźnie przestraszeni. Boją się o swe domy, które sami budowali. Ale boją się też o pracę. Kopalnia Rydułtowy zatrudnia prawie trzy i pół tysiąca osób, w tym blisko półtora tysiąca mieszkańców Rydułtów. - Gdyby zamknięto kopalnię, w miasteczku pojawiłaby się bieda. Dzisiaj bezrobocie jest coraz większe, sięga czternastu procent. Coś trzeba jednak zrobić, żeby kopalnia nie zniszczyła miasta - mówi burmistrz Sikora.
Po ostatnich wstrząsach na ścianach i murach gdzieniegdzie pojawiają się rysy. To niegroźne, uspokajają specjaliści z kopalni. - To stwarza tylko pewien "dyskomfort psychiczny" - mówi prof. Bernard Drzęźla z Wyższego Urzędu Górniczego na spotkaniu dyrekcji kopalni z mieszkańcami. Na spotkanie przyszło ponad sześćset osób. Tłum nie mieścił się w sali Domu Kultury. Dopiero po pewnym czasie stało się jasne, że część publiczności zorganizowali związkowcy i dyrekcja kopalni. Kiedy ktoś atakował kopalnię, oklaskiwała go środkowa część sali, kiedy bronił - klaskały pierwsze rzędy i ostatnie. Dyrekcja zaangażowała też kilkunastu ochroniarzy w pełnym rynsztunku.
Dachówka a dyskomfort
- Na razie mój dom stoi cały, trochę się tylko porysował, a w czasie wstrząsu spadła dachówka. Gdyby spadła dyrektorowi kopalni na głowę, czy uznałby pan, że to tylko dyskomfort psychiczny? - pyta profesora w czasie spotkania jeden z mieszkańców.
- Skoro wstrząsy są niegroźne, to po cholerę w kościele założono siatkę? - denerwuje się starszy mężczyzna.
- Na wypadek, gdyby miała odprysnąć farba - tłumaczy ktoś z kopalnianego prezydium, ale brzmi to śmiesznie, ktoś inny wyjaśnia więc, że kościół ma ponad sto lat, a siatka jest na wszelki wypadek.
- Nikt nie wynalazł takiego sposobu eksploatacji, który nie pozostawiałby odkształceń na powierzchni - tłumaczył profesor Bernard Drzęźla. W Rydułtowach wstrząsy mają siłę od 2,2 do 2,5 stopnia w skali Richtera (ostatnie trzęsienie ziemi w Indiach miało siłę ponad siedmiu). - Są odczuwalne, ale nie ma żadnego zagrożenia zdrowia i życia - zapewnia profesor. - Mogą pojawić się drobne pęknięcia, ale nie konstrukcyjne. Drgania te porównywalne są z wywoływanymi przez ciężki transport. Są nieszkodliwe. Uspokajał też, że najgorsze wstrząsy już miały miejsce i taki, jak ten z 9 października zeszłego roku, o sile ok. 2,5 stopni w skali Richtera, nie powinien się już zdarzyć.
- Chciałbym w to wierzyć - powie później burmistrz Sikora.
Eksploatacja pokładu węgla, która jest przyczyną wstrząsów, będzie prowadzona do listopada, po czym po kilku miesiącach przerwy rozpocznie się znów i potrwa do końca 2002 roku. W 2004 roku zacznie się wydobycie węgla z kolejnego znajdującego się pod miastem pokładu (planuje się je do 2007 r.).
W ubiegłym roku urządzenia sejsmiczne zamontowane w kilku punktach miasta zanotowały 1600 wstrząsów o różnej sile.
- Czy budynki wytrzymają 12 tys. wstrząsów w ciągu 7 lat? - pyta jeden z uczestników spotkania. Profesor Drzęźla twierdzi, że wytrzymają.
Jednak się rozpadają
Miasto osiądzie prawie trzy metry, przyznaje profesor Drzęźla. Skutki tego procesu od wielu miesięcy odczuwają już właściciele domów przy ul. Radoszowskiej, na obrzeżach Rydułtów. Teren w pobliżu Nacyny obniżył się poniżej jej koryta. Woda zaczęła zalewać stojące wzdłuż drogi domki. Jedno z gospodarstw już jest opuszczone, budynek rozsypuje się. Piętrowy dom Maksymiliana Kuśki zalało do wysokości 60 cm. Kopalnia zaoferowała pieniądze na kupno innego, ale gospodarz z powodu niezałatwionych formalności spadkowych nie może się na razie z niego wyprowadzić. Obok domu kopalnia zamontowała więc pompę, która 24 godziny na dobę wypompowuje wodę. Pompy całą dobę pilnuje człowiek, który rezyduje w przyczepie kempingowej. Kiedy na chwilę wyłącza pompę, poziom wody w mgnieniu oka podnosi się. Operacja kosztuje około 300 zł dziennie. Pompa pracuje od 9 stycznia bieżącego roku.
- Topią tu straszne pieniądze - martwi się pan Kuśka.
Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie pompować. Być może do czasu, aż kopalnia zdoła pogłębić koryto rzeki. Chyba że Maksymilian Kuśka wyprowadzi się wcześniej. Mieszkał w tym domu 31 lat. Niemal tyle samo pracował w kopalni, przez którą dzisiaj zalewa mu dom. Żal mu będzie stąd odchodzić, ale co zrobić, mówi pogodzony z losem.
- Zamknąć kopalnię?
- No nie, gdzie ci ludzie znajdą pracę.
Nieco wyżej, na zboczu góry przy ul. Kordeckiego stoi piętrowy dom. Wygląda, jakby lada chwila miał się rozsypać. Mury krzywe, okna wypaczone. Strach przechodzić obok. Zbudowali go w 1950 roku rodzice Jadwigi Bramańskiej. Kiedy w 1964 roku zaczął się rozsypywać, próbowali go ratować. Osiem razy był remontowany. W końcu pani Jadwiga zdecydowała się wziąć od kopalni 143 tys. zł i postawiła nowy dom "z dozbrojeniem" przeciw szkodom górniczym. - Straciłam na tej operacji - mówi z żalem - bo dzisiaj kopalna płaci 250 tys. zł. Postawiła dom na tej samej działce, o kilka metrów od rozsypującego się. Nie ma natomiast za co rozebrać starego domu. Koszt rozbiórki i wywozu gruzu ekspert wycenił na 29 tys. zł, kopalnia daje 17 tys. zł.
- Mają stawki sprzed 14 lat - mówi wyraźnie zirytowana. Skierowała sprawę do sądu.
Osiemdziesiąt procent budynków w mieście jest zabezpieczonych przed szkodami górniczymi, a jednak ulegają uszkodzeniom - mówił jeden z mieszkańców podczas spotkania z dyrekcją kopalni. Profesor Drzęźla odpowiadał, że teren w Rydułtowach będzie nadal osiadał, ale nie grozi to konstrukcji budynków, mogą pojawić się jedynie pęknięcia i rysy.
Komuś trzeba wierzyć
Za stołem prezydialnym dwunastu szefów kopalni i Rybnickiej Spółki Węglowej. Burmistrz Sikora nie rezygnuje z walki, choć zapewne wie, że z kopalnią walczyć nie należy.
- Ze wstrząsami jesteśmy trochę oswojeni, ale i przestraszeni. Zarząd miasta podziela obawy mieszkańców. W skrajnym przypadku może dojść do tego, co stało się w Bytomiu i w Orłowej, w Słowacji, po drugiej stronie Olzy, gdzie zniszczono miasta. Kopalnia musi zrobić wszystko, aby naprawiać szkody, powinna rzetelnie je wyceniać. Musimy wierzyć zapewnieniom profesora Drzęźli, bo komuś trzeba wierzyć.
Burmistrz postawił wniosek, aby kopalnia, która ostatnio zaczęła przyjmować ludzi do pracy, przyjmowała tylko mieszkańców Rydułtów.
- Dzisiaj nie skusimy żadnego inwestora - tłumaczy. - Nikt nie będzie stawiał zakładu, skoro wiadomo, że teren się trzęsie. Prosi też o to, co należy się miastu z mocy prawa: aby kopalnia zaczęła płacić 100 proc. należnych gminie podatków, bo jej długi przekroczyły 5 mln zł.
- Niemożliwe. Ani jedno, ani drugie - odpowiedział wiceprezes Rybnickiej Spółki. - Musimy przyjmować ludzi z likwidowanej kopalni 1 Maja. Płacić wszystkiego nie jesteśmy w stanie, bo kopalnia przynosi straty.
Z płomienną mową w obronie kopalni wystąpił starszy człowiek:
- Rydułtowy były i są skazane na wstrząsy i z tym musimy się pogodzić. Jeżeli ktoś jest lub był górnikiem, wie, że kopalnia musi fedrować. Brońcie kopalni, która dała zatrudnienie kilku pokoleniom!
- Gdybym przed piętnastu laty wiedział, że tak będzie, wyjechałbym stąd - mówi mężczyzna w średnim wieku. To z jego domu spadają dachówki. Na pytanie o zamknięcie kopalni odpowiada tak samo jak wszyscy: - To nie jest wyjście, bo co zrobi tych trzy i pół tysiąca ludzi?
Kopalnia Rydułtowy ma zasoby węgla na 30 lat. - | Na Śląsku ludzie przywykli, że domem od czasu do czasu zatrzęsie. Od kilku miesięcy trzęsie coraz częściej. Ludzie są przestraszeni. Boją się o swe domy. Ale boją się też o pracę. Kopalnia Rydułtowy zatrudnia trzy i pół tysiąca osób. Po ostatnich wstrząsach na ścianach gdzieniegdzie pojawiają się rysy. To niegroźne, uspokajają specjaliści z kopalni. Miasto osiądzie prawie trzy metry. Skutki tego procesu odczuwają już właściciele domów przy ul. Radoszowskiej. Teren w pobliżu Nacyny obniżył się poniżej jej koryta. Woda zaczęła zalewać domki. dom Maksymiliana Kuśki zalało. Za stołem prezydialnym dwunastu szefów kopalni i Rybnickiej Spółki Węglowej. Burmistrz Sikora postawił wniosek, aby kopalnia, która zaczęła przyjmować ludzi do pracy, przyjmowała tylko mieszkańców Rydułtów. Prosi też, aby kopalnia zaczęła płacić 100 proc. należnych gminie podatków. |
II KONGRES FILMU POLSKIEGO
Środowisko filmowców jest zbulwersowane
Burza wokół listu ministra
Roku 1999 był bez wątpienia dobrym rokiem dla polskiego kina, o czym najlepiej świadczą takie filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny". Na zdjęciu na pierwszym planie Izabella Scorupco (Helena) i Michał Żebrowski (Skrzetuski) w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana.
(C) PAT
Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu.
Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić: "Państwu, które w swoich konstytucyjnych powinnościach ma zachowanie tożsamości narodowej, rozwój duchowy społeczeństwa, pieczę nad własną kulturą, nie może być wszystko jedno, co sprzedaje kino, czym nas karmi telewizja i wreszcie, z czym idziemy na obce salony: z owocem własnego ducha i intelektu, czy tylko mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Czy my, to jeszcze my, czy już śmiesznie nadęte pawie i denerwujące krzykliwe papugi?"
Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisze: "dalej obowiązuje ustawa z 1987 roku, z całkiem innej epoki, gdy nie było wolnego rynku, prywatnych producentów i dystrybutorów, gdy inne obowiązywały reguły, inne prawo. Nowa ustawa wciąż czeka w Sejmie w fazie projektu. Tak, jak gdyby środowisku filmowemu wcale na niej nie zależało." Dalej minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. "A stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii. Zarzut ten nie jest odsuwaniem odpowiedzialności od Ministerstwa. Ale przecież za sprawą ludzi kina Komitet na obszarze kultury zajmuje miejsce wyjątkowe. Tylko kino spośród wszystkich sztuk uzyskało tak dużą niezależność, a Przewodniczący Komitetu ma rangę Podsekretarza Stanu."
Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji.
Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Zwłaszcza że pomimo próśb władz Komitetu i Stowarzyszenia Filmowców - do dokumentacji z Kongresu nie wpłynął dotąd adres z własnoręcznym podpisem ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska.
Krzysztof Zanussi: - Dzisiaj film jest w Polsce sługą dwóch panów. Jego pierwszym panem jest telewizja, która przeznacza na produkcję filmową najwięcej pieniędzy. I od telewizji usłyszeliśmy podczas Kongresu słowa pochwały. Ministerstwo Kultury dysponuje znacznie mniejszymi funduszami, ale to właśnie stamtąd dotarł na Kongres list, który odczytano nam jako pismo ministra. List był kuriozalny, pełen połajanek. Stawiał poważne zarzuty naszej kinematografii w roku jej największego sukcesu, podważając osiągnięcia Wajdy i Hoffmana. Na dodatek obarczony został drobnym, ale porażającym błędem. Znalazło się w nim bowiem sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu, którym w rzeczywistości nie jest. Przełożony, który nie zna stanowisk swoich podwładnych, kompromituje się jako administrator. Ale meritum jest jeszcze bardziej przerażające. Nasz minister surowo ocenił kinematografię na oczach przybyłych gości. Jego list kontrastował z listem marszałka Płażyńskiego i wypowiedziami uczestników kongresu. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. Zawarte w nim zarzuty w stosunku do Komitetu Kinematografii były niedorzeczne. Tak jak niedorzeczny jest sam Komitet. Od wielu lat przecież nawołujemy, żeby politycy pomogli nam uchwalić nową ustawę, która ten anachroniczny twór zlikwiduje, a połajanki ministra są głęboko nie na miejscu. Bo to właśnie do niego możemy mieć pretensje, że nie umiał popchnąć rządowego projektu ustawy. Czując osobistą sympatię do ministra Zakrzewskiego podejrzewam, że ten nieszczęsny list był jakimś wypadkiem przy pracy. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby minister mógł go podpisać świadomie.
Krystyna Krupska, członek KK, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność", członek Rady Sekretariatu Kultury: - Ten list jest rzeczą absolutnie niewiarygodną. Przecież to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Projekt rządowy przygotowany przez Komitet został przekazany do konsultacji międzyresortowych w kwietniu tego roku. Konsultacje były pozytywne, drobne zastrzeżenia miał tylko Komitet Integracji Europejskiej. Potem jednak na utworzenie funduszu kinematografii nie zgodziło się Ministerstwo Finansów. Minister Zakrzewski miał mimo to przesłać projekt do rozpatrzenia, z votum separatum w stosunku do Ministerstwa Finansów. Poprosił nas o poparcie i 30 czerwca na posiedzeniu Komitetu Kinematografii podjęliśmy taką uchwałę. Dostaliśmy od pana ministra informację, że projekt został przesłany do rządu. Przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski wielokrotnie pytał ministra, co dzieje się z projektem. Słyszał w odpowiedzi, że pan Ścibor źle się stara. A tymczasem okazało się, że projekt nowej ustawy w ogóle nie opuścił ministerialnego biurka. "Solidarność" wystąpiła nawet do premiera Buzka z pismem z zarzutami pod adresem Ministerstwa Kultury. Pismo to zostało przesłane do ministra Zakrzewskiego. Minister kultury odpowiedział na to listownie, że ustawa jest ciągle poprawiana w ministerstwie. To jest wprowadzanie Komitetu w błąd.
Tym bardziej dziwi, że nagle na forum publicznym minister usiłuje zrzucić na Komitet Kinematografii winę za to, że ustawy nie ma. To naprawdę niewiarygodne, podobnie jak to, by minister nie znał stanowisk swoich podwładnych: przewodniczący Komitetu jest kierownikiem centralnego urzędu administracji państwowej, a nie podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury, jak było napisane w liście. Taki chaos informacyjny po prostu nie mieści się w głowie. Jestem oburzona, że taki list mógł pojawić się jako adres ministra.
Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich: - Odkąd sięgnę pamięcią, nie przychodzi mi do głowy minister kultury, który by tak dalece nie liczył się z interesami środowiska twórczego. List, który nam odczytano, jest chyba próbą jakiegoś nieprzemyślanego politykowania. Szef resortu zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi, powinien zdać sobie sprawę ze swego posłannictwa i obowiązku względem kultury.
Tymczasem w ostatnim czasie Ministerstwo Kultury wyrządziło nam wiele krzywdy. Po pierwsze - z winy ministerstwa, przez manipulacje urzędników, nie nastąpiła zapowiedziana zmiana prawa autorskiego. Po drugie - oszukano nas, że ustawa o kinematografii została skierowana do Sejmu, a tymczasem została zamknięta w ministerialnej szufladzie. Po trzecie wreszcie - Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu nam przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Na posiedzeniu tej komisji nie było ministra Zakrzewskiego. Przyszła tylko pani minister Popowicz. Jak żyję, nie pamiętam, żeby Ministerstwo Kultury robiło takie rzeczy. Kiedyś byłem świadkiem przemówienia minister kultury Francji Margarethe Trautman. Cóż to była za przyjemność. I jaki wielki żal, że wizje naszych polityków nie sięgają dalej niż do następnych wyborów. A list? Czy on został naprawdę podpisany przez ministra? My dostaliśmy kartki bez podpisu.
- Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. - Powodem sporu między mną a Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim jest formuła Komitetu Kinematografii, socjalistyczna w formie i kapitalistyczna w treści. To ona sprawia, że do szefa urzędu ustawiają się reżyserzy z prośbą o pieniądze. Uważam, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nowej ustawy o kinematografii. Moim kandydatem na stanowisko szefa Komitetu jest Mirosław Chojecki.
To ostatnie stwierdzenie ministra Krzysztof Zanussi komentuje: - W ostatnich latach PRL-u środowisko filmowe wywalczyło sobie prawo głosu we własnych sprawach. W tej chwili żadnej dyskusji na temat zmiany na stanowisku szefa Komitetu Kinematografii nie ma.
Barbara Hollender, J.C. | Środowisko filmowe jest poruszone listem ministra kultury, który krytykuje polskie kino i atakuje filmowców m.in. za niewypracowanie nowego prawa filmowego. Twórcy czują się skrzywdzeni bezpodstawnymi zarzutami. Zaznaczają, że to ministerstwo odpowiada za zatrzymanie prac nad ustawą o kinematografii. Publiczna krytyka i niedbałość o interesy środowiska twórczego są oburzające. Minister potwierdza, że jest autorem listu, i nie akceptuje obecnej formuły Komitetu Kinematografii. |
Przepływ siły roboczej i zakup ziemi: klauzule ochronne pozwolą wyjść z impasu w rozmowach z Unią Europejską
Czas opuścić okopy
DARIUSZ ROSATI
Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie. W obu kwestiach strony okopały się na swoich pozycjach, a gotowość do kompromisu jest praktycznie zerowa. Polska podtrzymuje swoje żądanie pięcioletniego okresu przejściowego na zakup gruntów pod inwestycje i osiemnastoletniego okresu przejściowego na zakup gruntów rolnych i leśnych.
Z kolei strona unijna domaga się utrzymania ograniczeń w dostępie do rynku pracy większości krajów Unii przez okres 2 - 5 lat po wejściu Polski do UE, a w przypadku Niemiec i Austrii nawet przez siedem lat.
Bez masowego wykupu
Oba żądania są nieracjonalne. Niebezpieczeństwa związane ze swobodnym obrotem ziemią są wyolbrzymiane. W ostatnich latach cudzoziemcy kupowali w Polsce średnio 5 - 6 tysięcy hektarów gruntów rocznie, a w latach 1990 - 2000 nabyli łącznie około 30 tysięcy hektarów ziemi. Trudno to nazwać masowym wykupem; przypomnijmy, że sama Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa dysponuje obecnie ponad 4,2 mln hektarów gruntów przeznaczonych do sprzedaży.
Dodajmy, że tylko w nielicznych przypadkach wnioski o zakup ziemi spotykały się z odmową ze strony organu nadzorującego sprzedaż nieruchomości (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji). Nie ma powodu, aby popyt na polską ziemię nagle wzrósł po wejściu do UE, choć oczywiście możliwe są jednorazowe spore zakupy w poszczególnych miejscowościach i regionach. Ale pamiętajmy, że dla wielu regionów zakup ziemi przez cudzoziemców na cele produkcyjne i inwestycje może stać się szansą - czasem jedyną - przyspieszonego rozwoju.
Trzeba też przypomnieć, że nawet najbardziej rygorystyczne restrykcje są w istocie mało skuteczne, bo zawsze można nabyć ziemię przez podstawione osoby i poczekać kilka czy nawet kilkanaście lat na wygaśnięcie okresu przejściowego.
Przesadne obawy
Podobnie jest z przepływem siły roboczej. Większość analiz i ekspertyz przygotowanych przez renomowanych specjalistów dowodzi, że obawa Niemców czy Austriaków przed masową migracją ze Wschodu jest mocno przesadzona. Ci, którzy bardzo chcieli emigrować, na ogół już to zrobili, a ci, którzy są skłonni taką możliwość rozważać, muszą liczyć się z wieloma trudnościami do pokonania, jak koszty osiedlenia się, bariera językowa, bariera kulturowa, oderwanie od środowiska, brak gwarancji utrzymania nowej pracy w dłuższej perspektywie.
Również doświadczenia wcześniejszych rozszerzeń Unii potwierdzają ten wniosek. Przyjęcie do Unii krajów względnie ubogich, takich jak Hiszpania, Portugalia czy Grecja, wcale nie spowodowało zwiększonego napływu imigrantów z tych krajów. Co więcej, specjaliści zgodnie podkreślają, że gospodarki większości krajów członkowskich w najbliższych latach będą potrzebowały dodatkowej siły roboczej, zarówno po to, żeby utrzymać międzynarodową konkurencyjność w przemyśle, jak i po to, żeby uzupełnić deficyt środków na rachunkach funduszy emerytalnych, których sytuacja finansowa staje się bardzo trudna na skutek starzenia się społeczeństw zachodnioeuropejskich.
Przykład Niemiec
W szczególności dotyczy to gospodarki niemieckiej. Opublikowany w tych dniach raport powołanej przez rząd kanclerza Schrodera specjalnej komisji pod przewodnictwem byłej przewodniczącej Bundestagu Rity Sassmuth szacuje ostrożnie potrzeby gospodarki niemieckiej w tej dziedzinie na 20 - 40 tysięcy imigrantów rocznie. Niektóre organizacje przemysłowe oceniają deficyt wykwalifikowanej siły roboczej w Niemczech nawet na 200 tysięcy osób rocznie.
Tym, którzy obawiają się masowego napływu taniej siły roboczej ze Wschodu, należy przypomnieć, że podjęta w ubiegłym roku próba ściągnięcia do Niemiec 20 tysięcy informatyków z zagranicy, polegająca na zaoferowaniu im pięcioletniego prawa pracy i pobytu, przyniosła bardzo ograniczone efekty - tylko 8 tysięcy cudzoziemców skorzystało z oferty.
Uprzedzenia wygrywają
Znaleźliśmy się w przedziwnej sytuacji. Z jednej strony racjonalne argumenty przemawiają za szybką liberalizacją w obu dziedzinach w dobrze pojętym długofalowym interesie obu stron. Z drugiej strony pewne uprzedzenia i stereotypy tak silnie utrwaliły się w świadomości licznych grup społecznych w Polsce i w UE, że rządy poszczególnych krajów po prostu nie mają odwagi, aby otwarcie powiedzieć, jak w rzeczywistości wygląda sytuacja, i podjąć trud przekonania sceptyków o potrzebie i korzyściach otwarcia.
Jest to polityka krótkowzroczna i ryzykowna, która może doprowadzić do tego, że proces integracji europejskiej ostatecznie utraci swój historyczny wymiar i ekonomiczny sens w oczach opinii publicznej i będzie postrzegany wyłącznie w kategoriach doraźnych targów, w których jedna strona stara się wykiwać drugą. A przecież integracja to nie gra o sumie zerowej, ale wspólne przedsięwzięcie, które każdemu może przynieść korzyści!
Mizerne szanse na przełamanie impasu
Szanse na przełamanie impasu widzę mizerne. Rząd Jerzego Buzka ma niewielkie poparcie społeczne i w ciągu dwóch miesięcy przed wyborami nie podejmie żadnej decyzji, która mogłaby być odczytana jako ustępstwo. Podobnie rząd niemiecki nie zamierza antagonizować potężnych grup związkowych i pracowniczych, mając także w perspektywie wybory parlamentarne, choć dopiero za rok.
Nie można oczywiście wymagać od rządów, aby lekceważyły obawy i niepokoje wyrażane przez liczne grupy społeczne, ale przynajmniej można byłoby oczekiwać, że - zamiast podsycać nieuzasadnione obawy - będą potrafiły zająć wobec tych niepokojów bardziej aktywną i konstruktywną postawę. Utrzymanie dotychczasowego stanu grozi bowiem nie tylko dalszym spadkiem poparcia społecznego dla idei członkostwa Polski w UE, ale również może odsunąć moment akcesji o kilka lat.
Potrzebne klauzule ochronne
Proponuję więc rozważyć rozwiązanie, które z jednej strony pozwoli uniknąć konieczności przyjmowania okresów przejściowych i umożliwi pełną integrację od pierwszego dnia członkostwa Polski w UE, a z drugiej pozwoli utrzymać określone zabezpieczenia przed ewentualnymi zagrożeniami, jakie mogą w tym procesie się pojawić. Takim rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym. Idea jest prosta.
W odniesieniu do zakupu nieruchomości przez cudzoziemców Polska godzi się znieść wszelkie restrykcje od razu, ale obie strony umawiają się, że jeśli zakupy ziemi w określonej gminie czy regionie - na przykład w Szczecinie czy na Mazurach - przekroczą pewien ustalony limit, Polska będzie miała prawo wprowadzić czasowe restrykcje. I podobnie z prawem do pracy. Unia znosi wszelkie ograniczenia związane z podejmowaniem przez Polaków pracy w krajach członkowskich, ale gdy napływ imigrantów w danym regionie - na przykład w Berlinie czy w Wiedniu - okaże się na tyle duży, że zagrozi destabilizacją rynku pracy w tym regionie, Unia także będzie miała prawo nałożyć restrykcje na swobodny przepływ siły roboczej. Oczywiście zarówno dopuszczalne limity zakupu ziemi, jak i konkretne sposoby oceny stopnia zagrożenia rynku pracy, które dawałyby prawo do uruchomienia klauzuli ochronnej, muszą być precyzyjnie określone w traktacie akcesyjnym.
Rozwiązanie w postaci klauzul ochronnych ma wiele zalet. Przede wszystkim zapewnia pełnoprawne członkostwo od samego początku - odsuwamy w ten sposób ryzyko, że Polska stanie się członkiem drugiej kategorii. Jest to ważne nie tylko ze względu na rzeczywiste korzyści, jakie Polska i kraje unijne będą mogły czerpać z rozszerzenia Unii, ale i z punktu widzenia odbioru społecznego i utrwalenia korzystnego wizerunku Unii. Pozwoli uniknąć wrażenia, że jedna strona stara się wykorzystać drugą. Klauzule ochronne stanowią także potencjalny instrument stosowania określonych ograniczeń i jako takie nie hamują przepływu kapitału i osób w rozmiarach, które są uznane za potrzebne i bezpieczne.
W ten sposób można uniknąć sytuacji, w której wprowadza się określone restrykcje w postaci okresów przejściowych, nie mając przecież żadnej pewności, że będą w ogóle potrzebne. Takie działanie na wszelki wypadek może okazać się społecznie i ekonomicznie bardzo kosztowne. Wreszcie, klauzule ochronne dają gwarancję, że w razie powstania rzeczywistych zagrożeń w postaci nadmiernego wykupu ziemi lub nadmiernej migracji obie strony będą miały prawo zareagować szybko i zdecydowanie.
Sprawy naprawdę ważne
Obustronna zgoda Polski i Unii Europejskiej na wprowadzenie klauzul ochronnych w dwóch najbardziej spornych obszarach stwarza szansę na przełamanie impasu, w jakim znalazły się negocjacje akcesyjne. Pozwoli uśmierzyć obawy tych, którzy boją się nieznanego, a zarazem otworzy szeroko możliwości lepszego wykorzystania integracji dla celów rozwojowych. Pozwoli Polsce skupić się na sprawach naprawdę ważnych z naszego punktu widzenia - kwestiach pomocy strukturalnej i pomocy dla rolnictwa.
A przy tym umożliwi zatrzymanie i odwrócenie niepokojącego procesu systematycznego spadku poparcia dla idei i perspektywy członkostwa wśród wielu grup społeczeństwa polskiego.
Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Był ministrem spraw zagranicznych w rządzie koalicji SLD - PSL. | Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie.
racjonalne argumenty przemawiają za szybką liberalizacją w obu dziedzinach w dobrze pojętym interesie obu stron.
Nie można wymagać od rządów, aby lekceważyły obawy i niepokoje, ale można byłoby oczekiwać, że będą potrafiły zająć wobec niepokojów aktywną i konstruktywną postawę.
rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym. |
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz
Turyści poza strefą
Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku.
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
JERZY SADECKI
- Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem.
- Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony.
- Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy?
Newralgiczna topografia
W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty.
Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę.
Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej.
Granica przez halę
Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki.
Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne.
Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy.
W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły.
Jak brak zgody, to bez zgody
O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej.
- Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko.
Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących.
Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai.
- Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Bomba z opóźnionym zapłonem?
- Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau.
- Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek.
Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem.
- Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego".
- Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie.
- Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył?
Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. - | Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek, prezes spółki Maja, jest zadowolony. Należące do spółki 25 tysięcy metrów kwadratowych znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz. Janusz Marszałek na tym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę. ustawa z 7 maja 1999 r. wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną - pokazuje Janusz Marszałek. O zgodę spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Ustawa podkreśla, że na terenie strefy ochronnej może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego - tłumaczył rzecznik prasowy.Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w 2000 r. uchylił decyzję wojewody małopolskiego. spółka Maja Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy - wyjaśnia prezes Mai. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale powinny one należeć do skarbu państwa - wyjaśnia wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau.Muzeum nie zamierza rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Zapowiada się ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. |
USA stają wobec zupełnie nowych wyzwań, polegających na znalezieniu skutecznej formuły międzynarodowej współpracy
Ameryka potrzebuje sojuszników
KRZYSZTOF DAREWICZ
Z WASZYNGTONU
Od wtorku Ameryka jest w stanie wojny. Z pewnością bardzo trudno to sobie tak od razu uzmysłowić, ale fakt jest faktem. Od wtorku Ameryka jest innym krajem, a co za tym idzie, świat też będzie odtąd inny. Przynajmniej w tym sensie, że oto nastąpił kres postzimnowojennej dekady nacechowanej naiwną wiarą, iż demokracja zwyciężyła i nie ma już wroga, z którym musi walczyć. Teraz można, a nawet trzeba zadawać sobie pytanie: jaki będzie jego kolejny ruch? Przemycona w bagażniku samochodu miniaturowa bomba atomowa? Śmiercionośne wirusy wysypane z ampułki do miejskiego wodociągu albo rzeki? Właśnie dlatego świat musi być odtąd inny, żeby odpowiedź na to pytanie mogła być negatywna.
A więc wojna. Najpierw jednak trzeba szybko, jak najszybciej ustalić to co najważniejsze - z kim i jak?
Na razie owym "kimś" jest zachowujący anonimowość "terroryzm". Ale tylko na razie, bo, jak wiadomo, organizacji terrorystycznych, które są w stanie przeprowadzić tak świetnie zaplanowany, skoordynowany i zmasowany atak na Amerykę, nie jest na świecie aż tak wiele. Nietrudno też domyślić się, że organizacje te nie byłyby w stanie działać bez poparcia rządów, które programowo nienawidzą Ameryki i demokracji. Jakich rządów? Ich lista nie jest zbyt długa. To im od wtorku Ameryka wypowiedziała wojnę.
Grzech zaniechania
Długo będzie się toczyła dyskusja, jakie błędy popełniły Stany Zjednoczone i inne światowe demokracje, iż terroryści oraz ich mocodawcy odważyli się na aż tak brutalny atak. Bo że błędy zostały popełnione, to nie ulega wątpliwości. Przede wszystkim błędne okazuje się założenie, iż ekstremalne działania można rozgrzeszać okolicznościami społecznymi i je traktować jako wykroczenia kwalifikujące się li tylko do sądowych rozpraw. Terroryści i dyktatorzy właśnie tym umacniają swe poczucie bezkarności. Obłaskawiani przez polityków, rozgrzeszani przez socjologów, rozpieszczani przez wielki biznes. W rezultacie wychodzi na to, że tylko oni potrafią wyciągać lekcje z historii. Mogą mordować narody, mogą niszczyć całe kraje. Hitler, Pol Pot, Stalin, Miloszević, Kim Ir Sen, Husajn. Wszyscy byli lub są tak pewni siebie, gdyż wiedzieli i wiedzą, że demokracja ma jedną genetyczną wadę - nazywaną potocznie "grzechem zaniechania". Zaniechania wojny, o której tutaj mowa.
To zaniechanie krwawo zemściło się we wtorek na Ameryce. Ameryce, która, wiedząc, że w Afganistanie chroni się pod skrzydłami fanatycznych Talibów główny podejrzany, Osama bin Laden, wypłacała Afganistanowi 40 mln dol. rocznie tylko po to, żeby w państwie tym nie hodowano marihuany. Ameryce, która przeznaczyła setki miliardów dolarów na uzbrojenie po zęby Pakistanu i Arabii Saudyjskiej, skąd Osama bin Laden i Talibowie czerpią nie tylko broń i pieniądze. Ameryce, która wydała kolejne setki miliardów dolarów na bezproduktywną wojenkę z Saddamem Husajnem, który teraz pewnie śmieje się do rozpuku i, co nie ulega najmniejszej wątpliwości, stanowi nie lada inspirację dla wszelkich terrorystów. Ameryce, która wyobrażała sobie dotąd, że w odwecie za zorganizowane trzy lata temu przez bin Ladena zamachy bombowe na ambasady USA w Kenii i Tanzanii wystarczy odpalić parę rakiet na obozowisko Talibów w Afganistanie. We wtorek okazało się, że Ameryka najzwyczajniej nie jest przygotowana ani politycznie, ani psychicznie na inną walkę z terrorystami i dyktatorami. Walkę, która musi być wojną.
Szok bezbronności
Właśnie świadomość tego, że ta wszechpotężna, zdawałoby się, Ameryka jest de facto aż tak bezbronna czy też nieprzygotowana do wojny w erze postzimnowojennej, jest dla Amerykanów największym szokiem. 30 miliardów dolarów rocznie pochłania utrzymanie CIA, FBI i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, na zapobieganie atakom terrorystycznym. I oto okazuje się, że ani te agencje, ani dysponujące globalnym systemem rozpoznania amerykańskie siły zbrojne nie były w stanie wyłowić ani jednego, dosłownie ani jednego sygnału, który pozwoliłby zapobiec atakowi. Sprawcy tego ataku uderzyli w to, co chcieli - gdyby zechcieli, z równym powodzeniem mogliby uderzyć w elektrownie atomowe, szpitale, szkoły, wielkie zakłady chemiczne, muzea, dosłownie cokolwiek.
Ich atak nareszcie obalił mit, że terroryści to tylko desperaci. O nie, to nie byli i nie są desperaci, lecz świetnie wyszkoleni i zdyscyplinowani żołnierze. Toteż, w jakimś sensie, można ich wręcz podziwiać za to, że z taką precyzją i perfekcją potrafili wykonać wydane im rozkazy. A skoro wiadomo, iż przeprowadzenie ataku wymagającego jednoczesnego porwania aż czterech samolotów, nauki pilotażu i rozpracowania systemów ochrony na lotniskach musiały poprzedzić lata przygotowań oraz wesprzeć gigantyczne nakłady finansowe, to ktoś, kto wydał te rozkazy, też musi być dobrym żołnierzem. Osama bin Laden? Saddam Husajn? Jaser Arafat? A może Iran? Arabia Saudyjska? Izrael? Korea Północna? Czeczeni?
Potrzebni sojusznicy
Ameryka musi ustalić dokładnie, gdzie kryje się jej największy wróg, i zapewne jej się to uda. Musi też zmienić się, w sensie gruntownej reorganizacji wywiadu i kontrwywiadu, wprowadzenia nowych zabezpieczeń na lotniskach, dokładniejszej kontroli imigrantów, zabezpieczenia się w nowe systemy obronne itp. To też, z czasem, zapewne jej się uda. Ale po to, żeby przystąpić do nowej wojny z wrogiem, który ją tak bezlitośnie zaatakował i poniżył, a już szczególnie po to, żeby tę wojnę wygrać, Ameryka nie może działać sama. Musi bardzo skrupulatnie zrewidować swą dotychczasową politykę zagraniczną. Bo będzie potrzebowała sojuszników.
To właśnie dlatego świat od wtorku będzie i powinien być inny. Jakie tego będą globalne, regionalne i wszelkie inne implikacje, trudno jeszcze przewidzieć. Wiadomo jednak, że - potrzebując sojuszników - Stany Zjednoczone muszą wyzbyć się wszelkich pokus dryfowania w stronę unilateralizmu, które ostatnio zaczęły dawać o sobie znaki. Amerykańska i światowa dyplomacja stają teraz wobec zupełnie nowych wyzwań, polegających na znalezieniu znacznie skuteczniejszej formuły międzynarodowej współpracy i koordynacji działań politycznych, ekonomicznych oraz militarnych.
Zwłaszcza postępowe państwa muzułmańskie powinny jak najszybciej przewartościować swą "braterską solidarność" i wesprzeć zachodnie demokracje w wysiłkach na rzecz zapobiegania i zwalczania międzynarodowego terroryzmu. Niejednego przewartościowania powinna też dokonać Europa, której terroryzm wprawdzie nie zagroził aż tak dotkliwie jak Ameryce, ale która równie niespodziewanie może stać się obiektem następnego ataku, gdyż wyznaje te same co Ameryka wartości. I wreszcie, nie do pomyślenia jest, by wojna z terroryzmem i jego mocodawcami mogła toczyć się bez współudziału Rosji oraz Chin, z którymi Stany Zjednoczone także muszą wypracować formuły produktywnej współpracy. To wszystko razem powinno oznaczać powrót do realizmu i rozsądku, którego najwyraźniej zaczynało brakować w zadowolonym z kresu zimnej wojny świecie. - | Ameryka jest w stanie wojny. z kim? "kimś" jest zachowujący anonimowość "terroryzm".
będzie się toczyła dyskusja, jakie błędy popełniły Stany Zjednoczone, iż terroryści oraz ich mocodawcy odważyli się na tak brutalny atak. demokracja ma genetyczną wadę - nazywaną "grzechem zaniechania". Zaniechania wojny.
świadomość, że Ameryka jest bezbronna czy nieprzygotowana do wojny, jest dla Amerykanów największym szokiem. atak obalił mit, że terroryści to desperaci. to świetnie wyszkoleni i zdyscyplinowani żołnierze. ktoś, kto wydał te rozkazy, też musi być dobrym żołnierzem.
Amerykańska i światowa dyplomacja stają wobec nowych wyzwań, polegających na znalezieniu skuteczniejszej formuły międzynarodowej współpracy i koordynacji działań politycznych, ekonomicznych oraz militarnych. |
Zamiast ośrodka dla turystów starosta ostrołęcki wybudował sobie daczę. Sąsiedzi żądają rozbiórki. Spór rozstrzygnie NSA
Na kajaki do starosty
Dacza czy "baza sprzętu pływającego"?
FOT. IWONA TRUSEWICZ
IWONA TRUSEWICZ
Stanisław Kubeł, były wicewojewoda ostrołęcki i obecny starosta powiatu Ostrołęka, postawił tuż nad brzegiem jeziora Giławskiego na Mazurach dom. Miała to być "baza sprzętu pływającego na cele kwalifikowanej turystyki wodnej", a jest okazała dacza.
W marcu Samorządowe Kolegium Odwoławcze w Olsztynie unieważniło decyzję burmistrza Pasymia o warunkach zabudowy i zagospodarowania działki pana starosty. Kolegium wskazało, że kilkakrotnie złamane zostało prawo.
Stanisław Kubeł odwołał się najpierw do kolegium, a kiedy utrzymało ono w mocy swoje postanowienie, do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Jeżeli sąd podtrzyma decyzję olsztyńskiego kolegium, dacza starosty zostanie rozebrana. Jest wielce prawdopodobne, że za rozbiórkę zapłacą podatnicy.
Agencja sprzedaje bez przetargu
O inwestycji starosty ostrołęckiego "Rzeczpospolita" pisała rok temu. Rynnowe, otoczone zielonymi wzgórzami i położone z dala od głównych szlaków turystycznych jezioro Giławskie w gminie Pasym Stanisław Kubeł upodobał sobie w 1996 r. Był wtedy wicewojewodą ostrołęckim (urzędował od 1991 do 1997 r.). Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro na 15 lat, a następnie sprzedał (bez przetargu) 8 arów ziemi tuż nad jeziorem.
Zdaniem warszawskiego mecenasa Jacka Urbaniaka agencja nie miała prawa sprzedawać działki bez przetargu, gdyż nie istnieje stosowna podstawa prawna. Mogła grunt wydzierżawić, podobnie jak jezioro.
W 1997 r. burmistrz Pasymia Wiesław Nosowicz (urzęduje w dalszym ciągu) wydał decyzję o warunkach zabudowy działki starosty "urządzeniem związanym z obsługą turystyki kwalifikowanej tj. »bazy sprzętu pływającego«".
Burmistrz zgodził się, aby "urządzenie", które okazało się budynkiem, stanęło na działce rolnej oraz w stumetrowej strefie ochronnej, w której rozporządzenie wojewody warmińsko-mazurskiego zakazuje budowy jakichkolwiek "obiektów kubaturowych".
Projektantem bazy był Grzegorz Radawiec, syn Juliana Radawca, powiatowego inspektora nadzoru budowlanego w Szczytnie (gmina Pasym należy do powiatu szczycieńskiego). Julian Radawiec był inspektorem nadzoru budowy starosty ostrołęckiego.
- Powstał budynek większy, niż przewidziano w projekcie - powiedział kontrolujący inwestycję Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego w Olsztynie.
Latem ubiegłego roku "baza sprzętu" ukazała się oczom zdumionych sąsiadów Stanisława Kubła. Okazały, piętrowy budynek z niebieskim dwuspadowym dachem stał kilka metrów od jeziora. Otaczał go solidny drewniany płot dochodzący do lustra wody i uniemożliwiający swobodny spacer nad brzegiem Giławskiego. Tuż przy wodzie ustawiono betonowy wychodek, w którym za urządzenie sanitarne służyło... wiadro.
Inspektor występuje do kolegium
- Prowadzę gospodarkę rybacką na jeziorze. Zarybiam regularnie, dzięki temu w Giławskim są i karpie, i amury, i karasie. Uznałem, że budując bazę sprzętową, mogę przyciągnąć więcej wędkarzy i turystów - mówił "Rzeczpospolitej" w sierpniu 2000 r. Stanisław Kubeł.
Minął rok. Sierpień jest jeszcze bardziej gorący. "Baza sprzętu" otynkowana na biało, drewniane okiennice zamknięte. Solidny ceglany komin pozwala się domyślać, że we wnętrzu wybudowano gustowny kominek. Także wychodek zyskał niebieski metalowy daszek i białą elewację, wiadro zasłoniła metalowa płyta. Przedłużenie dachu domu okrywa niewielki hangar. Ile się tam zmieści łodzi?
Przed rokiem starosta Kubeł tłumaczył "Rzeczpospolitej", że zamierza tu trzymać trzydzieści kajaków i łódek. Tylko gdzie?
Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, do którego piątka sąsiadów Stanisława Kubła wystąpiła o interwencję, nie ma wątpliwości, że to, co stanęło nad Giławskim, jest domem letniskowym.
Inspektor wystąpił do Polskiej Izby Turystyki o zdefiniowanie pojęcia "turystyka kwalifikowana", na potrzeby której baza pana starosty miała zostać postawiona.
Izba wyjaśniła, że taki obiekt musi leżeć na szlaku, w tym wypadku - wodnym. Mieć "miejsca noclegowe, kuchnię samoobsługową, dobre sanitariaty czy pole biwakowe".
"W moim odczuciu nie można nazwać obiektem turystyki kwalifikowanej pojedynczego budynku usytuowanego w najbardziej atrakcyjnym miejscu, ale służącego pobytom rekreacyjnym" - zakończył wyjaśnienia Stanisław Harajda, przewodniczący oddziału PIT.
Leopold Ażgin wystąpił do kolegium odwoławczego o zbadanie zgodności z prawem decyzji burmistrza Nosowicza. Podał, że jezioro Giławskie nie leży na szlaku kajakowym i nie należy do wód żeglownych (jest małe i połączone strugą z jeszcze mniejszym jeziorkiem Krzywym i z Gąsiorowskim).
Inspektor zwrócił też uwagę, że plan zagospodarowania przestrzennego gminy Pasym zakazuje w miejscu usytuowania działki starosty budowy jakichkolwiek obiektów.
Kolegium przyznało rację inspektorowi i unieważniło decyzję burmistrza.
Kurp kontra "rolnicy z Marszałkowskiej"
- To jest nasz sukces - mówi Wiktor Bruszewski, jeden z protestujących sąsiadów starosty. - Ale aby się Kowalskiemu nie wydawało, że wygra z urzędnikami, dyrektor Marian Staszewski z wydziału gospodarki przestrzennej Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie zawiesił, na wniosek pana Kubła, wszczęte postępowanie administracyjne z uwagi "na możliwość poniesienia znacznych strat przez inwestora". Jakaż troska o ostrołęckiego starostę panuje w olsztyńskim urzędzie! - kręci głową Bruszewski.
W sumie jest ich osiem osób z pięciu gospodarstw. Stanisław Kubeł nazywa sąsiadów "rolnikami z Marszałkowskiej", bo są warszawiakami, którzy 15 - 20 lat temu kupili rozrzucone na wzgórzach nad Giławskim gospodarstwa od emigrujących do Niemiec miejscowych. Jedna osoba na stałe przeprowadziła się nad Giławskie, inni spędzają tu średnio po pół roku.
Stanisław Kubeł uważa, że to warszawiacy naruszyli prawo, budując bez pozwolenia betonowe schody i trzy pomosty do jeziora.
- Przez lata sprawdzano nas nieustannie, czy wywozimy szamba, śmieci. I dobrze, bo sami cenimy urodę i wyjątkowość tego miejsca. Siedliska są rozrzucone na wzgórzach, z dala od wody. Jedyne, co przez te prawie dwadzieścia lat postawiliśmy, to niewielkie drewniane pomosty, aby łatwiej było kąpać się w jeziorze. I tu nagle, w tej enklawie spokoju i czystej natury, pojawiła się nad samą wodą budowla. To był policzek dla tego miejsca i prawa - opowiada inny z protestujących, Henryk Dąbrowski i zapowiada, że sąsiedzi sprawiedliwości szukać będą choćby w Strasburgu.
Setki spraw
Wiktor Bruszewski: - Takich spraw jest w Polsce setki, ale dla nas ta urasta do miary symbolu. Pan Kubeł to wysoki urzędnik, najpierw państwowy, teraz samorządowy. Takich ludzi ma obowiązywać nienaganne działanie zgodnie z prawem i jego dobra znajomość, aby potem nie przerzucać odpowiedzialności na innych. Jak jest naprawdę, każdy widzi.
Leopold Ażgin jest realistą: - Do rozbiórki może dojść i za sześć lat.
Wiesław Szubka, wiceburmistrz Pasymia: - Czy my zapłacimy za rozbiórkę? A kto to wie, co będzie za parę lat.
Stanisław Kubeł: - Ja tutaj niczemu nie zawiniłem. Nie mam wpływu na to, że urzędnicy, do których zwracam się o zgodę, nie dopełniają swoich obowiązków. Nawet jeżeli każą mi rozebrać budynek, to zgodnie z przepisami skarb państwa mi za to zapłaci (wypowiedź dla "Gazety Warmii i Mazur", lokalnego dodatku "Gazety Wyborczej" z 2.03.2001 r.).
Do 20 sierpnia pan starosta był na urlopie. Wraz z rodziną i znajomymi wypoczywał między innymi w "bazie sprzętu pływającego" nad jeziorem Giławskim. - | Stanisław Kubeł, były wicewojewoda ostrołęcki i obecny starosta powiatu Ostrołęka, postawił tuż nad brzegiem jeziora Giławskiego na Mazurach dom. Miała to być "baza sprzętu pływającego na cele kwalifikowanej turystyki wodnej", a jest okazała dacza.W marcu Samorządowe Kolegium Odwoławcze w Olsztynie unieważniło decyzję burmistrza Pasymia o warunkach zabudowy i zagospodarowania działki pana starosty. Kolegium wskazało, że kilkakrotnie złamane zostało prawo.Stanisław Kubeł odwołał się do Naczelnego Sądu Administracyjnego.Jeżeli sąd podtrzyma decyzję olsztyńskiego kolegium, dacza starosty zostanie rozebrana. Jest wielce prawdopodobne, że za rozbiórkę zapłacą podatnicy.Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro na 15 lat, a następnie sprzedał (bez przetargu) 8 arów ziemi tuż nad jeziorem. |
ROZMOWA
Maciej Zięba OP, prowincjał dominikanów, dyrektor Instytutu "Tertio Millennio"
Podnieście głowy
Jan Paweł II podczas pielgrzymki spotkał się w Krakowie z dominikanami i dominikankami z całej Polski. Wizyta była planowana na wtorek, 15 czerwca, ale z powodu choroby Ojciec Święty przyjechał do kościoła oo. Dominikanów następnego dnia wieczorem. Na zdjęciu z o. Maciejem Ziębą.
ARTURO MARI - L'OSSERWATORE ROMANO
Wszystkie poprzednie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski poza uniwersalnymprzesłaniem niosły odpowiedź na specyficznie polskie problemy. Czy taki element dostrzega Ojciec w ostatniej papieskiej wizycie? A może w jakimś stopniu ta pielgrzymka przekroczyła polskie uwarunkowania i miała charakter uniwersalny?
Maciej Zięba: We wszystkich pielgrzymkach, łącznie z ostatnią, charakter uniwersalny i polski wzajemnie się przenikały. Gdziekolwiek papież pielgrzymuje, do Nigerii, Stanów Zjednoczonych, Meksyku czy Polski, przynosi, jako głowa Kościoła powszechnego, uniwersalne przesłanie, które chce zaaplikować lokalnemu Kościołowi, wiernym, którzy tam żyją. Zarazem to przesłanie nie może być uważane za własność Polaków, Włochów czy Zambijczyków, bo wywiera ono swój wpływ również na sąsiednie lokalne Kościoły, i szerzej - na Kościół i świat. Przecież pierwsza pielgrzymka w 1979 roku nie była tylko lokalnie polska. To było zarazem zderzenie się z całym "imperium zła" od Łaby aż po Władywostok. To była duchowa bomba wielkiej mocy, której energia rozprzestrzeniła się po obu stronach żelaznej kultury. Podobnie było w stanie wojennym, i w roku 1991, gdy Jan Paweł II mówił do nowej demokracji. Także w 1997 roku choćby podczas historycznego spotkania siedmiu prezydentów w Gnieźnie. W ostatniej pielgrzymce papież znowu pokazał, jak dobrze rozumiana racja katolicka pokrywa się z dobrze rozumianą polską racją stanu. Spotkania polsko-litewskie, polsko-białoruskie, polsko-ukraińskie, a także ze Słowakami i Węgrami, to było przekraczanie podziałów, budowanie poczucia wspólnoty i chęci współpracy. Bardzo potrzebne Kościołowi, ale również nam, obywatelom III Rzeczypospolitej.
I to było głównym uniwersalnym przesłaniem?
Wątków o charakterze uniwersalnym można w tej pielgrzymce znaleźć znacznie więcej: budowa sprawiedliwego ustroju demokratycznego i wolnorynkowego, w którym ludzie nie są trybikami w maszynerii polityczno-ekonomicznej, ale wolnymi osobami, które są solidarne z innymi ludźmi. "Nie ma wolności bez solidarności" - to zostało osiągnięte, ale natychmiast się rozpoczyna następny etap - jeszcze trudniejszy: "nie ma solidarności bez miłości". To przesłanie jest uniwersalne, jest potrzebne tak samo w Niemczech, w Stanach Zjednoczonych, jak i w krajach zacofanych i ubogich.
Niewątpliwie novum tej pielgrzymki był apel papieża do episkopatów całego świata o spisanie martyrologium XX wieku. To bardzo rzadki wypadek, aby w czasie pielgrzymki do konkretnego kraju, papież odzywał się do wszystkich episkopatów. Ten temat teologii męczeństwa Jan Paweł II akcentuje bardzo mocno zwłaszcza od czasu encykliki "Veritatis splendor" z 1994 roku i w Polsce AD 1999 zabrzmiał on niesłychanie mocno.
Papież chce zachować pamięć o męczennikach Kościoła, a jednocześnie w wielu miejscach bardzo mocno akcentował potrzebę zachowania pamięci narodowej, pamięci o naszej historii, twórcach kultury. Dlaczego zdaniem papieża ta pamięć jest tak istotna?
Papież troszczy się o przyszłość dla konkretnych ludzi i społeczeństw, dla naszego kraju, regionu i całego świata. Wierzy też w głęboką, oczyszczającą i przemieniającą siłę prawdy oraz - konsekwentnie - w degenerującą, niszczącą siłę fałszu. Tak też jest na przykład z ekumenizmem. Jan Paweł II powtarza, że trzeba budować jedność, ale nie uciekając od przeszłości. Wielu teologów z obu stron mówi: nie grzebmy się w przeszłości, pójdźmy naprzód. A papież uważa, że to nie uzdrowi naszej pamięci, bo pozostaną zranienia, ciemne karty, niedomówienia oraz urazy, które w przyszłości mogą zniszczyć to, co zbudowano. Dlatego przeszłość trzeba nazwać i przekroczyć. Jest to bardzo ważne także w Polsce, w społeczeństwie głęboko podzielonym z powodu stosunku do PRL, która wykopuje przepaść w myśleniu o historii, o moralności, polityce itd. Takie podziały są społecznie bardzo niebezpieczne, rozbijają poczucie wspólnej tożsamości i niedobrze rokują na przyszłość. Ojciec Święty chciałby je zakopać, ale nie poprzez kompromisy taktyczne czy przez amnezję. Trzeba nazwać przeszłość, trzeba odzyskać pamięć narodową. To jest źródłem tożsamości narodowej, która w Polsce została mocno okaleczona przez pięćdziesiąt lat totalitaryzmu, przez zakłamane programy szkolne, zakłamaną literaturę i telewizję, przez wszechobecną cenzurę.
Ten wątek był już wyraźnie zarysowany w poprzedniej pielgrzymce, ale teraz nastąpiła eskalacja: odwiedzanie miejsc historycznych, przemówienie w parlamencie. Papież mówił nie tylko o latach 20. i bolszewizmie, nie tylko o stalinizmie lat 40., 50., ale też przypominał trud życia i świadectwa w okresie peerelowskiej "małej stabilizacji". Zarazem były widoczne bardzo pojednawcze gesty, tonacja, która ludzi nie dzieli. Trzeba zatem powiedzieć, że ten system do końca był niedobry, zbudowany na kłamstwie, kaleczący i deprawujący ludzi, ale jednocześnie nie można wdać się w narodowe samosądy i niszczenie innych.
Przebaczyć, choć nie zapomnieć. Ale czy w tej wskazówce nie jest zawarta także sugestia, że pamięć o przeszłości skonsoliduje nas, umocni naszą tożsamość i w ten sposób, silniejsi, wstąpimy do wspólnej Europy?
Myślę, że papieżowi po prostu chodzi o budowanie sprawiedliwego społeczeństwa. Sprawiedliwego w sensie szerszym, biblijnym. To oznacza, że nie tylko paragrafy są zachowywane, iż nie ma przyzwolenia dla nieuczciwości i nieprawości. Człowiek sprawiedliwy w sensie biblijnym, to człowiek otwarty na Boga i na ludzi. Człowiek wrażliwy jest ofiarny i współczujący innym. Jeżeli do tego dążymy, jeżeli takie pojęcia jak patriotyzm, solidarność, dobro wspólne mają odzyskiwać sens, to musimy oprzeć się na prawdzie. Nasza tożsamość potrzebuje oczyszczonej zbiorowej pamięci. Oczywiście, papież chce, aby taka właśnie Polska wchodziła do zjednoczonej Europy, ale to samo dotyczy Irlandczyków czy Hiszpanów. Wspólna historia daje wspólne więzy, wspólnotę braterstwa. Oparta na prawdzie zabezpiecza i przed ideologiami i przed rozrostem korupcji władzy oraz pieniądza.
Ale jednocześnie wizyta Jana Pawła II w parlamencie była legitymizacją naszej demokracji na tym właśnie etapie, na którym jesteśmy.
Zauważmy, że ta wizyta wcześniej nie byłaby możliwa. Przypomnijmy sobie rok 1991. Z jednej strony - ludzie, którzy mają do Kościoła pewien dystans, a nawet wielu z wnętrza Kościoła, uderzyłoby w tony kasandryczne: to inwazja Kościoła na państwo, początek wojny religijnej, indeksu, inkwizycji, teokracji itd. A z drugiej strony sporo osób prostacko polityzujących religię uznałoby to za legitymizację ich działalności - niesmacznej i fałszywej, bo ideologicznej wersji chrześcijaństwa. W 1997 roku też jeszcze nie dojrzeliśmy do tej wizyty. Dopiero teraz stało się to możliwe i wszyscy dostrzegliśmy głęboki sens tego historycznego gestu: moment spotkania się z parlamentem i mówienia o moralnym znaczeniu polityki oraz o sensie demokracji, przypomnienie fundamentalnych prawd, nic więcej. Bo na tym właśnie polega metapolityczna rola Kościoła, żeby przypominać o dobru i złu, o prawdzie i fałszu w sferze publicznej.
Myśli Ojciec, że możemy liczyć na pozytywne skutki tego niezwyczajnego przypomnienia?
Myślę, że na dłuższą metę odniesie ono dobre skutki. Nie będzie miało ono wpływu na wszystkich i na zahamowanie małych gierek politycznych. Trzeba być realistą. Ale już poprzednia wizyta podniosła poziom debaty społeczno-politycznej w naszym kraju. Jestem pewien, że teraz wznieśliśmy się o oktawę wyżej i że długofalowo będzie to pozytywnie oddziaływało na nasze życie polityczne. Papież dał nowy impuls. Powiedział, że tamten wielki ruch społecznej odnowy roku 1980, ruch głęboko ideowy w doborze celów i realistyczny w doborze środków, trzeba przenieść w nowe czasy, że żyjemy dziś w innej epoce, ale nie możemy dać się uśpić. Ten wątek z "Wesela" papież podjął w Krakowie: kiedyś można się było uśpić snem o wolności, dziś można się uśpić wolnością samą. To jest nowa perspektywa i nowe zadanie.
I dlatego, żeby nie uśpić się samą wolnością, papież w Warszawie wołał, by Duch Święty wciąż na nowo odnawiał tę ziemię?
"Ta ziemia" oznacza wspólnotę, wspólnotę narodu i wspólnotę Kościoła. Można powiedzieć, Kościół od XX wieków jest w permanentnym kryzysie i zarazem w stanie permanentnej odnowy. Ciągle są nowy kryzys, nowy horyzont, nowe wyzwania i nowe odpowiedzi. Szczególnie ważną miarą tego, czy zdajemy egzamin z chrześcijaństwa, jest odpowiedź na papieskie pytania: gdzie są ci bracia i siostry, którzy są najsłabsi i którym trzeba pomóc. To pytanie zawsze zawracało w przeszłości i będzie wracać w przyszłości. Jest też aktualne teraz, bo i era informatyczna, postindustrialna, postmodernistyczna, czy jak jeszcze inaczej ją nazwiemy, część ludzi wyrzuca na margines. Pytanie powraca w kolejnych wiekach, zmieniają się tylko ci najsłabsi: jak pomóc tym ludziom, którzy dostali jeden jedyny dar życia, żeby nie przeklinali tego daru i naszych sumień nie obciążali naszą obojętnością.
Kwestie społeczne stanowiły bardzo ważny element papieskiego nauczania. Czy dlatego, że to jest dziedzina, w której papież dostrzega w Polsce najwięcej zaniedbań w procesie reformowania kraju?
Ojciec Święty bardzo dużo mówił o pozytywach, o dokonaniach i o dobru, które zostało zbudowane. Ale jednocześnie przestrzegał, byśmy nie popadali w samozadowolenie. Miło jest słyszeć, że chwilowo analitycy różnych banków czy komisji europejskich nazwali nas liderem przemian. Budujmy dobrą przyszłość, kierunek jest dobry, ale czy na pewno wszystko zostało zrobione? - pyta papież. Czy pamiętamy o bezrobotnych byłych chłopach-robotnikach gdzieś na Suwalszczyźnie, czy osiedlach w byłych PGR-ach, nie mających żadnej przyszłości. System, który był, zdegenerował te struktury i w pewnej mierze także i ludzi. A papież mówi: tam są konkretni, żywi ludzie, nasi bracia i siostry. Nie wolno o nich zapomnieć. W Sosnowcu papież mówił o sferach wyzysku i niesprawiedliwości, ale też bardzo wyraźnie podkreślał, że mówi o sferze duchowej i wymiarze etycznym. To znaczy, że nie daje gotowych receptur i nie ocenia, czy plan Balcerowicza jest wybawieniem czy zgubą dla Polski. Mówi zarówno do pracodawców, jak i pracowników, że nie mogą zminimalizować samych siebie tylko do jednej potrzeby: pracy dla zysku, często kosztem rodziny i z uszczerbkiem dla duszy. To nie jest sfera ściśle ekonomiczna, ale etycznych podstaw życia gospodarczego, dlatego jest taka cenna, bo poniekąd nikt inny na tej płaszczyźnie nie przemawia.
Dlaczego? A nasz Kościół nie może? Zastanawia mnie, dlaczego forma wypowiedzi i gesty niektórych członków naszego wyższego duchowieństwa, hierarchii tak odbiegają od języka i gestów papieża. Czy jest to wynikiem uwikłania w polską rzeczywistość, czy raczej nieumiejętności?
Papież jest autorytetem na skalę światową, ma uniwersalną misję oraz perspektywę. To jest Piotr naszych czasów, jedyna na tym świecie postać, której zadaniem jest myśleć w skali całego globu i całych stuleci. On przychodzi pomijając wszystkie uwikłania hoss i bess ekonomii, sondaży opinii publicznych czy kampanii wyborczych. Niewątpliwie bardzo istotny jest też jego osobisty charyzmat. Papież pomaga nadawać kierunek. I teraz my: księża, Episkopat, a także wierni świeccy powinniśmy się starać, by osiągnąć pewne współbrzmienie z tym, co od niego słyszymy. A z drugiej strony, sądzę, że po pielgrzymce, nawet jeżeli na swoją mniejszą skalę będziemy powtarzać to, co powiedział Ojciec Święty, to uszy ludzkie będą lepiej nastrojone na tę papieską długość fali.
To jest swoisty fenomen: 10 milionów ludzi, co trzeci dorosły Polak na spotkaniach z Ojcem Świętym. Dla nikogo innego, na spotkanie z nikim innym nie przyszłoby tyle osób. Ludzie nie przychodzili jednak tylko po to, by zobaczyć papieża, ale z głębszych motywacji.
Myślę, że wielu zachodnim obserwatorom bardzo trudno jest pojąć to, co się działo w czerwcu w Polsce. Bo tego się łatwo nie da opisać. Nierzadko stereotyp będzie taki, że płytcy Polacy katolicy mają bezkrytyczną wizję przywódcy Kościoła i emocjonalnie przylgnęli do swego idola jako człowieka sukcesu. Czyli dużo emocji, mało rozumu, a pod spodem też mało katolicyzmu, za to wódka, aborcja, nieznajomość doktryny itd. Jak bardzo fałszywa jest to wizja, najwyraźniej pokazała ta pielgrzymka. Wszyscy doświadczyliśmy w niej tajemnicy działania Ducha Świętego, a szczególnie w dzień nieobecności Ojca Świętego. Kiedy na krakowskich Błoniach w strugach deszczu przez wiele, wiele godzin czekałem wśród prawie półtora miliona innych ludzi na Ojca Świętego i okazało się, że jest chory, wtedy usłyszałem, jak reporter Radia Zet mówi: "Teraz chyba wszyscy się rozejdą". To świeckie myślenie: jak nie ma Michaela Jacksona, to nie ma koncertu. Okazało się, że odeszło zaledwie parę procent, bo myśmy spotkali się na Eucharystii, a nie na wielkim one-men-show. Bo bardzo ważną dla nas postacią jest wikariusz Chrystusa, biskup Rzymu, ale Panem jest Jezus Chrystus. To samo - w jeszcze bardziej klarownej postaci - stało się w Gliwicach, gdzie przyszło prawie pół miliona osób ze świadomością, że nie spotka Ojca Świętego. Oni przyszli wspólnie modlić się o zdrowie papieża, w intencji jego pielgrzymki. Zauważmy, jak potężna była to modlitwa, następnego dnia papież rusza z ogromną energią i nadrabia wszystkie zaległości.
Co ujawnił ten znak nieobecności Ojca Świętego?
Że dzieją się rzeczy głęboko duchowe. Na łamach "Rzeczpospolitej" powiedziałem niedawno, że wierzę, iż w ludziach istnieje głód prawdziwych wartości. Sądzę, że w tej pielgrzymce dał o sobie znać głód głębszych motywacji i głębszych aspiracji milionów Polaków, którzy przyszli wsłuchać się w słowa Ojca Świętego i to wsłuchać się głębiej i bardziej bezinteresownie niż w poprzednich latach. Tak mi nieśmiało podpowiada intuicja, ale są też fakty, które ją mogą potwierdzić. Myślę choćby o papieskich dialogach. Ten wielki tłum nagle został obdarzony głosem i inteligencją. To nie papież więcej rozmawiał z ludźmi, on zawsze w taki sposób rozmawiał. Ale tym razem to zgromadzenie ludzi błyskawicznie znajdowało wspólną inteligentną ripostę, potrafiło ją przekazać papieżowi i wejść z nim w dialog. To niesłychane zjawisko.
Papież rozmawiał tak samo, nauczał tego samego, ale chyba jednak w trochę innej, łagodniejszej formie niż na przykład w 1991 roku?
Wydaje mi się, że to mit. Papież mówił w znacznej mierze to samo, ale my po raz pierwszy dostrzegliśmy więcej. To nie papież się zmienił, lecz my się zmieniliśmy. Oczywiście, każda pielgrzymka jest inna, ale głównie dlatego, że zmieniają się okoliczności i że to my się zmieniamy.
Skoro to my jesteśmy inni, otwarci, spragnieni wartości, może jest nadzieja, że w jakiejś perspektywie nastąpi zmiana w nas, a dzięki temu w całym społeczeństwie?
Od pielgrzymki w 1997 roku jestem - wbrew swej racjonalno-krytycznej naturze - optymistą. Społeczeństwo jest w stanie wieloletniego szoku z powodu ciągłych przemian, głębokich reform, dotkliwych niedociągnięć i przez to mało świadome swojej wielkości i swych osiągnięć. Jestem pewien, że przyszłe pokolenia ocenią, że najpierw w czasie uwalniania się od totalitaryzmu, a potem przejścia do nowego systemu, niesłychanie wiele dokonano. I papież mówił o tym sporo, mówił i o naszym małym, codziennym, a zarazem niezmiernie ważnym heroizmie. Mówił, że tam, gdzie jesteśmy, trzeba dać z siebie tyle, ile potrafimy. Odwoływał się do codziennego, powszechnego świadectwa, mówiąc o nim w perspektywie męczeństwa i świętości. Budził nas do realistycznego maksymalizmu, mówił, że w imię głębszych racji, wyższych celów można i warto dać z siebie wszystko. I papież nie tylko o tym mówił, ale sam swoją osobą pieczętował. Każdy z nas widział jego niesłychane zmęczenie, szwy na skroni, chorobę. Ojciec Święty mógł przecież zredukować ten herkulesowy program, ale on chciał go wykonać, wypełnić dla nas i nikogo nie zawieść.
Co było dla Ojca najgłębszym przesłaniem tej pielgrzymki?
Papież przypomniał nam, że życie rodzinne, praca, życie społeczne i religijne są pewną całością, którą trzeba widzieć w ramach szerszej perspektywy. Nie można żyć tylko problemami czy zmienić TV SAT na RTL, i czy moje zarobki zwiększą się z tysiąca na tysiąc dwieście, albo z ośmiu tysięcy na osiem tysięcy pięćset. Papież przypomniał, że człowiek jest głębszy i może być piękniejszy, że ma większe zadania i że wokół nas żyją bracia i siostry. Ten wątek pojawił się już w wigilię pielgrzymki w posłaniu do młodzieży na Lednicy i ten ton pobrzmiewał w niej do końca: "Podnieście głowy i zobaczcie cel waszej drogi. Podnieście głowy. Nie lękajcie się patrzeć w wieczność."
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska | Wszystkie poprzednie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski niosły odpowiedź na specyficznie polskie problemy. Czy taki element dostrzega Ojciec w ostatniej papieskiej wizycie?
Maciej Zięba: We wszystkich pielgrzymkach, łącznie z ostatnią, charakter uniwersalny i polski wzajemnie się przenikały. W ostatniej pielgrzymce papież znowu pokazał, jak dobrze rozumiana racja katolicka pokrywa się z dobrze rozumianą polską racją stanu.
To jest swoisty fenomen: co trzeci dorosły Polak na spotkaniach z Ojcem Świętym. na spotkanie z nikim innym nie przyszłoby tyle osób.
Nierzadko stereotyp będzie taki, że płytcy Polacy katolicy mają bezkrytyczną wizję przywódcy Kościoła i emocjonalnie przylgnęli do swego idola jako człowieka sukcesu. Czyli dużo emocji, mało rozumu, a pod spodem też mało katolicyzmu, za to wódka, aborcja, nieznajomość doktryny itd. Jak bardzo fałszywa jest to wizja, najwyraźniej pokazała ta pielgrzymka. |
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz
Turyści poza strefą
Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku.
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
JERZY SADECKI
- Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem.
- Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony.
- Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy?
Newralgiczna topografia
W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty.
Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę.
Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej.
Granica przez halę
Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki.
Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne.
Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy.
W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły.
Jak brak zgody, to bez zgody
O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej.
- Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko.
Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących.
Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai.
- Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Bomba z opóźnionym zapłonem?
- Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau.
- Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek.
Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem.
- Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego".
- Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie.
- Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył?
Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. - | W pobliżu KL Auschwitz powstaje parking oraz turystyczne centrum usługowe dla turstów przyjeżdżających do muzeum Auschwitz-Birkenau. Właściciel spółki zapewnia, że obiekt znajduje się na terenie poza strefą ochronną obozu, powstał zgodnie z przepisami i jego otwarcie nie wymaga zezwolenia wojewody małopolskiego. Celem inwestycji jest zapewnienie turystom dobrej obsługi. Muzeum nie chce zrezygnować z dochodowego parkingu przy wjeździe do obozu. Rywalizacja o turystów może doprowadzić do skandalu. |
REPATRIACJA
Z Kazachstanu chcą wyjechać wszyscy Polacy. Obowiązujące od stycznia przepisy ułatwiają ich repatriację, ale nie gwarantują startu w nowej ojczyźnie.
Uciec jak najdalej
Wizyta Polaków z Kazachstanu zorganizowana w 1997 roku przez Polską Akcję Humanitarną. Na zdjęciu Anna Radecka z Kustanai przyjmowana przez państwa Koralów z Torunia.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
IWONA TRUSEWICZ
- Kiedy już dostaliśmy zgodę na wyjazd, nie mogłam wyjść na ulicę czy do sklepu, bo wszyscy nam zazdrościli, oblegali i prosili, żeby im też pomóc wyjechać - opowiada trzydziestokilkuletnia Anna Polańska, z domu Tarnopolska, repatriantka z kazachskiego kołchozu Podolskie.
Jej polszczyzna jest mieszaniną rosyjskiego, ukraińskiego i polskiego. Lepiej mówią po polsku synowie 7-letni Sergiusz i 5-letni Aleksiej. Małomówny mąż Czesław Polański wspomina, że z Kazachstanu uciekają wszyscy - Niemcy do Niemiec, Rosjanie do Rosji, Ukraińcy na Ukrainę. Nie sposób sprzedać domu, bo Kazachowie nie kupują. Przychodzą i mówią, że i tak tylko oni będą tu żyć.
- Dwa lata zbieraliśmy papiery. Wytriepietało nam to duszu. Za wszystko trzeba było płacić. Do stolicy Ałma Aty jedzie się z Podolskiego trzydzieści osiem godzin w jedną stronę. Trzy razy musieliśmy tam jeździć z papierami. Krowy, świnie sprzedane na dokumenty. Kiedy już jechaliśmy do Polski, to myślałam, że nie dojedziemy żywe. W pociągu do Moskwy nie było wody, brud straszny, Kazachy chodziły pijane - wspomina Anna Polańska.
Polańscy przyjechali do Polski w czerwcu ubiegłego roku. Pomogła siostra Anny, Nina Markowska, która w 1994 roku wraz z rodziną zamieszkała w Bezławkach, gmina Reszel. Polańskich przyjęła sąsiednia miejska gmina Mrągowo. Otrzymali wyposażone mieszkanie w bloku i pracę na pół roku. Ona - w przedszkolu, on w prywatnym zakładzie samochodowym.
Nie mówią, że im trudno. Podają, ile zarabiają - ona 430 zł, on - mniej niż 400 zł.
Nowe, obowiązujące od tego roku, przepisy zwalniają gminy z obowiązku zapewnienia repatriantom życiowego startu. Kazachstańskim Polakom nikt nie opisuje trudności, które czekają na nich w nowej ojczyźnie. A oni nie pytają. Polska to dla większości jedyna szansa na ucieczkę z kraju, w którym życie stało się pasmem udręk.
Ludzie radzieccy
Jerzy Koszewski prawie dwa lata uczył języka polskiego setkę dzieci w czterech szkołach rejonu Szortandy pod Akmołą. Z ostatniego pobytu w Kazachstanie wrócił 28 grudnia ubiegłego roku:
- Przyjechałem w połowie listopada. W Szortandy było minus trzydzieści siedem stopni mrozu. Mieszkanie miałem w pięciopiętrowym bloku, w osiedlu, w którym od trzech lat nie działa kotłownia. Ludzie ogrzewają lokale "burżujkami". Rury piecyków wystają z okien wszystkich mieszkań. Wiele miejscowości w ogóle nie ma wody. W większych pojawia się od święta, najczęściej w nocy, wtedy odbywają się masowe prania, a wszystkie pojemniki napełniają się na zapas. Światło włączają od drugiej do czwartej w nocy. Ludzie nie mają pracy, a ci, którzy mają, od miesięcy nie dostają wypłat. Po przenosinach stolicy z Ałma Aty do Akmoły, urzędy obejmują Kazachowie. Europejczycy dostają wymówienia. To wszystko zmusza ludzi do ucieczki.
Koszewski pomógł wyjechać do Polski pięciu rodzinom repatrianckim. Mówi, że pomaga biednym i takim, za których nie będzie się musiał wstydzić. Jedna rodzina trafiła do Oświęcimia, drugą przyjęła gmina Krasnosielsk. Dwie rodziny pojadą w Koszalińskie, a jedna do Małdyt w Olsztyńskiem.
- Długo szukaliśmy nauczyciela angielskiego. Pan Koszewski zaproponował, że znajdzie go wśród Polaków w Kazachstanie. W ten sposób trafi do nas anglistka Tatiana Kaczorowska z synem Jerzym. Status repatrianta jest w trakcie załatwiania. Gmina przygotowała dla nich trzypokojowe mieszkanie i pracę. Syn ma wykształcenie rolnicze, więc i dla niego znajdziemy zatrudnienie - mówi Stanisława Domańska, sekretarz gminy w Małdytach.
Nauczyciel Koszewski nie ma złudzeń, co do motywów kazachskiej repatriacji:
- To typowa emigracja ekonomiczna. Pięćdziesięcio-, czterdziestolatków i młodszych gna do Polski lepszy byt dla siebie i perspektywy dla dzieci. Gdyby nie rozpad Związku Radzieckiego, to nikt by nie chciał wracać. To wszystko ludzie radzieccy, tam wychowani, nie mówiący po polsku, nie znający naszej historii ani nawet historii swoich rodzin. Do dziś obchodzą wszystkie komunistyczne święta, wspominają jak wtedy było dobrze.
Słowa Koszewskiego zupełnie nie przystają do historii rodziny Kułakowskich, która 21 grudnia ubiegłego roku zjechała do Witoszewa w gminie Zalewo. 75-letni Mieczysław i 72-letni Alfons wrócili do kraju, w którym nie mieszkali nigdy. Przetrwał w snach, prenumerowanej gazecie "Przyjaźń" i języku dzieciństwa pielęgnowanym wspomnieniami i marzeniami.
Pieszo przez tajgę
Na początku była Osiczna. Polska wieś na radzieckiej Ukrainie. W polskim narodowościowym okręgu, tzw. marchlewszczyźnie. Polacy żyli tu w nierealnym świecie pozornej swobody, za której granicami zaczynał się świat stalinowskiego terroru. Do 1930 r. niewiele o nim wiedzieli.
Z mgły wspomnień Mieczysława Kułakowskiego wyłania się obora pełna krów, własny młyn, ziemia i duży drewniany dom, w którym razem mieszkali czterej bracia Kułakowscy - Ambroży, Grzegorz, Józef i Albin z żoną Bronisławą - rodzice Mieczysława.
W 1930 roku zawalił się świat marchlewszczyzny i Kułakowcy znaleźli się w bydlęcym wagonie z czterdziestoma pięcioma kilogramami bagażu. Mieczysław miał siedem, a Alfons cztery lata. Tych dziecięcych lat musiało im starczyć, aby zachować w sobie Polskę przez całe dorosłe życie.
Trafili do obozu Jaja pod Tomskiem. Baraki z mokrych drewnianych bali, brak pieców, tłok, robactwo, wszy, tyfus... Potem ucieczka z matką do stryja Grzegorza, który mieszkał w osadzie Zima. Tam Mieczysław poszedł do szkoły.
- Między sobą cały czas mówiliśmy po polsku, więc przez pierwsze dwa lata szkoły nic nie rozumiałem. Nie chciałem się uczyć po rosyjsku - opowiada dobrym "przedwojennym polskim" - szczupły, starszy pan z białą brodą, trochę samotny w obszernym pokoju, który jeszcze niedawno był klasą małej szkoły wiejskiej.
W połowie ubiegłego roku gmina Zalewo przekazała wyremontowany szkolny budynek Kułakowskim. Wtedy, jako pierwsza z rodziny status repatrianta i polskie obywatelstwo otrzymała pięćdziesięcioletnia córka Mieczysława - Wanda.
- Zatrudniliśmy ją w gminnym ośrodku kultury, ponieważ ma wykształcenie plastyczne i muzyczne. Rodzina pozostaje na jej utrzymaniu, bowiem panowie Kułakowscy nie otrzymują z Kazachstanu emerytury. Nie ma umowy między naszymi krajami, która by umożliwiała wypłacanie im tutaj świadczeń - opowiada Jadwiga Berda, sekretarz gminy Zalewo.
Mieczysław najwięcej mówi o dzieciństwie. Z kolejnego obozu uciekł do Tomska, do szkoły. 300 kilometrów pieszo przez tajgę. Szedł tydzień, za posiłki służył mu chleb zabrany w "torebeczki". Najbardziej bał się niedźwiedzi.
Upór, talent i szczęście w trafianiu na życzliwych Rosjan pomogły Mieczysławowi wspiąć się na wyżyny niedostępne dla przeciętnego zesłańca. Skończył technikum topograficzno-kartograficzne i został geodetą-kartografem.
Ożenił się z Ukrainką Niną Nyń, pielęgniarką, którą poznał w mieście Ajaguz. Ona miała lat dziewiętnaście, on - dwadzieścia trzy. Do dziś mówi o żonie "ciekawa kobieta".
Samotna Wigilia
Po wojnie Kułakowscy osiedli w Ałma Acie. Mieczysław został głównym inżynierem-topografem w przedsiębiorstwie kartograficznym. Był racjonalizatorem i konstruktorem wielu nowatorskich narzędzi geodezyjnych. Z czterdziestu przepracowanych tam lat, dwadzieścia spędził w ekspedycjach. Kochał te dalekie wyprawy do miejsc, w których liczyła się tylko umiejętność przetrwania.
Przewędrował syberyjską tajgę. Kazachskie pustynie Kyzył Kum i Kara Kum przejechał w trzy lata na wielbłądach. Dotarł do wyspy Dikson na dalekiej północy, przepłynął cały Jenisej. Wspinał się na liczące ponad 5000 metrów szczyty Teń-Szanu i biwakował w Sajanach.
- Najpiękniejsze są Sajany. To góry niezwykłe, bezludne i jednocześnie pełne życia - wspomina. W wyprawach często towarzyszyła mu żona i córki - Wanda i Lusia (teraz w Izraelu).
Alfons był zawsze blisko brata. Został malarzem. Jego przesycone światłem i kolorami pejzaże znalazły uznanie widzów i krytyków. W ciągu dziesięciu lat bracia Kułakowscy wybudowali w Ałma Acie obszerny dom otoczony sadem i ogrodem warzywnym. Było tam siedem pokoi, winorośl rodziła winogrona, w sadzie stały orzechy, grusze, jabłonie.
To w tym domu po dziewięćdziesiątym roku chętnie zbierała się kazachska Polonia skupiona w towarzystwie "Więź". Przyjeżdżały oficjalne delegacje, gościli ministrowie, profesorowie i dziennikarze. Telewizja nakręciła o Kułakowskich film "Sny o Polsce".
- Kiedy przyjechał polski premier "Pawluk", to przywiózł Alfonsowi farby i płótno - mówi po rosyjsku Nina Kułakowska.
Dzisiaj największe kłopoty z adaptacją w Polsce ma szczupła, delikatna Wanda. W Ałma Acie była znana. Jej wiersze drukowano, urządzano wieczory autorskie. Miała krąg przyjaciół. Grała na pianinie, malowała.
- Zawsze czułam się inna. Żył we mnie smutek. Tylko w rodzinie znajdowałam przyjemność bycia i zrozumienie. I kiedy w 1995 roku pierwszy raz przyjechałam do Polski zrozumiałam, że to ta polskość tak mnie różniła od otoczenia, odgradzała, kazała myśleć i czuć inaczej - opowiada po rosyjsku. Polskiego dopiero się uczy i przyznaje, że idzie jej bardzo ciężko.
- Tutaj jesteśmy tylko Polakami z Kazachstanu. Musimy uczyć się żyć na nowo. I chociaż w Kazachstanie nie było już dla nas życia, to tutaj czuję, że nie jestem w domu. I ciągle mam w sobie strach, czy nadejdzie taki moment, że poczuję się u siebie - przyznaje.
Do Zalewa trafili dzięki znajomości z Kazimierzem Piątkowskim, mieszkańcem pobliskiego Karpowa. To on wystąpił do gminy o zaproszenie rodziny do Polski.
Kułakowscy zostawili w Ałma Acie swój wspaniały dom, bo nie znalazł się kupiec. Wysokiej klasy pianino Wanda sprzedała za tysiąc dolarów. Czekają na kontener z rzeczami. 72-letni Alfons już urządził pracownię i kupił rower górski, aby dojeżdżać osiem kilometrów do miasta. Planuje wystawy swoich obrazów i zachwyca się otaczającą ciszą, słońcem i pięknem mazurskich lasów.
- Urządziliśmy we wsi spotkanie państwa Kułakowskich z mieszkańcami - mówi Jadwiga Bedra.
Na spotkanie przyszło dziesięć osób. Kułakowscy opowiedzieli o sobie. Ludzie wysłuchali i rozeszli się do domów. Pytań nie było. Pierwsze w Polsce Boże Narodzenie repatrianci spędzili sami. Tylko przed Wigilią zajechała do nich na rowerze sąsiadka i przywiozła worek warzyw.
Stajnia nad jeziorem
W Nowej Wsi Ostródzkiej więcej jest dacz niż gospodarzy. Wieś położona malowniczo na skarpie nad jeziorem Mielno przyciąga ludzi z całej Polski.
Ewa Sieczkowska pochodzi ze wsi Magnuszew pod Makowem Mazowieckim. Ma za sobą studia misjologiczne w Akademii Teologicznej i marzenia o misji w Afryce.
W 1995 roku za kredyt preferencyjny dla młodych rolników kupiła 36-hektarowe gospodarstwo w Nowej Wsi Ostródzkiej. Pięknie położone na końcu osady, składa się z pamiętającego rok 1927 domu, stodoły i stajni.
W stajni Ewa Sieczkowska wybudowała wygodny pensjonat i od roku przyjmuje agroturystów. Swoje gospodarstwo nazwała "Stajnia nad jeziorem".
- Dużo czytałam o Polakach w Kazachstanie. Pomyślałam sobie, że ja tu przecież mieszkam sama, mogę więc jedną rodzinę zatrudnić, dać mieszkanie. Po rozmowie z zarządem gminy Olsztynek, zdecydowaliśmy zaprosić rodzinę. Podpisałam umowę, w której zobowiązałam się zapewnić mieszkanie i pracę, a gmina weźmie na siebie całą procedurę repatriacyjną i załatwienie obywatelstwa - opowiada Ewa Sieczkowska.
W ten sposób latem ubiegłego roku do Nowej Wsi trafiła rodzina Brieczko z Szortandy.
- To był czysty przypadek, że właśnie oni tu przyjechali - dodaje właścicielka.
Po półrocznym wspólnym życiu mówi, że nie jest w stanie rodziny utrzymać. Jedynie pani Brieczko może zaoferować pół etatu. "Jest pracownita, utalentowana, ładnie szyje. Do życia podchodzi z uśmiechem i otwartą duszą".
Między właścicielką a repatriantami trwa więc stan napięcia. Obie strony spodziewały się po sobie czegoś innego. Obie się rozczarowały.
W rodzinie Brieczko polskie korzenie ma urodziwa, czarnowłosa Helena z domu Szkurińska. Jej dziadkowie - Bronisława Rafalska i Aleksander Ostrowski - zostali w 1933 roku wywiezieni z marchlewszczyzny do Kazachstanu. We wsi pod Żytomierzem mieli gospodarstwo, swoje konie, krowy, pole. Krewni dziadka Ostrowskiego służyli w polskim wojsku.
- Babcia i dziadek rozmawiali po polsku, ale rodzice polskiego nie znali - przyznaje Helena. Ojciec był weterynarzem, matka doiła kołchozowe krowy. Ona sama nauczyła się polskiego na kursach w Kazachstanie, zorganizowanych w 1995 roku przez polskich nauczycieli.
- Przywieźli ze sobą filmy i na nich po raz pierwszy zobaczyłam Polskę. To był dla mnie szok. Tyle zieleni, zboże takie wysokie! - opowiada.
W tym samym roku Helena pojechała z kolonią polonijnych dzieci do Polski. Z zawodu jest przedszkolanką.
- Przyjmowano nas przyjaźnie, ludzie byli dobrzy. Płakaliśmy - wspomina.
Decyzję o repatriacji podjęli w 1996 roku. Sytuacja była już tak zła, że każdy uciekał, dokąd mógł. Siostra i brat wyjechali pod Moskwę. Helena mówi, że gotowa była także przesiedlić się do Rosji. Ale mąż chciał do Polski.
Michał Brieczko był zawodowym żołnierzem. Podobno też ma polskie korzenie. O tym, że gmina Olsztynek przyjmie rodzinę z Kazachstanu, dowiedział się w polskim towarzystwie. Nikt mu nie powiedział, że chodzi o pracę w gospodarstwie.
- Dałam im czas do kwietnia na znalezienie sobie mieszkania. W Kazachstanie sprzedali dom, mają więc jakieś pieniądze - mówi Ewa Sieczkowska.
- Wszystkie poszły na opłaty dokumentów i podróż. Nie wiem, co dalej z nami będzie. Na pewno nie wrócimy do Kazachstanu - wzdycha Helena. Chciałaby sprowadzić do Polski rodziców, którym bardzo ciężko jest żyć bez wody, światła, ogrzewania. Dwójka jej dzieci - 13-letni Sergiusz i 10-letnia Helena też już mówią po polsku.
Grzyb w świetle reflektorów
Rodzina Markowskich nie czekała, aż Polska uchwali przepisy umożliwiające repatriację. Latem 1994 roku wsiadła do autobusu wiozącego artystów jednego z warszawskich teatrów i dysponując tylko turystycznymi wizami, wjechała do Polski z podręcznym bagażem.
O rodzinie stało się głośno w mediach. Wywiady, telewizyjne programy, artykuły w prasie. Mieszkanie zaoferowała pierwszym repatriantom gmina Reszel. Wojewoda olsztyński w ciągu miesiąca wręczył Stanisławowi i Ninie, oraz ich synom Waleremu i Antoniemu polskie obywatelstwo.
- Otrzymali od nas trzypokojowe mieszkanie w domu w Bezławkach, dziesięć kilometrów od Reszla. Do tego dwa hektary ziemi, zwolnienie od podatków i czynszu na dwa lata. Zbieraliśmy dla nich na meble i wyposażenie mieszkania, bo sami nic nie mieli. Dom został odmalowany. Pan Markowski, który był głównym mechanikiem w kołchozie, dostał pracę w fabryce "Rema" w Reszlu. Pani Markowska dorabiała w szkółce leśnej. Teraz pracuje w Reszlu. Synowie uczyli się. Jeden studiował w Olsztynie. Myślę, że się w Polsce zaadoptowali. Mają telefon, sprowadzili sobie samochód. W październiku ubiegłego roku ich syn Walery ożenił się - mówi Helena Jakubowska, sekretarz gminy Reszel.
W 1996 roku Markowscy sprowadzili do siebie matkę 71-letnią Stanisławę Tarnopolską z domu Staśkiewicz. To ona w 1936 roku została wywieziona z ukraińskiej Uwarowki do Kazachstanu. Przeżyła obozy, pracę przy węglu w Karagandzie, dzienne porcje 700 gr czarnego chleba.
Za mąż wyszła w 1949 r za Aleksieja Tarnopolskiego. Urodziła siedmioro dzieci. Po polsku rozumie, ale mówi słabo. Lepiej po ukraińsku. Ciężka fizyczna praca i wypadek prawie pozbawiły ją słuchu. W Polsce nie mogła dostać darmowego aparatu słuchowego, bo do dzisiaj nie ma naszego obywatelstwa.
- Pani, w tym domu w Bezławkach grzyb zjada ściany, wilgoć się leje, że nie można wysiedzieć. Ściany czarne. Córka chce zamienić mieszkanie na mniejsze w Reszlu - mówi. Rozmawiamy w mrągowskim mieszkaniu najmłodszej córki Anny Polańskiej.
- Czy gdyby Związek Radziecki nie upadł i nic się w państwa życiu nie zmieniło, przyjechaliby państwo do Polski?
Anna waha się. Czesław szybko odpowiada "na pewno".
- I jeszcze niech pani napisze, podziękowanie od nas wszystkiem Polakom, które nam pomogli - dodaje już na schodach.
Wanda Kułakowska znów zaczęła pisać wiersze. Jeden z ostatnich kończą strofy:
Moje serce ciągle tam,
gdzie poprzez wieki
do świątyni weszłam.
I znalazłam ciebie - Ojczyzno.
W Kazachstanie mieszka obecnie ok. 100 tys. ludności polskiego pochodzenia, głównie na północy - rejon kokczetowski i karagandzki. Są to potomkowie lub sami przesiedleńcy z tzw. polskiego rejonu narodowościowego na radzieckiej Ukrainie (tzw. marchlewszczyzna), na Białorusi (tzw. dzierżowszczyzna). Te autonomiczne jednostki do początku lat trzydziestych dysponowały dużą swobodą. Zamieszkiwało je ok. 55 tys. Polaków. Funkcjonowały polskie szkoły, przedsiębiorstwa, sieć telefoniczna, szpitale i domy kultury. Zlikwidowane ostatecznie w latach 1935 - 38.
W 1997 r do Polski z Kazachstanu przesiedliło się ok. 200 rodzin. Dalsze ponad 300 rodzin otrzymało zaproszenia gmin. W Olsztyńskiem trzy rodziny uzyskały obywatelstwo, a osiem (27 osób) stara się o status repatrianta. | Z Kazachstanu chcą wyjechać wszyscy Polacy. Obowiązujące od stycznia przepisy ułatwiają ich repatriację, ale nie gwarantują startu w nowej ojczyźnie. - Kiedy już dostaliśmy zgodę na wyjazd, nie mogłam wyjść na ulicę czy do sklepu, bo wszyscy nam zazdrościli, oblegali i prosili, żeby im też pomóc wyjechać - opowiada trzydziestokilkuletnia Anna Polańska, z domu Tarnopolska, repatriantka z kazachskiego kołchozu Podolskie. Polańscy przyjechali do Polski w czerwcu ubiegłego roku. Polańskich przyjęła miejska gmina Mrągowo. Otrzymali wyposażone mieszkanie w bloku i pracę na pół roku. Ona - w przedszkolu, on w prywatnym zakładzie samochodowym.Nie mówią, że im trudno. Podają, ile zarabiają - ona 430 zł, on - mniej niż 400 zł.Nowe, obowiązujące od tego roku, przepisy zwalniają gminy z obowiązku zapewnienia repatriantom życiowego startu. Kazachstańskim Polakom nikt nie opisuje trudności, które czekają na nich w nowej ojczyźnie. A oni nie pytają. Polska to dla większości jedyna szansa na ucieczkę z kraju, w którym życie stało się pasmem udręk. Jerzy Koszewski prawie dwa lata uczył języka polskiego setkę dzieci w czterech szkołach rejonu Szortandy pod Akmołą. Nauczyciel nie ma złudzeń, co do motywów kazachskiej repatriacji:- To typowa emigracja ekonomiczna. Pięćdziesięcio-, czterdziestolatków i młodszych gna do Polski lepszy byt dla siebie i perspektywy dla dzieci. Gdyby nie rozpad Związku Radzieckiego, to nikt by nie chciał wracać. To wszystko ludzie radzieccy, tam wychowani, nie mówiący po polsku, nie znający naszej historii ani nawet historii swoich rodzin. Do dziś obchodzą wszystkie komunistyczne święta, wspominają jak wtedy było dobrze.Słowa Koszewskiego zupełnie nie przystają do historii rodziny Kułakowskich, która 21 grudnia ubiegłego roku zjechała do Witoszewa w gminie Zalewo. 75-letni Mieczysław i 72-letni Alfons wrócili do kraju, w którym nie mieszkali nigdy. Przetrwał w snach, prenumerowanej gazecie "Przyjaźń" i języku dzieciństwa pielęgnowanym wspomnieniami i marzeniami. Rodzina Markowskich nie czekała, aż Polska uchwali przepisy umożliwiające repatriację. Latem 1994 roku wsiadła do autobusu wiozącego artystów jednego z warszawskich teatrów i dysponując tylko turystycznymi wizami, wjechała do Polski z podręcznym bagażem.O rodzinie stało się głośno w mediach. Wojewoda olsztyński w ciągu miesiąca wręczył Stanisławowi i Ninie, oraz ich synom Waleremu i Antoniemu polskie obywatelstwo. - Czy gdyby Związek Radziecki nie upadł i nic się w państwa życiu nie zmieniło, przyjechaliby państwo do Polski?Anna waha się. Czesław szybko odpowiada "na pewno".- I jeszcze niech pani napisze, podziękowanie od nas wszystkiem Polakom, które nam pomogli - dodaje już na schodach. W Kazachstanie mieszka obecnie ok. 100 tys. ludności polskiego pochodzenia, głównie na północy - rejon kokczetowski i karagandzki. Są to potomkowie lub sami przesiedleńcy z tzw. polskiego rejonu narodowościowego na radzieckiej Ukrainie (tzw. marchlewszczyzna), na Białorusi (tzw. dzierżowszczyzna). Te autonomiczne jednostki do początku lat trzydziestych dysponowały dużą swobodą. Zamieszkiwało je ok. 55 tys. Polaków. Funkcjonowały polskie szkoły, przedsiębiorstwa, sieć telefoniczna, szpitale i domy kultury. Zlikwidowane ostatecznie w latach 1935 - 38.W 1997 r do Polski z Kazachstanu przesiedliło się ok. 200 rodzin. Dalsze ponad 300 rodzin otrzymało zaproszenia gmin. W Olsztyńskiem trzy rodziny uzyskały obywatelstwo, a osiem (27 osób) stara się o status repatrianta. |
OSCARY '99
50 podpisów pod listem Stevena Spielberga
Dwie szanse Andrzeja Wajdy
BARBARA HOLLENDER
Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii.
List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność".
Hołd dla polskiego mistrza
Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim.
W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku".
Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina.
39 gniewnych ludzi
Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA.
Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz".
Konkurenci "Pana Tadeusza"
Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii.
"Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera.
"Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV.
Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina. | Andrzej Wajda ma w tym roku szansę na dwa Oscary – za "Pana Tadeusza" i całokształt twórczości. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silną konkurencję. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. Dobra atmosfera panuje wokół kandydatury Wajdy na laureata Oscara honorowego. Kampanię promocyjną prowadzi Polish Hollywood Connection – organizacja założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego. List wpierający skierował do Amerykańskiej Akademii Filmowej Steven Spielberg. Podpisało się pod nim już ponad 50 jej członków, w tym ci najbardziej znani. Podpisów ciągle przybywa. Spielberg przedstawił niezwykły życiorys polskiego reżysera, wpisany w historię XX wieku. Wspomniał o jego trzech wcześniejszych nominacjach do Oscara i nagrodach, jakie przyznały mu inne Akademie. Zaznaczył, że Wajda był reżyserem odważnym, który dawał widzom duchowe wsparcie, jakiego oczekiwali. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Nie brakuje jednak innych poważnych kandydatów do statuetki. |
FINLANDIA
Na przystąpieniu do Unii najbardziej ucierpieli rolnicy. Jednak zmiany i tak były konieczne. - Gdyby nie Unia, reforma ciągnęłaby się ze 20 lat - twierdzi minister rolnictwa.
Pomnik zdrowego rozsądku
TERESA STYLIŃSKA
Osobliwy pomnik stoi w ruchliwym centrum Helsinek, naprzeciwko klasycznego w stylu, konnego pomnika marszałka Mannerheima z jednej strony, a monumentalnej bryły parlamentu z drugiej. Finowie nazywają go pomnikiem Paasikivi, chociaż wcale nie przedstawia powojennego prezydenta, twórcy polityki współpracy z ZSRR, a tylko dwa wielkie czarne kamienie. W dwóch oficjalnych językach Finlandii, fińskim i szwedzkim, jest napis: Prawdziwa mądrość polega na uznawaniu faktów takimi, jakie są.
Tym jednym zdaniem Juha Kusto Paasikivi najtrafniej ujął istotę charakteru swych rodaków: pragmatyzm. Nie kierować się emocjami, nie rozdrapywać ran, patrzeć w przyszłość i szukać tego, co może okazać się pożyteczne...
Ową umiejętność przystosowania Finowie wykształcili w sobie w walce z surowymi warunkami życia. To dzięki niej Finlandia, przez stulecia rządzona przez Szwecję, nie traciła sił na wojowanie ze Sztokholmem, dzięki niej później, prowadząc umiejętną politykę, z wroga Rosji stała się jej sojuszniczką.
Finowie nie kochali Rosjan. Żywa była pamięć dwóch wojen, wojny zimowej (1939 - 1940) i wojny kontynuacji (1941 - 1944), wielkich strat - terytorialnych, ludzkich i finansowych - jakie ponieśli, i konieczności spłacenia ogromnych reparacji. Cóż jednak dałby otwarty opór? Najwyżej to, że Finlandia podzieliłaby los Litwy, Łotwy i Estonii. Finowie nauczyli się więc żyć w układzie który, za cenę ustępstw w polityce zagranicznej, dał im swobodę, demokrację i dobrobyt.
Pragmatycznie myślą i teraz, gdy Finlandia przestała już być pomostem między USA a ZSRR, a stała się pomostem między Unią Europejską a Rosją. Wejście do Unii? Owszem, dla dobra gospodarki i bezpieczeństwa. A skoro tak, to lepiej przecież być w sercu Unii, z tymi, którzy chcą ją związać jak najściślej, a nie z tymi, którym ciągle coś się nie podoba. Euro? Nie ma co wzdychać nad fińską marką. NATO? Nie można wykluczać, chociaż na razie nie ma się też co spieszyć.
Nie ironizuję. Sami Finowie przyznają, że w porównaniu z nimi inne narody Północy, Szwedzi czy Norwegowie, to ludzie łatwo ulegający emocjom. Mówią o tym bez dumy, ale i bez wstydu. Bo czyż można wstydzić się tego, że umie się dbać o swe interesy i że zawsze zachowuje się spokój, umiar i jasność osądu?
Euro, rolnictwo i NATO
Czym żyje dziś Finlandia? Wbrew mniemaniu, iż w kraju tak ustabilizowanym, wolnym od konfliktów, klęsk żywiołowych i napięć społecznych nic godnego uwagi nie może się zdarzyć, Finlandia też ma swoje problemy. Przez ostatnie miesiące tematem numer jeden był udział w europejskiej unii walutowej. Wiele mówi się o niełatwej sytuacji fińskich rolników, a od czasu do czasu pojawia się również nowy temat: czy warto myśleć o wejściu do NATO.
Finlandia zakwalifikowała się do grona 11 państw strefy euro, ale wielu obywateli zadawało sobie pytanie, czy nie powinna raczej pójść w ślady Wielkiej Brytanii, Danii oraz Szwecji i z możliwości tej nie skorzystać. Wśród Finów euro ma mniej więcej tyle samo zwolenników co przeciwników, z lekką przewagą tych pierwszych. Pragmatyzm każe im dostrzegać przede wszystkim wymierne korzyści ekonomiczne, a fakt, że Finlandia po raz pierwszy wyłamała się z grona krajów nordyckich, stanowi powód do cichego zadowolenia (zaczynamy działać samodzielnie, nie oglądając się na Szwecję). Dla przeciwników przejście na euro oznacza jednak utratę jednego z istotnych atrybutów suwerenności.
Ale z chwilą podjęcia decyzji przez rząd i parlament klamka zapadła. Finowie bowiem ufają rozsądkowi swych przedstawicieli i nie widzą powodu, by w nieskończoność podważać decyzje władz. - Jesteśmy zdyscyplinowani i posłuszni - z westchnieniem zauważa dziennikarz "Helsingin Sanomat", czołowego fińskiego dziennika.
Na północy kukurydza nie rośnie
Podobnie jak w wielu krajach ubiegających się o przyjęcie do Unii Europejskiej również w Finlandii najpoważniejszą grupę oponentów stanowili rolnicy, a cztery lata członkostwa bynajmniej ich nie przekonały. Ludzie, którzy w 1994 roku w referendum w sprawie wejścia do Unii głosowali przeciw, mówią, że dzisiaj postąpiliby tak samo. Konieczność dostosowania się do wspólnej polityki rolnej sprawiła bowiem, że podczas gdy całe społeczeństwo doświadczyło unijnych dobrodziejstw, przede wszystkim spadku cen żywności, ciężary spadły głównie na farmerów. I nie widać końca bolesnych doświadczeń.
- Dla farmerów członkostwo w Unii oznaczało nadejście naprawdę trudnych czasów - przyznaje minister rolnictwa Kalevi Hemil. Minister jest zdeklarowanym zwolennikiem członkostwa. Trudności uważa za przejściowe. - Najcięższy moment mamy już za sobą - zapewnia. - Najtrudniejszy był sam początek. Teraz bardziej energiczni farmerzy odbili się już od dna i zaczęli inwestować.
W Finlandii rolnictwo zawsze było bardzo silną gałęzią gospodarki. Ceny utrzymywały się na wysokim poziomie. Przyjęcie wspólnej polityki rolnej bez żadnej pomocy oznaczałoby, że musiałyby one spaść aż o połowę - dla farmerów zupełna katastrofa. Finlandia, aby do tego nie dopuścić, korzysta więc z unijnego wsparcia, ale ustalenia mają charakter przejściowy - na pięć lat - i okres ochronny nieuchronnie zbliża się do końca. - Obawiam się, że w 1999 roku nastąpi wyraźny spadek dochodów w rolnictwie, być może aż o 20 proc. - martwi się minister Hemil.
Jest to jedna z tych spraw, które spędzają władzom fińskim sen z powiek. Drugą, według ministra, jest przewidywany spadek cen zbóż w całej Unii. - Cóż z tego, że jako rekompensatę Unia zamierza wesprzeć uprawę kukurydzy, skoro - rzeczowo zauważa - my z tego nie skorzystamy. Na północy kukurydza nie rośnie.
Unia zdjęła z nas ciężar
Specyfiką Finlandii jest rolnictwo arktyczne - najpoważniejszy problem w rozmowach z Unią. Na Dalekiej Północy, za kołem podbiegunowym, lato trwa krótko. Ze zbiorami trzeba się spieszyć, dlatego stopień mechanizacji musi być wysoki, a to wydatnie zwiększa koszty. Żaden kraj na świecie nie jest w sytuacji tak trudnej, nawet Szwecja.
Jak na Skandynawię rolnictwo fińskie jest bardzo rozdrobnione. To skutek historii. Po wojnie Finlandia przyjęła 400 tys. Finów ze wschodniej Karelii, utraconej na rzecz ZSRR. Uchodźcom musiano dać ziemię. W efekcie przeciętna fińska farma ma tylko 22 ha gruntów uprawnych, podczas gdy w Szwecji średnia powierzchnia gospodarstwa wynosi ok. 100 ha. Dochodzi do tego 47 ha lasów na farmę i jest to okoliczność szczęśliwa, bo ułatwia fińskim farmerom przetrwanie trudnych czasów - w razie potrzeby po prostu sprzedają las.
W rolnictwie pracuje teraz 6 proc. ludności, czyli ok. 150 tys. ludzi, którzy dostarczają 2,8 proc. produktu narodowego brutto. Na dłuższą metę tak duże zatrudnienie jest nie do utrzymania. Z chwilą wejścia do Unii przyjęto założenie, że po 10 latach liczba pracujących w rolnictwie powinna spaść o połowę. Niepotrzebni mają znaleźć zatrudnienie w usługach, zwłaszcza w turystyce. W chłodnej Finlandii? A jednak... Finlandia stawia na walory Laponii - jeziora i wędkowanie w lecie, śnieg i narty w zimie.
- Dokonanie zmian w strukturze rolnictwa było i tak konieczne - zauważa trzeźwo minister Hemil. - Ale z uwagi na polityczny aspekt tej sprawy bardzo trudno było ruszyć ją z miejsca. Gdyby nie Unia, która zdjęła z nas ten ciężar, ciągnęłoby się to ze 20 lat. A tak pójdzie szybko.
Bez suwerenności?
Jan-Magnus Jansson, przed laty naczelny redaktor szwedzkojęzycznego dziennika, później profesor nauk społecznych, był jednym z liderów ruchu antyeuropejskiego, gdy Finlandia rozpoczęła zabiegi o członkostwo. Spotkaliśmy się wówczas w Helsinkach i Jansson nie krył zastrzeżeń, jakie budzi w nim perspektywa wejścia do Unii. Czy jego obawy się potwierdziły? A może zmienił zdanie?
- Nie, na temat samej Unii zdania nie zmieniłem - odpowiada stanowczo i bez chwili wahania. - Ale zmieniły się warunki. W Unii, poza Norwegią, znalazły się wszystkie bliskie nam kraje. Wejście do niej jest nieodwracalne, tym bardziej że większość Finów je akceptuje.
Dla Jana-Magnusa Janssona rolnictwo, choć ważne, nie jest bynajmniej pierwszoplanowe. Najważniejsza jest suwerenność, a ta, jego zdaniem, na wejściu do Unii bez wątpienia ucierpiała - chociaż, dorzuca z westchnieniem, "bez niej oczywiście też można żyć". Jednak przyznaje, że po stronie korzyści da się zapisać niemało: przede wszystkim dobry stan gospodarki (tempo wzrostu przekracza 5 proc., kwitnie handel, rozwija się przemysł, inflacja wynosi tylko 1,4 proc., nawet bezrobocie, najbardziej bolesny problem ostatnich lat, spadło z 20 do 12 proc.) i fakt, że odległa, peryferyjna, słabo zaludniona Finlandia jest teraz znacznie bliżej Europy. I że jej głosu teoretycznie słucha się tak samo jak głosu Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii.
Jansson, tak jak inni eurosceptycy, jest zdania, że Finlandia niepotrzebnie spieszyła się z wchodzeniem do europejskiej unii monetarnej (EMU). Powinna poczekać tak jak Szwecja, Dania i Wielka Brytania. Jeszcze dobitniej wyraża to Paavo Vyrynen: - EMU nie jest bynajmniej zamierzeniem ekonomicznym, ale politycznym. Po jego wejściu w życie supremacja Unii stanie się jeszcze silniejsza.
Eurosceptyk w Strasburgu
Paavo Vyrynen wyrósł ostatnio na sztandarową postać nurtu eurosceptyków. W Europie jest dobrze znany - przez kilka lat był ministrem spraw zagranicznych. Jest młodszy (52 lata) do sędziwego Janssona, ambitny i energiczny, i choć uchodził za radykała, to ostatnio prezentuje się jako polityk umiarkowany. Na jego przykładzie widać jak na dłoni, w czym przejawia się fiński pragmatyzm: eurosceptyk Vyrynen jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Zamiast bawić się w jałowe tyrady przeciwko Unii, dał się wybrać, by, jak wyjaśnia, w samym Strasburgu trzymać rękę na pulsie. Należy bowiem być tam, gdzie zapadają decyzje, a nie trzymać się na uboczu i dopuścić do tego, by we wspólnym parlamencie głos mieli wyłącznie zwolennicy Europy federalnej.
Podobnie jak Vyrynen myśli zresztą połowa 16-osobowej reprezentacji fińskiej w Strasburgu i, jak twierdzi on sam, 10 - 15 proc. ogółu deputowanych europejskich. Cóż z tego jednak - ubolewa - skoro większość z nich boi się przyznać do swych poglądów, ponieważ nie chcą, by przylgnęła do nich etykietka przeciwników Europy. Vyrynen takich obaw nie żywi, choć premier Paavo Lipponen eurosceptyków nazywa "demagogami".
- Niektórzy mówią o mnie, że jestem anty-Europejczykiem, ponieważ nie chcę Europy federalnej. Tymczasem ja chcę wspólnej Europy, ale uważam, że powinna to być Europa niezależnych państw.
Vyrynen dobrze wie, że od Unii nie ma odwrotu. Jedyne, co jeszcze da się zrobić, to pilnować, by nie stała się ona jednorodnym zlepkiem krajów, które, choć mają odmienne tradycje, potrzeby i interesy, to będą musiały postępować tak samo. - Musimy zrobić z Unii federację zdecentralizowaną - uważa.
Wyjście z cienia Szwecji
Może się wydać dziwne, że Finlandia, przez wieki żyjąca w cieniu Szwecji - należała do niej do 1809 roku, gdy jako Wielkie Księstwo Finlandii przeszła pod panowanie Rosji - zdecydowała się sama na udział w euro. Faktem jest jednak, że właśnie Unia pomogła Finom wyemancypować się i rozluźnić ów szczególny związek, choć nadal, podkreślają, Szwecja jest ich główną sojuszniczką.
Owo poczucie więzi to kwestia nie tylko bliskości położenia, wspólnej historii, neutralności, ale także ścisłych związków gospodarczych - Szwecja zawsze była największym partnerem handlowym Finlandii. Dorzućmy do tego względy demograficzne. W Finlandii 6 proc. ludności stanowią Szwedzi, potomkowie dawnych osadników. Problem mniejszości rozwiązano tu w sposób wzorowy. Szwedzi mają własne szkoły, własną prasę, język szwedzki jest językiem urzędowym. Gdy w jakiejś gminie Szwedzi dominują liczebnie, to na tabliczce z nazwą miejscowości najpierw widnieje nazwa szwedzka (jeśli proporcje ludnościowe się zmienią, to kolejność zostanie odwrócona). W Szwecji z kolei osiadły dziesiątki tysięcy Finów szukających pracy.
Ale ten związek nie był nigdy całkiem równoprawny. Ton zawsze nadawała w nim - czy też wręcz dominowała - Szwecja. Dlatego tym bardziej wymowne są obserwowane ostatnio zmiany. Obszar zainteresowania Finów bowiem wyraźnie przesuwa się na południe, ku nowym partnerom z Unii Europejskiej. Współpraca ze Szwecją oscyluje raczej ku współpracy regionalnej - bałtyckiej i wokół Morza Barentsa - a także ku sferze bezpieczeństwa.
Coraz częściej pada pytanie, czy należy zabiegać o wejście do NATO. Dla Finów jest oczywiste, że - gdyby w ogóle do tego doszło - najlepiej byłoby wejść do paktu razem ze Szwecją. Więcej: gdyby Szwecja zdecydowała się na członkostwo, to Finlandia musiałaby pójść w jej ślady. Nie miałaby wielkiego wyboru, wciśnięta między Rosję a NATO w Skandynawii.
Paradoks jednak polega na tym, że podczas gdy Finlandia swe poczynania w dużej mierze uzależnia od Szwecji, dla niej samej członkostwo w pakcie znaczy o wiele więcej. Dlatego, choć politycy temu zaprzeczają, tym razem inicjatywa może należeć do Finów. Wystarczy dobrze przyjrzeć się mapie (1200 km granicy z Rosją) i mieć w pamięci historię. | umiejętność przystosowania Finowie wykształcili w sobie w walce z surowymi warunkami życia.Pragmatycznie myślą i teraz, gdy Finlandia przestała już być pomostem między USA a ZSRR, a stała się pomostem między Unią Europejską a Rosją.Wejście do Unii? Owszem, dla dobra gospodarki i bezpieczeństwa.Podobnie jak w wielu krajach ubiegających się o przyjęcie do Unii Europejskiej również w Finlandii najpoważniejszą grupę oponentów stanowili rolnicy, a cztery lata członkostwa bynajmniej ich nie przekonały. Konieczność dostosowania się do wspólnej polityki rolnej sprawiła bowiem, że podczas gdy całe społeczeństwo doświadczyło unijnych dobrodziejstw, przede wszystkim spadku cen żywności, ciężary spadły głównie na farmerów. |
REPORTAŻ
Krakowski Kazimierz - żydowska dzielnica bez Żydów, przywrócona do życia przez Polaków - stał się miejscem modnym, odwiedzanym licznie przez turystów
Otwarły się niewidzialne bramy
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę.
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
JERZY SADECKI
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy. Fascynuje, przyciąga turystów, dla których powstaje coraz więcej nastrojowych knajpek, niedużych hotelików. Jeszcze nie tak dawno zapomniany, staje się obecnie Kazimierz drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa.
Gdy pytać, co tak naprawdę ożywiło na wpół umarłą dzielnicę Kazimierz, najczęściej wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej. - Z Kazimierzem jest tak jak z kulturą żydowską, która przez prawie pół wieku była u nas tabu, czymś zupełnie niedostępnym, zamkniętym i tajemniczym. A nagle ożyła i fascynuje - mówi Krzysztof Gierat, który wraz z Januszem Makuchem wymyślił i prowadzi Festiwal Kultury Żydowskiej. Pierwsza, jeszcze bardzo skromna jego edycja z udziałem tylko miejscowych wykonawców, odbyła się w 1988 roku. Po dwunastu latach festiwal jest imprezą potężną, niebywale popularną. Przyjeżdżają na nią chętnie najlepsi na świecie muzycy żydowscy. Co roku Żydzi z wielu krajów ramię przy ramieniu z Polakami tańczą i śpiewają na ulicy Szerokiej w rytm klezmerskich kapeli.
Krzysztof Gierat wspomina, że jako student mieszkał na stancji na Kazimierzu. W dzielnicy ruder, spisanej na straty, z oknami obitymi dechami. Niedostępnej. - Trudno dziś w to uwierzyć, ale przez te wszystkie lata nigdy nie wszedłem do synagogi. Pierwszy raz znalazłem się w niej dopiero podczas naszego festiwalu - wyznaje Krzysztof Gierat. Bo najważniejszą siłą Festiwalu Kultury Żydowskiej jest chyba to, że nie tylko wyciągnął na wierzch zapomniane zwyczaje i sztukę żydowską oraz stworzył na nie modę i swego rodzaju snobizm, ale także otworzył niewidzialne bramy tej zamkniętej przez prawie pół wieku dzielnicy.
Zapomniany, bez Żydów
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę. Mieli liczne bożnice i domy modlitwy, mieszkali tu wielcy i mądrzy rabini. Kazimierz przez całe wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa.
W jesieni 1939 roku w Krakowie żyło 68 tysięcy Żydów. Gdy w 1945 roku zrobiono ich spis, znalazło się w nim trzy tysiące nazwisk. Dziś gmina wyznaniowa żydowska w Krakowie zrzesza zaledwie 176 współwyznawców. Na palcach jednej ręki można policzyć rodziny żydowskie mieszkające dziś na stałe w żydowskiej dzielnicy Kazimierz.
Za sprawą zbrodniczego holokaustu zniknęli stąd Żydzi. Po wojnie Kazimierz pozostał pustynią, martwym miastem skazanym na zapomnienie. Mógł być co najwyżej egzotycznym plenerem dla fotografików i filmowców. Gdy kręcono tu efektowną scenę pożaru do filmu "Noce i dnie", poszło z dymem kilka zabytkowych budowli. Popadły w ruinę nieremontowane kamienice, dewastowane także przez ludzi marginesu społecznego, dla których Kazimierz miał być odpowiednim miejscem zamieszkania.
Pokazany światu przez Spielberga
Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego głośnego filmu "Lista Schindlera". Fascynacją klimatami Kazimierza zaraził wielu krakowian, ale przede wszystkim pokazał tę dzielnicę całemu światu. - Nagle pojawiło się mnóstwo turystów, którzy chcieli oglądać miejsca z "Listy Schindlera" - opowiada Zdzisław Leś, który z końcem 1992 roku założył na Kazimierzu księgarnię specjalizującą się w tematyce żydowskiej. Aby sprostać wymaganiom zagranicznych turystów, Leś wydał specjalny przewodnik po schindlerowskich miejscach, przeszkolił przewodników, uruchomił mikrobusy do obwożenia po całej trasie: od Kazimierza przez dawny zakład emalierski Schindlera, po obóz w Płaszowie i wzgórze Lasoty, z którego - według Spielberga - Schindler oglądał scenę likwidacji krakowskiego getta, co spowodowało jego wewnętrzną przemianę i postanowienie uratowania przed zagładą jak największej grupy Żydów.
W listopadzie 1993 za pieniądze Kongresu USA w zdewastowanym domu modlitwy B'nei Emuna na rogu ul. Rabina Meiselsa i placu Nowego, otwarte zostało starannie urządzone Centrum Kultury Żydowskiej, prowadzone przez Polaków.
Od razu bardzo silnie wpisało się w życie kulturalne i artystyczne Krakowa. Stało się placówką, do której trzeba i warto zaglądać. Jak obliczono, do maja tego roku miało tu już miejsce dwa tysiące różnorakich "zdarzeń programowych"- wykładów, wystaw, spotkań, promocji książek, koncertów itp. - Naszym głównym zadaniem jest demitologizowanie obrazu Żyda w oczach społeczeństwa polskiego oraz zdemitologizowanie obrazu Polaka w oczach Żydów - tak w największym skrócie mówi o misji CKŻ Joachim Russek, dyrektor Fundacji Judaica.
- Najbardziej fascynujące w historii rozbudzenia Kazimierza jest to, że stało się tak za sprawą inicjatywy obywatelskiej. Złudzeniem wszak okazały się oczekiwania z początku lat dziewięćdziesiątych, że przyjadą tu z pieniędzmi bogaci Żydzi i odbudują, ożywią Kazimierz. Gospodarzami żydowskiego Kazimierza bez Żydów stali się przede wszystkim Polacy. To ich pomysłowość, zapał, fascynacja żydowską kulturą sprawiły, że dzielnica na nowo pulsuje życiem, dostarcza tylu przeżyć i emocji turystom - twierdzi Joachim Russek.
- Wprawdzie wraz z Edynburgiem Kraków przygotował kilka lat temu program rewitalizacji Kazimierza, to jednak nigdy nie był on kompleksowo realizowany. Ale muszę przyznać, że te wszystkie prywatne inicjatywy i indywidualne inwestycje na Kazimierzu w gruncie rzeczy nie odbiegają w intencjach od tego planu. On gdzieś unosi się w tle tych wszystkich działań - mówi Małgorzata Walczak z Biura Lokalnego Kazimierz.
Inwazja knajpek
- Ta wieloletnia hibernacja, zatrzymanie w miejscu Kazimierza, pracuje dziś na jego korzyść. Wielu Żydów, którzy tu mieszkali przed wojną, ze zdumieniem stwierdza: jest jak dawniej. Te same stare kąty, zaułki, których nikt nie ruszył przez lata. Mając to wszystko, łatwiej odtworzyć nastrój starej dzielnicy, bez sztuczności - opowiada Wojciech Ornat. On pierwszy na Kazimierzu zaczął myśleć o turystach. Przed nim, od 1990 roku była na ul. Szerokiej tylko galeria Władysława Godynia. Nie wytrzymała finansowo. W 1992 roku Ornat wynajął ją i urządził kawiarnię Ariel. Zaczęły powstawać następne knajpki w podobnym stylu, lokując się niemal we wszystkich kamieniczkach po jednej stronie ulicy Szerokiej.
Szeroka nazywana jest dziś salonem Kazimierza. Trudno ją nazwać ulicą. Właściwie jest bardziej podłużnym i rozległym placem. Z trzema synagogami: Starą, gdzie mieści się judaistyczne muzeum, Remu wraz z zabytkowym cmentarzem oraz Poppera. Oprócz nowoczesnej restauracji Nissenbaumów wszystkie knajpki i lokaliki, które w ostatnich latach na - dotąd pustej i znanej tylko z siedziby komendy policji - ulicy Szerokiej rosną jak grzyby po deszczu, stylem i wystrojem wpisują się w klimat żydowskiej dzielnicy. Oferują zwykle przysmaki żydowskiej kuchni, ale nie koszerne. Pobrzmiewają muzyką żydowską, cygańską, ukraińską.
Gęsi pipek i żydowski cymes
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
- Trzeba pamiętać, że Kazimierz zamieszkiwali przed wojną Żydzi najbardziej ubodzy i najbardziej religijni - podkreśla żydowski historyk Henryk Halkowski. Nie ma więc mowy, aby dziś urządzać bogate, wystawne lokale. - Pomysł jest prosty i dotychczas niemal wszyscy go respektują. Zachowując dawne wnętrza, wstawiamy do nich przedwojenne, proste meble i sprzęty, często podniszczone, ale z duszą i charakterem. Zachowało się ich w Krakowie mnóstwo, są dość tanie. Dają naprawdę poczucie autentycznego powrotu w nastrój przedwojennych wnętrz - wyjaśnia Wojciech Ornat. Rozmawiam z nim przy ul. Szerokiej w budynku dawnej mykwy, czyli żydowskiej łaźni. Po podziałach własnościowych Ornat prowadzi utrzymaną w dobrym, przedwojennym, żydowskim stylu restaurację i hotelik Klezmer-Hois, gdzie gra grupa klezmerska znakomitego Leopolda Kozłowskiego, gdzie podają takie przysmaki, jak: gęsi pipek (żołądek), kiszkę żydowską czy cymes żydowski (marchew z miodem i rodzynkami). Pojawiają się tam Żydzi z różnych stron świata i podpowiadają, co zmienić, co wprowadzić do menu.
Turyści, którzy teraz odwiedzają Kazimierz, mają wrażenie, że oto są w autentycznym, żywym miasteczku żydowskim, z hebrajskimi szyldami na sklepach i knajpkach, z nastrojem żydowskiego sztetłu. Gdzie po ulicach kręcą się autentyczni Żydzi w jarmułkach, a również chasydzi w chałatach i lisicach. - Ale my nikogo nie przebieramy za Żydów, nie doprawiamy kelnerom pejsów - zapewnia Wojciech Ornat. Ci Żydzi na ulicach Kazimierza to goście coraz liczniej przyjeżdżający z pielgrzymką do grobu sławnego Mojżesza Isserlesa na cmentarzu Remu lub zjawiający się tu przy okazji odwiedzin Oświęcimia, Treblinki. I wpisujący się w wykreowany, przypomniany przez autentyczne wnętrza, meble i sprzęty żydowski dawny świat.
- Ta ulica Szeroka to trochę taki "Żydoland", ale ja się bardzo cieszę, że powstał i istnieje. Przyciąga wielu ludzi, zwłaszcza młodych, którzy mogą się dowiedzieć wiele o przeszłości i naszej kulturze, skorzystać z tego, co pozostało po naszych przodkach - zapewnia Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący gminy wyznaniowej żydowskiej w Krakowie.
Na Ciemnej jest Eden
Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali tę nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem, rumowiskiem gruzów. - Na początku, gdy uruchomiliśmy Centrum Kultury Żydowskiej, spotykałem się z głosami pełnymi wyrzutu: czemu tu tak pięknie? - wspomina Joachim Russek. Teraz Żydzi coraz częściej przyjeżdżają i chwalą Kazimierz.
- Mój mąż przyjechał tu ze względów sentymentalnych, bo jego dziadkowie mieszkali nieopodal, przy ul. Dietla. Ale także, żeby robić tu biznes. Przez pięć lat chodził z tym pomysłem - mówi o Allenie Haberbergu, jego żona Jolanta Skrzyniarz-Haberberg. Ten amerykański Żyd wykupił trzy potwornie zdewastowane kamienice na Kazimierzu, przy ul. Ciemnej. Rudery zamienił w wygodny i elegancki hotel Eden, wyposażony nawet w rytualną mykwę - otwarty pół roku temu.
Znacznie wcześniej zainwestowała na Kazimierzu Fundacja Nissenbaumów, która nieopodal synagogi Remu urządziła duży kompleks restauracyjny, ale bardziej w stylu McDonaldsa niż żydowskiego Kazimierza. Nissenbaumowie nie mają teraz dobrej passy ani prasy. Krytykowani są z różnych stron za zburzenie trzech starych kamienic przy ul. Miodowej i za brak aktywności w remontowaniu najstarszego budynku przy ul. Szerokiej, pod nr 12, kupionego od miasta. Nissenbaumowie nie wywiązali się wszak z umowy, że w ciągu czterech lat wyremontują kamienicę. Teraz uzyskali prolongatę na następne dwa lata.
Innych, prywatnych inwestorów żydowskich jakoś nie widać. Jedynie gmina żydowska stopniowo odzyskuje i zagospodarowuje kolejne z ok. 40 obiektów, jakie w Krakowie należały do niej przed wojną. - Cieszę się, że mamy wreszcie dobrze utrzymane dwa cmentarze: Remu i przy ul. Miodowej, odnawiane są kolejne z siedmiu istniejących tu synagog - wylicza Tadeusz Jakubowicz. W remontowanej obecnie bożnicy Kupa, obok sal modlitewnych Jakubowicz zamierza urządzić piętnaście pokoi dla Żydów "zaawansowanych wiekiem". W odnowionej - z pomocą państwowych funduszy - synagodze Izaaka gmina żydowska urządziła wystawę o Żydach polskich i pokazy filmów dokumentalnych o krakowskim Kazimierzu i likwidacji getta.
W gąszczu praw własności
Niedawno zakończyła się konserwacja okazałej synagogi Tempel przy ul. Miodowej. - Finansowaliśmy te prace wraz amerykańską Getty Foundation - mówi prof. Tadeusz Chrzanowski, przewodniczący Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa i przypomina, że obok żydowskiej części Kazimierza jest też katolicka, ze wspaniałymi tradycjami i zabytkami, np. z kościołami: Na Skałce, św. Katarzyny, Bonifratrów. Jak przed wiekami te dwie części płynnie się przenikają. Nikogo tu nie dziwi, że ulica Rabina Meiselsa krzyżuje się z ulicą Bożego Ciała.
Profesor Chrzanowski dodaje, że SKOZK chętnie dofinansowywałby również odnowę niektórych świeckich, zabytkowych budynków żydowskiego Kazimierza, ale niejasny jest ich stan własnościowy. - Spośród 108 prywatnych kamienic, których administrację prowadzimy, w przypadku 95 procent nie znamy miejsca pobytu właścicieli - podaje Ryszard Lepiarz, kierownik działu eksploatacji w Zarządzie Budynków Komunalnych. Jak w takie kamienice inwestować, jak je odnawiać? Władze miasta stać tylko na zabezpieczenie ruder, aby nie groziły ludziom. - Jak tak dalej pójdzie, za kilkanaście lat nie będzie już co remontować - mówią na Kazimierzu, pokazując wybite okna, przeciekające dachy.
To prawda, że co najmniej 30 procent żydowskich kamienic już zostało zwróconych potomkom ich dawnych właścicieli. Zazwyczaj szybko je sprzedają i wracają do Izraela, do USA. Ale co zrobić z resztą, może przejęłaby je jakaś żydowska fundacja, wchodząc w prawa osób nieznanych z miejsca pobytu - zastanawia się Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący krakowskiej gminy żydowskiej. Ale zaraz zaznacza, że gmina by się takiej roli nie podjęła, to za wiele kłopotu. Własność to sprawa delikatna i drażliwa, pojawiają się też oszuści, którzy próbują podszywać się pod ofiary holokaustu. Wszyscy czekają więc na jakąś centralną regulację prawną.
Kultowy "Singer" i "Alchemia"
- Tymczasem Kazimierz staje się coraz bardziej miejscem modnym i wygodnym, bez tego gwaru i przypadkowych ludzi, którzy tabunami przewalają się przez krakowski Rynek Główny. Od nas blisko do centrum, jest ciekawie, nastrojowo - tak zapewnia Karol Kuberski, właściciel galerii sztuki Szalom przy ul. Józefa, i wymienia wielu artystów, którzy przeprowadzili się ostatnio na Kazimierz. Sam też od czerwca stał się mieszkańcem tej dzielnicy.
- Wraz z tą modą podskoczyły ceny nieruchomości na Kazimierzu. Już nie kupi się kamienicy za mniej niż milion dolarów. Ceny mieszkań przekroczyły już 4 tys. zł za metr kwadratowy - wylicza Wojciech Ornat. Na Kazimierzu pojawiły się banki, firmy elektroniczne, a krążą też opowieści, że i cudzoziemcy zaczynają kupować tu dla siebie nieduże apartamenty. Przybywa niewielkich hoteli i pensjonatów. Niedawno w odnowionej kamienicy przy Miodowej otwarty został hotelik Franciszek wraz z kawiarnią artystyczną, Sceną Eljot i galerią Stawskiego. Obok sławnego pubu Singer, tajemniczej i ciemnej nory w dobrym egzystencjalnym stylu Paryża lat 60., gdzie siedzi się przy świecach i stolikach z maszynami marki Singer, obok lokalu Propaganda, z rekwizytami epoki komunizmu - na rogu ul. Estery i placu Nowego od grudnia ubiegłego roku istnieje kolejna kultowa knajpka Alchemia. Przeniosła się do niej z centrum Krakowa duża część artystycznego towarzystwa. Stylizowana na graciarnię Alchemia, urządzona w dawnym warsztacie tapicera, ma swój niepowtarzalny klimat. - Gramy dużo dobrego jazzu, puszczamy świetną muzykę Astora Piazzolli grającego na bandeonie - wyjaśnia współwłaściciel Jacek Żakowski.
Na Kazimierzu jest jeszcze sporo wolnej przestrzeni. Do wzięcia. Byle tego nie popsuć i utrzymać styl. O tym mówią teraz wszyscy, którzy związali się z krakowską dzielnicą żydowską. | zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu przyciąga turystów, staje się drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa. co ożywiło na wpół umarłą dzielnicę Kazimierz, najczęściej wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej. Pierwsza skromna jego edycja z udziałem miejscowych wykonawców, odbyła się w 1988 roku. Po dwunastu latach festiwal jest imprezą potężną, niebywale popularną. najważniejszą siłą Festiwalu jest to, że wyciągnął na wierzch zwyczaje i sztukę żydowską oraz otworzył niewidzialne bramy tej zamkniętej przez pół wieku dzielnicy.
W mieście Kazimierzu, który stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. przez wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa. Po wojnie Kazimierz pozostał pustynią, martwym miastem skazanym na zapomnienie.
Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego głośnego filmu "Lista Schindlera". pokazał dzielnicę całemu światu.Szeroka nazywana jest salonem Kazimierza. Trudno ją nazwać ulicą. jest bardziej podłużnym i rozległym placem. Z trzema synagogami. knajpki i lokaliki, które w ostatnich latach rosną jak grzyby po deszczu, stylem i wystrojem wpisują się w klimat dzielnicy
Turyści mają wrażenie, że są w autentycznym, żywym miasteczku żydowskim.
Wraz z tą modą podskoczyły ceny nieruchomości na Kazimierzu. Obok sławnego pubu Singer istnieje kolejna kultowa knajpka Alchemia. Przeniosła się do niej z centrum Krakowa duża część artystycznego towarzystwa. |
Polemika Strzembosz nie chce zauważyć, że trzecia część osadzonych w łagrach to Żydzi
Historia Polski po Jedwabnem będzie wyglądała inaczej
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JÓZEF LEWANDOWSKI
W "Rzeczpospolitej" z 27 stycznia 2001 roku przeczytałem artykuł profesora Tomasza Strzembosza o Jedwabnem. W wielu sprawach zgadzam się z nim. Nie należy mordować ludzi, i to niezależnie od pobudek, które by ten mord uzasadniały. Zgadzamy się też co do zbrodniczego charakteru systemu sowieckiego.
Niestety, profesor Strzembosz w dalszych rozważaniach anuluje swoje słuszne stwierdzenia. Bo co prawda nie należy mordować, ale w przypadku Jedwabnego winni byli Żydzi, miejscowi i niemiejscowi, którzy byli komunistami. Gdy władza sowiecka zajęła Jedwabne, zbudowali bramę triumfalną, zajęli urzędy dotychczas zajmowane przez polskich urzędników, wstąpili do milicji, a nawet prawdopodobnie (dowodów na to Strzembosz nie ma, ale dedukuje) sporządzali listy proskrypcyjne na Polaków. A więc, jak sądzi, spalenie 600 czy 1600 Żydów w stodole Śleszyńskiego było odwetem za postępowanie Żydów.
Kiedy zacząć debatę
Rozbiór tekstu profesora Strzembosza przekracza ramy, jakich "Rzeczpospolita" skłonna byłaby mi udzielić, chciałbym więc zwrócić uwagę na kilka uproszczeń. W tekście nader ważną rolę odgrywa przeświadczenie, że tak naprawdę stosunki polsko-żydowskie zaczęły się od 17 września 1939 roku, czyli wraz z wkroczeniem wojsk sowieckich na teren Rzeczypospolitej. Jest to uproszczenie częste w dyskursie publicznym. Jest to jednak chwyt zaskakujący u historyka, od półwiecza ślęczącego nad najnowszymi dziejami Polski.
Pisze więc Strzembosz, że w II Rzeczypospolitej czyniono Żydom jakieś nieokreślone, bagatelne krzywdy, ale "...nie wywożono Żydów na Sybir, nie rozstrzeliwano, nie zsyłano do obozów koncentracyjnych". Co do Sybiru - zgoda, Sybiru nie było. Jeśli chodzi o obozy koncentracyjne - nieco dalej. Co do rozstrzeliwania nasze zdania się rozchodzą. Pomijam inspirowane przez hitlerowski przykład pogromy lat trzydziestych; używano w nich, jak mi wiadomo, pałek i siekier, zresztą mordowano pojedynczo, taka specyfika. Chciałbym natomiast przypomnieć pogromy tuż po odzyskaniu niepodległości, na przełomie 1918 i 1919 roku. Piszę o tym z przykrością, bo o faktach jednak nie powinniśmy dyskutować.
Zwłaszcza trzy pogromy. Pierwszy - we Lwowie w ostatnich dniach listopada 1918 roku. Nie znam liczby śmiertelnych ofiar, źródła wahają się od 40 do 200, więc dużo. Mordowali wojskowi i zapewne narzędziem była broń palna. Jeśli nawet sprawcami pogromu były rzezimieszki, to faktem jest, że wchodzili w skład polskich oddziałów. Nie słyszałem, by któryś z nich został ukarany.
Kilka miesięcy później - 5 kwietnia 1919 roku - Pińsk. Na rozkaz majora Łuczyńskiego rozstrzelano 35 miejscowych Żydów. Próbując zatrzeć zbrodnię, twierdzono, że zamordowani byli komunistami i że szykowali powstanie. Ze źródeł żydowskich wiadomo, że byli to syjoniści, zebrani w domu ludowym w celu podziału amerykańskiej pomocy żywnościowej przed Wielkanocą. Zbrodniarzowi nic się nie stało, przeciwnie - awansował, został generałem. Budziło to zgrozę również w wielu polskich działaczach. O zbrodni w Polsce zapomniano, zwłaszcza że historycy dużo uczynili, by ją zamazać.
Trzeci pogrom, też z użyciem broni palnej, miał miejsce dwa tygodnie po Pińsku, w Wilnie, 19 kwietnia. Ofiary śmiertelne - ponoć 55 Żydów obojga płci i w różnym wieku. Tu nikogo nie schwytano za rękę i też nikogo nie ukarano.
Mimo bezkarności nagle mordowanie Żydów ustało. Dlaczego, jakim cudem? Cudu nie było, nastąpiły tylko reperkusje. Otóż władze sowieckie wykorzystały sytuację i spośród pozostałych w Moskwie Polaków wzięły zakładników. Branie zakładników - rzecz wstrętna, jest to przerzucenie odpowiedzialności na niewinnych ludzi, a odpowiadano gardłem. Nie zmienia to postaci rzeczy: pogromy ustały. Widocznie we wszystkich tych przypadkach sprawcy ich byli dotychczas pewni swej bezkarności.
Pogromy nie były dziełem polskiego społeczeństwa, przeciwko nim występowali nie tylko pepeesowcy, ludowcy z "Wyzwolenia", ale również duża część piłsudczyków. Ale parasol ochronny nad mordercami rozpięła najbardziej wpływowa Narodowa Demokracja. Twierdzi się, że dwadzieścia lat później miała ona i jej odpryski wielkie wpływy w rejonie Jedwabnego. Czy tak było, panie profesorze?
Dlaczego komunizm był popularny
Otóż jeśli się bierze pod uwagę popularność komunizmu wśród Żydów, a był popularny, tyle że nie w takim zakresie, jak sugeruje Strzembosz, to nie zapominajmy również, iż polska polityka przez cały okres II Rzeczypospolitej czyniła, co tylko mogła, by ich do tego skłonić. W latach osiemdziesiątych miałem w Izraelu, w kibucu Ayeleth Hashachar, długą rozmowę z wybitnym artystą malarzem Kapłanem. Opowiadał, jakim entuzjazmem napełniło go odzyskanie niepodległości przez Polskę. I jak jego entuzjazm prysł na wiadomość o Pińsku.
Nie u wszystkich entuzjazm wygasł. Moi dwaj wujkowie w 1920 roku chcieli walczyć o Polskę, zgłosili się do wojska. Ale żydowskich ochotników, było ich dużo, zamknięto w obozie (koncentracyjnym?) w Jabłonnie. Co zamierzał z nimi zrobić twórca Jabłonny generał Sosnkowski? Badań nie ma, zdania są różne...
Przejdźmy do zagadnień metodologicznych. Strzembosz nadużywa wielkich kwantyfikatorów: Polacy, Żydzi... Nadmierne uogólnienia stosuje się niekiedy z powodu nieudolności, czasem jednak w niegodziwych celach. Wybaczy profesor Strzembosz nieprzyjemne, również i dla mnie, porównanie. Minęło prawie czterdzieści lat, a mnie ciągle dźwięczy w uszach rozmowa z rosyjskim historykiem. Gdy mówiłem mu o wymordowaniu Polaków w ZSRR w latach 1934 - 1938 (a mordowano ich tylko nieco łagodniej, niż Hitler mordował Żydów, i niewiele łagodniej niż Żydów w Jedwabnem), usłyszałem: A czy ty wiesz, co Polacy wyrabiali w ZSRR - Dzierżyński, Mężyński, Sosnowski? Na nic zdały się argumenty, że kto inny mordował, a innych mordowano, że starcy i dzieci... Dla niego były to porachunki z Polakami. Uważam, że nie należy mordować Polaków, Żydów, czy Rosjan pod jakimkolwiek pretekstem. Nie chciałbym, abyśmy się pod tym względem różnili.
Dla poparcia swego zdania Strzembosz przytoczył relacje mieszkańców Jedwabnego i okolic, że Żydzi witali władzę sowiecką, że byli jej entuzjastami, że służyli w milicji, że na każdej furmance z deportowanymi siedział Żyd z karabinem. W wypowiedziach tych jest nieco prawdy, ale nie zawsze prawda i nie zawsze cała prawda. Bo Strzembosz ani autorzy relacji nie zauważyli, że co najmniej trzecia część deportowanych i osadzonych w łagrach to byli Żydzi. Dowiodłem przed laty, że represje wobec Żydów były nawet częstsze niż wobec Polaków.
Również półprawdą albo ćwierćprawdą jest zdanie Strzembosza, że w ZSRR, jeśli deportowano Żydów, to za chęć powrotu pod jarzmo Hitlera. Żydów miejscowych represjonowano za to, że działali społecznie, że byli kapitalistami, syjonistami czy bundowcami, nie mówiąc o trockistach. Także za to, że byli żołnierzami Legionów, bo znam i takie przypadki. Żydów uchodźców wsadzano głównie za odmowę przyjęcia sowieckiego obywatelstwa. Mimo złego traktowania w II Rzeczypospolitej wielu z nich nadal było lojalnymi obywatelami Polski, a do jej obywatelstwa przywiązywało wagę wręcz mistyczną. Ci ludzie płacili za to wysoką cenę. Późniejtysiącami, panie profesorze, żydowscy ochotnicy stawali przed komisjami poborowymi II Korpusu, bo chcieli potwierdzić polskość walką w polskim wojsku. Z wiadomym, mnie przynajmniej, rezultatem.
Co do wywiadów, to uderza mnie, że nie ma w nich ani jednego nazwiska. Żyd jest w nich uosobieniem żydostwa, a takowe obywa się bez nazwisk i twarzy. A Żyd, wiadomo, to komunista i można, a nawet należy, go mordować. Jeśli miałem co do tego wątpliwości, to rozwiały się kilka lat wcześniej, zanim Jedwabne stanęło na porządku dnia. W Instytucie Sikorskiego w Londynie znajduję dokument z roku 1945, w którym radca Kisielewski, bodajże Józef, pisarz i publicysta, donosi, iż ktoś opowiedział, że podczas powstania warszawskiego eneszetowcy mordowali Żydów. Radca Kisielewski żąda represji wobec opowiadającego. Nie podaje w wątpliwość faktu, ale wie, dlaczego ich mordowano: "To na pewno byli komuniści". No, ale zdaniem Jerzego Giedroycia Józef Kisielewski był "endekiem ponurym".
A nie zastanowił się profesor Strzembosz, że w tym właśnie uogólnieniu Kisielewskiego tkwi jedno ze źródeł tego, co się stało w Jedwabnem? Strzembosz wszystko potrafi skomentować na niekorzyść Żydów... Nawet to, że jakaś nieznana z nazwiska Żydówka z Jedwabnego ostrzegła sąsiadkę, by się ukryła, bo jest (lub raczej może być) na liście do wywózki. Owa ostrzegająca Żydówka też znalazła śmierć w płomieniach stodoły Śleszyńskiego - jej bowiem nikt w porę nie ostrzegł. Przed sąsiadami.
I wreszcie, na zakończenie, cierpka i wcale nie osobista uwaga: przyznaję, że do ubiegłego roku nie wiedziałem o istnieniu miasteczka Jedwabne, cóż mówić o dokonanej w nim zbrodni. Ale profesor Strzembosz nie tylko wiedział o mieście, ale - jak wynika z jego słów - znał je, był tam, prowadził badania, rozmawiał z panią Chojnowską, zanotował jej relację. Może nikt mu o zbrodni nie mówił, w domu powieszonego nie mówi się o stryczku, ale wszak badał dzieje okupacyjne. Nie zauważył, że w czasie okupacji znikła połowa ludności? Musiał zauważyć, bo stał tam jakiś obelisk, kłamliwy, bo kłamliwy, ale stwierdzający ów fakt.
Ci zamordowani to byli polscy obywatele, ale Żydzi, więc nie znajdowali się w polu jego zainteresowania. Miał inny temat, więc zrobił to, co czyni większość polskich historyków - zignorował ich. Nie moja gorączka - mówi się w żargonie lekarzy. Nie zintegrował historii Żydów z historią Polski.
Gdy dziesięć lat temu opublikowałem książkę o zafałszowaniach w sprawach związanych z dziejami polskich Żydów ("Szkło bolesne...", Uppsala, 1991), znalazłem zrozumienie u historyków literatury, ale wśród historyków napotkałem ponure milczenie, a jeden uczony wyznał mi, że co prawda całkowicie się ze mną zgadza, ale nie ma odwagi o tym napisać.
Nowa historiografia
Milczał zresztą o Żydach w pierwszych swoich pracach również Jan Tomasz Gross, bo - jak pisze - tak się w Polsce robi. Tylko Gross po każdym przekłamaniu czuł niesmak i wreszcie postanowił swój grzech naprawić. Stąd zresztą gorzki ton jego nowych prac. Strzembosz jednak nie widzi nic złego w ominięciu faktów, na które jako historyk winien zwrócić przynajmniej nieco uwagi.
Nie zdaje sobie też sprawy, że po ujawnieniu sprawy Jedwabnego historia Polski będzie wyglądała zgoła inaczej niż do roku 2000. Bo jeśli historiografia polska potrafiła przez sześćdziesiąt lat zatajać ową zbrodnię, to każdy czytelnik wrażliwy na prawdę będzie teraz patrzył piszącym o dziejach na ręce, czy aby znowu czegoś nie zataili. Będą to robić przede wszystkim czytelnicy z zagranicy. "Patriotyczna" zmowa ich bowiem nie obowiązuje.
Autor jest założycielem i wieloletnim kierownikiem seminarium kultury i historii Polski Uniwersytetu w Uppsali, był wieloletnim współpracownikiem paryskiej "Kultury" i "Zeszytów Historycznych"Autor jest założycielem i wieloletnim kierownikiem seminarium kultury i historii Polski Uniwersytetu w Uppsali, był wieloletnim współpracownikiem paryskiej "Kultury" i "Zeszytów Historycznych" | W "Rzeczpospolitej" z 27 stycznia 2001 roku przeczytałem artykuł profesora Tomasza Strzembosza o Jedwabnem. W wielu sprawach zgadzam się z nim. Nie należy mordować ludzi. Niestety, profesor Strzembosz w dalszych rozważaniach anuluje swoje słuszne stwierdzenia. Bo co prawda nie należy mordować, ale w przypadku Jedwabnego winni byli Żydzi, którzy byli komunistami. jak sądzi, spalenie Żydów w stodole było odwetem za postępowanie Żydów. Strzembosz nadużywa wielkich kwantyfikatorów: Polacy, Żydzi... Nadmierne uogólnienia stosuje się niekiedy z powodu nieudolności, czasem jednak w niegodziwych celach. |
LEKARZE
Odpowiedzialność cywilna
Od niedbalstwa do błędu
JAROSłAW CHAŁAS
Mimo upływu czasu wciąż jestem poruszony artykułem "Bezprecedensowy proces. Kardiochirurg twierdzi, że igły nie zagrażają życiu pacjentki" ("Rzeczpospolita" z 14 lutego 1997 r.) Dlatego pragnę wrócić do tematu. Nie od dziś dostrzegam znaczący wzrost zainteresowania tematyką nazwijmy to "lekarską". Jest, jak sądzę, kilka tego przyczyn. Należą do nich słusznie skądinąd nagłośnione przez media żądania środowiska lekarskiego dotyczące poprawy sytuacji finansowej w służbie zdrowia oraz odmawianie świadczenia usług leczniczych przez lekarzy państwowej służby zdrowia (zabiegi przerywania ciąży).
Wydaje mi się, że rozbudzi to w nas poczucie podmiotowości w stosunkach z lekarzami. Pacjent, którym przecież każdy z nas był i z pewnością będzie jeszcze nieraz, ma wiele praw, których respektowania może nie tylko oczekiwać, ale wręcz żądać. Czas zatem uświadomić sobie, że o swe prawa należy walczyć. Dobrowolna z nich rezygnacja skazuje nas na przedmiotowe traktowanie w sytuacjach, w których z naturalnych przyczyn jesteśmy bezradni.
Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy jest zjawiskiem korzystnym dla jednych i drugich. Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług świadczonych w tak delikatnej materii, jaką jest nasze zdrowie i życie, z drugiej zaś, siłą rzeczy, podniesie prestiż tego zawodu, a w konsekwencji da zasłużoną satysfakcję.
Nie zamierzam polemizować z wypowiedziami pana profesora T. Brossa, który w rozmowie z dziennikarzem stwierdził, że "pozostawienie igieł w worku osierdziowym nie stanowi zagrożenia dla życia pacjentki", gdyż to on jest specjalistą, ale już pogląd, że pacjentka nie ma podstaw do żądania odszkodowania, wywołuje mój żywy sprzeciw.
Ani sobie, ani nikomu (także panu profesorowi Brossowi) nie życzę obcego ciała w sercu, pragnę więc poruszyć przede wszystkim temat odpowiedzialności cywilnej lekarza oraz podstaw prawnych zadośćuczynienia. To być może każe zwrócić baczniejszą uwagę na "przedmiot" poddany leczeniu czy operacji, którym jest człowiek mogący skutecznie upomnieć się o swe prawa, naruszone wskutek niedbalstwa czy niewiedzy lekarzy.
Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, w zależności chociażby od tego, czy świadczy usługi lecznicze w np. zakładzie opieki zdrowotnej lub spółdzielni lekarskiej (pozostając w stosunku pracy w rozumieniu art. 22 § 1 kodeksu pracy), czy też wykonuje prywatną praktykę.
W pierwszym wypadku obowiązuje odpowiedzialność ex delicto (wyrządzenie szkody na osobie jest czynem niedozwolonym). Jej zasady uregulowano w art. 415 i nast. kodeksu cywilnego. W drugim zaś - ex contractu (lekarz zawiera bowiem z pacjentem umowę o świadczenie usług leczniczych), czyli odpowiedzialność z art. 471 i nast. k.c. W grę może wchodzić również zbieg obu rodzajów odpowiedzialności.
Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody.
Szkodą jest każdy uszczerbek na dobrach prawnie chronionych. Może ona przyjąć postać szkody majątkowej lub niemajątkowej.
Szkodę majątkową może stanowić m.in. uszkodzenie ciała lub rozstrój zdrowia, straty wynikłe z całkowitej lub częściowej utraty zdolności do pracy zarobkowej, koszty leczenia, utrata dochodów, koszty związane z przekwalifikowaniem itd. Jest to bowiem uszczerbek na osobie lub w mieniu.
Szkodę niemajątkową, rozumianą jako doznana krzywda, stanowią cierpienia fizyczne i moralne będące wynikiem błędów lekarza lub przeprowadzenia zabiegu wykraczającego poza zgodę udzieloną przez pacjenta. Brak bowiem zgody pacjenta jest wystarczającą przesłanką dla roszczenia odszkodowawczego.
"Funkcjonowanie w praktyce lekarskiej zasady wzajemnego zaufania lekarza i pacjenta nie może prowadzić zbyt daleko. Zdrowie człowieka także ustawowo (art. 23 k.c.) zostało zaliczone do jego dóbr osobistych i poza szczególnymi wypadkami do chorego musi należeć podjęcie świadomej decyzji co do stosowania zwłaszcza niekonwencjonalnych zabiegów i metod leczenia, które wiążą się z istotnym ryzykiem dla jego organizmu" (wyrok SN z 14 czerwca 1983 r., IV CR 150/83, nie publikowany).
W doktrynie przyjęto, że wina to dwa razem występujące elementy: obiektywny i subiektywny.
Obiektywny element winy to szeroko rozumiana "bezprawność" postępowania, czyli zachowanie niezgodne z obowiązującymi normami: nakazami i zakazami (prawnymi, etycznymi). Subiektywny zaś element winy ujmowany jest jako "wadliwość" postępowania, oceniana przez ustalenie możliwości postawienia sprawcy zarzutu, że podjął i wykonał niewłaściwą decyzję, a w określonych sytuacjach - że nie uczynił tego, co należało, choć mógł i powinien (na tej podstawie ocenia się stopień winy: umyślność bądź niedbalstwo).
Lekarzom stawia się szczególnie wysokie wymagania, gdy idzie o dokładanie należytej staranności, sumienność oraz poziom prezentowanej wiedzy. Przedmiotem działalności lekarza jest wszak materia tak delikatna jak zdrowie i życie pacjentów. Jego błędne działania pociągają za sobą najdotkliwsze i najdalej idące konsekwencje (pogląd taki ugruntowało orzeczenie SN z 7 stycznia 1966 r., ICR 369/65, OSPiKA 1960, poz. 278).
Z tych też powodów właśnie na lekarza spada odpowiedzialność za jego błędy. Zarówno w reżimie odpowiedzialności ex delicto, jak i ex contractu (należytą staranność lekarza prowadzącego praktykę prywatną ocenia się z uwzględnieniem zawodowego charakteru jego działalności) lekarz odpowiada za każdy stopień winy, tzn. nie tylko za umyślność działania, ale także za niedbalstwo, tj. niedołożenie należytej (a nawet szczególnej) staranności, ostrożności.
Obowiązek udowodnienia zaistnienia przesłanek dla roszczenia odszkodowawczego obciąża pacjenta. Udowodnienie winy lekarza jest z reguły niezwykle trudne, bo pacjent pozbawiony jest przede wszystkim wiedzy medycznej, ale często także dostępu do rzetelnych informacji o zastosowanej wobec niego terapii oraz przebiegu leczenia. W razie istnienia zobowiązania rezultatu (np. operacja plastyczna nosa) lekarza obciąża jednak domniemanie winy. Oznacza to przeniesienie na niego ciężaru udowodnienia braku przesłanek, od których zależy jego odpowiedzialność. Podobnie jest, gdy szkoda spowodowana została działaniami nie wchodzącymi w zakres pojęcia "sztuka lekarska". Dotyczy to m.in. takich działań jak dokonanie zabiegu bez zgody pacjenta lub - powołane na wstępie - pozostawienie ciała obcego w polu operacyjnym.
W doktrynie prawa obowiązuje pogląd, że pozostawienie ciała obcego traktuje się jako niedbalstwo. Został on utrwalony w orzecznictwie (orzeczenie SN z 17 lutego 1967 r., I CR 435/66, OSN 1967, poz. 177): "Zaniedbanie polegające na niezapewnieniu pacjentowi opieki wykwalifikowanego lekarza i pozostawieniu po operacji w zszytej ranie środków opatrunkowych nie może być traktowane jako błąd w sztuce lekarskiej. Zaniedbanie takie należy ocenić jako niedopełnienie ze strony ordynatora i lekarza dokonującego operacji zachowania należytej staranności przy wykonywaniu swych funkcji (...)".
Spotyka się w doktrynie również odmienny pogląd, według którego nie można przyjąć takiego stanowiska, gdy lekarz posłużył się nieodpowiednim narzędziem, które na skutek niewłaściwego zastosowania złamało się bądź odłamało, pozostając w organizmie ludzkim. To bowiem jest błędem sztuki lekarskiej, tzn. postępowaniem sprzecznym z uznanymi zasadami wiedzy medycznej.
W odczuciu prof. T. Brossa ani to, ani brak możliwości usunięcia igieł nie rodzi po stronie pacjentki uzasadnionych roszczeń odszkodowawczych. Zwłaszcza że, jak twierdzi profesor, lekarze, przy pełnym zaskoczeniu, dowiedzieli się o tym dopiero teraz. Brzmiałoby to groteskowo, gdyby nie tragedia, jaką przeżywa owa kobieta, oraz fakt, że pogląd ów wyraża znakomity lekarz. Jeśli bowiem takie jest stanowisko znakomitości lekarskiej, to jaką świadomość etyczną prezentują osoby o niższych walorach zawodowych?
Podobną sprawę rozpatrywał SN. Była zresztą przytaczana i rozpatrywana szerzej w pracach prof. dr hab Mirosława Nesterowicza.
SN w orzeczeniu z 25 lutego 1972 r. (II CR 610/71, OSPiKA 1972, poz. 210), rozpatrując sprawę pozostawienia pod powłoką czaszki odłamka narzędzia chirurgicznego, odkrytego przypadkowo po siedmiu latach (przy czym nie wystąpiły żadne powikłania pooperacyjne lub późniejsze dolegliwości) zasądził na rzecz pacjenta zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, przyjmując, że "powód może żywić uzasadnione obawy co do możliwości powstania ujemnych następstw dla jego zdrowia, a to spowodowało i permanentnie powoduje rozstrój psychiczny".
Nie można mieć wątpliwości, iż świadomość posiadania igieł w sercu (bo tak jest to powszechnie rozumiane i potocznie postrzegane przez pacjenta nie mającego wiedzy medycznej pana profesora, która zapewniłaby mu równie głęboki spokój) jest tragedią. Doradzam wysilenie wyobraźni i postawienie się w sytuacji pacjentki.
Mam nadzieję, że ta i jej podobne publikacje uzmysłowią, w większym niż dotychczas stopniu, że lekarz ponosi odpowiedzialność za proces leczenia, a w związku z tym jego pacjentom przysługują konkretne prawa.
Autor jest radcą prawnym w Kancelarii Prawnej "Bentkowski, Chałas & Wysocki" w Warszawie | Pacjent ma wiele praw, których respektowania może nie tylko oczekiwać, ale wręcz żądać. Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług świadczonych w tak delikatnej materii, jaką jest nasze zdrowie i życie, z drugiej podniesie prestiż tego zawodu, a w konsekwencji da zasłużoną satysfakcję. Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, w zależności od tego, czy świadczy usługi lecznicze w zakładzie opieki zdrowotnej lub spółdzielni lekarskiej, czy też wykonuje prywatną praktykę. W pierwszym wypadku obowiązuje odpowiedzialność ex delicto (wyrządzenie szkody na osobie jest czynem niedozwolonym). W drugim zaś - ex contractu (lekarz zawiera bowiem z pacjentem umowę o świadczenie usług leczniczych).
Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody. |
Karty stałego klienta
Coraz powszechniejsze w Polsce
Korzyść obopólna
Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych.
Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg.
Hipermarkety nie spieszą się
Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca.
W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda.
Wygoda zamiast rabatu
W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla.
Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.)
Jedna karta - różne zasady
Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki.
Karta dla wszystkich czy dla wybrańców
System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart.
Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas.
Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać.
Nie tylko giganci
Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru.
O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki.
Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem.
Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów.
Piotr Apanowicz | Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają firmy zagraniczne.Jedyną siecią dużych supermarketów, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest Auchan. W pozostałych sieciach nic jeszcze nie wiadomo, hipermarkety są nowością na polskim rynku i cieszą się dużym powodzeniem ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. W hipermarketach Hit nie wprowadzono kart. Za to osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów łączących sklepy Hit z okolicznymi osiedlami. Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Społem. są to karty rabatowe, udostępniane członkom spółdzielni i wszystkim chętnym klientom. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary. w sieci sklepów Elektroland Kartę otrzymuje każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Upoważnia ona do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy. w sklepach firmy Adidas Warunkiem uzyskania złotej karty było dokonanie zakupów za 1500 zł w ciągu trzech miesięcy. coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów niewielkie sklepy. |
KONFLIKT
Spór o koncepcję prywatyzacji
Gorzki cukier ministra skarbu
RAFAŁ KASPRÓW
Minister Emil Wąsacz może zostać jutro odwołany między innymi z powodu konfliktu wokół koncepcji prywatyzacji cukrowni. Spór o Polski Cukier będzie jednak trwał dalej i nie zakończy się wraz z ewentualnym odejściem ministra.
Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza. Zarówno zwolennicy tego pomysłu, jak i przeciwnicy wysuwają wiele merytorycznych argumentów związanych z rozwojem tego rynku w Polsce i na świecie. Obie strony sporu zarzucają sobie przedkładanie interesów własnych nad interes państwa. Wśród zwolenników Polskiego Cukru są rolnicy produkujący buraki, związki ich reprezentujące ("Solidarność" Rolników Indywidualnych Romana Wierzbickiego i "Samoobrona" Andrzeja Leppera), niewielka grupa ludzi, którzy zarobili na przekształceniach w tym przemyśle oraz posłowie PSL, części AWS i Naszego Koła. Lobby to reprezentują w Sejmie posłowie, za których sprawą w Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi powstał projekt ustawy o Polskim Cukrze - Zdzisław Pupa, Elżbieta Barys, Gabriel Janowski, Tomasz Wójcik, Adam Biela, Maciej Jankowski. Przeciwko występują członkowie kierownictw dużych holdingów cukrowych, wpływowe firmy, które zajmują się doradzaniem zachodnim koncernom w sprawie przekształceń w polskim cukrownictwie, większość liberalnie nastawionych ekonomistów, Cukrownicza Izba Gospodarcza, Związek Plantatorów Roślin Okopowych. Lobby to w Sejmie reprezentują głównie posłowie Unii Wolności i SLD. Polski rynek cukru to ponad 2 mln ton rocznie wartych miliard dolarów. Większość ekspertów przyznaje, że nawet odwołanie ministra Wąsacza nie gwarantuje, że Polski Cukier powstanie.
Bez pomysłu na cukier
Przekształcenia własnościowe w przemyśle cukrowym przebiegały w bardzo różny sposób. Dotychczas brak było jednej spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń w cukrownictwie. W Polsce jest 76 cukrowni. Większość z nich jest zrzeszona w 4 holdingach cukrowych. 15 cukrowni działa w ramach 13 prywatnych spółek (w części z udziałem zagranicznych inwestorów). 56 cukrowni to jednoosobowe spółki skarbu państwa, które wniosły większość swoich akcji do holdingów cukrowych zrzeszających po 14 - 17 zakładów.
Po 1989 roku pierwsza w Polsce została sprywatyzowana niewielka cukrownia Guzów w dawnym województwie skierniewickim. W opinii przeciwników Polskiego Cukru właśnie historia przekształceń w tej cukrowni może służyć za przykład tego, kto w istocie zarobi na projektowanym powołaniu Polskiego Cukru. Wśród organizatorów dzisiejszego lobby sejmowego broniącego koncepcji jednej superfirmy wymieniany jest bowiem Maciej Janiszewski, szef reprezentujący od lat osiemdziesiątych interesy Centrali Handlu Zagranicznego Rolimpex na giełdach w Wielkiej Brytanii. Janiszewski jest również doradcą Romana Wierzbickiego, szefa "Solidarności" Rolników Indywidualnych, najgorętszego zwolennika Polskiego Cukru. Maciej Janiszewski uważany jest za głównego pomysłodawcę koncepcji utworzenia jednej dużej firmy.
Cukrownia Guzów
W 1991 roku powstała w Skierniewicach spółka Cukrownia Guzów SA. Założyło ją kilku członków kierownictwa cukrowni oraz ponad 180 pracowników i plantatorów. Przeprowadzona wkrótce po założeniu spółki kontrola Urzędu Kontroli Skarbowej wykazała znaczne różnice między liczbą akcji mających przypadać członkom kierownictwa według aktu notarialnego a liczbą akcji zapisanych w książce akcjonariuszy. Okazało się, że część plantatorów, która podpisała akt założenia spółki, nie miała później pieniędzy, aby objąć akcje. Większość akcji przejęły więc osoby z kierownictwa firmy. Kapitał spółki wynosił 10,8 mld zł (10 tys. akcji po 80 zł), ale jego opłacenie zostało rozłożone na kilka lat. Członkowie kierownictwa otrzymali raty na zakup akcji w Banku Rozwoju Cukrownictwa w Poznaniu. Jednym z udziałowców został również Maciej Janiszewski związany z Rolimpeksem. Spółka wzięła cukrownię w leasing od wojewody skierniewickiego. Jerzy Koźlicki, były dyrektor państwowej cukrowni, zarazem założyciel spółki pracowniczej i prezes cukrowni, już dziś nie pamięta, za ile wydzierżawiono cukrownię od wojewody. Po dwóch latach działalności cukrownia została od wojewody odkupiona w całości przez spółkę Cukrownia Guzów. Prezes Koźlicki nie pamięta również, za ile kupiono zakład.
- Guzów był jedną z najmniejszych cukrowni. Był na liście 200 trucicieli i miał już decyzję ówczesnych władz o likwidacji. Dwie firmy robiły wycenę. Dzisiaj nie pamiętam, ile zapłaciliśmy za cukrownię. Zmieniliśmy jednak 70 procent urządzeń i unowocześniliśmy cukrownię. Przyjechało do nas z częściami 98 tirów z Niemiec - mówi prezes Jerzy Koźlicki. Guzów skorzystał na tym, że likwidowano cukrownie w Niemczech, co umożliwiło kupno zachodniego sprzętu po niewysokich cenach.
Jednak w ubiegłym roku, 8 lat po założeniu spółki "pracowniczej", większość udziałowców Cukrowni Guzów sprzedała swoje akcje firmie Rolimpex. Akcje obejmowane po 80 zł w 1991 roku sprzedano, jak ustaliliśmy nieoficjalnie, po około 1100 zł. Udziałowcy zarobili więc kilkunastokrotnie. Prezes Jerzy Koźlicki posiadał ponad 1800 akcji (około 14 procent kapitału). Kilkaset akcji sprzedał również doradca Romana Wierzbickiego, Maciej Janiszewski.
- Rzeczywiście, dobrze zarobiliśmy na akcjach Guzowa, ale i tak Rolimpex zapłacił nam mniej, niż dzisiaj ministerstwo wycenia wartość cukrowni - mówi Janiszewski. Jego zdaniem to, że był udziałowcem Guzowa, jest argumentem na korzyść ludzi, którzy są zwolennikami Polskiego Cukru, gdyż pokazuje, że mają doświadczenia w tej branży i potrafili na przemyśle cukrowym zarobić.
Będący obecnie właścicielem Guzowa Rolimpex przeżywa poważne kłopoty ekonomiczne. Wyprzedawane są różne części majątku spółki (w najbliższym czasie prawdopodobnie również cukrownie).
Kogo krzepi cukier
- Z Polskim Cukrem będzie podobnie jak z Guzowem. Będzie dużo szumu wokół polskiego kapitału i zabezpieczania interesów plantatorów buraków, żeby ostatecznie zarobiła na tym niewielka grupa osób związana np. z Maciejem Janiszewskim, dziś doradcą Romana Wierzbickiego zainteresowanego utworzeniem Polskiego Cukru - mówi biznesmen związany z tym rynkiem.
Obawy przeciwników Polskiego Cukru dotyczą głównie tego, że powstająca w ten sposób firma będzie pozbawiona dopływu kapitału na unowocześnienie cukrowni. Plantatorzy nie będą mieli pieniędzy na inwestycje w przeciwieństwie do zagranicznych koncernów. W skrajnym przypadku plantatorzy mogą, tak jak w wypadku Cukrowni Guzów, nie mieć pieniędzy na objęcie udziałów w Polskim Cukrze. Z dużą łatwością monopolista mógłby wtedy zostać przejęty przez zainteresowaną powstaniem Polskiego Cukru grupę osób.
- Bez inwestorów z zewnątrz przyszłość tego przemysłu może stanąć pod znakiem zapytania. Szczególnie że w polskiej rzeczywistości wpływ polityków na duże firmy jest olbrzymi, co w przyszłości może utrudnić utworzenie sprawnego przemysłu cukrowego - mówi biznesem zajmujący się cukrownictwem.
Zwolennicy wprowadzenia monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to właśnie monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. Regulacja cen cukru i bariery celne dają politykom dużą możliwość manipulowania tym rynkiem (np. we wrześniu 1999 r. Rada Ministrów jednorazowo podwyższyła cło na cukier ze 170 do 450 euro za tonę). Ich zdaniem specyfika branży cukrowniczej wymaga tworzenia dużych firm mających monopol produkcji na znacznych obszarach. Firmy, aby się utrzymać na rynku, muszą produkować ponad 1,5 mln ton cukru. Szanse dla Polski widzą więc w utworzeniu jednej dużej firmy, zrzeszającej wszystkie podlegające Ministerstwu Skarbu cukrownie. Spółka ma finansować inwestycje z zysku i pożyczek. Jej powołanie zablokuje przejmowanie polskiego cukrownictwa przez zachodnie, głównie niemieckie, koncerny.
- Jeżeli większość cukrowni znajdzie się w jednej firmie, umożliwi to zamknięcie produkcji w niektórych i przeniesienie jej tam, gdzie jest to bardziej opłacalne. Kiedy cukrownie będą należały do różnych właścicieli, trudno będzie je restrukturyzować - twierdzą zwolennicy Polskiego Cukru.
Strony w tym sporze różnią się nawet co do podstawowych danych. Zwolennicy powołania Polskiego Cukru informują, że w ośmiu krajach Unii Europejskiej jest monopol jednej firmy (w Anglii, Finlandii, Portugalii, Szwecji, Austrii, Danii, Grecji, Irlandii), w trzech krajach dominacja jednej firmy (w Hiszpanii, Belgii, Holandii), a najpotężniejszy niemiecki Südzucker monopolizuje 40 procent rynku i ma cukrownie w kilku krajach (produkuje 3,5 mln ton, co daje mu pierwszą pozycję na świecie). Inaczej sprawę interpretują przeciwnicy powołania jednej firmy. Ich zdaniem hasło, że w krajach Unii Europejskiej duże firmy mają monopol, jest nadużyciem. W Niemczech jest siedmiu producentów cukru, we Francji sześciu, w Anglii dwóch, we Włoszech pięciu, w Hiszpanii trzech, w Belgii dwóch, a jedynie w małej Danii jest jedna firma z monopolem. Łącznie w krajach UE funkcjonuje ponad 30 firm produkujących cukier. Zwolennicy i przeciwnicy Polskiego Cukru różnią się w wielu sprawach. Jedni twierdzą, że polskie cukrownie znajdują się w czołówce światowej, a więcej cukru z buraków produkują tylko Francuzi i Niemcy, drudzy, że są zapuszczone technologicznie. Różnice zdań dotyczą też wielkości zakładów, kosztów wytwarzania cukru itd. Obie strony sporu uważają, że ich koncepcja jest lepsza dla 150 tys. plantatorów buraków. | Minister Emil Wąsacz może zostać odwołany między innymi z powodu konfliktu wokół koncepcji prywatyzacji cukrowni. Przekształcenia własnościowe w przemyśle cukrowym przebiegały w różny sposób. brak było spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń. Będzie dużo szumu wokół polskiego kapitału i zabezpieczania interesów plantatorów, żeby ostatecznie zarobiła na tym niewielka grupa osób.
Zwolennicy monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. |
TECHNOLOGIE
Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych
Komputer sterowany myślą
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni.
Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia.
Elektrody w mózgu
Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii.
Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci.
Elektroniczna telepatia
Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90.
Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli.
System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów.
Homoelektronicus
Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość.
Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem.
Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. | To już nie fantastyka, to rzeczywistość. Naukowcy w USA, Japonii i Europie konstruują urządzenia wykrywające komunikaty myślowe, odczytujące jakąkolwiek aktywność układu nerwowego człowieka. Prof. Roy Bakaya z Atlanty wszczepił pacjentom do ośrodka ruchowego w ich mózgach implanty krzemowe z miniaturowymi elektrodami, dzięki którym mogli oni bezdotykowo sterować kursorem na ekranie monitora - wystarczyła koncentracja uwagi.
Dla osób sparaliżowanych, które nie wykonują żadnych ruchów, jest to jedyny sposób porozumiewania się z otoczeniem. W kilku krajach testuje się bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, które umieszczane są na skórze głowy pacjenta. W Niemczech już trzech pacjentów cierpiących na stwardnienie zanikowe boczne komunikuje się za pomocą elektrod, które umożliwiają im sterowanie kursorem i formułowanie wypowiedzi z liter na monitorze.
Sterowanie komputerem za pomocą myśli stało się możliwe dzięki badaniom nad odczytywaniem sygnałów ludzkiego mózgu i selekcjonowaniem impulsów elektrycznych wytwarzanych przez układ nerwowy podczas ruchu gałką oczną, mrugania lub przełykania śliny. Takie badania zapoczątkowano w latach 60., ich rozwój nastąpił w latach 90. Szczególne zasługi mają na tym polu naukowcy z Japonii i USA.
Być może niedługo, dzięki coraz doskonalszym technikom badania mózgu, możliwe będzie odczytywanie ludzkich myśli i wpływanie na podświadomość. Możliwe bedzie także opracowanie systemów rejestrujących zmiany napięcia mięśni i ruch gałek ocznych (np. wzrokowe sterowanie rakietą) oraz takich, dzięki którym ludzie sparaliżowani mogliby poruszać kończnami. |
KOŚCIÓŁ
Chyba jeszcze nigdy dotąd stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wśród wiernych
Spór nie tylko o konstytucję
EWA K. CZACZKOWSKA
Krytyczna ocena konstytucji ze strony niektórych biskupów, ulotki przy kościołach wzywające do odrzucenia ustawy w referendum z jednej strony, z drugiej zaś próba instrumentalizacji Kościoła przez niektórych polityków zapowiadają to, co na płaszczyźnie Kościół a polityka czeka nas co najmniej do września, czyli do wyborów parlamentarnych. Interesujące jest i to, że wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego.
Można by powiedzieć, że nic nowego, że sytuacja jest taka, jak przed innymi politycznymi kampaniami: najpierw jest oczekiwanie na oficjalne stanowisko Kościoła, które potem nierzadko łamią duchowni w parafiach, co z kolei skwapliwe wyłapują i odnotowują politycy i dziennikarze. Tym razem jednak sytuacja może być bardziej zaostrzona: raz z uwagi na nałożenie się na siebie dwóch kampanii - referendalnej i parlamentarnej - które zadecydują nie tylko o kształcie władzy na najbliższe cztery lata, ale o kształcie państwa na dłużej, a dwa, że chyba nigdy dotąd oficjalne stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wewnątrz Kościoła.
Oceniać, nie agitować
Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. I inaczej być nie mogło, bo - jak napisał w "Gazecie Wyborczej" ksiądz profesor Józef Tischner - "spór o konstytucję jest sporem o władzę, o jej formę, jej fundament, jej zasięg". Jest - dodajmy - sporem o miejsce Kościoła w państwie. Kościół w listach Episkopatu, poprzez jego ekspertów, wyrażał swoje postulaty dotyczące ustawy zasadniczej i tego uprawnienia Kościoła, jak każdej innej instytucji, w zasadzie nikt nie kwestionował. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum i, co jest symptomatyczne, nie tylko na płaszczyźnie Kościół hierachiczny a politycy, ale także wewnątrz samego Kościoła hierarchicznego.
Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować: za konstytucją czy przeciw niej, decyzję tę pozostawiając wyborcom. Biskupi poczęli więc, różnie rozkładając akcenty, oceniać ustawę, co przecież również - jeśli wypowiadający ją ma autorytet u słuchaczy - jest wystarczającą wskazówką.
Arcybiskup Marian Przykucki, metropolita szczecińsko-kamieński, skrytykował ustawę m. in. za "przesadne ubóstwianie prawa stanowionego z pominięciem prawa naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę". Arcybiskup Stanisław Szymecki, metropolita białostocki, w liście do wiernych odnosząc się do sprawy ukaranych anestezjologów ze szpitala w Sokółce za odmowę podania znieczulenia kobiecie, u której miano dokonać aborcji, stwierdził, że konstytucja budzi wielkie zastrzeżenia, albowiem tak jak "nieludzka ustawa legalizująca zabijanie dzieci nie narodzonych" zawiera podobne źródła konfliktów, gdyż nie zapewnia ochrony życia od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci.
Natomiast metropolita przemyski, arcybiskup Józef Michalik, podczas spotkania z kapłanami archidiecezji przemyskiej, jak donosiła KAI, skrytykował konstytucję za to, że "...nie broni życia i nie promuje prawa naturalnego. Nie opowiada się przeciwko deprawacji. Nie uwzględnia dobra społecznego, prywatyzacji ani własności. Lansuje wolność, ale ogranicza religijność. Ochrania rodzinę, ale daje prawa dziecku, co jest złe. Wprowadza prawo do milczenia, co jest niebezpieczne, bo może zakazać w pewnym momencie ewangelizacji i wprowadzić zakaz religii. Złe jest również to, że można zrzec się suwerenności na rzecz innych państw". W związku z tym arcybiskup Michalik oświadczył duchowieństwu, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to już była agitacja, czy jeszcze nie.
Niewątpliwie jest nią natomiast rozdawanie przy kościołach, za wiedzą proboszczów - którzy czasem informują o tym z ambon - ulotek wzywających do odrzucenia konstytucji. Są wśród nich przez nikogo nie podpisane, a wzywające do odrzucenia ustawy, która, zdaniem autorów, m. in. utrwala władzę komunistów, zaprzepaszcza suwerenność Polski, odbiera rodzicom prawa do dzieci. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja.
Biskup skrytykowany
Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Biskup nie tylko nie dał się sprowokować dziennikarzom i nie odpowiedział na pytanie, jak będzie głosował w referendum, to jeszcze przyznaje, że w ostatecznej wersji konstytucji wiele z postulatów Episkopatu, choć nie wszystkie, zostało spełnionych. Ale w związku z tym - jak powiedział "Trybunie" - że "jest to konstytucja państwa demokratycznego, czyli pluralistycznego, zróżnicowanie aksjologiczne jest więc zrozumiałe". I właśnie za to, iż niezmiennie odpowiada mediom, że zgodnie z przyjętym przez Episkopat stanowiskiem biskupi będą wzywali do udziału w referendum, ale nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, i tak też winni postąpić inni duchowni, jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Niedawno w "Gazecie Polskiej" ksiądz profesor Władysław Piwowarski zarzucił biskupowi Pieronkowi, że "wprowadza najwięcej zamieszania, bo z jednej strony powołuje się na oficjalne stanowisko Kościoła w Polsce, a z drugiej prezentuje własne, prywatne poglądy zbliżone do UW. Jest to bałamutne i gorszące". Ksiądz Piwowarski uważa, że Konferencja Episkopatu "z etycznego punktu widzenia powinna wezwać katolików do głosowania, żeby w tej sprawie [tj. konstytucji - przyp. red.] powiedzieli NIE". Biskup Pieronek: "Kościół nie zmusza nikogo do wypowiadania się w sprawach, które nie są sprzeczne z etyką. A nie jest sprzeczne z etyką, czy ja wybiorę taki, czy inny ustrój, który z natury swej nie jest zły. Demokracja nie jest ze swej natury zła".
Za krytykę Radia Maryja, m. in. z powodu politycznej agitacji przeciw konstytucji, biskupa spotkał atak ze strony profesora Ryszarda Bendera, przewodniczącego Stowarzyszenia Obrony Radiosłuchacza i Telewidza.
Przykład z radia?
To, że polityka dzieli Kościół wewnętrznie, że wśród duchowieństwa, jak w całym społeczeństwie, nie ma jedności w ocenie programów politycznych, polityków nie może dziwić. Nie dziwi już nawet wyłamywanie się, czasem za cichym przyzwoleniem zwierzchników, z oficjalnego stanowiska Kościoła. Dziwi natomiast zaostrzający się język sporu w i tak podzielonym już Kościele; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo (chociaż duchowny zależy tylko od biskupa swojej diecezji). Być może przykładem w tej dziedzinie staje się fenomen Radia Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele, nie poddającą się jakiejkolwiek krytyce ze strony hierarchii. Dodajmy, że przed kilkoma dniami biskup Józef Życiński musiał bronić w tarnowskim radiu poznańskie wydawnictwo ojców dominikanów "W drodze" przed atakami autorów ulotki powołujących się na Radio Maryja.
Wykorzystać Pana Boga
Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Za próbę takiego właśnie działania należy uznać propozycję Komisji Krajowej "Solidarności", aby w obliczu zagrożenia "nie mniejszego niż bolszewicka nawałnica w 1920 roku", czyli przyjęcia konstytucji, dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Niezależnie od tego, jak do tego projektu odniósłby się Episkopat, jego realizacja na pewno przyczyniłaby się do jeszcze większych podziałów w społeczeństwie i w samym Kościele. Bo tak jak niemała przecież część praktykujących katolików głosowała w wyborach prezydenckich na Aleksandra Kwaśniewskiego, tak na pewno teraz części z nich projekt nowej konstytucji się podoba.
Biskup Pieronek stwierdził, iż propozycja "S" wynika z tego, że ludzie chcieliby, aby to Pan Bóg za nich prowadził politykę. I przyznał, że coraz bardziej próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną. Co więcej, stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę i musi działać tak, jak prawica. Po poprzednich wyborach parlamentarnych, przegranych dla prawicy - w które Kościół, może mniej niż w poprzednie wybory, jednak się zaangażował - biskup Pieronek zaczął powtarzać, że chciałby, aby Kościół był tak samo daleko od prawicy, jak i od lewicy. "Trybunie" zaś powiedział: "Dla katolika nie ma zamkniętych dróg na lewo. Tak jak nie ma otwartych dróg tylko na prawo. Są otwarte jedne i drugie. Chodzi tylko o to, aby było to robione po ludzku, z miłością, czyli po chrześcijańsku". Biskup Józef Życiński broniąc dominikańskiego "W drodze" przypomniał słowa Jana Pawła II o tym, że nie wolno łączyć misji Kościoła z jedną partią polityczną, choćby była ona najbardziej wierna Kościołowi.
Nauczanie Kościoła na temat politycznego zaangażowania wiernych świeckich i duchownych jest klarowne, o czym zdają się zapominać politycy zwący się chrześcijańskimi. Otóż jedno z najważniejszych kryteriów stanowi, że wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Jak łatwo się domyślić, także dlatego, żeby ich potknięcia, porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Czy autorzy projektu intronizacji Chrystusa Króla biorą pod uwagę, co stałoby się, gdyby po tym akcie konstytucja została przyjęta w referendum?
"Żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji" - mówił rok temu podczas III Tygodnia Społecznego zorganizowanego przez Akcję Katolicką profesor Bartolomeo Sorge, jezuita, wykładowca na uniwersytecie w Palermo.
Te same cele, różne programy
Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę, w działalność partii politycznych, gdyż może to prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej - tłumaczył podczas tego samego Tygodnia Społecznego arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Udział duchownych w polityce ma polegać na trosce o dobro wspólne - w tym mieści się ocena moralna zjawisk społecznych, wskazywanie etycznych rozwiązań, nie zaś agitacja polityczna. Kościół wyłącza siebie z praktyki politycznej - mówił profesor Sorge - nie, by być mniej obecnym, ale przeciwnie - bardziej, by z tej pozycji móc odgrywać rolę krytycznego sumienia społeczeństwa. Kapłani mogą mieć własne poglądy polityczne, ale nie powinni przedstawiać własnych wyborów jako jedynych prawomocnych. "Te same cele polityczne mogą być osiągane za pomocą różnych środków i programów politycznych".
Powołując się na katechezę Jana Pawła II z lipca 1993 roku w sprawie stosunku kapłana do kwestii politycznej profesor Sorge powiedział: "Prezbiter zachowuje oczywiście prawo do posiadania osobistych przekonań politycznych i realizowania, zgodnie ze swym sumieniem, swego prawa do głosowania; zważywszy jednakże na uprawniony, także i pośród katolików, pluralizm opcji politycznych, należy dodać, iż prawo prezbitera do okazywania swych osobistych wyborów jest ograniczone przez wymogi jego kapłańskiej posługi; co więcej, może on niekiedy być zobowiązany do powstrzymania się od urzeczywistnienia swego prawa po to, by stać się widomym znakiem jedności i głosić Ewangelię w całej jej pełni. Tym bardziej powinien unikać przedstawienia swego wyboru jako jedynie słusznego i (...) czynić sobie wrogów przez określenie się w kategoriach politycznych, powodując zachwianie zaufania i oddalenie się wiernych powierzonych jego duszpasterskiej pieczy". Sorge przypomniał, że spowodowane jest to dobrowolnym przyjęciem na siebie przez prezbitera zadania świadczenia Absolutu. "»Stronniczy« prezbiter to sprzeczne pojęcia. Dlatego zważywszy na to, iż żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji".
Ksiądz profesor Władysław Piwowarski w przytoczonym wyżej artykule uważa, że Konferencja Episkopatu Polski z punktu widzenia społecznego nauczania Kościoła powinna m. in. dawać narodowi katolickiemu jasne wskazania w dziedzinie politycznej, strzegąc się jednocześnie przed kamuflowaniem prywatnej opinii biskupów.
Bez układu
Warto powrócić do jeszcze jednej sprawy, a mianowicie tezy, że Kościół zawarł z władzą, czyli prezydentem i reprezentantami parlamentu, porozumienie: konkordat za konstytucję, co zresztą wytrwale dementował sekretarz Episkopatu Polski. Otóż w świetle tego, co mówią o konstytucji biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, trudno nie uznać jej fałszu. Rozmowy oczywiście były, w efekcie których w ostatecznej wersji ustawy zasadniczej uwzględniono wiele postulatów Episkopatu, ale trudno mówić o układzie. Inaczej trudno sobie wyobrazić, by biskupi pozwolili sobie na tak krytyczną ocenę ustawy zasadniczej. Ponadto w tej akurat sprawie "bardziej potrzebujący" byli twórcy konstytucji, a najbardziej SLD. W sytuacji, w której z góry wiadomo, że nową konstytucję zaneguje cała pozaparlamentarna opozycja, dobrze jest zadbać o zmniejszenie liczby jej przeciwników. Idąc na ustępstwa wobec Kościoła (nieoczekiwana była na przykład zgoda SLD na preambułę) na pewno liczono na osłabienie, a może eliminację krytyki ze strony Kościoła. Również trwanie przez SLD przy zasadzie: najpierw konstytucja, potem konkordat, raptem nabrało innego, niż tylko ideologiczne, znaczenia. Stało się, chcąc czy nie, szantażem.
Polityka pojmowana teologicznie
Doświadczenia ostatnich lat, a szczególnie ostatnich wyborów prezydenckich dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Ludzkich wyborów nie powstrzyma nawet groźba, że głosowanie niezgodne ze wskazówkami duchownego będzie ciężkim grzechem. Z drugiej strony okazuje się, że ci hierarchowie, którzy nie obrażają się na rzeczywistość i próbują znaleźć miejsce Kościoła w społeczeństwie pluralistycznym, podkreślają znaczenie formacji, kształtowania sumień wiernych, są narażeni na krytykę wewnątrz tegoż Kościoła.
Papież w swoim nauczaniu też nie może uciec od polityki, ale - jak zauważył w wywiadzie dla "Życia" ojciec Maciej Zięba - on "politykę pojmuje i uprawia stricte teologicznie. Jest ona dla niego pochodną teologii, jest jej konsekwencją". I to wydaje się być tą zasadniczą różnicą, dla której słów papieża słucha się inaczej niż często zbyt przepojonych polityką kazań niektórych duchownych. | Napięcia na płaszczyźnie Kościół a polityka zaostrzyły się przed referendum w sprawie przyjęcia konstytucji. Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować, decyzję tę pozostawiając wyborcom. Jednak sama ocena konstytucji wypowiedziana przez biskupa mającego autorytet u słuchaczy może być wystarczającą wskazówką. Stąd w mediach przewinęła się dyskusja, czy były agitacją słowa arcybiskupa Józefa Michalika krytykujące ustawę zasadniczą i jego oświadczenie, że zagłosuje przeciwko niej.
Nawiasem mówiąc, negatywna ocena konstytucji przez niektórych biskupów pozwala odrzucić tezę o porozumieniu: konkordat za konstytucję, zawartym rzekomo pomiędzy Kościołem a prezydentem i reprezentantami parlamentu. Były oczywiście toczone rozmowy, w efekcie których w ostatecznej wersji ustawy zasadniczej uwzględniono wiele postulatów Episkopatu. Gdyby jednak istniał jakiś układ, biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, nie pozwoliliby sobie na krytykę konstytucji.
Z oficjalnego stanowiska Kościoła wyłamują się niektórzy duchowni. Zdarza się, że przy kościołach, za wiedzą proboszczów, rozdawane są ulotki wzywające do odrzucenia konstytucji. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele. Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Spotykają go za to ataki ze strony części duchownych, takich jak ksiądz profesor Władysław Piwowarski, który uważa, że "z etycznego punktu widzenia" biskupi powinni wezwać katolików do głosowania przeciwko ustawie. Takie publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo i zaostrzający się język sporu to nowe zjawiska w Kościele.
Innym przejawem uwikłania Kościoła w spór konstytucyjny są próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Przykładem takich działań może być propozycja Komisji Krajowej "Solidarności", aby w obliczu zagrożenia, czyli przyjęcia konstytucji, dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Tymczasem nauczanie Kościoła jest jednoznaczne - wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność, także dlatego, żeby ich porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Rok temu na ten temat wypowiadali się uczestnicy III Tygodnia Społecznego zorganizowanego przez Akcję Katolicką. Arcybiskup Tadeusz Gocłowski tłumaczył, że angażowanie się kapłanów w politykę może prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej. Natomiast profesor Bartolomeo Sorge, jezuita, wykładowca na uniwersytecie w Palermo, mówił, że wyłączenie Kościoła z praktyki politycznej umożliwia mu odgrywanie roli krytycznego sumienia społeczeństwa. Doświadczenia ostatnich lat, a szczególnie ostatnich wyborów prezydenckich dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Wzorem dla duchownych może być nauczanie papieża, dla którego - jak zauważył ojciec Maciej Zięba - polityka jest konsekwencją teologii. |
ROZMOWA
Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego na Polskę i kraje bałtyckie
Jeszcze jest co robić
KREDYTY BANKU ŚWIATOWEGO DLA POLSKI W LATACH 1990-2000
Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego
FOT. PIOTR KOWALCZYK
Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są, pana zdaniem, największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz?
BASIL KAVALSKY: Wtedy mieliśmy mniej dowodów na to, jak silne są podstawy polskich przemian gospodarczych. Byliśmy zaniepokojeni, czy Polska będzie miała dość odporności, aby uporać się z niekorzystnymi wpływami z zewnątrz, gdyby coś takiego miało miejsce. Obawialiśmy się, że popyt konsumpcyjny jest zbyt silny, a gospodarka przegrzana
Ale od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. Okazało się, że kryzys w Azji i Rosji oraz recesja na zachodzie wydarzyły się, a Polska uzyskała w tym czasie 4 proc. wzrostu PKB. Teraz więc mamy znacznie więcej zaufania co do polskich fundamentów. Obawialiśmy się jednak o sytuację polskiego eksportu. Niepokoiło zwłaszcza, że nie udało się wypracować wzrostu eksportu pod koniec lat 90. Zamówiliśmy więc w Waszyngtonie raport dotyczący sytuacji polskiego eksportu. Jego wyniki są bardzo optymistyczne. Wiemy, że ta część produkcji eksportowej, którą Polska może rozwijać ma szanse znacznego wzrostu sprzedaży na zachodzie. Już zresztą widzimy poprawę w polskim eksporcie.
Nie oznacza to, że nie widzimy już problemów związanych z zagrożeniem wzrostu. To sytuacja człowieka, który w zasadzie jest zdrowy, ale powinien trochę się odchudzić, mniej pić i palić, zażywać regularnie więcej ruchu. Niby jest zdrowy, ale jeśli nie zainteresuje się tymi zaleceniami, może mieć poważne problemy. Nie można więc pozwolić na poluzowanie polityki gospodarczej.
Rachunek bieżący, inflacja, polityka fiskalna?
Przede wszystkim jak najszybsze i najradykalniejsze ograniczenie deficytu fiskalnego. W otwartej gospodarce niewiele można poprawić w sytuacji rachunku bieżącego, ale polityka fiskalna pozostaje w tyle za polityką pieniężną. Stopy procentowe powinny zostać obniżone, ale do tego muszą zaistnieć warunki. A drogi kredyt bardzo utrudnia działalność przedsiębiorstw. Rozumiem, że w tym roku minister Bauc miał poważne trudności, żeby utrzymać równowagę linoskoczka. Ale rozumiem, że istnieje porozumienie partii politycznych dotyczących ograniczenia deficytu fiskalnego.
To znaczy, że podoba się panu budżet ministra Bauca?
Powiedziałem, że przygotowując go balansował na linie. Dla mnie ten budżet może nie jest tak dobry, jak miałem nadzieję, ale i nie tak zły, jak się tego obawiałem. Niezadowalające jest tempo obniżania wydatków. Ale mam nadzieję, że przyszłoroczny budżet będzie wyraźnym sygnałem, że tak się dzieje.
Jak Polska przedstawia się na tle innych krajów, które podlegają panu, jako przedstawicielowi Banku Światowego? Szczerze powiem, że republikom bałtyckim zazdroszczę podatku liniowego.
Mam nadzieję, że Polska, jak zrobiły to tamte kraje, też będzie obniżała podatki, przynajmniej postara się je uprościć. Zresztą Leszek Balcerowicz stworzył dobry klimat do obniżki stóp podatkowych. Nikt już, na szczęście, nie mówi o tym, że podatki powinny być wyższe. To już pozytywna zmiana. W tej sytuacji wydaje mi się, że byłoby bardzo trudne dla nowych rządów, niezależnie od tego, z jakiej opcji będą się wywodzić, aby podwyższyć podatki bezpośrednie.
A jak przez te trzy lata zmienił się Bank Światowy?
Należę do tych przedstawicieli banku, którzy skorzystali z decentralizacji. To znacznie usprawniło operacje bankowe. Nie mam wątpliwości, że w wyniku tej reformy bank jest znacznie skuteczniejszy. Decyzje o inwestycjach i kredytach podejmowane są na miejscu i jesteśmy odpowiedzialni i za przyznanie środków i za ich wykorzystanie. Bank zaczął także zajmować się nowymi sprawami - walką z AIDS, wspieraniem wykształcenia podstawowego, pomocą kobietom, walką z ubóstwem, wreszcie zwalczaniem korupcji, o której wcześniej właściwie nawet nie wspominano. Prezes James Wolfensohn pytany, czy powinniśmy o niej mówić, powiedział: Nie tylko możecie, ale musicie.
Jak przez trzy lata pana obecności w Polsce zmieniały się priorytety banku?
Trzy, cztery lata temu bank był dość mało aktywny. Tak naprawdę mieliśmy tylko jeden ważny projekt. Z drugiej strony mam wrażenie, że ówczesny rząd znacznie mniej był zainteresowany współpracą z nami. Ja natomiast miałem szczęście, że w wyniku kolejnych wyborów doszła do władzy koalicja składająca się z partii, które tradycyjnie miały bardzo dobre stosunki z bankiem i współpraca ożywiła się. Jesteśmy aktywni prawie w każdym sektorze. Najważniejsze jednak, że bank przyłożył się do restrukturyzacji polskiego górnictwa węgla kamiennego i ożywienia obszarów wiejskich. Od mojego przyjazdu musieliśmy podwoić zespół, wynajęliśmy do pracy polskich ekspertów.
Czy jest pan zadowolony z postępu w reformie górnictwa węgla kamiennego?
W zasadzie tak. Widzimy stopniowe ograniczanie rozmiarów tego sektora i to w tempie, które prognozowaliśmy. Nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć gwałtownego spadku światowych cen węgla. W tej sytuacji niemożliwa była poprawa finansowej sytuacji kopalni do tego stopnia, jak to prognozowaliśmy. Teraz trzeba byłoby całkiem nowego programu, aby uzyskać takie wyniki, jak zakładaliśmy wcześniej, rozumiem, że w obecnej sytuacji budżetu nie jest to możliwe. W każdym razie widzimy światło na końcu długiego tunelu i jesteśmy przekonani, że nie ma tam kolejnego tunelu. Uważam, że za 5 lat będziemy mogli z przekonaniem powiedzieć, że reforma polskiego górnictwa węgla kamiennego zakończyła się sukcesem.
Jak pan sądzi, długo jeszcze Polska będzie potrzebowała wsparcia Banku Światowego?
Ze wsparcia kredytowego mogłaby zrezygnować już teraz, ale przydatne są niezależne analizy. Nasze rady zawsze mogą być zaakceptowane, albo odrzucone. I na tym właśnie polega, między innymi rola Banku Światowego w takich krajach, jak Polska - niezależnego ośrodka doradczego. Bank w Polsce ma także jedną przewagę, nawet nad rządem - bez problemu możemy realizować programy, w które zaangażowanych jest kilka ministerstw. W Polsce, jeśli realizuje się program tylko w jednym ministerstwie, wszystko przebiega bardzo sprawnie, ale w naszym przypadku taka sytuacja zdarza się rzadko. Najwięcej projektów dotyczy czterech-pięciu, czasami nawet 6 resortów. Ich pracę bardzo trudno jest skoordynować. Wówczas, kiedy był rząd koalicyjny, dodatkowo ministrowie byli z różnych partii, mających często rozbieżne cele. Często pojawiało się postawa: po co mam pracować, skoro pieniądze dostanie i tak inny resort. Tylko przy reformie górnictwa węgla musiało współpracować 5 ministerstw. Ale w końcu wielką satysfakcją napawało mnie, kiedy widziałem 5 wiceministrów przy tym samym stole pracujących jak zgrany zespół. Jeszcze więcej resortów musi być zaangażowanych w projekt dotyczący aktywizacji obszarów wiejskich. Dodatkowo bank współdziała także z władzami wojewódzkimi, powiatowymi, nawet gminnymi. Może to przetrze także drogę innym projektom, nawet już nie naszym.
Kiedy przyjechałem do Polski wydawało mi się, że więcej czasu będziemy musieli poświęcić wsparciu sektora prywatnego, ale okazało się, że daje sobie radę doskonale. Pomocy potrzebuje sektor państwowy i tam nasza pomoc jeszcze może się przydać, bo nie może dojść do takiej sytuacji, by jakaś dziedzina gospodarki hamowała rozwój kraju.
Czyli pana następca będzie zapracowanym człowiekiem.
Będzie co robić do czasu, kiedy Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Później trzeba będzie przeorganizować naszą działalność, najprawdopodobniej skupimy się na pomocy najbiedniejszym.
A jak pan myśli, kiedy to nastąpi?
2005-2006 - ta data powtarzana jest najczęściej. Ale to będzie raczej proces polityczny niż gospodarczy. Mam nadzieję w każdym razie, że stanie się to tak szybko, jak tylko będzie możliwe. Zostało przecież dowiedzione, że i Polska i Unia Europejska na tym skorzystają.
Rozmawiała Danuta Walewska | Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz?
BASIL KAVALSKY: Byliśmy zaniepokojeni, czy Polska będzie miała dość odporności, aby uporać się z niekorzystnymi wpływami z zewnątrz, że popyt konsumpcyjny jest zbyt silny, a gospodarka przegrzana
mamy znacznie więcej zaufania co do polskich fundamentów. widzimy poprawę w polskim eksporcie.
Nie oznacza to, że nie widzimy problemów. polityka fiskalna pozostaje w tyle za polityką pieniężną. Stopy procentowe powinny zostać obniżone.
Jak Polska przedstawia się na tle innych krajów, które podlegają Banku Światowego?
Mam nadzieję, że Polska też będzie obniżała podatki, postara się je uprościć. Nikt już nie mówi, że podatki powinny być wyższe. To pozytywna zmiana.
jak zmienił się Bank Światowy?
Decyzje o inwestycjach i kredytach podejmowane są na miejscu i jesteśmy odpowiedzialni za przyznanie środków i ich wykorzystanie. Bank zaczął zajmować się nowymi sprawami - walką z AIDS, wspieraniem wykształcenia podstawowego, pomocą kobietom, walką z ubóstwem, zwalczaniem korupcji.
Trzy lata temu bank był mało aktywny. współpraca ożywiła się. bank przyłożył się do restrukturyzacji polskiego górnictwa węgla kamiennego i ożywienia obszarów wiejskich.
długo Polska będzie potrzebowała wsparcia Banku Światowego?
Ze wsparcia kredytowego mogłaby zrezygnować już, ale przydatne są niezależne analizy. na tym polega rola Banku - niezależnego ośrodka doradczego. możemy realizować programy, w które zaangażowanych jest kilka ministerstw. Pomocy potrzebuje sektor państwowy, nie może dojść do sytuacji, by jakaś dziedzina gospodarki hamowała rozwój kraju. |
RYZYKO FINANSOWE
Jak ubezpieczyć działalność przedsiębiorstwa
Nie tak drogo, jak się wydaje
Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele amerykańskiego banku Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna.
Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi (derywaty) Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. - O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Te transakcje są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny - podkreśla Maffei.
Jak skalkulować
Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy.
- Zabezpieczenie transakcji finansowej ma inny charakter, niż zwykłe ubezpieczenie - ostrzega Jarosław Kochaniak, nowy szef Chase Manhattan Polska. W przypadku ubezpieczenia zawieramy umowę, płacimy składkę i nie zajmujemy się tym aż do momentu, kiedy trzeba z niego skorzystać. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest bardziej skomplikowane, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczenia transakcji lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy.
Drogo, ale może być drożej
Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać - przekonuje Michele Maffei.
- Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie - dodaje Matthew Hunt, wiceprezes rynku derywatywów Chase Manhattan. - Doskonale widać było te tendencje w roku ubiegłym, kiedy kurs złotego wahał się wielokrotnie, w efekcie doszło do deprecjacji polskiej waluty o ok. 20 proc. Wraz z nią spadły dochody przedsiębiorstw, które eksportowały i korzystały z zagranicznego finansowania. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. Firmy zaciągające kredyty za granicą odczuły to boleśnie, a stan ich finansów był bardziej uzależniony od deprecjacji złotego, niż od sytuacji rynkowej. Dlatego w wielu przypadkach finansowe wyniki polskich firm były znacznie gorsze, niż wyniki gospodarki, jako całości.
- Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku - mówi Matthew Hunt. Ale jeśli spojrzymy na deprecjację złotego w ubiegłym roku, okazuje się, że koszt ubezpieczenia finansów był znacznie niższy.
Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. - Na przykład jeśli firma jest niewielka, powiedzmy ma trzech wspólników, ale 90 proc. jej transakcji jest dokonywana w walutach obcych i oczekuje się znacznego wzmocnienia kursu złotego, jej właściciele powinni zastanowić się na zabezpieczeniem transakcji finansowych przed ryzykiem walutowym. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Trzeba więc będzie sprzedać złotego, kupić np. euro i kupić surowiec. W efekcie firma jest wystawiona na ryzyko nie tylko możliwej zwyżki cen surowca, ale i aprecjacji waluty, w której surowiec będzie kupować. To ryzyko dotyczy także firm telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych.
Bolesne skutki
O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego boleśnie przekonali się przedsiębiorcy w Ameryce Łacińskiej i Azji dwa lata temu. Przekonani, że ich waluta pozostanie silna, tak jak to było przez wiele lat, zapożyczali się za granicą, bo oprocentowanie było korzystniejsze. Tymczasem kryzys finansowy w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty - takie jak malezyjski ringgit, tajlandzki baht oraz koreański won - zostały zdewaluowane, a koszty zagranicznego finansowania stały się ogromne, dla wielu firm nie do udźwignięcia. To był prawdziwy szok, ponieważ korzystanie z zagranicznych kredytów było znacznie prostsze, niż w przypadku banków miejscowych. Podobnie było w przypadku Brazylii, gdzie w styczniu 1999 roku doszło do 75-proc. dewaluacji.
- To wcale nie oznacza, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce - uspokaja Maffei - ale wprowadzenie kursu płynnego zawsze stwarza ryzyko tak deprecjacji, jak i aprecjacji. To zresztą dotyczy nie tylko możliwych wahań kursu złotego, ale także powiązania złotego z innymi znaczącymi walutami. Dlatego trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu się przed ryzykiem.
Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku - mówi Jarosław Kochaniak. Każda informacja o przeprowadzanej transakcji może mieć nie tylko negatywny wpływ na uzyskaną cenę, ale również doprowadzić do konieczności całkowitego wycofania transakcji z rynku - dodaje.
Kogo każe rynek
Nie wystarczy dobrze znać własny rynek, trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie, które mogą mieć wpływ na działalność naszej firmy - twierdzą eksperci Chase.
Widzieliśmy doskonale to podczas kryzysu rosyjskiego. Polska wówczas była krajem o stabilnej sytuacji finansowej, ale była jednocześnie tzw. wschodzącym rynkiem. Kiedy inwestorzy nie byli w stanie wycofać pieniędzy z Rosji, wycofywali je z innych wschodzących rynków tam, gdzie to było możliwe - a więc w Polsce, Czechach, na Węgrzech i w RPA. W efekcie jednym z krajów, którego waluta ucierpiała najbardziej, była Republika Południowej Afryki i rand, który z Rosją nie miał nic wspólnego. Biznesmeni w RPA początkowo nie byli w stanie zrozumieć tej sytuacji: jak to mówili - mamy niską inflację, dobre perspektywy, a waluta została tak zdewaluowana. - Często zdarza się, że najbardziej cierpią te rynki, które są w najlepszej kondycji. Inwestorzy mają tendencję do likwidowania pozycji tam, gdzie mogą najwięcej zarobić. W ten sposób pokrywają straty tam, gdzie sytuacja jest najgorsza.
Danuta Walewska
- Według "Risk Magazine", Chase zajmuje od 1994 roku pierwsze miejsce w organizowaniu transakcji zabezpieczających ryzyko zmian stóp procentowych, a od roku 1997 - w transakcjach zabezpieczających ryzyko walutowe. W Polsce i innych krajach regionu jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych (wymiany) na rynku złotowym, w obrocie instrumentami pochodnymi dotyczącymi surowców i kursów walutowych. | Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest procesem skomplikowanym, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczającej lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy. Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Znaczenie ma procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Podobnie w firmach telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych. |
ROZMOWA
Biskup Piotr Libera, sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski
Rachunek sumienia
"My" jako wspólnota Kościoła - powtórzę raz jeszcze - robimy rachunek sumienia w ramach instytucji kościelnych, takich jak: parafia, diecezja, zgromadzenie zakonne czy wspólnota kapłanów. Ponadto jako Kościół będziemy to czynić w roku 2000 wraz z Ojcem Świętym. Kościół w Polsce wybrał tę formę rachunku sumienia i tak ją przeprowadza.
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Jan Paweł II wymienia jako jeden z warunków dobrego przygotowania do Wielkiego Jubileuszu rachunek sumienia z błędów i zaniedbań członków Kościoła w przeszłości i teraźniejszości. Polscy biskupi i księża niejednokrotnie wzywali do indywidualnego rachunku sumienia, ale Kościół, jako instytucja, nie przeprowadził takiego rachunku. Dlaczego? Co zaważyło: brak aprobaty dla samej idei, a może inercja?
BISKUP PIOTR LIBERA: Zanim odpowiem na to pytanie, myślę, że trzeba najpierw powiedzieć, czym jest rachunek sumienia i czym jest samo sumienie. Przy dzisiejszej dewaluacji słów takie wyjaśnienie jest niezmiernie ważne. Sumienie to głos Boga, który odzywa się we wnętrzu, w sercu człowieka. Inaczej mówiąc, sumienie to rodzaj zmysłu etycznego, moralnego, który pomaga człowiekowi rozpoznawać, co jest dobre, a co złe. Istnieje również sumienie wypaczone, zniekształcone, źle uformowane, które zło może nazwać dobrem, a dobro złem. Mówię o tym dlatego, że obawiam się, iż są ludzie, którzy wzywając Kościół do rachunku sumienia, sami mają sumienie nie uporządkowane, obciążone złem, nieraz od wielu lat. I te właśnie osoby czy pewne środowiska najgłośniej domagają się od Kościoła przeprowadzenia rachunku sumienia. Należałoby powiedzieć: niech najpierw ci, którzy tak intensywnie i uporczywie domagają się od Kościoła rachunku sumienia, sami staną w prawdzie wobec swojego sumienia.
Ależ Księże Biskupie, rachunku sumienia Kościoła za grzechy "jego synów i córek" domaga się Jan Paweł II, który sam to czyni, a punkty tego rachunku wymienił w liście przygotowującym jubileusz "Tertio Millennio Adveniente" (TMA).
Tego bynajmniej nie neguję, tylko zwracam uwagę na pewną subtelną tendencję dostrzegalną u pewnych osób, środowisk, które same mając obciążone sumienia grzechami, w sposób faryzejski mówią: zróbcie wy rachunek sumienia. To niepokoi Kościół. Niepokoi mnie taka postawa, ponieważ grozi wypaczeniem samej idei rachunku.
Wiem, że w Kościele, także w Polsce istnieją różnice w ocenie samej idei rachunku sumienia. Czy to właśnie jest powodem, dla którego Kościół, jako instytucja, nie podjął się jego przeprowadzenia?
Kościół w Polsce podjął apel Jana Pawła II. Rachunek sumienia jest przeprowadzany przez parafie, diecezje, kapłanów, zakonników, kleryków w seminariach, przez świeckich. Z tego, co wiem, w wielu parafiach, seminariach duchownych, rodzinach zakonnych - męskich i żeńskich, rachunek sumienia był, jest i będzie przeprowadzany przy okazji rekolekcji wielkopostnych, adwentowych, jak również podczas specjalnych rekolekcji, które w tysiącach parafii przeprowadzono przed Wielkim Jubileuszem w ciągu ostatnich trzech lat.
Z mojego doświadczenia i wiedzy wynika, że nie we wszystkich parafiach jest on przeprowadzany.
Nie dysponuję w tej materii szczegółowymi danymi. Wiem, że w bardzo wielu parafiach taki rachunek sumienia był przeprowadzany. Odbywały się i nadal odbywają nabożeństwa pokutne, podejmowane są czyny pokutne, na przykład pielgrzymki, posty i inne formy umartwienia, jako wynagrodzenie za popełnione zło. To wszystko jednak nie dzieje się w świetle kamer telewizyjnych i w szumie prasowych doniesień. Jeśli mamy do czynienia z autentycznym rachunkiem sumienia, nikt nie będzie robił go na pokaz. Jest to cicha, codzienna praca społeczności kościelnej oczyszczającej się przed Bogiem ze swoich przewinień.
Moje pytanie dotyczy jednak nie rachunku indywidualnego, ale Kościoła jako wspólnoty tworzonej przez ludzi - świeckich i duchownych, gdyż czyny poszczególnych osób miały nie tylko indywidualne skutki.
Rachunek sumienia przeprowadzany na przykład w parafii nie jest indywidualny. Jest to rachunek sumienia wspólnotowy, gdyż parafia jest częścią, która składa się na pewną całość. Kościół w Polsce pamięta o zasadzie: Ecclesia semper reformanda. Wie, że stale musi się odnawiać i oczyszczać.
Czy w związku z tym, podobnie jak Jan Paweł II na Wielki Post roku 2000, przygotowuje ogłoszenie jakiejś deklaracji, aktu pokuty i przebaczenia?
Kościół w Polsce jest częścią Kościoła Powszechnego, który ustami Jana Pawła II, 8 marca 2000 roku w Watykanie będzie żałował za popełnione grzechy. I my, jako Kościół w Polsce, jako biskupi, kapłani i osoby świeckie, będziemy w tym partycypować. Jan Paweł II jako głowa Kościoła wyzna wtedy również i nasze grzechy. My się włączymy w ten rachunek sumienia i w ten akt żalu za wszystkie niewierności na przestrzeni wieków.
Niedawno, bo w listopadzie, Konferencja Episkopatu ogłosiła Słowo Biskupów Polskich na Wielki Jubileusz Narodzenia Zbawiciela, które, w moim odczuciu, jest pewnego rodzaju rachunkiem sumienia. Jest to rachunek przeprowadzony przez Kościół za ostatnie dziesięć lat naszego życia społecznego, politycznego i gospodarczego. Ale nie ma w nim rachunku Kościoła z życia Kościoła, jego świeckich i duchownych członków, z przeszłości i teraźniejszości. Dlaczego?
Słuszna jest obserwacja, że Słowo Biskupów z Jasnej Góry na Wielki Jubileusz Zbawiciela to swoisty rachunek sumienia, stanięcie w prawdzie, gdy chodzi o złożoną i trudną rzeczywistość polską. W tym dokumencie używana jest pierwsza osoba liczby mnogiej - "my". Może być on zatem traktowany również jako rachunek sumienia społeczności ludzi wierzących w Polsce. Przecież Kościół działa w konkretnej społeczności wierzących, którzy konieczne, a zarazem trudne reformy społeczne albo akceptują, albo odrzucają, wspierają je albo opóźniają. To jesteśmy my, ludzie Kościoła, którzy tworzymy polską społeczność. Ponadto realizują te reformy w większości ludzie wierzący, chrześcijanie. I w tym sensie jest to również rachunek sumienia nas jako Kościoła.
Czyli możemy zrobić rachunek sumienia jako "my" działający w polityce, "my" w gospodarce, a nie możemy jako "my" - wspólnota Kościoła. Dla mnie jest to różnica.
"My" jako wspólnota Kościoła - powtórzę raz jeszcze - robimy rachunek sumienia w ramach instytucji kościelnych, takich jak: parafia, diecezja, zgromadzenie zakonne czy wspólnota kapłanów. Ponadto jako Kościół będziemy to czynić w roku 2000 wraz z Ojcem Świętym. Kościół w Polsce wybrał tę formę rachunku sumienia i tak ją przeprowadza.
Oczywiście. Czy zatem, wracając do "Tertio Millenio Adveniente", parafie, wspólnoty seminaryjne, zakonne, w ramach rachunku za grzechy, a konkretnie punktu: "przyzwolenie na stosowanie w obronie prawdy metod nacechowanych nietolerancją a nawet przemocą" rozważać będą na przykład odpowiedzialność katolików za zburzenie w okresie międzywojennym cerkwi prawosławnych na Lubelszczyźnie, Chełmszczyźnie? Ewangelicy pamiętają natomiast zabieranie im po wojnie na Mazurach kościołów. Może taki akt poprawiłby stosunki ekumeniczne?
Rachunek sumienia obejmuje również oczyszczenie pamięci historycznej. Natomiast trzeba bardzo uważać, by przy tej okazji nie wdać się w jakieś bieżące rozgrywki polityczne, które bazują na zaszłościach, a powinny być najpierw przedmiotem badań kompetentnych osób, historyków. Jan Paweł II, wzywając do rachunku sumienia, jest jednocześnie realistą. Powołuje na przykład specjalne komisje, gremia, by w świetle ustaleń naukowych oceniać fakty z przeszłości.
Czy u nas zostało powołane jakieś kompetentne grono osób zajmujących się badaniem wydarzeń z przeszłości, które wciąż mogą dzielić chrześcijan?
Takie gremium zostało powołane w ramach Komisji Ekumenicznej Konferencji Episkopatu i w porozumieniu z Polską Radą Ekumeniczną. Zajmuje się ono newralgicznymi sprawami we współżyciu trzech wyznań - protestanckiego, prawosławnego i katolickiego.
A czy zdaniem Księdza Biskupa w parafiach, seminariach jest przeprowadzany rachunek sumienia z realizacji wskazań Soboru Watykańskiego II, o czym mówi "Tertio Millennio Adveniente"?
Punktem wyjścia w rachunku sumienia powinno być zawsze Słowo Boże, a więc wierność wobec wskazań Ewangelii. Dopiero potem dokumenty soborowe, synodalne. Postawione na przykład w rachunku sumienia pytanie: "czy byłem, czy byliśmy ludźmi dialogu", nie ma odniesienia wprost do konkretnego dokumentu Soboru. Ale wiadomo, że idea dialogu jest wiodąca dla Vaticanum II.
Idźmy dalej. "... wobec łamania podstawowych praw człowieka przez reżimy totalitarne niemało chrześcijan, niestety, wykazało brak rozeznania, który czasem przeradzał się nawet w przyzwolenie" (TMA). Co z rachunkiem w tym punkcie?
Zapewne w niektórych krajach Kościół w ramach rachunku sumienia musi się przyznać w tym punkcie do winy. W perspektywie jednak niezaprzeczalnych ofiar, prześladowań, jakie poniósł Kościół katolicki w Polsce w okresie nazizmu i komunizmu, mówienie o przyzwoleniu uważam osobiście za nieporozumienie. W tych trudnych latach to właśnie Kościół bronił godności człowieka.
A co z tymi świeckimi i duchownymi, którzy - z różnych względów - w okresie PRL współpracowali ze służbami specjalnymi?
To jest inna kwestia. Powtórzę słowa księdza prymasa: "Kościół prawdy się nie boi". Mówiąc o ewentualnych współpracownikach, trzeba być tylko bardzo uważnym, aby nie dać się wmanipulować w aktualne gry polityczne.
Powiedział Ksiądz Biskup wcześniej, że rachunek nie odbywa się w świetle jupiterów. I rzeczywiście. Ale z drugiej strony w świetle tychże jupiterów odbywają się czasami rozmowy, dyskusje, są udzielane wypowiedzi, które świadczą o tak dużych napięciach i podziałach wśród samych katolików - i świeckich, i duchownych, że mogą być nawet odbierane jako źródło "antyświadectwa i zgorszenia" (TMA). A zwłaszcza wtedy, gdy katolicy z powodu różnych poglądów, dotyczących najczęściej charakteru uczestnictwa Kościoła w życiu społecznym, nie chcą siąść przy jednym stole albo dopuścić do "swoich mediów" katolików mających inne poglądy. I dzieje się to publicznie.
Społeczeństwo polskie, a więc żyjący także w tym społeczeństwie Kościół, przeżywa od dziesięciu lat poważne i gwałtowne przemiany. Jan Paweł II powiedział, że jesteśmy na wirażu dziejów. Wiadomo, że na wirażu działają różne siły, także i odśrodkowe. To, co obserwujemy w tej chwili, to proces ścierania się różnych koncepcji, wizji Kościoła. Jest to pewien kryzys, ale moim zdaniem kryzys wzrostu, który przyniesie pozytywny owoc. Uważam, że mamy do czynienia nie tyle z podziałami, ile z ustawicznym trudem budowania jedności wierzących. To trud, który towarzyszy Kościołowi od 2000 lat. Prawdziwa jedność jest bowiem czymś dynamicznym, czymś, co się dzieje i co budujemy codziennym wysiłkiem. Dlatego Kościół poprzez Sobór wzywa do nieustannej postawy dialogu, otwierania się, przedstawiania swoich racji, ale też i wsłuchiwania się w racje drugiej strony.
Zostawmy rachunek. Przed kilkoma miesiącami dowiedzieliśmy się, że na wzór listu biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku ze słynnym "przebaczamy i prosimy o przebaczenie", który stał się początkiem chrześcijańskiego pojednania między Polakami i Niemcami, Kościół przygotowuje podobne deklaracje pojednania między narodami: polskim i litewskim, polskim i ukraińskim. Co z tą inicjatywą?
Jak wiadomo dojrzewanie do pojednania to długa droga, nie można niczego przyspieszać. Wola pojednania istnieje po wszystkich stronach, dialog się nie urwał. Są różnego rodzaju formalne i nieformalne spotkania. Ale trzeba jeszcze dużo modlitwy i dużo światła prawdy, żeby ten proces przyniósł spodziewany owoc w postaci pełnego pojednania. Przypomnę, że podczas ostatniej pielgrzymki Ojca Świętego do Polski, na wspólne z Polakami nabożeństwo do Ełku przybyła liczna grupa biskupów litewskich wraz z kilkunastoma tysiącami Litwinów. Również i bracia Ukraińcy brali masowo udział we wspólnych modlitwach z papieżem, chociażby w Drohiczynie czy Zamościu. To są fakty świadczące o tym, że ten proces trwa. Ile czasu jeszcze opatrzność potrzebuje na wypracowanie dokumentu o pojednaniu na wzór listu z 1965 roku, trudno przewidzieć.
Czy zdaniem Księdza Biskupa Kościół w Polsce jest dobrze przygotowany, aby wejść w Rok Jubileuszowy? Program jest bardzo bogaty, to wiemy.
To zależy od tego, czy każdy z nas, czy dana parafia jest przygotowana. Musimy sobie na to pytanie odpowiadać każdego dnia. Jeśli dany dzień przeżyłem dobrze, jestem otwarty na drugiego człowieka, staram się postępować zgodnie z Ewangelią, to jestem w tym dniu przygotowany do wejścia w radości Wielkiego Jubileuszu. Jeśli coś w tych dziedzinach szwankuje, to muszę do przeżycia Jubileuszu jeszcze dorastać.
Rozmawiała: Ewa K. Czaczkowska | Jan Paweł II wymienia jako jeden z warunków dobrego przygotowania do Wielkiego Jubileuszu rachunek sumienia z błędów i zaniedbań członków Kościoła w przeszłości i teraźniejszości. Polscy biskupi i księża niejednokrotnie wzywali do indywidualnego rachunku sumienia, ale Kościół, jako instytucja, nie przeprowadził takiego rachunku. Dlaczego?
BISKUP PIOTR LIBERA: Kościół w Polsce podjął apel Jana Pawła II. Rachunek sumienia jest przeprowadzany przez parafie, diecezje, kapłanów, zakonników, kleryków w seminariach, przez świeckich. Jeśli mamy do czynienia z autentycznym rachunkiem sumienia, nikt nie będzie robił go na pokaz. Jest to cicha, codzienna praca społeczności kościelnej oczyszczającej się przed Bogiem ze swoich przewinień. Rachunek sumienia obejmuje również oczyszczenie pamięci historycznej. Natomiast trzeba bardzo uważać, by przy tej okazji nie wdać się w jakieś bieżące rozgrywki polityczne, które bazują na zaszłościach.
Zostawmy rachunek. Przed kilkoma miesiącami dowiedzieliśmy się, że na wzór listu biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku Kościół przygotowuje podobne deklaracje pojednania między narodami: polskim i litewskim, polskim i ukraińskim. Co z tą inicjatywą?
Jak wiadomo dojrzewanie do pojednania to długa droga, nie można niczego przyspieszać. Wola pojednania istnieje po wszystkich stronach, dialog się nie urwał. |
DOKUMENTY
Tłumacze przysięgli
Jak odróżnić prawdziwe od podrobionych
BOGUSŁAW ZAJĄC
Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności.
Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych (Dz. U. nr 18, poz. 112), wydanym na podstawie art. 133 prawa o ustroju sądów powszechnych w ówczesnym brzmieniu (Dz. U. z 1985 r. nr 31, poz. 137). Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest (par. 21) m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania (proponuję, by nazwać to funkcją quasi-notarialną) poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują - jak można sądzić - konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności rozpatrywanych dokumentów, rzetelnego ich sprawdzania, oczywiście jedynie w takim zakresie, w jakim stan zmysłów, fachowe wiadomości oraz oprzyrządowanie warsztatowe tłumacza pozwalają mu to uczynić lege artis.
Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań, ogólnych bądź szczegółowych, dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym (wzrokiem, słuchem) przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. Specjalistyczna przecież wiedza wymagana jest nie od przysięgłego tłumacza, lecz od pomocnika procesowego innego rodzaju - od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Wcale nie przeczy to i takiej możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, sporządzonego czasem w kilku językach lub alfabetach, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły.
Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Dokument przerobiony to taki, w którym osoba nieuprawniona dokonała zmian: usunięć, przesunięć bądź uzupełnień treści znaków niosących informacje. Dokument podrobiony wykonany jest przez nieuprawnionego wytwórcę zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego, spotyka się jednak i takie nieautentyczne dokumenty, które nie mają swych wzorców w dokumentach autentycznych, są jedynie płodem wyobraźni, fantazji swych projektantów, wykonawców. Klasycznym tego przykładem są wachlarze wzorów dokumentów wystawianych przez nie istniejące państwa (np. Dominion of Melchizedech, adres dla doręczeń - Jerusalaim, 16 King George street), stosowanych podczas operacji oszukańczych na szeroką skalę nie tylko w poczcie klasycznej, lecz i w Internecie.
Najczęściej spotykany sposób podrabiania dokumentów polega na wniesieniu nowej treści odpowiadającej potrzebom zamawiającego w miejsce poprzedniej, autentycznej, usuniętej z dokumentu lub zniszczonej tak, by uniemożliwić jej odczytanie. Starą treść w dokumentach, które mają uchodzić za oryginalny druk, maszynopis czy rękopis, usuwa się zazwyczaj przez wymazywanie, wyskrobywanie, lub wycinanie (fotografie). Innym sposobem usuwania treści w takich dokumentach jest jej wywabianie przy użyciu różnorakich chemikaliów. Zarówno zabiegi mechaniczne, jak i traktowanie chemią nie pozostają bez śladów, często nadających się do wstępnego wyselekcjonowania bez użycia specjalistycznej aparatury. Najczęściej stosuje się skośne oświetlenie snopem białego światła z tradycyjnej żarówki elektrycznej (występują różnice połysku powierzchni oraz grubości papieru w miejscach wymazania lub różnica barwy papieru w miejscach wywabiania) bądź oświetlenie widzialnym promieniowaniem mlecznej żarówki przechodzącym przez warstwę papieru (wyraźna zmiana barwy miejsca poddanego obróbce). Nadto, przy nanoszeniu nowej treści atramentem, mazakiem lub kiepskiej jakości tuszem linie przechodzące przez obszar oddziaływania chemikaliów będą mieć rozlane krawędzie, a wyraźnie zmienią swój rysunek linie krętych wzorów i arabesek tzw. giloszu. Ów rysunek, spełniający funkcję tzw. protekcji kryminalistycznej właśnie w celu sygnalizacji niepowołanej ingerencji, nakłada się na ochraniany blankiet w procesie produkcji. Na odwrotnej stronie arkusza papieru czasami pozostają wypukłe, zwierciadlane odwzorowania liter autentycznego, pierwotnego tekstu. Często sztywnieje podłoże papierowe, poddane nieumiejętnemu wywabianiu poprzedniej treści, papier w tym miejscu kruszy się, powstają ubytki. Dopisane fragmenty tekstu bardzo często różnią się wielkością, pochyleniem, krojem poszczególnych znaków ręcznych lub maszynowych, kolorem tuszu, atramentu, a nawet kłócą się z pozostawioną treścią. Współczesne techniki kserograficzne (emocjonujący spór sprzed kilkunastu lat o autentyczność listów Chopina do Delfiny) oraz komputerowe dostarczają nowych pokus fałszerzom i stawiają kryminalistykę wobec nowych wyzwań.
Powyższe wskazówki odnoszą się do wstępnego oglądu, oceny dokumentów mających cechy oryginalnych, nowych lub starannie zachowywanych. Domorosłe ocenianie autentyczności dokumentu starego, niestarannie przechowywanego, zużytego, spleśniałego jest wielce zawodne, podobnie jak dokumentów nie noszących śladów przeróbek, które mogą być podrobione. Jednym z elementów pozwalających na wstępną, szybką ocenę autentyczności dokumentu wystawionego na typowym, znanym tłumaczowi druku jest przyrównanie dat figurujących w jego treści z datą produkcji druku, uwidocznioną w treści notki edytorskiej. Podejrzany jest dokument o egzaminach zdanych w 1985 r., jeśli druk, na którym go wystawiono, wyprodukowano kilka lat później. Tego typu świadectwa często można nabyć na targowiskach i bazarach.
Wszelkie błędy ortograficzne, składniowe, terminologiczne i inne językowe mogą świadczyć o nieautentyczności dokumentu jedynie wtedy, gdy wystawiony jest on w imieniu władz lub poważnych instytucji, np. banków, sądów, poczt itp. w krajach o z dawien dawna ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. Gdy zaś owe błędy, mające czasami postać naleciałości lokalnych - regionalizmów, kolokwializmów bądź nawet obsceniów - występują w dokumentach wydanych w krajach, w których język dokumentu był jedynie językiem oficjalnym, środkiem porozumiewania się różnorakich językowo, różnoplemiennych grup ludności - lingua franca, pidgin English, russkij kancelarit - wniosek o nieautentyczności dokumentu zda się przedwczesny. Praktyka obrotu prawnego spotyka bowiem dokumenty autentyczne, wypełniane na oryginalnych niekiedy formularzach przez nie przygotowanych urzędników, tylko chwilowo lub z braku lepiej wykwalifikowanych wystawiających niezbędny dokument, niekiedy w bardzo trudnych warunkach, przy braku jakichkolwiek materiałów kancelaryjnych. Można spotkać się ze sporządzonymi w takich okolicznościach zawiadomieniami o śmierci żołnierza - niemieckiego w 1945 r., radzieckiego nieco wcześniej, uchodźcy lub uciekiniera. Czasami jeszcze ze sprawkami/zaświadczeniami o zwolnieniu z obozu, o zezwoleniu na wyjazd do Polski, o tym, że syn, mąż diejstwitielno służit w polskoj diwizii Kostiuszko, wydanymi przez osoby niewprawnie posługujące się pisanym rosyjskim w wojenkomatach i sielsowietach Azji Środkowej lat wojny. Do tłumaczy zgłaszają się sami zainteresowani lub ich zstępni, zwłaszcza szukający swych korzeni, krewnych, bliskich, grobów.
O podobnych wypadkach kontaktu z dokumentami urzędowymi, wykonanymi w miejscowym anglopochodnym narzeczu, donoszą także tłumacze dokumentacji handlowej, sporządzonej m.in. w krajach Afryki, nawet należących do Wspólnoty. Odrębną kwestię, nasuwającą podejrzenia celowego użycia nieporadnego business English przy sporządzaniu dokumentów służących międzynarodowym oszustwom bankowym na szeroką skalę, tzw. oszustwom nigeryjskim, interesująco omawia Jerzy Wojciech Wójcik w broszurce "Kryminalistyczne problemy zapobiegania oszustwom zaliczkowym (nigeryjskim)", Toruń 1996, TNOiK.
* * *
Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych.
Autor jest tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego, pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego
Tekst jest wynikiem prac VI Jesiennych Szczecińskich Warsztatów Przekładu Prawniczego i Ekonomicznego Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Ekonomicznych, Prawniczych i Sądowych TEPIS | Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych . Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności dokumentów. Rozporządzenie ministra sprawiedliwości nie wymaga żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia.
Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione.
Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych. |
PODRĘCZNIKI
We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy
Walka o ucznia
ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI
Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować.
W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach.
Bogata oferta
- Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki.
Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki).
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane.
- Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok.
Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP.
- Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat.
- Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN.
W oczekiwaniu na kolejki
Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła.
- Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników.
- Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego.
- To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak.
Nowe firmy
Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne.
- Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek).
W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli.
Ceny wzrosną
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej.
Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski.
Urok ćwiczeń
Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji.
Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla. | W związku z reformą oświaty konieczna jest wymiana podręczników. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać, rejestr książek dopuszczonych przez ministerstwo będzie gotowy pod koniec sierpnia. Wydawcy twierdzą, że w tym roku ukaże się ok. 400 nowych podręczników i zeszytów ćwiczeń. Nie wiadomo, które tytuły uzyskają akceptację ministerstwa, więc większość wydawnictw decyduje się na małe nakłady. Sprzedawcy spodziewają się największego zainteresowania podręcznikami we wrześniu i obawiają się, że wielu tytułów może zabraknąć. Reforma to szansa dla uznanych i nowych wydawców, którzy od miesięcy promują swoje podręczniki. Książki będą droższe niż w zeszłym roku, choć ceny poszczególnych tytułów nie będą się różniły. Obecne podręczniki są na wysokim poziomie merytorycznym i edytorskim. |
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później
Armia według Szmajdzińskiego
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
ZBIGNIEW LENTOWICZ
Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje.
O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu.
Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej.
Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller.
Oddział Operacji Specjalnych
Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych.
Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych.
Tasowanie służb
Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński.
Odmładzanie
W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny.
Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni.
Do armii z cywilnym dyplomem
Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami.
Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON.
Krótsza służba
Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński.
Zakupy w Agencji
MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami.
Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. - | Sytuacja GROM-u jest uporządkowana, lepsza niż przed zamachami z 11 września. Minister zapewnia też, że restrukturyzacja nie dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca. Powołano Oddział Operacji Specjalnych, który ma koordynować działania GROM-u, komandosów i zwiadowców. Głębokie zmiany czekają służby specjalne. W MON ma dojść do redukcji etatów i odmłodzenia kadry. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Szkoły oficerskie mają być stopniowo likwidowane, a do armii mają trafiać osoby z cywilnymi dyplomami. Zasadnicza służba wojskowa ma zostać skrócona, czemu towarzyszyć będzie proces większego uzawodowienia kadry. Decyzje o zakupach mają być oddzielone od fazy planowania i przekazane Agencji Mienia Wojskowego. Wymuszone oszczędności opóźnią realizację niektórych z celów NATO. |
PODATKI
Ministerstwo Finansów samo zaprzepaściło reformę
Lepiej już chyba nie upraszczać
RYS. PAWEŁ GAŁKA
KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA
Podstawowy błąd Ministerstwa Finansów w przygotowaniu reformy podatkowej polega na tym, że zamiast skoncentrować się na głównych celach tej reformy, przygotowało projekty ustaw pełne drobnych, często wątpliwych, czasami tylko rzeczywiście potrzebnych zmian. I zamiast postawić posłów przed politycznym wyborem wysokości stawek i katalogu ulg, pozwoliło im zanurzyć się w nie kończące się dyskusje nad tym, czy regulamin pracy jest aktem prawnym i czy hodujący cztery krowy poza gospodarstwem rolnym ma płacić podatek, czy też nie.
Propagandowa oprawa zapowiadanej reformy to za mało, by przekonać podatników, posłów i ekspertów, że istotnie ministerstwo dąży do uproszczenia systemu podatkowego. Prostota podatków nie leży w zniesieniu ulg i zwolnień, ale - co już wielokrotnie było podkreślane - w jasności przepisów, w tym zwłaszcza dotyczących kosztów uzyskania przychodu. Tymczasem każdy dzień dotychczasowych prac sejmowej komisji potwierdzał opinię, że ministerstwo zaproponowało podatnikom niezłe skomplikowanie przepisów. No i przede wszystkim samo podsunęło argument, by nad każdym z artykułów debatować po kilka godzin.
Czekolada przychodem, ryczałt nie
Zupełnie niejasny stał się na przykład zaproponowany przez Ministerstwo Finansów podział na przychody, które nie są przychodami i te, które nimi jednak są, ale są zwolnione od podatku. Dotychczas był jeden przepis - zwolnienia od podatku - i choć był rozbudowany do 62 punktów, wielu podatników zdążyło się już przyzwyczaić, że odszkodowania są w punkcie 3, wartość napojów bezalkoholowych i posiłków regeneracyjnych w punkcie 12, ryczałt za używanie prywatnego samochodu dla celów służbowych w punkcie 22, a dotacje, subwencje i dopłaty z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w punkcie 48.
Teraz ministerstwo zaproponowało, żeby posiłki regeneracyjne i ryczałt samochodowy nie były już zaliczane do przychodów. Nadal natomiast przychodami zwolnionymi od podatku byłyby na przykład niektóre odszkodowania i subwencje z PFRON.
Skutek jest ten sam co dotychczas; w każdym z wymienionych przykładów nie będzie pobrany podatek. Po co więc podział?
Nawet jeśli jest jakieś uzasadnienie, to dlaczego ministerstwo zaliczyło na przykład czekoladę dla krwiodawców do przychodów zwolnionych od podatku, a nie do świadczeń nie będących po prostu przychodem? Dlaczego przychodem (choćby nawet wolnym od podatku) ma być nagroda dla niepełnosprawnych wypłacana przez Polski Komitet Paraolimpijski, a nie będzie nim ryczałt samochodowy? Trudno tu o jakąkolwiek jasność kryteriów.
Bieganie po ustawie
Dodajmy, że oba nowe przepisy: jeden o przychodach nie będących przychodami, drugi o zwolnieniach od podatku mają być oddzielone od siebie trzynastoma innymi artykułami. Dlaczego resort nie zdecydował się zapisać ich jeden po drugim?
Wyraźnie w tym roku ministerstwo upodobało sobie przerzucanie przepisów z jednego do drugiego artykułu, o kilka stron dalej. O tym, jak ustalać przychód z działów specjalnych produkcji rolnej, napisało na przykład w dwóch artykułach: 18 i 46.
Zanim więc podatnik spróbowałby rozwikłać sens poszczególnych zapisów, musiałby najpierw nauczyć się, gdzie ich szukać. Dodajmy, że nowa ustawa miałaby mieć 81 przepisów.
Inne, czyli w szczególności
Gwoli sprawiedliwości, trzeba przyznać, że w niektórych, nielicznych wprawdzie, ale jednak przepisach Ministerstwo Finansów postanowiło niczego nie zmieniać.
Wymieniając poszczególne źródła przychodów (stosunek pracy, emeryturę, rentę, działalność gospodarczą, kapitały pieniężne itd.) resort finansów nadal kończy przepis nieodłącznym "inne źródła".
Jakie inne? Wyjaśnienie można znaleźć piętnaście przepisów dalej. Niestety i tu, tak jak dotychczas, znajduje się słynna już formuła "w szczególności". To oznacza, że podatnik nigdy nie może być pewien, co mu opodatkują.
Bez zmian pozostała też definicja wolnego zawodu. Ministerstwo zostawiło nawet dotychczasowe przykłady: techników budowlanych (dlaczego nie techników innych specjalizacji, pytali zaraz posłowie), rzeczników patentowych, księgowych.
Utrzymało też podział na przychody z wolnego zawodu i przychody z samodzielnej działalności (teraz nazywałoby się to "działalność wykonywana osobiście").
Tylko po co ten podział? Jakie jest uzasadnienie, żeby jeden adwokat miał być traktowany jako ten, który prowadzi działalność osobiście, a inny wykonuje wolny zawód? Tym bardziej że w obu proponowanych przez resort definicjach ("przychodów z działalności wykonywanej osobiście" - art. 16 i "przychodów z wykonywania wolnego zawodu" - art. 21) pojawia się to samo sformułowanie: "osobiście wykonywana działalność".
Przyparte do muru Ministerstwo Finansów przyznało, że z podatkowego punktu widzenia taki podział nie ma racjonalnego uzasadnienia. I wtedy to posłowie od razu przypomnieli sobie genezę tego zapisu: przepisy o wolnych zawodach pochodzą z lat 60. Dziś pozostały już tylko w ustawie podatkowej.
Osiem owiec i komentarz
Pewnego dnia jeden z posłów sejmowej komisji wyraził żal: - Szkoda, że nikt nie nagrywa, można by z tego napisać niezły komentarz do ustawy o podatku dochodowym.
Niestety, dużo w tym racji. Bez wyjaśnień przedstawicieli resortu finansów trudno byłoby na przykład domyślić się, że pisząc w proponowanym art. 19 ust. 5 pkt 9 "otrzymane wynagrodzenie" ministerstwo miało na myśli kwotę zaksięgowaną, ale niekoniecznie przekazaną.
Tylko dzięki wyjaśnieniom resortu finansów można się było dowiedzieć, że zwolnienie od podatku "uposażeń funkcjonariuszy ONZ i innych międzynarodowych instytucji i organizacji" wcale nie oznacza, że nie będą oni płacić podatku od wynagrodzeń. Zwolnienie dotyczy tylko świadczeń rzeczowych.
Bez wyjaśnień resortu trudno byłoby podatnikowi hodującemu poza gospodarstwem rolnym na przykład osiem owiec zorientować się, czy ma płacić podatek dochodowy, czy nie. Zgodnie z ustępem 1 art. 17 podatnik powinien podatek płacić, zgodnie z ustępem 2 tego samego przepisu - jednak nie.
Zwolnienie nie dla wszystkich
Najwięcej wątpliwości i absurdów proponowanej ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych posłowie doszukali się w przepisach opodatkowujących przychody z kapitałów pieniężnych i z nowego systemu emerytalnego.
Ministerstwo Finansów zaproponowało na przykład zwolnienie od podatku jedynie wypłat z pracowniczego funduszu emerytalnego i uparcie tłumaczyło, że taki sam zapis jest w innej ustawie. Na nic zdały się przekonywania posłów, że proponowany zapis oznacza zwolnienie tylko dla jednej z czterech form programu emerytalnego. Dopiero gdy wyjaśnienia w tej sprawie złożyła osobiście wiceminister pracy i polityki społecznej, pełnomocnik rządu ds. spraw reformy zabezpieczenia społecznego, Ewa Lewicka, resort finansów dał się przekonać.
Pisaliśmy już w "Rz" o nierealności poboru podatku w przypadku, gdyby Ministerstwo Finansów chciało opodatkować u osób fizycznych "buy-back", czyli wykup akcji przez spółkę w celu ich umorzenia (w przypadku osób prawnych znajduje to uzasadnienie). Informowaliśmy też o skutkach proponowanego opodatkowania przyrostu wartości nominalnej; zdaniem ekspertów skończyłoby się to pobieraniem podatku od straty ze sprzedaży akcji. Ministerstwo Finansów uważa jednak nadal, że oba proponowane przepisy powinny być w ustawie, a intencje resortu są tylko niewłaściwie odczytywane.
Nowe renty
Z niejasnych powodów Ministerstwo Finansów zaproponowało, żeby od 2000 r. zwolnić od podatku "zapomogi otrzymywane w przypadku indywidualnych zdarzeń losowych, klęsk żywiołowych, długotrwałej choroby lub śmierci". Nowy przepis miałby zastąpić dotychczasowy, nikomu nie wadzący, a sprowadzający się do tego, by wolne od podatku były tylko świadczenia pomocy społecznej i zapomogi wypłacane z określonych dwóch funduszy.
W opinii części posłów propozycja Ministerstwa Finansów to furtka dla fundowania sobie przez podatników nowych rent.
W takich sytuacjach trudno odmówić racji tym, którzy wskazują, że zamiast uproszczeń mamy do czynienia z niebywałym komplikowaniem przepisów. | Podstawowy błąd Ministerstwa Finansów w przygotowaniu reformy podatkowej polega na tym, że zamiast skoncentrować się na głównych celach tej reformy, przygotowało projekty ustaw pełne drobnych, często wątpliwych zmian. Najwięcej wątpliwości i absurdów proponowanej ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych posłowie doszukali się w przepisach opodatkowujących przychody z kapitałów pieniężnych i z nowego systemu emerytalnego. |
ROZMOWA
Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok
Podwyższenie stóp jest realne
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Każdy budżet trzeba oceniać z dwóch perspektyw: krótkookresowej, dotyczącej roku, w którym będzie obowiązywał, i średnio- czy też długoterminowej, a więc jego skutków na kolejne lata. Ta druga jest bardzo ważna dla Narodowego Banku Polskiego.
Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Ale dla NBP ta restrykcyjność nie jest wystarczająca, bo nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, który jest największym zagrożeniem dla stabilizacji makroekonomicznej. A więc już jako budżet na rok 2001 stanowi on za mały postęp w stosunku do 2000 roku.
Oczywiście jest poprawa w liczbach, bo deficyt finansów publicznych na poziomie 1,7 proc. jest o 1 pkt. proc. mniejszy niż 2,7 proc. zakładane w tym roku. Ale trzeba pamiętać, że ten postęp będzie osiągnięty poprzez utrzymanie wydatków budżetowych na zbliżonym poziomie, a jednocześnie nastąpi jednorazowe zwiększenie dochodów dzięki sprzedaży licencji na telefonię komórkową UMTS. Gdyby nie ten zabieg, deficyt fiskalny wyniósłby aż 2,6 proc. PKB.
Ten dodatkowy dochód z UMTS jest mylący w ocenie finansów publicznych w średniej perspektywie kilku lat. NBP walczy o to, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje. Prywatyzacja będzie dobiegać końca, dochody z tego tytułu kurczą się, licencje zostaną sprzedane, i w 2003, a nawet w 2002 r. mogą pojawić się już napięcia w budżecie. Na te lata przypada bowiem znaczny wzrost kosztów obsługi zadłużenia zagranicznego.
Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku.
Chociaż rozumiem, że minister finansów nie miał wielkiego pola manewru, jeśli ponad 60 proc. przyszłorocznych wydatków stanowią wydatki sztywne.
Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna?
Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji i prognoza wzrostu produktu krajowego brutto o 5,7 proc. w 2001 roku okaże się nierealna. Wydatki będą takie, jakie są, bo znaczna część jest sztywnych, a dochody się zmniejszą i wtedy deficyt finansów publicznych wzrośnie. W ocenie NBP, prognoza 5,7 proc. wzrostu PKB jest zbyt optymistyczna.
Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa?
Ostatecznie decyduje o tym 10-osobowa Rada Polityki Pieniężnej. W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe. Żaden ruch prawdopodobnie nie wpłynie już na wykonanie celu inflacyjnego na 2000 rok. I dlatego należy jak najszybciej, czyli w sierpniu, określić cel inflacyjny na 2001 rok. Nie może on być zbyt łatwy, ale też musi być realny. Nie można sobie pozwolić na to, żeby kolejny rok nie wykonać celu. Wtedy zastanowimy się, jaką politykę stóp procentowych prowadzić, żeby cel - przy pewnym wysiłku - osiągnąć. Jeśli trzeba będzie, to zaostrzyć ją. Być może wykonanie celu na 2001 rok będzie wymagało zwiększenia restrykcyjności polityki pieniężnej już w tym roku, bo takie decyzje skutkują z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Zaostrzanie polityki pieniężnej może być rozumiane dwojako: jako utrzymywanie niezmienionych stóp procentowych przy spadającej inflacji, jak również jako podwyższanie stóp. Które z nich ma Pani na myśli?
Obie możliwości wchodzą w grę. Podwyższenie stóp jest realne. Ale to, moim zdaniem, będziemy wiedzieć po określeniu celu inflacyjnego na 2001 rok.
Z tego, co powiedziała Pani o zbyt małej lutowej podwyżce, wynika, że jest Pani zwolennikiem zdecydowanych posunięć w polityce pieniężnej.
Tak. W naszych warunkach, inflacji dwucyfrowej lub bliskiej tego poziomu, jestem zwolennikiem ruchów większych. To nie znaczy, że nie można czasem podnieść stóp o 1 punkt, dla wygładzenia pewnych trendów, jeśli na przykład ryzyko niewykonania celu inflacyjnego jest bardzo małe. Ale tendencję inflacyjną można odwrócić tylko istotniejszą podwyżką stóp. Jestem za ostrożnymi obniżkami, a bardziej zdecydowanymi podwyżkami stóp procentowych. Moim zdaniem, to jest bardziej skuteczne. Oczywiście zawsze decyzja Rady Polityki Pieniężnej jest kompromisem między indywidualnymi punktami widzenia.
Czy przedstawiona w założeniach budżetowych prognoza inflacji średniorocznej w 2001 r. na poziomie 6,1 proc. jest realna?
NBP posługuje się wskaźnikiem liczonym w skali grudzień do grudnia. Nie mieliśmy specjalnych zastrzeżeń do rządowej prognozy indeksu średniorocznego. Ale pozostaje moje wcześniejsze zastrzeżenie. Jeśli PKB nie osiągnie zakładanego poziomu wzrostu w wysokości 5,7 proc., to przy niezmienionych wydatkach budżetowych, a przecież większość jest sztywna, ten wskaźnik inflacji staje się mniej realny.
A jaka będzie inflacja na koniec tego roku?
Cel 5,4-6,8 proc. na pewno jest zagrożony, ale moim zdaniem tegorocznymi decyzjami już tego zagrożenia prawdopodobnie nie zmniejszy się.
Powiedziała Pani, że projekt budżetu nie jest korzystny dla obrotów bieżących.
Tak, bo nie zmniejsza popytu wewnętrznego.
Czy bardzo dobre dane o obrotach bieżących w maju były jednorazowe, czy też mamy szansę na utrzymanie się tej tendencji?
Rzeczywiście, maj był nadspodziewanie dobry, a moim zdaniem pozytywna tendencja będzie się utrzymywać. Nie wydaje mi się, by deficyt poniżej 400 mln USD miał szansę się powtórzyć, ale myślę, że każdy kolejny miesiąc będzie lepszy od wyniku osiągniętego w podobnym okresie ubiegłego roku.
A ile wyniesie deficyt obrotów bieżących na koniec tego roku?
Zakładamy, że ok. 7,5 proc. zarówno w tym roku, jak i następnym. I to jest ciągle niebezpieczny poziom. Może się też tak zdarzyć, że ten rok będzie lepszy, a przyszły na poziomie 7,5 proc. PKB. I to będzie psychologicznie niedobre, bo nastąpiłby wzrost deficytu obrotów bieżących.
Dane majowe poprawiły nastroje na rynku, rzadziej teraz mówi się o możliwości wystąpienia kryzysu walutowego w Polsce. Czy sądzi Pani, że jesteśmy już bezpieczni?
Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje. Poziom deficytu obrotów bieżących 7,5 proc. PKB jest zbyt ryzykowny. Może on pojawić się przejściowo, ale nie na dłużej. Za stabilny, choć ciągle wysoki, uznałabym ok. 6 proc. Wyższy oznacza, że pojedyncze negatywne wydarzenie w Polsce czy na zewnątrz wystawia nas na ryzyko destabilizacji. Każde może być katalizatorem. Nie musi doprowadzić do kryzysu, ale może.
Rozmawiała Anna Słojewska | Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ:Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. W ocenie NBP, prognoza 5,7 proc. wzrostu PKB jest zbyt optymistyczna. |
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.