source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
ŻEGLARSTWO
Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn
Ze sztormu w sztorm
MAREK JÓŹWIK
To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.
Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia?
Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują.
Fanaberia i kaprys
Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę.
Korona Himalajów kapitalizmu
Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą.
Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości.
Roman przyciąga ludzi
Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół.
Każda meta to nowy start
W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę?
Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest.
Pływające monstrum
Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie.
Dużo więcej adrenaliny
Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe.
Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny.
Elektroniczna chmura
Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa.
Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy.
Może tylko Bóg to wie
Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów.
Taki jest porządek spraw
Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw. | Trzydziestego pierwszego grudnia 2000 roku rozpocznie się wyścig dookoła świata największych i najszybszych jachtów na świecie prowadzonych przez wyśmienitych żeglarzy. Weźmie w nim udział polska załoga, na czele której stanie Robert Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej. To Paszke zainteresował się projektem Rejsu 2000, który jest niezywkle ambitnym i kosztownym przedsięwzięciem. Wymaga zgromadzenia sponsorów, zebrania pieniędzy i zbudowania gigantycznego katamarana. Według szacunków wydarzenie to zajmie piątą pozycję pod względem oglądalności zawodów sportowych, po takich imprezach jak np. mistrzostwa świata w piłce nożnej.
Załoga wyruszy w rejs na superjachcie zaprojektowanym przez paryskie biuro konstrukcyjne. Maszt katamarana ma wysokość 11 pięter, a powierzchnia żagli wynosi tyle, ile obszar boiska piłkarskiego. Jacht będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, czyli prawie 80 km/godz. Paszke chciałby opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, co oznacza prawdziwe piekło na pokładzie. Załoga będzie płynąć dzień i noc z możliwie maksymalną prędkością. Trasa jest niezwykle trudna. Konieczne jest opłynięcie lewą burtą trzech przylądków, reszta zależy od wyboru skipperów. Długość rejsu będzie zależała od pokonanej odległości, dlatego trasa powinna być maksymalnie krótka. Im bliżej Arktyki się płynie, tym mniej mil trzeba pokonać. Jednak blisko granicy lodów szanse napotkania sztormowych wiatrów rosną.Widać więc, że przed załogą nie lada zadanie. Ryzyko jest naprawdę ogromne, łatwo jest uderzyć jachtem podczas sztormu o zatopiony kontener, górę lodową lub wieloryba. Nietrudno też wpaść do wody z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami, gdy jacht płynie z prędkością 80 kilometrów na godzinę. Paszke zwraca uwagę, jak ważne są zgrany zespół i umiętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie będą przebywać ze sobą non stop przez dwa miesiące. Trzeba sie wzajemnie mobilizować, wspierać, zastępować. Drużyna składać się będzie z młodych, ale doświadczonych żeglarzy, którzy pływali już na katamaranach. Ten rodzaj jachtu ma bowiem swoje wymagania co do prowadzenia i trymowania. Z drugiej strony daje większą przyjemność żeglowania, jest bardziej efektowny na wodzie i dostarcza dużo więcej adrenaliny.
Żona Paszkego zawsze martwi się o męża, ale uwierzyła w przeznaczenie – Roman czuje się najlepiej na morzu, a ona musi się z tym pogodzić. |
Formuła 1 - kult Ferrari
"Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu.
Taniec czarnego konia
(C) AP
Piotr Kowalczuk
"Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki".
Manifest futuryzmu
Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi.
Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej.
Wszystkie drogi prowadzą do Maranello
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.
W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę.
Sklep z zabawkami
"Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki.
Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach.
Biją dzwony
W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny.
Zjednoczenie dusz
Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta".
Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził.
Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani.
Honoru broni Niemiec
Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca.
Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi.
Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW.
Prorok Enzo
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.
Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello.
Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie".
Początki biznesu
Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda.
To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka. | W roku 1909 Filippo Tomasso Marinetti pisze „Manifest futuryzmu” wychwalający piękno wyścigów samochodowych. Kilkadziesiąt lat później we Włoszech wybucha kult samochodów Ferrari, stając się dla tysięcy kibiców prawdziwą religią. Od 1943 roku kiedy to fabryka Ferrari została przeniesiona z Modeny do Maranello bolidy Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Do Maranello ściągają tysiące kibiców, zwykle w trakcie wyścigów gromadzi się ich kilkanaście tysięcy aby obserwować zmagania swoich bolidów na ogromnym telebimie. W miasteczku znajduje się także muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle czy też rysunki techniczne. A także bolidy od pierwszego seryjnego modelu 166 po bolidy Formuły 1 Nigela Mansela, Alaina Prosta czy Michaela Schumachera. W muzeum znajduje się także list od hrabiny Barraca z 1926 r. od którego bierze początek czarny koń Ferrafi. Hrabina prosi w nim Ferrariego o uczczenie pamięci jej syna, asa lotniczego w trakcie I wojny światowej, który zginął pod koniec wojny, wymalowując na samochodach czarnego konia. W Maranello kult Ferrari przeniknął także do pobliskiego kościoła. Zarówno księża odprawiają msze w intencji wyścigów, a także potrafią bić w dzwony po zwycięstwie aut Ferrari. Wokół czerwonych aut z czarnym koniem stworzyło się prawdziwe zjednoczenie dusz, dotyczące nie tylko Włochów ale wszystkich pasjonatów wyścigów samochodowych. Kiedy Ferrari zwycięża mechanicy i kierowcy nie są wstanie zapłacić za drinka w całych Włoszech, kiedy zaś przegrywa nie pokazują się w barach. Dziś wyścigi samochodowe są dla Włochów prawdziwym sportem narodowym, choć włoskich kibiców nie interesują tylko włoscy kierowcy ale przede wszystkim kierowcy jeżdżący dla Ferrari. Tak było z Michaelem Schumacherem, który stał się bożyszczem nie po dwukrotnym zdobyciu mistrzostwa dal Benettona ale po podpisaniu kontraktu z Ferrari. Naturalnie legenda Ferrari przekroczyła granice Włoch. Do klubu Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy i najbogatsi sportowcy. Enzo Ferrari został wybrany osobą, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego. Ferrari był znakomitym kierowcą, wygrywając dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów. W swojej fabryce kierował do swojej śmierci w wieku 90 lat prawie wszystkim wcielając się w kierowcę, projektanta, konstruktora czy też organizatora. Jako pierwszy odkrył siłę drzemiącą w mediach i marketingu sportowym, już w latach 30 ciężarówki transportujące auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora, a Enzo wydawał regularnie „komunikaty dla prasy”. Ferrari zbudował w ten sposób prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego, choć to co się dzieje dziś przerosło najdalej idące wizje proroka. |
Nie wywalczymy lepszych warunków członkostwa niż te, które oferuje Berlin
Do Brukseli przez Niemcy
JĘDRZEJ BIELECKI
Z BERLINA
Niemcy nie oferują Polsce członkostwa w Unii Europejskiej ani w najkrótszym czasie, ani z największymi korzyściami finansowymi, ani z gwarancją przyznania od razu pełni praw. Jednak tylko na proponowanych przez nich warunkach awans cywilizacyjny naszego kraju, wynikający z przystąpienia do Wspólnoty, będzie możliwy. Lepszego porozumienia żadna z pozostałych stolic "15" nam nie przyzna. Taka jest konkluzja rozmów z wysokimi przedstawicielami niemieckiego rządu.
Obawy i zastrzeżenia
Trzy lata negocjacji członkowskich ujawniły, jaki jest stosunek zachodnich rządów do poszerzenia Unii.
Wiele krajów, z różnych względów, przyjęło postawę defensywną. Hiszpania, Portugalia i Grecja obawiają się, że po przyjęciu nowych członków wyschnie strumień darowizn, jaki płynie do nich z Brukseli. Belgia, która przetrwała jako jednolite państwo zapewne dzięki przekazaniu wielu kompetencji organom europejskim, obawia się, że poszerzona Unia stanie się słabsza, a nawet, że grozi jej rozpad.
Obawy te podziela także Francja, która traktuje wciąż Wspólnotę jako "swoje dziecko" i narzędzie rozszerzania swych wpływów na świecie. Francuskie obawy wynikają jednak głównie z przeświadczenia, że poszerzenie Unii prowadzi do zwiększenia potęgi Niemiec w Europie i przesunięcia środka ciężkości z Paryża ku Berlinowi. W dużym stopniu sparaliżowało to francuskie myślenie o Europie. W minioną środę szef dyplomacji Hubert Vedrine, występując w Bundestagu, odrzucił plany kanclerza Gerharda Schrödera nadania większego znaczenia ponadnarodowej Komisji Europejskiej i Parlamentowi Europejskiemu kosztem Rady UE, w której reprezentowane są stolice "15". Francuzi kurczowo trzymają się prerogatyw państwa narodowego, bo w ich przeświadczeniu większa rola Europy to większa rola Niemiec. Taka analiza Paryża jest zapewne największym zaskoczeniem i zawodem dla uczestniczących w procesie poszerzania Unii. "Gdy jestem w Paryżu, zawsze staram się przekonać Francuzów, że Polska ze względów historycznych niczego bardziej nie pragnie jak tego, by to nie Niemcy były jej adwokatem w drodze do Wspólnoty, ale Francja. Francuzi nie mogą jednak zrozumieć, że poszerzenie Unii nie oznacza poszerzenia niemieckiej strefy wpływów" - twierdzi szef komisji ds. UE niemieckiego Bundestagu Friedbert Pfluger.
Gorącymi zwolennikami poszerzenia Unii są kraje skandynawskie. Ale jak pokazuje obecne przewodnictwo w Unii Szwecji, ich wpływy we Wspólnocie są bardzo ograniczone. Pozycję Szwecji i Danii osłabia też pozostawanie poza strefą euro. W wielu kancelariach "15" podejrzewa się, że Skandynawowie forsują poszerzenie Unii nie dla dobra kandydatów, ale po to, by "rozwodnić" Wspólnotę i w ten sposób zapobiec powstaniu superpaństwa europejskiego.
Taki, w powszechnej opinii, jest też przede wszystkim brytyjski motyw poparcia poszerzenia. Brytyjczycy, gdyby byli zdeterminowani, mogliby w dużej części przeforsować swoje plany. Z perspektywy Londynu kandydaci mają jednak na tyle marginalne znaczenie, że zbyt wiele dla nich nie warto robić.
Z pewnością przyjaciół mamy we Włoszech. Problemem Rzymu, i to nie tylko w sprawach poszerzenia Unii, ale ogólnie w polityce europejskiej, jest jednak chroniczna nieumiejętność utworzenia silnego rządu i prowadzenia długofalowej polityki. Dlatego w UE Włosi idą za jakąś opcją, a nie sami występują z nowymi inicjatywami.
Krajem, który może być "motorem" poszerzenia, pozostają więc Niemcy. To państwo, które spełnia po temu wszystkie warunki. Jest na tyle wpływowe we Wspólnocie, że może przeforsować swoje koncepcje. Ma takie powiązania polityczne i gospodarcze z Polską, że zależy mu na poszerzeniu Unii. Wypracowało taką wizję Europy, w której nie ma obaw o ograniczenie wpływów państw narodowych wraz z poszerzeniem Unii.
Trudny partner
Niemcy są jednak dla Polski partnerem trudnym. Z powodu doświadczeń historycznych i dużej wagi interesów gospodarczych między Polską i Niemcami często dochodzi w negocjacjach do spięć. Przywoływane są psychologiczne obawy, jak choćby przed wykupieniem przez Niemców naszego kraju czy przyznaniem drugiej, bo bez prawa do pracy, kategorii członkostwa. Jednak droga do Unii prowadząca przez przełamanie niechęci do "odwiecznego wroga" nie jest wyjątkiem w historii Unii, ale raczej regułą. Warunkiem ustanowienia Wspólnoty było przecież porozumienie między Francją i Niemcami.
Aby doszło do prawdziwego pojednania, konieczna jest jednak inicjatywa obu stron. W ostatnich latach w Polsce coraz większe jest przeświadczenie, że Niemcy nie do końca wypełniają ten warunek, wykorzystując swą silną pozycję w negocjacjach.
Z pewnością Niemcy, i szerzej Unia Europejska, nie idą na takie ustępstwa, które zagroziłyby z jednej strony reelekcji obecnej ekipy rządzącej w Berlinie, a z drugiej stanowiły zasadnicze ryzyko dla funkcjonowania jednolitego rynku. O dyskryminacji trudno jednak mówić. 7-letni okres przejściowy w sprawie pracy na Zachodzie to tylko powtórzenie podobnych restrykcji, wprowadzonych gdy do UE przystępowały Hiszpania i Portugalia, choć przepaść w rozwoju Wspólnoty i kandydatów jest dużo większa, niż była przy poszerzeniu z połowy lat 80. Wiele emocji wywołują oferowane nam finansowe warunki członkostwa, szczególnie brak pełni dopłat dla rolników w pierwszych latach członkostwa. Ale i tu Hiszpania nie była lepiej potraktowana. Sowite fundusze strukturalne wywalczyła, mając swoich przedstawicieli w Radzie UE, a nie gdy była poza Unią. Ogromne koszty zjednoczenia powodują, że Niemcy nie chcą zwiększać już i tak poważnej (11 mld euro rocznie) nadpłaty do budżetu Unii, choć i tu rysuje się kompromis w postaci przekazania w początkowym okresie części "należnych nam pieniędzy". Społeczeństwo niemieckie jeszcze do niedawna żyło w izolacji wobec Polski. Stąd wiele obaw i niewielkie (około 35 proc.) poparcie naszego członkostwa. To ogranicza możliwość manewru niemieckich władz.
Nieznane mechanizmy
Trudno także twierdzić, że dla nasz została ustanowiona wyjątkowo długa ścieżka negocjacji, bo data akcesji jest odkładana z roku na rok. Frustracja Polaków wynika częściowo z początkowej nieznajomości unijnych mechanizmów. Uwzględniają one opinie wszystkich krajów "15", a to zajmuje czas. Pewne "opóźnienie" jest także korzystne dla naszego kraju, bo daje czas na przeprowadzenie z konieczności trudniejszych dostosowań niż u mniejszych kandydatów. Niemcy nawet ostrzegli, że pozostali będą musieli poczekać, aż Polska będzie gotowa, oczywiście, o ile przygotowania będą się u nasz posuwały. Zwłoka wynika także z żądań wysuwanych przez takie kraje jak Francja (rolnictwo), których Niemcy nie mogą pominąć. Wydaje się jednak bardzo prawdopodobne, że negocjacje zakończą się w 2003 roku, a Polska znajdzie się w Unii w 2005 roku. Oznaczałoby to 5 - 6 lat rozmów, czyli nieco mniej niż trwały negocjacje z Hiszpanią. Taki kalendarz, jeśli zostanie spełniony, będzie w istotnym stopniu zasługą Niemiec, które za pośrednictwem komisarza ds. poszerzenia UE Guentera Verheugena (byłego wiceszefa niemieckiej dyplomacji) przeforsowały w tym celu odpowiednią "mapę drogową".
Scenariusz nie zostanie jednak zrealizowany, jeśli Polska będzie upierać się przy nierealnych z perspektywy "15" warunkach członkostwa. "Niemcy nie będą mogły odgrywać roli motoru poszerzenia Unii, jeśli nasze obawy nie zostaną wzięte pod uwagę" - ostrzega Pfluger. Dopóki nie będziemy mieli lepszego sojusznika w drodze do Brukseli, lepiej wziąć pod uwagę tę radę. - | Trzy lata negocjacji członkowskich ujawniły, jaki jest stosunek zachodnich rządów do poszerzenia Unii.Wiele krajów, z różnych względów, przyjęło postawę defensywną. Hiszpania, Portugalia i Grecja obawiają się, że po przyjęciu nowych członków wyschnie strumień darowizn, jaki płynie do nich z Brukseli. Belgia, która przetrwała jako jednolite państwo zapewne dzięki przekazaniu wielu kompetencji organom europejskim, obawia się, że poszerzona Unia stanie się słabsza, a nawet, że grozi jej rozpad.
Obawy te podziela także Francja, która traktuje wciąż Wspólnotę jako "swoje dziecko" i narzędzie rozszerzania swych wpływów na świecie. Francuskie obawy wynikają głównie z przeświadczenia, że poszerzenie Unii prowadzi do zwiększenia potęgi Niemiec w Europie i przesunięcia środka ciężkości z Paryża ku Berlinowi. Gorącymi zwolennikami poszerzenia Unii są kraje skandynawskie. Ale jak pokazuje obecne przewodnictwo w Unii Szwecji, ich wpływy we Wspólnocie są bardzo ograniczone. Pozycję Szwecji i Danii osłabia też pozostawanie poza strefą euro. Taki, w powszechnej opinii, jest też przede wszystkim brytyjski motyw poparcia poszerzenia. Brytyjczycy, gdyby byli zdeterminowani, mogliby w dużej części przeforsować swoje plany. Z perspektywy Londynu kandydaci mają jednak na tyle marginalne znaczenie, że zbyt wiele dla nich nie warto robić.
Krajem, który może być "motorem" poszerzenia, pozostają więc Niemcy. To państwo, które spełnia po temu wszystkie warunki. Jest na tyle wpływowe we Wspólnocie, że może przeforsować swoje koncepcje. |
STUDIA
Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia
Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza
W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki.
BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Trudno o akademik i stypendia
Studenci radzą sobie jak mogą
Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach.
Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej.
25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł.
Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie.
Ciasnota na UJ
Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa.
Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów.
Legalny walet w Olsztynie
W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku.
Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł.
Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo.
- Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty.
Co czwarty pobiera stypendium socjalne
Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady.
WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student.
W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach.
Niepaństwowi w hotelu lub na stancji
Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł.
Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł.
Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza.
Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję.
Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T.
Drogi indeks
Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia.
Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym.
W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P. | Wraz ze wzrostem liczby studentów maleje ilość miejsc w akademikach. Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku. Ta kalkulacja jest dość prosta, bowiem miejsc jest ok. 2,6 tyś. a studiujących 38 tyś. Ci studenci, którzy otrzymają miejsce będą jednak musiel płacić, w zależności od dochodów w rodzinie, od 50 do 80 % ceny akademika. Ceny tychże są różne w zależności od standardów. Ci, którzy miejsc w akademikach nie dostaną będą musieli wynająć pokój, co zazwyczaj kosztuje ok. 250 zł więcej. Po stronie kosztów należy też doliczyć koszty podręczników akademickich, przejazdów i dojazdów do uczelni oraz opłaty za jedzenie. W sumie student UŚ potrzebuje miesięcznie 600 zł na przeżycie.
25% studentów UŚ ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce, jednak średnia stopni nie może być niższa niż 4,0. Ponadto wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i liczby studentów, którzy mieszczś się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium wynosi 230-330 zł. Studenci o niskim dochodzie rodzinnym mają prawo ubiegać się o stypendia socjalne.
Podobnie, pod względem utrzymania się, jest na Uniwersytecie Jagiellońskim, choć tam o wiele łatwiej o miejsce w akademikach. Średnio otrzymuje je połowa starających się. Za pokój w akademiku trzeba zapłacić 140-160 zł miesięcznie, z czego 30-50% jest refundowane. Największym problemem UJ jest natomiast ciasnota pomieszczeń spowodowana zbyt dużą ilością przyjmowanych studentów.
Jeszcze gorzej jest w najmłodszym polskim uniwersytecie-Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Tam miejsca w akademiku nie dostanie conajmniej połowa aplikujących. Aby poradzić sobie z tym problemem władze respektują instytucję tzw. legalnego waleta.
W najlepszej sytuacji są studenci Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie. Każdy student może tu liczyć na miejsce w akademiku.
Z kolei rektorzy polskich uczelni domagają się zwiększenia pieniędzy w budżecie państwa na szkolnictwo wyższe. |
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie
Tajemnica królów nubijskich
Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej)
FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha.
Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później.
W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii.
Korzenie
Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane.
Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej.
Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu.
Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia.
Krzyż
Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo?
-Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów...
Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim.
Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu.
Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii.
Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała
FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI
Polityka
W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe.
W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce:
- Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia.
Pielgrzymi
Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła".
Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych.
Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego".
Fenomen
Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka.
W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. - | Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. dr Bogdan Żurawski dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To królowie. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii.Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży nad Nilem, między I a IV kataraktą, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Na tym terytorium ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa. najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim. |
REPORTAŻ
Karmimy roślinożerców mięsem, a to jest wbrew naturze. I natura się mści.
Na razie się nie wściekły
Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław Aszkiełowicz
FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI
IWONA TRUSEWICZ
Wokół Garzewka pagórkowate pastwiska upstrzone krowami. Czarno-białe zwierzęta, duże i czyste. Stada po prawie sto sztuk. W środku wsi dwie białe nowe obory otoczone wiankiem zabudowań. Genowefa Olewińska robi kiełbasę. Z wołowiny. Tylko domowa ma ten niepowtarzalny aromat dodanych ziół i przypraw.
- To z mojej sztuki. Kazałam ubić i sobie udziec zostawić. Wiem, co ta krowa jadła, bo sama ją wykarmiłam. W supermarkecie w życiu bym wołowego mięsa czy wyrobu nie kupiła. Nie wiadomo, skąd pochodzi. Nikt na etykietach nie pisze nazwiska hodowcy i pochodzenia jego krów - tłumaczy.
Jemy tylko swoje
Olewińcy część swoich krów sprowadzili z Holandii. Pierwsze holenderki kupowali przed kilku laty za 4600 zł za sztukę. Nie żałują. Rekordzistka daje w roku czternaście tysięcy litrów mleka najwyższej klasy. Reszta średnio po 7200 litrów.
Obory wybudowali sami, wyposażyli w nowoczesne stanowiska dojenia, schładzalnię mleka. Krowy dużo czasu spędzają na pastwiskach. Odpoczywają na słomie, nie są wiązane, nie mają boksów. To humanitarna hodowla.
- Pierwszy raz bałam się jakieś trzy lata temu, gdy w telewizji usłyszałam, że Anglicy wybijają swoje stada. Szwagier właśnie zlikwidował swoje polskie stado, bo miało białaczkę, i chciał kupić trzydzieści cztery krowy w Holandii. Bałam się nie tego, iż być może jemy chore mięso, ale że jemu nie pozwolą bydła sprowadzić. Nasz rząd mówił o zamknięciu granic na mięso z Unii. Na mówieniu się skończyło - opowiada Genowefa Olewińska.
Domowej kiełbasy musi być dużo. Lubią ją mąż Krzysztof i piątka dzieci - od najstarszego osiemnastoletniego po dwuletniego szkraba.
- Teraz tylko swoje mięso będę dzieciom dawała, innego nie - zapewnia gospodyni.
Lamborgini przed oborą
Po drugiej stronie drogi, w domu z 1925 roku, mieszka szwagier, czyli Wojciech Jończyk. Przed białą długą oborą stoi pojazd marki Lamborgini - ogromny, ciężki traktor włoski. W oborze lśni srebrzysta cysterna ze schłodzonym mlekiem. Co drugi dzień samochód z należącej do Holendrów mleczarni Warmia Dairy w Lidzbarku Warmińskim odbiera udój.
Na zapleczu schładzalni pokój z komputerami. Każda krowa ma tu swoją metryczkę. Wiadomo, co jadła każdego dnia, ile dała mleka, na co chorowała.
- Na razie się nie wściekły - żartuje hodowca. Ale zaraz wyjaśnia: - Moje bydło je roślinne pasze, które sam wytwarzam. Rocznie kupuję w wytwórniach jeszcze pięćdziesiąt ton koncentratu sojowego. Wojciech Jończyk pokazuje obszerną halę obory wyłożoną słomą. Tutaj stado spędza zimę, odpoczywa. Żadnych rusztów, łańcuchów ("łańcuch to męczarnia dla zwierząt"). Dziewięćdziesiąt sześć krów spokojnie przeżuwa i daje mleko.
- Nie odczuwają stresu, więc nawet żywione bez białka z mączek kostnych dają średnio osiem tysięcy litrów rocznie - opowiada gospodarz. Ziemi ma siedemdziesiąt hektarów.
- Ludzie coraz szybciej wykoślawiają naturę. Mieliśmy propozycje takich mieszanek paszowych, które powodowały, że krowy dają mleka dwa razy więcej niż u nas. Tylko ile taka krowa pożyje? To przecież żywe stworzenie, nie maszyna - dodaje żona.
- Człowiek jest łasy na pieniądze. Kiedyś więcej było ludzi uczciwych. Często pytam siebie, gdzie się podziała moralność, etyka zawodowa - zastanawia się mąż.
Teraz stado Jończyków daje rocznie 350 tys. litrów mleka. Zaplanowali, że w 2005 roku osiągną 700 tysięcy. Nowa obora kosztowała sześć milionów złotych, spłacają kredyt, boją się więc, że po wejściu do Unii ograniczy się im produkcję.
Koło diabelskie
Jerzy Kostuch z Zalesia ma osiemdziesiąt krów, dzierżawi od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa trzysta hektarów pastwisk i 120 hektarów pól. Krowy są "z własnych krzyżówek", holsztynofryzyjki. Pasza też jest własna. Wychodzi dwa razy taniej aniżeli kupowanie jej w wytwórniach.
- Karmię tradycyjnie, produkuję śrutę, makuchy rzepakowe i łączę składniki według własnej receptury. Moja rekordzistka daje nawet dziewięć tysięcy litrów mleka rocznie - opowiada.
O chorobie szalonych krów i jej przyczynach hodowca ma własne zdanie: "Całe to karmienie kocentratami, mączką kostno-mięsną, antybiotykami to diabelskie koło, które napędza pogoń za zyskiem. To czysty kanibalizm".
Jego obawy budzą nieszczelne granice, zgoda rządu na import żelatyny, która przecież robiona jest z kości zwierząt.
- Nie mamy odpowiednich testów, nie wiemy więc, czy ta choroba już u nas jest. Myślę, że to kwestia czasu - dodaje.
Własnej wołowiny się nie obawia. Kupuje też w supermarketach. Nie zauważył, by zmniejszył się popyt.
Naturę trzeba szanować
Władysław Kapusta przestał jeść wołowinę. Nie chce też, by jadła ją żona i dzieci. "Nie mam pewności, co sprzedają w sklepach. Wołowina jest w kiełbasach, konserwach, wchodzi w skład mrożonej pizzy" - mówi.
Na co dzień kieruje gospodarstwem w podolsztyńskich Bałdach, należącym do Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Swoje zwierzęta karmi paszami treściwymi własnej produkcji.
- Można makuchy rzepakowe zmieszać z pszenicą i wychodzi superpasza. Obawiam się, że teraz ktoś będzie chciał zrobić duże pieniądze na zachodniej wołowinie. Teraz jest tam sprzedawana za grosze, jej przemycenie do Polski staje się więc niezwykle zyskowne - dodaje.
Mieczysław Aszkiełowicz z Jonkowa ma liczące osiemdziesiąt sztuk stado, które zimą i wiosną karmi przede wszystkim kupowaną paszą.
- Nie wiem, co dokładnie pasza zawiera, bo producenci, zasłaniając się tajemnicą, nie wyszczególniają składników. A państwo powinno nałożyć na nich taki obowiązek i kontrolować wytwórnie - zwraca uwagę.
- Doszło do tego, że roślinożerców karmimy mięsem. A to jest wbrew naturze i natura się mści - dodaje Krystyna Aszkiełowicz.
- Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław, gładząc mruczącego na kolanach kota zwanego Rumcajsem.
Zdaniem Aszkiełowiczów dobrze, iż coś takiego jak choroba wściekłych krów się pojawiło, bo może komuś przyjdzie do głowy, że naturę trzeba szanować.
Jemy hamburgery
Paweł Policht był w Paryżu, gdy na kontynencie pojawiła się choroba wściekłych krów. Kiedy wrócił do swojej Nowej Wsi na Warmii, wiedział, że dobrze robi, karmiąc swoje liczące 135 sztuk stado, własną paszą z makuchów i soi.
- Nie obawiamy się o nasze stado. Mamy tu cztery krowy rasy limusine z Francji, ale stado z którego je kupiliśmy, ma ponad dziesięć lat i nic się tam nie dzieje - opowiada.
Nowa Wieś jest pięknie położona w lasach. Pracuje tu tartak, wzdłuż szerokiej ulicy stoją dostatnie domy. Pastwiska dochodzą daleko pod lasy.
- Uwielbiam mięso wołowe. Jemy własnej produkcji steki, kupujemy w supermarketach, moje dzieci bardzo lubią hamburgery. Myślę, że polskie mięso jest czyste, a obecna sytuację, to szansa dla nas na eksport. Włosi już chcą od nas kupować - argumentuje.
Janina Bruchwałd z Rogali ma tylko złe myśli. Mięsa wołowego nie je od dwóch lat. Od kiedy na jej rękach umierały cielęta zainfekowane wirusem wywołującym choroby dróg oddechowych. Wirus zabił całe stado młodych zwierząt, byczki chorowały na zapalenie płuc i błon śluzowych.
- Padały w strasznych męczarniach i nikt nam nie pomógł opanować choroby. Weterynarze powiedzieli tylko, iż mogą załatwić, że rzeźnia szybciej przyjmie nasze krowy. Dlatego wiem, że jeżeli nie daj Boże i w Polsce znajdzie się jakaś wściekła krowa, nikt nie pomoże rolnikom. Zostaną sami ze swoim nieszczęściem.
Służby się interesują
Olewińscy piętnaście krów sprowadzili z Holandii w październiku, każda kosztowała 5200 zł. Przeszły miesięczną kwarantannę w Poznaniu, mają wszystkie potrzebne certyfikaty.
- Nie wiem, czy przeszły badanie na chorobę wściekłych krów. Tego w papierach nie ma. Boję się. Jeżeli coś by się zdarzyło... to bylibyśmy bankrutami.
Rząd zapewnia, że w Polsce choroby nie ma. Skąd to wie?
Genowefa Olewińska: Kilka dni temu zadzwonił do nas lekarz z Wojewódzkiego Inspektoratu Weterynarii w Olsztynie. Pytał, czy nasze krowy żyją i czy są zdrowe. Odpowiedziałam, że zdrowe. Ucieszył się. | Genowefa Olewińska robi kiełbasę. - To z mojej sztuki. W supermarkecie w życiu bym wołowego mięsa czy wyrobu nie kupiła. Nie wiadomo, skąd pochodzi.
Olewińcy część swoich krów sprowadzili z Holandii.
To humanitarna hodowla.- Pierwszy raz bałam się trzy lata temu, gdy w telewizji usłyszałam, że Anglicy wybijają swoje stada. Szwagier chciał kupić krowy w Holandii. Bałam się, że nie pozwolą. Po drugiej stronie drogi mieszka szwagier, czyli Wojciech Jończyk. - Moje bydło je roślinne pasze, które sam wytwarzam.
Jerzy Kostuch z Zalesia ma osiemdziesiąt krów. Pasza jest własna.
O chorobie szalonych krów i jej przyczynach ma własne zdanie: "Całe to karmienie kocentratami, mączką kostno-mięsną, antybiotykami to diabelskie koło, które napędza pogoń za zyskiem".
Własnej wołowiny się nie obawia.
Władysław Kapusta przestał jeść wołowinę. Na co dzień kieruje gospodarstwem w podolsztyńskich Bałdach. Swoje zwierzęta karmi paszami treściwymi własnej produkcji.
Aszkiełowicz z Jonkowa ma liczące osiemdziesiąt sztuk stado, które zimą i wiosną karmi przede wszystkim kupowaną paszą.
- Nie wiem, co dokładnie pasza zawiera - zwraca uwagę.
roślinożerców karmimy mięsem. A to jest wbrew naturze i natura się mści - dodaje Krystyna Aszkiełowicz.
Paweł Policht - Uwielbiam mięso wołowe. Jemy własnej produkcji steki, kupujemy w supermarketach. polskie mięso jest czyste, a obecna sytuację, to szansa dla nas na eksport - argumentuje.
Janina Bruchwałd z Rogali ma tylko złe myśli. Mięsa wołowego nie je od dwóch lat. Od kiedy na jej rękach umierały cielęta zainfekowane wirusem. Rząd zapewnia, że w Polsce choroby nie ma. |
ANALIZA
Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej
Być sędzią w trudnych czasach
RYS. JACEK FRANKOWSKI
EWA ŁĘTOWSKA
To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo.
Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo.
Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej
W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów.
Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej.
Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa.
Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza
Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności.
Grzech zaniedbania
Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej.
Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu).
Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował.
Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu.
Można inaczej
Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej.
I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad.
Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości.
Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką".
Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza.
Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono.
Nie tylko dla fachowców
Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego.
Każda arbitralność jest odrzucana
Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka.
Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów.
To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa.
Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności.
Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę).
Prawo, które przekonuje
W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie.
W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami.
Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych.
Więcej światła
Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser?
Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego.
Ustawa jest tylko narzędziem
"Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy.
Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości?
Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono.
Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku.
Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią
Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje?
Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...)
Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia.
Ucz się łaciny
In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się)
Non liquet - nie jest jasne
Praeter legem - obok ustawy | Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, także sądowniczej. Od każdej władzy oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Społeczeństwo interesuje działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji zewnętrzna funkcja uzasadnienia demokratyzuje się. W naszym kraju twierdzenie, że sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie, ma służyć jako usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Współcześnie nikogo nie przekonuje stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", ponieważ jest "zgodne z prawem", bez przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym. Legalizm biurokratyczny nie ma dziś siły przekonywania. Uzasadnienie Ma służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności to uzasadniających. Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych. Przypomnijmy orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka Wykazywała, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji. Oczywiście można wskazać również przykłady, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej. Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie publikacji zdań odrębnych. Kolejny przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w sprawie zabójstwa ks. Popiełuszki. Sędzia wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się na pełną jawność postępowania. Sądy w Polsce często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji. sądy pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, zdobycia zaufania do wymiaru sprawiedliwości. To, że każda arbitralność władzy jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka. Jesteśmy świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania problematyką sądową wymaga odpowiedzenia przez sądy na to zapotrzebowanie. Wniosek: więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem. Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje wyborów. Ukrycie roli sędziego jest fikcją. Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. |
ROZMOWA
Profesor Edmund Mokrzycki, socjolog
Oczu zamydlić się już nie da
FOT. JAKUB OSTŁOWSKI
Czy politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? Są lepszymi politykami?
EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni, w tym sensie są lepsi. Ludzie z AWS są wyraźnie przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, która z natury rzeczy przyciąga inny typ ludzi.
Inny, czyli jaki?
O bardzo emocjonalnym charakterze. Albo bardzo pryncypialnych, albo mających słomiany zapał. Czasami takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny i osobistego interesu od interesu ogólnego, państwowego. Czyli mających nadmierną skłonność do bezkrytycznego utożsamiania własnego interesu z interesem publicznym. Każdy człowiek ma taką skłonność. Ale profesjonalny polityk nie pokazuje, że nie potrafi odróżnić interesu publicznego od własnego. A polityczny dyletant, amator tego nie potrafi.
Czy rzeczywiście obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia? Bo gdy się obserwuje odbiór polityki, to głównym zarzutem jest właśnie ten, że politycy nie trzymają się zasad.
To jest inna sprawa. Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. I oprócz pryncypialistów w rodzaju Aleksandra Halla są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes grupowy, zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się wtedy tylko kluczem do ochrony własnego interesu. Nie mam złudzeń co do charakteru tego ugrupowania. Pryncypialiści są tam różni.
Każda formacja polityczna uczy się sposobów zachowań od swoich poprzedników i w swoim własnym gronie. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki, profesjonalizacji aparatu administracyjnego. A właściwie pozostaje ona zaledwie w sferze postulatów.
To znaczy, że przez 10 lat ci, którzy byli wcześniej w opozycji, niczego się nie nauczyli?
Dlaczego mieliby niczego się nie nauczyć. Nie zmienia to jednak tego, że zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma, stojącymi na przeciwnych biegunach politycznych, obozami. A poza tym, w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Sojusz przecież traktuje je instrumentalnie jako formację wspierającą, kontynuując tradycję partii sprzymierzonych. Natomiast AWS wywodzi się ze szkoły związków zawodowych. I obudowana jest mniejszymi, par excellence, politycznymi formacjami.
Jakie to ma konsekwencje dla stylu i charakteru uprawiania polityki?
Chyba dosyć oczywiste.
Oczywiste byłoby to, że troszczy się o los zwykłych ludzi?
Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. Mimo że na przykład konserwatywna część Akcji bardzo by tego chciała. Ale jest blokowana przez swój zasadniczy człon i musi siedzieć w miarę spokojnie, cicho. Wtedy, kiedy AWS narzuca choćby politykę przemysłową wyrastającą z analizy interesów związków zawodowych.
Ludzie zarzucają obozowi rządzącemu przede wszystkim to, że nie broni interesów zwykłych ludzi.
To, że zarzucają, nie znaczy, że słusznie. Bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Myślę, że AWS wychodzi ze skóry, żeby zaspokajać potrzeby części środowisk pracowniczych. Tych - i to mój zasadniczy zarzut pod adresem AWS - które są w stanie odwołać się do siły i są w stanie zagrozić politycznemu establishmentowi. W odniesieniu do tych części środowisk pracowniczych AWS robi naprawdę bardzo, bardzo dużo. Znacznie więcej niż robić powinna.
Panie profesorze, czy z tego wynika, że polityka jest po prostu grą pozorów?
Zależy, jaka i gdzie robiona. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. Niestety, społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna.
W dojrzałych demokracjach jest tak, że ludzie tak naprawdę interesują się polityką tylko wtedy, kiedy idą do wyborów. Może na tym właśnie polega dojrzałość?
To nie jest tak. Ludzie interesują się polityką wtedy, kiedy idą do wyborów, natomiast uprawiają ją na co dzień. Poprzez silną sieć stosunków międzyludzkich, które powodują, że jeśli na przykład ich przedstawiciel w gminie, starostwie itd. zafunduje sobie uposażenie absurdalnie wysokie, to wtedy natychmiast wylatuje. Robi się niesamowity szum wokół tego.
A dlaczego u nas takich mechanizmów nie ma?
Kultura polityczna nie rodzi się na kamieniu. Byliśmy przecież pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Społeczeństwo nie musi interesować się polityką czytając książki bądź gazety. Natomiast reaguje na różne sytuacje polityczne, a najżywiej na politykę lokalną, która się dzieje wokół. U nas ta sieć na dole jest niewydolna, dlatego tak trudno ludzi zmobilizować i tak bardzo nie pojmują oni rzeczywistości politycznej. Tak łatwo nimi manipulować...
Nie jest wcale tak łatwo, bo AWS ma ogromne trudności ze sprzedawaniem czegokolwiek, sądząc po sondażach.
Po takim czasie trudno utrzymać poparcie. Nie jesteśmy narodem głupców. U nas ludzie ciągle oczekują, że zmiana ekipy przyniesie wreszcie to dobre rządzenie i stanie się cud - zacznie być w kraju dobrze. Dla każdej nowej ekipy poparcie w sondażach jest bardzo wysokie. Każda zaczyna od ogromnego kredytu zaufania, który potem stopniowo traci.
To może rację ma były prezydent Lech Wałęsa, który przekonuje, że "zmęczony materiał" trzeba wymienić na nowy, że wtedy będzie lepiej? Czy to jest uzasadnione socjologicznie?
Żeby wymienić obecną ekipę na ekipę Wałęsy? Byłemu prezydentowi chodziło zapewne o manewr, który był wykonywany skutecznie przez SLD. Jakiś czas temu odpowiednie zmiany kadrowe w AWS i w ogóle w ekipie rządzącej na pewno dałyby skutek bardzo pożądany z punktu widzenia interesów obecnej koalicji. Pytanie tylko, czy w tej chwili można by taki manewr wykonać, i z jakim skutkiem.
A skąd wątpliwości?
Może sprawy zaszły już zbyt daleko. Poparcie dla AWS tak bardzo spadło, że pojawia się wątpliwość, czy w świadomości społecznej byłby to wiarygodny zwrot, który może coś jeszcze zmienić, czy jest to raczej mydlenie oczu opinii publicznej. Druga wątpliwość jest związana z sytuacją wewnątrz AWS i koalicji. Czy tam nie doszło do rozprzężenia tak znacznego, że wyłonienie nowej ekipy, która byłaby w stanie podjąć skutecznie rządzenie krajem, jest już być może niemożliwe.
I czym to się zakończy?
Scenariusze są różne. Jeden z nich to trwanie w dotychczasowym układzie i czynienie drobnych kroków, które mają coś zmienić, ale niewiele zmienią. Zakończeniem w tym przypadku będą nowe, terminowe wybory, z przewidywanym ogromnym sukcesem SLD. Inna możliwość to rozbicie samej AWS, nie tylko faktyczne, jak jest teraz, ale formalne. To jednak jest już rozmowa dla polityka, nie dla socjologa.
Ponownie więc pytanie dla socjologa. Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian? Bo premii za to chyba nie będzie.
Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Jest to równia pochyła. Ale może tak musi być, ponieważ odbiór AWS jest na tyle krytyczny, że społeczeństwo raczej nie uwierzy w autentyczność zmiany, potraktuje ją jako manewr pozorowany, który ma tylko dobrze wyglądać, a w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. I intuicyjnie przewiduję, że tak będzie, bo AWS nie ma w sobie siły, żeby przeprowadzić radykalną zmianę wewnątrz ugrupowania i w konsekwencji dokonać odpowiednich zmian w rządzie. Na razie nic nie wskazuje, aby taka siła istniała. Jest to również konsekwencja struktury władzy w samej Akcji.
Czy można jednak coś zrobić, aby w odbiorze społecznym taka zmiana była wiarygodna?
Jaką socjotechniką się posłużyć? Nie ma czegoś takiego, nie można społeczeństwu oczu zamydlić do tego stopnia. Trzeba by było rzeczywiście dokonać radykalnych, zasadniczych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym. Jakieś prawdopodobieństwo tego, że tak się stanie, istnieje. Ludzie bardzo potrzebują zmiany i są gotowi uwierzyć niemal we wszystko. Ale na pewno nie są gotowi uwierzyć "głębokim" zmianom w rządzie, jakie przeprowadzane były dotychczas. Bo były to zmiany mniejsze niż kosmetyczne. To było zlekceważenie opinii społecznej. Mogło być odebrane, i pewnie było, jako arogancja ze strony rządu.
Cały czas mówimy o AWS. A co z drugim członem obozu rządzącego, czyli z Unią Wolności? Jak wynika z sondaży, wyborcy nie odeszli od Unii.
Unia Wolności jest tylko partnerem w tym widowisku, które się przed nami toczy. Jest partnerem jakby przymusowym. W społecznym odbiorze gra - nieładna, a czasami nawet żenująca - rozgrywa się na boisku AWS, a nie Unii. UW zachowuje się przyzwoicie, bo nie dystansuje się demonstracyjnie od swojego partnera, a to robi dobre wrażenie. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie w tych wszystkich rozgrywkach niczego nie można jej zarzucić. Nawet nie widać wewnętrznych różnic w Unii Wolności.
Czyli UW jest partią bardziej profesjonalną, posiadającą znajomość socjotechniki?
Ależ oczywiście, tak.
A dlaczego właściwie premierowi Buzkowi nic się nie udaje, w sensie społecznego odbioru?
Premier Buzek na początku miał znakomite notowania.
Było bardzo dużo osób, które nie miały zdania, ale tych, które miały negatywną opinię, było rzeczywiście bardzo niewiele. I co się stało?
Stało się, po pierwsze, to, że reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu, a niektóre, jak reforma służby zdrowia, w fatalnym. I to było widoczne "w telewizorach". A potem zaczął się cały ciąg wydarzeń, kiedy rząd powinien zacząć rządzić. Pokazać, że rządzi. Że ma zdanie, że jest rządem silnym, bo miał przecież ku temu warunki. Jednak w miarę jak narastała potrzeba, żeby rząd był silny i rządził - rząd pokazywał, że jest słaby i coraz słabszy. A za to konsekwencje ponosi premier. Premier ma takie cechy osobowości, które tłumaczą, dlaczego Jerzy Buzek jest słabym premierem.
To znaczy?
Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, uzgadniania, a nie forsowania swojej linii. Pojawia się pytanie, czy premier Buzek ma jakąś linię dla swojego rządu. Czy jest to raczej zygzak będący wypadkową tego, co zdarzy się wokół, a zwłaszcza co zdarzy się na szczytach AWS. Przy takim społecznym wizerunku ani rząd, ani premier nie mogą mieć dobrych notowań.
Gdy polityk jest odbierany jako agresywny i twardy, to też się chyba ludziom nie podoba?
To zależy, jak jest agresywny. Na przykład w Rosji Putin ludziom bardzo się podoba. A u nas jest bardzo dobrze ugruntowany mit Piłsudskiego jako polityka, który dobrze rządził Polską, zapomina się przy tym o jego ciągotach autorytarnych. Nieprawdą jest, że silny polityk byłby w Polsce źle przyjęty, gdyby był skuteczny. W różnych sondażach i wypowiedziach, a nawet w prasie, wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą.
Dającą poczucie bezpieczeństwa?
Tak, ale dającą również przekonanie, że rząd wie, czego chce i potrafi to realizować.
Ugodowy polityk - niedobrze, i arogancki - też niedobrze. Jaki ma być?
Dobry. A taki może być mocny albo miękki. Pod warunkiem że ten miękki będzie skuteczny, a ten mocny nie będzie zbyt zbliżał się do modelu dyktatorskiego, że pozostanie w granicach władzy przyzwolonej przez społeczeństwo.
Panie profesorze, czy rządzący - rząd, premier, ugrupowania koalicyjne - powinni brać pod uwagę sondaże opinii publicznej? A może takie śledzenie notowań do niczego nie prowadzi?
Oczywiście, warto je śledzić. To jest informacja. Ale politycy powinni podchodzić do sondaży z odpowiednim dystansem. Jak do informacji o tym, co ludzie mówią w odpowiedzi na zadane pytania. Z tego zbyt daleko idących wniosków wyciągać nie można, choć nie można ich lekceważyć. Ale polityk, który kieruje się wyłącznie informacjami z sondaży, nie jest politykiem. Bo polityk powinien mieć program dla społeczeństwa, a nie starać się tylko o to, by zostać wybranym w następnych wyborach. A ludzie widzą, kiedy postępuje się w tak koniunkturalny sposób.
Jeśli natomiast politycy w ogóle nie biorą pod uwagę notowań opinii publicznej, to ich zachowanie może być z kolei traktowane jako aroganckie.
Raczej jako szaleństwo polityczne.
Rozmawiała Małgorzata Subotić | W SLD politycy są bardziej profesjonalni. Ludzie z AWS są przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, która przyciąga ludzi O emocjonalnym charakterze. Czasami takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny i osobistego interesu od interesu państwowego. Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. AWS nie ma w sobie siły, żeby przeprowadzić radykalną zmianę wewnątrz ugrupowania. reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu. w miarę jak narastała potrzeba, żeby rząd był silny i rządził - rząd pokazywał, że jest słaby. A za to konsekwencje ponosi premier. Buzek jest słabym premierem. |
STRATFORD
Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada
Zarabianie na Szekspirze
Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA
EWA TURSKA
ze Stratfordu
Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku.
Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira.
Korowód z ojcem Hamleta
Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall.
Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych.
Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno.
Kołyska Williama
Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły.
Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama.
W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu.
Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami.
I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście.
Chichot pisarza
W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat.
Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał. | W tym roku uroczystości w Stattford-upon-Avon, podaczas których świętuje się rocznicę urodzin Williama Szekspira, będą miały szczególny charakter z powodu milenijnych obchodów. Centralnym wydarzeniem będzie parada uliczna, w której obok miejsc związanych z życiem poety przejdą mieszkańcy miasteczka przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej. Następnie zostanie wręczona nagroda za zasługi w promocji twórczości Szekspira, a wieczorem zostanie wystawiony "Sen nocy letniej" i odbędą się różne zabawy na ulicach miasta.
Stattford jest zawsze pełne turystów. Nie zniechęcają ich wygórowane ceny w lokalnych pensjonatach. Rzeczywiście jest co podziwiać. Doskonale zachowały się budynki związane z rodziną Szekspirów, m.in. dom, w którym dramaturg przyszedł na świat, i inne budowle z czasów elżbietańskich i jakobińskich. Prawdziwą perłą jest położony niedaleko Stattford domek żony Szekspira. Jest to bajkowa chata kryta strzechą z maleńkimi witrażowymi oknami.
Dużym minusem Stattford jest jego komercjalizacja. Za wszystko trzeba tutaj słono płacić. Jednak samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch i tak tam pozostanie. |
KABRIOLETY
W 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy więcej samochodów z otwartym dachem. Za kierownicą takich aut dojrzali mężczyźni odzyskują "utraconą młodość"
Pęd wiatru we włosach
MICHAł KORSUN
JAN PALARCZYK
z San Francisco
Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii, tak jak tutejsze wino z doliny Napa, ser rodzimej produkcji, niebieskooka blondynka w bikini czy też opalony młodzieniec ślizgający się na desce surfingowej po falach Pacyfiku. Pod wpływem takich reklam kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów nadciągających tutaj zarówno z innych stanów USA, jak i z całego świata. W Kalifornii takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko za tę frajdę odpowiednio zapłacić - opłata za samochód bez dachu kosztuje trzy razy więcej niż za zwykły.
Sportowymi samochodami klasy Mercedesa, Jaguara, Porsche czy Ferrari - ze złożonym dachem - jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Badania opinii publicznej wykazują, że właśnie za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać swą utraconą młodość" i poczuć "pęd wiatru we włosach". Przedstawiciele Hondy twierdzą, że w 1995 roku sprzedano w USA 50 tys. takich sportowych wozów, a ponieważ teraz znowu stają się modne, w 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy tyle kabrioletów. Honda też wprowadza na rynek swój sportowy model S2000, który będzie miał nie tylko składany dach, ale i przyspieszenie pozwalające na osiągnięcie prędkości 100 km w ciągu 6 sekund.
Poszaleć w wakacje
Ameryka potrafi sprowadzać takie kosztowne zabawki na ziemię - wszystkie kalifornijskie wypożyczalnie samochodów posiadają już tańsze modele kabrioletów, które są rozchwytywane przez turystów. W czasie wakacji na Zachodzie chcą poszaleć i zapomnieć o swym codziennym życiu oraz o "zadaszonych" samochodach, które wożą ich do pracy. Na "najbardziej widokowej" trasie nr 1 wzdłuż wybrzeża oceanu chcą pojeździć inaczej, czyli tak, jak uśmiechnięci młodzi ludzie z reklam w samochodach bez dachu nad głową.
W San Francisco i Los Angeles działają też specjalne wypożyczalnie, które oferują wynajęcie kabrioletów "z myszką", czyli z auta lat 60. Na chętnych oczekują lśniące nowym lakierem stare Mercedesy, Volkswageny, Alfa Romeo, Fiaty i MG, a także amerykańskie Mustangi i olbrzymie krążowniki szos. Za naciśnięciem guzika dach unosi się w nich wysoko w górę, niczym przyczepa wywrotki, a potem składa się sam za tylnym siedzeniem. Młodzi Europejczycy uwielbiają wielkie, amerykańskie wozy i często na ulicach miasta widać, jak się bawią podnoszeniem i opuszczaniem dachu.
Okazuje się jednak, że mimo swej kalifornijskiej popularności, nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. - Mam Jeepa z otwartym dachem - wyznaje Jason Hunter z San Francisco - ale w mieście więcej z nim kłopotu niż przyjemności. Muszę prowadzić w czapce i w ciemnych okularach, bo inaczej kurz wpada w oczy lub wiatr urywa głowę. A po południowej Kalifornii nie da się jeździć bez klimatyzacji, zakładam więc plandekę. Za to na pokaz czerwony Jeep prezentuje się świetnie i wzbudza zazdrość kolegów.
- Przede wszystkim trzeba nieustannie uważać, aby nic nie zostawić w środku. Wszystkie rzeczy muszę zamykać w bagażniku. Ale jest z tym autem dużo frajdy w słoneczne dni. Lubię jeździć nim szybko, kiedy nad głową słychać pęd powietrza - zauważa Adeline Yu z San Francisco, która jest dumną posiadaczką starego Jaguara.
- Już od dawna było moim marzeniem - opowiada Thomas Klein z Niemiec - zwiedzić Kalifornię dużym Cadillakiem. W nocy, na parkingach przy autostradzie naciskam przycisk, opuszczam dach, rozkładam siedzenia, wyciągam śpiwór i śpię pod gwiazdami. Nie potrzebuję campingu.
- Jak wakacje, to wakacje. Jeżdżę bez dachu. Jak było gorąco w Los Angeles, to prowadziłem w szortach, a teraz w San Francisco wkładam po południu kurtkę. Z kabrioletu inaczej ogląda się świat. Czasami śmierdzi spalinami, a czasami bardzo wieje, ale taką Kalifornię zabiorę we wspomnieniach do domu - zauważa Antonio Cardaras z Hiszpanii.
Uwaga na slumsy
Kabriolety pełne są wakacyjnego uroku i wywołują narzekania tylko wśród tych, którzy jeżdżą nimi na co dzień do pracy. Albowiem turyści zachwalają poczucie szybkości oraz nie ograniczone dachem widoki. Nie są to jednak auta bezpieczne.
Przekonałem się o tym podczas podróży do Los Angeles, kiedy wypożyczalnia zaoferowała na lotnisku wynajęcia kabrioletu za cenę zwykłego samochodu, gdyż było to przed sezonem. Na autostrady Miasta Aniołów wyjechałem wielkim, czerwonym Dodgem i natychmiast opuściłem dach. Było to nowe auto, które lśniło czystością, a w przezroczystych szybach odbijało się słońce. Po drodze do centrum wybrałem zły zjazd i znalazłem się na terenie latynosko-murzyńskich slumsów. Jechałem boczną ulicą i byłem już tylko o parę skrzyżowań od poszukiwanego wieżowca w centrum. Nagle zapaliło się czerwone światło, a drogę zatarasowała mi długa ciężarówka. Wtedy jak spod ziemi wyrosło czterech murzyńskich gentlemanów, którzy wyglądali tak, jakby właśnie wyszli z siłowni. Jeden z nich nachylił się nade mną, spojrzał na nonszalancko pozostawiony na drugim siedzeniu portfel, a potem rzucił: - Umyjemy ci szyby. Są bowiem bardzo brudne.
Zamarzyłem o dachu nad głową, o zamknięciu wszystkich okien i zamków. Na próżno - przeżywałem moje "kalifornijskie marzenie" w kabriolecie, podczas gdy jeden z osiłków brudną ścierką mazał przednią szybę. Nie dało się uciec. Za mną stanął autobus. - Za tak ciężką pracę należy się nam 20 dolarów - rzucił jego kolega i podstawił mi pod nos wielką łapę. Zapłaciłem bez mrugnięcia okiem.
- To i tak cud, że nie straciłeś portfela, a może i głowy - zauważył potem mój znajomy, który mieszka w Los Angeles.
Kalifornijskie marzenia
Po tej historii przestały mi się podobać kabriolety. Niech się nimi rozbijają Niemcy, Holendrzy czy Hiszpanie, auto z blaszanym dachem i działającymi zamkami ma w Ameryce swoje zalety. Nie wspominając już o wywrotkach, albowiem termin "dachowanie" w odniesieniu do kabrioletów brzmi co najmniej dwuznacznie.
Na co dzień przydaje się samochód, który ma całą karoserię, bo jest bezpieczniejszy.
Zresztą tymi niskimi, sportowymi, czerwonymi lub żółtymi maszynami poruszają się po Kalifornii panowie dobrze już po czterdziestce, chociaż na reklamach mają co najmniej 20 lat mniej i deskę surfingową na tylnym siedzeniu. Podobnie panowie i panie ratownicy na plażach San Diego i Los Angeles prezentują się znacznie gorzej niż w telewizyjnych serialach. Wiadomo przecież, że Kalifornia potrafi eksportować marzenia na cały świat. Także i o tym, że prawdziwe wakacje należy przeżyć w samochodzie bez dachu nad głową. | Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii. kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów. takie auta można wypożyczyć na godziny, cały dzień albo na okres wakacji. opłata za samochód bez dachu kosztuje trzy razy więcej niż za zwykły.Sportowymi samochodami ze złożonym dachem jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać utraconą młodość". działają wypożyczalnie, które oferują wynajęcie kabrioletówz lat 60. nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. jest dużo frajdy w słoneczne dni. samochód, który ma całą karoserię jest bezpieczniejszy. |
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś
Niemcy muszą się rozliczyć
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania.
Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty.
Jakie są na to szanse?
Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać.
Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje.
To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń.
Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty.
Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich.
Czyje głosy?
Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami.
Ktoś w Kancelarii Premiera?
Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem.
Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi?
Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna.
Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera?
Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa.
Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją?
Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób.
Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej.
Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. - | Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek.
Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar. Teraz pan się godzi na zaliczki.
od listopada ubiegłego roku zmieniła się sytuacja. okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty.
w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją?
Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka. |
ANALIZA
Ustawa antyaborcyjna w 1999 roku
Oficjalnie optymistycznie
Rekordowo niską liczbę zabiegów przerywania ciąży - 151 - wykonano w ubiegłym roku w publicznych szpitalach w Polsce. Gdyby wierzyć oficjalnym statystykom, można by śmiało powiedzieć, że po siedmiu latach obowiązywania tzw. ustawy antyaborcyjnej całkowicie uporaliśmy się z problemem niechcianych ciąż.
Tegoroczne rządowe sprawozdanie z realizacji ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży tchnie optymizmem. Liczba zabiegów przerywania ciąży spadła do 151 i w zasadzie wszystkie wykonano ze względów medycznych - przerwano tylko jedną ciążę będąca wynikiem przestępstwa (gwałtu lub kazirodztwa). Spadła liczba noworodków z niską wagą urodzeniową, obniżył się do 8,9 promila wskaźnik umieralności niemowląt, o rok wcześniej osiągnięto strategiczny cel, zakładając do 2000 roku zwiększenie do 94 procent odsetka noworodków karmionych piersią. Rozwijała się inicjatywa "szpital przyjazny dziecku" oraz idea porodów rodzinnych. Kobiety w ciąży będące w trudnej sytuacji otrzymywały wszechstronną pomoc - materialną, prawną, psychologiczną.
Wydaje się jednak, że obraz wyłaniający się ze sprawozdania rządowego słabo przystaje do rzeczywistości.
Rząd a przerywanie ciąży
Analizując kolejne sprawozdania z realizacji ustawy antyaborcyjnej, która obowiązuje od 1993 roku, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że liczba zabiegów przerywania ciąży w tajemniczy sposób jest związana ze światopoglądem ekipy rządzącej.
W latach 1993 - 1997, kiedy rządziły kolejne gabinety koalicji SLD - PSL, a za sprawy, w których światopogląd odgrywał istotną rolę, odpowiadali ministrowie z Sojuszu, liczba oficjalnie przeprowadzonych aborcji nie spadała poniżej 500. W 1997 roku, kiedy kobiety miały prawo do przerwania ciąży ze względów społecznych, takich zabiegów wykonano w publicznej służbie zdrowia przeszło trzy tysiące.
Rok później, gdy rządził gabinet AWS - UW reprezentujący światopogląd katolicki, w publicznych szpitalach wykonano dziesięć razy mniej zabiegów przerywania ciąży - 310. W ubiegłym roku przeprowadzono 151 zabiegów przerywania ciąży - dwadzieścia razy mniej niż w 1997 roku.
Dane te każą zastanowić się, jak to się dzieje, że w roku liberalizacji ustawy liczba aborcji wzrasta do trzech tysięcy, a rok później spada dziesięciokrotnie. Można oczywiście powiedzieć, że kobiety - jeżeli mogą - przerywają ciążę, jeżeli zaś nie mogą, bo prawo na to nie pozwala - rodzą dzieci.
Takiej interpretacji przeczy jednak stały, dynamiczny spadek urodzeń datujący się od początku lat dziewięćdziesiątych. W 1998 roku liczba urodzeń spadła po raz pierwszy trochę poniżej 400 tysięcy. Rok później w Polsce urodziło się zaledwie 382 tysiące dzieci. Zakaz aborcji nie ma więc żadnego wpływu na dzietność społeczeństwa.
Przemilczane podziemie
Malejącą liczbę aborcji można by też próbować wyjaśnić istnieniem podziemia aborcyjnego, tego jednak autorzy sprawozdania nie chcą.
- Na podstawie danych otrzymanych z poszczególnych resortów należy jednoznacznie stwierdzić, że efektem działania ustawy jest zmniejszenie się liczby dokonywanych aborcji, dalsza poprawa opieki nad matką i dzieckiem oraz rozbudowanie systemu wychowania przygotowującego do odpowiedzialnego rodzicielstwa - czytamy w sprawozdaniu.
Ale co ze statystyką kryminalną?
W ubiegłym roku policja ujawniła 99 przypadków nielegalnego usunięcia ciąży - rekordowo dużo w stosunku do poprzednich lat obowiązywania ustawy (rok wcześniej takich przypadków wykryto zaledwie 17). Może to świadczyć o większej skuteczności policji w zwalczaniu tego typu przestępstw lub o zwiększeniu się podziemia aborcyjnego - jak kto woli.
W pięćdziesięciu sprawach wszczęto postępowanie przygotowawcze. Czterdzieści spraw zakończono, z czego trzydzieści trzy umorzono w prokuraturze (do sądów skierowano sześć aktów oskarżenia przeciwko jedenastu osobom i jeden wniosek o umorzenie sprawy z powodu niepoczytalności sprawcy).
- Należy stwierdzić, że dane dotyczące liczby spraw i rodzaju podjętych w nich decyzji nie pozwalają na sformułowanie jednoznacznych ocen zarówno co do skali zjawiska, jak i wniosków dotyczących skuteczności samej ustawy oraz przepisów zawartych w kodeksie karnym w ograniczaniu rozmiarów nielegalnej aborcji - twierdzą ostrożnie autorzy sprawozdania.
Tajemnice statystyki
W rządowym sprawozdaniu jest więcej niewyjaśnionych zagadnień.
W ubiegłym roku wykonano 2204 badania prenatalne, choć liczba kobiet zagrożonych patologią płodu była prawie osiemnastokrotnie większa (w ubiegłym roku dzieci urodziło 38 tys. 647 kobiet w wieku 35 lat i starszych).
Dzięki badaniom prenatalnym wykryto 309 patologii płodu, jednak z tego względu usunięto zaledwie 50 ciąż.
Autorzy sprawozdania przechodzą niejako obok tego problemu.
- Pracownicy ośrodków przeprowadzających prenatalne badania inwazyjne nie zawsze dysponują informacją na temat sposobu zakończenia ciąży w przypadku stwierdzenia trwałej wady płodu - czytamy w sprawozdaniu.
Z dokumentu rządowego wynika, że najlepiej w naszym kraju rozwinięte jest wszelkiego rodzaju poradnictwo.
- Dostęp do informacji o możliwości uzyskania pomocy zarówno medycznej, jak i socjalnej czy prawnej z każdym rokiem poprawia się - czytamy. - Sytuacja ta wpływa na postawę matek w stosunku do własnej ciąży, porodu, a przede wszystkim dziecka, co znajduje odniesienie w liczbie dzieci pozostawionych przez matki w szpitalach.
Tymczasem z danych statystycznych, również zamieszczonych w sprawozdaniu, wynika, że w ubiegłym roku pozostawiono w szpitalach 737 dzieci. W przeliczeniu na 100 tysięcy żywych urodzeń daje to 193 noworodki - jest to wskaźnik najwyższy od 1995 roku. Czy większa liczba dzieci porzucanych w szpitalach jest rzeczywiście tym celem, który rząd planował osiągnąć poprzez rozwój poradnictwa?
Ze sprawozdania wynika, że edukacja dotycząca metod i środków świadomej prokreacji skupiała się przede wszystkim na tzw. metodach naturalnych. Autorzy dokumentu nie wyjaśnili, dlaczego postanowiono promować najbardziej zawodne metody przeciwdziałania niechcianej ciąży i co zamierzano dzięki temu osiągnąć.
Edukacja i jej skutki
Kontrowersyjną sprawą było i jest prowadzenie edukacji seksualnej w szkołach. Spór o treści, jakie powinno się przekazywać młodzieży, i o podręczniki trwa od wejścia w życie ustawy.
Ze sprawozdania dowiadujemy się, że MEN odniosło na tym polu wiele sukcesów. Autorzy pominęli milczeniem fakt, że w ubiegłym roku dziewczynki czternastoletnie i młodsze urodziły 69 dzieci (rok wcześniej było 70 takich przypadków).
Wspomniano natomiast nastolatki w wieku 15 - 19 lat, które urodziły w ubiegłym roku 28 tys. 700 dzieci, o 1713 mniej niż w 1998 roku. Tę informację podkreślają autorzy sprawozdania, choć zarazem przyznają, że "to zjawisko nadal wymaga zwiększonych działań wychowawczych".
Ustawa stanowi, że szkoła ma obowiązek udzielać uczennicy w ciąży urlopu oraz innej pomocy, tak aby mogła ukończyć edukację.
W sprawozdaniu czytamy, że władze szkolne służą uczennicom w ciąży "pomocą, zrozumieniem i należną opieką".
- Można zaobserwować dużą dozę wyrozumiałości i ofiarowanej pomocy psychologicznej ze strony władz szkoły - piszą autorzy sprawozdania.
Trudno zgadnąć, gdzie zaobserwowano ową wyrozumiałość i pomoc, skoro ze sprawozdania dowiadujemy się też, że ustawa o ochronie danych osobowych uniemożliwia dyrektorom szkół "prowadzenie i przekazywanie ewidencji" ciężarnych uczennic.
Od przemilczeń i wybiórczych informacji nie było wolne żadne sprawozdanie z realizacji ustawy antyaborcyjnej. Tegoroczne nie odbiega pod tym względem od innych. Biorąc pod uwagę sześć dotychczasowych sprawozdań, warto zadać pytanie, po co rokrocznie produkować dokumenty, które służą wyłącznie politykom do prowadzenia ideologicznych sporów.
Eliza Olczyk | Gdyby wierzyć oficjalnym statystykom, można by powiedzieć, że po siedmiu latach obowiązywania ustawy antyaborcyjnej uporaliśmy się z problemem niechcianych ciąż. nie sposób oprzeć się wrażeniu, że liczba zabiegów przerywania ciąży jest związana ze światopoglądem ekipy rządzącej. w roku liberalizacji ustawy liczba aborcji wzrasta do trzech tysięcy, a rok później spada dziesięciokrotnie. Malejącą liczbę aborcji można wyjaśnić istnieniem podziemia aborcyjnego, tego jednak autorzy sprawozdania nie chcą. W rządowym sprawozdaniu jest więcej niewyjaśnionych zagadnień.Dzięki badaniom prenatalnym wykryto 309 patologii płodu, jednak z tego względu usunięto zaledwie 50 ciąż.Ze sprawozdania wynika, że edukacja dotycząca metod i środków świadomej prokreacji skupiała się na tzw. metodach naturalnych. |
KAMPANIA
W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi
Podkradanie wyborców
MAŁGORZATA SUBOTIĆ
Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu.
Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji.
Zamknięta pula
Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.)
Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań.
Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD.
Dwa bieguny
Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy.
Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS.
Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu.
Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji.
W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia.
Siła biografii
Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi.
Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD.
Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981.
Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy.
Identyfikacja w cenie
W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania.
Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników.
Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u".
Konsekwencje wyrazistości
Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS.
Możliwości kradzieży
Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe.
Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy.
Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.)
Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej.
W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne.
Wieloznaczność wskazówek
Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania.
Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka).
Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny.
W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP. | Do nowego parlamentu wejdzie Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność.W czwórce pozostałych to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, Unia Pracy Ostateczny wynik będzie zależał od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze SLD 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby AWS.Potwierdza to opinię o dwóch adwersarzach polskiej sceny politycznej na wyborcze preferencje wpływają biografie poszczególnych ludzi. W ocenie socjologów nadchodzące wybory będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie walką programów.poglądy polityczne są głównym czynnikiem wyboru ugrupowania.Ugrupowania wyraziste i kontrowersyjne mają mniejsze możliwości poszerzenia kręgu wyborców.Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ROP i AWS.sondaż o partiach drugiego wyboru jest wskazówką dla komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można uwieść wyborców |
SCENA POLITYCZNA
W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE
Nie zmieniać premiera
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
JAN MACIEJA
Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru.
Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi.
Osiągnięcia obecnej koalicji
Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat.
Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans.
Historyczne zasługi
Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia.
Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem.
Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia.
Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS.
Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi.
Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje".
Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica.
Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko
Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera.
Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności.
Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze.
Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności.
Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji.
Można poprawić polski kapitalizm
Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu.
Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica.
Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów.
Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia.
W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną?
Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera.
Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz.
Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. | Partie i ludzie wchodzący w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który korzystnie zmienił oblicze Polski. UW jest partią małą. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania współczesnego państwa kapitalistycznego może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji. Poprawienie kapitalizmu wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. |
ANALIZA
Co dałaby zmiana premiera
MAŁGORZATA SUBOTIĆ
To tak, jakby jechać samochodem we mgle i po ciemku, krętą drogą; nie wiadomo, czym to się zakończy. W ten sposób obecną sytuację w AWS, a szerzej w obozie rządzącym, określa Jan Maria Jackowski, jeden z 74 posłów, którzy podpisali wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu państwa Emila Wąsacza.
Właśnie ten wniosek stał się papierkiem lakmusowym kryzysu politycznego, największego w dotychczasowej historii Akcji.
Kryzysu, który może się zakończyć nie tyle odwołaniem ministra skarbu, ile zmianą premiera, utratą przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera, podziałem Akcji. Ale może też skończyć się niczym. To znaczy, że dyscyplinująco-zastraszające zabiegi kierownictwa Akcji okażą się skuteczne i Emil Wąsacz utrzyma się na stanowisku. Ale tym razem nic nie pozostanie już po staremu, poziom frustracji polityków AWS przekroczył bowiem granice bezpieczeństwa i rośnie w tym samym tempie, w jakim spadają notowania rządu oraz głównego ugrupowania ten rząd wspierającego.
Ściany z obu stron
Obie strony konfliktu "wokół Wąsacza" znalazły się pod ścianą. Kierownictwo Akcji, Marian Krzaklewski i Jerzy Buzek z tego powodu, że ustąpienie w sprawie ministra oznacza utratę kontroli nad decyzjami personalnymi. Jeśli jedna grupa posłów może odwołać ministra - wbrew stanowisku szefa rządu - to inna może tak uczynić z kolejnymi, dowolnie wycinać ze składu Rady Ministrów jej członków. Nielojalność, czyli publiczne załatwianie spraw, które winny być załatwione w zaciszu gabinetów, zostałaby nagrodzona. A na to żaden polityczny lider pozwolić sobie nie może.
Z kolei buntownicy, tzn grupa wnioskodawców znalazła się pod ścianą z rozmaitych powodów, jest to bowiem grupa bardzo niejednorodna. (Na tym zresztą polega jej słabość.) Ale buntowników łączy jedno - strach. Strach przed politycznym niebytem. Poparcie dla rządu jest najniższe w historii III Rzeczypospolitej, i ten stan utrzymuje się od wielu tygodni. A potencjalni wyborcy AWS topnieją systematycznie. Jeśli nic nie zmieni się w obrazie rządzących dzisiaj, to do następnego Sejmu łatwiej będzie się dostać z list PSL, a może nawet Unii Pracy.
Tak jak kiedyś wyjście z AWS oznaczało dla prawicowych polityków przeniesienie się z bezpiecznego, choć nie zawsze komfortowego okrętu, do małej szalupy, tak dzisiaj sytuacja zdaje się odwracać.
- Doszliśmy do granicy, teraz aktem pragmatyzmu będzie wyjście z AWS, wyjście z tego autobusu, który zaraz rozbije się o najbliższe drzewo - uważa jeden z najbardziej zdeterminowanych wnioskodawców, choć determinacji nie wystarcza mu już, by wypowiedzieć się pod nazwiskiem.
Przy takim nastawieniu części posłów, straszak Mariana Krzaklewskiego, że niepokorni nie zostaną umieszczeniu na listach poselskich w następnych wyborach, może okazać się mało straszny.
Pożądanie zmiany
Nie tylko grupa wnioskodawców, ale także część polityków, którzy podpisanie się pod tym wnioskiem uważają za naruszanie elementarnych zasad etyki polityka, chce zmiany. Różnie tę zmianę definiują: jako powrót do programu AWS, jako odrzucenie dotychczasowego stylu rządzenia, jako przywrócenie rzeczywistego przywództwa w obozie rządzącym itd.
Te wszystkie "chęci" może zaspokoić jedna zmiana: na stanowisku premiera. I jest to ruch, przynajmniej pozornie, najprostszy.
Pierwszym z polityków Akcji, który publicznie mówił o potrzebie zmiany szefa rządu, był Aleksander Hall ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Było to już we wrześniu ubiegłego roku, przy nieudanych próbach tzw. głębokiej rekonstrukcji rządu.
Nawet wtedy Hall nie był odosobniony, to, o czym mówił głośno, inni rozważali na sejmowych korytarzach. Dzisiaj grono to znacznie się powiększyło. I kwestionowanie Jerzego Buzka, jako premiera jest jednocześnie kwestionowaniem stylu przywództwa Mariana Krzaklewskiego. Buntownicy mówią wprost: "Tandem Buzek - Krzaklewski może nas doprowadzić tylko do katastrofy".
Ludzie oczekują twardego rządzenia, a sympatią obdarzają partie i polityków, którzy wiedzą, czego chcą. Taka opinia staje się niemal powszechna w kręgach AWS. Coraz więcej polityków powtarza tezę o niezbędności silnego przywództwa.
Tymczasem, jak twierdzi pragnący zachować anonimowość poseł Akcji, "premier jest końcem smyczy Mariana Krzaklewskiego". Tę brutalną ocenę w łagodniejszych słowach potwierdzają też inni, mówiąc, że Jerzy Buzek bez Mariana Krzaklewskiego nie podejmie nawet najdrobniejszej decyzji personalnej.
- Zmiana premiera spowodowałaby natychmiastowy wzrost notowań nie tylko rządu, ale i AWS, przynajmniej o 6 - 7 procent - przekonuje jeden z wnioskodawców. I na nowego premiera proponuje Macieja Płażyńskiego, obecnego marszałka Sejmu, argumentując, że byłby on realnym premierem, a nie "rządową końcówką przewodniczącego Krzaklewskiego".
Praktyka zderzaków
Rzeczywiście, jak potwierdzają socjolodzy, nowy człowiek na stanowisku szefa rządu, powinien od razu przynieść wzrost rządowych notowań w opinii publicznej. Tę prawidłowość wykorzystywał w praktyce politycznej były prezydent Lech Wałęsa. Aż w nadmiarze korzystał z teorii zderzaków, wymieniając, niczym w samochodach, kolejnych premierów.
Marian Krzaklewski natomiast od początku nie był wielbicielem zderzakowej teorii. Gdy tworzył się rząd Buzka, publicznie wyjaśniał, iż kompletowanie gabinetu trwa dość długo, ponieważ będzie to rząd na całe cztery lata. I nawet w gronie autorów wniosku o odwołanie ministra Emila Wąsacza są przeciwnicy zmiany premiera. Należy do nich Jan Maria Jackowski, który uważa, że byłby to manewr niebezpieczny. Kolejne targi personalne, podpisywanie na nowo umowy koalicyjnej - na tym zyskałaby Unia Wolności, która ma silniejszą pozycję niż dwa lata temu. Jego zdaniem każdy następny rząd byłby gorszy, bo AWS miałaby mniejsze wpływy. - Każda z frakcji w Akcji ze zwiększoną energią chciałaby poszerzyć swoje wpływy - dodaje związany z Radiem Maryja poseł AWS Jan Maria Jackowski. Przyznaje jednak, że walka o większy wpływ trwa także teraz.
Problem kierownicy
Najczęściej wymienianym ewentualnym kandydatem na nowego premiera jest Maciej Płażyński (AWS). Poza nim pojawia się jeszcze tylko kandydatura Mariana Krzaklewskiego jako naturalnego premiera - lidera koalicji.
Inne nazwiska nie padają, może także dlatego, że większość przedstawicieli obozu rządzącego uważa, iż publiczne mówienie o zmianie premiera, nawet jeśli taką zmianę należałoby przeprowadzić, jest szkodliwe. - Takie publiczne rozważania podważają wiarygodność i autorytet rządzących - ocenia Wiesław Walendziak, z SKL. - Dyskusja tak naprawdę toczy się na łamach gazet, a nie tam, gdzie toczyć się powinna, czyli w gremiach politycznych - uważa polityk SKL. Podkreśla jednak, że sytuacja jest poważna, a szef rządu nie może być szefem krajowej komisji koordynacyjnej, tylko silnego ośrodka władzy, który byłby w stanie wyjść z zakrętu, na jakim znalazł się rząd i energicznie dokończyć wprowadzane reformy.
Na pytanie, jak do tego doprowadzić, Walendziak opowiada, że być może przez zmianę premiera, ale musiałaby to być zmiana przeprowadzona pod kontrolą, a nie wymuszona szantażem. Walendziak mówi też o innym warunku: - Jak komuś się wydaje, że zmiany przeprowadzi się w konfrontacji z Marianem Krzaklewskim, to się myli. Jeśli wyrwie się kierownicę Krzaklewskiemu, to nikt jej nie przejmie, a pojazd zwany AWS szybko się rozbije - wyjaśnia i dodaje: - Klucz do rozwiązania sytuacji ma Marian Krzaklewski.
Z tym ostatnim twierdzeniem zgadzają się niemal wszyscy w obozie rządzącym, ale część z nich wyciąga odmienne niż Walendziak wnioski. Dla nich remedium na dramatyczną sytuację AWS w notowaniach opinii jest właśnie osłabienie pozycji Krzaklewskiego, by nie powiedzieć "wyrwanie mu kierownicy". | 74 posłów AWS-u podpisało wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu Emila Wąsacza. Kryzys w partii i w rządzie, którego wyznacznikiem są spadające notowania, może zakończyć się odwołaniem ministra i premiera lub niczym, jeśli kierownictwo zdyscyplinuje członków partii. Obie strony konfliktu znalazły się pod ścianą: dla Mariana Krzaklewskiego ustąpienie w sprawie ministra Wąsacza może oznaczać utratę kontroli nad partią, wnioskodawcy zaś ryzykują, że znajdą się w politycznym niebycie. Posłowie chcą zmian, chociaż różnie je definiują. Ich potrzeby zaspokoić może zmiana na stanowisku premiera, pozornie najprostszy ruch. W ubiegłym roku dopominał się o to Aleksander Hall, dziś wielu polityków uważa, że Jerzy Buzek i Marian Krzaklewski mogą doprowadzić do katastrofy. Wyborcy oczekują twardego rządzenia i zdecydowanych przywódców, tymczasem Jerzy Buzek uzależnia wszystkie swoje decyzje personalne od zdania lidera AWS-u. Eksperci uważają, że nowy człowiek na stanowisku premiera poprawi notowania rządu. Z praktyki zderzaków korzystał m.in. Lech Wałęsa. Marian Krzaklewski zaś niechętny jest takim zmianom. Również Jan Maria Jackowski uważa, że zmiana premiera byłaby niebezpieczna, bo w konsekwencji mogłaby osłabić pozycję AWS-u. Kandydatami na nowego premiera są Maciej Płażyński i oczywiście Marian Krzaklewski. Publicznie posłowie nie wymieniają innych nazwisk, nie chcą podważać autorytetu rządzących. Wiesław Walendziak zauważa kłopoty rządu. Uważa, że klucz do rozwiązania sytuacji ma Marian Krzaklewski, który kieruje pojazdem zwanym AWS. |
OCHRONA KONSUMENTA
Jak to robią gdzie indziej
Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała
EWA ŁĘTOWSKA
Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta.
Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej.
Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu.
W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji.
W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta.
Do czego konstytucja może się przydać
Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować.
To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść.
Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"?
Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu.
Ostrzeżony - uzbrojony
Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku".
Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone.
Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi.
Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta.
Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował).
To nie jest frazes
Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego.
Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym
Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej.
Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny".
Klient może się rozmyślić
Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana).
Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty.
Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej | Niemiecki Trybunał Konstytucyjny uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna i niepoddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Jest to spowodowane tym, że nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem a bankiem jest tak wielka, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego, czyli autonomii woli. Trybunał Konstytucyjny zdecydował, że aby zaradzić temu niebezpieczeństwu należy poręczycielowi przedstawić szczegółową, wyczerpującą, niedwuznaczną i jasną informację na temat zagrożeń płynących z poręczenia kredytu. Jednocześnie Trybunał Konstytucyjny jasno dał do zrozumienia, że anachroniczną jest koncepcja iż swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Postanowienie TK zaowocowało podejrzliwością powszechnych sądów wobec poręczycieli, których dochody są niskie lub też żadne, oraz tych poręczycieli, którzy są krewnymi kredytobiorców.
Polska konstytucja, w przeciwieństwie do niemieckiej, nie zawiera przepisów dotyczących środków i poziomu ochrony konsumenta. Zawiera ona jednak ustawę zasadniczą (art. 76 konstytucji), która da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji danego przepisu: "prokonsumenckiej", "antykonsumenckiej" lub "konsumencko neutralnej".
Innym od wskazanych przez niemiecki TK sposobów na ochronę praw konsumenckich jest wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Termin ten oznacza, że państwa implementując prawa wspólnoty europejskiej we własnym kraju, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Jednakże przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony może zostać uznane za rzeczywistą lub ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny.
Inna złota zasada prawa europejskiego, czyli "umowy powinny zostać dotrzymywane" również ulega złamaniu w kwestii praw konsumenta. Zgodnie z przepisami konsument może odstąpić bądź zrezygnować z umowy w czasie nie dłuższym niż 7-10 dni od zawarcia transakcji. |
LITERATURA
Dziś promocja nieznanych tuwimianów z kolekcji Tomasza Niewodniczańskiego
Wiersze ukryte w pudle
Wszystko zaczęło się od Damaszku. A właściwie od sztychu stolicy Syrii, który otrzymał na 35. urodziny od żony. Podarunek obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Dziś jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów, których wartość wyraża się w dziesiątkach milionów marek. Ale właściciel najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie nakładem firmy Papier-Service książce pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu".
- Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Pewna mieszkanka Nowego Jorku przechowująca pożółkłe rękopisy i maszynopisy na pawlaczu w zakurzonym pudle po butach, chciała się ich po prostu pozbyć. Poniż skontaktował się z "tuwimologiem" - Tadeuszem Januszewskim. Ten potwierdził autentyczność większości tekstów. Jego zdanie podzielili grafolodzy z FBI. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla "Wiadomości Literackich", lecz nigdy nie ogłoszoną drukiem oraz teksty kabaretowe pisane niekiedy dla konkretnych wykonawców, między innymi dla Adolfa Dymszy - wyjaśnia właściciel odkrytych po latach tekstów.
Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Może autor zostawił je tam przed powrotem z wojennej tułaczki do Polski w 1947 roku, a może ktoś je wywiózł z kraju za ocean po nagłej śmierci poety w ZAIKS-owskim pensjonacie "Halama", 17 grudnia 1953.
Litewskie korzenie
Był na Litwie ród zacny od Giedymina się wywodzący, można by tak zacząć trawestując Sienkiewicza. Korzenie Niewodniczańskich tkwią bowiem głęboko w Wileńszczyźnie. Wedle legendy jeden z antenatów uczestniczył w wyprawie wiedeńskiej króla Jana III Sobieskiego. Z pogromcą Turków Niewodniczańskiego łączy też szkoła. Obaj ukończyli renomowane krakowskie gimnazjum im. Nowodworskiego. Tomasz trafił pod Wawel jako repatriant w roku 1947. Wcześniej na własnej skórze poznał w Wilnie smak okupacji sowieckiej i niemieckiej. Rodzina, zmuszona przypieczętowanym w Jałcie wyrokiem historii, opuściła Kresy. Ojciec Henryk - profesor fizyk, wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie znalazł zatrudnienie jako pedagog na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niebawem został dyrektorem krakowskiego Instytutu Atomistyki. Synowie profesora odziedziczyli w genach zainteresowania. Jerzy i Tomasz zostali fizykami. Pierwszy jest nim do dziś, piastując obecnie stanowisko prezesa Polskiego Komitetu Atomistyki. Drugi..., ale pozostańmy wierni chronologii.
Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku Tomasz zyskuje opinię utalentowanego naukowca. Akurat nastaje odwilż, więc dostaje możliwość pogłębiania wiedzy w Zurychu. Spędza tam sześć lat. W tym czasie nie tylko pracuje naukowo, lecz też poznaje przyszłą żonę. Niemkę, Marię Luizę, córkę właściciela browaru w Bittburgu. Po ślubie młode małżeństwo wraca do Polski. Osiedlają się w Warszawie, bo nowożeniec otrzymuje pracę w sztandarowej placówce naukowej PRL - Instytucie Jądrowym w Świerku. Mieszkają w standardowych M-4, powstałych w oszczędnej epoce architektury budowlanej okresu "małej stabilizacji". Rodzina powiększa się o trzech synów. Mateusza, Jana i Romana.
Emigracja za... piwem
Nadchodzi rok 1968. Porachunki w elitach władzy PRL odbijają się rykoszetem na naukowcach. Nierzadko zagląda się im w życiorysy wypominając żydowskich przodków. Atmosfera insynuacji i prowokacji staje się trudna do wytrzymania, a decydenci nie stawiają przeszkód w emigracji. Zwolnione miejsca nierzadko zajmują beztalencia spragnione splendorów. Nie tolerują w pobliżu fachowców, wytykających im na każdym kroku niekompetencję. Niewodniczański, ówczesny kierownik samodzielnego laboratorium budowy akceleratora liniowego, rychło zauważa brak zawodowych perspektyw. Decyduje się na emigrację.
- Wyjeżdżaliśmy potajemnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw żona z dziećmi pociągiem, po kilku dniach autem - ja. Tuż przed podróżą załatwiłem formalności dające prawo przejęcia mieszkania przez brata - wspomina.
Dostaje posadę na renomowanym uniwersytecie w Heidelbergu. Zdaje się, że kariera naukowa staje prze nim otworem, gdy - niczym grom z jasnego nieba - otrzymuje propozycję nie do dorzucenia. Teść, szef i właściciel browaru w Bittburgu widzi go w roli sukcesora. Niewodniczański sam siebie zaskakuje zgodą na tę ofertę.
Od znaczków do listów
Bakcyla zbieractwa połknął w dzieciństwie. Podobnie jak rówieśnicy zaczął od znaczków, potem przyszła fascynacja modelami statków, w końcu przerzucił się na kartografię. Mapy, plany, widoki miast oraz atlasy, które gromadzi od trzydziestu lat. Szczególnym sentymentem darzy polonica. Choćby panoramę XIX-wiecznego Krakowa pędzla Juliusza Kossaka czy plan bitwy pod Olszynką Grochowską. Serce bije mu też mocniej, kiedy sięga do dokumentów z naszej historii. Na przykład pisma sygnowane przez królów: Władysława Jagiełłę i Zygmunta Starego, list Charles'a de Gaulle'a wysłany z Warszawy pod koniec sierpnia 1920 roku, dokładnie opisujący "Cud nad Wisłą", czy deklarację carycy Katarzyny II popierającej stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego marzącego o koronie. Ale oprócz korespondencji postaci historycznych, zbiera też ślady po ludziach nieznanych. Takie jak listy do i od więźniów obozów koncentracyjnych. Ma ich około tysiąca. Ponieważ kolekcja pęka w szwach z trudem mieszcząc się w salach specjalnie wybudowanego obok rezydencji w Bittburgu muzeum, a synowie - ku rozżaleniu taty - nie palą się do rozszerzania, myśli o jej podarowaniu Polsce.
Crime story
W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno dopiero w obecnej dekadzie. Dzięki mickiewiczianom. A właściwie zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, zawierającego wiersze wieszcza. Niewodniczański w latach dziewięćdziesiątych nabył browar w Turyngii, zainwestował w dwa zakłady piwowarskie w Polsce (Bosman w Szczecinie oraz Kasztelan w Sierpcu), zainteresował się także wodą mineralną (Dobrawa). Przy okazji wizyt w kraju nawiązał kontakt z dyrektorem warszawskiego Muzeum Literatury, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem. W gościnnych salach staromiejskiej kamieniczki odbywały się promocje kolejnych książek prezentujących zebrane przez Niewodniczańskiego mickiewicziana. Po publikacji drugiego tomu w lutym 1993 roku wsiadł do swego BMW i pojechał odwiedzić rodzinę. Złodzieje nie mieli problemu z kradzieżą auta, gdyż roztargniony szofer zapomniał uruchomić skomplikowany i ponoć niezawodny system alarmowy. Przepadł też lekkomyślnie pozostawiony w bagażniku "Album Moszyńskiego" (na 99 stronach Mickiewicz zapisał 42 utwory: sonety, elegie, bajki, ballady, translacje z Goethego. Niektóre są starannie wykaligrafowane, na innych nie brak poprawek i skreśleń).
- Chciałem od razu apelować przez "Gazetę Wyborczą", ale powiedziano mi, że złodzieje jej nie czytają - śmieje się Niewodniczański. - To nieprawda. Właśnie po reportażu w dodatku do tego dziennika sprawcy kradzieży nawiązali ze mną kontakt. Negocjacje trwały ponad trzy lata. Najpierw rozmawiałem z przedstawicielem gangu przez telefon. Potem spotykaliśmy się tete-a-tete w hotelowych holach. Ustalaliśmy cenę zwrotu, potem miejsce wymiany. Koniec końców osiągnęliśmy porozumienie. Naturalnie wszystko odbywało się bez wiedzy policji, która zresztą wcześniej umorzyła śledztwo.
Nie zdradza, ile kosztowało go odzyskanie "Albumu Moszyńskiego". Zasłania się tajemnicą handlową. Obowiązującą również, kiedy powiększa swój zbiór nie przez renomowane domy aukcyjne, lecz osobiste transakcje. Wiadomo za to, że stracił kolejną luksusową limuzynę. Drugie BMW skradziono mu na warszawskiej stacji benzynowej. Tym razem zlekceważył ofertę pośrednika proponującego zwrot auta po cenie umownej.
- Parafrazując Casanovę wyznam, że zawsze najbardziej kocham ostatni nabytek - mówi Tomasz Niewodniczański. - Teraz oczkiem w głowie są dla mnie tuwimiana, ale ufam, iż niebawem usunie je w cień egzemplarz pierwszego wydania "Pana Tadeusza" z dedykacją autora. Od kilku lat negocjuję kupno tej książki, należącej do pewnej obywatelki Stanów Zjednoczonych. W planach mam też bibliofilskie wydanie podobizny rękopisu "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka.
Tomasz Zbigniew Zapert | Nakładem firmy Papier-Service właśnie ukazała się książka pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu". Na ślad młodzieńczych werszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Autentyczność większości tekstów potwierdzili grafolodzy z FBI oraz tuwimolog Tadeusz Januszewski. Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Poeta mógł zostawić je tam przed powrotem do Polski w 1947 roku. Być może wywieziono je tam jednak dopiero po jego śmierci w roku 1953. Niewodniczański jest zapalonym kolekcjonerem. Jego korzenie tkwią w Wileńszczyźnie. Ojciec był fizykiem, wykładowcą Uniwersytetu Stefana Batorego, a po wojnie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tomasz również został fizykiem. Po studiach wyjechał do Zurychy, gdzie poznał przyszłą żonę, Niemkę. Po ślubie nowożeńcy zamieszkali w Warszawie. W 1968 roku porachunki w elitach władzy PRL odbiły się rykoszetem na naukowcach. Niewodniczański nie widział dla siebie nad Wisłą zawodowych perspektyw. Wyjechał do Heidelberga. Wkrótce jednak teść zaproponował mu przejęcie browaru w Bittburgu. Bakcyla zbieractwa Niewodniczański połknął już w dzieciństwie. Szczególnym sentymentem darzy polonica. W Polsce o jego zbiorach zrobiło się głośno po tym, jak media nagłośniły kradzież auta, w którym znajdował się "Album Moszyńskiego" z rękopisami Mickiewicza. Niewodniczański wynegocjował z gangiem cenę zwrotu po ponadtrzyletnich negocjacjach. Wszystko odbyło się bez wiedzy policji, która umorzyła śledztwo. Niewodniczański nie zdraca, ile musiał zapłacić, zasłaniając się tajemnicą handlową. Aktualnym oczkiem w głowie kolekcjonera są właśnie tuwimiana. |
ANALIZA
Im bliżej wyborów parlamentarnych, tym SLD mniej obiecuje
Krytycy szykują się do władzy
ELIZA OLCZYK
Im bliżej wyborów parlamentarnych, tym Sojusz Lewicy Demokratycznej bardziej wstrzemięźliwie wypowiada się w sprawie propozycji programowych, które w przyszłości zamierza realizować. Jeszcze półtora roku temu politycy SLD hojnie szafowali obietnicami, dziś odmawiają odpowiedzi na pytania o przyszłą politykę finansową czy zdrowotną
Od trzech lat czołowi politycy SLD nie szczędzą krytyki rządowi Jerzego Buzka. Od dłuższego czasu zapowiadają też, że będą poprawiali reformy przez ten rząd podjęte - administracyjną, oświatową, zdrowotną.
Od blisko roku trwają w SLD prace programowe. Już na pierwszym posiedzeniu Rady Naczelnej nowo utworzonej partii SLD powołano 40 zespołów programowych, odpowiadających działom administracji. Ich celem było zdiagnozowanie sytuacji w określonej części gospodarki oraz przedstawienie propozycji działania. Lider SLD Leszek Miller obwieścił, że zespoły przygotują nie tylko program wyborczy, ale i szczegółowy plan działania na pierwsze sto dni nowego rządu, wraz z propozycjami projektów ustaw. Pierwszy etap ma się już ku końcowi, jednak część osób kierujących pracami zespołów przejawia dziwną niechęć do prezentacji owoców tej pracy. Wymawiają się stwierdzeniem, że na konkrety jest za wcześnie, że nie ma co wychodzić przed szereg, że jeszcze wiele może się zmienić.
Edukacja
Z prac zespołu edukacyjnego wynika, że Sojusz po ewentualnym przejęciu władzy nie zamierza zmieniać zasadniczej struktury systemu edukacyjnego ani wprowadzać zmian do Karty Nauczyciela. Tak zapewniała nas Krystyna Łybacka, wiceprzewodnicząca partii, która jest odpowiedzialna m.in. za prace zespołu edukacyjnego.
Zasadniczą zmianą w systemie oświaty, którą Sojusz chciałby wprowadzić, jest objęcie obowiązkiem nauki sześciolatków. Wydłużanie obowiązkowego okresu nauczania o rok byłoby wdrażane przez cztery lata. Każdego roku obowiązkiem szkolnym byłyby obejmowane sześciolatki urodzone w kolejnych kwartałach, (dodatkowe 18 tys. dzieci w systemie szkolnym, przede wszystkim z terenów wiejskich).
Zmiany wymagają też - zdaniem Krystyny Łybackiej - programy szkolne. - Musimy położyć nacisk na języki obce i informatykę, czyli na przedmioty, które będą determinowały nasze partnerstwo w Unii Europejskiej - mówi. Jej zdaniem nauczanie języka angielskiego czy informatyki można rozpowszechnić dzięki nakłanianiu studentów do robienia dodatkowo licencjatów z języka obcego i informatyki.
Sojusz przymierza się też do przywrócenia socjalnej funkcji szkoły, czyli reaktywowania świetlic przyszkolnych lub tworzenia centrów edukacyjnych, prowadzących np. zajęcia wyrównawcze.
- Edukacja ma być głównym priorytetem w naszym programie, mam więc nadzieję, że na nasze postulaty znajdą się pieniądze - mówi Krystyna Łybacka.
Administracja
Sojusz chciałby o połowę zredukować liczbę radnych, ograniczyć budżety wojewodów oraz wyeliminować przypadki dublowania się kompetencji. Mówił o tym Leszek Miller podczas konferencji poświęconej racjonalizacji wydatków państwa.
W czasie reformy samorządowej politycy SLD nieraz krytykowali tworzenie zbyt wielkiej liczby powiatów. Leszek Miller przyznał, że Sojusz zamierza zachęcać powiaty, aby łączyły się w większe, silniejsze jednostki, ale nic ponadto. Nic również nie wiadomo o działaniach osłonowych dla miast, które przestały być ośrodkami wojewódzkimi, choć Sojusz wytykał brak takich programów rządowi Jerzego Buzka.
Pomoc społeczna
Polityka społeczna AWS nieraz była przedmiotem krytyki SLD, oba ugrupowania wyznają bowiem zupełnie różną filozofię w tej dziedzinie (wystarczy przypomnieć coroczne batalie o ulgi podatkowe na dzieci oraz dyskusje o zasiłkach rodzinnych). Zespół ds. polityki społecznej zamierza przede wszystkim zabezpieczyć pomoc społeczną przed obniżaniem nakładów budżetowych. Jak powiedziała nam Jolanta Banach, kierująca pracą zespołu, można to zrobić na kilka sposobów, na przykład ustawowo zagwarantować określoną wysokość środków na pomoc społeczną lub znacznie podwyższyć minimalną kwotę zasiłku (obecnie wynosi ona 15 zł, a w jednym z wariantów proponuje się jej podwyższenie do 200 - 300 zł). Zespół ds. pomocy społecznej rozważa też możliwość zrezygnowania z podziału na zasiłki fakultatywne i obligatoryjne. Czy jednak w pomocy społecznej coś się rzeczywiście zmieni? Trudno powiedzieć, bo wszelkie zmiany w tej dziedzinie wymagają pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy, a - jak powiedziała Jolanta Banach - Marek Borowski odpowiedzialny za finanse publiczne zgodziłby się na wiele zmian pod warunkiem, że zostałyby one przeprowadzone bezkosztowo.
Jakiś czas temu, jeszcze przed utworzeniem partii SLD, Marek Borowski obiecywał na konferencji prasowej, że po przejęciu władzy Sojusz stworzy 500 tys. nowych stanowisk pracy, głównie dla młodzieży (w usługach, policji, urzędach skarbowych i ośrodkach pomocy społecznej), stworzy system zachęt dla osób inwestujących w regionach dotkniętych bezrobociem (ulgi inwestycyjne, podwyższona stopa amortyzacji, zmniejszenie obciążeń przedsiębiorstw szkolących pracowników), zwiększy nakłady na szkolenia młodzieży. Czyżby to również miało być zrealizowane bezkosztowo?
Aborcja
W tej sytuacji można więc przypuszczać, że największe szanse na realizację mają propozycje zespołu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. Tam większość proponowanych zmian nie będzie wymagała dodatkowych kosztów, na przykład przywrócenie stanowiska pełnomocnika ds. kobiet (rząd Jerzego Buzka zlikwidował urząd pełnomocnika ds. rodziny i kobiet, tworząc urząd pełnomocnika ds. rodziny) czy powołanie sejmowej komisji ds. równego statusu.
Zapewne też Sojusz podejmie próbę zmiany ustawy o planowaniu rodziny i ochronie płodu ludzkiego, dążąc do legalizacji przerywania ciąży z tzw. względów społecznych. Największą trudnością, z którą boryka się zespół, jest opracowanie kryteriów uprawniających do tego. Niezależnie, jakie kryteria zostaną przyjęte, liberalizacja tzw. ustawy antyaborcyjnej wywoła burzliwą dyskusję (jak zawsze w ciągu ostatnich 10 lat, gdy przewidywane są zmiany przepisów w tym zakresie) i być może kolejną skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Mimo to SLD przypuszczalnie będzie eksponował ten pomysł w kampanii wyborczej.
Nieco trudniejsze do przeprowadzenia może być przywrócenie w szkołach obowiązkowego przedmiotu wychowanie seksualne człowieka oraz włączenie antykoncepcyjnych pigułek hormonalnych na listę leków refundowanych z budżetu państwa (Sojusz nieraz krytykował rząd Jerzego Buzka za likwidację przedmiotu i za rezygnację z dotowania pięciu hormonalnych środków antykoncepcyjnych). Tego nie da się zrobić bezkosztowo i Jolanta Banach uważa, że Marek Borowski będzie się bronił przed dotowaniem środków antykoncepcyjnych.
Bezpieczeństwo i służby specjalne
Działalność MSWiA była najbardziej krytykowana przez SLD, gdy szefem tego resortu był Janusz Tomaszewski. Leszek Miller na konferencji prasowej obiecywał wówczas, że po przejęciu władzy SLD zwiększy nakłady na policję do wysokości 5 procent wszystkich wydatków państwa, zainicjuje utworzenie szczególnie ciężkiego więzienia o ostrym reżimie dla sprawców najcięższych przestępstw, zaostrzy kary dla recydywistów (m.in. wyeliminuje w ich przypadku możliwość zawieszenia kar). Ponadto opracuje pięcioletni program finansowania organów porządku publicznego oraz doprowadzi do uchwalenia tzw. paktu antykorupcyjnego (chodzi o przyznanie specjalnych funduszy na walkę z zorganizowaną przestępczością).
Dziś Leszek Miller mówi mniej o bezpieczeństwie, za to bardzo dużo o służbach specjalnych, ich rzekomej wrogiej postawie wobec Sojuszu. Nic dziwnego, że jedną ze zmian, które Sojusz zamierza przeprowadzić, o czym Leszek Miller powiadomił podczas niedawnej konferencji prasowej, jest likwidacja stanowiska koordynatora ds. służb specjalnych i podporządkowanie poszczególnych pionów służb bezpośrednio premierowi. Warto przypomnieć, iż stanowisko koordynatora zostało utworzone właśnie przez SLD, w ramach reformy centrum administracyjnego, a pierwszym ministrem koordynatorem był Zbigniew Siemiątkowski z SLD.
Integracja
Józef Oleksy odpowiedzialny za prace zespołu ds. integracji uważa, że przygotowanie do referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej będzie jednym z najważniejszych działań przyszłego rządu w zakresie polityki zagranicznej.
Sojusz po ewentualnym przejęciu władzy zamierza zachować ciągłość negocjacyjną oraz - jak twierdzi Józef Oleksy - w dużej mierze również ciągłość personalną w zespole negocjacyjnym.
W negocjacjach brany będzie pod uwagę interes naszego kraju.
- Nie można skupiać się przede wszystkim na dacie naszego przystąpienia do Unii - mówi Oleksy. - Oczywiście rezygnacja z niej byłaby demobilizująca, jednak należy sobie zadać pytanie, czy data przestąpienia do Unii Europejskiej w każdej sytuacji ma charakter nadrzędny, czy też są sprawy ważniejsze - na przykład swobodny przepływ pracowników lub okres przejściowy na zakup ziemi.
SLD zamierza otworzyć wschodnią granicę na wymianę handlową i młodzieżową, przy zachowaniu rygorów bezpieczeństwa, które nakłada na nas traktat z Schengen.
Zdrowie
Chyba najwięcej negatywnych recenzji ze strony SLD zebrała reforma zdrowia. Politycy Sojuszu nieraz mówili, że trzeba ją będzie poprawiać.
Liderzy SLD dziś nie chcą jednak odpowiadać na pytanie, w jakim kierunku pójdą zapowiadane zmiany i czy po ewentualnym przejęciu władzy podwyższą składkę na ubezpieczenia zdrowotne. A nie ulega wątpliwości, że sytuacja w służbie zdrowia jest dziś jedną z kluczowych spraw. Nasilające się protesty pielęgniarek mogą rozszerzyć się, brakuje pieniędzy na utrzymanie szpitali, rośnie zadłużenie.
Politycy Sojuszu dają do zrozumienia, że być może zdecydują się na głęboką przebudowę systemu ochrony zdrowia z likwidacją kas chorych włącznie.
Andrzej Celiński, który kierował zespołem ds. zdrowia, nie chciał ujawnić, jakie rozwiązania zostały w nim przyjęte. Powiedział tylko, że rewolucyjne.
Finanse państwa
Jeszcze większą tajemnicą otoczone są prace nad finansami państwa.
Powszechnie wiadomo jedynie, że SLD jest przeciwny reprywatyzacji i gotów jest przystać na zwrot majątków jedynie w ograniczonym zakresie. Z całą pewnością kontynuowana będzie natomiast prywatyzacja, jest bowiem źródłem dochodów dla budżetu państwa, z których SLD nie będzie mógł zrezygnować.
Marek Borowski poza ogólną deklaracją, że SLD nie zamierza podwyższać stawek podatków dochodowych od osób fizycznych, nie chce powiedzieć niczego więcej. Zapewne można się spodziewać, że w obliczu kiepskiej sytuacji finansowej państwa SLD zdecyduje się na podwyższanie podatków pośrednich i likwidację ulg. Takie ogólne sugestie również można usłyszeć od polityków Sojuszu. Jest jednak prawdopodobne, że przed wyborami żadne konkrety nie zostaną ujawnione, gdyż zapowiedź podwyższenia podatków nie jest dobrym sposobem na prowadzenie kampanii wyborczej. | Od blisko roku trwają w SLD prace programowe. powołano 40 zespołów programowych, odpowiadających działom administracji. Ich celem było zdiagnozowanie sytuacji w określonej części gospodarki oraz przedstawienie propozycji działania. Z prac zespołu edukacyjnego wynika, że Sojusz po ewentualnym przejęciu władzy nie zamierza zmieniać zasadniczej struktury systemu edukacyjnego ani wprowadzać zmian do Karty Nauczyciela. Zasadniczą zmianą w systemie oświaty, którą Sojusz chciałby wprowadzić, jest objęcie obowiązkiem nauki sześciolatków. Sojusz chciałby o połowę zredukować liczbę radnych, ograniczyć budżety wojewodów oraz wyeliminować przypadki dublowania się kompetencji. Zespół ds. polityki społecznej zamierza przede wszystkim zabezpieczyć pomoc społeczną przed obniżaniem nakładów budżetowych. Marek Borowski odpowiedzialny za finanse publiczne zgodziłby się na wiele zmian pod warunkiem, że zostałyby one przeprowadzone bezkosztowo.W tej sytuacji można więc przypuszczać, że największe szanse na realizację mają propozycje zespołu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. Tam większość proponowanych zmian nie będzie wymagała dodatkowych kosztów, na przykład przywrócenie stanowiska pełnomocnika ds. kobiet czy powołanie sejmowej komisji ds. równego statusu.Zapewne też Sojusz podejmie próbę zmiany ustawy o planowaniu rodziny i ochronie płodu ludzkiego, dążąc do legalizacji przerywania ciąży z tzw. względów społecznych. Leszek Miller obiecywał, że po przejęciu władzy SLD zwiększy nakłady na policję do wysokości 5 procent wszystkich wydatków państwa, zainicjuje utworzenie szczególnie ciężkiego więzienia o ostrym reżimie dla sprawców najcięższych przestępstw, zaostrzy kary dla recydywistów. Ponadto opracuje pięcioletni program finansowania organów porządku publicznego oraz doprowadzi do uchwalenia tzw. paktu antykorupcyjnego.Józef Oleksy odpowiedzialny za prace zespołu ds. integracji uważa, że przygotowanie do referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej będzie jednym z najważniejszych działań przyszłego rządu w zakresie polityki zagranicznej.
Politycy Sojuszu dają do zrozumienia, że być może zdecydują się na głęboką przebudowę systemu ochrony zdrowia z likwidacją kas chorych włącznie.
Jeszcze większą tajemnicą otoczone są prace nad finansami państwa. |
STYCZNIOWE PODWYŻKI
Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju
Prognozy obniżenia rentowności
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw.
Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.
Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie.
Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu
- Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy.
Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku.
- Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu.
Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne.
W Bizonie szukają oszczędności
W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania.
Konieczne wsparcie na nowych rynkach
Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek.
- Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem.
Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia.
W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników.
Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej
- Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach.
Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju.
Potrzebne stabilne otoczenie
- Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi.
Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie.
Wzrosną koszty sprzedaży
W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży.
Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas.
Do negocjacji z klientem
- Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne.
- Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje.
Lidia Oktaba | Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie na obniżenie rentowności sprzedaży. Firmy zmniejszą nakłady na modernizację i rozwój, co wpłynie na zmniejszenie konkurencyjności polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych. Podwyżki najbardziej odczują przedsiębiorstwa stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. |
Usunięcie z USA wszystkich imigrantów, zamknięcie Żydów w gettach, rozwiązanie amerykańskiej armii - to postulaty kandydatów, którzy nie mają szans na prezydencki fotel
Za plecami faworytów
Keyes ze swym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. Dlatego murzyńska społeczność uważa go za dywersanta.
FOT. (C) AP
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między faworytami - republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. Co nie oznacza, że apetyty na prezydencki fotel ma tylko owa czwórka.
Drzwi do Białego Domu są bowiem teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego.
Keyes i stereotypy
Legitymuje się doktoratem prestiżowego Uniwersytetu Harvarda i ma o wiele lepsze wykształcenie niż Gore, Bradley, Bush czy McCain. Jako doświadczony dyplomata potrafi przebić każdego z nich giętkością mowy. Z rutyną prowadzącego radiowe audycje typu talk-show bez trudu zapędza rywali w kozi róg doborem argumentów. Swym programem moralnej odnowy przekonuje zarówno skrajnych konserwatystów, jak i zagorzałych liberałów. Ale mimo to nie jest faworytem. W mediach wspomina się o nim trochę albo wcale. Czy dlatego, że jest Murzynem?
Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Ma charyzmę, której kompletnie brakuje Bushowi, Gore'owi i Bradleyowi, a swą wyrazistością góruje nawet nad zbierającym najwięcej pochwał za naturalne zachowanie McCainem. Podczas debat z rywalami wypowiada się tak, jakby przed chwilą obył rozmowę z samym Panem Bogiem, i bez względu na to, czy debata dotyczy akurat podatków, czy służby zdrowia, Keyes tradycyjnie zaczyna swe wywody od inwokacji: "Panowie, przecież w ogóle nie o to chodzi". Po czym z zapałem kaznodziei wyjaśnia, że bez wiary w Boga, moralnej odnowy i przywiązania do wartości żadne reformy podatkowe, oświatowe czy jakiekolwiek inne nie będą miały większego sensu.
Do historii wyborczych debat telewizyjnych przejdzie dyskusja przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa, podczas której Keyes zmusił republikańskich rywali do uznania prymatu wiary nad każdym innym aspektem życia. Kiedy bowiem na zamknięcie debaty jej uczestnicy mieli wygłosić końcowe przemówienia, Keyes zaintonował modlitwę. Chcąc nie chcąc pozostali musieli pochylić głowy i przyłączyć się do niej, by potwierdzić tym wyższość argumentów Keyesa. W rezultacie zdobył on w Iowa 14 proc. głosów, choć na kampanię w tym stanie wydał ledwie 250 tys. dol. Wydawcę Steve Forbesa, który zdobył wtedy 30 proc., Iowa kosztowała 10 mln dol.
Jednak w kolejnych prawyborach Keyes plasował się już na szarym końcu. Stał się bowiem, co było nieuchronne, ofiarą stereotypów. "Czy jesteś ochroniarzem?" - zapytali jacyś dwaj faceci relacjonującego prawybory dla telewizji CNN znanego czarnoskórego dziennikarza Leona Harrisa. Ten sam stereotyp, że dobrze ubrany Murzyn może być raczej ochroniarzem, kierowcą lub kelnerem niż VIP-em (bardzo ważną osobą), mści się również na Keyesie. W małych północnych stanach, gdzie tolerancja wobec czarnoskórych jest większa, mógł on jeszcze liczyć na jakieś poparcie, ale na południu, gdzie wielu do dziś z łezką w oku wspomina niewolnictwo, nie może już liczyć na cokolwiek.
Keyes jest też ofiarą stereotypu, że murzyński polityk powinien występować wyłącznie w imieniu swych czarnoskórych współbraci. On tymczasem, ze swym ortodoksyjnym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. W Iowa, na przykład, najwięcej głosów oddali na Keyesa zachwyceni nim biali studenci. Toteż murzyńskie media zupełnie ignorują Keyesa, a murzyńska społeczność uważa go za dywersanta lub wręcz za nowego "wuja Toma".
Pieniądze i sondaże
Wyborom prezydenckim nieodłącznie towarzyszy dyskusja o pieniądzach. Są więc tacy, którzy uważają, że pieniądze znaczą wszystko, i od nich wyłącznie zależy być albo nie być poszczególnych kandydatów. Zwolennicy tej teorii dowodzić będą, że to przecież głównie z powodu pustek w kasie już w przedbiegach musiała się wycofać republikanka Elizabeth Dole. Pani Dole sama zresztą uzasadniała w ten sposób swą rezygnację, nad którą niektórzy ubolewają do dziś, bo tym samym znów nie spełnią się przepowiednie, że prezydentem USA zostanie kobieta.
Do teorii, że pieniądze są najważniejszym atutem kandydatów, będzie również pasował jak ulał Alan Keyes, którego rezygnacja jest tylko kwestią czasu. Ze swymi 3 milionami dolarów Keyes nie może się bowiem równać z dysponującym 15 milionami McCainem, nie wspominając o Bushu, który zgromadził 68 milionów dolarów. Tylko na swe telewizyjne i radiowe ogłoszenia w Karolinie Południowej, gdzie odbędą się następne prawybory republikańskie, Bush wydał dotąd tyle, ile wynosi cały budżet wyborczy Keyesa.
Według innej szkoły myślenia bez przekonującego programu, osobowości i poparcia różnych grup społecznych nawet najzamożniejszy kandydat jest skazany na porażkę. Tu za najlepszy przykład może służyć superbogaty wydawca Steve Forbes, który po trzech rundach prawyborów wycofał się, choć stać go na przeznaczenie na kampanię nawet stu lub więcej milionów dolarów. Rzecz się ma podobnie ze stałym kandydatem Partii Reformatorskiej, teksańskim miliarderem Rossem Perotem, który teoretycznie mógłby kupić wszystkich pozostałych kandydatów, poparcie mediów oraz głosy wyborców i jeszcze zostałoby mu sporo na przyjemności.
Skoro więc pieniądze nie przesądzają o wszystkim, a Keyes ma mocny program i niezaprzeczalną charyzmę, co w takim razie powoduje, że tak atrakcyjni kandydaci jak on czy pani Dole odpadają w konfrontacji z nieciekawymi medialnie i nieróżniącymi się zbytnio programami faworytami w rodzaju Busha czy Gore'a? Oczywistą przyczyną jest po części brak zaplecza w establishmencie i umiejętności dotarcia z postulatami do właściwego adresata. Keyes na własną zgubę ignoruje czarnoskórych, a pani Dole, choć wiadomo, że najsilniejszy kobiecy elektorat jest po stronie demokratów, startowała z ramienia republikanów.
Na takich kandydatach jak Keyes czy Dole mści się też kreowany przez media i sondaże opinii publicznej wizerunek faworyta. Zadziwiające jest bowiem, jak wielu wyborców, którym podoba się Keyes, oddaje w końcu głosy na kogoś innego tylko dlatego, że ten ktoś prowadzi w sondażach i media cały czas to podkreślają. Na tym właśnie polega specyfika prawyborów, podczas których elektoratowi wmawia się, żeby "nie marnował głosów" i stawiał na faworyta partyjnego establishmentu, bo ponoć chodzi nie tyle o wypromowanie któregoś z kandydatów, ile o wizerunek całej partii.
Ofiarą takich zachowań wyborców może wkrótce paść również John McCain, jeśli w Karolinie Południowej Bush, pokonany przez swego konkurenta w New Hampshire, zdoła nawet "za pięć dwunasta" wykazać się choćby minimalną przewagą w sondażach. Dopiero podczas właściwych wyborów konfrontacja między kandydatami nabiera największego znaczenia i dopiero wtedy takie osobowości jak Keyes mogłyby w pełni zademonstrować swą ewidentną przewagę nad konkurentem. Wtedy bowiem Amerykanie głosują bardziej sercem niż głową, ale do tego czasu o "innych kandydatach" nikt już nie będzie pamiętał.
Ekstremiści i żartownisie
Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści, którzy wprawdzie doskonale wiedzą, że nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, ale też żal by im było zmarnować taką okazję do pofolgowania swym ambicjom. Pod tym względem prym tradycyjnie wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej - grono postaci tak barwnych, że hollywoodzcy producenci powinni bić się o kontrakty z nimi na główne role w filmach.
Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Ostatnio Buchanan otrzymał oficjalne poparcie dla swej kandydatury od byłego lidera Ku-Klux-Klanu Davida Duke'a. Poirytowało to nawet Jesse Venturę, innego barwnego działacza "reformatorów", który zanim został gubernatorem stanu Minnesota, był gwiazdą wrestlingu - amerykańskiej odmiany zapasów. Ventura wycofał swe poparcie dla Buchanana i przeniósł je na magnata budowlanego oraz bohatera skandali towarzyskich Donalda Trumpa. Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne. Na placu boju z ramienia zagrożonej rozłamem Partii Reformatorskiej pozostanie więc zapewne Ross Perot. Podczas poprzednich wyborów udało mu się zdobyć 8 proc. głosów i to jest w zasadzie wszystko, na co i tym razem mogą liczyć "ekstremiści".
O ile o kandydatach Partii Reformatorskiej, za którymi bądź co bądź stoją wielkie pieniądze, media wspominają raz na jakiś czas, o tyle wieści o kandydatach drugiego bieguna "ekstremy" trzeba już szukać na łamach gazet ze świecą. A przecież kandydat i zarazem założyciel oraz lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera. Kongres, który jego zdaniem trwoni czas na bezsensowne debaty, powinien obradować nie więcej niż 90 dni w roku, a ponadto wszyscy kongresmani oraz prezydent powinni raz na jakiś czas pracować w czynie społecznym na rzecz obywateli. Byle nie przy wyrębie lasów, wierceniu szybów naftowych czy wypasie bydła na gruntach publicznych, gdyż to też, w myśl programu pacyfistów, powinno być zakazane. | Drzwi do Białego Domu są teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego.Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Donalda Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne.lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera. |
PZU
Ministerstwo skarbu żąda wyjaśnień od Eureko w sprawie motywów prywatyzacji
Wojna prawników
Emil Wąsacz, minister skarbu, wystąpił do Eureko z listem, w którym zarzuca temu konsorcjum, że wzięło udział w prywatyzacji PZU w innym celu, niż to podawało podczas negocjacji. W związku z tym minister domaga się od Eureko wyjaśnień i zapowiada, że do tego czasu wstrzymuje się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Wczoraj PZU Życie zaskarżył postanowienie sądu w sprawie okresowego zakazu sprzedawania akcji BIG Banku Gdańskiego.
15 lutego BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze (w sumie 30 proc. akcji) PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom około 7 proc. akcji BIG Banku Gdańskiego. Sąd przychylił się do ich wniosku i zakazał sprzedaży akcji. We wniosku do sądu napisano, że "Głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko BV w proces prywatyzacji PZU było leżące u podstaw umowy prywatyzacyjnej założenie, że nabycie akcji PZU przez bank i znaczącego akcjonariusza banku - Eureko będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Warunkiem włączenia się banku i Eureko w prywatyzację PZU było utrzymanie co najmniej na dotychczasowym poziomie udziału PZU i jego spółki zależnej PZU Życie w kapitale akcyjnym banku, co miało zapewnić dotychczasowym akcjonariuszom banku większość na walnym zgromadzeniu banku i zapobiec wrogiemu przejęciu banku przez Deutsche Bank."
Zagrożone interesy PZU
Minister Wąsacz po zapoznaniu się z tym wnioskiem BIG BG i Eureko wystosował list do prezesa Eureko Joao Talone, w którym napisał, że w żadnym z dokumentów wiążących obie strony prywatyzacji nie ma mowy o tym, by głównym powodem tej operacji było utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG. W umowie nie wprowadzono żadnych zastrzeżeń w odniesieniu do dysponowania akcjami BIG BG, choć wprowadzono takie zastrzeżenia w stosunku do innych aktywów PZU. Zdaniem ministra, stabilizacja akcjonariatu BIG BG jako główny motyw zainwestowania w PZU naraża prywatyzowaną spółkę na to, że jej rozwój może zależeć od sytuacji w banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU, którym było zapewnienie jej rozwoju i umocnienie pozycji rynkowej. Według ministra, inne motywy przedstawione we wniosku do sądu mogą świadczyć o celowym wprowadzeniu w błąd ministerstwa skarbu przez konsorcjum. Gdyby ministerstwo znało wcześniej cel oferty BIG BG i Eureko, zostałaby ona odrzucona.
Na koniec listu minister pisze do prezesa Talone: "Nie przesądzając prawnych skutków i znaczenia Państwa oświadczenia dla ważności zawartej przez nas umowy oczekuję wyjaśnień od Pana prezesa co do rzeczywistego stanu rzeczy. Do tego czasu wstrzymuję się z zajęciem stanowiska co do rekonstrukcji zarządów PZU i PZU Życie".
List wysłano 21 lutego do Eureko i członków rady nadzorczej PZU. Stało się to w przeddzień posiedzenia rady nadzorczej, która miała zadecydować o dalszych losach zawieszonych członków zarządu PZU. Posiedzenie to nie odbyło się, gdyż nie przyszli na nie trzej przedstawiciele konsorcjum i dwaj skarbu państwa.
Przypomnijmy, że o zawartej w przeddzień prywatyzacji umowie sprzedaży przez PZU (za około 300 mln zł) akcji BIG BG Deutsche Bankowi nic nie wiedziało konsorcjum BIG BG i Eureko. Ostatnio ze strony Eureko - porozumienia europejskich firm ubezpieczeniowych - zaczęto składać deklaracje, że gdyby skarb państwa nie zgodził się na odwołanie zawieszonych członków zarządu PZU, wówczas wystąpi ono ze skargą do organów Unii Europejskiej.
Kolejne pozwy, kolejne wnioski
PZU Życie SA zaskarżyło postanowienie stołecznego Okręgowego Sądu Gospodarczego z17 lutego, zakazujące PZU i PZU Życie oraz powiązanym z nimi spółkom zbywania akcji BIG Banku Gdańskiego na czas procesu. Z wnioskiem o wydanie takiego zakazu wystąpiły BIG BG i Eureko, które zapowiedziały wystąpienie z pozwem o ustalenie nieważności umów z 4 listopada ubiegłego roku między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży niemieckiemu bankowi owych akcji. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wkrótce PZU złożyć może podobne zażalenie.
Adwokat Stefan Jaworski, pełnomocnik PZU Życie, postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. W zażaleniu, które wczoraj po południu wpłynęło do sądu, pisze, że wniosek o wydanie zabezpieczenia podpisało m. in. dwoje członków zarządu BIG BG, którzy jego zdaniem nie byli uprawnieni do reprezentowania banku, w konsekwencji bank ten właściwie nie wniósł skutecznie wniosku, a bez tego nie mogło być ważnie wydane zabezpieczenie. Adwokat kwestionuje też prawo (legitymację) wnioskodawców (BIG BG i Eureko) do wytaczania w ogóle tej sprawy, w szczególności ich argumentację, że jako akcjonariusze PZU nie mieli bezpośredniego wpływu na sposób zarządzania majątkiem PZU i PZU Życie. Podobnie kwestionuje twierdzenie, że rozdysponowanie akcji ma być sprzeczne z założeniami prywatyzacyjnymi PZU i interesem jego akcjonariuszy. Zdaniem pełnomocnika PZU Życie, akcjonariusze - zgodnie z kodeksem handlowym - nie mają zapewnionego bezpośredniego wpływu na prowadzenie spraw spółki, a wolę swoją mogą wyrażać na walnym zgromadzeniu. Tymczasem akcjonariusze PZU nie podjęli żadnej uchwały w zakresie akcji BIG BG.
Z kolei na argumentację BIG BG i Eureko, że jako giełdowi inwestorzy zainteresowani są oczywiście przestrzeganiem reguł obowiązujących uczestników tego rynku, mec. Jaworski odpowiada, że od zapewnienia przestrzegania reguł giełdowych są KPWiG, prokuratura i podobne instytucje, jeżeli więc wnioskodawcy uznali, iż zostały one jakoś naruszone, (zdaniem adwokata zastrzeżenie takie nieuzasadnione) to powinni zwrócić się do tych organów - a nie uzasadnić nimi wystąpienia o unieważnienie umowy. Skoro nie są uprawnieni do wytaczania powództwa, to nie mieli też prawa żądać wydania zaskarżonego zakazu. Wreszcie, zakaz ów w istocie zaspokaja roszczenia wnioskodawców, aby faktycznie doprowadzić do niezbywania akcji, a nie taka jest rola instytucji zabezpieczenia - dodaje adwokat. DOM, PJ. RFK
KOMENTARZ
Na pewno niefortunne było sformułowanie użyte w pozwie BIG Banku Gdańskiego i Eureko o tym, że głównym motywem zakupu 30 proc. akcji PZU była chęć stabilizacji akcjonariatu BIG Banku Gdańskiego. Traktowanie przez ministra skarbu tego zapisu poważnie świadczy o jego złej woli. Trudno bowiem przypuszczać, żeby ktoś kupował za ponad 3 mld zł mniejszościowy pakiet akcji jakiejkolwiek firmy i podejmował dalsze zobowiązania po to tylko, by w ten sposób zdobyć kontrolę nad 7-8 proc. akcji innej firmy, której cała wartość wynosiła wówczas 3,6 mld zł, a dziś - 8,5 mld zł. Raczej należy przypuszczać, że ministerstwo postanowiło bronić się przez atak przed żądaniami Eureko i BIG BG, które czują się oszukane w czasie prywatyzacji PZU.
Paweł Jabłoński | BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom około 7 proc. akcji BIG BG. We wniosku napisano, że Głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko w proces prywatyzacji PZU było założenie, że nabycie akcji PZU przez bank i akcjonariusza będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Minister Wąsacz po zapoznaniu się z wnioskiem wystosował list do prezesa Eureko, w którym napisał, że w żadnym z dokumentów wiążących obie strony prywatyzacji nie ma mowy o utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG. jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZUPZU Życie SA zaskarżyło postanowienie Sądu zakazujące zbywania akcji BIG BG na czas procesu. pełnomocnik PZU Życie postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. kwestionuje też prawo wnioskodawców do wytaczania tej sprawy, w szczególności ich argumentację, że jako akcjonariusze PZU nie mieli wpływu na sposób zarządzania majątkiem PZU i PZU Życie. niefortunne było sformułowanie użyte w pozwie BIG BG i Eureko Traktowanie przez ministra skarbu tego zapisu poważnie świadczy o jego złej woli. należy przypuszczać, że ministerstwo postanowiło bronić się przed żądaniami Eureko i BIG BG, które czują się oszukane w czasie prywatyzacji PZU. |
ROZMOWA
Prof. Lech Kaczyński, minister sprawiedliwości, prokurator generalny
Łagodność rozzuchwala przestępców
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Rz: Jest pan już prawie cztery miesiące ministrem sprawiedliwości. Co w tym czasie udało się panu zrobić?
LECH KACZYŃSKI: Przede wszystkim udało się przygotować projekt około stu trzydziestu zmian w prawie karnym materialnym. To jest niewątpliwie sukces. Skierowałem też do prokuratorów wytyczne w sprawie walki z najgroźniejszymi przestępstwami, czyli przeciwko życiu i zdrowiu, a także wytyczne przypominające konstytucyjną zasadę równości obywateli. Podjąłem też kilka decyzji personalnych w prokuraturze, będących sygnałem, że nastąpiła zmiana podejścia do tego, jak ma działać prokuratura.
Gdy przychodził pan do ministerstwa, spodziewano się personalnego trzęsienia ziemi. Niektóre gazety nawet pana do tego namawiały, podając konkretne nazwiska. Jednak nic takiego się nie stało.
Nie słuchałem ani nie szedłem za tymi podszeptami. Zależy mi jedynie na sprawnym działaniu. Przyszedłem do ministerstwa, aby dokonać generalnych zmian w polityce karnej i sposobie zwalczania przestępczości. Gdy jednak zauważę u podległych mi pracowników brak kompetencji lub niesumienne wykonywanie zadań, będę podejmował właściwe decyzje personalne.
Czy ministerstwo jest sprawnym urzędem?
Nie jest. Pod tym względem mam jeszcze dużo do zrobienia. Na pewno najsłabszym ogniwem jest obieg informacji. Często bywa, że prasa jest szybsza od ministerstwa. W niejednej sprawie czuję się nieodpowiednio szybko poinformowany. Niedawne posiedzenie kierownictwa było zwołane właśnie w tej sprawie.
Wróćmy do pana najważniejszego problemu, czyli prawa karnego. Obstaje pan nadal przy jego reformie?
Obstaję. Nad jej pogłębianiem pracuje cały zespół.
Co ma być jej istotą?
Zmiana relacji między uprawnieniami przestępcy, państwa oraz poszkodowanego. Ma doprowadzić do tego, że państwo i społeczeństwo uzyska przewagę nad przestępcą. W tej chwili każdy dzień dostarcza dowodów, że jest odwrotnie.
Pan jednak położył przede wszystkim nacisk - co spotyka się z krytyką - na surowość karania.
W dalszym ciągu uważam, że kary za szczególnie brutalne przestępstwa, którymi zagrożenie jest bardzo wysokie, są śmiesznie niskie.
Kary kodeksowe czy wymierzane?
I te, i te. W wielu wypadkach nie zgadzam się z zagrożeniami przewidzianymi przez kodeks karny ze względu na trudno zmienialną tendencję sądów do wymierzania kar w dolnych granicach lub nawet korzystania z nadzwyczajnego ich złagodzenia. A w praktyce jest jeszcze gorzej. Poza tym - wspominałem o tym wielokrotnie - środowisko sędziowskie i prokuratorskie uzyskiwało dotychczas sygnały: łagodzić. Nowelizacja prawa karnego ma na celu odwrócenie tych tendencji. Jest ona absolutnie potrzebna nie tylko ze względu na obecną sytuację, ale także na elementarne wartości. Nie może być tak, że najgroźniejsze przestępstwa powodują dla ich sprawców skutki mało dotkliwe i przemijające.
Ale przecież w najgłośniejszych procesach ostatnich miesięcy, podczas których rozpoznawano sprawy najmocniej bulwersujące opinię publiczną, zapadały wyroki dożywotniego więzienia, ze zdecydowanym ograniczeniem możliwości starania się o warunkowe przedterminowe zwolnienie.
Z analiz wynika, że tylko trzynaście procent kar za zabójstwa to dożywocie i dwadzieścia pięć lat.
Kiedyś było dziesięć procent. To efekt niezwykłej łagodności sądów, niczego więcej. A teraz proszę pozwolić na pewną dygresję. Otóż gdy się mówi o karze śmierci, o unicestwieniu przestępcy, to natychmiast padają argumenty o niezwykłej cenie życia. Gdy zaś mówimy o cenie ponoszonej przez ofiarę, wartości te jakoś znikają. Jeśli ktoś zabija, to karę 25 lat więzienia, a praktycznie 15 lat, należy uważać za łagodną.
A dożywocie z zastrzeżeniem, że o przedterminowe zwolnienie można się starać po czterdziestu latach?
Jest karą stosunkowo surową, ale tylko stosunkowo. Poza tym jak mi pan poda trzy takie przykłady z czterdziestoletnim zastrzeżeniem, to już będzie bardzo dobrze. W tym gabinecie siedział u mnie sędzia, który orzekał w niejednej drastycznej sprawie. Powiedział mi, że ma spokojne sumienie, bo tylko raz w życiu skazał na dożywocie. Odpowiedziałem mu krótko: właśnie z tego powodu powinien czuć się źle.
Jaka kara za zabójstwo jest adekwatna?
Jeśli chodzi o drastyczne zabójstwa, np. okrutne, popełnione z chęci zysku, połączone z gwałtem, czy wielokrotne, to właściwa jest kara śmierci.
A na gruncie obowiązującego prawa, gdy jej nie ma?
Dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności - potraktowane dosłownie, a nie jako piętnaście lat - oraz dożywocie. To są kary przeciętnie adekwatne. Choć jest wiele wypadków, gdy występują rzeczywiste okoliczności łagodzące, wtedy mogą zapadać wyroki łagodniejsze.
Czy naprawdę uważa pan - nawet jeśli przyjmie się pańskie argumenty na temat zabójstw - że zaostrzenie kar uzdrowi sytuację? Przecież przestępca nie kalkuluje sobie kary, którą w przyszłości być może dostanie?
Bardzo często kalkuluje. Nie chodzi tu o moje osobiste odczucia. Są wyniki badań wyraźnie na to wskazujące. Wskazuje też na to zdrowy rozsądek. Wielu przestępców bierze pod uwagę, że będzie siedziało w więzieniu, chociaż zgadzam się, że przy obecnej wykrywalności i liberalizacji ten element w rozumowaniu przestępcy niejako słabnie. To jest samonakręcające się koło. Jeżeli wielu sprawców dość drastycznych bądź bardzo drastycznych przestępstw może liczyć na wyrok z zawieszeniem - myślę tu np. o zbiorowych gwałtach - to liczenie się z karą oczywiście nie jest zbyt mocne. Przestępcy mają znakomite warunki bezpieczeństwa i higieny pracy. Trzecia Rzeczpospolita w żadnej dziedzinie nie odniosła tak znakomitych sukcesów jak właśnie w tej. Chciałbym to zmienić.
Twórcy kodeksów karnych mówią, że doszło do zaostrzenia w nich kar, tylko sędziowie nie zawsze z tego korzystają. Pan też nawet teraz na to się skarży.
Po wejściu w życie kodeksu karnego przed dwoma laty usiłowano cynicznie oszukiwać opinię publiczną, że nowy kodeks nie jest łagodniejszy od poprzedniego. Jest oczywiście mniej surowy, co udowodniono. I to gdy chodzi o konkretne zagrożenia, a już zasadniczo, jeśli chodzi o dyrektywy wymierzania kary. Pod tym względem w ogóle nie ma o czym mówić. Rzeczywiście, w pewnych, pojedynczych wypadkach sankcje zostały zaostrzone, niektóre są nawet skrajnie ostre. Proszę nie sądzić, że nie doceniam niebezpieczeństwa fałszowania papierów wartościowych, ale zagrożenie za to od pięciu do dwudziestu pięciu lat, gdy za zatłuczenie człowieka jest od roku do dziesięciu lat, wydaje mi się całkowicie nieproporcjonalne. Natomiast zupełnie wystarczająca jest kara - od roku do dziesięciu lat - za włamanie.
Czy może pan zagwarantować, że pańska terapia da pożądane skutki?
O tym, iż mam rację, świadczą doświadczenia amerykańskie i po części angielskie. Także w innych krajach, na które dziś zwykle się nie powołujemy, gdyż nie były demokratyczne, ostre kampanie przeciwko przestępczości dawały efekty.
Przed 1989 r. w Polsce, i to nie w czasach stalinowskich, siedziało w więzieniach 130 tys. osób, były ustawy zaostrzające karanie różnych rodzajów przestępstw, i nie było lepiej.
Przykro mówić, ale było lepiej. Poziom bezpieczeństwa był wyższy, co nie oznacza, że zadowalający, a w ostatnich latach PRL wyraźnie się jeszcze obniżał. Był to m.in. efekt przeorientowania całego aparatu policyjnego, także MO, na walkę z przeciwnikiem politycznym. Jeszcze raz podkreślam, mówiłem o tym już wielokrotnie, ważny jest poziom bezpieczeństwa obywateli i wypełnianie przez państwo jego elementarnego obowiązku, jakim jest zapewnienie tego bezpieczeństwa, a nie liczba więźniów. W USA w więzieniach będzie niedługo jeden procent obywateli, ale bezpieczeństwo się poprawia.
Jak surowa kara spowoduje, że radykalnie spadnie liczba kradzieży aut, okradzionych mieszkań, wymuszeń rozbójniczych?
Całkiem się tych przestępstw nie wyeliminuje. Jednak by można mówić o zdecydowanej poprawie, musi zaistnieć jednocześnie kilka okoliczności. Po pierwsze - musi sprawnie działać policja. Po drugie - ujęty przestępca musi być przekonany, że nie spotka go tylko symboliczna kara, czyli że nie będzie bezkarny. Nie twierdzę, że za okradzenie komórki trzeba wsadzać na wiele lat, ci ludzie muszą jednak wiedzieć, że pójdą siedzieć w warunkach nie przypominających sanatorium.
Czy nie sądzi pan jednak, że liczba tych dokuczliwych przestępstw zmaleje, gdy będzie się łapało większą liczbę ich sprawców, a nie, jak dotychczas, symboliczną?
W tej chwili łapie się rzeczywiście symboliczną liczbę złodziei, ale gdyby wpadało ich znacznie więcej, to i tak - moim zdaniem - nic by się nie zmieniło. A to dlatego, że byliby absolutnie bezkarni w wyniku przewlekłego postępowania i skazywania z zawieszeniem.
Zgodzi się pan jednak, że najpierw trzeba złapać.
Między surowością kar a efektywnością organów ścigania istnieje bardzo łatwy do uchwycenia związek. Po pierwsze - bezkarność czy zbyt łagodne kary rozzuchwalają przestępców, zwiększają ich pewność siebie, co bardzo utrudnia pracę operacyjną policji. Po drugie - praca policjanta we wskazanej wyżej sytuacji traci sens, co jest bardzo istotnym powodem rozkładu aparatu policyjnego, jego demoralizacji. Po trzecie - zwykły obywatel, a także policjant i prokurator, postawiony w sytuacji strony słabszej wobec przestępcy, któremu niewiele można zrobić, traci chęć do powiadamiania o przestępstwach - ich liczba jest wielokrotnie większa niż wykazywana w statystykach - do zeznawania jako świadek itp. Rośnie zaś tendencja do układania się ze światem przestępczym. Jeśli więc opisać związki przyczynowo-skutkowe odnoszące się do działań mających ograniczyć przestępczość, to zaostrzenie kar jest w oczywisty sposób pierwszym ogniwem tego łańcucha. Przechodząc do najbardziej oczywistych faktów, jeśli policjant wie, że po 24 czy 48 godzinach od złapania przez niego przestępcy ten wyjdzie na wolność, jeśli świadek wie, że za dwa dni czy dwa miesiące może spotkać człowieka, którego obciążył, to trzeba stwierdzić, że jest to sytuacja nienormalna, niezwykle utrudniająca walkę z przestępczością. I z tym trzeba absolutnie skończyć.
I projektowane przez pana zmiany w prawie karnym na to nie będą pozwalały?
Tak, bo jego dyrektywy idą w zupełnie innym kierunku niż obecnego.
Prof. Andrzej Gaberle powiedział, że na pierwszym miejscu planów walki z przestępczością powinna znaleźć się reforma instytucji z nią walczących.
Jeżeli za reformę uznać nowe formy organizacyjne, to ja w to nie wierzę. Teraz bowiem potrzebne są przede wszystkim środki finansowe, procedury i ludzie. Ze wszystkim jest źle, bo klasa polityczna więcej o walce z przestępczością mówi, niż np. w sferze rozwiązań budżetowych cokolwiek robi. Tutaj określam sytuację jako bardzo złą. Procedury są teraz w fazie urealniania. Ale przez wiele lat mieliśmy do czynienia z czymś, co określiłbym jako fiksację. I w końcu jeśli chodzi o ludzi, jest to czynnik niezwykle istotny, ale niezmiernie trudny do zmiany. Na pewno jest tak, że wśród sędziów dominuje mentalność liberalna, wśród prokuratorów ten sposób myślenia pozostawił również głębokie ślady. Myślę też, że w obu tych środowiskach zdarzają się wypadki korupcji - choć nie tak często, jak się słyszy, a środki walki z nią są więcej niż ubogie.
Co jest najsłabszym ogniwem walki z przestępczością: policja, prokuratura, sądy, procedury?
Nie potrafię powiedzieć. Każda z tych instytucji wskazałaby zresztą na kogo innego. Zdaję sobie jednak sprawę, że tendencja liberalna jest najsilniejsza w sądach. Co do tego nie mam wątpliwości. Patologiami, jak wykazały ostatnie badania, jest zaś najbardziej dotknięta policja, co nie oznacza, iż inni są od nich wolni.
Jak ocenia pan realne szanse wprowadzenia w życie planowanych przez pana zmian w prawie karnym? Jego luminarze są w większości im przeciwni.
Nowelizacja procedury jest według mnie pewna. Możliwość dokonania tzw. małej nowelizacji w prawie materialnym oceniam na ponad pięćdziesiąt procent. Czas może utrudnić natomiast większe zmiany. Chciałbym też przekonać prokuratorów, że można działać inaczej, że dotychczasowa aksjologia była niesłuszna.
Rozmawiał: Jan Ordyński | Rz: Jest pan już prawie cztery miesiące ministrem sprawiedliwości. Co w tym czasie udało się panu zrobić?
LECH KACZYŃSKI: Przede wszystkim udało się przygotować projekt około stu trzydziestu zmian w prawie karnym materialnym. Skierowałem też do prokuratorów wytyczne w sprawie walki z najgroźniejszymi przestępstwami, czyli przeciwko życiu i zdrowiu, a także wytyczne przypominające konstytucyjną zasadę równości obywateli. Podjąłem też kilka decyzji personalnych w prokuraturze, będących sygnałem, że nastąpiła zmiana podejścia do tego, jak ma działać prokuratura. Przyszedłem do ministerstwa, aby dokonać generalnych zmian w polityce karnej i sposobie zwalczania przestępczości. Gdy jednak zauważę u podległych mi pracowników brak kompetencji lub niesumienne wykonywanie zadań, będę podejmował właściwe decyzje personalne.
Czy ministerstwo jest sprawnym urzędem?
Nie jest. Na pewno najsłabszym ogniwem jest obieg informacji. Często bywa, że prasa jest szybsza od ministerstwa. W niejednej sprawie czuję się nieodpowiednio szybko poinformowany.
Wróćmy do pana najważniejszego problemu, czyli prawa karnego. Obstaje pan nadal przy jego reformie?
Obstaję. Nad jej pogłębianiem pracuje cały zespół. Ma doprowadzić do tego, że państwo i społeczeństwo uzyska przewagę nad przestępcą.W dalszym ciągu uważam, że kary za szczególnie brutalne przestępstwa, którymi zagrożenie jest bardzo wysokie, są śmiesznie niskie.
Nowelizacja prawa karnego jest ona absolutnie potrzebna nie tylko ze względu na obecną sytuację, ale także na elementarne wartości. Nie może być tak, że najgroźniejsze przestępstwa powodują dla ich sprawców skutki mało dotkliwe i przemijające.
Jaka kara za zabójstwo jest adekwatna?
Jeśli chodzi o drastyczne zabójstwa, np. okrutne, popełnione z chęci zysku, połączone z gwałtem, czy wielokrotne, to właściwa jest kara śmierci.
A na gruncie obowiązującego prawa, gdy jej nie ma?
Dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności - potraktowane dosłownie, a nie jako piętnaście lat - oraz dożywocie.
Jak surowa kara spowoduje, że radykalnie spadnie liczba kradzieży aut, okradzionych mieszkań, wymuszeń rozbójniczych?
Całkiem się tych przestępstw nie wyeliminuje. Jednak by można mówić o zdecydowanej poprawie, musi zaistnieć jednocześnie kilka okoliczności. Po pierwsze - musi sprawnie działać policja. Po drugie - ujęty przestępca musi być przekonany, że nie spotka go tylko symboliczna kara, czyli że nie będzie bezkarny. Teraz potrzebne są przede wszystkim środki finansowe, procedury i ludzie. Na pewno jest tak, że wśród sędziów dominuje mentalność liberalna, wśród prokuratorów ten sposób myślenia pozostawił również głębokie ślady. Myślę też, że w obu tych środowiskach zdarzają się wypadki korupcji. |
GEOLOGIA
Morze Śródziemne wlało się do Morza Czarnego
Dobrodziejstwo potopu
RYS. MAREK KONECKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
"Był tedy potop przez czterdzieści dni na ziemi (...) Piętnaście łokci wezbrały wody (...) Zaginęło tedy wszelkie ciało ruchające się na ziemi, i z ptaków, i z bydła, i z zwierząt, i z wszelkiej gadziny płazającej po ziemi, i wszyscy ludzie (...) I trwały wody nad ziemią sto i pięćdziesiąt dni (Genesis, VII: 17-24)." Tak brzmi wersja biblijna. A co na to współczesna nauka?
Mitologia
Etnografowie i religioznawcy skatalogowali mity o potopie. Występują one w zasadzie na całym świecie, co więcej, wśród przekazów o gigantycznych, totalnych katastrofach, legenda o potopie jest najbardziej rozpowszechniona. Znana jest wśród ludów we wszystkich częściach świata, w Indiach, Egipcie, Chinach, Mezopotamii, Grecji, Persji, Peru, Meksyku, Ziemi Ognistej, Kolumbii, Arktyce, Australii, na Litwie, Nowej Gwinei, Malajach, Karaibach.
Jej rdzeń, wszędzie, nie różni się w zasadzie od przekazu biblijnego: Pierwsza ludzkość upada pod względem etycznym, toteż Bóg postanawia zgładzić nieudany rodzaj, w tym celu sięga po jedyny skuteczny sposób - zsyła powszechny potop. Ratuje się z niego para lub kilkoro ludzi; środkiem ocalenia niezmiennie jest łódź, korab, jakaś arka. Po opadnięciu wód uratowani dają początek nowej ludzkości. Praojciec Noe ma wielu kolegów.
Mit o potopie jest prastary, sięga czasów, gdy topniał lodowiec, a to wydarzenie geofizyczne miało miejsce mniej więcej 10 000 lat temu, proces ten trwał jakiś czas, około dwóch tysiącleci. Na skutek tego wydarzenia w dziejach planety, poziom mórz i oceanów podniósł się o kilkadziesiąt metrów, szacuje się, że mniej więcej o 60 m. Jednak, proces błyskawiczny w skali geologicznej, w skali życia człowieka był na tyle powolny, że trudno go było dostrzec. Potop polodowcowy z całą, naukową pewnością, miał miejsce, ale najprawdopodobniej został przez ludzkość przegapiony. Skąd zatem powszechny mit o potopie?
Geofizyka
I oto pojawiła się w tej sprawie kolejna glosa. Jej autorami są amerykańscy geofizycy William Ryan i Walter Pitman z Obserwatorium Oceanologicznego Lamont-Doherty w Palisades (stan Nowy Jork). Podczas kongresu geofizycznego w San Francisco przedstawili - po prostu - scenariusz potopu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w 1993 roku wspólnie z Rosjanami w rejonie, o którym mówi przekaz biblijny, czyli nad Morzem Czarnym - Arka Noego wylądowała przecież na górze Ararat.
Ryan i Pitman twierdzą, że katastrofa rzeczywiście nastąpiła, około 7500 lat temu.
Rzecz w tym, że Morze Czarne nie zawsze było morzem, jeszcze 10000 lat temu akwen ten stanowił największy na świecie zbiornik słodkiej wody. Podobnie zresztą Bałtyk nie od razu był morzem, początkowo, po stopnieniu lodowca, stał się ogromnym jeziorem jeszcze bez połączenia z Morzem Północnym. Ale właśnie w tym okresie gwałtownie dobiegała końca epoka lodowcowa, czasza lądolodu na półkuli północnej tajała, poziom oceanów i mórz rósł, dosłownie, z dnia na dzień.
I właśnie około 7500 lat temu, gdy wody Atlantyku (Morza Północnego) przelały się przez Kattegat i Skagerrak do Bałtyku, podobne wydarzenie nastąpiło w rejonie Bosforu, gdzie wezbrane Morze Śródziemne zwaliło wątłą barierę skalną i wlało się do jeziora, którego tafla leżała 150 metrów niżej.
Określenie "wlało się" jest eufemizmem, powstał fantastyczny wodospad, kilka razy większy od Niagary. Według obliczeń amerykańskich geofizyków, poziom jeziora rósł od 30 do 60 cm w ciągu doby. Proces ten trwał około roku. Przez ten czas zalanych zostało 100 000 kilometrów kwadratowych ziem wokół jeziora. To był najprawdziwszy potop. Łoskot, grzmot, ryk niebywałego wodospadu, według obliczeń akustyków, mógł być słyszalny w promieniu stu kilometrów.
Ludzie egzystujący w tamtym rejonie musieli go słyszeć, musieli o wszystkim wiedzieć, musieli widzieć ląd zalewany przez wodę, z godziny na godzinę. Wydarzenie tej skali nie mogło nie znaleźć odbicia w legendach, przekazach; toteż znalazło, czego dowodem mitologia Mezopotamii: mit o potopie zawarty jest w eposie "Gilgamesz", z niego wywodzi się biblijny przekaz o potopie. Jednym słowem, 7500 lat temu w tamtym rejonie rzeczywiście zaistniały warunki, aby jakiś Noe zbudował arkę.
Geologia
Wiercenia geologiczne dokonane w dnie Morza Czarnego, u wybrzeży Ukrainy, na wysokości Półwyspu Krymskiego, wykazały na głębokości 140 m pod powierzchnią wody istnienie zerodowanej warstwy gliny i żwiru, co świadczy, że znajdowała się ona niegdyś w ujściu rzeki do wielkiego jeziora. W warstwie tej znaleziono pozostałości korzeni roślin i ślimaków słodkowodnych. Jest to niepodważalny dowód jeziorowej przeszłości Morza Czarnego.
Przeprowadzono również wiercenia w pasie wód o głębokości od 120 do 50 m. W odwiertach stwierdzono szczątki morskiego gatunku mięczaka "Cardium edule", występującego pospolicie w Morzu Śródziemnym.
Nauka wie nie od dziś, że Morze Czarne było niegdyś jeziorem, i nie to stanowi rewelację. Lecz dotychczas sądzono, że Morze Śródziemne wlewało się do jeziora powoli i - w związku z tym - powoli i regularnie tworzyły się nowe osady denne, i że ślimaki znajdowane głębiej są starsze od tych znajdowanych bliżej powierzchni.
Tymczasem wiek "Cardium edule" określony metodą węgla radioaktywnego C14 okazuje się taki sam, niezależnie od głębokości: 7500 lat. Wytłumaczenie tego faktu, zdaniem Amerykanów, jest proste: Poziom wód jeziora podnosił się błyskawicznie, jezioro w mgnieniu oka, w ciągu jednego roku, przeistoczyło się w morze. To był potop.
Archeologia
Ale, jak twierdzą Ryan i Pitman, skutki potopu, okazały się w dłuższej perspektywie czasu dobroczynne, ponieważ potop przyczynił się do rozkwitu rolnictwa. Owszem, potop spowodował zagładę, na zalanych terenach, pierwszych neolitycznych, rolniczych pól, gospodarstw, wiosek na eksploatowanych żyznych brzegach wielkiego jeziora. Ale potop zmusił także tych ludzi, którzy przeżyli kataklizm, do migrowania i zarazem szerzenia nowatorskiego, rolniczego trybu życia. Ryan i Pitman nie są zdziwieni, że właśnie w tym mniej więcej czasie, 7400 lat temu na terenach dzisiejszej Armenii, Gruzji, Rumunii pojawia się pług oraz irygacja pól.
Potop był potężnym impulsem do wędrówki ludów. Rolnicze plemiona wędrowały wzdłuż dolin wielkich europejskich rzek, docierały w V tysiącleciu p.n.e. na tereny Niemiec, Austrii, Czech, Polski. Są na to bardzo liczne i niepodważalne archeologiczne dowody. W V tysiącleciu przez przełęcze karpackie docierały na południe Polski i osiadały w pasie lessów małopolskich gromady rolników znad Dunaju, szerząc nowy, rewelacyjny i rewolucyjny tryb życia. Następnie, dolinami Wisły i Odry wędrowały na północ, docierały do Ziemi Pyrzyckiej i na Kujawy.
Środowiska naukowe nie uznały hipotezy Ryana i Pitmana za absurdalną. Jednak zdaniem przeważającej liczby badaczy, potop był tylko jednym z wielu czynników światowej ekspansji rolnictwa, jedynie przyspieszył działanie mechanizmu, który już wcześniej "sam z siebie" funkcjonował.
A jeśli tak, potop zdaje się potwierdzać porzekadło, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło; wprawdzie jesteśmy przywiązani do mitu o złych, katastrofalnych skutkach potopu, ale nauka nie potwierdziła dotychczas jego szkodliwości, wprost przeciwnie, istnieją przesłanki - tak twierdzą Amerykanie - do traktowania potopu jako dobrodziejstwa. | Etnografowie i religioznawcy skatalogowali mity o potopie. Występują one na całym świecie, co więcej, wśród przekazów o gigantycznych katastrofach, legenda o potopie jest najbardziej rozpowszechniona. Skąd zatem powszechny mit o potopie?
pojawiła się w tej sprawie kolejna glosa. Jej autorami są amerykańscy geofizycy. Podczas kongresu geofizycznego przedstawili scenariusz potopu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w 1993 roku wspólnie z Rosjanami nad Morzem Czarnym. twierdzą, że katastrofa rzeczywiście nastąpiła, około 7500 lat temu.
Morze Czarne nie zawsze było morzem,10000 lat temu akwen ten stanowił największy na świecie zbiornik słodkiej wody. I właśnie około 7500 lat temu wezbrane Morze Śródziemne zwaliło wątłą barierę skalną i wlało się do jeziora, którego tafla leżała 150 metrów niżej.
Nauka wie nie od dziś, że Morze Czarne było niegdyś jeziorem, i nie to stanowi rewelację. Lecz dotychczas sądzono, że Morze Śródziemne wlewało się do jeziora powoli.
Tymczasem wiek określony metodą węgla radioaktywnego C14 okazuje się taki sam, niezależnie od głębokości. Wytłumaczenie tego faktu, zdaniem Amerykanów, jest proste: Poziom wód jeziora podnosił się błyskawicznie, jezioro w mgnieniu oka, w ciągu jednego roku, przeistoczyło się w morze. To był potop.
skutki potopu, okazały się w dłuższej perspektywie czasu dobroczynne, ponieważ potop przyczynił się do rozkwitu rolnictwa. Owszem, potop spowodował zagładę, Ale zmusił także ludzi do migrowania i zarazem szerzenia nowatorskiego, rolniczego trybu życia. |
KOSZYKÓWKA
Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok -
Odchudzanie naturalne
MAREK CEGLIŃSKI
Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków.
Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn.
Walka o Euroligę
Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć.
Formuła 2+2
W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit.
Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera.
Nieoczekiwana zmiana miejsc
Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról.
Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego.
Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra.
Łotewska fala
Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy.
Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław.
Maskoliunas i Daneu
O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody.
Wielka trójka
Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka.
Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw.
Bez Krzykały i Tomczyka
Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze.
Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer.
Wójcik wolał w kraju
Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze.
Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa.
Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić).
Rejterada sponsorów
Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał.
Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie.
Rok na zmiany
W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001.
Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok.
Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama. | Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków.Nie ma wśród faworytów Bobrów. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson.Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001. |
WOJCIECH KOWALCZYK
Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje
Na bezrobociu
STEFAN SZCZEPŁEK
W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę.
Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem.
"Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk.
Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo.
Wejście smoka
W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk.
Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka.
Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk?
Chłopak z Woli
"Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam.
Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej.
To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze."
Do nieznanego kraju
W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też.
"W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie."
Napastnik z przeszłością
Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś.
"Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza."
Nienawidzę dyskotek
Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii.
Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy.
"Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje." | Wojciech Kowalczyk
Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. "w dziewięćdziesiątym roku Janusz Olędzki zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej.
Zagrałem tak, że podpisali ze mną umowę. "W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Kiedy Legii odebrano tytuł - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. "Stałem się zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale klub mi nie płaci, więc nie pracuję. jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym. Ale bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić." |
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej
Czego jeszcze nie wiemy w fizyce?
KRZYSZTOF A. MEISSNER
14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów.
Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie.
Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności).
Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać.
Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące.
Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku.
Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości).
Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii.
Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej.
Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła.
Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy... | Sto lat temu Max Planck przedstawił hipotezę, która dała początek fizyce kwantowej. Idea była tak zaskakująca, że dopiero po latach znalazła zastosowanie, do dziś jednak nie została w pełni zrozumiana. W 1900 r. fizyka teoretyczna wydawała się nauką zamkniętą, w której niewiele pozostało do wyjaśnienia. Od tamtego czasu powstało jednak kilka rewolucyjnych teorii i zupełnie nowych pytań. Do najważniejszych problemów współczesnej fizyki należą kwantowa teoria grawitacji oraz kwantowa teoria pola. Matematycznie są one jeszcze zbyt skomplikowane. Rozwiązania wymagają także problemy z zakresu fizyki cząstek elementarnych, struktura wielkoskokowa we wszechświecie oraz nadprzewodnictwo wysokotemperaturowe. Być może poszukiwanie rozwiązań tych zagadnień doprowadzi do kolejnej rewolucji pojęciowej. |
DYSKUSJA
Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa
ELŻBIETA CHOJNA-DUCH
Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania.
Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału.
Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją.
Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów.
Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań.
Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie?
Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa:
administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"),
administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu".
Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej.
Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe.
Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie.
W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one:
30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa,
15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa,
4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej.
Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane.
Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa).
Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów.
Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej.
Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym.
Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych.
Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego | Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, czy i w jaki sposób wybory polityczne zaspokajają zbiorowe potrzeby mieszkańców, polepszają jakość ich życia, zwiększają sprawność administracji i obniżają koszty jej działania. Podział zadań między poszczególne struktury w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, tak by uniknąć dublowania funkcji oraz by oddzielić kompetencje stanowiące, wykonawcze, nadzorcze i kontrolne. Ważne jest więc, by podział ten wyznaczać wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek. Istotny jest też jednoznaczny podział majątku pomiędzy poszczególne szczeble, stosownie do ich zadań i potrzeb. Do tego niezbędna jest analiza kosztów zadań różnych rodzajów administracji. Kolejnym krokiem jest określenie źródeł i form prawnych dochodów. W rządzie powstały dwa projekty ustaw o administracji rządowej oraz samorządzie terytorialnym w województwie. Sa one jednak zaledwie fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej, gdyż dotyczą wyłącznie szczebla wojewódzkiego. W projektach kompetencji i zadań tego szczebla nie skoordynowano z zadaniami powiatów czy gmin. Brak w nich również jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie, przez co nie można ustawowo określić wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla. To z kolei utrudnia jednostkom planowanie budżetowe. Projekty nie wprowadzają też jednoznacznego podziału kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego oraz nie określają jasno pozycji wojewody. W kontekście wszystkich tych niejasności zaskoczenie wzbudza precyzyjne wyznaczenie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa, które projektodawca określa jako podstawowe źródło finansowania województwa. Takie precyzyjnie określone udziały nie mogą być jednak rzetelne, gdyż nie da się przeprowadzić rachunków symulacyjnych, bo nieznana jest przyszła liczba i wielkość województw. Projekty pomijają też problem współistnienia w województwie dwóch oddzielnych budżetów – samorządowego i rządowego. W rezultacie obydwa projekty należy traktować wyłącznie jako wstępne założenia reform, które można będzie wcielić w życie dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości. |
ROZMOWA
Jerzy Dudek, bramkarz Feyenoordu i reprezentacji Polski
Życie w klasztorze
FOT. (C) REUTERS
Jerzy Dudek (na zdjęciu obok z lewej strony) ma 27 lat.
Od 3 lat nie opuścił ani jednego oficjalnego meczu Feyenoordu. 28 sierpnia na gali zorganizowanej przez holenderski związek piłki nożnej otrzyma nagrodę dla najlepszego piłkarza ligi holenderskiej w minionym sezonie. Ostatni piłkarz z zagranicy otrzymał takie wyróżnienie 20 lat temu.
Czy będzie pan grał do końca kontraktu, czyli do roku 2003 w Rotterdamie?
JERZY DUDEK: To zależy od klubu. Jeżeli klub dostanie poważną ofertę, to trzeba będzie ją rozważyć. Życie piłkarzy zawodowych to wieczna tułaczka. Nie mamy prawa do niczego się przyzwyczaić. Ciężko się będzie rozstać z Holandią.
W jakim klubie chciałby pan grać?
Jak byłem małym chłopcem, to chciałem grać w III lidze w Górniku Knurów. Po 100 meczach w III lidze marzyłem o I lidze. Teraz gram w Feyenoordzie i słyszę o innych klubach. Gra w czołowym klubie włoskim, angielskim czy hiszpańskim - w Barcelonie, AC Milan, Realu, Interze Mediolan, Juventusie, Arsenalu - jest marzeniem każdego zawodowego piłkarza.
Według prasy holenderskiej za grę w Lidze Mistrzów do kasy Feyenoordu wpłynęło 30 milionów guldenów, czyli ok. 12 mln dolarów. Ile dostali z tego piłkarze?
Brutto ok. 7 mln dolarów. Zapłaciliśmy jednak od tej kwoty wielki podatek, bo 60 procent.
Jak pan trafił do Rotterdamu?
Przez przypadek, w 1996 roku. Najpierw byłem tam na obozie zimowym z moim klubem, Sokołem Tychy. Rozegraliśmy dwa sparingi z rezerwami Feyenoordu i zainteresował się mną menedżer Feyenoordu. Wróciłem do Polski i po pół roku Feyenoord przeprowadził z Sokołem poważne rozmowy. Oba kluby szybko dobiły targu. Z ciężkim sercem jechałem do Holandii. Byłem wtedy bramkarzem bez doświadczenia, rozegrałem w I lidze tylko 15 meczów. Nie płacono nam pensji przez kilka miesięcy. Koledzy sami mnie popychali, żebym wyjechał za granicę, bo dzięki pieniądzom z mojego transferu mogli egzystować. W lipcu 1996 roku podpisałem z Feyenoordem 6-letni kontrakt.
Ile zapłacił Feyenoord za pański transfer?
Czapkę gruszek. Suma jest 6-cyfrowa, śmiesznie mała. Lepiej jej nie wymieniać.
Zbigniew Małkowski jest trzecim Polakiem w Feyenoordzie, oprócz pana i Tomasza Rząsy. Jak porozumiewacie się z holenderskimi kolegami?
W szatni z Tomkiem żartujemy oczywiście po polsku. Na boisku dominuje język piłkarski i holenderski. Znajomość języka zawsze się przydaje. Kiedy do klubu przybyło 7 - 8 obcokrajowców, klub zlecił nam obowiązkową naukę holenderskiego. Lekcje odbywały się dwa razy w tygodniu.
Ostatnio odszedł z Feyenoordu trener Leo Beenhakker. Dlaczego?
Oficjalna przyczyna - to brak wyników. Razem z Tomkiem uważamy, że Beenhakker nie powinien odchodzić.
Reprezentacja Polski nie zakwalifikowała się do finałów mistrzostw Europy. Jakie są tego przyczyny?
Futbol to gra zespołowa. Liczą się nie tylko indywidualne umiejętności zawodników, ale i to, żeby wszystkim się chciało grać. Nie zawsze tak jest. Niektórzy myślą, żeby jak najszybciej urwać się ze zgrupowania i pojechać do domu. Wielu piłkarzy z reprezentacji Polski gra w zachodnich ligach. Podobnie jest z reprezentacją Holandii. Niestety, w naszej kadrze nie ma takich piłkarzy, jakich ma Holandia - oni grają w najlepszych klubach Europy, w Barcelonie, Manchesterze United, Interze, Arsenalu. Piłkarze holenderscy zajmują tam pierwszoplanowe role, decydują o obliczu tych zespołów. Niektórzy polscy piłkarze wręcz siedzą na ławce rezerwowych w zachodnich klubach. A w kraju udają wielkich piłkarzy i twierdzą, że od razu im się należy miejsce w reprezentacji. Moim zdaniem na to miejsce trzeba zasłużyć grą w klubie.
Wyniki reprezentacji są pochodną organizacji tego sportu w Polsce. Nie ma bazy treningowej dla juniorów. W Holandii każda wioska ma takie boiska treningowe, jakich u nas nie ma narodowa drużyna. U nas juniorzy muszą grać na wynik. W Holandii na tym etapie szkolenia wynik nie jest ważny. Mówią: "Przegrajmy mecz, ale nauczmy się czegoś. To będzie w przyszłości procentować." W Holandii dziecko zaczyna chodzić na treningi, gdy ma 6 lat. W Polsce szkolenie zaczyna się późno, od 11 roku życia. To wynik złej sytuacji finansowej klubów. Poza tym ludzie nie są przyzwyczajeni do płacenia składek na klub ani zawożenia dzieci na mecze swoimi samochodami. Polscy piłkarze przyzwyczaili się, że klub musi im wszystko dać.
Jak wygląda pański przeciętny dzień? Trenuje pan więcej niż w Polsce?
Środy są wolne, to dzień dla rodziny. Zwykle o 10.30 zaczynam 30-, 45-minutowy trening z dwójką innych bramkarzy, mamy własnego trenera. Później dołączam do grupy. Po 1,5 - 2 godzinach treningu czeka mnie siłownia i masaże. Obiad jemy o 13.00. Poza tym żyjemy według własnych zasad, ale do wielu rzeczy w nowym środowisku trzeba się dopasować, bo inaczej zaczynają się problemy.
Zawsze chciał pan być bramkarzem?
Zaczynałem jak wszyscy, od gry na podwórku. Byłem najmłodszy i stawiano mnie do bramki, bo wszyscy chcieli strzelać gole i się cieszyć. Potem byłem w klasie sportowej. Gdy miałem 13 lat, trener zaczął wystawiać mnie w polu, ale minął rok i wróciłem do bramki. Trener uznał, że tam przydam się najbardziej.
Jakie ma pan hobby?
Moja rodzina to moje hobby, żona Jolanta i 3-letni syn. Jestem domatorem. Kolekcjonuję koszulki znanych piłkarzy i bramkarzy, mam ich ponad 30. W Feyenoordzie mamy tylko po dwa zestawy koszulek, wiec w meczach ligowych nie ma mowy o wymianie. Na grę w Lidze Mistrzów mieliśmy więcej koszulek i mogłem się wymieniać.
W telewizji belgijskiej nazywają pana "Jerzy Jurek Dudek".
Nie mogę wytłumaczyć niektórym Holendrom, ani Belgom, że imię Jurek to zdrobnienie od Jerzy. Imienia Jerzy nie mogą wymówić, więc podpisuję się Jurek. Jedni nazywają mnie Jurek, inni Jerzy Jurek.
Jest pan popularny. Niektórzy mówią o "dudkomanii". Czy ma pan jakieś przywileje w sklepach?
Dają mi zniżki przy zakupach. Znajomy Włoch za darmo chce gościć mnie i moją rodzinę w swojej restauracji. Twierdzi, że to przywilej dla przyjaciół. Ale ja nie chcę ludzi wykorzystywać.
W Holandii stał się pan idolem młodzieży. Dostrzegło to haskie Ministerstwo Spraw
Zagranicznych. Chcą pana sfilmować w Polsce, przybliżyć nasz kraj młodym Holendrom i w ten sposób propagować akces Polski do Unii Europejskiej. Co pan na to?
Słyszałem o tych planach od mojego menedżera. To poważna sprawa. Jeżeli mogę w ten sposób pomóc ojczyźnie, to oczywiście się zgadzam. Wejście Polski do Unii to sprawa bardzo poważna. Ma to plusy i minusy. Nie chciałbym jednak, żeby po wejściu Polski do UE nasi rolnicy czekali pod moim domem i mówili: "Ty, my nie chcemy do Unii".
Czy pańscy klubowi koledzy wiedzą coś o Polsce?
Dwa lata temu dwóch moich kolegów obejrzało film "Lista Schindlera" i postanowili pojechać do Polski, do Krakowa, aby zobaczyć na własne oczy miejsce akcji filmu i książki. Ja im pomogłem, pojechałem razem z nimi. Zwiedziliśmy Kraków, getto, gdzie nakręcono film, byliśmy w Oświęcimiu. Wycieczka wywarła na nich wielkie, pozytywne wrażenie. Miło się później wypowiadali o Polsce w prasie holenderskiej. W tym roku koledzy wybierają się do Berlina.
Czy Holendrzy mają szansą wygrać mistrzostwa Europy?
Chciałbym, żeby tak było. Będzie im bardzo ciężko, będą pod wielką presją i nie wiem, czy zawodnicy będą w stanie sobie z tym poradzić. Ja będę im kibicować przed telewizorem w kraju. Mam zaplanowany miesięczny urlop z rodziną. Czekają mnie też dwa benefisowe mecze: jeden z moich pierwszych trenerów obchodzi 60. urodziny, a trener Kaczmarek 30-lecie pracy trenerskiej. Na początku lipca wracam do Rotterdamu, do pracy i życia w klasztorze.
Rozmawiała w Rotterdamie
Małgorzata Bos-Karczewska | Jerzy Dudek ma 27 lat.
Od 3 lat nie opuścił ani jednego oficjalnego meczu Feyenoordu. 28 sierpnia na gali zorganizowanej przez holenderski związek piłki nożnej otrzyma nagrodę dla najlepszego piłkarza ligi holenderskiej w minionym sezonie. Ostatni piłkarz z zagranicy otrzymał takie wyróżnienie 20 lat temu.
Czy będzie pan grał do końca kontraktu w Rotterdamie? To zależy od klubu. W jakim klubie chciałby pan grać?Gra w czołowym klubie włoskim, angielskim czy hiszpańskim - jest marzeniem każdego zawodowego piłkarza.Ostatnio odszedł z Feyenoordu trener Leo Beenhakker. Dlaczego?
Oficjalna przyczyna - to brak wyników. Reprezentacja Polski nie zakwalifikowała się do finałów mistrzostw Europy. Jakie są tego przyczyny?Wyniki reprezentacji są pochodną organizacji tego sportu w Polsce. Nie ma bazy treningowej dla juniorów. |
Unia Wolności to partia, która potrafi wymuszać dialog
Pomysł na nowoczesność
RYS. MICHAŁ KORSUN
MIKOŁAJ DOWGIELEWICZ
Unia Wolności, z nowym kierownictwem, stoi przed zadaniem wzmocnienia swej pozycji na scenie politycznej. Notowania Unii, od czasu wyjścia z rządu i decyzji niewystawienia kandydata w wyborach prezydenckich, spadały. Powstanie kolejnej partii w bezpośrednim sąsiedztwie UW - Platformy Obywatelskiej, wzmocniło wrażenie, że Unia potrzebuje nowej więzi z wyborcami: świeżych idei i nowego stylu działania.
Nic w tym dziwnego - podczas pierwszej dekady polskich przemian UW odgrywała rolę głównej siły zmieniającej polską politykę i gospodarkę. W tych latach UW miała dwie twarze - kojarzona była zarówno z koncepcją społecznej gospodarki rynkowej, jak i z walką o racjonalizm w polityce gospodarczej, najpierw w obliczu zastoju lat koalicji SLD - PSL, a następnie w relacji do niekiedy księżycowych pomysłów gospodarczych i personalnych partnerów koalicyjnych z AWS.
Jakie elementy powinny wyznaczać wizerunek Unii Wolności w drugiej dekadzie przemian? Jaki jest pomysł na Unię w przyszłości, w perspektywie wyborów parlamentarnych i w dalszych latach? Chciałbym przedstawić kilka uwag młodego członka Unii.
Polityczne centrum
Podstawowym założeniem jest, że w Polsce potrzebne jest polityczne centrum. Jeszcze trzy lata temu wielu komentatorów przewidywało, że w Polsce może ukształtować się system dwupartyjny. Nie sądzę, aby miał się zrealizować taki scenariusz. Mimo że polska lewica jest już jednoznacznie ukształtowana, to nie wydaje się, aby podobny blok miał powstać po prawej stronie spektrum. Powstaje zatem duża szansa na budowę politycznego centrum.
Analogicznie w Holandii, Belgii, Finlandii czy Szwecji na lewicy istnieje jedno dominujące ugrupowanie, a w centrum i po prawej stronie występuje kilka formacji, które mimo utrzymywania swej tożsamości politycznej zachowują zdolność współdziałania ze sobą. Ich wspólną cechą jest liberalny stosunek do gospodarki, umiarkowanie w sprawach ideowych, chęć skorzystania z szans, jakie niesie jednoczenie Europy i otwarcie rynków światowych. Partią, która ma takie przekonania i chce się określać jako polityczne centrum, jest i chce być w Polsce Unia Wolności.
Nowoczesna Polska
Dla Unii w programie nowoczesnej Polski trzy sprawy są kluczowe. Po pierwsze, wyzwalanie ludzkiej inicjatywy - w działalności gospodarczej, w aktywności obywatelskiej i w kulturze. Po drugie, nacisk na politykę państwa, która sprzyja rozwojowi gospodarczemu i jakości życia Polaków - przede wszystkim dotyczy to ukierunkowania polityki budżetowej na inwestowanie w edukację i naukę. Po trzecie wreszcie, eliminacja patologii, które utrudniają życie - przede wszystkim chorego systemu ochrony zdrowia.
Taki program wyrasta z przekonania, że potrzebne są nowe pomysły na zapewnienie Polakom prosperity. Obecnie, gdy bezrobocie stało się podstawowym problemem społecznym i gospodarczym, nie wystarczą lekarstwa, które aplikowano dziesięć lat temu, gdy kwitły małe firmy, dzięki którym powstawały nowe miejsca pracy w sektorze prywatnym.
Powód do dumy, dowód sukcesu
Polska w ciągu kilku lat stanie się członkiem Unii Europejskiej. Będzie to powodem do dumy, ale na ten sukces musimy jeszcze ciężko pracować: zapewnić polskiej gospodarce i pracownikom jak najlepsze warunki uczestnictwa w Jednolitym Rynku UE, a także przygotować się do przyjęcia funduszy unijnych. Są to realne problemy polityki gospodarczej i społecznej na najbliższe lata i każda partia polityczna w Polsce musi mieć propozycje w tej dziedzinie. Uważam, ze istotną rolę w wyznaczaniu kierunku powinna mieć Unia Wolności.
Partia adresująca swe przesłanie do ludzi przedsiębiorczych i wykształconych, którzy oceniają pozytywnie zmiany, jakie zaszły w Polsce w ostatnich dwunastu latach, musi stawiać jako kwestię zasadniczą niwelowanie podziału na Polskę A i B. Ta pierwsza to budynki ze szkła i stali w dużych miastach, ta druga to dramatycznie wysokie bezrobocie, zły dostęp do edukacji i lecznictwa oraz strach przed wejściem do Unii Europejskiej.
Uważam, że tu potrzebne jest zaangażowanie Unii Wolności. Za dużo energii zużyliśmy w ostatnich kilku latach w tworzenie pomysłów dla Warszawy czy Katowic, za mało w myślenie o tym, jak wspomóc ludzką inicjatywę w Nysie, Ostrowcu czy Bielsku-Białej.
W jaki sposób Unia Wolności powinna wdrażać ten program i jakich będzie szukała partnerów? Musi zważać na zachowanie równowagi na scenie politycznej oraz na podtrzymanie dialogu sił politycznych o wszystkich zasadniczych tematach polityki państwa.
Przechył na lewo
Osiągnięcie tych celów, szczególnie w obliczu obecnych notowań przedwyborczych lewicy, może okazać się utrudnione. Polskiej scenie politycznej wyraźny przechył na lewo utrudni dążenie do równowagi. Może także utrudnić dialog. Dlatego celem Unii Wolności jest i będzie poszukiwanie szansy na dialog sił politycznych, a także szans na odzyskanie równowagi na scenie publicznej. Dla publicznego wizerunku UW ważne jest, że jest partią, która potrafi wymuszać dialog, a nie eskalować napięcie w sprawach takich jak walka z bezrobociem, przygotowanie gospodarki i prawa do członkostwa w Unii Europejskiej czy rozwój edukacji.
Unia jest otwarta na wspólne działania z partnerami politycznymi, którzy mają bliski nam program. Od czasu koalicji z AWS ważnym partnerem Unii było Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Z partią Jana Marii Rokity łączą nas nie tylko biografie, lecz także bliskość programowa: na przykładzie UW i SKL najłatwiej tłumaczyć cudzoziemcom, co oznacza w Polsce program centrum i centroprawicy. SKL pełniło funkcję swego rodzaju łącznika pomiędzy AWS i UW. Decyzja SKL o opuszczeniu AWS oznacza, że UW i SKL muszą poszukiwać teraz nowej formuły współpracy, lecz także to, że dialog Unii z AWS będzie potrzebował nowego łącznika.
Podpisaliśmy niedawno Przymierze dla Przyszłości z Forum Dialogu, stowarzyszeniem Marka Goliszewskiego i Macieja Jankowskiego. Forum proponuje rozwiązania bliskie naszemu programowi nowoczesnej Polski. Porozumienie to ma charakter otwarty. Dotyczy to w oczywisty sposób SKL i Platformy Obywatelskiej. Trudno jednak powiedzieć, czy obie partie zechcą z tego skorzystać.
SKL musi wyjaśnić swe relacje z PO. Platformę, która korzysta obecnie z dużego zaufania dawanego jej - raczej na kredyt - w sondażach, czekają jeszcze decyzje personalne i polityczne, które określą jej kształt i tożsamość polityczną. Okaże się, czy jest partią centrowo-liberalną, dystansującą się od Kościoła, jak chciałby Jan Krzysztof Bielecki, czy będzie zajmować bardziej konserwatywne stanowisko.
Przywódcy Platformy, dopóki mówią o takich sprawach jak podatki czy finansowanie polityki, nie są zmuszeni do ujawniania różnic ideowych. Oblicze polityczne Platformy i postacie, które będą ją reprezentować, są obecnie przedmiotem gorączkowych rozmów i negocjacji wewnątrz PO.
Minione żale
Z punktu widzenia Unii Wolności nie powinno to mieć jednak większego znaczenia. Prawdopodobnie Unia Wolności będzie mogła współpracować z PO. Przeszłe żale i wzajemne pretensje nie mogą przecież stanowić o substancji polityki. Myślę jednak, iż porozumieniu obu stron służyłoby, gdyby uznały, że ich głównym celem działania nie jest destrukcja organizacyjna i polityczna partnera.
Trudno w tej chwili powiedzieć, jak dalece realne są alianse polityczne centrum i centroprawicy. Zawierucha w AWS, niejasna pozycja SKL i samozadowolenie PO sprawiają, że najbardziej prawdopodobny scenariusz to wzajemna konkurencja wyborcza. Możliwe wydaje się wystawienie wspólnych kandydatów do Senatu, co zapewne stępiłoby wrażenie ostrej rywalizacji tych partii w kampanii wyborczej.
Pisanie o Unii Wolności przypomina trochę dylemat osoby, która ma przygotować reklamę nowego modelu mercedesa, atrakcyjnego dla młodych, ale równie solidnego jak poprzednik. Unia zmienia się, wskazuje nowe idee i otwiera się na nowe środowiska. Nowości te muszą współgrać z solidnością marki, którą Unia ma. Wtedy osiągnie sukces.
Autor jest sekretarzem Rady Politycznej UW.
[email protected] | Unia Wolności, z nowym kierownictwem, stoi przed zadaniem wzmocnienia swej pozycji na scenie politycznej. Notowania Unii, od czasu wyjścia z rządu i decyzji niewystawienia kandydata w wyborach prezydenckich, spadały. w Polsce potrzebne jest polityczne centrum. Partią, która ma takie przekonania i chce się określać jako polityczne centrum, jest i chce być w Polsce Unia Wolności. |
Jakie są szanse inicjatywy politycznej Andrzeja Olechowskiego, Donalda Tuska i Macieja Płażyńskiego?
Sztuka łączenia przeciwieństw
JANUSZ A. MAJCHEREK
Jednym z powodów przewagi, jaką SLD ma nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia i spajania różnych nurtów i frakcji, czego nie potrafią konkurenci, popadający z tego powodu w wewnętrzne konflikty i rozłamy. Czy inicjatywa Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska będzie potwierdzeniem, czy przezwyciężeniem tych tendencji?
Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe. Różne grupy elektoratu wymagają zróżnicowanej oferty programowej, do jej sformułowania i realizacji potrzebne jest urozmaicone zaplecze ideowe, a takie mogą stworzyć tylko wielorakie grupy działaczy i członków.
Formacje monoideowe, opierające się na dogmatycznie strzeżonej jedności i czystości doktrynalnej, nie mają szans w pluralistycznym społeczeństwie i demokratycznej rywalizacji. W ostatnich miesiącach wewnątrz AWS i UW wystąpiły tendencje do takiego organizacyjno-ideowego zawężania, co doprowadziło do secesji części zaniepokojonych tym członków, czujących się dyskryminowanymi.
Sami przeciw sobie
Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. Dwa z nich wybijają się na plan pierwszy. Jeden wywodzi się ze związku zawodowego, dysponuje jego bazą członkowską, zapleczem organizacyjnym i grupą zaufanych działaczy. Drugi skupia polityków sensu stricto, mających własne partie, a niekiedy nawet zadatki na mężów stanu, ale nie tak rozległe wpływy. Różnice między nimi znajdują wyraz na planie ideologicznym.
Działacze związkowi hołdują na ogół najprostszym przekonaniom narodowo-katolickim, nie wymagającym uchwycenia takich chrześcijańsko-demokratyczych czy konserwatywno-liberalnych niuansów, jak zasada subsydiarności czy skomplikowane relacje osoby i wspólnoty. Taki też, odpowiednio do głoszonych poglądów, mają elektorat.
Prymat wewnątrz AWS zdobył nurt związkowy i katolicko-narodowy, reprezentowany przez przewodniczącego, który poniósł z kolei klęskę w rywalizacji o poparcie społeczne w wyborach prezydenckich. Zdaniem przeciwników dowiodło to, że dominacja działaczy związkowych i ich poglądów spycha całą formację na manowce, dlatego zażądali dymisji niefortunnego przywódcy.
W rewanżu związkowi delegaci, nie znoszący przemądrzałego Rokity i wyniosłego, dystyngowanego Płażyńskiego ani nie rozumiejący subtelności poglądów Halla, obrzucili ich na zjeździe "Solidarności" dosadnymi epitetami. Mimo zawartego później porozumienia skłócone i nisko oceniane przez elektorat ugrupowanie stanęło po odejściu Płażyńskiego na progu rozpadu.
Słodko-gorzka zemsta etosu
Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Jedną grupę stanowią środowiska profesorsko-mentorskie, odwołujące się do tradycyjnego etosu i ideałów dawnej, zwłaszcza tzw. postępowej, inteligencji, mające poczucie misji, ideowego posłannictwa i społecznej wrażliwości. Drugi nurt tworzą beneficjenci przemian zapoczątkowanych w 1989 roku i reprezentujący ich działacze, zorientowani technokratycznie, stawiający cele pragmatyczne i realizujący je metodami elastycznie dostosowywanymi do okoliczności, ceniący skuteczność i sukces, dążący do niego energicznie i aktywnie, bez zahamowań, dylematów i rozterek. Różnicom między nimi odpowiada odmienność elektoratu: pierwsi mają ostoję w słabnącej i dezintegrującej się inteligencji budżetowej, drudzy szukają oparcia w powstającej i rozwijającej się klasie średniej.
Dominacja nurtu inteligencko-etosowego w dawnej Unii Demokratycznej spychała ją na pobocze polskiej polityki, wraz z kurczącym się elektoratem tej proweniencji. Środowiska te z bólem przyjęły przywództwo w UW sztandarowego technokraty Leszka Balcerowicza i znosiły je z zaciśniętymi zębami, zmuszone do tego dobrym wynikiem kampanii wyborczej 1997 roku, eksponującej osobę lidera, a kierowanej przez Pawła Piskorskiego, uosabiającego nowy unijny pragmatyzm i traktowanego z odpowiednią do tego niechęcią.
Gdy Balcerowicz odszedł, przystąpiono z zapałem do batalii o schedę po nim. Choć usiłowano przedstawiać Bronisława Geremka, reprezentującego i uosabiającego nurt inteligencko-profesorski, jako "oczywistego" przywódcę całej UW, siły okazały się nadspodziewanie wyrównane i jego zwycięstwo nad Tuskiem zostało osiągnięte niewielką przewagą głosów. Upojeni sukcesem stronnicy nowego-starego lidera postanowili jednak wziąć wytęskniony odwet na pokonanych konkurentach, a zemsta była tym słodsza, że osiągnięta dzięki organizacyjnej sprawności i dyscyplinie oraz pragmatycznej przebiegłości, czyli przeciwników pognębiono ich własnymi metodami. Ci uznali w rezultacie, że nie ma już w partii dla nich miejsca.
Liberalizm jest bogatą doktryną, rozciągającą się od bieguna socjalliberalnego do liberalno-konserwatywnego. Istnienie dużego potencjalnego elektoratu na tym obszarze wykazał wynik wyborczy Andrzeja Olechowskiego, do poparcia którego nie dopuściła "etosowa" część Unii. Ugrupowanie to mogło skupić te różne nurty i grupy wyborców, wewnętrzne rozgrywki udaremniły to jednak i prowadzą do rozpadu partii. Bronisław Geremek może okazać się równie "oczywistym" przewodniczącym UW, jak Marian Krzaklewski był "naturalnym" kandydatem AWS do prezydentury.
Siła różnorodności
Sojusz Lewicy Demokratycznej jest też ugrupowaniem wielonurtowym. Są w nim zarówno dawni aparatczycy PZPR, przedstawiciele komunistycznego aktywu, jak i partyjni reformatorzy, rewizjoniści i "liberałowie". Ci i tamci mają swój elektorat. Po części to nostalgicy za PRL, ideologiczni wrogowie kapitalizmu i zmian zapoczątkowanych w 1989 roku, a zwłaszcza znienawidzonego przez nich Balcerowicza, co ukazała reakcja na desygnowanie go przez prezydenta na stanowisko prezesa NBP. Ale są tam też środowiska doceniające reformy ustrojowe i systemowe, a choć z innych powodów przeciwne obecnym ich wykonawcom, to nie zamierzające ich unicestwić. Jednym socjalizm wciąż nie wyparował z zaczadzonych doktrynalnymi uprzedzeniami głów, drudzy mają poglądy i sympatie socjaldemokratyczne czy wręcz socjalliberalne, są wśród nich nawet niegdysiejsi antykomuniści.
Im silniej jednak komentatorzy wytykają różnice między eseldowskimi liberałami a towarzyszami Szmaciakami i dziwią się, jak Cimoszewicz, Kaczmarek czy Borowski, nie mówiąc już o Celińskim, mogą być w jednej partii z dawnymi funkcjonariuszami reżimu, "weteranami walki i pracy" czy związkowymi radykałami z OPZZ, pod wspólnym przewodem mającego "betonowy" rodowód Leszka Millera i przy wsparciu kibicującego im Urbana, tym wyraźniej widać, że oni sobie nie przeszkadzają, lecz są nawzajem potrzebni, uzupełniają się i nie zamierzają się na siebie obrażać, a tym bardziej wzajemnie eliminować.
Im dłużej SLD istnieje, tym więcej nurtów wchłania i szerszą rozlewa się falą, co znajduje odzwierciedlenie w powiększaniu się jego elektoratu. Aż trudno uwierzyć, że tak sprawnie radzą sobie z wewnętrznym pluralizmem i życiem frakcyjnym działacze ukształtowani przeważnie w partii monopolistycznej, monoideologicznej i monocentrycznej.
Wielość nurtów w jednym ugrupowaniu politycznym może być kłopotem, ale może też być atutem. Kłopotliwe i trudne jest ich integrowanie, zapewnianie harmonijnej koegzystencji, łagodzenie konfliktów i utrzymywanie rywalizacji między nimi w ramach uczciwej gry o lepszy program i przywództwo oraz większe poparcie wyborców. Atutem jest natomiast możliwość sformułowania bardziej zróżnicowanej i szerokiej oferty programowej dla elektoratu i pozyskania jak najliczniejszych jego grup i środowisk. W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Wskaźniki społecznego poparcia wyraźnie pokazują, które z nich do której należą kategorii.
Chybotliwa platforma
Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego, zamkniętego w skostniałych strukturach i ograniczonych kręgach elektoratu oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym, a partii wąskim grupom interesu lub ideologicznym dogmatom i uprzedzeniom. To może spodobać się wielu nieortodoksyjnie myślącym, otwartym światopoglądowo i umiarkowanie liberalnym kręgom społeczeństwa.
Potencjalny elektorat istnieje nie tylko wśród wyborców Olechowskiego, lecz obejmuje połowę polskiego społeczeństwa, co pokazały analizy przeprowadzone przez Centrum Badań Regionalnych, których wyniki zaprezentowała na tych łamach jego szefowa Wisła Surażska ("Rz" nr 10 z 12 stycznia). W badaniach sondażowych zrealizowanych przez Pracownię Badań Społecznych na zlecenie "Rz" gotowość głosowania na nową formację zadeklarowało 23 procent respondentów ("Rz" nr 15 z 18 stycznia). W Polsce, gdzie prawica jest zideologizowana i uzwiązkowiona, a lewica postkomunistyczna, utrzymuje się szczególnie duża przestrzeń dla politycznego centrum, pozostającego poza manichejską polaryzacją i dwubiegunową konfrontacją.
Biorąc pod uwagę zróżnicowane rodowody polityczne liderów, można dostrzec szanse ich formacji na zdezaktualizowanie kryteriów historyczno-genealogicznych i przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL, co usiłowała bezskutecznie zrealizować po lewej stronie Unia Pracy. Szanse są tym większe, że nie grozi jej, ze względu na proporcje uczestników i profil ideowy, zdominowanie przez SLD, jakie przytrafiło się UP.
Ów profil ideowy i programowy jest już zarysowany, wystarczy sięgnąć do oferty sformułowanej w książce Andrzeja Olechowskiego ("Wygrać przyszłość"), a także tej zawartej w książce Donalda Tuska ("Idee gdańskiego liberalizmu").
Nowe ugrupowanie nie miałoby też kłopotów z przywództwem, bo na jego czele stoją trzy wyraziste, dobrze znane i szanowane osobistości, wolne przy tym od skłonności autorytarnych i osobistych animozji oraz nadmiernych ambicji. Wszystko wskazuje na to, że ten triumwirat jest zdolny współpracować zgodnie i harmonijnie.
Nowa formacja dysponuje więc wieloma atutami, zanim jeszcze się zorganizowała. Ale też największych kłopotów przysporzą jej właśnie kwestie organizacyjne. Na inicjatorach ciąży odium secesjonistów, od którego muszą się w pierwszej kolejności uwolnić. Potem będą musieli stawić czoło naporowi środowisk marginalnych, egzotycznych i ekstremistycznych, które w nowym rozdaniu będą szukać (już szukają) swojej kolejnej szansy.
Następnie trzeba będzie uniknąć przekształcenia całej inicjatywy w chaotyczne pospolite ruszenie, które poszłoby w rozsypkę przy pierwszym niepowodzeniu czy konflikcie wewnętrznym. Dobór współpracowników, sprzymierzeńców i sojuszników oraz ustalenie warunków ich koegzystencji i kooperacji będzie kluczem do organizacyjnego, a potem ewentualnie wyborczego sukcesu. Niewykluczone, że jego osiągnięcie będzie wymagać zawarcia przymierza z dawnymi, opuszczonymi kolegami partyjnymi.
Inicjatyw podobnych do tej było w minionym dziesięcioleciu wiele, począwszy od Porozumienia Centrum, w niektórych zresztą brali udział autorzy obecnej propozycji. Wszystkie okazały się zupełnie lub w zasadzie nieudane, więc i ta ma słabe widoki na powodzenie. Stojące przed nią zadanie wymaga skonstruowania platformy dostatecznie szerokiej, by zmieściły się na niej i nie spychały z niej różne grupy i środowiska, a jednocześnie na tyle zwartej i solidnej, by pod ich ciężarem nie wygięła się, nie załamała czy pękła ani nie wywróciła w wyniku jakiegoś przechyłu. - | Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe.Formacje monoideowe, opierające się na dogmatycznie strzeżonej jedności i czystości doktrynalnej, nie mają szans w pluralistycznym społeczeństwie i demokratycznej rywalizacji. W ostatnich miesiącach wewnątrz AWS i UW wystąpiły tendencje do takiego organizacyjno-ideowego zawężania, co doprowadziło do secesji części zaniepokojonych tym członków, czujących się dyskryminowanymi.Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty.Prymat wewnątrz AWS zdobył nurt związkowy i katolicko-narodowy, reprezentowany przez przewodniczącego, który poniósł z kolei klęskę w rywalizacji o poparcie społeczne w wyborach prezydenckich. Zdaniem przeciwników dowiodło to, że dominacja działaczy związkowych i ich poglądów spycha całą formację na manowce, dlatego zażądali dymisji niefortunnego przywódcy.
W rewanżu związkowi delegaci, nie znoszący przemądrzałego Rokity i wyniosłego, dystyngowanego Płażyńskiego ani nie rozumiejący subtelności poglądów Halla, obrzucili ich na zjeździe "Solidarności" dosadnymi epitetami.Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Jedną grupę stanowią środowiska profesorsko-mentorskie. Drugi nurt tworzą beneficjenci przemian zapoczątkowanych w 1989 roku i reprezentujący ich działacze. Różnicom między nimi odpowiada odmienność elektoratu: pierwsi mają ostoję w słabnącej i dezintegrującej się inteligencji budżetowej, drudzy szukają oparcia w powstającej i rozwijającej się klasie średniej.Dominacja nurtu inteligencko-etosowego w dawnej Unii Demokratycznej spychała ją na pobocze polskiej polityki, wraz z kurczącym się elektoratem tej proweniencji.Sojusz Lewicy Demokratycznej jest też ugrupowaniem wielonurtowym. Są w nim zarówno dawni aparatczycy PZPR, przedstawiciele komunistycznego aktywu, jak i partyjni reformatorzy, rewizjoniści i "liberałowie". Ci i tamci mają swój elektorat. W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Wskaźniki społecznego poparcia wyraźnie pokazują, które z nich do której należą kategorii.
Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnegooraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym. |
LEKTURY: Powieść Dariusza Bitnera "Rak"
Lęk przed nieznanym
JANUSZ DRZEWUCKI
Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu.
Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo. Udowadniając, że jest pisarzem - chociaż formalnie nie należy do żadnego związku twórczego, a jego opublikowany dorobek wydaje się niezbyt imponujący - udowadnia swoją winę.
W stanie podejrzenia
Aby udowodnić, że jest pisarzem, bohater "Raka" musi nie tylko odpowiedzieć na absurdalne pytanie: "jaką się pan para problematyką", ale także zrobić rzecz najbardziej dla pisarza nieznośną - opowiadać swoje opowiadania. Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K. Tej ostatniej paranteli Bitner w tekście nie ukrywa, mało tego, bohater "Raka" również nazywa się na K. Jego nazwisko brzmi - Kaczorek. Czy jednak ktoś o takim - symptomatycznym?, banalnym?, zabawnym? - nazwisku może być skazany na los tak tragiczny, jak los bohatera jednej z najwybitniejszych powieści XX wieku?
Cóż, Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje też sobie sprawę, że wyrok na niego zapadł, zanim zredagowano akt oskarżenia: "Minęło nas kilku mężczyzn. Każdemu bez wyjątku ten z płaszczem i aktówką oświadczał: Jest Kaczorek. Wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, i odchodzili obojętnie. (...) Musiałem coś porządnie przeskrobać. Przestępstwo na skalę co najmniej ogólnokrajową. Kto wie, czy nie jestem szpiegiem aby. Najnowszym okazem mordercy i gwałcicielem kobiet. Każdy, kto usłyszy moje nazwisko, wie od razu, o co chodzi. Tylko ja nie wiem. Tylko mnie moje tak niewinnie brzmiące nazwisko myli. Coś szykują. Mają jakieś plany. Obedrą mnie na przykład ze skóry. Jest świetny, wyostrzony hak, który wlezie mi pod żebra. Stąd te uśmiechy, skurcze ust. Już się cieszą z tego, co będzie. Jest Kaczorek. Będzie zabawa. Szykują rożen". Ale być może są to tylko zrodzone z lęku uzurpacje Kaczorka? W rzeczywistości milicjantom wydaje się on kimś żałosnym i groteskowym, kto niemal do trzech zliczyć nie potrafi. Prędzej czy później - gdy już go nastraszą, gdy pobawią się jego kosztem - zapewne zwolnią go.
Prawdziwy dramat nie odbywa się zatem pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Tym sposobem Dariusz Bitner prowadzi w "Raku" podwójną grę: po pierwsze - pomiędzy bohaterami utworu, po drugie - między sobą, autorem, a nami, czytelnikami.
Relacja z przesłuchania jest inkrustowana cyklem opowiadań Kaczorka, całość składa się z krótkich sekwencji narracyjnych, przedzielonych rozmyślaniami bohatera, do tego dochodzą wyjątki z pisarskiego notesu samego Dariusza Bitnera. Mamy tu więc do czynienia z narracją wielopłaszczyznową. Pisarzowi życie wydaje się co najwyżej "kompilacją dygresji". I tak właśnie chciałby skomponować swój utwór. Tym samym podsuwa nam jeszcze jeden trop metaliteracki, a więc to, co nie od dziś stanowi o specyfice jego prozy.
"Rak" to nie tylko rzecz o kryminalnym zaplątaniu młodego twórcy, to przede wszystkim wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Jednym z głównych tematów zarówno rozmowy na komendzie, jak i kontemplacji samego autora jest proces powstawania dzieła literackiego.
W stanie wojennym
Nie będę ukrywał, że "Rak" jest, według mnie, jedną z najważniejszych książek prozatorskich, jakie ukazały się w ubiegłym roku. Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć, że - jak wynika z dat umieszczonych pod tekstem - swoją opowieść pisał Bitner od kwietnia 1981 do sierpnia 1983, drukiem zaś ukazała się w 1985 roku, w marcowym numerze "Twórczości". Miała być jednym z głównych ogniw prozatorsko-eseistycznej książki "Sam w śmietniku słów", którą do publikacji przyjęło wydawnictwo "Czytelnik". Jak autor wspomina: "Udało się jej dobrnąć do postaci szczotki, z datą na stronie tytułowej 1989, i tu zmarła śmiercią męczeńską na ołtarzu nowego ładu gospodarczego". Za nie opublikowany tom "Sam w śmietniku słów" Bitner otrzymał w roku 1990 Nagrodę im. Edwarda Stachury. Mało tego, w 1991 roku przyznano mu Nagrodę im. Stanisława Piętaka za czekający na książkową edycję zbiór mikropowieści "Trzy razy", który do księgarń trafił kilka lat później. W ciekawych czasach żyliśmy.
To fakt, opowieść Bitnera powstała w stanie wojennym, jednak opowieścią o stanie wojennym nie jest. Być może dzięki temu, że nie ma nic wspólnego z obowiązującą wówczas w naszej prozie konwencją socrealizmu a rebours, uchroniła się przed niebezpieczeństwem anachronizmu, okazała się tekstem odpornym na działanie czasu. Chyba że dla kogoś decydujące znaczenie ma to, że w opowieści występują milicjanci a nie policjanci.
Świadomość zła
Ambicją Bitnera jest "Przedstawić świat, jakiego nie chcielibyśmy znać. (...) Koszmar spychany w nieświadomość, ale przecież i świat w sobie: wyeksponować". Tematami utworów, które Kaczorek relacjonuje podczas przesłuchania, są: samotność, choroba, przemoc, gwałt, samobójstwo, morderstwo, śmierć. Człowiek w jego narracjach nie zawsze brzmi dumnie, bynajmniej nie jest istotą anielską. Wręcz przeciwnie: "w moich opowiadaniach egzystują ludzie-sowy, ludzie-pająki, ludzie-dynie, ludzie-kukły, szmaty, smrody, twarze nie myte, zapocone, z kilkudniowym brudem wciśniętym w zmarszczki na szyi, wokół oczu, ludzie-pokraki, snujące się wszędzie zwidy".
Bitner dosadnie i brutalnie mówi nam, że człowiek z natury jest bardziej zły, niż dobry, że główną jego predylekcją jest skłonność do występku, grzechu, zbrodni, ale także do samounicestwienia. "Zło można równie dobrze wyładować na sobie" - notuje w swoim notesie i zaraz dodaje: "To najdłuższe samobójstwo z wynalezionych przez człowieka".
Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń. Za wieloma, cytowanymi zresztą w utworze, pisarzami powtarza Bitner, że aby być dobrym twórcą, czyli takim, któremu się wierzy, musi "babrać się w najwredniejszych zakamarkach człowieka. Bo cóż dobitniej świadczy o człowieczeństwie, jak nie świadomość istnienia zła". Nie kryje przy tym, że to Jean Genet uzmysłowił mu pisarską powinność, polegającą na tym, iż twórca na siebie musi brać nikczemności i podłości stworzonych przez siebie postaci, co w końcu oznacza, że sam nie jest bez winy.
Proza uprawiana przez Dariusza Bitnera jest wybitnie podmiotowa, jej zasadnicze zagadnienia ogniskują się wokół osoby twórcy, wokół jego cogito. "Świat według mnie" to nawiasem mówiąc tytuł jego nowej, czekającej na wydanie, książki.
Świadomość wyobraźni
Pisarstwo według Bitnera nie sprowadza się do opowiadania mniej lub bardziej zabawnych dykteryjek z umoralniającym przesłaniem. Literatura nie jest też dla niego zabawą czy grą. Temu autorowi nieustannie - w każdym utworze - idzie o powiedzenie choćby cząstki prawdy o człowieku. Rzecz jasna, unaocznienie prawdy w literaturze jest grą, ale grą o dużą, być może nawet największą stawkę, bowiem szukając prawdy o człowieku jako takim, Bitner nie udziela sobie taryfy ulgowej. Powiem więcej, jeśli kogoś w swych narracjach na pewno nie oszczędza, to przede wszystkim samego siebie - jako pisarza i jako człowieka właśnie. Nie ukrywa przecież, że wszystko to, o czym opowiada milicjantom Marian Kaczorek, jest sprawą jego, Dariusza Bitnera, wyobraźni, nawet jeśli ktoś pochopnie stwierdzi, że jest to chora wyobraźnia.
Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją, czystym zmyśleniem, a więc czymś ich bezpośrednio nie dotyczącym i nie dotykającym. Ich przerażenie wzbudzi dopiero historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Na pytanie jednego z zirytowanych funkcjonariuszy: miał tego raka czy nie? - pisarz ani chce, ani może odpowiedzieć. Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Taki sam strach wywołać mogą, przytoczone pod koniec tekstu, fragmenty lekarskiej broszurki o raku napisanej naukowo obiektywnym, a więc "nieludzkim", językiem. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. Strach jest tym większy, im mniej możemy być czegokolwiek pewni. Ten strach jest niezależny od czasu historycznego. To jest nasz, najbardziej własny, strach.
Dariusz Bitner "Rak". Wstęp Henryk Bereza. Wydawnictwo Basil, Szczecin 1998.
Dariusz Bitner (ur. 1954) zadebiutował w 1979 roku książką "Bajka". Na jego dorobek składają się powieści "Ptak" (1981), "Cyt" (1982), "Kfazimodo" (1989), zbiory mikropowieści "Owszem" (1984), "Trzy razy" (1995), "Pst" (1997), tom opowiadań "Bulgulula" (1996), tom literackich felietonów "Ciąg dalszy" (1989) oraz książka eseistyczna "Chcę, żądam, rozkazuję" (1995). Jest autorem książki dla dzieci "Opowieści Chrystoma" (1992). | Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne młodego człowieka. Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie jest twórczość pisarska tego człowieka. Bohater "Raka" - Kaczorek - nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje sobie też sprawę, że wyrok na niego już zapadł. Prawdziwy dramat nie odbywa się pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją.
Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. |
POLSKA - UNIA
Tam, gdzie ziemia jest częścią obrotu kapitałem, nie ma możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie
Anachroniczna walka o ziemię
RYS. TOMASZ NIEWIADOMSKI
KLAUS BACHMANN
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy o obrocie nieruchomościami.
Ustawa jest nieprecyzyjna. Dacze na terenach odrolnionych nie są bowiem objęte wnioskiem. Również niewiele wyjaśnia twierdzenie, że w polskim wniosku chodzi o dalsze obowiązywanie obecnej ustawy o sprzedaży nieruchomości obcokrajowcom po przystąpieniu do UE. Pojęcie "inwestycja", zasadnicze dla wniosku o okres przejściowy, w ogóle nie pojawia się w ustawie. Niejasne jest też, jaka część ustawy miałaby obowiązywać jeszcze przez pięć lat, a jaka część przez osiemnaście lat.
Nieracjonalne ograniczenia
Ustawa w obecnym brzmieniu i tak nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ znacznie odbiega od zasad stosowanych przez inne kraje UE, które w przeszłości uzyskały okresy przejściowe. Podczas gdy w Austrii i Danii ograniczenia w obrocie nieruchomościami są regionalnie regulowane, polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. W ten sposób tymi samymi ograniczeniami objęte są tereny upadłych pegeerów, gdzie napływ kapitału z zewnątrz mógłby rozwiązać problem strukturalnego bezrobocia, i wysoce atrakcyjne działki nad Bałtykiem, gdzie zbyt duży napływ kupców grozi wzrostem cen, wyparciem miejscowych mieszkańców i ekologicznymi problemami.
Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej, rozróżnia ich co prawda według statusu prawnego (czy mają kartę stałego pobytu), ale nie według stałego miejsca zamieszkania. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej, które Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał już kilka lat temu w przypadku Grecji za niezgodne z prawem europejskim. To wszystko jednak przesłania fakt, że cel, do którego zmierza polski rząd, da się łatwiej osiągnąć bez okresu przejściowego, poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy regulującej obrót nieruchomościami. Byłoby to skuteczniejsze, zgodne z prawem europejskim i znacznie bardziej strawne dla negocjatorów "piętnastki".
Jeżeli nie przez drzwi, to przez okno
Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości - tak samo jak obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom nie zapobiegła wzrostowi cen gruntów. Wzrost cen nie zależy bowiem od tego, czy bogaci kupcy będą kupować legalnie lub nielegalnie, lecz od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Załóżmy, że polskiemu rządowi uda się przeforsować swój wniosek o okres przejściowy i że obejmie on też działki rekreacyjne i dacze. Wtedy zachodnia firma nie mogłaby bez zezwolenia kupić dużej działki rolnej na Mazurach.
Ale polska firma mogłaby całkiem legalnie kupić na przykład dwieście tysięcy hektarów, a potem wypuścić akcje na giełdzie w Londynie, gdzie również całkiem legalnie może je objąć w stu procentach zagraniczny inwestor. Bez zezwolenia, ponieważ polskie prawo po przystąpieniu do UE nie może zakazać notowania akcji polskiej firmy na zagranicznej giełdzie, a brytyjskie prawo nie zakazuje przejęcia notowanej tam firmy przez kapitał zagraniczny. Zresztą byłoby to bardzo zabawne, gdyby na przykład niemiecka firma chcąca kupić akcje notowane na londyńskiej giełdzie musiała najpierw uzyskać zezwolenie na nabycie ziemi od polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Nie broni, lecz szkodzi
Widać jak na dłoni, że obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom pochodzi z zupełnie innej epoki. Jak w świetle tej ustawy wygląda na przykład transakcja giełdowa, podczas której większość akcji firmy posiadającej ziemię w Polsce znajdzie się przez dwie godziny w rękach zagranicznego inwestora? Czy giełda zawiesza wtedy obrót na miesiąc, aby nowy inwestor mógł uzyskać odpowiednie zezwolenie? Czy MSWiA zamierza też blokować internetowy handel papierami wartościowymi, aby za każdym razem, kiedy rozproszeni akcjonariusze uczestniczący na przykład w przetargu internetowym przypadkiem - i być może wcale o tym nie wiedząc - nabywają razem więcej niż 50 procent kapitału polskiej firmy posiadającej nieruchomości?
Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Obecnie MSWiA jest jeszcze w stanie opracować wnioski o zezwolenie na nabycie gruntów. Jeśli jednak Polska stanie się bardzo atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo wielkim hamulcem tych inwestycji. Więcej, jeżeli Polska będzie objęta wszystkimi dotacjami Wspólnej Polityki Rolnej i opłacalność rolnictwa znacznie wzrośnie (o co zabiega polski rząd) - to i polskie grunty orne staną się atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych, przyspieszy to koncentrację gruntów, a bezrobotni na wsi znajdą nowe miejsca pracy, ponieważ wieś będzie miała większą siłę nabywczą. Jeżeli UE pozbawi polskich rolników dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej, to nie będzie powodu, dla którego zagraniczni inwestorzy mieliby tu kupować więcej niż dotychczas.
Nieruchomości rolne i nierolne
Mimo wszystko istnieje jednak parę powodów, dla których utrzymanie pewnej kontroli nad obrotem nieruchomości może być korzystne. Restrukturyzacji rolnictwa będzie towarzyszyć komasacja gruntów. Nagły wzrost cen może ją utrudnić, szczególnie wtedy, kiedy transakcje nieruchomościami nierolnymi będą silnie wpływały na poziom cen nieruchomości rolnych. Jeżeli w ramach komasacji gruntów rolnik chciałby objąć dodatkową działkę, a tuż przedtem wieść o usytuowaniu supermarketu w okolicach spowodowałaby nagły wzrost cen, to ów rolnik musiałby dużo dopłacić lub zdecydować się na mniejszą działkę. Można tego uniknąć, oddzielając rynek ziemi rolnej od ziemi nierolnej. Jeżeli Polska przejmie acquis communitaire z zakresu Wspólnej Polityki Rolnej, to bardzo trudno będzie nierolnikom kupić ziemię rolną w celach spekulacyjnych. Wtedy też wzrost cen ziemi odrolnionej nie będzie już tak wpływać na poziom cen gruntów ornych jak dziś.
Pochodzenie i popyt na ziemię
Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Są one wywołane nagłym wzrostem popytu na ziemię - obojętnie, czy stoją za tym niemieccy, angielscy, czy polscy klienci. Dlatego też nie ma sensu, aby z przyczyn ekonomicznych ograniczyć obrót nieruchomościami według obywatelstwa potencjalnego nabywcy. Stosowanie "klucza obywatelskiego" ma sens, ale w innych przypadkach.
Duży napływ obcokrajowców może stanowić problem społeczny, zwłaszcza na obszarach, na których ludność polska żyje dopiero od 1945 i ma - co łatwo udowodnić za pomocą badań socjologicznych - słabe poczucie zakorzenienia. Jest to sytuacja, która ani w Alzacji, ani na Majorce, ani na pograniczu niemiecko-duńskim nie ma miejsca i która może usprawiedliwić wyjątkowe rozwiązania. Jest to uzasadnienie przekonujące na terenach zachodnich, natomiast nie ma powodu, aby z tej przyczyny domagać się szczególnego traktowania na przykład Podlasia, Podkarpacia lub Gór Świętokrzyskich. Ograniczenia w nabywaniu gruntów nie muszą też stanowić bariery w osiedlaniu się większej liczby obcokrajowców na jakimś szczególnie atrakcyjnym terenie - mogą oni tam po prostu wynająć mieszkania, w wyniku czego wzrastają najpierw czynsze, a potem ceny nieruchomości, a temu ani obecna ustawa, ani jakikolwiek okres przejściowy nie zapobiegną.
Limity wzrostu cen
Podstawowym problemem w negocjacjach z UE nie jest więc, jak bronić się przed wykupem nieruchomości przez obcokrajowców. Nawet nie wstępując do UE, Polska nie mogłaby się przed tym skutecznie chronić. Musiałaby zamknąć się, wprowadzić samowystarczalność gospodarczą, wyłączyć się z międzynarodowego podziału pracy, znieść obrót giełdowy i zakazać używania Internetu. Podstawowym problemem jest natomiast, jak bronić się przed niektórymi negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE.
Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego, jaki zresztą polscy negocjatorzy sami zaproponowali w związku z okresami przejściowymi dotyczącymi ochrony środowiska. Mogłoby to wyglądać tak: Polska i UE ustalają pewne limity wzrostu cen na danym terenie (na przykład w powiatach). Jeśli wzrost cen w jednym powiecie będzie wyższy niż ów limit, MSWiA na wniosek starosty może ponownie wprowadzić obowiązek uzyskania pozwolenia na kupno nieruchomości przez osoby nie mieszkające na stałe w danym powiecie. Przepis ten nie stosuje sprzecznego z prawem europejskim "klucza obywatelskiego" i nie ogranicza swobody transferu kapitału dopóty, dopóki nie następuje istotnie zachwianie równowagi na rynku nieruchomości w danym powiecie. Do czasu pojawienia się rzeczywistego problemu praktyka będzie więc całkowicie zgodna z prawem europejskim. Lekkie naruszenie zasad Wspólnego Rynku - ale bez dyskryminacji według klucza obywatelskiego - następuje dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście pojawi się problem. Obecne ustawodawstwo nakłada obowiązek uzyskania zezwolenia przez zagranicznego nabywcę nawet wtedy, kiedy jest on w całej Polsce jedynym chętnym do kupna jakiejś większej działki.
Problem wody i betonu
Pozostaje jeszcze wiele pozaekonomicznych problemów spowodowanych nagłym wzrostem popytu na nieruchomości, którym ani obecna ustawa, ani żaden okres przejściowy nie są w stanie zapobiec. Gwałtowny wzrost cen nieruchomości w Międzyzdrojach miał miejsce wskutek wielkiego popytu na "drugie miejsca zamieszkania" wśród berlińczyków, z których jednak wielu ma polskie paszporty. Problemem stają się tam nie konflikty narodowościowe lub komasacja gruntów (w obrębie Wolińskiego Parku Narodowego i tak nie ma rolnictwa), lecz brak wody pitnej i "zabetonowanie krajobrazu" - zjawiska znane skądinąd z wysp środziemnomorskich. Przed tym można się uchronić - ale nie za pomocą ustawy, która jedynie obcokrajowcom zakazuje zabetonowywanie polskiego Wybrzeża. | W negocjacjach z UE Polska ubiega się o okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i dla gruntów rolnych i lasów. cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej ustawy o obrocie nieruchomościami. Ustawa odbiega od zasad stosowanych przez kraje UE, które uzyskały okresy przejściowe. Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości. |
STANY ZJEDNOCZONE
Rodzice, posyłający dzieci do szkół publicznych, domagają się reformy oświaty. Wszelkimi środkami bronią się przed nią nauczycielskie związki zawodowe.
Swoboda zagrożona tabliczką mnożenia
JACEK KALABIŃSKI
z Waszyngtonu
Zębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów.
Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów podstawowych i średnich szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Dyskusja o konieczności reformy oświaty trwa bez przerwy, ale potężne związki zawodowe nauczycieli blokują wszelkie próby stworzenia systemu, w którym szkoły musiałyby ze sobą konkurować i podnosić poziom.
Zadowolenie ucznia najważniejsze
Tylko w dwóch miastach amerykańskich, Cleveland w stanie Ohio i Milwaukee w stanie Wisconsin, udało się eksperymentalnie wprowadzić bony oświatowe. Z tego systemu może skorzystać zaledwie 3 tysiące dzieci z najuboższych rodzin w Cleveland i 15 tysięcy dzieci w Milwaukee. Badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda potwierdziły, że objęci tymi programami uczniowie znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania.
Umiejętności te w szkołach publicznych są na alarmująco niskim poziomie. Przeprowadzone na skalę międzynarodową testy wykazały, że koreańskie trzynastolatki są w matematyce najlepsze, a amerykańskie najsłabsze. Ale mniemanie o swoich umiejętnościach mają dokładnie odwrotne. Na pytanie, czy jesteś dobry w matematyce, twierdząco odpowiedziało tylko 23 proc. dzieci koreańskich, ale za to aż 68 proc. uczniów amerykańskich. "Obowiązującym w Ameryce dogmatem jest teza, iż uczniowie przede wszystkim muszą być z siebie zadowoleni, czemu towarzyszy pogląd, że najważniejsze jest, aby szkoła była dla młodzieży atrakcyjna" - pisze murzyński konserwatywny socjolog Thomas Sowell i dodaje, że te zasady udało się wdrożyć, ale kosztem katastrofalnego spadku poziomu nauczania.
Jedna trzecia uczniów najstarszych klas publicznych szkół średnich nie wie, że proklamację likwidującą w Ameryce niewolnictwo wydał Abraham Lincoln. Połowa w ogóle nie słyszała, kim był Józef Stalin, a trzydzieści procent nie potrafi wskazać Wielkiej Brytanii na mapie świata.
Wprowadzone na początku lat 60. testy SAT, mające badać poziom umiejętności absolwentów szkoły średniej, a stanowiące jedno z podstawowych kryteriów przy przyjmowaniu do szkół wyższych, zostały w zeszłym roku "dogłupione", aby można było twierdzić, że spadająca w istocie przeciętna wiedzy stale rośnie, a także, by ukryć rozbieżności między poziomem uczniów białych i czarnych. Krytycy zmian bezskutecznie dowodzili, że może raczej należałoby przeciwdziałać powszechnemu wśród czarnych dzieci kultowi nieuczenia się i ostracyzmowi wobec tych murzyńskich kolegów, którzy mają lepsze stopnie. Ale edukacyjny establishment postawił na swoim.
10 tysięcy dolarów na ucznia
Utrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne. W Dystrykcie Kolumbii - jak oficjalnie nazywa się miasto Waszyngton - roczne nakłady na jednego ucznia przekroczyły już 9600 dolarów. Postępy waszyngtońskich uczniów w nauce nie są najgorsze w kraju. Jeszcze gorzej spisują się dzieci na amerykańskich Wyspach Dziewiczych na Morzu Karaibskim. Jest to raczej słaba pociecha.
Najbardziej ekskluzywne w Waszyngtonie szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego, do których posyłają swoje dzieci senatorzy, członkowie rządu i - do niedawna - będący zdecydowanym przeciwnikiem bonów oświatowych prezydent Bill Clinton, pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na takich renomowanych uniwersytetach, jak Harvard, Yale i Princeton. Czesne w szkołach katolickich wynosi od jednej trzeciej do połowy nakładów na ucznia w systemie szkół publicznych, a poziom - mierzony okulawionymi, ale będącymi jedynym normatywnym instrumentem testami SAT - jest wyższy o 30 proc. z okładem.
Badania opinii publicznej przeprowadzone na zlecenie stowarzyszenia murzyńskich nauczycieli wykazują, że 78 proc. murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami. Bonów chce też 65 proc. Latynosów, ale tylko 48 proc. białych Amerykanów. Reszta białych ulega argumentom "postępowych" środków przekazu, albo po prostu ma cały problem w nosie, gdyż i tak posyła dzieci do szkół prywatnych.
Decydować o własnych dzieciach
W Denver w stanie Kolorado rozgorzał ostatnio zażarty spór. Trzy i pół tysiąca ojców i matek dzieci murzyńskich i latynoskich, którzy podpisali zbiorowy pozew sądowy, domagało się wprowadzenia bonów. Podobnie jak w wielu miastach amerykańskich także w Denver dzieci z murzyńskich części miasta dowożono autobusami do szkół w lepszych dzielnicach, co miało doprowadzić do integracji rasowej w szkołach publicznych. Ale przed dwoma laty program ten został zawieszony. W szkołach w uboższych dzielnicach natychmiast pogorszyły się wyniki uczniów. Wśród białych czwartoklasistów czytać umie 58 proc., wśród murzyńskich i latynoskich tylko 24 proc.
Większość mieszkańców stanu Kolorado poparła wprowadzenie bardzo skromnych bonów edukacyjnych na sumę 2500 dolarów rocznie na ucznia. Całkowicie murzyńskie szkoły prywatne w Denver, gdzie czesne wynosi właśnie około 2500 dolarów, mają znacznie lepsze wyniki nauczania od szkół publicznych, których budżety dają im 4700 dolarów rocznie na ucznia. Ale związki nauczycielskie stanęły okoniem. Rodzice z Denver, w przeciwieństwie do rodziców z innych miast, nie poddali się i oddali sprawę do sądu.
Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną najsłabsi, nie mający szans na wydźwignięcie się. Swoboda wyboru dla rodziców - głoszą działacze nauczycielscy - jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest jedna dla wszystkich. Pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym. Doprowadzi też do finansowania szkół parafialnych z budżetu państwowego, co byłoby sprzeczne z konstytucyjną zasadą rozdziału państwa i Kościoła, bardzo ściśle przestrzeganą w USA.
W każdym calu postępowy "New York Times" ostrzegał przed trzema laty, że system bonów wyciągnie najzdolniejsze dzieci biedoty ze szkół publicznych. "Co zostanie po odciągnięciu tej śmietanki?" - martwił się autor redakcyjnego artykułu. Socjolog Sowell zadał sobie trud sprawdzenia, ilu dziennikarzy piszących redakcyjne komentarze w "Timesie" posyła własne dzieci do szkół publicznych. Odpowiedź: żaden.
Obrona przywilejów
Upór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze.
Większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji (NEA), ma 2,2 miliona członków, roczne wpływy szacowane na 785 milionów dolarów i wyłożoną marmurami siedzibę w Waszyngtonie, której remont kosztował 52 miliony dolarów. NEA jest najliczniejszym związkiem zawodowym w USA. Na lobbing wydaje 39 milionów dolarów rocznie. W ostatnich latach wyłożyło ponad 9 milionów na fundusze wyborcze kandydatów do Kongresu. Z sumy tej tylko 37 tysięcy dostali republikanie, cała reszta została wypłacona demokratom. NEA konsekwentnie finansuje kandydatów lewicowych. Najwięcej dostają ultraradykałowie, jak David Bonior ze stanu Michigan, który na Kapitolu uważany jest za najgroźniejszego demagoga w Izbie Reprezentantów, czy niezłomnie prozwiązkowy Richard Gephard, który właśnie przystąpił do wyścigu o prezydenturę w roku 2000, starając się Clintona i Gore'a obejść z lewa.
Trudno powiedzieć, aby NEA nie miało sukcesów. Mimo że propozycje wprowadzenia bonów oświatowych zostały złożone w połowie wszystkich parlamentów stanowych, wszędzie udało się je zablokować. Kiedy dla uratowania będącego w stanie upadku systemu szkolnego Dystryktu Kolumbii zarządzająca nim Izba Reprezentantów miała uchwalić rozdawanie bonów, umiejętny lobbing NEA sprawił, że prezydent Clinton z góry zapowiedział swoje weto. Sprawa upadła.
NEA potrafiło też storpedować wprowadzenie w Kalifornii systemu tzw. szkół czarterowych. Są to szkoły publiczne, które mają swobodę układania programów i przyjmowania uczniów z całego rejonu inspektoratu szkolnego, a nie tylko ze ścisłego rejonu. NEA na zwalczanie szkół czarterowych wydało - według ocen dziennika "Los Angeles Times" - ponad 14 milionów dolarów, prowadząc kampanię w telewizji, prasie i na wiecach.
W cotygodniowym komentarzu swojego prezesa, publikowanym jako płatne ogłoszenie na łamach czytanego przez stołeczne elity polityczne "Washington Post", dzielni edukatorzy twierdzą, że NEA stanowczo zmienia swoją politykę. "W Kalifornii doprowadziliśmy do przeznaczenia przez stan dodatkowych 771 milionów dolarów na zmniejszenie liczebności klas od przedszkola do trzeciej z obecnych czterdziestu uczniów do dwudziestu" - pisze prezes NEA, Keith Geiger. Nie wspomina o tym, że jego organizacja latami skutecznie zwalczała system sprawdzania umiejętności nauczycieli. Testy w Kalifornii wykazały, że jedna piąta z przebadanych 65 tysięcy nauczycieli nie ma podstawowych kwalifikacji zawodowych. Wielu nie potrafiło poprawnie liczyć i pisać.
Zmarły w tym roku Albert Shanker, prezes konkurencyjnego wobec NEA związku Amerykańska Federacja Nauczycielska, przyznawał, że z fachowością nauczycieli jest fatalnie: "Do szkół przychodzą uczyć ludzie, którzy w innych krajach nie dostaliby się na wyższe studia". AFN, która podejmuje pewne wysiłki na rzecz poprawy sytuacji w oświacie i zdaje sobie sprawę, że wkrótce może wybić sądna godzina dla systemu edukacji publicznej, ma trzykrotnie mniej członków od NEA.
Zwolennicy reorganizacji szkół w Milwaukee pokazywali w miejscowej telewizji nakręcone ukrytą kamerą taśmy wideo, na których nauczyciele spędzali godziny lekcyjne na czytaniu kryminałów lub gazet, podczas gdy uczniowie robili, co im się podobało. Ale i to nie pomogło. System bonów oświatowych nie został rozszerzony.
W stanie Nowy Jork średnie koszty prawne usunięcia nauczyciela z pracy wynoszą 200 tysięcy dolarów. W roku 1990 jeden z nauczycieli "edukacji specjalnej" powędrował do więzienia za sprzedanie kokainy policyjnym tajniakom. Poparcie związków nauczycielskich sprawiło, że przez półtora roku, jakie spędził za kratkami, inspektorat oświatowy musiał wypłacać mu pełne pobory.
I tak jesteśmy ważni
Nie chodzi tylko o finansowe przywileje dla zawodu nauczycielskiego. Bardzo silna jest także motywacja ideologiczna przeciwników bonów oświatowych.
Szkoły prywatne i wyznaniowe są na ogół bardziej konserwatywne od publicznych. W wielu podstawowych szkołach prywatnych dzieci noszą mundurki. Znacznie wyższe są wymagania jeżeli chodzi o zdobycie wiedzy encyklopedycznej, począwszy od tabliczki mnożenia, niemal kompletnie wypartej przez kalkulator ze szkół publicznych. Na lekcjach matematyki wymaga się umiejętności rozwiązania zadania, a nie "oszacowania" z grubsza, jaki będzie wynik.
W pojęciu obecnego pokolenia nauczycieli uformowanego przez wywodzących się ze studenckiej rebelii lat 60. profesorów pedagogiki jest to po prostu skandaliczne ograniczenie wolności ucznia, kaleczenie jego osobowości. Szkoły amerykańskie - nawet prywatne czy uważane za skrajnie rygorystyczne szkoły katolickie - nie wymagają od uczniów, aby nauczyli się na pamięć wszystkich części szkieletu gołębia, co skutecznie zniechęcało do biologii przeważającą większość polskich siódmoklasistów. Nikt nie każe wykuwać na pamięć długich XIX-wiecznych poematów.
Co prawda w amerykańskiej szkole katolickiej dziecko raczej rzadko jest chwalone i zachęcane do pracy przez nauczycieli, ale też nie usłyszy powszechnego w ustach polskich nauczycieli stwierdzenia, że jest idiotą. Postępowi nauczyciele uważają jednak, że nikt nie ma prawa narzucać w klasie swojej prawdy i wszystko jest względne.
Reporter gazety "Los Angeles Times" spędził miesiąc w ostatniej klasie szkoły średniej. Na koniec pytał młodzież, czego się nauczyła. Oto przykładowe odpowiedzi chłopca uważanego za najzdolniejszego w klasie: "Nauczyłem się, że w wojnie wietnamskiej Korea Północna i Południowa walczyły ze sobą, że w końcu zawarto pokój wzdłuż 38. równoleżnika i coś wspólnego miał z tym Eisenhower".
Reporter zapytał, czy przeszkadzałoby chłopcu, gdyby dowiedział się, że niezupełnie tak to wyglądało. "Nie za bardzo. Od panny Silver nauczyliśmy się przede wszystkim, że możemy wyrażać swoje opinie i ktoś dorosły nas wysłucha, nawet gdybyśmy nie mieli racji. Dlatego jest naszą ulubioną nauczycielką. Sprawia, że czujemy, iż jesteśmy ważni". Nauczycielka dodała, że dla niej absolutnym priorytetem jest doprowadzenie uczniów do swobodnego wyrażania swej osobowości.
Zmarły przed kilkoma laty psychoterapeuta Carl Rogers uważał, że najważniejszym zadaniem szkoły jest podbudowanie pewności siebie u młodzieży i uświadomienie uczniom, że wszyscy są równi niezależnie od nabytej wiedzy, rasy i pochodzenia. Dla bardzo wielu pedagogów amerykańskich ważniejszy od przyswajania wiedzy jest "multikulturalizm" szkoły i wytrzebienie podyktowanych przesądami różnic psychologicznych między chłopcami i dziewczynkami.
Właśnie szkoła publiczna jest miejscem tego gigantycznego eksperymentu. Bogatsi rodzice mogą posłać dzieci do innych szkół, ale nie zwalnia ich to od płacenia w pełnym wymiarze podatków na edukację publiczną. Amerykańskie przepisy nie przewidują odpisów podatkowych na edukację w szkołach podstawowych i średnich, jedynie minimalne odpisy w bardzo ograniczonych wypadkach na studia wyższe. Klasa średnia i uboższa musi zaciskać zęby i piędź po piędzi wydzierać nauczycielskim związkom zawodowym ich przywileje. | Od kilkunastu lat poziom nauczania w amerykańskich szkołach publicznych ulega systematycznemu pogorszeniu. Najnowsza propozycja, aby wprowadzić bony oświatowe, pozwalające rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi, wzbudził w nauczycielskich związkach zawodowych opór, twierdzą one bowiem, że taka reforma uderzyłaby w najbiedniejsze rodziny. Paradoksalnie, to wśród najbiedniejszych właśnie poparcie dla reformy jest największe, a nauczycieli oskarża się o blokowanie wszelkich propozycji zmian, bowiem zmusiłyby one szkoły do konkurowania między sobą, a tym samym do podnoszenia poziomu.
Alarmująco niski poziom nauczania jest wynikiem myślenia, w którym szkoła ma być dla ucznia atrakcyjna, a uczeń ma być przede wszystkim zadowolony z siebie. W efekcie w międzynarodowych testach amerykańscy uczniowie wypadają najsłabiej pod względem wiedzy i umiejętności, ale mniemanie mają dokładnie odwrotne.
Utrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne, utrzymanie jednego ucznia dochodzi nawet do 10 tysięcy dolarów. Najbardziej ekskluzywne szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego, do których posyłają swoje dzieci senatorzy i członkowie rządu, pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na renomowanych uniwersytetach. W szkołach katolickich czesne wynosi od jednej trzeciej do połowy nakładów na ucznia w systemie szkół publicznych, a poziom jest w nich wyższy. Badania opinii publicznej przeprowadzone na zlecenie stowarzyszenia murzyńskich nauczycieli wykazują, że 78 procent murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami, zaś tylko 48 procent białych Amerykanów opowiada się za bonami, najprawdopodobniej dlatego, że problem ten nie dotyczy ich bezpośrednio, ponieważ i tak posyłają dzieci do szkół prywatnych.
Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną tylko najsłabsi. Swoboda wyboru dla rodziców - głoszą działacze nauczycielscy - jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest jedna dla wszystkich. Reforma pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym.
Upór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze. Bardzo silna jest motywacja ideologiczna przeciwników bonów oświatowych: szkoły prywatne i wyznaniowe są na ogół bardziej konserwatywne od publicznych. Jeśli chodzi o kwestie finansowe, to większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji, od lat nie dopuszcza do jakichkolwiek zmian, które mogłyby zagrozić jego potędze. |
WŁADZA
Zapowiedź zmian w Kancelarii Premiera - Poza nią najbliżsi współpracownicy
Eksperyment się nie powiódł
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
MAłGORZATA SUBOTIĆ
Szykuje się kolejna burza personalna w Kancelarii Premiera Jerzego Buzka. Wojciech Arkuszewski, jeden z czterech najwyższych rangą urzędników, złożył dymisję.
Zrezygnować ma również zamiar, według nieoficjalnym informacji, Kazimierz Marcinkiewicz, szef gabinetu politycznego premiera.
Niemal dokładnie rok temu Jerzy Buzek przeprowadził reorganizację swojej Kancelarii, w tym radykalne zmiany personalne. Kancelaria miała się stać rzeczywistym zapleczem merytorycznym szefa rządu. Chyba nikt nie ma dzisiaj złudzeń - eksperyment się nie powiódł.
Formalnie powodem dymisji Arkuszewskiego, sekretarza stanu odpowiedzialnego za sprawy parlamentarne, jest objęcie przez niego stanowiska sekretarza generalnego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Ale tajemnicą poliszynela jest, że wysocy rangą urzędnicy Kancelarii składali już wcześniej rezygnacje. Do tej pory wszystko wracało na stare tory. Tym razem prawdopodobnie tak się nie stanie, bo także najbliżsi współpracownicy premiera oceniają, że "Kancelaria jest podzielona parytetami politycznymi, a powinni w niej być bliscy współpracownicy szefa rządu".
I efekt jest taki, że ośrodek decyzyjny znalazł się poza strukturami formalnymi. Decyzje będące w gestii premiera nie zapadają w Kancelarii, choć z założenia ma to być jego zaplecze. Tylko że Jerzy Buzek Kancelarii nie traktuje jako swojego zaplecza. Tego, że premier zamierza odwołać ministra łączności, Macieja Srebro, żaden z prominentnych urzędników Kancelarii nie wiedział. Nie mówiąc już o tym, że Jerzy Buzek tej decyzji z pracownikami swojego zaplecza nie konsultował. Przypadek ministra łączności nie jest wyjątkowy, ponieważ Kancelaria nie zajmuje się sprawami personalnymi. Decyzje o nominacjach, na przykład na wojewodów i wicewojewodów, zapadają bez wiedzy ministrów z Kancelarii. (Po wejściu w życie ustawy o działach administracji rządowej premier przejął kompetencje związane z wojewodami od MSWiA.)
Nie tylko Marian Krzaklewski
Opinie o tym, że "Marian Krzaklewski kieruje rządem z tylnego siedzenia", są już w polskim życiu politycznym banałem. Ważniejsze decyzje Jerzy Buzek rzeczywiście konsultuje z przewodniczącym największego klubu koalicji. Ale na co dzień ma swoich zaufanych współpracowników, których się radzi i którzy mają wpływ na jego decyzje. Nie są oni jednak członkami formalnego zaplecza.
Według opinii z wielu źródeł najbliższym doradcą premiera jest Teresa Kamińska, szefowa Urzędu Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych. Formalnie nie jest ani członkiem rządu, ani nawet politykiem. Oprócz Teresy Kamińskiej grono najbliższych doradców tworzą ministrowie: Longin Komołowski - minister pracy i wicepremier, Janusz Pałubicki - minister koordynator służb specjalnych, Janusz Steinhoff - minister gospodarki.
- Jest to grono, z którym premiera łączą związki nie tyle polityczne, ile towarzyskie - ujawnia pragnący zachować anonimowość polityk. Ale dodaje, że mimo wszystko są to najbliżsi współpracownicy szefa rządu, osoby, które mają na niego największy wpływ, ponieważ: "Jerzy Buzek nie jest politykiem, nie był nim i przez dwa i pół roku premierowania nim się nie stał; jest nieufny wobec polityki, nie chce się dać w nią wmanewrować, a każdy, o kim sądzi, że próbuje to robić, traci jego zaufanie".
Dlaczego akurat te osoby, a nie ktoś inny? Jednej odpowiedzi na to pytanie nie ma. Ale najbardziej ogólna - jak przekonuje znawca kulis polityki - brzmi: to wszystko "chemia". - To znaczy, że albo między ludźmi jest wzajemne zaufanie i wiara, że warto razem pracować, albo tego nie ma. Działa chemia albo nie. Dotyczy to także relacji między szefem a podwładnym.
Najbliższe otoczenie premiera spotyka się nie tylko w gmachu Kancelarii Premiera, ale także w mieszkaniach służbowych. W budynku przy Alejach Ujazdowskich często bywa Teresa Kamińska. Urzędnicy widują o różnych porach dnia jej kierowcę (był on kierowcą także w okresie, gdy Kamińska była ministrem koordynatorem ds. reform społecznych) przechadzającego się po korytarzach Kancelarii.
Teresa Kamińska sama zrezygnowała z ministerialnego stanowiska, gdy rok temu Jerzy Buzek zaczął przeprowadzać reorganizację swojej Kancelarii. Premier proponował, by została jej szefem. Szefowa UNUZ (już wtedy pełniła tę funkcję), odmówiła.
Michał Wojtczak, poseł AWS, od lat współpracujący z Kamińską: "Niezwykle zaangażowana w to, co robi, typ pasjonatki, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Angażuje się emocjonalnie. Ma szczerość mówienia krytycznych rzeczy o osobach, z którymi współpracuje. Jest bardzo kobieca, roztacza wokół siebie aurę, która sprawia, że choć naraża się innym, jest lubiana. Formalnie politykiem nie jest. Bardzo męska w sposobie analitycznego myślenia, potrafi powiązać różne zjawiska lepiej niż wielu innych, choć już z wnioskami nie zawsze trzeba się zgadzać. Jej pozycja została zbudowana w tym czasie, gdy pełniła funkcję ministra koordynatora ds. reform społecznych, gdy znalazła się w bezpośredniej orbicie szefa rządu. Byłaby bardziej naturalnym kandydatem na szefa Kancelarii Premiera niż wielu innych. Dlaczego nie została, nie wiem. O ile wiem, to wciąż jej pozycja jako doradcy premiera jest bardzo wysoka".
Wicepremier Komołowski, jak twierdzą osoby go znające, jest pod niektórymi względami psychicznie bardzo podobny do premiera. To niestrudzony negocjator ze wszystkimi, "gotów negocjować dopóty, dopóki pozostaje jeszcze ktoś żywy."
Janusz Pałubicki jest bliskim współpracownikiem premiera nie tylko w sprawach bezpieczeństwa i lustracji. Początek bliskości nastąpił zapewne wtedy, gdy posłowie KPN-OP kwestionowali prawdziwość oświadczenia lustracyjnego premiera. Pałubicki zdecydowanie powiedział wtedy przed telewizyjnymi kamerami, że u premiera ubeka nigdy by nie pracował. Była to jedna z pierwszych publicznych reakcji na oskarżenia ze strony posłów KPN-OP.
Z kolei Janusz Steinhoff to kolega premiera z Gliwic. Pracowali na tej samej uczelni - Politechnice Śląskiej, startowali do Sejmu z tego samego okręgu wyborczego.
Miara pozycji
Miarą pozycji ludzi z otoczenia szefa rządu jest ich wpływ na decyzje. Trudno go jednak ocenić.
Dlatego też urzędniczo-polityczne wygi stosują inne miary. Najważniejszą z nich jest dostęp do premiera. To, czy dla danej osoby drzwi do gabinetu są zawsze otwarte i jak często ma ona bezpośredni kontakt z szefem rządu.
"Cesarz" Ryszarda Kapuścińskiego: "Stopnie władzy układały się w pałacu nie według hierarchii stanowisk, lecz według ilości dojść do przezacnego pana. Takie było nasze wewnątrzpałacowe ułożenie. Mówiło się: ważniejszy jest ten, kto ma częściej ucho cesarskie. Częściej i dłużej... Takiemu, o którym wiedziało się, że dysponuje dużą ilością wejść bezpośrednich, wszyscy w pas się kłaniali, choćby nie był ministrem. A taki, któremu ilość dojść spadała, wiedział już, że dobrotliwy pan przesuwa go po linii pochyłej."
Zachowując wszelkie proporcje, można powiedzieć, że bez względu na szerokość geograficzną i epokę mechanizmy władzy są więc dość podobne. Czwórka osób z najbliższego otoczenia premiera nie ma żadnego problemu z "ilością wejść".
Nie można jednak tego powiedzieć o pracownikach Kancelarii, także tych wyższych rangą.
Po reorganizacji Kancelarii, której dokonano rok temu, jest w niej czterech sekretarzy stanu, przedstawicieli tzw. R-ki. (Jan Kułakowski i Maria Smereczyńska, także w randze sekretarzy stanu, tylko formalnie są podłączeni pod Kancelarię. Zajmują się własnymi działkami. Pierwsza z tych osób odpowiada za nasze negocjacje z Unią Europejską, druga - jest pełnomocnikiem rządu ds. rodziny.)
Parytety w Kancelarii
Jerzy Widzyk (RS ASW) jest szefem Kancelarii. Podlega mu ponad 30 z 39 departamentów w tym urzędzie. Mimo że premier sam go wybrał po odwołaniu poprzedniego szefa kancelarii Wiesława Walendziaka, jego pozycja jest słaba. Prawdopodobnie "chemii" między obu panami brakuje. Mirosław Koźlakiewicz (RS AWS) jest zastępcą szefa Kancelarii. Zajmuje się współpracą z wojewodami. Ale jak mówią złośliwi, ogranicza się to do organizowania dla nich obiadów i kolacji. Wojciech Arkuszewski (SKL) odpowiadał za Departament Współpracy z Parlamentem. Przez pierwsze miesiące był dość bliskim współpracownikiem premiera, obaj znali się dobrze z działalności związkowej. (Jedyny, który pozostał z "R-ki" po reorganizacji Kancelarii, ale jego kompetencje zostały znacznie ograniczone, także formalnie.)
Kazimierz Marcinkiewicz (ZChN) jest od roku szefem gabinetu politycznego premiera. Początek współpracy z premierem rokował duże nadzieje. Nie wiadomo jednak, czego zabrakło. Mówi się o nim, że jest bardzo pracowity. Przeciwnicy zarzucają mu, że jest skupiony na promocji własnej partii.
Wyjątkiem wśród pracowników Kancelarii, jeśli chodzi o "liczbę dostępów" do premiera, jest Krzysztof Kwiatkowski, wicedyrektor sekretariatu prezesa Rady Ministrów, a wcześniej doradca premiera. Kwiatkowski zajmuje się organizowaniem politycznych kontaktów premiera, przede wszystkim z Ruchem Społecznym AWS oraz patronatami szefa rządu. Pozostali wicedyrektorzy to: Krzysztof Gołaszewski, który zajmuje się sprawami typowo kancelaryjnymi, pismami, które wpływają do premiera, zapytaniami, prośbami, korespondencją z ministerstw, oraz Joanna Gepfert, która odpowiada za krajowe wyjazdy premiera Buzka.
Od niedawna nowym dyrektorem sekretariatu premiera - po Gabrielu Beszłeju, który został ambasadorem w Meksyku - jest Tomasz Troniewski. Ostatnio pracował w PricewaterhouseCoopers, renomowanej firmie audytorskiej. Z premierem zna się z Gliwic.
Za wyjazdy zagraniczne szefa rządu odpowiadają Jerzy Marek Nowakowski, doradca główny ds. międzynarodowych, oraz Robert Kostro, dyrektor Departamentu Spraw Zagranicznych (ma odejść do MSZ).
Asystenci, zdaniem krytyków, pełnią niewspółmiernie dużą rolą jak na swoje funkcje. Są to młodzi ludzie: Piotr Tutak, Rafał Halabura. Umawiają premiera na niepubliczne spotkania, prowadzą kalendarz spotkań nieformalnych. Kalendarzem spotkań publicznych zajmuje się natomiast Kazimierz Marcinkiewicz. W tych sprawach nie ma problemu z kontaktami z premierem.
Dobrze przyjąć gości
Odprawy szefostwa Kancelarii odbywają się raz w tygodniu, w poniedziałek. Przez kilka pierwszych miesięcy (za czasów Walendziaka) takie spotkania odbywały się codziennie rano, ale premier szybko ich zaniechał. Żadne decyzje na tych spotkaniach nie zapadały. Jerzy Buzek zrezygnował z nich na rzecz konsultacji telefonicznych i kontaktów za pośrednictwem notatek i dokumentów. Jak mówią ci, którzy z premierem współpracowali bądź współpracują, jest on nieufny wobec współpracowników ("po jakimś czasie przestaje ufać ludziom, z którymi współpracuje"). Tą cechą premiera można wyjaśnić zadziwiające kariery niektórych osób i ich koniec: Magdaleny Boruc, Krzysztofa Augustina (specjaliści od p.r.), a także Krzysztofa Lufta, który, choć jest rzecznikiem rządu, ze swoim szefem ma słaby kontakt.
Premier dość szybko przerzuca sympatię z jednych osób na inne, zraża się do ludzi, bo nie spełniają jego oczekiwań. Ale podwładni nie wiedzą, jakie są te oczekiwania. Jerzy Buzek nie formułuje ich wprost. Mówi: "goście mają być dobrze przyjęci" - i to wszystko. A co to dla premiera znaczy, nie wiadomo. Przynajmniej nie wiedzą tego jego współpracownicy. | Niemal dokładnie rok temu Jerzy Buzek przeprowadził reorganizację swojej Kancelarii. Kancelaria miała się stać rzeczywistym zapleczem merytorycznym szefa rządu. eksperyment się nie powiódł. Decyzje będące w gestii premiera nie zapadają w Kancelarii. Jerzy Buzek ma swoich zaufanych współpracowników, których się radzi i którzy mają wpływ na jego decyzje. Nie są oni jednak członkami formalnego zaplecza.
Według opinii z wielu źródeł najbliższym doradcą premiera jest Teresa Kamińska, szefowa Urzędu Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych. Oprócz Teresy Kamińskiej grono najbliższych doradców tworzą ministrowie: Longin Komołowski - minister pracy i wicepremier, Janusz Pałubicki - minister koordynator służb specjalnych, Janusz Steinhoff - minister gospodarki.
Dlaczego akurat te osoby? albo między ludźmi Działa chemia albo nie. Dotyczy to także relacji między szefem a podwładnym.
Miarą pozycji ludzi z otoczenia szefa rządu jest ich wpływ na decyzje. Trudno go jednak ocenić.
Dlatego też urzędniczo-polityczne wygi stosują inne miary. Najważniejszą z nich jest dostęp do premiera. Czwórka osób z najbliższego otoczenia premiera nie ma żadnego problemu z "ilością wejść".
Nie można jednak tego powiedzieć o pracownikach Kancelarii.
Jerzy Widzyk (RS ASW) jest szefem Kancelarii. Mirosław Koźlakiewicz (RS AWS) jest zastępcą szefa Kancelarii. Zajmuje się współpracą z wojewodami. Wojciech Arkuszewski (SKL) odpowiadał za Departament Współpracy z Parlamentem. Kazimierz Marcinkiewicz (ZChN) jest szefem gabinetu politycznego premiera. Krzysztof Kwiatkowski, wicedyrektor sekretariatu prezesa Rady Ministrów, zajmuje się organizowaniem politycznych kontaktów premiera. Pozostali wicedyrektorzy to: Krzysztof Gołaszewski, który zajmuje się sprawami typowo kancelaryjnymi, oraz Joanna Gepfert, która odpowiada za krajowe wyjazdy premiera Buzka.
Od niedawna nowym dyrektorem sekretariatu premiera jest Tomasz Troniewski. Za wyjazdy zagraniczne szefa rządu odpowiadają Jerzy Marek Nowakowski, doradca główny ds. międzynarodowych, oraz Robert Kostro, dyrektor Departamentu Spraw Zagranicznych.
Asystenci, Piotr Tutak, Rafał Halabura, prowadzą kalendarz spotkań nieformalnych. Kalendarzem spotkań publicznych zajmuje się natomiast Kazimierz Marcinkiewicz.
Jerzy Buzek jest nieufny wobec współpracowników. Premier zraża się do ludzi, bo nie spełniają jego oczekiwań. Ale podwładni nie wiedzą, jakie są te oczekiwania. Jerzy Buzek nie formułuje ich wprost. |
DOKUMENTY
Tłumacze przysięgli
Jak odróżnić prawdziwe od podrobionych
BOGUSŁAW ZAJĄC
Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności.
Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych (Dz. U. nr 18, poz. 112), wydanym na podstawie art. 133 prawa o ustroju sądów powszechnych w ówczesnym brzmieniu (Dz. U. z 1985 r. nr 31, poz. 137). Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest (par. 21) m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania (proponuję, by nazwać to funkcją quasi-notarialną) poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują - jak można sądzić - konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności rozpatrywanych dokumentów, rzetelnego ich sprawdzania, oczywiście jedynie w takim zakresie, w jakim stan zmysłów, fachowe wiadomości oraz oprzyrządowanie warsztatowe tłumacza pozwalają mu to uczynić lege artis.
Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań, ogólnych bądź szczegółowych, dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym (wzrokiem, słuchem) przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. Specjalistyczna przecież wiedza wymagana jest nie od przysięgłego tłumacza, lecz od pomocnika procesowego innego rodzaju - od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Wcale nie przeczy to i takiej możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, sporządzonego czasem w kilku językach lub alfabetach, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły.
Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Dokument przerobiony to taki, w którym osoba nieuprawniona dokonała zmian: usunięć, przesunięć bądź uzupełnień treści znaków niosących informacje. Dokument podrobiony wykonany jest przez nieuprawnionego wytwórcę zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego, spotyka się jednak i takie nieautentyczne dokumenty, które nie mają swych wzorców w dokumentach autentycznych, są jedynie płodem wyobraźni, fantazji swych projektantów, wykonawców. Klasycznym tego przykładem są wachlarze wzorów dokumentów wystawianych przez nie istniejące państwa (np. Dominion of Melchizedech, adres dla doręczeń - Jerusalaim, 16 King George street), stosowanych podczas operacji oszukańczych na szeroką skalę nie tylko w poczcie klasycznej, lecz i w Internecie.
Najczęściej spotykany sposób podrabiania dokumentów polega na wniesieniu nowej treści odpowiadającej potrzebom zamawiającego w miejsce poprzedniej, autentycznej, usuniętej z dokumentu lub zniszczonej tak, by uniemożliwić jej odczytanie. Starą treść w dokumentach, które mają uchodzić za oryginalny druk, maszynopis czy rękopis, usuwa się zazwyczaj przez wymazywanie, wyskrobywanie, lub wycinanie (fotografie). Innym sposobem usuwania treści w takich dokumentach jest jej wywabianie przy użyciu różnorakich chemikaliów. Zarówno zabiegi mechaniczne, jak i traktowanie chemią nie pozostają bez śladów, często nadających się do wstępnego wyselekcjonowania bez użycia specjalistycznej aparatury. Najczęściej stosuje się skośne oświetlenie snopem białego światła z tradycyjnej żarówki elektrycznej (występują różnice połysku powierzchni oraz grubości papieru w miejscach wymazania lub różnica barwy papieru w miejscach wywabiania) bądź oświetlenie widzialnym promieniowaniem mlecznej żarówki przechodzącym przez warstwę papieru (wyraźna zmiana barwy miejsca poddanego obróbce). Nadto, przy nanoszeniu nowej treści atramentem, mazakiem lub kiepskiej jakości tuszem linie przechodzące przez obszar oddziaływania chemikaliów będą mieć rozlane krawędzie, a wyraźnie zmienią swój rysunek linie krętych wzorów i arabesek tzw. giloszu. Ów rysunek, spełniający funkcję tzw. protekcji kryminalistycznej właśnie w celu sygnalizacji niepowołanej ingerencji, nakłada się na ochraniany blankiet w procesie produkcji. Na odwrotnej stronie arkusza papieru czasami pozostają wypukłe, zwierciadlane odwzorowania liter autentycznego, pierwotnego tekstu. Często sztywnieje podłoże papierowe, poddane nieumiejętnemu wywabianiu poprzedniej treści, papier w tym miejscu kruszy się, powstają ubytki. Dopisane fragmenty tekstu bardzo często różnią się wielkością, pochyleniem, krojem poszczególnych znaków ręcznych lub maszynowych, kolorem tuszu, atramentu, a nawet kłócą się z pozostawioną treścią. Współczesne techniki kserograficzne (emocjonujący spór sprzed kilkunastu lat o autentyczność listów Chopina do Delfiny) oraz komputerowe dostarczają nowych pokus fałszerzom i stawiają kryminalistykę wobec nowych wyzwań.
Powyższe wskazówki odnoszą się do wstępnego oglądu, oceny dokumentów mających cechy oryginalnych, nowych lub starannie zachowywanych. Domorosłe ocenianie autentyczności dokumentu starego, niestarannie przechowywanego, zużytego, spleśniałego jest wielce zawodne, podobnie jak dokumentów nie noszących śladów przeróbek, które mogą być podrobione. Jednym z elementów pozwalających na wstępną, szybką ocenę autentyczności dokumentu wystawionego na typowym, znanym tłumaczowi druku jest przyrównanie dat figurujących w jego treści z datą produkcji druku, uwidocznioną w treści notki edytorskiej. Podejrzany jest dokument o egzaminach zdanych w 1985 r., jeśli druk, na którym go wystawiono, wyprodukowano kilka lat później. Tego typu świadectwa często można nabyć na targowiskach i bazarach.
Wszelkie błędy ortograficzne, składniowe, terminologiczne i inne językowe mogą świadczyć o nieautentyczności dokumentu jedynie wtedy, gdy wystawiony jest on w imieniu władz lub poważnych instytucji, np. banków, sądów, poczt itp. w krajach o z dawien dawna ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. Gdy zaś owe błędy, mające czasami postać naleciałości lokalnych - regionalizmów, kolokwializmów bądź nawet obsceniów - występują w dokumentach wydanych w krajach, w których język dokumentu był jedynie językiem oficjalnym, środkiem porozumiewania się różnorakich językowo, różnoplemiennych grup ludności - lingua franca, pidgin English, russkij kancelarit - wniosek o nieautentyczności dokumentu zda się przedwczesny. Praktyka obrotu prawnego spotyka bowiem dokumenty autentyczne, wypełniane na oryginalnych niekiedy formularzach przez nie przygotowanych urzędników, tylko chwilowo lub z braku lepiej wykwalifikowanych wystawiających niezbędny dokument, niekiedy w bardzo trudnych warunkach, przy braku jakichkolwiek materiałów kancelaryjnych. Można spotkać się ze sporządzonymi w takich okolicznościach zawiadomieniami o śmierci żołnierza - niemieckiego w 1945 r., radzieckiego nieco wcześniej, uchodźcy lub uciekiniera. Czasami jeszcze ze sprawkami/zaświadczeniami o zwolnieniu z obozu, o zezwoleniu na wyjazd do Polski, o tym, że syn, mąż diejstwitielno służit w polskoj diwizii Kostiuszko, wydanymi przez osoby niewprawnie posługujące się pisanym rosyjskim w wojenkomatach i sielsowietach Azji Środkowej lat wojny. Do tłumaczy zgłaszają się sami zainteresowani lub ich zstępni, zwłaszcza szukający swych korzeni, krewnych, bliskich, grobów.
O podobnych wypadkach kontaktu z dokumentami urzędowymi, wykonanymi w miejscowym anglopochodnym narzeczu, donoszą także tłumacze dokumentacji handlowej, sporządzonej m.in. w krajach Afryki, nawet należących do Wspólnoty. Odrębną kwestię, nasuwającą podejrzenia celowego użycia nieporadnego business English przy sporządzaniu dokumentów służących międzynarodowym oszustwom bankowym na szeroką skalę, tzw. oszustwom nigeryjskim, interesująco omawia Jerzy Wojciech Wójcik w broszurce "Kryminalistyczne problemy zapobiegania oszustwom zaliczkowym (nigeryjskim)", Toruń 1996, TNOiK.
* * *
Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych.
Autor jest tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego, pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego
Tekst jest wynikiem prac VI Jesiennych Szczecińskich Warsztatów Przekładu Prawniczego i Ekonomicznego Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Ekonomicznych, Prawniczych i Sądowych TEPIS | Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. (Dz. U. nr 18, poz. 112), Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. nie przeczy to możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły. fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Najczęściej spotykany sposób podrabiania polega na wniesieniu nowej treści międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych. |
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich protestują przeciwko uwłaszczeniu Telekomunikacji na gruncie, który niegdyś hrabia darował narodowi polskiemu
Spadkowa próba honoru
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę
FOT. (C) MARIUSZ FORECKI/TAMTAM
HARALD KITTEL
Byłoby dla Poznania lepiej, gdyby 172 lata temu hrabia Edward Raczyński nie darowywał narodowi polskiemu ufundowanej przez siebie biblioteki wraz z obszerną działką. Hrabia nie mógł wiedzieć, że sprawa własności jego darowizny wywoła w mieście wielką kłótnię, podzieli urzędników, bibliotekarzy postawi na baczność i zmusi do walki o schedę po szlachetnym darczyńcy, a poznaniaków zachęci do organizowania demonstracji w obronie książnicy.
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę. Książnicę umyślił za swojego życia podarować narodowi. Zarząd powierzył fundacji, a nieruchomości dał na własność miastu. Już na początku książnica miała księgozbiór liczący 13 tysięcy woluminów. Wśród nich wiele specjalistycznych dzieł z niemal wszystkich dziedzin wiedzy.
Pech fundacji hrabiego
W pierwszej wojnie światowej żelazny kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć na długie lata, przepadł. W tarapaty wpadła fundacja zarządzająca biblioteką.
- Ostatnie posiedzenie zarządu odbyło się 30 maja 1924 roku. Był na nim prezydent Poznania Cyryl Ratajski. Na zebraniu ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto. Grunt i gmach książnicy od tej chwili należały do miasta - mówi miejski urzędnik, który prosi o nieujawnianie nazwiska.
Oryginalny protokół spotkania podaje: "Prezydent Ratajski oświadcza, że fundacja zadanie swoje spełniła, a ponieważ jej majątek został przez wojnę zniszczony, więc bibljotekę utrzymuje miasto. [...] Ponieważ niektórzy członkowie kuratorjum, jak p. Wojewoda i p. Marszałek Sejmiku Wojewódzkiego często się zmieniają, jest opieka miejska najtrwalszą, tem więcej, że grunt i budynek są własnością miasta".
Drugiej wojny gmach nie przetrwał. Spłonął w lutym 1945 roku. Część najcenniejszych zbiorów uratowano. Biblioteka została odbudowana i oddana do użytku w 1956 roku.
W 1950 roku ustawa orzekła, że nieruchomości należące do samorządów przejdą na własność państwa. Tak Biblioteka Raczyńskich w momencie otwarcia i działka, która do niej przylega, były znacjonalizowane. Choć kilka razy chciano gmach rozbudować, nigdy się to nie udało.
W 1973 roku część parceli bibliotecznej na tyłach książnicy została oddzielona. Na niej i sąsiednich działkach zamierzano zbudować miejskie centrum telekomunikacji. Powstał projekt, zgodnie z którym biblioteka miała dostać część powierzchni. Nic nie zbudowano. W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Centrala nie powstała, a gdy przedsiębiorstwo podzielono na dwa: Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Od tamtej pory tysiącem metrów, podarowanych kiedyś przez hrabiego razem z biblioteką narodowi, zarządzała Telekomunikacja Polska.
Tajne przekazanie
Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. Wojewoda Telekomunikację uwłaszczył jednym podpisem.
- Nikt tu nie wiedział o przekazaniu bibliotecznego gruntu Telekomunikacji Polskiej. To była najściślejsza tajemnica, którą znało zaledwie kilka osób. Na pewno nie wiedziały o tym władze miasta ani dyrekcja biblioteki, sprawdziliśmy to - mówi proszący o anonimowość bibliotekarz.
"W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji Polskiej wieczystym użytkownikiem tego terenu", podało pismo Biblioteki Raczyńskich "Winieta" w lutym 1999 roku. Rok przed tą publikacją firma została wpisana do ksiąg wieczystych jako użytkownik.
- Sześć lat sprawa była całkowicie tajna - mówi pracownica biblioteki. - Dowiedzieliśmy się o niej przypadkowo.
Dyrektor biblioteki Wojciech Spaleniak opisał w "Winiecie" latem 1998 roku wizytę Joanny Wnuk-Nazarowej, ówczesnej minister kultury i sztuki w książnicy. "Skoncentrowaliśmy się głównie na kwestii przyszłej rozbudowy", pisze dyrektor Spaleniak. W tym samym czasie Telekomunikacja była właścicielem gruntu przeznaczonego przez hrabiego pod przyszłą rozbudowę. Plany dyrektora były mrzonkami.
- Byłam wtedy członkiem zarządu miasta. Nie wiedzieliśmy o tym fakcie - mówi radna Katarzyna Kretkowska.
Teraz władze Poznania muszą szanować decyzję wojewody.
- Miasto nie było stroną i dowiedziało się o tym po fakcie - uważa wiceprezydent Maciej Frankiewicz.
Ruszenie bibliotekarzy
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia.
- To miała być biblioteka. Dobro narodowe, polskie. I dlatego założyliśmy stowarzyszenie, które teraz walczy o dar hrabiego - mówi pracownica biblioteki.
Pierwsze zebranie odbyło się 7 czerwca ubiegłego roku. Stowarzyszenie od razu skrytykowało porozumienie zarządu miasta z Telekomunikacją.
- To był list intencyjny. Zresztą teraz już nieważny - mówi przewodniczący Komisji Kultury w Radzie Miasta profesor Jan Skuratowicz.
Bibliotekarze nagłośnili sprawę przejęcia gruntu. Przygotowano dwa wielkie happeningi na placu Wolności przed biblioteką. Zaczęło się zbieranie podpisów i wysyłanie protestów.
Związek Literatów Polskich w Poznaniu: "Ten akt nie jest pomyłką, lecz świadomym przekroczeniem prawa usankcjonowanego historią i tradycją naszego regionu. Nie powinno się realizować interesów spółki akcyjnej kosztem wspólnych interesów społeczności naszego miasta".
- Postępowanie urzędników i prywatnej spółki jest naganne - mówi Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia. - To są już kwestie honorowe. Telekomunikacja chce coś stawiać na terenie, który został darowany na bibliotekę, a został nikczemnie odebrany bibliotece decyzjami peerelowskich urzędników, których postanowienia są dziś potwierdzane.
Antenat zdradzony
"Wydaje nam się, iż darowizna Edwarda Raczyńskiego nie może być złamana i do tego nie przez władze komunistyczne, ale przez przedstawicieli uczciwego samorządu! Jako osoby zainteresowane tym, co rodzina Raczyńskich zrobiła dla Wielkopolski i w ogóle dla Polski - jesteśmy córkami prezydenta RP na uchodźstwie, również Edwarda - sprzeciwiamy się z głębi serca temu projektowi", napisały w liście do prezydenta Poznania Wanda Dembińska, Wirydiana Rey i Katarzyna Raczyńska. Prapraprawnuczka dobroczyńcy poznaniaków Edwarda hr. Raczyńskiego - Cecylia Rey - jest oburzona postępowaniem władz Poznania. "Naszym pragnieniem jest, by wola naszego dziada została uszanowana", napisała do Towarzystwa Przyjaciół Biblioteki Raczyńskich.
Podobnie oburzony jest Stanisław Rostworowski, starosta Koła Nałęczów. Przysłał do Poznania wyrazy poparcia.
- Nikt tu naprawdę nie chce, żeby bibliotekę na siłę uszczęśliwiać. Tylu poznaniaków dzwoniło do nas z poparciem, że mamy obowiązek walczyć - mówi bibliotekarz.
Zyskowny układ
Władze Poznania utrzymują, iż miasto zyska na układzie z Telekomunikacją Polską. Za wpłacone 30 mln zł otrzyma na własność powierzchnię dla książek.
- To jest najlepsze w tej chwili wyjście z sytuacji. Działka należy do Telekomunikacji, przeszła w jej ręce w zgodzie z prawem. A że kiedyś była darowana na rozbudowę biblioteki? Ależ tutaj w planowanej siedzibie Telekomunikacji będzie 6 tysięcy metrów dla biblioteki - mówi dyrektor Wojciech Spaleniak. - Dostaniemy magazyny biblioteczne, skarbiec biblioteczny, wszystko nowoczesne i z zachowaniem wszelkich rygorów. To będą pomieszczenia dla biblioteki. Prowadzimy rozmowy z Telekomunikacją, biorę w nich udział, bierze zarząd miasta. Wszyscy się zgadzają, że biblioteka musi się rozbudowywać i się rozbuduje. Tylko gmach będzie zbudowany nie przez nas ani nie przez miasto, ale przez TP SA.
Wojciech Spaleniak mówi, że tak naprawdę to w snach widzi na tyłach biblioteki jej nowe skrzydło przeznaczone w całości na książki. Zbudowane przez bibliotekę dla niej samej. Ale zaraz się mityguje i mówi, że tak się nie da.
- Jeśli się rozmowy wreszcie zakończą porozumieniem, będziemy mieli bibliotekę najpóźniej za trzy lata - planuje Spaleniak.
- Są prowadzone rozmowy i w tej chwili to jedyne wyjście. Plany się skoryguje - mówi prof. Skuratowicz. - Nie ma innego sposobu na budowę pomieszczeń dla biblioteki.
Rzecznik prasowy Telekomunikacji wciąż podkreśla, że jego firma wcale nie chce krzywdy biblioteki.
- Nie wiem, czego ludzie się obawiają. Nie zgadzamy się ze stwierdzeniem, że Telekomunikacja chce rozbić bibliotekę - mówi Piotr Kostrzewski, rzecznik prasowy poznańskiej TP SA. - Biblioteka, która jako instytucja miejska nie może liczyć na duże pieniądze, mogłaby pod naszym mecenatem wykorzystywać najnowsze zdobycze techniki, tworząc choćby czytelnię internetową. Jest to dla niej jedyna dziś szansa na rozbudowę. Nie ustąpimy jednak ze swego tytułu do gruntu, gdyż mamy do niego pełne prawo.
- Tylko tak wprowadzimy się do gotowego budynku. Sami nigdy nie znajdziemy pieniędzy, bo miasto ich nie ma - mówi Spaleniak.
Prawo nie protestuje
W sylwestra ubiegłego roku wygasła decyzja prezydenta o warunkach zabudowy terenu za biblioteką. Mimo to po pięciu dniach Telekomunikacja miała już nową decyzję, która przedłużyła wygasłe warunki do 30 maja 2002 roku.
- Na takie decyzje o warunkach zabudowy czeka się miesiącami. Dlaczego Telekomunikacja dostała je od ręki? - pyta jeden z bibliotekarzy.
Choć urzędnicy podkreślają, że prawo nie zostało złamane i wszystko jest w najlepszym porządku, Samorządowe Kolegium Odwoławcze wszczęło w sprawie tej decyzji postępowanie administracyjne. Ma ono ewentualnie stwierdzić nieważność decyzji prezydenta Poznania.
Kolegium poprosiło magistrat o przesłanie akt sprawy z "wypisem z tekstu i wyrysem z planu zagospodarowania przestrzennego obowiązującego dla tego terenu".
Nikt nie wie, co wyniknie z tej sprawy i jak się ona skończy.
- Problem w tym, że centrum Poznania nie ma szczegółowego planu zagospodarowania terenu. Jest tylko ogólny - mówi prof. Jan Skuratowicz. Na tym planie biblioteka i działka na jej tyłach to zaledwie mały kwadracik.
Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia, opisał historię biblioteki w piśmie do ministra sprawiedliwości. Wydział Skarg i Wniosków Ministerstwa Sprawiedliwości odesłał pismo do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
O bibliotekę walczy też działająca w niej "Solidarność". Jej przewodnicząca Gwidona Kempińska wniosła skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jej zdaniem warto sprawdzić, czy firma jest faktycznym spadkobiercą Przedsiębiorstwa Państwowego Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Według niej nie. Wyroku jeszcze nie ma.
Bezsilność bibliotekarzy
- Nawet jeśli wywalczymy unieważnienie decyzji o warunkach zabudowy, to i tak nic się nie zmieni. Przecież Telekomunikacja postawi tu sobie, co będzie chciała. A gdy się na nas obrazi, to i bibliotekę gotowa wykurzyć już całkiem - mówią pracownicy książnicy. Bojownicy o książkę w większości nie chcą ujawniać nazwisk. - Zarząd miasta lubi Telekomunikację. My jej nie lubimy, dlatego miasto może nas znienawidzić. A wtedy wyrzucą nas z pracy, bo przecież biblioteka jest miejska - mówią. I ostrożnie walczą dalej. - | W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Centrala nie powstała, a gdy przedsiębiorstwo podzielono na dwa: Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. Wojewoda Telekomunikację uwłaszczył jednym podpisem.Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia.Rzecznik prasowy Telekomunikacji wciąż podkreśla, że jego firma wcale nie chce krzywdy biblioteki. |
NIEMCY
Serial "Big Brother" wykreował bezrobotnego mechanika na gwiazdę. Jego fanom nie przeszkadzało, że pod okiem kamery obcinał przy stole paznokcie lub drapał się po kroczu.
Zladdi na prezydenta
Zlatko przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Codzienne relacje z tego dobrowolnego więzienia przeprowadza telewizja RTL 2.
(C) AP
JERZY HASZCZYńSKI
z Berlina
Rok temu stracił pracę na stacji benzynowej w małej miejscowości na pograniczu Badenii-Wirtembergii i Bawarii. Od tej pory mówił o sobie bezrobotny mechanik. Teraz niemieckie media okrzyknęły go gwiazdą, a nawet królem - chwilowym, bo chwilowym, ale jednak królem.
Pojawił się w najbardziej znanych programach talk-show, zaprosił go nawet nobliwy Alfred Biolek z telewizji publicznej. Dorobił się też własnego programu telewizyjnego i nagrał teledysk. Jego poczynania śledzą tysiące fanów, a koszulki z jego podobizną cieszą się wielką popularnością. Młode dziewczyny, które ledwo co nabyły prawa wyborcze, mówią, że jeżeli kanclerz Gerhard Schröder pozyska jego względy, to SPD może liczyć na ich głosy.
Tyle emocji wśród mieszkańców Niemiec wzbudził Zlatko Trpkovski, syn macedońskich imigrantów, jeszcze przed dwoma miesiącami nikomu nieznany. Ma 24 lata, kolczyki w uszach, łańcuch na szyi, tatuaż na ramieniu, rozbudowane mięśnie i przysadzistą sylwetkę. O Szekspirze nigdy nie słyszał, żadnych książek nie czytał, ale w jego wypowiedzi wsłuchują się miliony.
Kontener naszpikowany kamerami
Zlatko albo, jak go nazywają fani, Zladdi stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother" (Wielki Brat) wymyślonego w sąsiedniej Holandii. Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów, podobnie jak on wziętych z ulicy amatorów, w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Godzinną relację z poczynań i rozmów zamkniętych tam osób pokazuje co dzień w najlepszej porze (od 20.15) prywatna telewizja RTL 2.
Uczestnicy dostają zadania, takie jak pomalowanie dwóch tysięcy jajek wielkanocnych, przeprowadzenie rozmowy na jakiś temat czy przejechanie kilkuset kilometrów na rowerze treningowym, i wykonują je wspólnie. Poza tym zazwyczaj nie dzieje się nic specjalnego, ktoś obliże łyżkę, którą miesza wspólną potrawę w garnku, ktoś wypowie jakąś mądrość życiową ("bez ryzyka nie ma radości", jak mawiał Zlatko), ktoś rozbierze się przed kamerą, zanim wejdzie pod prysznic.
Zlatko dostarczał dużo wrażeń - obcinał paznokcie przy stole, drapał się po kroczu, był naprawdę sympatyczny i stosunkowo śmieszny. Na początku nie było konfliktów międzyludzkich ani seksu, więc oglądalność nie była najlepsza. Gdy się pojawiły, wzrosła do najwyższego poziomu w historii RTL 2 - czterech milionów widzów. Na więcej mogą w Niemczech liczyć niektóre filmy fabularne, ważne mecze piłkarskie i wyścigi Formuły 1.
Co dwa tygodnie RTL 2 organizuje dodatkową atrakcję - wybory osoby, która musi opuścić kontener, co oznacza, że odpada z gry o 250 tysięcy marek. Dwójkę kandydatów do odrzucenia bohaterowie "Big Brother" wybierają sami spośród siebie. Telewidzowie podejmują ostateczną decyzję, głosując na którąś z tych osób. 9 kwietnia, po 41 dniach gry, odpadł Zlatko. Gdy opuszczał kontener, witało go kilka tysięcy wielbicieli z plakatami: "Zladdi na prezydenta".
Intymność na sprzedaż
Jeszcze przed pojawieniem się na ekranach program "Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. Z ostrą krytyką występowali politycy, konsekwencjami grozili szefowie urzędu ds. mediów. Mówiono o pogwałceniu konstytucji, która gwarantuje zachowanie godności osobistej, o wykorzystywaniu ludzi przez telewizję w celu zwiększenia oglądalności i zysków. Protestowali biskupi katoliccy i mocno związany z protestantyzmem prezydent Johannes Rau. Część publicystów pisała o ziszczeniu się orwellowskiego koszmaru o superkontroli, co zresztą sugeruje sam tytuł programu. (Orwellowskie korzenie ma też, bardzo częste, określanie Zlatka Trpkovskiego mianem prola.)
- Występujący w "Big Brother" narażają swoją prywatność, wystawiając się na widok publiczny. Robią to co prawda dobrowolnie, ale za pieniądze. To jak podglądanie przez dziurkę od klucza, choć podglądani o tym wiedzą. Zgoda uczestników niczego nie usprawiedliwia, do pokazywanej w telewizji rosyjskiej ruletki ludzie też by się dobrowolnie zgłaszali. Człowiek potrzebuje intymności, w przeciwnym razie w jego psychice mogą wystąpić zaburzenia - powiedział "Rz" Rudolf Hammerschmidt, rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów. Dodał on, że Kościół w walce z tego typu programami ogranicza się do wypowiedzi publicznych: - Wskazujemy, że najlepszym wyjściem jest niewłączanie telewizora.
Trpkovski: "Nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny".
(C) AP
Nowy program, nowy bodziec
"Big Brother" sprowokował dyskusje o przyszłości telewizji i łamaniu tabu. - To jedna z faz przemian w telewizji. Spada zainteresowanie dziennymi programami talk-show. Ich miejsce zajmą właśnie takie tzw. realistyczne opery mydlane, jak "Big Brother". Teraz akcja rozgrywa się w kontenerze, potem będzie wyspa, a na końcu statek kosmiczny - powiedział "Rz" Alexander Gorkow, publicysta dziennika "Süddeutsche Zeitung".
Rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów nie sądzi, żeby przyszłość telewizji stanowiły programy dla podglądaczy: - Obserwujemy zjawisko "podkręcania" takich atrakcji, poszukiwania coraz to nowych bodźców. Niedługo "Big Brother" zostanie uznany za nudny i pojawi się coś jeszcze bardziej ekstremalnego. Ale ta tendencja nie będzie wieczna. Ludzie w końcu odrzucą takie programy. Dojdą do wniosku, że oglądanie ich to strata czasu - stwierdził Rudolf Hammerschmidt.
W innych prywatnych stacjach telewizyjnych w Niemczech pojawiają się już programy oparte na zasadzie podglądania, choć bez zamykania bohaterów. W tym kraju "Big Brother" na pewno nie wywołał żadnego skandalu obyczajowego. Seks występuje w nim głównie w formie werbalnej, zarejestrowane przez kamerę zbliżenie dwojga młodych bohaterów odbywało się pod kocem i wiele pozostawiało wyobraźni widzów. Pod tym względem "Big Brother" nie może się równać z kilkoma programami erotycznymi. W nich nie ma pruderii i tabu - przewinęły się przez nie tysiące osób, które nie krępowały się pokazać szerokiej publiczności podczas gier miłosnych. Nie krępowały się też podać imienia, nazwiska, zawodu, wieku i miejsca zamieszkania.
Widzowie bardzo lubią seks i najintymniejsze tajemnice w połączeniu z realizmem czy pozorami realizmu. W "Big Brother", uważa Alexander Gorkow, realizm polega jedynie na tym, że występujący nie są zawodowcami: - Kiedy ludzie wiedzą, że są filmowani, zachowują się inaczej. Publiczność wciąga przyglądanie się temu, jak na zamkniętą grupę oddziałują wpływy zewnętrzne, na przkład głosowanie nad tym, kto odpada, a kto gra dalej.
Claudia Lampert z Instytutu Badań Mediów na Uniwersytecie Hamburskim określa ten program jako inscenizację realizmu: - Najważniejsze elementy zostały dokładnie przemyślane i wykreowane. Spośród tysięcy kandydatów wyszukano odpowiednie typy charakterów. Po odpadnięciu Zlatka wprowadzono do akcji Sabrinę, blondynę z dużym biustem, chętną do rozmów o seksie. Ona ma przejąć rolę magnesu przyciągającego widzów.
Dni kariery policzone
W popularyzacji programu nadawanego w RTL 2 bardzo pomogły inne stacje telewizyjne. Przyczyną był głównie Zlatko i zataczająca coraz szersze kręgi zlatkomania. Potomek macedońskich imigrantów stał się symbolem niemieckiego prostego, fajnego chłopaka. Całkiem dobrze odnalazł się w roli gwiazdy, ze spotkania na spotkanie i z wywiadu na wywiad jeździ srebrnym mercedesem. Od znanych postaci słyszy pochwały: "Mój syn nosi z dumą T-shirt z twoim wizerunkiem". Pani Trpkovski, matka Zlatka, powiesiła sobie na ścianie jego wielkie zdjęcie w takiej ramie, w jaką na Bałkanach oprawia się wizerunki przywódców.
- Stał się gwiazdą przede wszystkim dlatego, że nie jest tak głupi, jak się wydawało. Wie, że niewiele wie. Całkowicie wczuł się w rolę, którą mu powierzono. Nigdy nie próbował grać kogoś, kim nie jest. Ludzi uwiodło to, że pojawił się ktoś, kto mówi: "jestem zwykłym mechanikiem bez zatrudnienia, co prawda nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny" - mówi Alexander Gorkow.
Królowanie Zlatka nie potrwa długo. On sam zachowuje się tak, jakby był tego w pełni świadom. Fachowcy od mediów dają mu kilka tygodni. Przewidują, że najpóźniej na początku lata zniknie z anteny jego show pod tytułem "Świat Zlatka". Nie potrafią natomiast stwierdzić, czym się trzeba wykazać, żeby zostać kolejnym bożyszczem niemieckiej publiki. | Rok temu stracił pracę. mówił o sobie bezrobotny mechanik. Teraz niemieckie media okrzyknęły go gwiazdą. Zlatko stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother". Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Godzinną relację z poczynań zamkniętych tam osób pokazuje co dzień telewizja RTL 2. Zlatko dostarczał dużo wrażeń - obcinał paznokcie przy stole, drapał się po kroczu, był śmieszny. po 41 dniach gry, odpadł. Gdy opuszczał kontener, witało go kilka tysięcy wielbicieli z plakatami: "Zladdi na prezydenta".
Jeszcze przed pojawieniem się na ekranach program "Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. Z ostrą krytyką występowali politycy, konsekwencjami grozili szefowie urzędu ds. mediów. Mówiono o pogwałceniu konstytucji, która gwarantuje zachowanie godności osobistej, o wykorzystywaniu ludzi przez telewizję w celu zwiększenia oglądalności i zysków.
"Big Brother" sprowokował dyskusje o przyszłości telewizji i łamaniu tabu. - Spada zainteresowanie dziennymi programami talk-show. Ich miejsce zajmą tzw. realistyczne opery mydlane, jak "Big Brother" - powiedział "Rz" Alexander Gorkow, publicysta dziennika "Süddeutsche Zeitung".Rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów nie sądzi, żeby przyszłość telewizji stanowiły programy dla podglądaczy: - Niedługo "Big Brother" zostanie uznany za nudny i pojawi się coś jeszcze bardziej ekstremalnego - stwierdził Rudolf Hammerschmidt.W innych prywatnych stacjach telewizyjnych w Niemczech pojawiają się już programy oparte na zasadzie podglądania.
W popularyzacji programu nadawanego w RTL 2 pomogły inne stacje telewizyjne. Przyczyną był głównie Zlatko i zlatkomania. Potomek macedońskich imigrantów stał się symbolem niemieckiego prostego, fajnego chłopaka. Całkiem dobrze odnalazł się w roli gwiazdy. Królowanie Zlatka nie potrwa długo. Fachowcy od mediów dają mu kilka tygodni. |
CZECZENIA
Rosja powinna się pogodzić z tym, że w konflikcie na Kaukazie nie może zwyciężyć
Lokalny front globalnej wojny
SAMUEL P. HUNTINGTON
Podczas gdy wojska rosyjskie otaczają, bombardują i zrównują Grozny z ziemią, tylko jedna strona ma szansę wygrać ten konflikt i to tylko dlatego, że nie może go przegrać - czeczeńscy bojownicy. Bo albo powstrzymają rosyjską ofensywę i doprowadzą do impasu, albo wycofają się w góry i któregoś dnia znów wrócą, by walczyć.
A przegrani? Będą nimi czeczeńscy cywile uwikłani w ten brutalny konflikt. Rosja kontynuująca wojnę, której nie może wygrać. I Stany Zjednoczone, jeśli będą próbowały wpłynąć na jej wynik. Czeczeńska wojna uwidacznia bowiem granice możliwości wpływania przez takie mocarstwa, jak Rosja i Stany Zjednoczone, na lokalne konflikty toczących się na świecie.
Islam kontra reszta świata
Wojnę w Czeczenii trzeba postrzegać zarówno we współczesnym, jak i historycznym kontekście. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję. Do walk między muzułmanami a niemuzułmanami dochodzi w Bośni, Kosowie, Górskim Karabachu, Czeczenii, Tadżykistanie, Afganistanie, Kaszmirze, Indiach, na Filipinach, w Indonezji, Timorze Wschodnim, Bliskim Wschodzie, Afryce Północno-Wschodniej, Sudanie, Nigerii.
Konflikty te mają co najmniej dwie przyczyny.
Po pierwsze, w świecie muzułmańskim brakuje jednego lub dwóch dominujących państw, które utrzymywałyby porządek w społeczności islamskiej i zapobiegały konfliktom między muzułmanami a niemuzułmanami lub pełniły rolę mediatorów w razie powstania takich zadrażnień. Tymczasem konkurujące ze sobą muzułmańskie państwa - szczególnie Iran i Arabia Saudyjska - usiłują rozbudować swe wpływy poprzez udzielanie wsparcia grupom muzułmańskim walczącym z niemuzułmanami.
Po drugie, w krajach islamskich rośnie liczba mężczyzn w wieku 16 - 30 lat, którzy zasilają szeregi partyzantów i bojowników. I ci właśnie młodzi ludzie stanowią trzon międzynarodowej islamskiej brygady, której członkowie walczą w Afganistanie, Bośni, Kosowie, na Filipinach, w Czeczenii itd.
Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat. Po raz pierwszy carowie próbowali objąć swym władaniem Kaukaz w XVI wieku. W 1783 roku zapoczątkowali militarną kampanię, by podporządkować sobie ludność tego regionu. Od 1825 do 1859 roku walki trwały niemal nieprzerwanie, aż wreszcie Rosjanie zdołali stłumić opór, którym kierował legendarny przywódca północnego Kaukazu - Szamil.
Po rosyjskiej rewolucji narody północnego Kaukazu ogłosiły niepodległość i zawiązały federację, która na początku lat 20. została rozbita przez bolszewików. Opór wobec sowieckiej władzy ujawnił się ponownie podczas II wojny światowej i skłonił Stalina do deportowania praktycznie wszystkich Czeczenów do Kazachstanu, gdzie przebywali na wygnaniu do połowy lat 50.
Wraz z rozpadem Związku Radzieckiego Czeczeni, co było do przewidzenia, znów wzniecili rewoltę. W 1996 roku im się to udało - po pokonaniu wojsk rosyjskich de facto zdobyli niepodległość. Jednak rosyjscy nacjonaliści nie mogli się z tym pogodzić i rozpoczęli obecną kampanię militarną, by podporządkować sobie tych nieposłusznych górskich muzułmanów.
Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych.
Wnioski dla Rosji
Niemal wszędzie we współczesnym świecie narody starają się łączyć swe tożsamości kulturowe z cywilizacyjnymi. Wielocywilizacyjne państwa spotykają się z rosnącym sprzeciwem i niektóre, jak Związek Radziecki, Jugosławia czy Etiopia, rozpadły się. Ponadto nowego znaczenia nabierają ponadnarodowe społeczności kulturowe, czyli diaspory. Dostarczają one pieniędzy, broni, bojowników i przywódców swym ziomkom walczącym o wolność. Także państwa i grupy państw wspierają swych pobratymców, jak to miało miejsce podczas rozpadu Jugosławii. Europa Zachodnia poparła Chorwatów, Rosja i Grecja - Serbów, natomiast Arabia Saudyjska, Iran, Turcja i Malezja dostarczały pomocy bośniackim Muzułmanom.
W połowie lat 90. Czeczeni w znacznym stopniu korzystali ze wsparcia czeczeńskiej diaspory, a szczególnie pomocy pochodzącej od ich ziomków w Turcji i Jordanii. Korzystali także z cichej pomocy udzielanej przez niektóre muzułmańskie rządy. Teraz jednak owe rządy, a zwłaszcza turecki, mają opory ze pomaganiem Czeczenom, bo czeczeńska niepodległość może być przykładem dla mniejszości w ich własnych krajach, szczególnie zaś dla Kurdów.
Tak czy inaczej era wielocywilizacyjnych imperiów minęła i Rosja może utrzymać swe panowanie w Czeczenii tylko niewyobrażalnymi kosztami. Dlatego też kolejny rosyjski przywódca powinien wykazać realizm Mustafy Kemala Atatürka co do straconego tureckiego imperium i stworzyć Rosję "tylko dla Rosjan", zamiast trzymać się trącących myszką marzeń o wielonarodowym, wielocywilizacyjnym imperium.
Wnioski dla USA
Implikacje czeczeńskiego konfliktu dla Stanów Zjednoczonych są równie oczywiste. Ze zrozumiałych względów musi nas niepokoić humanitarny aspekt skutków wojny dla Czeczenów. Ale Stany Zjednoczone nie mają żadnych ważnych narodowych interesów w Czeczenii, mają natomiast takowe w Rosji. Dlatego nie zdołamy skutecznie ukarać Rosji, nie ponosząc przy tym wysokich kosztów własnych.
Wielu ekspertów od polityki zagranicznej twierdzi, że Stany Zjednoczone powinny podjąć wobec Rosji kilka działań karnych, by zmusić ją do złagodzenia postępowania w Czeczenii. I tak, na przykład, proponuje się wstrzymanie kredytów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, dopóki nie zostanie zakończona wojna, groźbę wyłączenia Rosji z przyszłych spotkań najbogatszych państw świata G-7 albo obniżenie cen ropy, co mogłoby zredukować rosyjskie dochody dewizowe. Tyle że w obecnej sytuacji są to pomysły rażące niedorzecznością i niekonsekwencją.
Czeczeńska wojna cieszy się wielkim poparciem rosyjskiego elektoratu, a przez to polityków startujących do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Toteż dopóki akcja militarna rozwija się pomyślnie, dopóty rosyjscy politycy nie rozpoczną wycofywania wojsk ze względu na pohukiwania Zachodu.
W Rosji mamy teraz do czynienia z upadkiem demokracji wyborczej, zaś rywalizujący między sobą kandydaci odwołują się do sentymentów nacjonalistycznych. Nawet gdy Rosja wyraźnie przegrywała wojnę w 1996 roku, to odgrywający wówczas czołową rolę gen. Aleksander Lebiedź zdołał wynegocjować porozumienie o wycofaniu się z Czeczenii i przekonać doń rosyjski rząd oraz społeczeństwo.
Równie niedorzeczne i szkodliwe dla wiarygodności Ameryki jest ostrzeżenie prezydenta Billa Clintona, że Rosja "zapłaci wysoką cenę", jeśli będzie kontynuowała brutalne ataki na czeczeńskich cywilów. Bo oto mamy kolejny przykład retorycznych popisów tej administracji, które uniemożliwiają innym rządom zrozumienie, co rzeczywiście mówi ona serio.
To prawda, że Stany Zjednoczone powinny potępiać humanitarną tragedię w Czeczenii. Ale administracja Clintona winna również pogodzić się z faktem, że jest to konflikt trwający już 200 lat i stanowiący tylko jeden z wielu lokalnych frontów toczącego się obecnie globalnego konfliktu między muzułmanami a niemuzułmanami.
W dłuższej perspektywie Rosja nie może wygrać tej wojny, tak jak Stany Zjednoczone nie mogą poważnie wpłynąć na jej rezultat. Im szybciej politycy pogodzą się z tą brutalną prawdą, tym szybciej pokój przyjdzie na północny Kaukaz.
Samuel P. Huntington jest profesorem Harvard University i autorem głośnej książki "Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego".
THE NEW YORK TIMES SYNDICATE | Podczas gdy wojska rosyjskie zrównują Grozny z ziemią, tylko jedna strona ma szansę wygrać ten konflikt i to tylko dlatego, że nie może go przegrać - czeczeńscy bojownicy. Bo albo powstrzymają rosyjską ofensywę i doprowadzą do impasu, albo wycofają się w góry i któregoś dnia znów wrócą, by walczyć.
A przegrani? Będą nimi czeczeńscy cywile Rosja I Stany Zjednoczone. Czeczeńska wojna uwidacznia bowiem granice możliwości wpływania przez takie mocarstwa na lokalne konflikty toczących się na świecie.
Wojnę w Czeczenii trzeba postrzegać zarówno we współczesnym, jak i historycznym kontekście. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku. Po pierwsze, w świecie muzułmańskim brakuje jednego lub dwóch dominujących państw, które utrzymywałyby porządek w społeczności islamskiej i zapobiegały konfliktom między muzułmanami a niemuzułmanami lub pełniły rolę mediatorów w razie powstania takich zadrażnień. Tymczasem konkurujące ze sobą muzułmańskie państwa usiłują rozbudować swe wpływy poprzez udzielanie wsparcia grupom muzułmańskim walczącym z niemuzułmanami. Po drugie, w krajach islamskich rośnie liczba mężczyzn w wieku 16 - 30 lat, którzy zasilają szeregi partyzantów i bojowników. I ci właśnie młodzi ludzie stanowią trzon międzynarodowej islamskiej brygady. Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą od ponad dwustu lat. Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych. |
TRANSFORMACJA
Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo
Bilans pierwszej dekady
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
ANDRZEJ KOJDER
Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe.
Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację.
Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego.
- Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia.
- W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej.
- Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom.
- Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości.
- Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością.
- Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi.
- Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie.
Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć:
- Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się".
- Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów.
- Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych.
- Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach.
- Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe.
- Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu.
- Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców.
Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia.
- Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa.
- Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych.
- Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin.
Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo.
Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać.
Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa.
Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi.
Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się.
W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki.
Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy. | po zakończeniu transformacji Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową. po roku 1989 Zmienił się status Polski na mapie świata. Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji poszerza się sfera własności prywatnej. Stabilizują się nowe zawody. Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów. Pragnienia tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. To co "polskie" przestaje być kategorią etniczną. Pozytywny stosunek do cudzoziemców zwiększa się wraz z obyciem w świecie.Do zjawisk niekorzystnych należy zaliczyć: Powstanie podklasy bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Polska wieś zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Nie ukształtowała się żadna hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Utrwaliły się dawne układy interesów oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną. Polacy nie są dostatecznie wykształceni. Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, nowe style działania. Wizerunkowi Polski nie służą spory o przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie. Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału. Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie swojskości, wspólne interesy i dążenia. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej. Krach realnego socjalizmu i szybkie przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych wytworzyły próżnię normatywną. Areną nieobyczajności staje się świat państwowej i samorządowej polityki. Mimo destruktywnych tendencji liczne grupy afirmują wartości ideowe. Prawość, rzetelność, sumienność dla nich ciągle coś konkretnego znaczą. Zmiany nie wpływają na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję rodziców. |
Z mec. Czesławem Jaworskim, prezesem Naczelnej Rady Adwokackiej, rozmawia Jan Ordyński
Zmagamy się z wyzwaniami, nie z kryzysem
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Adwokatura polska przeżywa najgłębszy od stu lat kryzys, mówią publicznie nawet jej niektórzy luminarze...
CZESŁAW JAWORSKI: Rzeczywiście używa się tego określenia, ale właściwie nie wiemy, co się pod nim kryje. Myślę natomiast, że w ramach ogromnego postępu cywilizacyjnego adwokatura stoi przed ogromnymi wyzwaniami i zagrożeniami. W żadnym wypadku nie należy jednak traktować ich jako kryzysu. Muszą one być przez nas rozwiązane i cała adwokatura, nie tylko polska, musi sobie znaleźć miejsce w układzie państw europejskich. Dyskusje na ten temat są prowadzone w wielu adwokaturach i organizacjach. Chodzi o to, by wszędzie zapewnić adwokatom możliwość niesienia ludziom pomocy, szczególnie w sferze praw i wolności obywatelskich. Kapitał prawdopodobnie się obroni, ludzie zaś nie zawsze.
Myślę jednak, że chodzi też o kryzys moralny. Padają przecież głośno takie określenia - zarzuty adwokaci mafii i zaraz po nich pytania: kogo nie powinno się bronić? Czy pan nie zauważył tego kryzysu?
To są zagrożenia, nie kryzys. Określenia takie można kierować pod adresem konkretnych osób, a nie zbiorowości.
A czy zbiorowość odrzuca tego typu postawy?
Całkowicie. Nie ma dla nich żadnego pobłażania i jakiejkolwiek tolerancji.
Spora część społeczeństwa ubożeje. Jeśli będzie musiała zetknąć się z wymiarem sprawiedliwości, to nie będzie jej stać na pomoc prawną. Kiedyś rozmawialiśmy na temat uruchomienia biur pomocy prawnej, utrzymywanych ze środków państwowych.
Jest to niezwykle trudna sytuacja. Za granicą biura takie utrzymują fundacje i wspierające je państwo. U nas natomiast - o czym rzadko się wspomina - wiele okręgowych rad adwokackich uruchomiło dyżury, na których udziela się bezpłatnej pomocy prawnej. Są to pierwsze sygnały świadczące o tym, że widzimy problem.
A co z zinstytucjonalizowaniem tej pomocy, bo na pewno będzie się, niestety, zwiększała liczba osób zmuszonych do skorzystania z niej?
Przede wszystkim trzeba rozwiązać kwestię jej sfinansowania, bo rzeczywiście doraźne przedsięwzięcia na pewno okażą się niewystarczające. Tu musi wkroczyć państwo lub fundacje.
Jeszcze jeden problem z tej dziedziny to wybrzydzanie na klienta.
To regulują jasne przepisy, mówiące, że jedynie w wyjątkowych wypadkach adwokat może odmówić przyjęcia sprawy. W sprawach karnych ten margines jest stosunkowo niewielki, bo każda z osób postawionych w stan oskarżenia korzysta z konstytucyjnego prawa do obrony. Jest ono potwierdzone w wielu aktach międzynarodowych.
Co się zmieniło w minionych trzech latach w sprawie naboru do waszej korporacji, kto do niej teraz przychodzi?
Zmienia się źródło dopływu. Poprzednio dominowali koledzy, którzy przychodzili z sądów i prokuratur, oraz radcowie prawni. Teraz najwięcej nowych trafia do nas po ukończeniu aplikacji adwokackiej. Szkolimy około tysiąca aplikantów. Stanowią oni jedną piątą wszystkich wykonujących zawód.
Jak odpowie pan na zarzut nepotyzmu?
Przyjęcia na aplikację odbywają się w drodze specjalnie zorganizowanego konkursu. Można powiedzieć, że dostają się na nią najwybitniejsi ze studentów. Praktyka dowodzi, że żaden z tego grona nie zostaje pominięty. Dzieci adwokatów jest natomiast wśród aplikantów około trzydziestu procent. To według mnie prawidłowa sytuacja, jeśli wziąć pod uwagę normalny w niektórych zawodach element kontynuacji i tradycji.
Czy istnieje jakaś liczba graniczna adwokatów, czy powinien to regulować rynek?
Takie liczby przyjmuje się w innych krajach, w zależności od ich rozwoju gospodarczego i społecznego. Uważam, że Polska powinna się wzorować na rozwiązaniu przyjętym w Finlandii. Tam jeden adwokat przypada na 3-4 tys. mieszkańców. U nas powinno ten zawód wykonywać około 10 tys. osób.
Przez lata trwał spór z radcami na temat unifikacji obu zawodów. Na jakim jest teraz etapie?
Oba środowiska uznały sprawę w jakimś sensie za zamkniętą. Każdy wykonuje zawód we własnym zakresie, choć nadal są pewne ciągoty wśród radców do przejmowania kompetencji adwokackich. Generalnie współpraca układa się dobrze.
Musimy w naszej rozmowie poruszyć problem lustracji. Byliście jedyni, którzy jej się wobec siebie domagali. Co pan może powiedzieć po tym doświadczeniu o swoim środowisku?
Pogłoski o sporej liczbie współpracujących nie sprawdziły się, bo od 1999 r. do sierpnia 2001 r. sąd lustracyjny wszczął postępowanie wobec 36 adwokatów. Prawomocnie zakończono 17 postępowań. Sąd orzekł, że 4 oświadczenia były prawdziwe, 11 kłamliwych. Dwie osoby podjęły współpracę pod groźbą utraty życia. W jakimś sensie procesy lustracyjne oczyściły atmosferę wewnątrz i wokół nas. Zgłaszając akces do lustracji, chodziło nam o wyeliminowanie osób, które działały na szkodę klientów bądź kolegów. Uważaliśmy, że nie ma wśród nas miejsca dla osób sprzeniewierzających się zasadom tajemnicy zawodowej i solidarności zawodowej.
Sam pan stawał w procesach lustracyjnych, m.in. w czasie kampanii wyborczej, jako pełnomocnik prezydenta RP. Jakie ma pan doświadczenia?
Sąd lustracyjny stara się, by przebieg procesów był zgodny z prawem. Mankamentem ustawy było nieprecyzyjne zdefiniowanie współpracy z organami bezpieczeństwa. Uczynił to jednak Trybunał Konstytucyjny. Niektóre kwestie doprecyzował też Sąd Najwyższy. Sam uważam, że w sytuacji gdy mamy do czynienia również z ogromem nieszczęścia ludzkiego, wszystkie wątpliwości powinny być interpretowane na korzyść lustrowanego.
Były i są zgłaszane zastrzeżenia, że ustawa lustracyjna nie gwarantuje prawa do obrony przez np. utrudnienia w dostępie do dokumentów czy w robieniu notatek, a więc możliwości przygotowania się do rozprawy.
W jakimś sensie podzielam ten pogląd. W niektórych sprawach ograniczenia tłumaczone tajemnicą państwową są rzeczywiście na wyrost, tym bardziej że chodzi często o zdarzenia sprzed wielu lat.
Inna kwestia. Przed poprzednim zjazdem obawiał się pan problemów wynikających dla adwokatury w związku z wprowadzeniem powszechnej skargi konstytucyjnej. Czy obawy się sprawdziły?
Początkowo rzeczywiście adwokaci mieli dosyć duży kłopot z konstruowaniem skarg, bo traktowano je jako jeszcze jeden środek odwoławczy. W tej chwili jest już lepiej. Można powiedzieć, że skargi teraz wnoszone do TK są prawidłowe, atakuje się w nich prawo, a nie rozstrzygnięcie.
Wymiar sprawiedliwości nadal kuleje. Dlaczego?
Jest wiele przyczyn. Są wśród nich ciągle poszerzana właściwość sądów i nie idący za nią wzrost nakładów. Ale odnoszę też wrażenie, patrząc na niektóre sądy, że nie ma w nich woli przezwyciężania kryzysu przez lepszą organizację pracy, podjęcie większego trudu w okresie przejściowym. Czeka się tylko na rozwiązania zewnętrzne. Wymiar sprawiedliwości może sam wiele zmienić na lepsze.
Jak są traktowane skargi na adwokatów utrudniających sądzenie, np. przez zrywanie procesów, niesumienność, niepunktualność?
Jak pan pamięta np. w tak ważnej sprawie jak proces dotyczący tragedii w kopalni "Wujek", podjęliśmy uchwałę, że adwokat, który zgłosi nieistotny powód dla zwolnienia go z obrony, poniesie odpowiedzialność dyscyplinarną. Uchwała odniosła szerszy skutek.
Czy poprawia się jakość polskiego prawa?
Jest w dalszym ciągu zbyt pośpiesznie opracowywane. Wyczuwa się jego doraźność i instrumentalny charakter. A powinno służyć długofalowym interesom państwa, i mam nadzieję, że pójdziemy w tym kierunku. Pośpiech usprawiedliwia tylko potrzeba synchronizacji z prawem unijnym.
Trwa gorąca dyskusja nad prawem karnym. Zarzucono mu wręcz promowanie przestępczości. Czy są to opinie rzetelne, czy nieuczciwe i populistyczne?
NRA przyjęła stanowisko, że brak jest podstaw do nowelizacji oraz że prawo powinno być konstruowane na podstawie tak istotnych kryteriów jak wolność człowieka i poczucie bezpieczeństwa. Zarówno człowieka, jak i obrotu prawnego. Maksymalne upraszczanie procedur nie może nigdy pozbawiać ludzi prawa do obrony swoich interesów. Nie przesadzajmy więc.
Jaki jest najważniejszy problem do rozstrzygnięcia przez rozpoczynający się dzisiaj zjazd?
Musi być przedyskutowany udział adwokatury w stanowieniu prawa. Chodzi o lepszą współpracę w tej dziedzinie między parlamentem, rządem i NRA. Chcemy brać aktywniejszy udział w legislacji. Zamierzamy wysunąć konkretne propozycje. Druga sprawa to mocniejsza sygnalizacja mankamentów związanych ze stosowaniem prawa. Trzeba stworzyć system docierania tych sygnałów do stanowiących prawo i aby doświadczenie wyprowadzane ze stosowania prawa przekładało się na język jego stanowienia. I wreszcie problem przystąpienia do Unii Europejskiej i świadczenia w niej pomocy prawnej przez polskich adwokatów oraz radców i zagranicznych u nas. Chcemy się też zająć opłatami za obrony z urzędu. Są tu ogromne zaległości stanowiące zagrożenie dla bytu niektórych kancelarii. Widzimy też nadmierny fiskalizm w postępowaniu sądowym i wobec naszych usług. Może to zagrażać dostępności do wymiaru sprawiedliwości. | Myślę, że w ramach ogromnego postępu cywilizacyjnego adwokatura stoi przed ogromnymi wyzwaniami i zagrożeniami. W żadnym wypadku nie należy jednak traktować ich jako kryzysu. Muszą one być przez nas rozwiązane i cała adwokatura, nie tylko polska, musi sobie znaleźć miejsce w układzie państw europejskich. Chodzi o to, by wszędzie zapewnić adwokatom możliwość niesienia ludziom pomocy, szczególnie w sferze praw i wolności obywatelskich. Kapitał prawdopodobnie się obroni, ludzie zaś nie zawsze.
Zmienia się źródło dopływu. Poprzednio dominowali koledzy, którzy przychodzili z sądów i prokuratur, oraz radcowie prawni. Teraz najwięcej nowych trafia do nas po ukończeniu aplikacji adwokackiej. Uważam, że Polska powinna się wzorować na rozwiązaniu przyjętym w Finlandii. Tam jeden adwokat przypada na 3-4 tys. mieszkańców.
W jakimś sensie procesy lustracyjne oczyściły atmosferę wewnątrz i wokół nas. Zgłaszając akces do lustracji, chodziło nam o wyeliminowanie osób, które działały na szkodę klientów bądź kolegów. Uważaliśmy, że nie ma wśród nas miejsca dla osób sprzeniewierzających się zasadom tajemnicy zawodowej i solidarności zawodowej.
odnoszę wrażenie, patrząc na niektóre sądy, że nie ma w nich woli przezwyciężania kryzysu przez lepszą organizację pracy, podjęcie większego trudu w okresie przejściowym. Czeka się tylko na rozwiązania zewnętrzne. Wymiar sprawiedliwości może sam wiele zmienić na lepsze.
Musi być przedyskutowany udział adwokatury w stanowieniu prawa. Chodzi o lepszą współpracę w tej dziedzinie między parlamentem, rządem i NRA. Druga sprawa to mocniejsza sygnalizacja mankamentów związanych ze stosowaniem prawa. I wreszcie problem przystąpienia do Unii Europejskiej i świadczenia w niej pomocy prawnej przez polskich adwokatów oraz radców i zagranicznych u nas. |
FRANCJA
Wielu ludzi pozostających od lat bez pracy już nigdy jej nie znajdzie
Zawód: bezrobotny
- Bezrobocie grozi każdemu. Bijemy się więc nie tylko o bezrobotnych. Bijemy się o wszystkich - podkreślają aktywiści walczący o prawo do pracy. Obok manifestacji, protestów i okupacji budynków tydzień temu zorganizowano w Quimper (Bretania) "targi żebraków". Miały one pomóc w znalezieniu pracy przez bezrobotnych. Niektórzy z nich (zdjęcie) mieli nawet przygotowane życiorysy. FOT. AP
PIOTR KASZNIA
z Paryża
Protesty francuskich bezrobotnych, już od prawie miesiąca domagających się zwiększenia minimalnej wysokości zasiłków, odbija się coraz większym echem we Francji i na całym świecie. Komentatorzy mówią o dramatycznym początku epoki społeczeństwa bez pełnego zatrudnienia. Nie ulega wątpliwości, że bezrobotni stworzyli najważniejszy od słynnej rewolty studenckiej w maju 1968 roku ruch społeczny we Francji.
Bernard Rougot ma 46 lat, z zawodu jest piekarzem, ale już od ponad dwóch lat nie ma pracy. Ponieważ przedtem miał dość dobre zarobki, przysługuje mu 4 tys. franków zasiłku. Za kilka miesięcy jednak bezpowrotnie straci do niego prawo. Wtedy - jeżeli wcześniej nie znajdzie jakiejś pracy - będzie mógł ubiegać się o tzw. zasiłek minimalny w wysokości 2,2 tys. franków, który przysługuje wszystkim osobom powyżej 25 lat, które nie mają zatrudnienia.
Żona Rougota nie pracuje. Mają dwoje dorastających dzieci. - Do tej pory jakoś sobie radziliśmy dzięki oszczędnościom i pomocy rodziny - mówi. - Ale nie wyobrażam sobie, jak uda nam się przeżyć za dwa tysiące franków. Zresztą domagam się nie tyle wyższego zasiłku dla bezrobotnych, lecz po prostu pracy. Rougot działa w ruchu bezrobotnych od samego początku. - Jestem w ruchu dlatego, że brak pracy niemal wszyscy odczuwają jako wielką hańbę. Bo tak naprawdę bezrobocie grozi każdemu. Bijemy się więc nie tylko o bezrobotnych - bijemy się o wszystkich.
Od kiedy Rougot stracił pracę, przestał głosować w wyborach. - Jako bezrobotny czuję się wykluczony ze społeczeństwa - mówi. - Odebrano mi moje najbardziej podstawowe prawa, więc dlaczego miałbym wypełniać swoje obowiązki względem państwa.
Strategia nękania
Akcje bezrobotnych rozpoczęły się kilka dni przed Bożym Narodzeniem, tak jakby ich celem było uświadomienie przygotowującym się do świąt Francuzom mającym pracę, że nie będą mogli spokojnie świętować. Zaczęli bezrobotni z Marsylii, którzy okupowali budynek Państwowej Agencji Zatrudnienia (ANPE). Domagali się przywrócenia zlikwidowanej przez lewicowy rząd Lionela Jospina ze względów oszczędnościowych specjalnej premii noworocznej dla bezrobotnych w wysokości 3 tys. franków. Za przykładem marsylczyków poszli bezrobotni z innych miast. Bardzo szybko akcje przybrały postać dobrze zorganizowanego ruchu obejmującego swym zasięgiem całą Francję. Zaczęto okupować nie tylko budynki ANPE i organizacji przyznającej zasiłki dla bezrobotnych (ASSEDIC), ale także merostwa, prefektury, a nawet siedziby partii politycznej.
Po raz pierwszy ruch bezrobotnych przekroczył ramy akcji symbolicznej. Organizacje skupiające ludzi bez pracy działają we Francji już od połowy lat 80., ale dotąd ograniczały się do przeprowadzania raz lub dwa razy do roku marszów przeciwko bezrobociu. Tym razem chodzi o oparte na strategii nękania dobrze zorganizowane akcje, które mają doprowadzić do jak najszerszego odzewu społecznego i wywarcia presji na klasę polityczną. Akcje okupacyjne, przeprowadzane przez liczące kilkadziesiąt osób "komanda" bezrobotnych, trwają z reguły nie więcej niż kilkanaście godzin. Kiedy do akcji wkracza policja, "komando" samo opuszcza budynek i zajmuje inny. Do tej pory strategia ta sprawdza się bez zarzutu.
W ruchu aktywnie uczestniczy najwyżej kilkanaście tysięcy spośród 3,1 miliona bezrobotnych, ale dużą rolę odgrywają w nim działacze ugrupowań skrajnie lewicowych, mających duże doświadczenie w akcjach okupacyjnych. Zmieniły się także żądania. Nie chodzi już o noworoczną premię, ale o podniesienie wysokości wszystkich zasiłków dla bezrobotnych o 1500 franków i zapewnienie minimalnego dochodu osobom poniżej 25 lat, niezależnie od tego czy kiedykolwiek pracowały. Przeciętna płaca wynosi obecnie we Francji ok. 11,5 tys. franków.
Walka o uznanie
Ruchem kieruje pięć stowarzyszeń bezrobotnych: AC (Działać Wspólnie Przeciwko Bezrobociu!), MNCP (Narodowy Ruch Bezrobotnych), APEIS (Stowarzyszenie na Rzecz Zatrudnienia, Informacji i Solidarności) oraz dwa Komitety Bezrobotnych związane z najbardziej wpływowym francuskim związkiem zawodowym - Powszechną Konfederacją Pracy (CGT) - kontrolowanym przez Francuską Partię Komunistyczną (PCF) i najmłodszą z dużych central związkowych, SUD. CGT i SUD jako jedyne związki zawodowe stworzyły w swoim łonie Komitety Bezrobotnych. Należy do nich już ponad 80 tys. ludzi bez pracy.
Od początku konfliktu stowarzyszenia bezrobotnych uzyskały poparcie stowarzyszeń walki z wykluczeniem społecznym, takich jak "Prawo do mieszkania" (DAL), które wsławiło się zajmowaniem w Paryżu na rzecz bezrobotnych pustych od lat luksusowych budynków należących do wielkich banków i towarzystw ubezpieczeniowych.
Pierwsze stowarzyszenia ludzi bez pracy powstały we Francji w 1982 r. Jednak przez przeszło dziesięć lat musiały walczyć z wrogością związków zawodowych, które obawiały się, że ktoś chce zająć ich miejsce. Według związkowców bezrobotni powinni szukać, a nie domagać się pracy. - Byliśmy wtedy sami i przeszkadzaliśmy centralom związkowym - mówi Maurice Pagat, założyciel Narodowego Ruchu Bezrobotnych (MNCP), pierwszej francuskiej organizacji skupiającej ludzi bez pracy.
Jednak utrzymująca się duża liczba osób pozostających bez zatrudnienia dłużej niż rok zbiła te argumenty. Dziś jest jasne, że wielu ludzi bez pracy już nigdy jej nie znajdzie. Ich jedyną nadzieją jest otrzymywanie zasiłku aż do czasu przejścia na emeryturę. Dzisiaj przeszło 30 proc. wszystkich bezrobotnych to osoby nie mające zatrudnienia dłużej niż rok. Połowę z nich stanowią bezrobotni od ponad dwóch lat. Odsetek ludzi bez pracy rośnie coraz szybciej - w ubiegłym roku zwiększył się o 27 proc.
Dzisiaj sytuacja stowarzyszeń bezrobotnych jest zupełnie inna. Przygotowując prawo dotyczące walki z wykluczeniem społecznym, rząd Lionela Jospina przeprowadził konsultacje ze wszystkimi ważniejszymi stowarzyszeniami bezrobotnych. Na początku stycznia ich przedstawiciele zostali przyjęci przez Jospina. - Coś się radykalnie zmieniło. Odnoszę wrażenie, że jesteśmy słuchani, że politycy nareszcie zaczynają zdawać sobie sprawę, iż wysokie i długotrwałe bezrobocie grozi kryzysem całego społeczeństwa - mówi Philippe Villechelane, jeden z liderów APEIS.
Bez zatrudnienia
Specyficzną cechą ruchu jest to, że bezrobotni zachowują się tak, jakby chodziło o strajk zatrudnionych, jakby byli "pracownikami bezrobocia" - analizuje sytuację Alain Lebaube, znany ekspert od spraw bezrobocia, autor kilku książek na ten temat. - Jesteśmy świadkami narodzin we Francji i w innych państwach europejskich nowej kategorii zawodowej - "pracowników bez zatrudnienia". Bezrobotni domagają się przyznania im premii, płacy minimalnej, zagwarantowania świadczeń społecznych, okupują budynki, robią to samo co strajkujący pracownicy. Ze względu na wysoki odsetek bezrobotnych i duże tradycje egalitarystyczne zjawisko to jest widoczne na razie we Francji, ale podobne organizacje powstaną także w innych krajach europejskich. Zresztą już dzisiaj można dostrzec próby współpracy bezrobotnych z kilku państw Europy. Jej przykładem może być ubiegłoroczny Europejski Marsz Przeciwko Bezrobociu, który nieprzypadkowo zakończył się w Amsterdamie w przededniu szczytu Unii Europejskiej.
Po dwóch tygodniach protestów rząd Lionela Jospina podjął decyzję o przeznaczeniu miliarda franków dla bezrobotnych znajdujących się w najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Po miesiącu obiecał indeksację zasiłków oraz podniesienie najniższego z nich o około 10 proc. Jednak władze nadal odmawiają spełnienia podstawowego żądania ruchu bezrobotnych - podwyższenia wszystkich zasiłków o 1500 franków - twierdząc, że zatarłoby to różnicę między zasiłkami i najniższymi płacami, a tym samym zniechęciło ludzi do poszukiwania pracy. Dotychczasowe ustępstwa rządu nie zadowoliły przywódców ruchu bezrobotnych. Zapowiadają protesty aż do skutku.
Zdaniem premiera problem bezrobocia można rozwiązać tylko przez skrócenie czasu pracy z 39 do 35 godzin tygodniowo. Dyskutowany obecnie w Zgromadzeniu Narodowym projekt ustawy przewiduje wprowadzenie nowego systemu - bez zmniejszenia zarobków - w przedsiębiorstwach zatrudniających ponad 20 osób już w 2000 r., a w pozostałych - w roku 2002. Miałoby to pozwolić na stworzenie od 500 do 700 tys. nowych miejsc pracy w ciągu dwóch lat.
Nastroje przedrewolucyjne
Skróceniu czasu pracy zdecydowanie sprzeciwia się zarówno prawicowa opozycja, jak i bardzo wpływowy Francuski Związek Pracodawców (CNPF), skupiający 80 proc. wszystkich właścicieli przedsiębiorstw. Według przedsiębiorców ze względu na zwiększenie kosztów pracy obowiązkowe wprowadzenie 35-godzinnego tygodnia pracy spowoduje nie zmniejszenie bezrobocia, lecz wręcz przeciwnie - zwiększenie. Ponadto wzrost kosztów pracy, które już dzisiaj należą do najwyższych w Europie, dramatycznie obniży konkurencyjność firm francuskich.
Priorytetem nie jest już tworzenie nowych miejsc pracy, ale przygotowanie się do sytuacji niepełnego zatrudnienia, uświadomienie sobie, iż okres pełnego zatrudnienia minął bezpowrotnie - twierdzą z kolei politycy prawicy. - Trzeba przygotować się na to, że niektórzy ludzie będą bez pracy do końca życia.
Jest prawdą, że Francuzi pracują coraz mniej. Obecnie już 17 proc. wszystkich zatrudnionych pracuje w niepełnym wymiarze czasu (z tego połowa wbrew własnej woli), podczas gdy jeszcze dziesięć lat temu odsetek tych osób wynosił tylko 4 proc.
Ruch bezrobotnych, cieszący się sympatią ponad 60 proc. Francuzów, przyczynił się do wyraźnego spadku popularności premiera Lionela Jospina. Po raz pierwszy od objęcia władzy w czerwcu ubiegłego roku odsetek Francuzów mających do niego zaufanie spadł poniżej 50 proc. Po raz pierwszy też prezydent Jacques Chirac cieszy się większą popularnością niż premier.
Czy problem bezrobocia może spowodować upadek rządu Jospina? Nie jest to wykluczone, jeśli sądzić po coraz większej różnicy zdań w łonie rządzącej lewicowej koalicji socjalistów, komunistów i ekologów. Francuska Partia Komunistyczna (PCF) i ekolodzy opowiadają się za spełnieniem postulatów zgłaszanych przez bezrobotnych. "Wolę siłę dialogu od siły policji" - stwierdził szef PCF, Robert Hue, komentując usuwanie protestujących przez policję z okupowanych budynków. Zdaniem lidera komunistów żądania bezrobotnych są w pełni uzasadnione. - Dla bezrobotnych jest to kwestia godności, dla lewicy - solidarności i wierności swym ideałom - twierdzi. Taka postawa budzi oburzenie w łonie Partii Socjalistycznej. - PCF przekroczyła wszelkie granice. Chce naszym kosztem zwiększyć swe wpływy wśród ludzi bez pracy i najgorzej zarabiających - twierdzi się w otoczeniu premiera Jospina.
Oficjalnie żądania ruchu bezrobotnych ograniczają się na razie do podwyższenia zasiłków. Jednak coraz częściej pojawiają się żądania radykalnej zmiany redystrybucji dochodu narodowego, m.in. poprzez podwyższenie najniższych płac i równoległe obniżenie najwyższych wynagrodzeń w administracji państwowej. Część komentatorów francuskich mówi już o sytuacji przedrewolucyjnej. Prawie wszyscy są zgodni, że bezrobotni stworzyli najważniejszy od rewolty studenckiej w 1968 roku ruch społeczny. - Nie możemy ustąpić, nie mamy nic do stracenia - mówi Bernard Rougot. | Protesty francuskich bezrobotnych domagających się zwiększenia minimalnej wysokości zasiłków odbija się coraz większym echem we Francji i na całym świecie. Bernard Rougot jest piekarzem, od ponad dwóch lat nie ma pracy. przysługuje mu 4 tys. franków zasiłku. Za kilka miesięcy jednak straci do niego prawo. Żona nie pracuje. Mają dwoje dorastających dzieci. Rougot działa w ruchu bezrobotnych od początku.Od kiedy stracił pracę, przestał głosować w wyborach. Jako bezrobotny czuję się wykluczony ze społeczeństwa. Akcje bezrobotnych rozpoczęły się kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Zaczęli bezrobotni z Marsylii. Bardzo szybko akcje przybrały postać dobrze zorganizowanego ruchu obejmującego całą Francję. Organizacje ludzi bez pracy działają we Francji od połowy lat 80. chodzi o oparte na strategii nękania dobrze zorganizowane akcje, które mają doprowadzić do jak najszerszego odzewu społecznego i wywarcia presji na klasę polityczną. W ruchu aktywnie uczestniczy kilkanaście tysięcy bezrobotnych. Zmieniły się żądania. chodzi o podniesienie wysokości wszystkich zasiłków dla bezrobotnych. Ruchem kieruje pięć stowarzyszeń bezrobotnych: AC, MNCP, APEIS oraz dwa Komitety Bezrobotnych związane z CGT i SUD. stowarzyszenia bezrobotnych uzyskały poparcie stowarzyszeń walki z wykluczeniem społecznym.stowarzyszenia ludzi bez pracy przez dziesięć lat musiały walczyć z wrogością związków zawodowych. Według związkowców bezrobotni powinni szukać, a nie domagać się pracy. Dziś jest jasne, że wielu ludzi bez pracy już nigdy jej nie znajdzie. Ich jedyną nadzieją jest otrzymywanie zasiłku. Dzisiaj sytuacja stowarzyszeń bezrobotnych jest inna. politycy zaczynają zdawać sobie sprawę, iż długotrwałe bezrobocie grozi kryzysem.Jesteśmy świadkami narodzin nowej kategorii zawodowej - "pracowników bez zatrudnienia". Bezrobotni domagają się przyznania im premii, płacy minimalnej, zagwarantowania świadczeń społecznych. władze nadal odmawiają podwyższenia wszystkich zasiłków o 1500 franków, to zniechęciło ludzi do poszukiwania pracy. Zdaniem premiera problem bezrobocia można rozwiązać przez skrócenie czasu pracy do 35 godzin tygodniowo. Skróceniu czasu pracy sprzeciwia się prawica i CNPF. Francuzi pracują coraz mniej. 17 proc. wszystkich zatrudnionych pracuje w niepełnym wymiarze czasu.Ruch bezrobotnych cieszy się sympatią ponad 60 proc. Francuzów, przyczynił się do spadku popularności premiera Lionela Jospina. |
Japonia
Młode pokolenie nie zamierza się przepracowywać
Liczy się dobra zabawa
Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze powojenne pokolenie, które wkracza w dorosłość przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach. Na zdjęciu: 24-letni Naoyuki Yoshizumi gra w "Dance Dance Revolution", grę, w której tańczy z komputerowym partnerem, starając się nie zmylić kroku.
(C) AP
W Japonii trwa przedziwna rewolta młodego pokolenia. Odrzucając dotychczasowy ideał pracowitego, szarego i posłusznego praktykanta w wielkiej firmie, japońskie 20-latki dążą do całkiem nowego celu. Do własnej przyjemności.
Któregoś dnia Soichi Takenaka, inżynier w dużej firmie budowlanej, spytał swego 18-letniego syna, kim chce zostać po skończeniu studiów. Najpierw wydało mu się, że nie dosłyszał. - Stylistą! - powtórzył głośno chłopak, wprawiając ojca w osłupienie. Inżynier Takenaka nie tylko nigdy nie słyszał o takim zawodzie, lecz nawet nie znał takiego słowa.
- Gdy ja byłem młody, marzyliśmy o poważnej, statecznej pracy - mówi 50-letni Takenaka. Ale czasy się zmieniają.
Smutek menedżera
Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze w powojennej historii Japonii pokolenie, które wkracza w dorosłość nie z gotowością do ciężkiej pracy dla ogółu, lecz przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach.
Jeszcze 10 lat temu marzeniem niemal każdego młodego Japończyka było zostanie "sararimenem". Sararimen to potoczne, pochodzące z angielskiego ("salary", czyli pensja i "man", czyli człowiek, razem "człowiek na pensji"), określenie menedżera zatrudnionego w jednym z wielkich, słynnych na cały świat japońskich koncernów - takich jak Sony, Matsushita, Toyota czy Mitsubishi. Tysiące ubranych w niemal jednakowe, szare bądź granatowe garnitury mężczyzn, którzy co rano szczelnie upchnięci w wagonach tokijskiego metra niczym sardynki w puszce podróżują do pracy - to właśnie sararimeni. Ich cnotą przez lata była uległość wobec przełożonych, dozgonna wierność firmie i całkowite dla niej poświęcenie, także kosztem potrzeb własnych i rodziny. Młody sararimen miał zacisnąć zęby i cierpliwie harować, aż w końcu, wraz z wiekiem, bo w Japonii wciąż obowiązuje zasada starszeństwa, przychodziły awanse i podwyżki. Koncern brał ich pod swe skrzydła - zapewniał gwarancję pracy i godziwej płacy aż do emerytury.
Zaczynając przed siedmioma laty pracę w wielkim koncernie słynącym z elektroniki użytkowej, 31-letni dziś Satoshi Oishi miał wrażenie, że złapał pana Boga za nogi. Ale dziś jest innego zdania. Gdy patrzy, jak żyją jego koledzy, którzy nie poszli drogą kariery sararimena, to jest mu żal, że musi przez kilkanaście godzin na dobę ciężko pracować, podczas gdy oni mają czas, by normalnie żyć. - Nie mam nawet kiedy wydać tych pieniędzy - dodaje ze smutkiem.
Wolność na pół etatu
- Po szkole próbowałem dostać stałą, tzw. poważną robotę, ale nie było łatwo - mówi 25-letni Kazuo Futamura, który pracuje na trzy czwarte etatu w barze, a przedpołudniami gra na perkusji w zespole rockowym. Dziś nie żałuje, że nie został sararimenem. - Przynajmniej czuję, że żyję - dodaje.
Kazuo jest "freeterem". Freeter - od angielskiego "free", czyli wolny, i niemieckiego "Arbeiter", czyli pracownik - to nowa, coraz liczniejsza grupa społeczna, młodzi ludzie, którzy pracują dorywczo, nierzadko na niepełnym etacie i często zmieniają miejsca pracy. Wedle szacunkowych danych freeterów jest dziś w Japonii około 2 milionów. Wielu z tych, którym szkole średniej lub studiach nie udało się znaleźć dobrego etatu - a wobec pogłębiającego się kryzysu gospodarczego jest takich coraz więcej - po jakimś czasie odkrywa, że porażka może mieć swoje przyjemne strony.
Większość freeterów odkłada założenie własnej rodziny do czasu, gdy uniezależnią się od własnych rodziców. Przy ich zarobkach i sposobie życia ta perspektywa jest zwykle dość odległa, więc nie brakuje 30-letnich dzieci mieszkających pod jednym dachem z tatą i mamą. Jak wynika z badań, 80 procent japońskich panien i 60 procent kawalerów mieszka z rodzicami. - To bardzo wygodne, nie trzeba się martwić o czynsz i pilnować porządku w domu - mówi 26-letnia Oka Rie, tłumaczka bez stałego etatu. Pieniądze, które udaje jej się zaoszczędzić, wydaje tak jak wiele jej koleżanek na drogie ubrania i dodatki do nich. Torebka od Louisa Vuittona czy sukienka od Chanel to konieczne atrybuty każdej młodej japońskiej elegantki. To, że nie wyszła dotąd za mąż, bardzo niepokoi jej rodziców. - Za ich młodości mówiło się, że 25-letnia panna jest jak przestarzałe ciastko - śmieje się Oka. - Ale mnie to nie przeszkadza, mam czas dla siebie i dla moich przyjaciół.
Luzacy
Wystarczy wybrać się choćby na chwilę do popularnych miejsc spotkań tokijskiej młodzieży, takich jak Shibuya czy Shinjuku, by zobaczyć, jak może bawić się młodzież w Japonii. Tłumy fantazyjnie umalowanych dzieczyn, ubranych niczym gwiazdy popowej estrady, i "luźnych" chłopaków z farbowanymi włosami i kolczykami w uszach spacerują, śmieją się, wygłupiają i wydzwaniają do siebie z kolorowych telefonów komórkowych najnowszej generacji. A wokół nich pulsują setki, tysiące wielobarwnych neonów i gigantycznych ekranów wyświetlających reklamowe spoty.
Młodzi ludzie mają tu raj na ziemi: tysiące barów i dyskotek, ogromne salony gier i kina, wielopiętrowe sklepy muzyczne i niekończący się ciąg sklepów odzieżowych, nie wspominając o nadzwyczaj rozbudowanym sektorze uciech cielesnych. Życie jest tu barwne i bardzo ciekawe.
- Wszystko, co robią, robią dla własnej doraźnej przyjemności - mówi o freeterach socjolog Masahiro Yamada. - Nigdy nie musieli o nic w życiu walczyć i jeżeli dobrze układają im się stosunki z rodzicami, dalej nie muszą.
Jak zauważa politolog i wykładowca akademicki Kazuhisa Kawakami, większość Japończyków poniżej 30. roku życia jest w całkowicie bierna politycznie. - Myślą głównie o zabawie, polityka ich nudzi i mierzi, nie wierzą, że cokolwiek da się zmienić, zresztą nie mają chęci niczego zmieniać - dodaje Kawakami.
Czasem młodzież zachowuje się w sposób niewyobrażalny, dla osób choćby tylko nieco starszych - swobodny. Ogólnonarodową dyskusję w mediach wzbudziły ekscesy podczas styczniowych, corocznych ceremonii "wejścia w dorosłe życie". Co roku w drugi poniedziałek stycznia wszyscy, którzy w danym roku skończą 20 lat, zbierają się na oficjalnych, z zasady poważnych i sztywnych uroczystościach, by wysłuchać długich mów o obowiązkach dorosłych ludzi. Do niedawna nie do pomyślenia było jednak, by zebrana młodzież zachowywała się głośno czy nie okazywała należytego szacunku starszym. W ostatnich latach było z tym coraz gorzej, a w tym roku policja aresztowała czterech młodzieńców, którzy wywołali burdę podczas jednej z ceremonii. Jeszcze bardziej niż samo zachowanie poruszyły opinię publiczną wyjaśnienia wyrostków. - Chcieliśmy się tylko trochę zabawić - stwierdzili niewinnie.
Póki się da
W przeciwieństwie do swych rodziców, którzy musieli ciężko pracować, by zbudować bogactwo kraju i własnej rodziny, dzisiejsi dwudziestolatkowie od dziecka mieli wszystko podane na tacy. Wielu z nich nie chce brać udziału "w wyścigu szczurów" i nie musi, dopóki sama nie założy rodziny. Jak zauważają niektórzy socjolodzy, taka postawa młodych ludzi ma też swoje plusy - rodzi indywidualizm i kreatywność, tak potrzebne w czasach, gdy kraj potrzebuje nowych pomysłów na wyjście z najgłębszego kryzysu społeczno-gospodarczego od ponad pół wieku.
Sami freeterzy, choć raczej nie czynią ze swego stylu życia ideologicznego credo, to coraz częściej czują się dumni ze swej odmienności. Czasem tylko nachodzi ich nagła myśl, że należałoby wreszcie podejść poważnie do życia, zacząć odkładać, inwestować, tworzyć coś trwałego.
- Ale czy warto? - pyta sama siebie Oka. Japońska gospodarka pogrąża się w stagnacji, a społeczeństwo starzeje w zastraszającym tempie. Dzisiejsza młodzież będzie musiała w przyszłości utrzymać swą pracą coraz więcej emerytów przy wcale niewesołych perspektywach gospodarczych. Zamiast tracić młodość dla niepewnej sprawy, wielu młodych Japończyków chce się wyszumieć, póki ma ku temu sposobność.
Piotr Gillert z Tokio | W Japonii trwa rewolta młodego pokolenia. Odrzucając dotychczasowy ideał pracowitego, szarego i posłusznego praktykanta w wielkiej firmie, japońskie 20-latki dążą do całkiem nowego celu. Do własnej przyjemności.
Jeszcze 10 lat temu marzeniem każdego młodego Japończyka było zostanie "sararimenem", menedżera zatrudnionego w jednym z wielkich, słynnych na cały świat japońskich koncernów. Ich cnotą przez lata była uległość wobec przełożonych, dozgonna wierność firmie i całkowite dla niej poświęcenie, także kosztem potrzeb własnych i rodziny.
Freeter - od angielskiego "free", czyli wolny, i niemieckiego "Arbeiter", czyli pracownik - to nowa, coraz liczniejsza grupa społeczna, młodzi ludzie, którzy pracują dorywczo i często zmieniają miejsca pracy. Wielu nie udało się znaleźć dobrego etatu - coraz więcej odkrywa, że porażka może mieć swoje przyjemne strony.
Większość freeterów odkłada założenie własnej rodziny do czasu, gdy uniezależnią się od własnych rodziców.
Młodzi ludzie mają tu raj na ziemi: tysiące barów i dyskotek, ogromne salony gier i kina, wielopiętrowe sklepy muzyczne i niekończący się ciąg sklepów odzieżowych, nie wspominając o rozbudowanym sektorze uciech cielesnych.
większość Japończyków poniżej 30. roku życia jest w całkowicie bierna politycznie. Myślą głównie o zabawie
W przeciwieństwie do swych rodziców, którzy musieli ciężko pracować, by zbudować bogactwo kraju i własnej rodziny, dzisiejsi dwudziestolatkowie od dziecka mieli wszystko podane na tacy. Wielu z nich nie chce brać udziału "w wyścigu szczurów". taka postawa rodzi indywidualizm i kreatywność, potrzebne, gdy kraj potrzebuje nowych pomysłów na wyjście z najgłębszego kryzysu społeczno-gospodarczego.
freeterzy czują się dumni ze swej odmienności. |
Z Magdaleną Tesławską, autorką kostiumów do filmów "Ogniem i mieczem", "Pan Tadeusz", "Quo vadis" rozmawia Krzysztof Feusette
Fałdy rzymskiej togi
FOT. PIOTR BUJNOWICZ
Rz: - Kino jest sztuką, dzięki której możemy poczuć atmosferę minionych epok. Czy ich obraz jest w polskim filmie prawdziwy?
Magdalena Tesławska: - Nie bardzo. Tylko kino angielskie i włoskie, i też tylko w dobrych filmach dobrych reżyserów, pokazuje prawdę o dawnych obyczajach. U nas, niestety, często tę prawdę się pomija uważając, że jest nieważna i że nie należy absorbować widza innymi sprawami niż fabuła. Niewielu jest w Polsce reżyserów, którzy chcą przedstawić choćby część polskiej tradycji. Nawet w "Panu Tadeuszu" nie udało się nam pokazać wszystkiego, co chcieliśmy.
Dlaczego?
Przez pośpiech. Kiedyś okres przygotowawczy filmu był dłuższy, dzisiaj wszystko odbywa się w szaleńczym tempie. Jest też inny, dużo smutniejszy powód. Nie tylko polską kinematografię zdominowały filmy akcji. Rzadko kiedy tak zwany masowy odbiorca ma dziś ochotę "smakować" kino, delektować się dawnymi zwyczajami.
Jak pani sobie radzi w tym szaleńczym tempie?
Staram się zawsze dobrze przygotować. To nieprawda, że kostiumolog to ktoś, kto ma w małym palcu całą historię ubioru i obyczajów. Przy każdym filmie trzeba przyjrzeć się na nowo konkretnej epoce, poszperać w tekstach źródłowych. A na to w polskim kinie brakuje czasu.
Czy zdarzyło się pani postawić reżyserowi weto w sprawie wizerunku postaci?
Tak. Niejednokrotnie.
Kiedy ostatnio?
Na planie "Quo vadis". Poszło o togi. Najłatwiej zarzucić na aktora kawałek prześcieradła i powiedzieć: niech gra. To nie jest takie proste. Nawet w "Gladiatorze" Ridleya Scotta są błędy. Można je oczywiście nazwać kompromisem - między prawdą historyczną a wrażliwością współczesnego widza. Każda toga miała w starożytnym Rzymie określone wymiary i określoną liczbę fałd. Po tym można było rozpoznać przynależność społeczną jej właściciela. Każda fałda miała swoją nazwę, każda toga szyta była z materiału o długości siedmiu metrów. Nie zgodziłam się, by aktorzy w "Quo vadis" Kawalerowicza chodzili w strojach poważnie uproszczonych. Stanęło na moim - musieli nauczyć się ruchu w rzymskim kostiumie.
Czy zmiany zachodzące we współczesnej modzie wpływają na filmowy obraz przeszłości?
Oczywiście, że tak. W swojej pracy unikam jednak narzucania historycznej postaci współczesnej mody. Kiedy oglądamy amerykańskie filmy historyczne z lat 50., możemy rozpoznać datę ich produkcji po wyglądzie aktorów - po ich sylwetce, fryzurze, makijażu. Ale od jakiegoś czasu nawet Amerykanie rezygnują z nachalnego uwspółcześniania filmowych bohaterów. To efekt rozwoju środków masowego przekazu. Dzisiejszy widz ciągle ogląda, choćby w telewizji, najróżniejsze zakątki świata. Poznaje inne kultury, inne obyczaje, nic już dla niego nie jest szokujące. Dzięki temu nie ma w nim już tych oporów, które sprawiały, że postać w filmie była bliska tylko wtedy, gdy przypominała sąsiada, albo ludzi na ulicy. Teraz widz oczekuje niezwykłości i oryginalności. Zwykłość go nudzi.
Skoro moda kształtuje w jakimś stopniu pani pracę, czy dziś ubrałaby pani Kmicica inaczej?
Na pewno. Robiąc "Potop" mieliśmy dużo więcej czasu niż na przykład przy "Ogniem i mieczem", więc można było pokazać więcej detali charakterystycznych dla epoki. Problem jednak w tym, że wtedy przygotowywało się filmowe kostiumy zupełnie inaczej. Dziś projekt zaczynamy od tkaniny, to znaczy - myśląc o elementach ubioru bohatera, wymyślamy najpierw strukturę materiału. Kiedyś było to niemożliwe, trzeba było szyć z tego, co było dostępne w Polsce. Nie mogliśmy niczego ściągać z zagranicy. I tak na przykład robiąc "Potop", wiejskie ubrania przygotowywaliśmy w dużej części ze zwykłego filcu używanego w przemyśle do odsączania papieru. Dzisiaj, poza możliwością importu, mamy na szczęście firmę pana Dariusza Makowskiego "Ład", w której materiały do kostiumów głównych bohaterów tkane są ręcznie. "Ład" niejednokrotnie stawał na krawędzi bankructwa. Trzeba było go ratować przed eksmisją, urządziliśmy więc wielką akcję, do której włączyli się m.in. Andrzej Wajda, Allan Starski, Daniel Olbrychski... Dzięki temu możemy w polskim kinie oglądać niespotykane już nigdzie tkaniny. A trzeba przypomnieć, że przedsiębiorstwo to ma przebogate tradycje. Przed wojną była to spółdzielnia zatrudniająca wybitnych projektantów. W 1920 roku na pokazach w Paryżu mówiło się przede wszystkim o polskim stylu w ubiorze. Jeśli chodzi o Kmicica, z pewnością dziś jego stroje dworskie miałyby dużo więcej wdzięku. Właśnie dzięki tkaninie.
A czy obraz epoki u Sienkiewicza jest wiarygodny?
- Jeżeli chodzi o opis wyglądu postaci - tak. Za to ich zachowanie, sposób bycia, reakcje na konkretne wydarzenia - to wszystko dalekie jest od prawdy o Polaku z XVII wieku czy Rzymianinie z początków chrześcijaństwa. Że nie wspomnę o kształtowanym przez niego wizerunku płci pięknej. Niestety - jego kobiety są głupie i infantylne, za to mężczyźni zawsze zabójczo interesujący.
Ale kobiety przeważnie ponętne. Czy można znaleźć w urodzie człowieka takie cechy, które niezależnie od mód i estetycznych trendów, uznaje się za piękne?
Tutaj pierwsze skrzypce grają klasyczni rzeźbiarze. To im zawdzięczamy wzorce dotyczące sylwetki człowieka. Przyglądając się poszczególnym epokom można stwierdzić, że zdarzają się ludzie, których fizjonomią zachwycano się w starożytnym Egipcie, których malowano by w fin de siecle'u i którzy również dzisiaj zdobiliby niejedną okładkę kolorowych tygodników. To rzadkie okazy. Ideał urody zmienia się nieustannie. Dość wspomnieć, że w czasach biedermeieru przystojny mężczyzna miał wąskie ramiona i okrągłe biodra. I do tego wzorca dostosowywano ubrania. Krawcy szyli zaszewki na wysokości bioder tak, by je uwypuklić. Zszywano rękawy, by ramiona miały kształt spadzisty. Porównując to z amantem naszych czasów trudno znaleźć podobieństwa. Jedno jest pewne - najpierw zmienia się w ludzkiej świadomości obraz ideału kobiecych i męskich kształtów, dopiero później ideał ten "gonią" kreatorzy mody.
Jest pani w tej dziedzinie ekspertem. Proszę powiedzieć, co z naszych ubrań przetrwa do następnego wieku?
Niech pan wycofa to pytanie. Perspektywa zdefiniowania stylu współczesnego jest dla mnie przerażająca. Jestem wobec naszych czasów bezradna. Wszystko jest dozwolone i możliwe. Nie można określić stylu. Żyjemy w okresie bardzo dynamicznym. Żurnale nie są już źródłem wiedzy o modzie, choć jeszcze niedawno były.
Właśnie. Od kilku lat na największych pokazach mody kobiety paradują z odsłoniętym biustem. Czy doczekamy się tego na ulicy?
Myślę, że nie. Pokazy mody stały się odrębną dziedziną sztuki. Prawdy o stylu i guście współczesnego człowieka trzeba szukać w autobusie, na przyjęciu, w dyskotece, w biurze, ale nie na pokazach czy w pismach branżowych.
Z czego wynika, pani zdaniem, dowolność stylu w ubiorze współczesnego człowieka?
Z jego tęsknoty za wolnością. Nie jesteśmy już spętani konwenansami, dużo więcej nam wolno, możemy wyrazić swoją osobowość bardziej ekspresyjnie, nie musimy się na każdym kroku dopasowywać do obowiązujących reguł. Kiedyś kształtując charakter dziecka dbano przede wszystkim o to, by nauczyć je odpowiednich manier, narzucano mu sposób bycia według pewnych schematów. Dziś już od malucha oczekuje się dużo większej autokreacji - dzięki temu od najmłodszych lat rozwijają się w człowieku cechy indywidualne i sposoby ich wyrażania. Bardzo mi się to podoba, bo łamie bariery między kulturami. Stajemy się bardziej otwarci na czyjąś inność.
A propos - jakie włosy miał Neron?
Rude, kręcone. Zaraz - kręcone na pewno. Zaskoczył mnie pan tym pytaniem. Znam wizerunek Nerona przede wszystkim z rzymskich posągów i monet. No więc kręcone na pewno, ale czy rude? Tak pisał Sienkiewicz. Szperał w tekstach źródłowych, więc chyba się nie pomylił. Choć głowy bym nie dała.-
Magdalena Tesławska - kostiumolog filmowy i telewizyjny, projektantka mody. Absolwentka Państwowej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi (1969). Projektowała kostiumy do filmów m. in. Andrzeja Wajdy, Wojciecha Jerzego Hasa, Jerzego Kawalerowicza, Andrzeja Żuławskiego, Jerzego Hoffmana, Juliusza Machulskiego. Pracuje dla teatrów dramatycznych i Teatru Telewizji. Moda jest jej wielką pasją, jako projektantka miała pokazy swoich kolekcji autorskich we Francji. Niedawno wspólnie z Pawłem Grabarczykiem otrzymała Polską Nagrodę Filmową "Orły 2001" za kostiumy do filmu "Wrota Europy" Jerzego Wójcika. | Kino jest sztuką, dzięki której możemy poczuć atmosferę minionych epok. Czy ich obraz jest w polskim filmie prawdziwy?
Magdalena Tesławska: Nie bardzo. tylko w dobrych filmach dobrych reżyserów pokazuje prawdę o dawnych obyczajach. często prawdę się pomija uważając, że jest nieważna i że nie należy absorbować widza innymi sprawami niż fabuła. Niewielu jest w Polsce reżyserów, którzy chcą przedstawić choćby część polskiej tradycji. Rzadko kiedy tak zwany masowy odbiorca ma dziś ochotę delektować się dawnymi zwyczajami.
Jak pani sobie radzi w tym szaleńczym tempie?
Staram się zawsze dobrze przygotować. To nieprawda, że kostiumolog to ktoś, kto ma w małym palcu całą historię ubioru i obyczajów.
Czy zmiany zachodzące we współczesnej modzie wpływają na filmowy obraz przeszłości?
tak. W swojej pracy unikam jednak narzucania historycznej postaci współczesnej mody. od jakiegoś czasu nawet Amerykanie rezygnują z nachalnego uwspółcześniania filmowych bohaterów. widz oczekuje niezwykłości i oryginalności. Zwykłość go nudzi.
Dziś projekt zaczynamy od tkaniny, to znaczy - myśląc o elementach ubioru bohatera, wymyślamy najpierw strukturę materiału. Kiedyś było to niemożliwe, trzeba było szyć z tego, co było dostępne w Polsce.
można znaleźć w urodzie człowieka takie cechy, które niezależnie od mód i estetycznych trendów, uznaje się za piękne?
Tutaj pierwsze skrzypce grają klasyczni rzeźbiarze. To im zawdzięczamy wzorce dotyczące sylwetki człowieka. najpierw zmienia się w ludzkiej świadomości obraz ideału kobiecych i męskich kształtów, dopiero później ideał ten "gonią" kreatorzy mody.
Z czego wynika dowolność stylu w ubiorze współczesnego człowieka?
Z tęsknoty za wolnością. Nie jesteśmy już spętani konwenansami, możemy wyrazić swoją osobowość bardziej ekspresyjnie. |
TENIS
Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński
Licencja na trawę
KRZYSZTOF RAWA
Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki.
Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca.
Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114.
Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Kolejka do świątyni
Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru.
Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej.
Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej".
Program, plakat i podkładka
W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków.
Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19.
W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis.
Bilety z odzysku
Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne.
Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć.
Logo na czekoladkach
Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet.
Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę.
Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów.
Triumfatorzy z ostatnich lat
1990 Martina Navratilova Stefan Edberg
1991 Steffi Graf Michael Stich
1992 Steffi Graf Andre Agassi
1993 Steffi Graf Pete Sampras
1994 Conchita Martinez Pete Sampras
1995 Steffi Graf PeteSampras
1996 Steffi Graf Richard Krajicek
1997 Martina Hingis Pete Sampras
1998 Jana Novotna Pete Sampras
1999 Lindsay Davenport Pete Sampras
Hiszpańska rebelia
Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji.
Ubiegłoroczne finały
Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5
Davenport - Graf 6:4, 7:5 | Od 1911 roku słynny turniej tenisowy Wimbledon na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Przy sprzyjającej pogodzie turniej trwa dwa tygodnie i jedną wolną niedzielą pośrodku.Na Wimbledon z centrum Londynu można dojechać samochodem, podmiejskim pociągiem lub metrem. Następnie trzeba czekać w kolejce do wejścia na stadion. Ocenia się,że w pierwszych latach XX wieku dziennie na korty przychodziło 6-7 tyś. osób dziennie. Obecnie frekwencja wynosi 40 tyś.
Bilety na turniej można otrzymać dzięki losowaniu i rozdziału, który co roku jest gorąco dyskutowany. |
SCENA POLITYCZNA
W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE
Nie zmieniać premiera
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
JAN MACIEJA
Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru.
Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi.
Osiągnięcia obecnej koalicji
Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat.
Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans.
Historyczne zasługi
Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia.
Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem.
Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia.
Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS.
Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi.
Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje".
Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica.
Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko
Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera.
Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności.
Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze.
Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności.
Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji.
Można poprawić polski kapitalizm
Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu.
Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica.
Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów.
Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia.
W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną?
Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera.
Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz.
Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. | premier zdaje sobie sprawę, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj zyska dzięki takiemu zabiegowi.Największą zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych. obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce. Kraje, które wybrały drogę polską - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie.Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, przezwyciężenia deficytu, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha. Reformy ustrojowe może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. ma do wyboru SLD lub AWS.Sojuszowi Lewicy Demokratycznej nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. kierownictwo eksploatuje trzy postulaty: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Realizacja takiego programu nie może przynieść wzrostu gospodarczego.Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE.Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji jest obowiązkiem największym. W Polsce wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Czy można zatem odrzucać politykę prorodzinną?Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. |
USA stają wobec zupełnie nowych wyzwań, polegających na znalezieniu skutecznej formuły międzynarodowej współpracy
Ameryka potrzebuje sojuszników
KRZYSZTOF DAREWICZ
Z WASZYNGTONU
Od wtorku Ameryka jest w stanie wojny. Z pewnością bardzo trudno to sobie tak od razu uzmysłowić, ale fakt jest faktem. Od wtorku Ameryka jest innym krajem, a co za tym idzie, świat też będzie odtąd inny. Przynajmniej w tym sensie, że oto nastąpił kres postzimnowojennej dekady nacechowanej naiwną wiarą, iż demokracja zwyciężyła i nie ma już wroga, z którym musi walczyć. Teraz można, a nawet trzeba zadawać sobie pytanie: jaki będzie jego kolejny ruch? Przemycona w bagażniku samochodu miniaturowa bomba atomowa? Śmiercionośne wirusy wysypane z ampułki do miejskiego wodociągu albo rzeki? Właśnie dlatego świat musi być odtąd inny, żeby odpowiedź na to pytanie mogła być negatywna.
A więc wojna. Najpierw jednak trzeba szybko, jak najszybciej ustalić to co najważniejsze - z kim i jak?
Na razie owym "kimś" jest zachowujący anonimowość "terroryzm". Ale tylko na razie, bo, jak wiadomo, organizacji terrorystycznych, które są w stanie przeprowadzić tak świetnie zaplanowany, skoordynowany i zmasowany atak na Amerykę, nie jest na świecie aż tak wiele. Nietrudno też domyślić się, że organizacje te nie byłyby w stanie działać bez poparcia rządów, które programowo nienawidzą Ameryki i demokracji. Jakich rządów? Ich lista nie jest zbyt długa. To im od wtorku Ameryka wypowiedziała wojnę.
Grzech zaniechania
Długo będzie się toczyła dyskusja, jakie błędy popełniły Stany Zjednoczone i inne światowe demokracje, iż terroryści oraz ich mocodawcy odważyli się na aż tak brutalny atak. Bo że błędy zostały popełnione, to nie ulega wątpliwości. Przede wszystkim błędne okazuje się założenie, iż ekstremalne działania można rozgrzeszać okolicznościami społecznymi i je traktować jako wykroczenia kwalifikujące się li tylko do sądowych rozpraw. Terroryści i dyktatorzy właśnie tym umacniają swe poczucie bezkarności. Obłaskawiani przez polityków, rozgrzeszani przez socjologów, rozpieszczani przez wielki biznes. W rezultacie wychodzi na to, że tylko oni potrafią wyciągać lekcje z historii. Mogą mordować narody, mogą niszczyć całe kraje. Hitler, Pol Pot, Stalin, Miloszević, Kim Ir Sen, Husajn. Wszyscy byli lub są tak pewni siebie, gdyż wiedzieli i wiedzą, że demokracja ma jedną genetyczną wadę - nazywaną potocznie "grzechem zaniechania". Zaniechania wojny, o której tutaj mowa.
To zaniechanie krwawo zemściło się we wtorek na Ameryce. Ameryce, która, wiedząc, że w Afganistanie chroni się pod skrzydłami fanatycznych Talibów główny podejrzany, Osama bin Laden, wypłacała Afganistanowi 40 mln dol. rocznie tylko po to, żeby w państwie tym nie hodowano marihuany. Ameryce, która przeznaczyła setki miliardów dolarów na uzbrojenie po zęby Pakistanu i Arabii Saudyjskiej, skąd Osama bin Laden i Talibowie czerpią nie tylko broń i pieniądze. Ameryce, która wydała kolejne setki miliardów dolarów na bezproduktywną wojenkę z Saddamem Husajnem, który teraz pewnie śmieje się do rozpuku i, co nie ulega najmniejszej wątpliwości, stanowi nie lada inspirację dla wszelkich terrorystów. Ameryce, która wyobrażała sobie dotąd, że w odwecie za zorganizowane trzy lata temu przez bin Ladena zamachy bombowe na ambasady USA w Kenii i Tanzanii wystarczy odpalić parę rakiet na obozowisko Talibów w Afganistanie. We wtorek okazało się, że Ameryka najzwyczajniej nie jest przygotowana ani politycznie, ani psychicznie na inną walkę z terrorystami i dyktatorami. Walkę, która musi być wojną.
Szok bezbronności
Właśnie świadomość tego, że ta wszechpotężna, zdawałoby się, Ameryka jest de facto aż tak bezbronna czy też nieprzygotowana do wojny w erze postzimnowojennej, jest dla Amerykanów największym szokiem. 30 miliardów dolarów rocznie pochłania utrzymanie CIA, FBI i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, na zapobieganie atakom terrorystycznym. I oto okazuje się, że ani te agencje, ani dysponujące globalnym systemem rozpoznania amerykańskie siły zbrojne nie były w stanie wyłowić ani jednego, dosłownie ani jednego sygnału, który pozwoliłby zapobiec atakowi. Sprawcy tego ataku uderzyli w to, co chcieli - gdyby zechcieli, z równym powodzeniem mogliby uderzyć w elektrownie atomowe, szpitale, szkoły, wielkie zakłady chemiczne, muzea, dosłownie cokolwiek.
Ich atak nareszcie obalił mit, że terroryści to tylko desperaci. O nie, to nie byli i nie są desperaci, lecz świetnie wyszkoleni i zdyscyplinowani żołnierze. Toteż, w jakimś sensie, można ich wręcz podziwiać za to, że z taką precyzją i perfekcją potrafili wykonać wydane im rozkazy. A skoro wiadomo, iż przeprowadzenie ataku wymagającego jednoczesnego porwania aż czterech samolotów, nauki pilotażu i rozpracowania systemów ochrony na lotniskach musiały poprzedzić lata przygotowań oraz wesprzeć gigantyczne nakłady finansowe, to ktoś, kto wydał te rozkazy, też musi być dobrym żołnierzem. Osama bin Laden? Saddam Husajn? Jaser Arafat? A może Iran? Arabia Saudyjska? Izrael? Korea Północna? Czeczeni?
Potrzebni sojusznicy
Ameryka musi ustalić dokładnie, gdzie kryje się jej największy wróg, i zapewne jej się to uda. Musi też zmienić się, w sensie gruntownej reorganizacji wywiadu i kontrwywiadu, wprowadzenia nowych zabezpieczeń na lotniskach, dokładniejszej kontroli imigrantów, zabezpieczenia się w nowe systemy obronne itp. To też, z czasem, zapewne jej się uda. Ale po to, żeby przystąpić do nowej wojny z wrogiem, który ją tak bezlitośnie zaatakował i poniżył, a już szczególnie po to, żeby tę wojnę wygrać, Ameryka nie może działać sama. Musi bardzo skrupulatnie zrewidować swą dotychczasową politykę zagraniczną. Bo będzie potrzebowała sojuszników.
To właśnie dlatego świat od wtorku będzie i powinien być inny. Jakie tego będą globalne, regionalne i wszelkie inne implikacje, trudno jeszcze przewidzieć. Wiadomo jednak, że - potrzebując sojuszników - Stany Zjednoczone muszą wyzbyć się wszelkich pokus dryfowania w stronę unilateralizmu, które ostatnio zaczęły dawać o sobie znaki. Amerykańska i światowa dyplomacja stają teraz wobec zupełnie nowych wyzwań, polegających na znalezieniu znacznie skuteczniejszej formuły międzynarodowej współpracy i koordynacji działań politycznych, ekonomicznych oraz militarnych.
Zwłaszcza postępowe państwa muzułmańskie powinny jak najszybciej przewartościować swą "braterską solidarność" i wesprzeć zachodnie demokracje w wysiłkach na rzecz zapobiegania i zwalczania międzynarodowego terroryzmu. Niejednego przewartościowania powinna też dokonać Europa, której terroryzm wprawdzie nie zagroził aż tak dotkliwie jak Ameryce, ale która równie niespodziewanie może stać się obiektem następnego ataku, gdyż wyznaje te same co Ameryka wartości. I wreszcie, nie do pomyślenia jest, by wojna z terroryzmem i jego mocodawcami mogła toczyć się bez współudziału Rosji oraz Chin, z którymi Stany Zjednoczone także muszą wypracować formuły produktywnej współpracy. To wszystko razem powinno oznaczać powrót do realizmu i rozsądku, którego najwyraźniej zaczynało brakować w zadowolonym z kresu zimnej wojny świecie. - | Od wtorku Ameryka jest w stanie wojny. nastąpił kres postzimnowojennej dekady nacechowanej naiwną wiarą, iż demokracja zwyciężyła i nie ma już wroga, z którym musi walczyć. Przede wszystkim błędne okazuje się założenie, iż ekstremalne działania można rozgrzeszać okolicznościami społecznymi i je traktować jako wykroczenia kwalifikujące się li tylko do sądowych rozpraw. Terroryści i dyktatorzy właśnie tym umacniają swe poczucie bezkarności. świadomość tego, że ta wszechpotężna, zdawałoby się, Ameryka jest de facto aż tak bezbronna czy też nieprzygotowana do wojny w erze postzimnowojennej, jest dla Amerykanów największym szokiem. Ameryka musi ustalić dokładnie, gdzie kryje się jej największy wróg. będzie potrzebowała sojuszników. |
ROZMOWA
Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów
Będziemy walczyć o prawa naszych klientów
Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy i cały czas pracujecie, żeby doszło do jego rozpatrzenia przez sąd. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory?
EDWARD KLEIN: Może to niezbyt właściwe określenie, ale sprawa jest fascynująca. Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. Jeśli ten pozew mielibyśmy składać teraz, z pewnością zrobilibyśmy to, ale może z większym wyczuleniem na drażliwe dla Polaków kwestie. Trzeba jednak pamiętać, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Również gdyby władze polskie starały się rozwiązać ten problem poprzez negocjacje, droga sądowa byłaby zbędna. Dlatego mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie tysięcy ludzi, którym zrabowano mienie i którzy, na razie, nie widzą innej możliwości odzyskania go, prócz dochodzenia swych praw poprzez sąd.
MELVIN URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu. Ale my nie ustąpimy. Na marzec przygotowujemy nasz wniosek ze stosowną argumentacją, by nie uwzględniać żądania polskich władz. A w międzyczasie dołączyło już do nas dziesięć kancelarii prawniczych, w tym z Izraela i Niemiec, toteż do walki o prawa naszych klientów stajemy się coraz lepiej przygotowani.
Czy fakt, że w wyniku negocjacji z Niemcami zawarte zostało porozumienie o odszkodowaniach dla robotników przymusowych III Rzeszy wnosi coś nowego do waszej sprawy?
Melvin Urbach: Niewątpliwie. Kiedy trzy lata temu grupa adwokatów wystąpiła z pozwem przeciwko bankom szwajcarskim, zapoczątkowany został proces, który doprowadził do powstania prawnej interpretacji holokaustu i jego skutków. To z kolei zaowocowało porozumieniami odszkodowawczymi z bankami szwajcarskimi, niemieckimi i austriackimi, szwajcarskimi i niemieckimi firmami ubezpieczeniowymi, a ostatnio z niemieckimi przedsiębiorstwami i władzami. Tym samym Polska też znalazła się w nowej sytuacji. I to raczej niewygodnej. Bo z jednej strony, dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem, we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. Czyli, gdy Polska bierze pieniądze od innych rządów, immunitet nie gra roli, ale gdy ma sama płacić, to nagle chce być chroniona. Ten aspekt będziemy się starali wyeksponować w sądzie i nie pozwolimy polskim władzom na tak bezceremonialne uprawianie podwójnej gry.
Podobny pozew o zwrot mienia, złożony przeciwko polskim władzom w sądzie w Chicago, został jednak w październiku odrzucony, gdyż sędzia uwzględnił immunitet suwerenności, jak też odwołał się do braku jurysdykcji amerykańskich sądów w tego rodzaju sprawach.
Melvin Urbach: Pozew złożony w Chicago był po prostu źle przygotowany przez adwokata, który nie miał żadnego doświadczenia w sprawach związanych z holokaustem. My mamy już za sobą doświadczenie związane z odszkodowaniami od banków szwajcarskich i negocjacjami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Proszę zwrócić uwagę, że choć amerykańskie sądy dwukrotnie odrzuciły pozwy o odszkodowania za pracę przymusową już podczas trwania negocjacji na ten temat i powoływały się przy tym właśnie na brak jurysdykcji, to jednak negocjacje doprowadziły do porozumienia na kwotę 10 mld marek. A przecież Niemcy też mogli upierać się, że skoro amerykańskie sądy odrzucają tego rodzaju pozwy, to nic nie zmusi ich do zapłacenia nawet jednej marki.
Edward Klein: Wniosek strony polskiej o odrzucenie naszego pozwu zamierzamy podważyć argumentem, że Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski. Mamy na to dowody i na pewno lepiej udokumentujemy naszą argumentację, niż zrobił to adwokat w Chicago.
Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać jakikolwiek kontakt i przynajmniej wyjaśnić, czy istnieje możliwość porozumienia?
Edward Klein: Nie. I bardzo trudno jest nam to zrozumieć. Bo podczas negocjacji z Niemcami przedstawiciele Polski ciągle powtarzali, że ze względu na podeszły wiek poszkodowanych z zawarciem porozumienia nie należy zwlekać. Tymczasem nasi klienci, choć są to też ludzie bardzo starzy, schorowani i bliscy śmierci, polskich władz zupełnie nie obchodzą. Jakby byli młodsi, zdrowsi, mieli dłużej żyć. Taka dwulicowa postawa polskich władz jest doprawdy żenująca. Nie rozumieją tego również nasi klienci, którzy cały czas pytają nas, dlaczego tak uparcie strona polska nie chce podjąć z nimi i z nami, ich przedstawicielami, jakiegoś konstruktywnego dialogu. Przecież nic by na tym nie straciła, wiele nieporozumień mogłoby zostać wyjaśnionych. My nie chcemy kontynuować tej zimnej wojny, ale intencje polskich władz są chyba odwrotne.
Więc jeśli ta "zimna wojna" będzie kontynuowana, jak zamierzacie postępować?
Edward Klein: 22 marca złożymy w sądzie wniosek o odrzucenie żądania strony polskiej o nierozpatrywanie naszego pozwu. Do tego czasu będziemy też ustalać, jakie polskie firmy, w których udziały ma skarb państwa, prowadzą interesy w Stanach Zjednoczonych, żeby sąd nie mógł odwołać się do braku jurysdykcji. Ponadto kontynuować będziemy kampanię na rzecz wywierania na polskie władze nacisku przez różne środowiska. Mamy już rezolucje 59 kongresmanów i rady miejskiej Nowego Jorku, skierowane do polskiego rządu i Sejmu z apelem o sprawiedliwe uregulowanie kwestii zwrotu mienia. Podobnych rezolucji strona polska może się wkrótce spodziewać od gubernatora stanu Nowy Jork, a potem Kalifornii i Florydy. Mamy też zapewnienia od wielu czołowych polityków oraz organizacji żydowskich i władz Izraela o gotowości wsparcia naszego pozwu.
Melvin Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, że jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, a potem bezprawnie przejęte przez polskie władze, którego nie można bezkarnie zajmować i czerpać z niego korzyści. Niemcy, Szwajcarzy czy Austriacy też mogli się wykręcać i nie wypłacić żadnych odszkodowań, a jednak zrozumieli, że nie uciekną przed sprawiedliwością. Im szybciej Polska dojdzie do tego wniosku, tym lepiej.
Ale nawet gdyby amerykański sąd uznał wasz pozew, to jego wyrok praktycznie nie może zmusić polskich władz do czegokolwiek.
Edward Klein: Po złożeniu przez nas pozwu w sądzie premier Jerzy Buzek publicznie oświadczył, że Polska podporządkuje się decyzji sądu. Powiedział to w imieniu Polski i trzeba wierzyć, że słowo premiera zostanie dotrzymane. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby polskie władze usiłowały wykręcić się od odpowiedzialności pod pretekstem jakichś technicznych drobiazgów. Bo żaden kraj i żaden rząd nie uciekną przed odpowiedzialnością związaną z holokaustem. I żadne prawo nie ochroni Polski. Zrozumieli to Niemcy i dlatego udało się zawrzeć porozumienie w sprawie odszkodowań za pracę przymusową. Więc gdyby zapadł w amerykańskim sądzie wyrok zobowiązujący Polskę do zwrotu mienia naszym klientom, to jesteśmy przekonani, że wyrok taki zostanie wyegzekwowany.
Wasza propozycja podjęcia z polskimi władzami negocjacji pozostaje dotychczas bez odpowiedzi. Czy nadal jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem?
Melvin Urbach: Tak, ale pod warunkiem, że najpierw polski rząd zdeklaruje gotowość pełnego zwrotu mienia naszym klientom i ich spadkobiercom, uzna ich prawo własności. Ponadto o ewentualnym przystąpieniu do negocjacji ze stroną polską nie będziemy już decydować sami, gdyż od chwili złożenia pozwu dołączyło do nas dziesięć kancelarii prawniczych i decyzja w tej sprawie musiałaby zapaść zbiorowo. Natomiast to, że do tej pory strona polska nie zgłosiła chęci podjęcia negocjacji, wynika, naszym zdaniem, z niewystarczającego jeszcze zrozumienia przez nią, jak poważna jest ta sprawa. Była też, jak wszyscy, pochłonięta negocjacjami z Niemcami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Ale teraz Polska powinna zrozumieć, jak coraz bardziej negatywne dla jej wizerunku skutki będzie miała niechęć do uregulowania kwestii zwrotu mienia Żydom. I może Polska rzeczywiście powinna zacząć doświadczać tych skutków, żeby przemyśleć całą sprawę i zająć bardziej konstruktywne stanowisko. Nam wydawało się, że dojdzie do tego szybko. Tym bardziej wydawało się tak naszym klientom, dla których znaczenie ma każdy dzień. Teraz, po zakończeniu negocjacji z Niemcami, Polska znajdzie się w pełnym świetle i może to zmobilizuje ją wreszcie do sprawiedliwego wyrównania historycznych krzywd.
Rozmawiał Krzysztof Darewicz w Nowym Jorku | Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów
KLEIN: mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie ludzi, którym zrabowano mienie i którzy nie widzą innej możliwości odzyskania go, prócz dochodzenia swych praw poprzez sąd.
URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu.
Czy fakt, że w wyniku negocjacji z Niemcami zawarte zostało porozumienie o odszkodowaniach dla robotników przymusowych III Rzeszy wnosi coś nowego do waszej sprawy?
Urbach: Polska dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności.
Podobny pozew o zwrot mienia, złożony przeciwko polskim władzom w sądzie w Chicago, został odrzucony, gdyż sędzia uwzględnił immunitet suwerenności, jak też odwołał się do braku jurysdykcji amerykańskich sądów.
Urbach: Pozew był źle przygotowany.
Klein: Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski.
Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać kontakt i wyjaśnić, czy istnieje możliwość porozumienia?
Klein: Nie.
złożymy wniosek o odrzucenie żądania strony polskiej o nierozpatrywanie naszego pozwu.
Urbach: mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli,jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, bezprawnie przejęte przez polskie władze.
Klein: Po złożeniu pozwu w sądzie premier Buzek oświadczył, że Polska podporządkuje się decyzji sądu.
Czy jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem?
Urbach: Tak. |
ROSJA
Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom.
Zwrot ku Azji
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej.
Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem.
W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA.
Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow.
Rozczarowanie Zachodem
Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej.
Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju".
Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu.
Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej.
W stronę Chin
Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA.
Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego".
Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy.
Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne.
Uzbrajanie sąsiada
Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS.
W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia.
Nieśmiałe ostrzeżenia
Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji.
Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii
Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie.
Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu. | Dzisiejsza wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest następstwem serii spotkań organizowanych przez Borysa Jelcyna. Moskiewskie media dopatrują się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Trudno jednak upatrywać w tym próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie w czasie, gdy Zachód realizuje plan rozszerzenia NATO. Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. W opinii ekspertów, Rosja jednak pragnie zwiększyć pole manewru. Pekin daje do zrozumienia, że przy pomocy Rozji zamierza unowocześnić swą armię, przy tym godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu.
Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin, dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow.
Tymczasem Pekin przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. Władze chińskie nie kryją, że interesują się dalszym zaopatrzeniem. Rosja zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia. Problem jest, że rosyjska broń może teoretycznie zostać użyta także przeciwko Rosji. Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami.
Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu. |
POLACY NA UKRAINIE
"Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym"
Ptaki bez skrzydeł
Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią.
LECH WOJCIECHOWSKI
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom.
Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze.
Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej.
Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę.
Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?".
Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest.
I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją.
Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy.
Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz.
Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym".
Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp.
W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami.
Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy.
Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego.
ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ | Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej znajduje się w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do 1935 roku zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk". Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. w Żytomierzu jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie.
na wschodnim Wołyniu po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw.
Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia".Jest tam Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające miesięcznik "Słowo Polskie". W mieście działa też chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz.
Polacy po upadku komunizmu mogą nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są biedni. takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski" docierają tylko do większych miast. comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników. Jest jednak wielu ukraińskich Polaków, którzy wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy. |
POLACY NA UKRAINIE
"Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym"
Ptaki bez skrzydeł
Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią.
LECH WOJCIECHOWSKI
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom.
Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze.
Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej.
Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę.
Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?".
Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest.
I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją.
Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy.
Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz.
Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym".
Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp.
W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami.
Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy.
Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego.
ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ | Największe, około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej na Ukrainie znajduje się w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR, któremu nadano nazwę "Marchlewsk". Dowbysz, dawna stolica Marchlewska, jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków. W Dowbyszu od kilku lat istnieje kościół a siostry zakonne z Polski prowadzą katechizację młodzieży. We wrześniu 1997 r. powstała tam także szkoła z językiem polskim.
Centrum życia polonijnego obwodu jest 300-tysięczny Żytomierz, w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków. Znajduje się tu kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim, polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. W Żytomierzu działa też Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz.
Do 1991 roku na Ukrainie większość Polaków kryła się ze swą narodowością i wiarą w obawie przed represjami. Dziś, chociaż już wolni, także często napotykają na trudności ze strony ukraińskiego rządu, który nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największym wyzwaniem jest jednak bieda. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników. Polskie gazety, takie jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", docierają tylko do większych miast. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni.
Obecnie na wschodnim Wołyniu po polsku mówi około 10 procent Polaków, tylko modlić się po polsku potrafi każdy. Na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Polakom na Wschodzie zależy jednak na utrzymaniu polskości. Potrzebna jest im pomoc, by znów mogli poczuć się w pełni Polakami. |
ROZMOWA
Longin Komołowski, wicepremier oraz minister pracy i polityki społecznej
Musimy dostrzegać oczekiwania
FOT. PIOTR KOWALCZYK
Pamięta Pan początki rozmów koalicyjnych, poprzedzających utworzenie rządu Jerzego Buzka? Zakładano wówczas, że będzie dwóch wicepremierów: Leszek Balcerowicz, szef resortu finansów, i minister pracy. Miało to zagwarantować równowagę ekonomicznych i społecznych priorytetów rządu...
LONGIN KOMOłOWSKI: Tak, wtedy rzeczywiście myślano takimi kategoriami. Teraz jednak, po dwóch latach pracy w rządzie, sądzę, a nawet wiem, że przypisywanie funkcji wicepremiera nadzwyczajnych możliwości jest błędem. Prawdą jest, że wicepremier, minister finansów kieruje pracami Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, a wicepremier, minister pracy - Komitetem Społecznym Rady Ministrów.
Kierowanie KSRM da Panu możliwość wpływania na prace innych poza Ministerstwem Pracy "społecznych" resortów?
Da możliwość większej koordynacji rozwiązań i decyzji wypracowywanych w tych resortach. Ministrowie kierujący resortami nie podlegają żadnemu wicepremierowi, ale bezpośrednio premierowi.
Czy to znaczy, że powierzenie Panu funkcji wicepremiera do spraw społecznych ma znaczenie czysto symboliczne?
Absolutnie nie. Taka decyzja premiera to podkreślenie priorytetów rządu. To sygnał, że problemy społeczne - zarówno te, które próbujemy rozwiązywać perspektywicznie, reformując np. system edukacji czy ochrony zdrowia, jak również te bieżące są przez rząd postrzegane jako ważne.
Co to w praktyce oznacza?
Często mówimy o problemach ekonomicznych. I dobrze, bo te dwie sfery - ekonomia i polityka społeczna - oddziałują na siebie, nakładają się na siebie. Często problemy społeczne, choćby bezrobocie, są m.in. efektem niekorzystnych rozwiązań ekonomicznych.
To samo mówi drugi wicepremier rządu Jerzego Buzka...
Ja mówię więcej - problemu bezrobocia nie rozwiąże się jedynie przez stwarzanie pracodawcom lepszych warunków do tworzenia miejsc pracy, choćby przez obniżanie podatków, aczkolwiek jest to szalenie istotne. Konieczne są jeszcze działania prowadzone m.in. przez system urzędów pracy - szkolenia bezrobotnych, programy specjalne wspierające ich zatrudnianie itd. Musimy dostrzec oczekiwania ludzi i odpowiadać na nie.
Rząd chyba nie jest jednak w stanie zaspokoić wszystkich oczekiwań - górników, pielęgniarek, nauczycieli, rolników?
Żaden rząd na świecie nie byłby w stanie spełnić wszystkich postulatów. Mówię o czymś innym. O takim patrzeniu na rzeczywistość, które pozwoli dostrzec, że rozwiązywanie problemów ekonomicznych czy makroekonomicznych nie wystarczy do uporządkowania spraw społecznych, bo tu potrzebne są inne, dodatkowe instrumenty działania.
Na rozwiązanie problemów społecznych potrzeba pieniędzy...
Toteż musimy być realistami. Nie wydamy na osłony dla zwalnianych pracowników choćby w służbie zdrowia więcej, niż mamy, niż możemy wydać. Trzeba jednak wiedzieć, że takie wydatki ponieść musimy, a nie myśleć, że problem rozwiąże się sam, jeśli tylko zadbamy o gospodarkę.
Rozwój gospodarczy stwarza dobre podstawy do rozwiązania problemów społecznych, ale wiele zależy od klimatu społecznego, np. gotowości społeczeństwa do dialogu, do wzajemnej pomocy.
Według ostatniego sondażu OBOP 61 procent Polaków uważa, że najważniejszym zadaniem rządu jest tworzenie nowych miejsc pracy. W resorcie pracy powstała kilka miesięcy temu "Narodowa strategia zatrudnienia". Czy to już jest oficjalny dokument rządowy?
Trwają ostatnie prace w KERM i KSRM. Myślę, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech tygodni rząd będzie mógł zająć się strategią.
I co z tego wyniknie? Czy nie będzie to kolejny dokument zaakceptowany przez Radę Ministrów, który nie doczeka się przełożenia na rozwiązania prawne?
Jerzy Buzek kilka tygodni temu wyraźnie zapowiedział, że poszerzanie rynku pracy będzie jednym z priorytetów w następnych miesiącach funkcjonowania tego rządu. Badania opinii publicznej potwierdzają, że bezrobocie, strach przed utratą pracy to najpoważniejsze problemy Polaków. Ci, którzy pracę mają i nie muszą się obawiać jej utraty, nie są w stanie wyobrazić sobie, co czuje człowiek, który wie, że może zostać zwolniony, a następnej pracy szybko nie znajdzie.
Dlatego ta strategia porusza wiele kwestii - i promocję gospodarczych podstaw tworzenia nowych miejsc pracy, i rozwój edukacji, i pomoc ludziom w kształtowaniu ich kariery zawodowej.
"Narodowa strategia zatrudnienia" zwraca szczególną uwagę na przygotowanie młodzieży do wejścia na rynek pracy. Co powinno się zmienić, by młody człowiek kończąc szkołę nie trafiał od razu w szeregi bezrobotnych?
Już w tej chwili, m.in. przez program "Absolwent", Krajowy Urząd Pracy stara się pomagać młodym ludziom w poszukiwaniu zatrudnienia. Chodzi jednak o to, by mogli oni już w szkole nauczyć się, jak należy szukać pracy. Dwudziestolatek kończący edukację nie może myśleć o pracy jako o czymś, co mu się należy! A już zupełnie podstawowa sprawa to odejście od kształcenia w zawodach, które nie dają młodzieży żadnych perspektyw. Trzeba również wpoić ludziom nawyk podnoszenia swoich kwalifikacji.
Powiedziałbym, że szkoła oraz instytucje kształcące dorosłych muszą oferować nie tylko poszerzanie wiedzy, ale i kompetencji - uczyć nowoczesnych technik komunikacji, obsługi komputera itd.
To wszystko będzie kosztować.
Tak, ale wydatki na edukację są niezbędne, jeśli chcemy być nowoczesnym społeczeństwem. Dane Krajowego Urzędu Pracy wyraźnie mówią, że ponad 70 procent bezrobotnych to osoby o bardzo niskim wykształceniu. Związek między edukacją a rynkiem pracy jest bardzo wyraźny.
Tak samo, jak między sytuacją na rynku pracy a poziomem życia społeczeństwa.
Dokładnie. Przecież jeśli mówimy o ubóstwie, o sferach biedy, o klientach pomocy społecznej, to najczęściej sprawy te dotyczą bezrobotnych, zwłaszcza tych od wielu lat nie mających pracy. Dlatego jeżeli rząd mówi, że tworzenie miejsc pracy będzie w tej chwili priorytetem, to nie jest to tylko zadanie ministra pracy. Musimy skoordynować działania wielu resortów - zarówno tych społecznych, jak i ekonomicznych. To jest pole współpracy.
Wróćmy znów do początku rządu Jerzego Buzka. Mówiono wtedy, że będzie on prowadził jedną wspólną, a nie podzieloną między resorty politykę społeczną. Czy teraz będzie łatwiej realizować te zapowiedzi?
Nie można powiedzieć, by rząd Jerzego Buzka nie prowadził całościowej polityki społecznej. Rozwiązania, nad którymi pracujemy - zmiany w systemie pomocy społecznej, pomocy dla niepełnosprawnych, rozwój rynku pracy, tworzenie możliwości powstania w ciągu najbliższych lat kilku milionów miejsc pracy, walka z ubóstwem - mają dać odpowiedź na jedno podstawowe pytanie: jak stworzyć warunki, które pozwolą na przeprowadzenie ludzi ubogich ze sfery zasiłków socjalnych i marginalizacji społecznej do sfery aktywności zawodowej.
Może jakiś przykład?
Byłem kiedyś w Ostródzie, gdzie KUP prowadzi programy specjalne dla bezrobotnych. Do tej pory jestem pod wrażeniem kobiet, które przez wiele - siedem, czasem dziesięć lat - nigdzie nie pracowały. Kobiet z popegeerowskich wsi, które kończyły właśnie udział w programie. W okolicach Ostródy stopa bezrobocia jest bardzo wysoka. Mimo to te panie były pewne, że po tych kursach dadzą sobie radę w życiu. Przedstawiały pomysły, gdzie będą szukać zatrudnienia, jak będą walczyć, by znaleźć miejsce pracy. Podczas spotkania z pracodawcami przedstawiały swoje kwalifikacje, możliwości. To był wynik szkolenia prowadzonego przez urząd pracy.
Ale samo szkolenie nie wystarczy, by znaleźć pracę.
Oczywiście nie. Jeżeli nie będzie miejsc pracy, to dowolna liczba szkoleń nie pomoże bezrobotnym. Co więcej, taka sytuacja, gdy szkoli się człowieka, jak znaleźć pracę, każe mu się podnosić kwalifikacje, a mimo to dla niego zatrudnienia po prostu nie ma, bo pracodawcy nie mają warunków do tworzenia miejsc pracy - jest bardzo niebezpieczna i demoralizująca. Wiedzą o tym choćby Niemcy, bo to poważny problem w ich wschodnich landach. Konieczna jest koordynacja - szkolenia muszą odpowiadać zmieniającej się sytuacji na rynku pracy.
Skoro już jesteśmy przy szkoleniach prowadzonych przez urzędy pracy, porozmawiajmy o tym, co dzieje się w Sejmie w związku z przekazaniem ich samorządom. Jeśli parlament nie znowelizuje ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu, pierwszego stycznia problemami rynku pracy zaczną się martwić samorządy powiatowe i wojewódzkie.
Lobby samorządowe w Sejmie uważa, że tak właśnie powinno być. Że przez to, iż samorządy są blisko człowieka, znają lokalne warunki, łatwiej będzie walczyć z bezrobociem.
To nieprawda?
Przyznaję, że gdy dwa lata temu obejmowałem stanowisko ministra pracy, byłem w tej kwestii zupełnie neutralny. Oba rozwiązania - utrzymanie systemu urzędów pracy jako administracji rządowej lub oddanie urzędów samorządom - wydawały mi się równorzędne. Teraz, kiedy przyjrzałem się funkcjonowaniu urzędów pracy u nas i w innych krajach, wiem, że nie powinniśmy eksperymentować. Nigdzie na świecie nie rozdzielono krajowego rynku pracy na rynki lokalne, sterowane wyłącznie przez samorządy i władze lokalne.
Do tego Pana zdaniem dojdzie, jeśli ustawa nie zostanie zmieniona?
Tak. A doświadczenia cywilizowanych krajów wskazują, że rynek pracy to domena państwa, za którą rząd ponosi odpowiedzialność.
Samorządy nie mają żadnych zadań w tej dziedzinie?
Wręcz odwrotnie. Gdy w ubiegłym roku podpisywałem z ministrem Michałem Kuleszą, wówczas pełnomocnikiem rządu ds. spraw reform ustrojowych państwa, porozumienie, na które teraz powołują się posłowie występujący w obronie samorządów, mówiliśmy, że w 1999 roku będziemy szukali kompromisu, który pozwoli rozwiązać problem.
Ale te poszukiwania nie były chyba zbyt intensywne...
Zapewne z winy obu stron. Chcę jednak zapewnić, że w Ministerstwie Pracy nie ma ortodoksów. Byliśmy i jesteśmy gotowi oddać część zadań i pieniędzy samorządom.
Na przykład?
Samorządy mogłyby się zająć organizowaniem robót publicznych. Z moich kontaktów z samorządowcami wynika, że właśnie w takich robotach upatrują często szansę na walkę z bezrobociem. Niestety, nie jest to walka skuteczna. Roboty publiczne nie tworzą miejsc pracy, nie dają zatrudnienia, nie wyrywają ludzi ze stanu bycia bezrobotnymi. Są jednak istotne jako element polityki socjalnej. Dają możliwości zarobienia pieniędzy, osłabiają napięcie społeczne.
Co oprócz robót publicznych mogłoby przejść w ręce samorządów?
Na pewno jest to dofinansowanie zatrudnienia młodocianych, a jeśli w przyszłości to zadanie ulegnie przekształceniu, to pieniądze te będzie można przeznaczyć na edukację. Ponadto w ramach kontraktów KUP np. z marszałkami można realizować i inne zadania ze sfery aktywnej polityki rynku pracy. Wola współpracy z naszej strony jest bardzo duża.
Jak się skończy spór dotyczący urzędów pracy?
Tego nie wiem. Wiem jednak, że rząd nie może stracić możliwości skoncentrowanego oddziaływania na rynek pracy. Wiem też, że spór ten nie powinien przenosić się na płaszczyznę ideologiczną. Do niczego nie dojdziemy, jeżeli będziemy oskarżać ministra pracy o popełnienie zdrady stanu dlatego, że nie zgadza się na zburzenie systemu urzędów pracy. Może trzeba jeszcze trochę czasu na zbudowanie sensownego kompromisu...
Rozmawiała Małgorzata Solecka | Longin Komołowski, wicepremier oraz minister pracy i polityki społecznej
Kierowanie KSRM da Panu możliwość wpływania na prace innych poza Ministerstwem Pracy "społecznych" resortów?
Da możliwość większej koordynacji rozwiązań i decyzji wypracowywanych w tych resortach.
W resorcie pracy powstała "Narodowa strategia zatrudnienia". Czy to jest oficjalny dokument rządowy?
Buzek wyraźnie zapowiedział, że poszerzanie rynku pracy będzie jednym z priorytetów.
Co powinno się zmienić, by młody człowiek kończąc szkołę nie trafiał od razu w szeregi bezrobotnych?
szkoła oraz instytucje kształcące dorosłych muszą oferować nie tylko poszerzanie wiedzy, ale i kompetencji.
wydatki na edukację są niezbędne, jeśli chcemy być nowoczesnym społeczeństwem.
jeżeli rząd mówi, że tworzenie miejsc pracy będzie w tej chwili priorytetem, to nie jest to tylko zadanie ministra pracy. Musimy skoordynować działania wielu resortów. Jeśli parlament nie znowelizuje ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu, pierwszego stycznia problemami rynku pracy zaczną się martwić samorządy powiatowe i wojewódzkie.
Nigdzie na świecie nie rozdzielono krajowego rynku pracy na rynki lokalne, sterowane wyłącznie przez samorządy i władze lokalne. |
DYSKUSJA
Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka
Jutro i wczoraj polskich emerytur
RYS. ARTUR KRAJEWSKI
MICHAŁ RUTKOWSKI
Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego.
Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji.
Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.
Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych.
Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.
Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości.
Niewydolność starych rozwiązań
Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości?
Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych.
Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek.
Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?).
Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu.
Porównać koszty i korzyści
Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego.
Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.
Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.
Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet.
Świadczenia będą rosły
Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa".
Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.
Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy.
Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku:
- z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat,
- ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę.
Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy.
Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy.
Bezpieczne fundusze
Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania.
Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo.
Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania.
Grozi bankructwo
Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian.
Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane.
Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.
Nie straszyć juntą
Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.
W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że:
- w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa;
- żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury.
Na co nas stać
Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego.
Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna.
Niezbędne ustawy
Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne.
Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian.
Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego.
Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę.
A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć?
Co na świecie
Nieporozumienie dziewiąte: my a inni.
Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie.
Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie...
Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program.
Komu służą reformy
Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform.
Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa.
Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają.
I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.
Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego | Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnyma z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa jako ich gwaranta. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego.Nie jest prawdąże reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne.Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia.Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotujest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa.Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.ie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów.Realizacja projektu reformywymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu.alendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw.Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. |
GEOLOGIA
Morze Śródziemne wlało się do Morza Czarnego
Dobrodziejstwo potopu
RYS. MAREK KONECKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
"Był tedy potop przez czterdzieści dni na ziemi (...) Piętnaście łokci wezbrały wody (...) Zaginęło tedy wszelkie ciało ruchające się na ziemi, i z ptaków, i z bydła, i z zwierząt, i z wszelkiej gadziny płazającej po ziemi, i wszyscy ludzie (...) I trwały wody nad ziemią sto i pięćdziesiąt dni (Genesis, VII: 17-24)." Tak brzmi wersja biblijna. A co na to współczesna nauka?
Mitologia
Etnografowie i religioznawcy skatalogowali mity o potopie. Występują one w zasadzie na całym świecie, co więcej, wśród przekazów o gigantycznych, totalnych katastrofach, legenda o potopie jest najbardziej rozpowszechniona. Znana jest wśród ludów we wszystkich częściach świata, w Indiach, Egipcie, Chinach, Mezopotamii, Grecji, Persji, Peru, Meksyku, Ziemi Ognistej, Kolumbii, Arktyce, Australii, na Litwie, Nowej Gwinei, Malajach, Karaibach.
Jej rdzeń, wszędzie, nie różni się w zasadzie od przekazu biblijnego: Pierwsza ludzkość upada pod względem etycznym, toteż Bóg postanawia zgładzić nieudany rodzaj, w tym celu sięga po jedyny skuteczny sposób - zsyła powszechny potop. Ratuje się z niego para lub kilkoro ludzi; środkiem ocalenia niezmiennie jest łódź, korab, jakaś arka. Po opadnięciu wód uratowani dają początek nowej ludzkości. Praojciec Noe ma wielu kolegów.
Mit o potopie jest prastary, sięga czasów, gdy topniał lodowiec, a to wydarzenie geofizyczne miało miejsce mniej więcej 10 000 lat temu, proces ten trwał jakiś czas, około dwóch tysiącleci. Na skutek tego wydarzenia w dziejach planety, poziom mórz i oceanów podniósł się o kilkadziesiąt metrów, szacuje się, że mniej więcej o 60 m. Jednak, proces błyskawiczny w skali geologicznej, w skali życia człowieka był na tyle powolny, że trudno go było dostrzec. Potop polodowcowy z całą, naukową pewnością, miał miejsce, ale najprawdopodobniej został przez ludzkość przegapiony. Skąd zatem powszechny mit o potopie?
Geofizyka
I oto pojawiła się w tej sprawie kolejna glosa. Jej autorami są amerykańscy geofizycy William Ryan i Walter Pitman z Obserwatorium Oceanologicznego Lamont-Doherty w Palisades (stan Nowy Jork). Podczas kongresu geofizycznego w San Francisco przedstawili - po prostu - scenariusz potopu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w 1993 roku wspólnie z Rosjanami w rejonie, o którym mówi przekaz biblijny, czyli nad Morzem Czarnym - Arka Noego wylądowała przecież na górze Ararat.
Ryan i Pitman twierdzą, że katastrofa rzeczywiście nastąpiła, około 7500 lat temu.
Rzecz w tym, że Morze Czarne nie zawsze było morzem, jeszcze 10000 lat temu akwen ten stanowił największy na świecie zbiornik słodkiej wody. Podobnie zresztą Bałtyk nie od razu był morzem, początkowo, po stopnieniu lodowca, stał się ogromnym jeziorem jeszcze bez połączenia z Morzem Północnym. Ale właśnie w tym okresie gwałtownie dobiegała końca epoka lodowcowa, czasza lądolodu na półkuli północnej tajała, poziom oceanów i mórz rósł, dosłownie, z dnia na dzień.
I właśnie około 7500 lat temu, gdy wody Atlantyku (Morza Północnego) przelały się przez Kattegat i Skagerrak do Bałtyku, podobne wydarzenie nastąpiło w rejonie Bosforu, gdzie wezbrane Morze Śródziemne zwaliło wątłą barierę skalną i wlało się do jeziora, którego tafla leżała 150 metrów niżej.
Określenie "wlało się" jest eufemizmem, powstał fantastyczny wodospad, kilka razy większy od Niagary. Według obliczeń amerykańskich geofizyków, poziom jeziora rósł od 30 do 60 cm w ciągu doby. Proces ten trwał około roku. Przez ten czas zalanych zostało 100 000 kilometrów kwadratowych ziem wokół jeziora. To był najprawdziwszy potop. Łoskot, grzmot, ryk niebywałego wodospadu, według obliczeń akustyków, mógł być słyszalny w promieniu stu kilometrów.
Ludzie egzystujący w tamtym rejonie musieli go słyszeć, musieli o wszystkim wiedzieć, musieli widzieć ląd zalewany przez wodę, z godziny na godzinę. Wydarzenie tej skali nie mogło nie znaleźć odbicia w legendach, przekazach; toteż znalazło, czego dowodem mitologia Mezopotamii: mit o potopie zawarty jest w eposie "Gilgamesz", z niego wywodzi się biblijny przekaz o potopie. Jednym słowem, 7500 lat temu w tamtym rejonie rzeczywiście zaistniały warunki, aby jakiś Noe zbudował arkę.
Geologia
Wiercenia geologiczne dokonane w dnie Morza Czarnego, u wybrzeży Ukrainy, na wysokości Półwyspu Krymskiego, wykazały na głębokości 140 m pod powierzchnią wody istnienie zerodowanej warstwy gliny i żwiru, co świadczy, że znajdowała się ona niegdyś w ujściu rzeki do wielkiego jeziora. W warstwie tej znaleziono pozostałości korzeni roślin i ślimaków słodkowodnych. Jest to niepodważalny dowód jeziorowej przeszłości Morza Czarnego.
Przeprowadzono również wiercenia w pasie wód o głębokości od 120 do 50 m. W odwiertach stwierdzono szczątki morskiego gatunku mięczaka "Cardium edule", występującego pospolicie w Morzu Śródziemnym.
Nauka wie nie od dziś, że Morze Czarne było niegdyś jeziorem, i nie to stanowi rewelację. Lecz dotychczas sądzono, że Morze Śródziemne wlewało się do jeziora powoli i - w związku z tym - powoli i regularnie tworzyły się nowe osady denne, i że ślimaki znajdowane głębiej są starsze od tych znajdowanych bliżej powierzchni.
Tymczasem wiek "Cardium edule" określony metodą węgla radioaktywnego C14 okazuje się taki sam, niezależnie od głębokości: 7500 lat. Wytłumaczenie tego faktu, zdaniem Amerykanów, jest proste: Poziom wód jeziora podnosił się błyskawicznie, jezioro w mgnieniu oka, w ciągu jednego roku, przeistoczyło się w morze. To był potop.
Archeologia
Ale, jak twierdzą Ryan i Pitman, skutki potopu, okazały się w dłuższej perspektywie czasu dobroczynne, ponieważ potop przyczynił się do rozkwitu rolnictwa. Owszem, potop spowodował zagładę, na zalanych terenach, pierwszych neolitycznych, rolniczych pól, gospodarstw, wiosek na eksploatowanych żyznych brzegach wielkiego jeziora. Ale potop zmusił także tych ludzi, którzy przeżyli kataklizm, do migrowania i zarazem szerzenia nowatorskiego, rolniczego trybu życia. Ryan i Pitman nie są zdziwieni, że właśnie w tym mniej więcej czasie, 7400 lat temu na terenach dzisiejszej Armenii, Gruzji, Rumunii pojawia się pług oraz irygacja pól.
Potop był potężnym impulsem do wędrówki ludów. Rolnicze plemiona wędrowały wzdłuż dolin wielkich europejskich rzek, docierały w V tysiącleciu p.n.e. na tereny Niemiec, Austrii, Czech, Polski. Są na to bardzo liczne i niepodważalne archeologiczne dowody. W V tysiącleciu przez przełęcze karpackie docierały na południe Polski i osiadały w pasie lessów małopolskich gromady rolników znad Dunaju, szerząc nowy, rewelacyjny i rewolucyjny tryb życia. Następnie, dolinami Wisły i Odry wędrowały na północ, docierały do Ziemi Pyrzyckiej i na Kujawy.
Środowiska naukowe nie uznały hipotezy Ryana i Pitmana za absurdalną. Jednak zdaniem przeważającej liczby badaczy, potop był tylko jednym z wielu czynników światowej ekspansji rolnictwa, jedynie przyspieszył działanie mechanizmu, który już wcześniej "sam z siebie" funkcjonował.
A jeśli tak, potop zdaje się potwierdzać porzekadło, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło; wprawdzie jesteśmy przywiązani do mitu o złych, katastrofalnych skutkach potopu, ale nauka nie potwierdziła dotychczas jego szkodliwości, wprost przeciwnie, istnieją przesłanki - tak twierdzą Amerykanie - do traktowania potopu jako dobrodziejstwa. | mity o potopie Występują na całym świecie, co więcej, wśród przekazów o katastrofach legenda o potopie jest najbardziej rozpowszechniona. amerykańscy geofizycy William Ryan i Walter Pitman przedstawili scenariusz potopu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w rejonie, o którym mówi przekaz biblijny, czyli nad Morzem Czarnym. 10000 lat temu akwen ten stanowił największy na świecie zbiornik słodkiej wody. około 7500 lat temu wezbrane Morze Śródziemne wlało się do jeziora, którego tafla leżała 150 metrów niżej. poziom jeziora rósł do 60 cm w ciągu doby. Proces ten trwał około roku. Ludzie musieli go słyszeć, widzieć ląd zalewany przez wodę. Wydarzenie tej skali nie mogło nie znaleźć odbicia w legendach. |
SĄDY U INNYCH
Jak jest w Szwecji
Od powszechnych do specjalnych
MAREK ANTONI NOWICKI
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.
Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje.
Jurysdykcja ogólna
System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.
Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych.
Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech.
Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora.
SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym.
Powszechne administracyjne
Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji.
W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją.
Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji.
Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem.
Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy.
Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych.
Na tle prawa pracy
Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy.
Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy.
Do spraw rynku
Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników.
Czynsze najmu i dzierżawne
W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie.
Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy.
Ubezpieczenie społeczne
Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego.
Specjalny patentowy
Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów.
Ziemskie i wodne
Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne.
Wolność prasy
Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych.
W Sztokholmie
Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN.
Jeszcze arbitrażowe
W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza.
Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym.
Trochę statystyki
W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie. | W Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego, jednak sądy mogą w każdej sprawie ocenić, czy ustawa odpowiada konstytucji. Jurysdykcja ogólna składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, administracyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Mają one za zadanie kontrolować przestrzeganie prawa przez organy administracji publicznej. Poza tym istnieją sądy szczególne, np. Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń i Odwoławczy Sąd Patentowy. Istnieją także sądy arbitrażowe, które zajmują się licznymi sprawami w dziedzinie handlu i przemysłu. |
POLACY NA UKRAINIE
"Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym"
Ptaki bez skrzydeł
Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią.
LECH WOJCIECHOWSKI
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom.
Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze.
Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej.
Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę.
Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?".
Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest.
I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją.
Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy.
Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz.
Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym".
Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp.
W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami.
Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy.
Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego.
ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ | Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej na Ukrainie znajduje się w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że w ojczystym języku mówi tu tylko ok. 10 proc. Polaków, reszta zna polski jedynie z modlitw. |
OPINIE
Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego
Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach
ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI
Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić.
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości.
Centrum - województwa - powiaty
Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.)
Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.).
Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych.
Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju.
Województwa
Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej.
Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw.
Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu.
Powiaty
Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców.
Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich).
Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa.
Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym.
Tylko razem z reformą finansów publicznych
Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony.
Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych.
Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa.
Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa.
Interes mieszkańców czy interes elit
Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów.
Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego.
Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów.
Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy
Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano.
Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego | Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.).
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom,
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, zagrażałoby decentralizacji państwa.
Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu.
Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób.
Stolicami nowych województw powinny zostać: Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław, Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów (13 województw).
Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Sensowne byłoby zatem utworzenie nie więcej niż dwustu powiatów.
Decentralizacja t.o.k. i systemu budżetowego musi być przeprowadzona równocześnie i prowadzić do zwartego systemu finansowego państwa. |
ROZMOWA
Michał Listkiewicz, prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej
Z czego żyje piłka
Nikt nie chce powiedzieć, z czego żyje piłka. Może pan, prezes PZPN, nie tylko wie, ale jeszcze zechce powiedzieć?
MICHAŁ LISTKIEWICZ: To nie jest takie trudne pytanie. Polska piłka żyje z telewizji, której sprzedaje prawa do transmitowania meczów, z reklam, sponsorów i ze sprzedaży zawodników. Niestety, nie żyje z widza i wcale o niego nie zabiega.
Ja pytam, z czego żyje naprawdę?
Odpowiadając pół żartem, pół serio, żyje z niepłacenia ogromnej liczby rachunków na wielkie kwoty. Kluby są wieloletnimi dłużnikami ZUS, ffiskusa, energetyki, gminom nie płacą za dzierżawę stadionów, a także zalegają z wynagrodzeniami dla swoich pracowników, w tym piłkarzy. Statystyczny polski klub jest zadłużony, a lista jego wierzycieli jest bardzo długa.
Powiedział pan, że nie żyje z widza. Ostatnia jesienna runda rozgrywek II ligi dobrze to ilustruje: mecz Polonii Bytom z Grunwaldem Ruda Śląska obejrzało 300 widzów. Z czego może żyć Polonia Bytom? Z niepłacenia długów?
Nie wiem, jak jest w Bytomiu, ale wiem, jak było niedawno na przykład w Jezioraku Iława, też klubie drugoligowym. Po awansie na mecze chodziło całe miasto, była euforia, potem powoli zainteresowanie słabło i zaczęła się zwykła piłkarska codzienność, czyli bieda. Jak sobie z tym radziło kierownictwo klubu? Szło do rzeźnika i pytało, czy pomoże, a on mówił, że zatrudni po cichu trzech piłkarzy. Potem była wizyta u właściciela firmy transportowej, który dawał autokar raz na dwa tygodnie, żeby drużyna miała czym pojechać na mecz. Przedsiębiorca budowlany pomalował pomieszczenia klubowe, inny zatrudnił trzech następnych graczy. Czy Jeziorak Iława jest wyjątkiem? Tak wygląda bez mała cała nasza drugoligowa piłka. To jest ciągła walka o przetrwanie.
Dlaczego tak jest?
Chyba główną przyczyną jest ukryte i jawne pseudozawodowstwo. Cała nasza druga liga jest zawodowa, podobnie jak 80 procent klubów trzecioligowych. Umiejętności graczy są na poziomie amatorskim, ale prezesi i trenerzy tych klubów uważają, że jak piłkarz nie będzie trenował dwa razy dziennie i nie będzie miał za to stałego wynagrodzenia, to świat się zawali. W Szwecji, która nas niedawno wyeliminowała z mistrzostw Europy, w I lidze są trzy, cztery kluby w pełni zawodowe. W pozostałych tylko pojedynczy gracze, najczęściej obcokrajowcy, mają zawodowe kontrakty, a w II lidze grają w większości amatorzy i nieliczni piłkarze na kontraktach półzawodowych, którzy cztery godziny dziennie pracują w banku czy biurze i dopiero po południu przychodzą na trening. W jednym szwedzkim klubie pierwszoligowym można spotkać trzy kategorie graczy: zawodowca, półzawodowca i amatora. Dzieje się tak dlatego, że różne są możliwości finansowe klubów. Jeśli klub stać, to zatrudnia samych zawodowców, ale jeżeli jest inaczej, w jednej drużynie może grać zawodowiec z amatorem i to nawet w pierwszej lidze. Rodzaj zatrudnienia i płace graczy dostosowane są do możliwości klubu. Szwedzki model uważam za wzorcowy i gdyby to było możliwe, jutro przeszczepiłbym go do polskiej piłki, która od pierwszej do trzeciej ligi udaje zawodową, a w rzeczywistości tonie w długach i bez przerwy wzywa pomocy finansowej.
To brzmi jak zapowiedź restrukturyzacji piłki.
Nasze kluby są samodzielne i same decydują o tym, jak żyją i z czego. Chwalę model szwedzki, ale to jest tylko głos doradcy, a nie przełożonego, którym nie jestem. Polskie kluby piłkarskie podążają jednak w złym kierunku. Ich uwaga koncentruje się tylko na wyniku sportowym i ekonomicznym, na szkoleniu kilkunastu graczy. Statystyczny sponsor przychodzi do polskiego klubu po szybki zysk, jak włoży milion, to jak najszybciej chce wyjąć dwa, trzy. Nie interesuje go baza, nie zaprząta sobie głowy szkoleniem młodzieży, nie troszczy się o image klubu. Taki sponsor jest przelotnym ptakiem, zatrzymuje się na rok, dwa tylko po to, żeby zarobić. On nie zostanie w tym klubie, nie interesuje go ani tradycja, ani przyszłość.
Nie ma wyjątków? Wszyscy chcą tylko szybko zarobić?
Oczywiście, że są wyjątki, ale ja mówię o normie. Wyjątkiem jest Amica Wronki, która inwestuje w budowę boisk, ma kilka drużyn młodzieżowych. W pewnym sensie takim wyjątkiem jest ŁKS, który ma znakomite wyniki w piłce młodzieżowej. Wisła Kraków, klub bardzo bogaty, skupuje 15-latków. Dobrze, że skupuje, ale to będzie rodzaj stajni, a nie kuźni talentów. Wisła kieruje się prostą ekonomią: kupuje młodych graczy, póki są tani, bo za parę lat trzeba będzie za nich zapłacić miliony.
Klub nie zajmuje się juniorami, bo pewnie nie musi. Kiedyś musiał.
Nie ma statutowego obowiązku, ale będzie miał. PZPN wraca do tego, co było dobre dla rozwoju piłki i co bez sensu zarzucono pod presją klubów, które mówiły, że to za dużo kosztuje. Od przyszłego sezonu każdy klub, który chce zgłosić drużynę do I ligi, będzie musiał mieć licencję. Warunkiem otrzymania licencji będzie między innymi szkolenie grup młodzieżowych i to w każdym roczniku.
Czy licencja nie jest dobrą okazją, by zrobić porządek w piłkarskim gospodarstwie?
Taki mamy zamiar. Jednym z warunków otrzymania licencji jest posiadanie odpowiedniego stadionu, to znaczy komfortowego, czystego i bezpiecznego. Kluby będą miały okres przygotowawczy, to znaczy w pierwszych dwóch latach mają być zainstalowane plastikowe krzesełka, w następnym roku sztuczne oświetlenie, w następnym podgrzewana płyta. Musimy to robić stopniowo, w przeciwnym razie mielibyśmy w pierwszej lidze tylko dwa kluby. Innym warunkiem otrzymania licencji będzie jawność finansowa. Klub będzie musiał wylegitymować się gwarancjami bankowymi i udowodnić, że ma środki na działalność sportową w danym sezonie.
To pachnie rewolucją.
To jeszcze nie wszystko. Wprowadzamy jednolity wzór kontraktu, jaki klub zawiera z piłkarzem, i kopia tego kontraktu będzie leżała w sejfie w siedzibie PZPN. Jest to w interesie przede wszystkim piłkarzy, coraz częściej wykorzystywanych przez kluby, które im nie płacą kontraktowych pieniędzy. Jeśli przyjdzie do nas piłkarz ze skargą na klub, że nie otrzymuje wynagrodzenia, weźmiemy kopię kontraktu, przeczytamy umowę i damy klubowi trzy miesiące na uregulowanie długu. W razie odmowy kontrakt będzie nieważny, piłkarz będzie wolnym człowiekiem i będzie mógł szukać nowego pracodawcy. Chcemy również ingerować w spory zawodnik - klub, kiedy kończy się kontrakt. Do tej pory zawodnik musiał czekać, aż stary i nowy klub, w którym chce podjąć pracę, dogadają się ze sobą co do ekwiwalentu za tak zwane wyszkolenie. Stary klub chciał często fortunę, nowy nie zgadzał się na wysokie odszkodowanie i zawodnik był bez pracy całymi miesiącami. Idąc za rozwiązaniami FIFA, kluby mają 30 dni na ugodę, a jeśli jej nie osiągną, związkowa komisja do spraw wyceny piłkarzy, na której czele stoi Zbigniew Boniek, ustali wysokość odszkodowania. Zależy nam na tym, żeby zawodnik grał, a nie był bezrobotny z powodów przez siebie nie zawinionych.
Powiedział pan, że kluby nie mają na światło. Ale mają miliony na kupno graczy.
Z tym trzeba być ostrożnym. To, że klub kupuje na przykład za równowartość 100 tys. dolarów dobrego gracza, nie oznacza wcale, że kładzie takie pieniądze na stół. W polskiej piłce są dobrodzieje, gotowi w każdej chwili pomóc klubowi: dobrodziej płaci piłkarzowi 100 tys. dolarów lub równowartość tej kwoty, klub ma piłkarza, ale kontrakt zostaje w kieszeni dobrodzieja. To jest przekleństwo polskiej piłki, postępowanie wbrew wszelkim statutowym przepisom i zdrowemu rozsądkowi, chociaż w zgodzie z majestatem prawa. Takich kontraktów są dziesiątki i nie muszę tłumaczyć, jak drastyczna jest sprzeczność interesów między dobrodziejem, który kupił piłkarza, i klubem, w którym on gra. Ten pierwszy po prostu handluje żywym towarem, kupuje piłkarza po to tylko, by go sprzedać z zyskiem, i każda nadarzająca się okazja jest dla niego dobra. W przypadku korzystnej oferty dobrodzieja nie interesuje, że klub jest w trudnej sytuacji, walczy o pozostanie w lidze albo o mistrzostwo kraju. Sprzedaje swój towar nie wtedy, kiedy odpowiada to klubowi, lecz wtedy, kiedy pojawi się dobry kupiec. Mam nadzieję, że od przyszłego roku skończy się ten handel niewolnikami. Kontrakty piłkarzy będą weryfikowane przez PZPN, a kopie tych dokumentów znajdą się, jak wspomniałem, w związkowym sejfie.
Co pan zrobi, kiedy klub zgłosi się do rozgrywek, ale połowa piłkarzy będzie miała kontrakty z dobrodziejami - jak ich pan nazywa - zawarte w majestacie prawa...
Taki klub nie otrzyma po prostu licencji, czyli nie będzie miał zgody na uczestnictwo w rozgrywkach. Niech dobrodzieje, którzy mają wolny kapitał, sponsorują kluby, niech ich będzie jak najwięcej. Ale niech nie handlują piłkarzami sami, bo to jest handel pokątny.
Piłka jest tam bogata, gdzie żyje z telewizji. Dlaczego biedna polska piłka nie potrafi doić tej krowy?
Dlatego, że polskie kluby nie rozumieją, iż tak wymierne finansowo dobro, jakim są prawa reklamowo-telewizyjne, powinno być zarządzane centralnie, czyli przez PZPN. Rozmawiałem o tym między innymi z niemiecką federacją piłkarską, której kierownictwo wyliczyło mi dokładnie, że mecze Bundesligi sprzedane w pakiecie są warte dziesięciokrotnie więcej, niż sprzedawane indywidualnie przez kluby. Wiedzą o tym federacje angielska, francuska i szwedzka.
Czy polskie kluby tego nie rozumieją, czy mają w tym swój interes?
Oczywiście, że mają interes, bo wolą handlować ze stacjami telewizyjnymi po cichu, ktoś na tym może zarobić na boku. Skutek jest taki, że silny klub, np. Legia Daewoo, podpisze korzystny kontrakt z telewizją, ale Ruch Radzionków czy Groclin Dyskobolia mają z tego grosze. Mecze pierwszej ligi sprzedaje się korzystnie dla piłki tylko w pakietach. Mam nadzieję, że Piłkarska Autonomiczna Liga Polska, która ma wreszcie rejestrację sądową, przekona wszystkie kluby, że lepiej jest mieć więcej niż mniej. Dzisiaj polski klub pierwszoligowy, który sprzedał prawa transmitowania swoich meczów stacjom telewizyjnym, otrzymuje rocznie ok. miliona złotych. Tymczasem roczny budżet tego klubu sięga kwoty 10 mln złotych i więcej. Można więc powiedzieć, że pieniądze ze sprzedaży praw telewizyjnych to kropla w morzu potrzeb.
Polska piłka tonie w długach. Czy sama może z tego wyjść?
Tonie w długach i w przypadku wielu klubów pętla coraz bardziej zaciska się na ich szyi. Nie wiem, czy mogę o tym mówić głośno, ale bardzo przydałaby się pomoc państwa.
Budżet jest w sytuacji podobnej do piłki. W dodatku minister finansów nie był w młodości piłkarzem, ale lekkoatletą. Kto może pomóc piłce?
Mówiłem o modelu szwedzkim, który jest dla mnie wzorcowy jeszcze z innego powodu. Przed igrzyskami olimpijskimi w Barcelonie król Szwecji jednym dekretem umorzył wszystkie długi klubów piłkarskich. Jednocześnie powiedziano klubom: zgadzamy się na opcję zerową, ale od dzisiaj żadne długi nie będą anulowane i musicie je płacić. I kluby szwedzkie stanęły na nogi, do dzisiaj mają stabilność finansową.
Niestety, nie mamy króla. Może powinien pan porozmawiać o tym z prezydentem. On jest przyjacielem sportu.
Muszę przyznać, że dotychczas nie miałem odwagi.
Rozmawiał Andrzej Łozowski | MICHAŁ LISTKIEWICZ: Polska piłka żyje z telewizji, której sprzedaje prawa do transmitowania meczów, z reklam, sponsorów i ze sprzedaży zawodników. Niestety, nie żyje z widza i wcale o niego nie zabiega.
Ja pytam, z czego żyje naprawdę?
Odpowiadając pół żartem, pół serio, żyje z niepłacenia ogromnej liczby rachunków na wielkie kwoty. Kluby są wieloletnimi dłużnikami ZUS, ffiskusa, energetyki, gminom nie płacą za dzierżawę stadionów, a także zalegają z wynagrodzeniami dla swoich pracowników, w tym piłkarzy. Statystyczny polski klub jest zadłużony, a lista jego wierzycieli jest bardzo długa.
Dlaczego tak jest?
Chyba główną przyczyną jest ukryte i jawne pseudozawodowstwo. Cała nasza druga liga jest zawodowa, podobnie jak 80 procent klubów trzecioligowych. Umiejętności graczy są na poziomie amatorskim, ale prezesi i trenerzy tych klubów uważają, że jak piłkarz nie będzie trenował dwa razy dziennie i nie będzie miał za to stałego wynagrodzenia, to świat się zawali.Nasze kluby są samodzielne i same decydują o tym, jak żyją i z czego. Chwalę model szwedzki, ale to jest tylko głos doradcy, a nie przełożonego, którym nie jestem. Polskie kluby piłkarskie podążają jednak w złym kierunku. Ich uwaga koncentruje się tylko na wyniku sportowym i ekonomicznym, na szkoleniu kilkunastu graczy. PZPN wraca do tego, co było dobre dla rozwoju piłki i co bez sensu zarzucono pod presją klubów. Od przyszłego sezonu każdy klub, który chce zgłosić drużynę do I ligi, będzie musiał mieć licencję. Warunkiem otrzymania licencji będzie między innymi szkolenie grup młodzieżowych i to w każdym roczniku.
Czy licencja nie jest dobrą okazją, by zrobić porządek w piłkarskim gospodarstwie?
Taki mamy zamiar. Jednym z warunków otrzymania licencji jest posiadanie odpowiedniego stadionu, to znaczy komfortowego, czystego i bezpiecznego. Innym warunkiem otrzymania licencji będzie jawność finansowa.Wprowadzamy jednolity wzór kontraktu, jaki klub zawiera z piłkarzem, i kopia tego kontraktu będzie leżała w sejfie w siedzibie PZPN. Jest to w interesie przede wszystkim piłkarzy, coraz częściej wykorzystywanych przez kluby, które im nie płacą kontraktowych pieniędzy. |
Europejska polityka bezpieczeństwa nie jest dla NATO konkurencją, ale uzupełnieniem
Rozwodu nie będzie
OLAF OSICA
Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem ważnych dyskusji. Wyjątkiem od tej reguły są pojawiające się co jakiś czas opinie na temat tworzonej w ramach UE wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Ich zdecydowana większość wskazuje na niebezpieczeństwa, które ów projekt niesie ze sobą, w pierwszej kolejności osłabienie więzi euroatlantyckiej i podkopanie pozycji politycznej USA w Europie.
Ilustracją takiego myślenia był m.in. artykuł Jana - Nowaka - Jeziorańskiego (15 maja 2001 r.), w którym autor dowodzi, iż plany UE stanowią zagrożenie NATO i interesów Polski. Artykuł ten należy uznać za niezwykle ważny z dwóch powodów. Po pierwsze, znakomicie pokazuje źródło obaw formułowanych w Polsce wobec idei europejskiej polityki obronnej i, w tym sensie, należy go traktować jako miarodajny dla całej polityki polskiej (choć oficjalne stanowisko MSZ uległo w ostatnim czasie wyraźnej, pozytywnej ewolucji). Po drugie, zdradza on charakterystyczny dla polskiej dyskusji ton i sposób argumentacji, który - z pewnością wbrew intencjom autora - zwiększa szansę na realizację owego "czarnego scenariusza".
Warto w tym miejscu przytoczyć słowa Zbigniewa Brzezińskiego, który - pisząc rok temu na ten temat - zwracał uwagę, iż "dramatyczne ostrzeżenia przed »rozwodem« przynoszą skutki odwrotne do zamierzonych. Brzmią cokolwiek teologicznie; przez to grożą tym, że różnice, które dałoby się praktycznie uzgodnić, przekształcą się w spór doktrynalny".
Nie prestiż, lecz konieczność
Dlaczego państwa UE, których większość należy do NATO, zdecydowały się w grudniu 1999 roku na szczycie w Helsinkach na rozwijanie europejskiej polityki obronnej opartej na Unii, a nie sojuszu?
Z pewnością nie dlatego, że dały się uwieść czarowi Paryża lub wpadły w niemieckie sidła. Postęp w tworzeniu CESDP stał się możliwy właśnie dlatego, że - choć wybujała retoryka zdaje się temu niejednokrotnie przeczyć - Francja powściągnęła swoje ambicje, dla których zresztą nikt i nigdy nie miał w Europie zrozumienia. Oczywiście, pod wieloma względami poglądy nad Sekwaną różnią się od formułowanych w Londynie, ale sojusz brytyjsko-francuski z St. Malo jest sojuszem z rozsądku.
Niemcy dołączyli do owego tandemu z pewnym opóźnieniem i przy wyraźnej niechęci swoich wojskowych. Ci ostatni oznajmili wprost, że politycy muszą zacząć liczyć się z możliwościami pogrążonej w kryzysie Bundeswehry. Trudno zatem dopatrywać się w projekcie europejskiej obrony próby wyswobodzenia się Berlina spod amerykańskiego czy natowskiego buta. Przeciwnie. To właśnie Niemcom najbardziej zależy na amerykańskiej obecności wojskowej w Europie. Bez niej nie są w stanie wesprzeć swojego sąsiada na wschodzie, gdyby ten potrzebował pomocy, ani angażować się w operacje kryzysowe.
Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Europejska polityka obronna, podobnie jak amerykańskie plany budowy "ochronnej tarczy", nie jest przyczyną sporów i napięć, a jedynie odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. Po prostu Europa i Ameryka prezentują odmienne poglądy na wiele spraw, inaczej definiują zagrożenia i swoje potrzeby. Jest to proces nieunikniony. W takim ujęciu odrębność UE od NATO nie stanowi problemu tak długo, jak długo po obu stronach oceanu istnieje polityczna wola współpracy, a tej nikt przecież nie kwestionuje. Innymi słowy, mierzenie stanu relacji Europy i USA liczbą amerykańskich dywizji i potencjałem militarnym sojuszu wydaje się nie tylko nieuzasadnione, ale i ryzykowne. W końcu - jak pokazała wojna w Bośni i Hercegowinie - Europa nie może być zawsze i wszędzie pewna amerykańskiego wsparcia i musi być w stanie działać w pojedynkę, opierając się na własnych zasobach. To właśnie doświadczenie bośniackie przyniosło radykalną zmianę w polityce brytyjskiej wobec europejskiej polityki obronnej.
Nie dramatyzujmy
Czy problemy, które rodzi europejska polityka obronna na styku UE - NATO, są tak dramatyczne, że mogą stanowić wstęp do rozpadu sojuszu? Nie, ponieważ CESDP nie stanowi konkurencji dla NATO, nie narusza zobowiązań sojuszniczych, a UE nie tworzy oddzielnej armii. Te same jednostki będą po prostu mieć tzw. podwójne przyporządkowanie. Dlatego przy ocenie istniejących sporów najlepiej kierować się chłodną analizą realiów.
Pamiętajmy, że jedenastu członków UE należy do NATO i trudno sobie wyobrazić, aby Wielka Brytania, Niemcy czy Holandia chciały za pomocą CESDP utrudnić sobie życie w sojuszu. Ponieważ w obu organizacjach decyzje zapadają jednogłośnie, nigdy nie dojdzie też do sytuacji, w której Unia i sojusz będą ze sobą rywalizować o podjęcie operacji.
Nie zapominajmy też, że ważniejsza od regulacji i instytucji jest polityka. Nie ma sensu domagać się od UE, aby z góry zadeklarowała, gdzie i kiedy zamierza działać. Odpowiedź brzmi bowiem: wszędzie tam, gdzie będzie potrzeba, a USA wykażą brak zainteresowania, gdzie pozwolą na to warunki techniczne i gdzie będzie to politycznie zasadne. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że na pewno nie w rejonie Turcji, natomiast prawie na pewno w Afryce Północnej. Z pewnością też nie na Cyprze - czego obawia się Ankara - bo Francuzi, Anglicy czy Niemcy są co prawda ambitni, ale nie do tego stopnia, aby popełniać polityczne samobójstwo.
Choć jest to materia niezwykle skomplikowana - warto także mieć na względzie dotychczasowe porozumienia, zwłaszcza w części dotyczącej europejskich sojuszników NATO nie należących do UE, w tym Polski. I tak na ich podstawie UE będzie mogła w przyszłości prowadzić dwa rodzaje operacji: z wykorzystaniem zasobów NATO i oparte na zasobach własnych. W pierwszym wypadku Polska, nawet jeżeli nie należałaby jeszcze do Unii, będzie jako członek NATO mogła wziąć udział w operacji, chyba że zdecyduje inaczej. W każdym razie niemożliwa jest sytuacja, w której państwa Unii decydują się na akcję militarną i bez pytania pozostałych sojuszników biorą z NATO - a de facto od USA - co najlepsze, bo na własną infrastrukturę ich nie stać.
Europejczycy zadecydowali bowiem, że do prowadzenia "autonomicznych" operacji - czyli bez udziału sojuszu - będą mieć własne zasoby. Nie będą one kopią sojuszniczych, bo to nie ma sensu i byłoby za drogie, ale pod pewnymi względami będą od NATO niezależne. Dotyczy to głównie planowania obronnego, a konkretnie planowania operacji cywilnych i militarnych. I to jest zrozumiałe, ponieważ - gdy chce się samodzielnie działać - trzeba móc samodzielnie planować. Wystarczy też spojrzeć na liczbę unijnych sztabowców, żeby przekonać się, że ich zadaniem będzie opracowywanie małych operacji humanitarnych i pokojowych, a nie regularnych wojen.
Pytanie, odpowiedź na które dzieli sojuszników, dotyczy tego, czy w przyszłości UE powinna móc także planować i prowadzić operacje typu kosowskiego. Abstrahując od tego, iż na razie są to pobożne życzenia, problem w dużej części sprowokowali Amerykanie. Korzystając z faktu, że udostępniają NATO własną infrastrukturę, niekiedy - tak było na przykład w Kosowie - samodzielnie podejmują działania i dyktują sposób prowadzenia operacji, zapominając, iż operacja jest sojusznicza, a pod ich komendą są na przykład jednostki francuskie i brytyjskie. Nic zatem dziwnego, że Europejczycy chcą mieć czasami możliwość podejmowania działań bez pomocy swego sojusznika. Być może nigdy zresztą do tego nie dojdzie, ale już sam pomysł powinien dać USA powód do przemyśleń.
Szansa dla Polski
Reasumując: europejska polityka obronna nie stanowi ani dla NATO, ani dla Polski zagrożenia. Co więcej, jest w obecnej sytuacji szansą na pokazanie Amerykanom, że Europa poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo i płynące zza Atlantyku sygnały, iż USA są zmęczone rolą protektora. Nie ma też na celu zastąpienia sojuszu, lecz jego uzdrowienie poprzez zwiększenie wkładu militarnego Europejczyków i stworzenie politycznej równowagi. Integracja europejska, której nowym elementem jest polityka bezpieczeństwa i obronna, potrafi bowiem stworzyć rodzaj presji na państwa członkowskie, której nigdy nie stworzy współpraca euroatlantycka.
Czy państwa UE dokonałyby sanacji swych budżetów, gdyby nie kryteria unii gospodarczo-walutowej?
To jest słabość Europy, ale zarazem jej mądrość: tylko wspólnie patrząc sobie na ręce i inicjując projekty, w których udział jest traktowany jako miernik pozycji politycznej, można forsować niepopularne decyzje i pogłębiać integrację europejską. W dalszej perspektywie wzmocni to bez wątpienia także nasze bezpieczeństwo. Chyba że zdecydujemy, iż lepiej jest mieć jedną niż dwie polisy na życie. Biednych nie stać jednak na takie oszczędności, tym bardziej że do tej pory europejscy sojusznicy oczekują od nas jedynie zrozumienia dla obaw, które już za parę lat staną się także naszym udziałem.
Autor jest politologiem. Pracuje w Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie. | europejska polityka obronna nie stanowi ani dla NATO, ani dla Polski zagrożenia. Co więcej, jest w obecnej sytuacji szansą na pokazanie Amerykanom, że Europa poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo i płynące zza Atlantyku sygnały, iż USA są zmęczone rolą protektora. Nie ma też na celu zastąpienia sojuszu, lecz jego uzdrowienie poprzez zwiększenie wkładu militarnego Europejczyków i stworzenie politycznej równowagi. W perspektywie wzmocni to nasze bezpieczeństwo. |
POLSKA - UNIA
Zniesienie barier na granicy zachodniej jest możliwe za cenę postawienia znacznie wyższych murów na granicach ze wschodnimi sąsiadami
Schengen i polityka strachu
RYS. DARIUSZ PIETRZAK
HEATHER GRABBE
W Europie Zachodniej straszy nowy upiór: jej mieszkańcy nie obawiają się już czołgów i pocisków Układu Warszawskiego - teraz boją się zalewu imigrantów i przestępczości międzynarodowej.
Wszyscy się obawiają: nie możemy polegać na wojsku, które ochroni nas przed atakiem zbrojnym, ponieważ nowe zagrożenia są zagrożeniami ze strony osób indywidualnych, a nie sił kontrolowanych przez państwo. Obywatele Unii Europejskiej czują, że potrzebne im są nowe metody obrony przed nowymi rodzajami ryzyka - siły policyjne, straż graniczna, wizy i dowody tożsamości.
Unia się boi
Strach w Unii Europejskiej leży u podstaw jej nalegań na to, by Polska przyjęła ustalenia z Schengen. Czym jest Schengen, ten szeroko dyskutowany, ale nie w pełni pojmowany element polityki Unii Europejskiej? Samo Schengen jest małym miasteczkiem w Luksemburgu, gdzie w 1985 r. pięć państw członkowskich Unii Europejskiej zawarło porozumienie o znoszeniu kontroli na swoich wspólnych granicach. W ciągu kolejnej dekady do grupy tej przystąpiły dalsze kraje, porozumienie pozostawało jednak porozumieniem międzyrządowym, nie będącym częścią systemu Unii Europejskiej, mimo iż jego sygnatariuszami były państwa członkowskie. Podczas szczytu w Amsterdamie w 1997 r. Unia Europejska uznała porozumienie z Schengen za swą integralną instytucjonalno-prawną część. Unia podejmuje obecnie prace mające na celu stworzenie wspólnego systemu wizowego oraz ujednoliconych procedur na granicach lądowych, w portach i na lotniskach, jak również szeroką współpracę policyjną, obejmującą korzystanie ze wspólnej bazy danych wywiadu (zwanej systemem informacyjnym z Schengen).
Transakcja wiązana
Porozumienie z Schengen jest pod wieloma względami korzystne: tworzy strefę, dzięki której towary, osoby, usługi i kapitał mogą się swobodnie przemieszczać po terytorium całej Unii Europejskiej, nie napotykając na takie przeszkody, jak kontrola paszportowa czy straż graniczna. Polska też na tym skorzysta, kiedy zostanie członkiem Unii. Wspólny system wizowy, imigracyjny oraz udzielania azylu oznacza, że obcokrajowcy posiadający wizę Schengen, wjeżdżający na terytorium któregoś kraju członkowskiego (np. Niemiec), mogą swobodnie podróżować po wszystkich pozostałych krajach - od Morza Arktycznego w Finlandii aż po śródziemnomorskie wybrzeża Hiszpanii.
Problem Polski i innych krajów ubiegających się o członkostwo polega na tym, że porozumienie z Schengen stanowi pewnego rodzaju transakcję: przystąpienie do wspomnianej strefy swobodnego przepływu oznacza dla danego państwa, że jego granice - po zniesieniu mechanizmów kontroli granicznej - po wewnętrznej stronie strefy stają się "porowate", natomiast po zewnętrznej muszą stać się znacznie trudniejsze do przeniknięcia, ponieważ odtąd będą jedyną barierą dla niepożądanych osób z innych krajów.
Biała i czarna lista wizowa
Państwa Unii Europejskiej obawiają się imigrantów i przestępców ze Wspólnoty Niepodległych Państw, dlatego też zezwolą Polsce na przystąpienie do porozumienia z Schengen jedynie wtedy, gdy wzniesie ona wysokie bariery na swoich granicach wschodnich, między innymi wprowadzając wizy dla Ukraińców, Rosjan i Białorusinów, a także dla obywateli innych krajów trzecich. Jest tak dlatego, że Unia Europejska stosuje system wspólnych "białych list" i "czarnych list" wizowych: obywatele państw znajdujących się na "białej liście" mogą otrzymać wizę ważną w całej strefie Schengen, natomiast obywatele państw z "czarnej listy" muszą ubiegać się o wizę wjazdową do każdego kraju tej strefy.
Tak więc Polacy (znajdujący się obecnie na "białej liście") mogą podróżować do dowolnego kraju - sygnatariusza porozumienia z Schengen bez wizy, podczas gdy obywatele państw z "czarnej listy" (między innymi Bułgarzy, Rumuni, Ukraińcy i Rosjanie) muszą uzyskać wizę wjazdową. Po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej osoby te będą również musiały ubiegać się o wizy wjazdowe do Polski - Unia twierdzi, że nie są tu możliwe żadne wyjątki czy specjalne ustalenia.
Jest to dla Polski trudny dylemat: uzyskanie korzyści wynikających z eliminacji barier na granicy zachodniej jest możliwe jedynie za cenę wzniesienia znacznie wyższych murów na granicach ze wschodnimi sąsiadami. Te wyższe bariery na wschodzie stanowią przeszkodę dla handlu, inwestycji i przyjaznego współdziałania z sąsiednimi narodami. Są również sprzeczne ze wschodnią polityką zagraniczną Polski, zakładającą budowanie mostów łączących Polskę z Ukrainą i Rosją, gdyż na mostach tych staną uzbrojeni strażnicy żądający wiz.
Nie będzie wyjątków
Problem polega na tym, że pozycja negocjacyjna Polski jest bardzo słaba, ponieważ porozumienie z Schengen stanowi integralną część Unii Europejskiej, a polityka strachu sprawia, że państwa położone na obecnych granicach Unii (takie jak Niemcy i Austria) nalegają na uzyskanie przez kraje ubiegające się o członkostwo pełnej zgodności z polityką wizową i mechanizmami kontroli granicznej przed ich wstąpieniem do Unii.
Dla nowych członków nie będzie żadnych wyjątków, chociaż w przypadku obecnych państw członkowskich możliwe były odrębne ustalenia - Wielka Brytania, Irlandia i Dania dzięki specjalnym uzgodnieniom znajdują się częściowo poza systemem z Schengen, podczas gdy Norwegia i Islandia częściowo do tego systemu należą, chociaż nie są członkami Unii. Kandydaci do członkostwa nie mogą, niestety, negocjować takich wyłączeń - muszą w pełni przyjąć zasady ustalone przez obecnych członków, a ci stanowczo pragną ochronić się przed zagrożeniami ze Wschodu. Porozumienie z Schengen różni się od innych części systemu Unii Europejskiej: nie chodzi jedynie o standardy techniczne czy harmonizację prawa, w grę wchodzi również kwestia zaufania.
Państwa członkowskie, jak Niemcy czy Austria, mające skrajnie prawicowych polityków wysuwających argumenty przeciw imigracji muszą dbać o to, by ich obywatele byli pewni, iż są chronieni przez wysoki mur na granicach Europy Środkowej - w przeciwnym wypadku, ich parlamenty mogłyby całkowicie zablokować poszerzenie Unii o kraje Europy Środkowej.
Irracjonalne obawy
Wspomniane obawy są, w pewnym sensie, irracjonalne: badania naukowe wskazują na to, że liczba osób zmieniających miejsce pobytu nie jest duża, a przestępczość zorganizowaną znacznie skuteczniej zwalcza się przez właściwie ukierunkowane, oparte na wywiadzie patrolowanie miast niż wyłącznie za pośrednictwem mechanizmów kontroli granicznej i wiz.
Przestępcy często mają do dyspozycji liczne paszporty i fałszywe dokumenty, dlatego nowe mechanizmy kontroli granicznej wywrą znacznie większy wpływ na ukraińskich handlowców i białoruskich chłopów niż na przestępców i osoby zdecydowane wyemigrować na Zachód. Polityka jest jednak często irracjonalna - oportunistyczni politycy (tacy jak Jörg Haider) wykorzystują silne obawy przed niekontrolowaną imigracją, nawet jeżeli obawy te są bezpodstawne. Rządy państw Unii Europejskiej muszą reagować na ten strach, okazując stanowczość w kwestii budowania silnej granicy na Wschodzie, tak by przyjęcie Polski i innych krajów ubiegających się o członkostwo do strefy Schengen nie naraziło na szwank ich bezpieczeństwa.
Współpraca, negocjacje, terminy
Istnieje kilka spraw mogących doprowadzić do zmiany stanowiska Unii w odniesieniu do sposobu zastosowania ustaleń z Schengen na granicach Polski. Warto na nie zwrócić uwagę przed integracją:
1. Współpraca. Unia Europejska pracuje obecnie nad poszerzaniem współpracy między siłami policyjnymi i systemami wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych. Polska może na tym skorzystać, pokazując Unii, że jej policja, sędziowie i straż graniczna osiągają coraz większą sprawność i skuteczność w rozpatrywaniu spraw sądowych i regulowaniu przepływu towarów i usług.
2. Pertraktacje. Polska może prowadzić negocjacje akcesyjne w taki sposób, by skłonić Unię Europejską do wykazania większej elastyczności w odniesieniu do wyłączeń z systemu wizowego. Szczególnie ważne jest podkreślanie tego, że jeżeli Unia próbuje ograniczać możliwości podejmowania przez Polaków pracy na terytorium unijnym przez wiele lat po akcesji, to jednocześnie powinna mieć bardziej elastyczne podejście do ruchu na wschodnich granicach Polski.
3. Terminy. Unia Europejska pragnie, by Polska nałożyła wymagania wizowe na sąsiednie kraje wiele lat przed uzyskaniem członkostwa w celu wykazania, że jest w stanie skutecznie stosować system z Schengen. W Brukseli toczy się debata dotycząca tego, czy nowe państwa członkowskie powinny zastosować się do wszystkich zasad z Schengen bezpośrednio po wstąpieniu do Unii, czy też należy dać im możliwość wprowadzenia niektórych mechanizmów kontroli granicznej w późniejszym czasie. Ostateczna decyzja w tej sprawie nie została jeszcze podjęta, poglądy są zróżnicowane. System wizowy nie podlega jednak negocjacjom: nie ma żadnego wyboru co do jego wprowadzenia, pozostaje natomiast pytanie, czy wprowadzenie to musi nastąpić przed akcesją.
Rozproszyć wątpliwości
Polscy negocjatorzy mają rację, pozostając przy swoim obecnym stanowisku, zgodnie z którym nowe wymagania wizowe powinny wejść w życie na kilka dni przed akcesją. Koszty, jakie musiałaby ponieść Polska w związku ze wznoszeniem barier na wschodzie, są zbyt wysokie, by uzasadniać podjęcie takich działań na wiele lat przed uzyskaniem członkostwa w Unii. Opóźnienie we wprowadzaniu wiz oznacza jednak, że polski rząd będzie musiał znaleźć inne sposoby rozproszenia wątpliwości Unii Europejskiej.
Co Polska może zrobić w tej sytuacji? Jak ma przekonać Unię Europejską, że nie pozwoli na przejazd obywateli trzecich krajów przez swoje terytorium do Niemiec, a jednocześnie zapewnić Ukrainę, że nie zostanie ona odizolowana? Ukraińcy już obawiają się, że żelazną kurtynę zastąpi papierowa kurtyna wiz. Najlepszym rozwiązaniem jest prowadzenie otwartego dialogu ze wschodnimi sąsiadami oraz przekonywanie Unii Europejskiej o tym, że dobre stosunki Polski z Rosją, Ukrainą i Białorusią mogą stanowić niezwykle cenny wkład w bezpieczeństwo europejskie.
Jednocześnie Polska może skorzystać ze znacznych sum udostępnianych przez Unię Europejską w celu wzmocnienia granic - środki te muszą jednak zostać mądrze wykorzystane na otwarcie nowych przejść granicznych, tak by na nielicznych istniejących przejściach nie tworzyły się olbrzymie kolejki osób czekających na przekroczenie granicy. Polska musi także wyszkolić bardziej skuteczną, kompetentną i niepodatną na korupcję straż graniczną, aby ruch osób i towarów na nowej wschodniej granicy przebiegał sprawnie i nie był uzależniony od łapówek. To wszystko przekonałoby Unię Europejską, a jednocześnie pomogłoby zmniejszyć przeszkody w handlu i podróży - przyczyniając się także do utrzymania właściwej równowagi między otwieraniem granic na zachodzie a koniecznym ich zamykaniem na wschodzie.
Autorka jest wykładowcą na Uniwersytecie w Birmingham w Wielkiej Brytanii. Jako gość Centrum Stosunków Międzynarodowych prowadziła badania w Warszawie. | Strach w Unii Europejskiej leży u podstaw jej nalegań na to, by Polska przyjęła ustalenia z Schengen. wyższe bariery na wschodzie stanowią przeszkodę dla handlu, inwestycji i przyjaznego współdziałania z sąsiednimi narodami. Wspomniane obawy są, w pewnym sensie, irracjonalne: badania wskazują, że przestępczość skuteczniej zwalcza się przez patrolowanie miast niż za pośrednictwem mechanizmów kontroli granicznej i wiz. Koszty są zbyt wysokie, by uzasadniać podjęcie takich działań na wiele lat przed uzyskaniem członkostwa w Unii. |
ZDROWIE
Konkurs ofert na świadczenia zdrowotne na 2000 rok
Pieniędzy mniej, trzeba oszczędzać
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Z optymizmem powita Nowy Rok szef Śląskiej Kasy Chorych Andrzej Sośnierz.
Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Pierwszy wycenił swoje usługi na 8 mln zł, podczas gdy kasa zaoferowała tylko cztery. Druga placówka swoje potrzeby oceniła na 43 mln zł. Kasa zaproponowała 31 mln zł. Wobec znacznych rozbieżności kasa ogłosiła nowy konkurs ofert. Termin ich składania mija 31 grudnia 1999 roku.
Zakończono natomiast kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Ze zgłoszonych do konkursu 205 jednostek z województwa i 24 spoza wybrano odpowiednio 164 oraz pięć ofert.
Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy.
Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana nie została w Szczecinie wcześniej publicznie nagłośniona i wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych, co oznacza likwidację wielu ambulatoriów, w tym wyremontowanego ambulatorium chirurgicznego w Szczecinie. Przez rok przewinęło się przez nie około 18,5 tys. pacjentów. Dopiero w tym tygodniu po kolejnych negocjacjach kasa zdecydowała o podpisaniu miesięcznej umowy z pogotowiem, obejmującą pracę ambulatorium chirurgicznego.
Biedniej na Warmii i Mazurach...
W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie około 721 mln zł. Jest to o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku (740 mln zł). Oznacza to, że pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej, a uwzględniając przyszłoroczną inflację i nowe zadania, o ponad 10 proc. mniej. Dlatego podpisane kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe od tych z 1999 roku.
Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych.
Na pierwszy ogień pójdą szpitale powiatowe w Dobrym Mieście, Lidzbarku Warmińskim, Nidzicy, Pasłęku i Węgorzewie, w których kasa chce zatrzymać kilka łóżek ostrych i utworzyć placówki opieki długoterminowej.
Kontrakty z nimi kasa podpisała na pół roku. W tym czasie kasa i starostwa mają wspólnie wypracować drogę dostosowania powiatowych szpitali do potrzeb rynku.
Starosta olsztyński Adam Sierzputowski uważa, że od reformy powiatowego lecznictwa żadne starostwo nie ucieknie. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone, z dobrą kadrą. Warunkiem zmian jest jednak współpraca kasy chorych z samorządami.
...oraz na Mazowszu
Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. - Gdy uwzględnimy inflację, okazuje się, że pieniędzy mamy mniej - uważa Ewa Działowska z Biura Prasowego MKCh. Kasa zakończyła już konkurs ofert - najdłużej (bo do ostatniego czwartku) trwał konkurs na lecznictwo stacjonarne.
Mazowiecka Kasa Chorych będzie co kwartał ogłaszać nowy konkurs ofert na podstawową opiekę zdrowotną, by usługi w tym zakresie mogły świadczyć nowe placówki - niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, prywatne praktyki lekarskie - które spełnią formalne warunki.
Z oszczędności kasa w ogóle nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. - Jeżeli taka porada będzie konieczna w nagłym przypadku, kasa ureguluje rachunek - zapewnia Ewa Działowska. Sprawy będą musiały być rozpatrywane indywidualnie.
Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. W 1999 roku placówkom, które podpisały kontrakt na świadczenie usług, przypisano określoną liczbę punktów. Za każdy zabieg odpisywało się punkty - na przykład za założenie opatrunku 80. Po wyczerpaniu limitu placówka nie mogła już leczyć zębów bezpłatnie, a pacjenci, których nie stać było na płacenie za usługi, musieli szukać gabinetu, który punkty jeszcze miał.
W 1999 roku MKCh podpisała 585 kontraktów - w 2000 roku świadczenia stomatologiczne w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie całego województwa. Każda dostanie minimum 70 tysięcy punktów. Według MKCh, choć będzie mniej placówek, pacjenci będą zadowoleni - będą mogli kontynuować leczenie w placówce, którą wybiorą.
Tymczasem przewodniczący Komisji Zdrowia Rady Powiatu Warszawskiego Witold Paweł Kalbarczyk zaprotestował przeciw ograniczeniu liczby świadczeń zakontraktowanych przez kasę. W liście do władz MKCh napisał, że w stosunku do roku 1999 w 2000 roku liczba świadczeń specjalistycznych kupionych przez MKCh zmniejszy się o około 30 - 40 proc., co utrudni do nich dostęp.
Rzeczniczka kasy Wanda Pawłowicz zapewniła, że przy wyborze ofert kasa kierowała się m.in. ich ceną. MKCh zrezygnowała z oferty na specjalistyczne świadczenia ginekologiczne warszawskiego Szpitala Położniczo-Ginekologicznego im. św. Zofii. - Dyrektor zaproponował stawkę za poradę ginekologiczną w wysokości stu złotych i nie chciał jej obniżyć - wyjaśniła.
Dostatniej na Śląsku
Ponad 2 mld 165 mln zł, czyli o blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka ta pochodzić ma z wyższej ściągalności składek. W listopadzie do ŚKCh wpłynęło 101,8 proc. składek - płacili je również dłużnicy.
- Wzrośnie liczba wielu udzielanych świadczeń - porad specjalistycznych, dializoterapii, nie powinno być trudności z dostępem do endoprotez biodrowych i kolanowych - poinformował szef kasy Andrzej Sośnierz. Bardziej dostępne będą też usługi stomatologiczne.
Kasa prawdopodobnie zamknie rok z niewielką nadwyżką finansową - środki te zostaną przesunięte na obecny rok.
ŚKCh nie wie, ile dokładnie osób do niej należy - ZUS nie przekazał tych informacji - prawdopodobnie jest to jednak około 4,6 mln ubezpieczonych. Według Sośnierza śląska służba zdrowia mogłaby leczyć w swych placówkach mieszkańców jeszcze jednego średniej wielkości województwa.
Dlatego też w województwach ościennych ŚKCh prowadziła ostatnio intensywną kampanię reklamową pod hasłem "Śląska? Tak... to moja szansa". Sośnierz liczy, że do kierowanej przez niego kasy zapisze się minimum kilkanaście tysięcy osób. Poza województwem śląskim kasa otworzyła cztery filie: w Olkuszu, Chrzanowie (Małopolskie), Pajęcznie (Łódzkie) i Włoszczowie (Świętokrzyskie). SOL, KORESPONDENCI "RZ" | W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Zakończono kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia. Porad lekarskich w niewymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych pracowała bez strat. kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe.Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało zmienić swoje zadania. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone. Warunkiem jest współpraca kasy chorych z samorządami.Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. świadczenia w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie województwa. Każda dostanie 70 tysięcy punktów.blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999 może wydać Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka pochodzi z wyższej ściągalności składek. |
ROZMOWA
Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów
Będziemy walczyć o prawa naszych klientów
Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy i cały czas pracujecie, żeby doszło do jego rozpatrzenia przez sąd. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory?
EDWARD KLEIN: Może to niezbyt właściwe określenie, ale sprawa jest fascynująca. Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. Jeśli ten pozew mielibyśmy składać teraz, z pewnością zrobilibyśmy to, ale może z większym wyczuleniem na drażliwe dla Polaków kwestie. Trzeba jednak pamiętać, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Również gdyby władze polskie starały się rozwiązać ten problem poprzez negocjacje, droga sądowa byłaby zbędna. Dlatego mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie tysięcy ludzi, którym zrabowano mienie i którzy, na razie, nie widzą innej możliwości odzyskania go, prócz dochodzenia swych praw poprzez sąd.
MELVIN URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu. Ale my nie ustąpimy. Na marzec przygotowujemy nasz wniosek ze stosowną argumentacją, by nie uwzględniać żądania polskich władz. A w międzyczasie dołączyło już do nas dziesięć kancelarii prawniczych, w tym z Izraela i Niemiec, toteż do walki o prawa naszych klientów stajemy się coraz lepiej przygotowani.
Czy fakt, że w wyniku negocjacji z Niemcami zawarte zostało porozumienie o odszkodowaniach dla robotników przymusowych III Rzeszy wnosi coś nowego do waszej sprawy?
Melvin Urbach: Niewątpliwie. Kiedy trzy lata temu grupa adwokatów wystąpiła z pozwem przeciwko bankom szwajcarskim, zapoczątkowany został proces, który doprowadził do powstania prawnej interpretacji holokaustu i jego skutków. To z kolei zaowocowało porozumieniami odszkodowawczymi z bankami szwajcarskimi, niemieckimi i austriackimi, szwajcarskimi i niemieckimi firmami ubezpieczeniowymi, a ostatnio z niemieckimi przedsiębiorstwami i władzami. Tym samym Polska też znalazła się w nowej sytuacji. I to raczej niewygodnej. Bo z jednej strony, dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem, we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. Czyli, gdy Polska bierze pieniądze od innych rządów, immunitet nie gra roli, ale gdy ma sama płacić, to nagle chce być chroniona. Ten aspekt będziemy się starali wyeksponować w sądzie i nie pozwolimy polskim władzom na tak bezceremonialne uprawianie podwójnej gry.
Podobny pozew o zwrot mienia, złożony przeciwko polskim władzom w sądzie w Chicago, został jednak w październiku odrzucony, gdyż sędzia uwzględnił immunitet suwerenności, jak też odwołał się do braku jurysdykcji amerykańskich sądów w tego rodzaju sprawach.
Melvin Urbach: Pozew złożony w Chicago był po prostu źle przygotowany przez adwokata, który nie miał żadnego doświadczenia w sprawach związanych z holokaustem. My mamy już za sobą doświadczenie związane z odszkodowaniami od banków szwajcarskich i negocjacjami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Proszę zwrócić uwagę, że choć amerykańskie sądy dwukrotnie odrzuciły pozwy o odszkodowania za pracę przymusową już podczas trwania negocjacji na ten temat i powoływały się przy tym właśnie na brak jurysdykcji, to jednak negocjacje doprowadziły do porozumienia na kwotę 10 mld marek. A przecież Niemcy też mogli upierać się, że skoro amerykańskie sądy odrzucają tego rodzaju pozwy, to nic nie zmusi ich do zapłacenia nawet jednej marki.
Edward Klein: Wniosek strony polskiej o odrzucenie naszego pozwu zamierzamy podważyć argumentem, że Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski. Mamy na to dowody i na pewno lepiej udokumentujemy naszą argumentację, niż zrobił to adwokat w Chicago.
Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać jakikolwiek kontakt i przynajmniej wyjaśnić, czy istnieje możliwość porozumienia?
Edward Klein: Nie. I bardzo trudno jest nam to zrozumieć. Bo podczas negocjacji z Niemcami przedstawiciele Polski ciągle powtarzali, że ze względu na podeszły wiek poszkodowanych z zawarciem porozumienia nie należy zwlekać. Tymczasem nasi klienci, choć są to też ludzie bardzo starzy, schorowani i bliscy śmierci, polskich władz zupełnie nie obchodzą. Jakby byli młodsi, zdrowsi, mieli dłużej żyć. Taka dwulicowa postawa polskich władz jest doprawdy żenująca. Nie rozumieją tego również nasi klienci, którzy cały czas pytają nas, dlaczego tak uparcie strona polska nie chce podjąć z nimi i z nami, ich przedstawicielami, jakiegoś konstruktywnego dialogu. Przecież nic by na tym nie straciła, wiele nieporozumień mogłoby zostać wyjaśnionych. My nie chcemy kontynuować tej zimnej wojny, ale intencje polskich władz są chyba odwrotne.
Więc jeśli ta "zimna wojna" będzie kontynuowana, jak zamierzacie postępować?
Edward Klein: 22 marca złożymy w sądzie wniosek o odrzucenie żądania strony polskiej o nierozpatrywanie naszego pozwu. Do tego czasu będziemy też ustalać, jakie polskie firmy, w których udziały ma skarb państwa, prowadzą interesy w Stanach Zjednoczonych, żeby sąd nie mógł odwołać się do braku jurysdykcji. Ponadto kontynuować będziemy kampanię na rzecz wywierania na polskie władze nacisku przez różne środowiska. Mamy już rezolucje 59 kongresmanów i rady miejskiej Nowego Jorku, skierowane do polskiego rządu i Sejmu z apelem o sprawiedliwe uregulowanie kwestii zwrotu mienia. Podobnych rezolucji strona polska może się wkrótce spodziewać od gubernatora stanu Nowy Jork, a potem Kalifornii i Florydy. Mamy też zapewnienia od wielu czołowych polityków oraz organizacji żydowskich i władz Izraela o gotowości wsparcia naszego pozwu.
Melvin Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, że jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, a potem bezprawnie przejęte przez polskie władze, którego nie można bezkarnie zajmować i czerpać z niego korzyści. Niemcy, Szwajcarzy czy Austriacy też mogli się wykręcać i nie wypłacić żadnych odszkodowań, a jednak zrozumieli, że nie uciekną przed sprawiedliwością. Im szybciej Polska dojdzie do tego wniosku, tym lepiej.
Ale nawet gdyby amerykański sąd uznał wasz pozew, to jego wyrok praktycznie nie może zmusić polskich władz do czegokolwiek.
Edward Klein: Po złożeniu przez nas pozwu w sądzie premier Jerzy Buzek publicznie oświadczył, że Polska podporządkuje się decyzji sądu. Powiedział to w imieniu Polski i trzeba wierzyć, że słowo premiera zostanie dotrzymane. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby polskie władze usiłowały wykręcić się od odpowiedzialności pod pretekstem jakichś technicznych drobiazgów. Bo żaden kraj i żaden rząd nie uciekną przed odpowiedzialnością związaną z holokaustem. I żadne prawo nie ochroni Polski. Zrozumieli to Niemcy i dlatego udało się zawrzeć porozumienie w sprawie odszkodowań za pracę przymusową. Więc gdyby zapadł w amerykańskim sądzie wyrok zobowiązujący Polskę do zwrotu mienia naszym klientom, to jesteśmy przekonani, że wyrok taki zostanie wyegzekwowany.
Wasza propozycja podjęcia z polskimi władzami negocjacji pozostaje dotychczas bez odpowiedzi. Czy nadal jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem?
Melvin Urbach: Tak, ale pod warunkiem, że najpierw polski rząd zdeklaruje gotowość pełnego zwrotu mienia naszym klientom i ich spadkobiercom, uzna ich prawo własności. Ponadto o ewentualnym przystąpieniu do negocjacji ze stroną polską nie będziemy już decydować sami, gdyż od chwili złożenia pozwu dołączyło do nas dziesięć kancelarii prawniczych i decyzja w tej sprawie musiałaby zapaść zbiorowo. Natomiast to, że do tej pory strona polska nie zgłosiła chęci podjęcia negocjacji, wynika, naszym zdaniem, z niewystarczającego jeszcze zrozumienia przez nią, jak poważna jest ta sprawa. Była też, jak wszyscy, pochłonięta negocjacjami z Niemcami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Ale teraz Polska powinna zrozumieć, jak coraz bardziej negatywne dla jej wizerunku skutki będzie miała niechęć do uregulowania kwestii zwrotu mienia Żydom. I może Polska rzeczywiście powinna zacząć doświadczać tych skutków, żeby przemyśleć całą sprawę i zająć bardziej konstruktywne stanowisko. Nam wydawało się, że dojdzie do tego szybko. Tym bardziej wydawało się tak naszym klientom, dla których znaczenie ma każdy dzień. Teraz, po zakończeniu negocjacji z Niemcami, Polska znajdzie się w pełnym świetle i może to zmobilizuje ją wreszcie do sprawiedliwego wyrównania historycznych krzywd.
Rozmawiał Krzysztof Darewicz w Nowym Jorku | Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów.
EDWARD KLEIN: gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Również gdyby władze polskie starały się rozwiązać ten problem poprzez negocjacje.
MELVIN URBACH: Kiedy trzy lata temu grupa adwokatów wystąpiła z pozwem przeciwko bankom szwajcarskim, zapoczątkowany został proces, który doprowadził do powstania prawnej interpretacji holokaustu i jego skutków. Polska też znalazła się w nowej sytuacji. z jednej strony, dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem, we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. |
KONSUMENCI
Rękojmia i gwarancja
Unijna dyrektywa a polskie przepisy
EWA ŁĘTOWSKA
Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości.
Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia.
Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13.
Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron.
Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego.
Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową
Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on:
opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem;
celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu);
usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta.
Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją.
Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi.
Istotne terminy
Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu).
Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym.
Podmiot odpowiedzialny
Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi.
Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych.
Obowiązki sprzedawcy
Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu.
Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań.
Konsekwencje reklamacji
W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę.
W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji.
Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje:
zakres czasowy i terytorialny gwarancji,
nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji,
procedurę realizacji gwarancji,
nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji.
Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne.
Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych).
Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności).
Co wynika z porównania
Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć.
W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne.
Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia).
Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym).
Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta).
Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty.
W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego.
Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady.
Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej | Trwają prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Dyrektywa uznaje towar za zgodny z wymaganiami umowy, gdy ten odpowiada: opisowi cech podanych przez sprzedawcę; celom, do jakich dany towar normalnie służy; usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta. Sprzedawca ponosi odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy i ma obowiązek bezzwłocznie zaproponować naprawę lub wymianę towaru. Regulacja gwarancji dobrowolnej obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej. |
Szeregowi parlamentarzyści Sojuszu mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń
Kłopoty z władzą
Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję SLD. Notowania Janika wśród terenowych działaczy Sojuszu spadają.
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
ELIZA OLCZYK
Rząd Leszka Millera zalicza potknięcie za potknięciem, koalicja z PSL skrzypi, zaś w samym SLD notowania ścisłego kierownictwa partii, a szczególnie Krzysztofa Janika, do niedawna wszechwładnego sekretarza generalnego, są coraz gorsze.
Parlamentarzyści Sojuszu, którzy nie weszli do rządu, przestali już skrywać niezadowolenie z sytuacji, jaka się wytworzyła po wyborach. Skrzętnie odnotowują potknięcia gabinetu Leszka Millera, choć nie po to, aby otwarcie krytykować własny rząd. Być może jednak część parlamentarzystów zamierza wykorzystać tę statystykę podczas zbliżającej się konwencji partii.
A rząd w ciągu dwóch miesięcy zaliczył już sporo niezręczności - choćby sprawę prokuratora Andrzeja Kaucza (nie trzeba go było powoływać, a skoro już to zrobiono, nie trzeba go było odwoływać - słychać opinie) i zamieszanie wokół Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna.
- Były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego zgodnie z przedwyborczą obietnicą Stanisława Żelichowskiego powinien był wrócić na swoje stanowisko - mówią posłowie. Jednak minister środowiska, narażając na szwank swój autorytet i wizerunek rządu, ogłosił (pod presją samorządów), że nowego dyrektora nie zmieni, zaś później wpadł na pomysł, aby rozpisać konkurs na to stanowisko (ostatecznie Gąsienica-Byrcyn oświadczył, że stanowiskiem dyrektora TPN nie jest już zainteresowany).
Posłów Sojuszu nurtują też inne problemy, na przykład kwestia, czy minister finansów Marek Belka ma prawo pokrzykiwać na komercyjne banki, że zachowują się nieuczciwie, bo proponują klientom najkorzystniejsze lokaty i uniknięcie podatku od odsetek.
Zastanawiają się też, czy minister spraw zagranicznych obrał dobrą taktykę, ujawniając dopiero w Brukseli drażliwe informacje dotyczące stanowiska negocjacyjnego w sprawie zakupu działek rekreacyjnych i ziemi dzierżawionej przez cudzoziemskich rolników.
Klub zmarginalizowany
Problemów jest wiele, a parlamentarzyści SLD o swoich niepokojach nie mają z kim porozmawiać.
- Od powołania rządu nie ma forum, na którym moglibyśmy dyskutować - mówi jeden z parlamentarzystów Sojuszu. - Zarząd partii się nie zbiera, choć wcześniej obradował regularnie, przynajmniej raz na miesiąc. Klub nie ma nawet rzecznika prasowego, co świadczy o jego marginalizacji.
- Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, nie spotyka się z wiceprzewodniczącymi - mówi inny polityk Sojuszu. - Posłowie chodzą samopas i zachowują się tak, jakby to była końcówka kadencji Sejmu, którą spędzili w opozycji, a nie początek kadencji, w której są siłą rządzącą.
To, że powściągliwi zwykle politycy Sojuszu chętnie wylewają swoje żale, świadczy o tym, iż czują się zepchnięci na boczny tor. Wydaje się też, że mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń. A stąd już tylko krok do konstatacji, iż rola, jaką im przeznaczył przewodniczący Miller na najbliższe cztery lata, to rola bezwolnej maszynki do głosowania, zdalnie sterowanej przez niego via Jerzy Jaskiernia.
Teren obrażony
Również w terenie nastroje nie są najlepsze. Najnowsza nominacja (w ubiegłą środę) na wicewojewodę mazowieckiego Elżbiety Lanc, rekomendowanej na to stanowisko przez PSL, wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD.
Elżbieta Lanc jako starosta Węgrowa dała się bardzo we znaki tamtejszym działaczom Sojuszu i - mimo zawartej w Węgrowie koalicji z PSL - sprzymierzyła się z AWS. Władze Sojuszu na Mazowszu próbowały zablokować jej nominację, ale prezes PSL Jarosław Kalinowski twardo obstawał przy tej kandydaturze, i premier oraz minister Janik mu ulegli. Dla działaczy lokalnych to już nie powód do oburzenia, lecz osobista zniewaga. Minister Janik podobno postanowił osobiście wytłumaczyć im tę decyzję, jednak jego notowania w terenie są coraz gorsze.
Wicepremier na cenzurowanym
Do poprawienia nastrojów w partii i w społeczeństwie z całą pewnością nie przyczyniają się publikacje w tygodniku "Nie", który bije jak w bęben w wicepremiera Belkę, a pośrednio i w rząd.
W ostatnim numerze tygodnika wicepremierowi Belce poświęcono aż dwa materiały. Przemysław Ćwikliński, autor pierwszego z nich, zaczyna od stwierdzenia, że rząd Leszka Millera nie ma żadnego programu gospodarczego, a kończy na postulacie odwołania Marka Belki. Autorka drugiego materiału dowodzi, że gabinet Millera nie ma żadnego pomysłu na politykę przemysłową, a działania wicepremiera Belki wepchną kraj w jeszcze głębszy kryzys, niż ten, którego doświadczamy obecnie. Autorka konkluduje, że ekipa Millera postanowiła popełnić samobójstwo.
Co prawda atak tygodnika "Nie" jest wymierzony w prezydenta Kwaśniewskiego - bo to jego człowiekiem jest Belka - a nie w Millera, ale pośrednio uderza w premiera i cały gabinet. Tworzy to niekorzystny klimat wokół nowego rządu i jego działań. Kredyt zaufania dla nowej ekipy już jest na wyczerpaniu.
Obietnice bez pokrycia
Konkluzje zawarte w artykułach (chodzi o skłonności samobójcze rządu) nie są zupełnie pozbawione racji. Słuchając zapowiedzi o planowanych oszczędnościach wszędzie, gdzie się da - również w dziedzinach, na które lewica powinna być szczególnie wrażliwa - trudno nie zauważyć, że rząd steruje ku rychłej utracie poparcia w społeczeństwie i... we własnych szeregach. Cięcia w wydatkach na opiekę społeczną, sferę budżetową (zamrożenie płac nauczycieli nie ucieszy ZNP), na świadczenia przedemerytalne i renty socjalne, a nawet na urlopy rodzicielskie (bo tłumaczenie Jolanty Banach, wiceminister pracy, że dzięki skróceniu urlopu rodzicielskiego o 10 tygodni polepszy się pozycja kobiet na rynku pracy, jest niestety zupełnie niewiarygodne) i zasiłki porodowe nie mogą zyskać społecznej akceptacji. Leszek Miller nie obiecywał co prawda, że będzie lepiej zaraz po wyborach, ale z całą pewnością obiecywał, że nie będzie gorzej. A jednak będzie.
Jeżeli sprawy nadal będą się tak przedstawiały, podczas najbliższej konwencji partii, która powinna się odbyć najpóźniej do końca lutego, ścisłe kierownictwo partii z Leszkiem Millerem na czele może spotkać przykra niespodzianka. Konwencja bowiem, zgodnie ze statutem, powinna potwierdzić wotum zaufania dla władz partii oraz wybrać nowego sekretarza generalnego. Krzysztof Janik nie jest w stanie łączyć tej funkcji ze stanowiskiem szefa MSWiA. Decyzja o tym, że sekretarzem powinien zostać Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, zapadła w kierownictwie partii. Już dziś widać jednak, że nie przejdzie gładko, bo część działaczy Sojuszu jest przeciwna łączeniu funkcji przewodniczącego klubu i sekretarza generalnego. Mogą więc powalczyć o innego, własnego sekretarza. Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Przygotowywali precyzyjnie oficjalne imprezy partyjne i kontrolowali ich przebieg. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję tak aby przebiegła bez żadnych zgrzytów. - | Rządowi Leszka Millera powodzi się coraz gorzej, a poparcie posłów dla kierownictwa partii spada. Rząd wykonał kilka niezręcznych ruchów, a posłowie nie mają nikogo, z kim mogliby porozmawiać o nurtujących ich kwestiach, bo zarząd partii się nie zbiera, a klub nie ma nawet rzecznika prasowgo. Politykom Sojuszu humor psują też publikacje w tygodniku "Nie", który krytykuje Belkę i rząd. Konkluzje artykułów nie są pozbawione racji – rząd planuje oszczędności także w dziedzinach, na które lewica powinna być szczególnie wrażliwa. Jeśli tak dalej pójdzie, podczas najbliższej konwencji partii Sojusz może mieć problem z uzyskaniem potwierdzenia wotum zaufania oraz wyborem nowego sekretarza generalnego. |
BANK ŚWIATOWY
W ciągu minionych miesięcy nauczyliśmy się, że przyczyny kryzysów finansowych i biedy są takie same
Koalicja do walki z nędzą
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
JAMES D. WOLFENSOHN
Rok temu kryzys azjatycki zniszczył wiele z 30-letnich zdobyczy tego regionu w zakresie dynamicznego wzrostu i zmniejszania ubóstwa. Miałem wówczas wrażenie, że społeczność międzynarodowa musi się bardziej zaangażować w ochronę biednych, a także podejść bardziej kompleksowo do problemu rozwoju.
Powinna więc, poza zwykłym przyjęciem rozwiązań finansowych takich kryzysów, wziąć równie pilnie pod uwagę priorytety społeczno-instytucjonalne, które zapewniają zdrowie i dobrobyt ludziom, bo tworzą podstawy prawne, sądowe i zarządzania nowoczesnymi gospodarkami rynkowymi.
Dwanaście miesięcy później można pomyśleć, że azjatycki kryzys wreszcie skończył się i można odłożyć reformy zmierzające do tego, by ożywienie stało się solidne i długotrwałe. Istnieje pokusa do stwierdzenia, że region wydostał się już z kłopotów, choć dla milionów biednych i bezrobotnych nadal nie ma widoków na zaciszny port.
Podstawowe pytania
Dziś, na progu nowego tysiąclecia, musimy zadać sobie kilka podstawowych pytań. Czy skorzystamy z nadarzającej się chwili, aby spojrzeć ku lepszemu światu? Czy zaczniemy osądzać nasze starania nie poprzez pomyślność wybranych, ale pod kątem potrzeb wielu? Tysiącletni świat, z którym mamy do czynienia, to miejsce, gdzie w ciągu ostatnich 40 lat spodziewany czas życia wydłużył się bardziej niż w ciągu ostatnich 4 tysięcy lat, gdzie rewolucja w łączności stwarza obietnice powszechnego dostępu do wiedzy i gdzie demokratyczna kultura stworzyła możliwości dla wielu ludzi.
Więcej o jednostkach
Jeśli przyjrzymy się dokładniej, zobaczymy coś innego. Dochody per capita pozostaną na tym samym poziomie albo zmaleją w tym roku we wszystkich regionach, poza Azją Południowo- -Wschodnią. W rozwijającym się świecie, z wyjątkiem Chin, o 100 mln ludzi więcej żyje w nędzy niż to było 10 lat temu. Wystarczy spojrzeć na stan środowiska, a zauważymy, że 1,5 mld ludzi nie ma nadal dostępu do zdrowej wody, 2,4 mln dzieci umiera co roku z powodu chorób przenoszonych w wodzie, a 1,8 mln ludzi umiera z powodu skażenia powietrza w miejscu zamieszkania.
Te liczby, w milionach i miliardach, mogą przytłaczać. Wraz z kolegami postanowiliśmy, że jeśli mamy wytyczyć kierunek przyszłego działania Banku Światowego, to musimy wiedzieć więcej o naszych suwerennych klientach jako jednostkach. Dlatego w zeszłym roku zleciliśmy opracowanie pt. "Głosy biednych" i rozmawialiśmy z 60 tys. mężczyzn i kobiet w 60 krajach o ich nadziejach, aspiracjach i realiach. Kiedy ich pytaliśmy o to, co mogłoby wprowadzić największą zmianę w ich życiu, otrzymywaliśmy różne odpowiedzi. Pewna stara kobieta w Afryce powiedziała: "Dla mnie lepsze życie to zdrowie, spokój, życie w miłości i bez głodu". Młody człowiek z Bliskiego Wschodu uznał: "Nikt nie jest w stanie przekazać naszych problemów, bo nikt nas nie reprezentuje". Kobieta z Ameryki Łacińskiej: "Nie wiem, komu ufać, policji czy przestępcom. Naszym publicznym bezpieczeństwem jesteśmy my sami. Pracujemy i chowamy się za drzwiami". Matka w Azji Południowej: "Kiedy dziecko prosi mnie o coś do jedzenia, odpowiadam, że ryż dopiero się gotuje, aż uśnie z głodu, bo nie mam żadnego ryżu".
To dobitne głosy, głosy godności. Ci ludzie są aktywami, nie są obiektami dobroczynności. Potrafią budować własną przyszłość, jeśli da się im możliwości i nadzieję. Mówią o bezpieczeństwie, o lepszym życiu dla swych dzieci, pokoju i życiu wolnym od lęku. Musimy wysłuchać ich, bo ich aspiracje nie różnią się od naszych. Musimy zastanowić się nad tym, czego przeszłość nauczyła nas o rozwoju. Dowiedzieliśmy się, że rozwój jest możliwy, ale nie nieuchronny. Że wzrost ma zasadnicze znaczenie, ale nie wystarczy do zapewnienia zmniejszenia ubóstwa.
Od bezsilności do demokracji
W ciągu minionych 18 miesięcy nauczyliśmy się - jak sądzę - jeszcze czegoś: że przyczyny kryzysów finansowych i nędzy są takie same. Kraje mogą podejmować zdrową politykę podatkowo-pieniężną, ale jeśli nie mają zdrowego systemu rządzenia, zdecydowanych środków do walki z korupcją i kompleksowego systemu prawnego, który chroni prawa człowieka, prawa własności i zawartych umów, to ich rozwój nie potrwa długo, jest w zasadzie skazany na fiasko.
Przejście od bezsilności do kultury demokratycznej, od słabości do zdolności działania, od przemocy do pokoju i sprawiedliwości będzie wymagać prawdziwego zaangażowania się kierownictwa każdego kraju, a także woli zreformowania systemu rządów, przepisów i instytucji. Będzie również wymagało udzielenia miejscowym mieszkańcom uprawnień do opracowania i wdrożenia ich własnych programów, bo o wiele mniejsze są straty z powodu korupcji, gdy dana społeczność zarządza własnymi zasobami. Pamiętając o tym, że w centrum naszych działań jest walka z nędzą, musimy pracować nad tworzeniem systemów rządzenia, instytucji i zdolnością działania.
Globalna perspektywa
Ponieważ dziś kraje zależą wzajemnie od siebie, jest oczywiste, że potrzebujemy globalnych reguł i ustalenia skutecznych oraz trwałych rozwiązań. Potrzebujemy nowej międzynarodowej architektury rozwoju, równoległej do nowej globalnej architektury finansowej. Nowy system rozwoju wymagałby poważnego zaangażowania się światowej koalicji, w której współpracowaliby wszyscy gracze: ONZ, rządy, organizacje ds. rozwoju, takie jak BŚ, sektor prywatny i społeczeństwo obywatelskie. Musi to być koalicja, w której pozrywamy łańcuchy długu, ale będziemy też mieli zasoby, aby pójść znacznie dalej i zerwać okowy nędzy. Plan umorzenia długu krajom najuboższym (HIPC), który ogłosiliśmy, jest początkiem tego wyzwania, a nie końcem.
Ta koalicja uzna, że musimy mieć funkcjonujący system handlowy, z uczciwymi i kompleksowymi regułami i normami. Co więcej, musi to być koalicja uznająca, że środowisko nie zna granic. Ta koalicja musi też uznać potęgę nowoczesnych metod badawczych w demokratyzacji służby zdrowia. W końcu musi to być koalicja, która nada prawdziwie powszechny charakter rewolucji informacyjnej: wypełni powiększającą się lukę w zakresie wiedzy i połączy między sobą i ze światem wszystkie kraje rozwijające się i dokonujące przemian ustrojowych za pośrednictwem satelitów, poczty elektronicznej i Internetu.
Czego potrzeba
Potrzebujemy przywodców, aby wyjaśniali narodom, że nasze interesy są międzynarodowe. Wobec szczodrych oświadczeń składanych przez tak wielu przywódców krajów uprzemysłowionych dla krajów rozwijających się musimy potwierdzić rzeczywiste zaangażowanie w rozwój. Z kolei przywódcy krajów rozwijających się i dokonujących przemian ustrojowych muszą potwierdzić zaangażowanie w realizację ich obietnic dobrego rządzenia, równości i wzrostu.
Te zobowiązania wymagają też aspektów ludzkich i moralnych. Istnieje potrzeba uczciwego poświęcenia się nawzajem wszystkich bliźnich, gdy wkraczamy w nowe stulecie. Czyż nie wzruszają wypowiedzi biedaków, które cytowałem wcześniej? Głos Bashiranbibi z Azji Płd.: "Najpierw bałam się każdego i wszystkiego: męża, wioski, policji. Dziś nie boję się nikogo. Mam własne konto w banku. Jestem szefową wioskowej grupy oszczędzania, opowiadam moim siostrom o tym ruchu".
Musimy patrzeć w przyszłość. Musimy zaangażować się w stworzenie takiego dnia, kiedy biedacy tego świata, młodzież żyjąca nadziejami, ludzie starsi, dzieci ulicy, niepełnosprawni, robotnicy wiejscy, mieszkańcy dzielnic nędzy, będą mogli krzyczeć: "Dziś nie boję się nikogo! Dziś nie boję się nikogo!".
Autor jest prezesem Banku Światowego w Waszyngtonie. Tekst napisany specjalnie dla "Rzeczpospolitej". | Czy zaczniemy osądzać nasze starania nie poprzez pomyślność wybranych, ale pod kątem potrzeb wielu? Dochody per capita pozostaną na tym samym poziomie albo zmaleją w tym roku we wszystkich regionach, poza Azją Południowo-Wschodnią. W rozwijającym się świecie, z wyjątkiem Chin, o 100 mln ludzi więcej żyje w nędzy niż to było 10 lat temu. ludzie Potrafią budować własną przyszłość, jeśli da się im możliwości i nadzieję. Dowiedzieliśmy się, że rozwój jest możliwy, ale nie nieuchronny.
Kraje mogą podejmować zdrową politykę podatkowo-pieniężną, ale jeśli nie mają zdrowego systemu rządzenia, zdecydowanych środków do walki z korupcją i kompleksowego systemu prawnego, który chroni prawa człowieka, prawa własności i zawartych umów, to ich rozwój nie potrwa długo.Przejście od bezsilności do kultury demokratycznej, od słabości do zdolności działania, od przemocy do pokoju i sprawiedliwości będzie wymagać prawdziwego zaangażowania się kierownictwa każdego kraju, a także woli zreformowania systemu rządów, przepisów i instytucji. Będzie również wymagało udzielenia miejscowym mieszkańcom uprawnień do opracowania i wdrożenia ich własnych programów, bo o wiele mniejsze są straty z powodu korupcji, gdy dana społeczność zarządza własnymi zasobami. Ponieważ dziś kraje zależą wzajemnie od siebie, jest oczywiste, że potrzebujemy globalnych reguł i ustalenia skutecznych oraz trwałych rozwiązań. Potrzebujemy nowej międzynarodowej architektury rozwoju, równoległej do nowej globalnej architektury finansowej. |
Wojsko
Po katastrofie iskry na lotnisku zapadła cisza
Schody w chmurach
Odnowione iskry uwięzione po wiosennych awariach
Fot. Piotr Kowalczyk
Po zeszłorocznym pamiętnym Dniu Niepodległości - nad Sadkowem zapadła cisza. W ciszy na lotnisku jest coś nienaturalnego, tragicznego, mówią mieszkańcy pobliskiego Radomia. Z powodu dręczącej ciszy nawet najzagorzalsi przeciwnicy lotniczego hałasu, których w osiedlach najbliższych pasa startowego coraz więcej, skłonni są spuścić z tonu. Niechże już wreszcie polecą, modlą się w takich chwilach w duchu żony pilotów w wojskowych blokach. Ryk silnika iskry czy szkolnego orlika schodzącego do lądowania dokładnie znad wieży radomskiej katedry to sygnał, że na lotnisku jest znowu normalnie. Można już przestać nerwowo wpatrywać się w oficerskim domu w milczącą telefoniczną słuchawkę. Można odetchnąć.
- Po pamiętnej katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów, w tym znany wszystkim w Sadkowie kapitan Mariusz Oliwa, ludzie w pułku zamilkli, jakby się skurczyli w sobie, zatrzasnęli - podpułkownik Marek Bylinka dowódca 60. Lotniczego Pułku Szkolnego w Sadkowie imponuje spokojem w swym świeżo odnowionym gabinecie pełnym pucharów, dyplomów i zdjęć samolotów na tle błękitnego nieba.
Listopad to w pułku okres zwolnionych obrotów, podsumowań minionego sezonu szkoleń, porządkowania sprzętu i papierów. Tym donośniejszym echem odbiły się przed rokiem wydarzenia pod Otwockiem. - Ryzyko w zawodzie pilota istnieje, lecz na lotnisku się o tym nie mówi. O tym nawet nie da się myśleć zbyt często, bo wtedy latanie straciłoby sens.
Po śmierci kapitana Oliwy każdy w pułku próbował się uporać z tą sprawą sam. Kilku pilotów z dnia na dzień zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym. - Po takiej katastrofie i zwyczajnie ludzkiej tragedii powinna wystarczyć jedna notatka w prasie - głośno myśli ppłk Bylinka.
- Czyż nie było tak po rozbiciu się zaraz potem kolejnej iskry pod Dęblinem? Śmierć dwóch oblatywaczy media skwitowały zdawkowo. A tu jątrzącą się ranę rozrywano z premedytacją i uporczywie dopisywano polityczne wątki.
Trzy komisje
Czy w przypadku katastrofy pod Otwockiem przyczyną było oblodzenie samolotu, czy też awaria sztucznego horyzontu - tego nikt i nigdy nie rozstrzygnie.
Zgodnie z procedurą ustalenia z badań omówiono w radomskim pułku z dowódcami jednostek lotniczych.
- Jeśli w duchu ktoś był przekonany do własnych przypuszczeń i ocen, przy swoim pozostał - jest pewien ppłk Bylinka.
Dziś największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. Pomalowanym w biało czerwone barwy samolotom, należącym do zespołu akrobacyjnego od maja, nie wolno oderwać się od ziemi. Nie miały szczęścia. Już po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku, w ciągu dwóch wiosennych tygodni w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. - Nadal więc obowiązuje zakaz lotów, a iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie: jedna z zakładów remontowych w Bydgoszczy, kolejna - czeskich producentów instalowanego w iskrach sztucznego horyzontu i specjalna komisja Instytutu Techniki Lotniczej.
NATO Airport
W pułku na Sadkowie mówią z przekąsem, że z NATO mają na razie tylko napis Airport na wieży kontroli lotów. Nie rozkaz marszu do sojuszu, lecz raczej przypadek zrządził, że do pułku trafił w tym roku nowoczesny sprzęt meteo. Wśród komputerowych monitorów tkwi jednak nadal wciąż ten sam miernik siły wiatru, a napis na szarej skrzynce - "skorost' wietra" namalowano jeszcze w czasach wczesnego Układu Warszawskiego. Starszy chorąży sztabowy, Marian Chylicki, nie może się nachwalić zmyślnego barometru Veisala, dzięki któremu na ekranach widać każdą chmurkę, a żołnierz nie musi już co pół godziny wychodzić i mierzyć temperatury na zewnątrz. Chylicki długo zastanawia się jednak, czy można wyliczyć jakieś wyraźne zwiastuny nowego, zachodniego porządku w jego placówce. Wreszcie z widoczną ulgą konstatuje: stosują już przecież w pełni natowskie pogodowe klucze. Śladów NATO próżno szukać w systemach radiolokacji. Major Krzysztof Jelonkiewicz wpatruje się w fosforyzujące w półmroku ekrany radarów. Pamiętają lata pięćdziesiąte, choć przyznać trzeba generalnie, że sprzęt radiolokacyjny to era Gierka - kiedyś dodawano z dumą: eksportowa wersja libijska.
Piękne, świeżo odnowione schody wiodą na górę. Major Andrzej Gadaszewski ma tu przed sobą, za panoramiczną szybą, jak okiem sięgnąć - równą płaszczyznę betonowego pasa. Dyżurny kierownik lotniska to praktycznie dubler dowódcy pułku. Dzisiaj już od szóstej steruje lotami. Gadaszewski za swoje 1700 zł na rękę miesięcznie utrzymuje żonę zredukowaną właśnie ze służby zdrowia i troje dzieci. Syn studiuje ekonomię w Krakowie, więc domowy budżet rozpisują drobiazgowo, doliczając każdą premię, nawet dodatek mundurowy.
Nie narzekają, skądże. Tuż obok Radom, duże miasto, a nie jakiś tam zapomniany przez Boga i ludzi zielony garnizon. Mimo że chętnych nie brak, wciąż w pułku nie można obsadzić wszystkich wakatów. Barierą jest brak mieszkań, już dziś 115 wojskowych rodzin czeka cierpliwie na przydział służbowego lokum. Szanse są mizerne - wie aż za dobrze podpułkownik Bylinka. To już nie te czasy, gdy dowódca rządził mieszkaniami i miał w ręku zasadniczy argument w polityce kadrowej. Odkąd mieszkaniami rządzi wojskowa agencja, nie ma znaczenia nawet to, że dowódca pułku wciąż jest kimś w mieście, bo radomscy gospodarze wiedzą, że mogą liczyć na wojskową orkiestrę, asystę żołnierską podczas wzniosłych uroczystości, drobną pomoc.
Dowódca to dziś przede wszystkim menedżer, księgowy, czyli dysponent budżetowych funduszy. Muszą szanować go przedsiębiorcy: rok temu gruntownie remontowali koszary. W tym roku z jednej strony jest nieźle, bo nie brakowało na przykład paliwa do samolotów. Za to znów lawirować trzeba było z opłatami za podstawowe świadczenia komunalne, tak by za wszelką cenę oddalić ryzyko naliczania karnych odsetek. Piętą achillesową pułku od lat są samoloty. Piętnaście wyeksploatowanych maszyn po tym sezonie pozostało na ziemi. O samolotach treningowych przyszłości, których pełno tylko w gazetach, w Sadkowie przestali już marzyć.
Najważniejsze kroki w przestworzach
Kapitan Piotr Jabłoński (starszy instruktor, dwójka dzieci i żona, która za chwilę będzie bez pracy, 2100 złotych na rękę) nie traci wiary, że mimo przeciwnych wiatrów iskry w końcu wystartują. Młody instruktor wie, że zwłaszcza w akrobacyjnej drużynie obowiązuje najwyższa szkoła jazdy. To zresztą nic nadzwyczajnego, lataniu Jabłoński podporządkowuje niemal wszystko, bo nie da się pasji sprowadzić do zwyczajnego rzemiosła.
- Nawet w domu najważniejsze jest lotnisko, a żona i rodzina pilota po prostu nie mają wyboru - rozkłada ręce instruktor.
Uśmiechnięty Jabłoński, w ciemnozielonym kombinezonie pokrytym kieszeniami aż po końce nogawek, o ryzyku wpisanym w fach nie myśli. Potknąć się przecież można również na prostej drodze - i żaden z pilotów w Sadkowie nie odpowie inaczej - bagatelizuje. W 60. pułku w tym sezonie załogi spędziły w powietrzu już blisko 4,5 tysiąca godzin. Szczęście dopisywało. A przecież każdy ze słuchaczy Dęblińskiej szkoły Orląt właśnie pod Radomiem wykonuje swe pierwsze loty czy, jak kto woli, pierwsze kroki w chmurach.
Każdy uczeń jest inny - mówi kpt. Jabłoński. Są tacy, którym latanie idzie na początku jak z płatka, a potem trzeba nie lada mozołu, by brnąć dalej. Najciekawsze, że z reguły to ci, którzy zaczynają z trudem, zazwyczaj potem zostają świetnymi pilotami. Mając w instruktorskiej pamięci zawodowe ryzyko, kapitan Jabłoński trzyma się żelaznej zasady: tam w górze, zawsze trzeba stosować przynajmniej podwójny system asekuracji przed niespodziankami. - Dbam skrupulatnie, by mieć zawsze margines bezpieczeństwa, w którym mysi być jeszcze miejsce na popełnienie błędu - mówi. Pierwsze przykazanie brzmi: nade wszystko zdrowy rozsądek. Choć nie wszystko da się przewidzieć, nie warto sobie samemu fundować sytuacji bez wyjścia.
Major Adam Ziółkowski, zastępca dowódcy pułku ds. szkolenia, ocenia rzecz bardziej filozoficznie: zasad stosowanych w górze nie wolno lekceważyć. Każdą z reguł obowiązujących w powietrzu napisano krwią.
Próba lądowania
W słoneczne południe do niskiego domku pilota sadkowskiego lotniska schodzą się grupkami mężczyźni w jaskrawopomarańczowych kombinezonach. Podchorążowie pierwszego rocznika mają już za sobą ponad siedemdziesiąt godzin lotu, a pierwsze kroki w chmurach stawiali wiosną tego roku. Tomek Hachuła do Dęblina trafił z Bojszowych na Śląsku. Po maturze w Krakowie miał już otwartą drogę na cywilną politechnikę. Wybrał latanie. - W dęblińskiej szkole tak naprawdę żyjemy praktykami. Na wykładach i lekcjach teorii, na które jest czas od stycznia do kwietnia, wszyscy myślą tylko o lotnisku.
Pierwszą prawdziwą próbą na drodze do kariery pilota jest lądowanie. Trzeba zejść nisko, wytracić prędkość, wyrównać lot nad samym pasem i delikatnie usiąść. Okazuje się szybko, że niektórzy nie potrafią ocenić odległości maszyny od ziemi. Wtedy człowieka spisują na straty i jest dramat.
Pułkownik Bylinka bierze na siebie decyzję, leci z uczniem i potem przesądza o "spisaniu": - Wiem, co to znaczy, jeśli człowiek już sobie życie w myślach ułożył i nagle odkrywa tę swoją ułomność. Umiejętności oceny sytuacji podczas lądowania nie można się wyuczyć, ma się bożą iskrę albo nie.
Kolejnym sitem są akrobacje. Błędnik pilota wystawiony na coraz ostrzejsze próby potrafi zawieść, wtedy łatwo stracić panowanie nad maszyną. Ostatnim stopniem wtajemniczenia jest lot w szyku. Tu znowu przyrządy pokładowe są bezużyteczne. Lecieć trzeba jak w szynach: 30 metrów z tyłu za poprzedzającym i 20 metrów od najbliższego sąsiada.
Tomek Hachuła, jak inni początkujący, nie mógł najpierw zmieścić się w czasie. Jak w ułamkach sekund ocenić bowiem wskazania przyrządów, rozejrzeć się, dopilnować sterów, zrozumieć uwagi instruktora, i to wszystko naraz w błyskawicznie poruszającym się ptaku? - Na początku szło opornie i któregoś razu zdarzył się cud: "zaskoczyłem", samolot posłuchał, czułem się jak dziecko, gdy nagle stwierdzi, że naprawdę bez niczyjej pomocy jedzie na rowerze. Dwudziestolatki Robert Gałązka rodem spod Kocka, Marek Bobak z Krakowa i Marcin Brot z Rokicin są w stopniu szeregowego podchorążego, lecz zupełnie nie myślą jeszcze o armii. Mundur to przecież jedynie przepustka do latania, przynajmniej na razie.
W świecie pilotów zaskoczyło ich szczególne koleżeństwo. To proste - bez zaufania do kolegi czy instruktora na ziemi nie da się współpracować i ryzykować w powietrzu. Zaczynali wszyscy od ścigania się z czasem. Mieli największą tremę, kiedy ich umiejętności oceniali przełożeni. Najcudowniejsze było to, że panika mijała jak ręką odjął tam w górze, kiedy już człowiek wzniósł się na dobre i płynął.
Co czuje pilot, kiedy już żegluje, hen wysoko? Wolność - mówi bez wahania ostrzyżony na jeża Marcin Brot. Po prostu wolność.
Zbigniew Lentowicz | Po zeszłorocznym Dniu Niepodległości - nad Sadkowem zapadła cisza. Po pamiętnej katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów, w tym znany wszystkim w Sadkowie kapitan Mariusz Oliwa, ludzie w pułku zamilkli.
Listopad to w pułku okres zwolnionych obrotów, podsumowań minionego sezonu szkoleń, porządkowania sprzętu i papierów. Tym donośniejszym echem odbiły się przed rokiem wydarzenia pod Otwockiem. Ryzyko w zawodzie pilota istnieje, lecz na lotnisku się o tym nie mówi. Po śmierci kapitana Oliwy każdy w pułku próbował się uporać z tą sprawą sam. Kilku pilotów z dnia na dzień zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym.
Czy w przypadku katastrofy pod Otwockiem przyczyną było oblodzenie samolotu, czy też awaria sztucznego horyzontu - tego nikt i nigdy nie rozstrzygnie. największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. Pomalowanym w biało czerwone barwy samolotom, należącym do zespołu akrobacyjnego od maja, nie wolno oderwać się od ziemi. po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku, w ciągu dwóch tygodni w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. Nadal więc obowiązuje zakaz lotów, a iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie.
Dowódca to dziś przede wszystkim dysponent budżetowych funduszy. rok temu gruntownie remontowali koszary. W tym roku nie brakowało paliwa do samolotów. Za to znów lawirować trzeba było z opłatami za podstawowe świadczenia komunalne. Piętą achillesową pułku od lat są samoloty. Piętnaście wyeksploatowanych maszyn po tym sezonie pozostało na ziemi. Kapitan Piotr Jabłoński o ryzyku wpisanym w fach nie myśli. Potknąć się przecież można również na prostej drodze - i żaden z pilotów w Sadkowie nie odpowie inaczej. W 60. pułku w tym sezonie załogi spędziły w powietrzu już blisko 4,5 tysiąca godzin. każdy ze słuchaczy Dęblińskiej szkoły Orląt właśnie pod Radomiem wykonuje swe pierwsze loty. kapitan Jabłoński trzyma się żelaznej zasady: tam w górze, zawsze trzeba stosować przynajmniej podwójny system asekuracji przed niespodziankami. Dba skrupulatnie, by mieć zawsze margines bezpieczeństwa, w którym mysi być jeszcze miejsce na popełnienie błędu. Pierwsze przykazanie brzmi: nade wszystko zdrowy rozsądek. |
STUDIA
Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia
Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza
W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki.
BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Trudno o akademik i stypendia
Studenci radzą sobie jak mogą
Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach.
Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej.
25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł.
Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie.
Ciasnota na UJ
Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa.
Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów.
Legalny walet w Olsztynie
W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku.
Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł.
Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo.
- Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty.
Co czwarty pobiera stypendium socjalne
Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady.
WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student.
W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach.
Niepaństwowi w hotelu lub na stancji
Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł.
Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł.
Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza.
Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję.
Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T.
Drogi indeks
Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia.
Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym.
W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P. | Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa.
Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego nie otrzyma miejsca w akademiku. Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Miejsce w akademiku otrzymuje tylko połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku. student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w akademiku lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. WSZ oferuje też stypendia socjalne. Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu. bazy lokalowej nie ma Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych. uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. |
SAMORZĄD
Prowincja może wkrótce utracić istotny motor dotychczasowego rozwoju
Wieści z gminy
WISŁA SURAŻSKA
Publiczna debata o samorządzie skoncentrowała się wokół nadmiernych wynagrodzeń. W Sejmie rozważane są różne projekty ich regulacji. Chociaż temat ten budzi społeczne emocje, nie stanowi istotnego problemu w skali kraju. Co więcej, odwraca uwagę od rzeczywistych problemów samorządu, które wymagają pilnych rozwiązań.
W przeciwnym wypadku może się zdarzyć, że w dążeniu do naprawiania samorządu i rozszerzenia go na wyższe szczeble, zniszczymy jedyny w pełni funkcjonujący jego szczebel podstawowy, czyli gminy.
Główny nurt debaty przebiega w Warszawie i dlatego oceny formułowane są z perspektywy stołecznego samorządu, który jest dość nietypowy dla reszty kraju. Warszawa ma po prostu niedobry samorząd. Rozwiązania strukturalne są tu tak zawiłe, że wyborca z trudem orientuje się, kogo i do jakich organów wybiera. To z kolei stawia niektóre jednostki samorządowe w mieście poza kontrolą wyborców i sprzyja politycznej korupcji. Należy tu oddzielić samorząd miejski i powiatowy od warszawskich gmin, gdzie samorząd jest bardziej profesjonalny i pozostaje w lepszym kontakcie z wyborcą.
Poza Warszawą problemy rażących wynagrodzeń pojawiły się dopiero po ostatnich wyborach. Ich bezpośrednią przyczyną jest ordynacja wyborcza, która w miastach o ponad 20 tysiącach mieszkańców uzależniła wielu działaczy samorządowych od partii politycznych. Przypuszczam, że płacowe żądania niektórych radnych są wynikiem wcześniejszych ustaleń wewnątrzpartyjnych. Takie uzależnienia są jednak znacznie częstsze w radach powiatowych i sejmikach wojewódzkich, aniżeli w miastach i gminach, gdzie radni są pod silniejszą kontrolą lokalnych społeczności. W nowych granicach administracyjnych brakuje jeszcze społecznej integracji, która stanowi warunek dobrego samorządu.
Ograniczenie wynagrodzeń w samorządzie ustawą nie rozwiąże problemów, których źródłem jest wadliwa struktura stołecznego samorządu oraz zła ordynacja wyborcza. Właściwym rozwiązaniem jest zmiana korupcjogennych struktur i ordynacji.
Degradacja najbardziej udanej instytucji
W samorządach gmin zaznacza się kilka niedobrych trendów, których utrwalenie może sprawić, że ta najbardziej udana instytucja III RP ulegnie degradacji. Diagnoza ta brzmi alarmistycznie, ale też są powody do alarmu.
Ważną cechą samorządów jest ich napęd inwestycyjny. Polski samorząd, jakkolwiek najbiedniejszy w całej Europie Centralnej, dorównywał do niedawna swym bogatszym sąsiadom z Czech i Węgier pod względem poziomu inwestowania w lokalną infrastrukturę.
Przyniosło to wymierne rezultaty w postaci poprawy warunków życia sporej części społeczeństwa. W większych miastach zmiany nie były aż tak spektakularne, lecz w najbardziej zacofanych częściach kraju pojawiły się po raz pierwszy bieżąca woda, gaz, kanalizacja, telefony czy nawet oczyszczalnie ścieków.
Co więcej, gminne inwestycje odznaczają się wysoką efektywnością, między innymi dlatego, że angażują się w nie często sami mieszkańcy zarówno poprzez składki, jak i przez bezpośredni udział w robotach wykończeniowych. Rośnie więc przy okazji lokalny kapitał społecznego zaangażowania, którego w Polsce tak bardzo brakuje.
Wydawać by się więc mogło, że wspieranie inwestycji samorządowych dyktuje zarówno interes gospodarczy, jak i żywotny interes społeczny. Jednak począwszy od 1998 r. inwestycje samorządowe wzrastają jedynie w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. W miastach od 40 do 100 tysięcy ich wzrost uległ zahamowaniu, natomiast w mniejszych miastach i gminach, a więc tam, gdzie inwestycje są najbardziej potrzebne, mamy do czynienia z ich spadkiem od 4 do 6 procent (dane za rok 1998).
Samorządowe plany inwestycyjne na rok 1999 nie są jeszcze dostępne w skali kraju, jednak przypuszczam, że spadek ten w roku bieżącym pogłębi się jeszcze bardziej.
Spadek dochodów własnych w małych gminach
Główną przyczyną spadku inwestycji samorządowych jest spadek dochodów własnych. Badania wykazały, że dochody własne są najsilniejszym stymulatorem inwestycji samorządowych, dlatego ich spadek jest trendem niepokojącym. Jest on największy w gminach poniżej 20 tys. mieszkańców (średnio 8 proc. w 1998 r.). W gminach wiejskich spadek dochodów własnych jest spowodowany coraz mniejszą ściągalnością podatku rolnego. Jak wiadomo, sytuacja rolników się pogarsza, co ma swoje konsekwencje dla dochodów gmin o charakterze rolniczym. Bezpośrednim środkiem zaradczym na spadek dochodów pochodzących z lokalnych podatków jest sprzedaż mienia komunalnego, ale jest to sztuka na jeden raz. Wyczerpują się również inne źródła, z których samorządy mogły pozyskać dodatkowe fundusze na finansowanie swoich inwestycji. Jeśli problem ten nie zostanie potraktowany poważnie już teraz, w ciągu najbliższych kilku lat polska prowincja utraci istotny motor swego dotychczasowego rozwoju - inwestycje samorządowe w lokalną infrastrukturę.
Byłoby to tym bardziej niebezpieczne, że ogólny wzrost gospodarczy skoncentrowany jest głównie w większych miastach, natomiast na wsi i w małych miasteczkach, a więc w przeważającej części kraju, jest on znacznie wolniejszy. Prawidłowość tę ilustruje coraz większe zróżnicowanie samorządowych udziałów w podatkach dochodowych od osób fizycznych i prawnych. Geograficzny rozkład tego zróżnicowania prezentuje mapa. Widać na niej wyraźnie, że pozostawienie lokalnego rozwoju na łasce mechanizmów rynkowych może jeszcze bardziej pogłębić terytorialne zróżnicowanie rozwojowe w kraju.
Do kogo należy kontrola
Samorząd jest jak dotychczas jedyną instytucją podejmującą racjonalne działania dla zmniejszenia różnic między miastem a wsią. Żadne centralnie powoływane agencje do rozwoju tego czy owego nie wykazały się dotychczas podobną skutecznością. Jest to zrozumiałe, zważywszy na to, że samorząd najlepiej reprezentuje interesy lokalnych społeczności i znajduje się pod ich kontrolą, czego nie można powiedzieć o żadnej innej instytucji. W przeciętnej gminie kontrola ta jest już dość dobra i wzrasta w miarę nabywania przez mieszkańców doświadczenia w posługiwaniu się mechanizmami lokalnej demokracji. Wszelkie ingerencje z centrum mogą jedynie zniekształcić stosunki między lokalną społecznością a wybieranym przez nią samorządem.
Dyscyplinę finansową samorządu kontrolują regionalne izby obrachunkowe, a zgodność jego działań z obowiązującym prawem - władze wojewódzkie. Jest to kontrola wystarczająca. Finansowa autonomia została gminom zagwarantowana konstytucyjnie. Jednak centrum wykorzystuje każdą okazję do ręcznego sterowania gminnymi finansami. Szczególną rolę odgrywa tu Ministerstwo Finansów. Formalnie zadaniem ministerstwa jest jedynie przekazywanie samorządom środków określonych ustawowo. W rzeczywistości od kilku lat urzędnicy Ministerstwa Finansów uzurpują sobie prawo do coraz bardziej szczegółowej kontroli samorządowych budżetów.
Rola Ministerstwa Finansów
Kontrola ta odbywa się na dwa sposoby. Po pierwsze, rosną wymogi ministerstwa dotyczące sprawozdawczości. Już teraz gminy muszą sprawozdawać o swych wydatkach nie tylko w przekroju rzeczowym (na co wydają pieniądze) i w działach (jakie jednostki je wydają), lecz również w układzie czasowym (kiedy dokładnie pieniądze są wydawane).
Na pytanie jednego ze skarbników, po co ministrowi te informacje, padło wyjaśnienie, że powinno to podnieść racjonalność gospodarowania środkami w gminach. Kto przyznał Ministerstwu Finansów taką funkcję wobec samorządu? O ile przedmiotem uzasadnionego zainteresowania ministra są poziom i obsługa zadłużenia w gminach, o tyle pozostała sprawozdawczość powinna zostać ograniczona do minimum.
Drugim sposobem sprawowania bezpośredniej kontroli nad finansami samorządowymi jest coraz bardziej uznaniowy sposób rozdziału środków, które przysługują gminom na mocy prawa. Przejawia się to między innymi w zmianie kryteriów ich naliczania, wydłużaniu kanałów ich rozprowadzania między urzędem skarbowym a gminą, zmianie ich tytułu, np. z dotacji celowych na subwencje. W tym ostatnim przypadku ogólna idea jest dobra. Subwencjami gmina może gospodarować jak chce, natomiast dotacje celowe powinna wydawać zgodnie z ich centralnym przeznaczeniem. Jednak w praktyce wygląda to odwrotnie.
Jeśli państwo powierza gminie określone zadania, to gmina ma ustawowo zapewnione pełne refinansowanie tych zadań z kasy państwowej. Nie można tych pieniędzy wydawać na inne cele, ale przynajmniej nie trzeba dopłacać do nich z gminnej kasy. Jeśli jednak finansowanie dodatkowych zadań odbywa się drogą subwencji, to znacznie trudniej ustalić, czy odpowiednie wydatki zostały właściwie oszacowane. Każda gmina z osobna może to sobie obliczyć, ale trudno o uzyskanie odpowiednich danych w skali kraju.
Na przykład trudno ocenić w skali kraju adekwatność wypłacanej gminom subwencji szkolnej, gdyż jest ona ujmowana w jednym paragrafie z pozostałymi subwencjami. W praktyce Ministerstwo Finansów poszerza sobie w ten sposób pole manewru w gminnych finansach.
Wskutek tego państwo zyskuje taniego administratora dla swych zadań, lecz samorząd jest dodatkowo obciążany finansowo i administracyjnie, i coraz mniej zasobów zostaje mu na zadania własne, w których nikt go nie zastąpi.
Autorka ([email protected]) prowadzi badania nad gospodarką samorządową na Uniwersytecie Europejskim we Florencji oraz kieruje Centrum Badań Regionalnych w Warszawie. | W samorządach gmin zaznacza się kilka niedobrych trendów, których utrwalenie może sprawić, że ta instytucja ulegnie degradacji. Główną przyczyną spadku inwestycji samorządowych jest spadek dochodów własnych. pozostawienie lokalnego rozwoju na łasce mechanizmów rynkowych może jeszcze bardziej pogłębić terytorialne zróżnicowanie rozwojowe w kraju. urzędnicy Ministerstwa Finansów uzurpują sobie prawo do szczegółowej kontroli samorządowych budżetów. samorząd jest dodatkowo obciążany finansowo i administracyjnie. |
POLSKA-UE
Poparcie dla integracji dramatycznie maleje
Polska wieś u wrót Europy
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
EDMUND SZOT
Z ostatnich sondaży opinii publicznej wynika, że poparcie wejścia Polski do Unii Europejskiej dramatycznie maleje. Ostatnio wyniosło około 46 proc. Wśród ludności wiejskiej idea integracji Polski z UE ma jeszcze mniej zwolenników, co trudno zrozumieć, gdyż głównym jej beneficjentem będzie właśnie wieś.
Na połączeniu z Unią skorzystają rolnicy, gdyż wsparcie dla rolnictwa jest w UE dwa - trzy razy większe niż w Polsce, korzyść odniosą także pozostali mieszkańcy wsi, gdyż Unia łoży bardzo duże środki na ogólny rozwój obszarów wiejskich, czyli na zbliżanie tutejszych warunków bytowania do tych, jakie ma ludność miejska. W tej sytuacji opór przed integracją trudno pojmować inaczej niż lęk przed czymś nowym, nieznanym, a trzeba pamiętać, że tego typu bojaźń na konserwatywnej z natury wsi była zawsze większa niż w mieście.
Obawy te są umiejętnie podsycane przez różne niechętne integracji kręgi, które zapowiadają takie jej skutki, jak niepewność jutra (zwłaszcza dla rolników), pozbycie się części suwerenności narodowej, realne zagrożenie polskiej kultury i tożsamości. Jednym z następstw ma też być inwazja ogólnego zepsucia obyczajów. Czytając i słuchając tych przestróg, mniej zorientowany w politycznych gierkach obywatel RP gotów jest uwierzyć, że w przyszłości we wszystkim będzie musiał słuchać niechętnej, a nawet wrogiej Polakom Brukseli, dla której będzie obywatelem drugiej kategorii, ba, ten i ów jest przekonany, że nie wolno mu będzie nawet gotować polskich (a tym bardziej ruskich!) pierogów.
Aż przykro po raz setny przypominać, że idea integracji pojawiła się jako szansa przezwyciężenia dzielących Europę podziałów politycznych, poza tym w warunkach globalizacji gospodarki okazuje się dodatkowo przydatna w przyspieszaniu rozwoju gospodarczego Starego Kontynentu. Służy też umacnianiu jego niezależności od innych światowych potęg. A ma Europa coraz liczniejszych konkurentów. Do tradycyjnie rywalizującej z nią Ameryki Północnej dołączyła Japonia i niektóre inne kraje Azji, nie rozbudzonym na razie olbrzymem są Chiny. W produkcji rolnej liczącym się rywalem Europy są jeszcze kraje Ameryki Łacińskiej i Australia.
Walka o rynek produktów rolnych jest bezwzględna, dlatego Wspólna Polityka Rolna UE została tak pomyślana, by gospodarstwa europejskie mogły mieć w niej równe szanse. Ponieważ warunki dla produkcji rolnej są w Europie na ogół mniej sprzyjające, a gospodarstwa rolne są przeważnie dużo mniejsze niż w Kanadzie, USA czy Australii - są wspierane ze wspólnego budżetu Unii.
Celem tego wsparcia jest też zachowanie tradycyjnych w Europie wartości życia na wsi, pochodnej owego swoistego chłopskiego etosu, który w innych rejonach świata nie zapisał się w życiu społeczeństw aż tak wyraźnie. Nie oznacza to, że wbrew zasadom ekonomii Unia Europejska dąży do zakonserwowania swoich struktur agrarnych. Tu zmiany mają od lat wysokie tempo, UE próbuje natomiast zapobiec wyludnianiu się wsi. I temu m.in. służą różne formy dopłat do rolnictwa i obszarów wiejskich, gdyż w warunkach gospodarki rynkowej, bez interwencji państwa rolnictwo bardzo szybko staje się peryferyjnym działem gospodarki, a obszary wiejskie miejscem swoistej zsyłki.
Podział idzie w poprzek
Po wejściu Polski do Unii Europejskiej przyspieszenia przemian agrarnych można się spodziewać także u nas. Nie nastąpi to jednak szybko i w następstwie jakiegoś nakazu administracyjnego. Będzie to po prostu skutek ogólnych warunków ekonomicznych, jakie zaczną się tworzyć w wyniku integracji. Po przewidywanym wzroście cen większości produktów rolnych opłacalność produkcji rolnej nieco by wzrosła, i to prawdopodobnie nawet wówczas, gdyby polscy rolnicy nie mieli początkowo prawa do dopłat kompensacyjnych. Praca na roli byłaby, oczywiście, znacznie bardziej opłacalna po wprowadzeniu tych dopłat. Poprawa koniunktury w rolnictwie może nawet początkowo hamować przemiany agrarne, jednak w następnych latach praca w rolnictwie będzie coraz mniej konkurencyjna w stosunku do innych dziedzin gospodarki, głównie usług, w których można oczekiwać zarówno szybkiego wzrostu zatrudnienia, jak i wzrostu płac. Tym samym pogłębią się tendencje do odchodzenia z rolnictwa, choć nie będzie to powodowało wyludniania się obszarów wiejskich, które od pozostałych będą się różniły po jakimś czasie tylko gęstością zaludnienia. W Unii Europejskiej już teraz tylko to odróżnia je od obszarów miejskich.
Kto powinien i kto będzie odchodził z pracy w rolnictwie? Zdaniem ekspertów z produkcji rolnej czy raczej z rejestru gospodarstw rolnych uprawnionych do pomocy UE (taki rejestr Polska musi sporządzić jeszcze przed wejściem do Unii) powinny wypaść te gospodarstwa, które nie mają żadnego kontaktu, albo tylko symboliczny, z rynkiem. Czyli te, które produkują żywność głównie dla swoich potrzeb. Oczywiście, nikt w Brukseli nie wyda nakazu likwidacji takich zagród, będą one funkcjonować nadal, tyle że nie powinny korzystać z dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej Unii (dla Polski byłoby to około 3,5 - 4,5 mld USD rocznie).
Teoretycznie powinny to być gospodarstwa najmniejsze, z grupy tych do pięciu czy nawet do dziesięciu hektarów. Bliższe przyjrzenie się strukturze produkcji towarowej w zależności od miejsca pochodzenia wskazuje, że procentowy jej udział jest jednak mniej więcej taki sam jak udział poszczególnych grup obszarowych w użytkowaniu ziemi.
Gospodarstwa o powierzchni od 1 do 2 ha (jest ich ponad 460 tys.) wykorzystują 4,7 proc. użytków rolnych i dostarczają 4,4 proc. ogólnej produkcji towarowej, gospodarstwa z grupy 2 do 5 ha (jest ich ponad 660 tys.) gospodarują na 15,7 proc. użytków rolnych i dostarczają 12,2 produkcji towarowej rolnictwa, gospodarstwa o powierzchni od 5 do 10 ha (520 tys.) mają 26,5 proc. ziemi i dostarczają 24,8 proc. produkcji towarowej. Dopiero w gospodarstwach od 10 do 15 ha (217 tys.) ich udział w produkcji towarowej (20,0 proc.) jest większy niż udział w posiadaniu ziemi (18,8 proc.). W gospodarstwach powyżej 15 ha (165 tys.) różnica ta jest jeszcze większa (dostarczają 38,7 proc. produkcji towarowej mając tylko 34,3 proc. użytków rolnych).
Co z tej statystyki wynika? Ano to, że podział na gospodarstwa towarowe i nietowarowe tylko częściowo zależy w Polsce od wielkości ich powierzchni. A trzeba wiedzieć, że 54,1 proc. gospodarstw rolnych w Polsce albo w ogóle nie produkuje żywności, albo wytwarza ją wyłącznie lub głównie dla swoich potrzeb.
Grupą obszarową najsłabiej wykorzystującą swoją ziemię wydają się być gospodarstwa o powierzchni od 2 do 5 ha, których właściciele utrzymują się jednak przeważnie z pracy poza rolnictwem. I w polityce rolnej powinno się tworzyć mechanizmy pomniejszające liczebność tej właśnie grupy (część z tych gospodarstw w wyniku powiększenia powierzchni przejdzie do wyższej grupy obszarowej, a większa część zasili grupę obszarowo najmniejszą). Kurczy się ona zresztą sama. Przed wojną było u nas takich gospodarstw 1136 tys. (w 1931 roku), obecnie jest ich prawie dwa razy mniej. Dalsze zmniejszenie liczby tych gospodarstw jest istotne także dlatego, że tylko tu (oraz w gospodarstwach od 5 do 10 ha) znajdują się rezerwy ziemi na powiększanie pozostałych. Grupa obszarowa od 1 do 2 ha, aczkolwiek duża i coraz liczniejsza, wykorzystuje niespełna 5 proc. ogółu użytków rolnych i jest to rolnictwo raczej hobbystyczne, rekreacyjne czy weekendowe, jako że praca w nim zajmuje niewiele czasu.
Nadal będzie również ubywać gospodarstw z grupy od 5 do 10 ha, a także od 10 do 15 ha. W tej drugiej grupie odpływ ludzi z rolnictwa może jednak przejściowo zostać zahamowany (gdy po wejściu Polski do UE poprawi się koniunktura w rolnictwie).
Tak czy owak, polityka rolna powinna tworzyć warunki do koncentracji ziemi, gdyż jest to najważniejszy czynnik restrukturyzacji rolnictwa. Taka koncentracja nie będzie jednak możliwa bez tworzenia na wsi i w małych miastach nowych miejsc pracy. Nie wolno również zapominać, że część młodych mieszkańców wsi będzie chciała ją opuścić i na stałe przenieść się do miasta. Ta droga "awansu" również nie może być zamknięta. Tymczasem tu i ówdzie słyszy się głosy, że era rozwoju dużych miast już minęła. Jest to pogląd nie tylko nieprawdziwy, ale i szkodliwy. Inna sprawa to kwestia obecnego udziału ludności wiejskiej w całości populacji. Tu rzeczywiście mogą nie zachodzić większe zmiany, będzie to jednak także skutek nasilania się obecnej tendencji przenoszenia się na wieś mieszkańców miast. Ruch ten występuje teraz głównie w pobliżu większych aglomeracji.
Boją się, bo są straszeni i brakuje im wiedzy
Przeciwnicy wejścia Polski do Unii Europejskiej największy posłuch znajdują właśnie w środowiskach wiejskich. Tam ludzie są z reguły gorzej zorientowani w pożytkach płynących z integracji, mniej czytają, mniej jeżdżą po świecie, dlatego każdą bzdurę biorą za dobrą monetę. Za wyraz rzetelnego "zatroskania" o ich przyszły los.
"Każdą nową myśl witamy
Rozpostartym krzyżem pańskim:
Precz z geniuszem Europy
Farmazońskim i szatańskim".
Od czasu, kiedy Adam Asnyk pisał te słowa (druga połowa XIX wieku) niewiele się w zasadzie zmieniło. "Europa tak, ale Europa ojczyzn" - mówią niektórzy prominentni politycy. I puszczają oko do swoich wyborców, że nie mają się czego obawiać: UE nam nie grozi. Nie wejdziemy, bo nie musimy. Chyba że po to, aby Unię "nawrócić". Mesjanistyczne ambicje idą w parze z ogólnym niezgulstwem w przygotowywaniu kraju do integracji z Unią, co prawdopodobnie będzie mieć ten skutek, że w końcu 2002 roku Polska rzeczywiście nie będzie do niej gotowa.
"Integracja europejska, jak każda wielka idea wymaga popularyzacji (...) - napisali w liście do premiera uczestnicy tegorocznego Polskiego Spotkania Europejskiego - Szczególnej dawki wiedzy i pomocy władzy i mediów wymagają grupy społeczne i zawodowe, które same siebie określają stereotypem przegranych. Wzywamy Pana Premiera do jak najszybszego wdrożenia narodowego programu promocji wiedzy o integracji europejskiej".
List ten napisany został pół roku temu. Wiedza polskiego społeczeństwa o Unii Europejskiej wzbogaciła się od tego czasu o nowe lęki i uprzedzenia. | Z ostatnich sondaży opinii publicznej wynika, że poparcie wejścia Polski do Unii Europejskiej dramatycznie maleje. Ostatnio wyniosło około 46 proc. Wśród ludności wiejskiej idea integracji Polski z UE ma jeszcze mniej zwolenników, co trudno zrozumieć, gdyż głównym jej beneficjentem będzie właśnie wieś.Na połączeniu z Unią skorzystają rolnicy, gdyż wsparcie dla rolnictwa jest w UE dwa - trzy razy większe niż w Polsce, korzyść odniosą także pozostali mieszkańcy wsi, gdyż Unia łoży bardzo duże środki na ogólny rozwój obszarów wiejskich, czyli na zbliżanie tutejszych warunków bytowania do tych, jakie ma ludność miejska.Celem tego wsparcia jest zachowanie tradycyjnych w Europie wartości życia na wsi, pochodnej owego swoistego chłopskiego etosu, który w innych rejonach świata nie zapisał się w życiu społeczeństw aż tak wyraźnie.UE próbuje zapobiec wyludnianiu się wsi. I temu m.in. służą różne formy dopłat do rolnictwa i obszarów wiejskich, gdyż w warunkach gospodarki rynkowej, bez interwencji państwa rolnictwo bardzo szybko staje się peryferyjnym działem gospodarki, a obszary wiejskie miejscem swoistej zsyłki.Po wejściu Polski do Unii Europejskiej przyspieszenia przemian agrarnych można się spodziewać także u nas.Będzie to skutek ogólnych warunków ekonomicznych, jakie zaczną się tworzyć w wyniku integracji. Po przewidywanym wzroście cen większości produktów rolnych opłacalność produkcji rolnej nieco by wzrosła, i to prawdopodobnie nawet wówczas, gdyby polscy rolnicy nie mieli początkowo prawa do dopłat kompensacyjnych. Praca na roli byłaby, oczywiście, znacznie bardziej opłacalna po wprowadzeniu tych dopłat. Poprawa koniunktury w rolnictwie może nawet początkowo hamować przemiany agrarne, jednak w następnych latach praca w rolnictwie będzie coraz mniej konkurencyjna w stosunku do innych dziedzin gospodarki, głównie usług, w których można oczekiwać zarówno szybkiego wzrostu zatrudnienia, jak i wzrostu płac. Tym samym pogłębią się tendencje do odchodzenia z rolnictwa, choć nie będzie to powodowało wyludniania się obszarów wiejskich, które od pozostałych będą się różniły po jakimś czasie tylko gęstością zaludnienia. W Unii Europejskiej już teraz tylko to odróżnia je od obszarów miejskich. |
Usunięcie z USA wszystkich imigrantów, zamknięcie Żydów w gettach, rozwiązanie amerykańskiej armii - to postulaty kandydatów, którzy nie mają szans na prezydencki fotel
Za plecami faworytów
Keyes ze swym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. Dlatego murzyńska społeczność uważa go za dywersanta.
FOT. (C) AP
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między faworytami - republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. Co nie oznacza, że apetyty na prezydencki fotel ma tylko owa czwórka.
Drzwi do Białego Domu są bowiem teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego.
Keyes i stereotypy
Legitymuje się doktoratem prestiżowego Uniwersytetu Harvarda i ma o wiele lepsze wykształcenie niż Gore, Bradley, Bush czy McCain. Jako doświadczony dyplomata potrafi przebić każdego z nich giętkością mowy. Z rutyną prowadzącego radiowe audycje typu talk-show bez trudu zapędza rywali w kozi róg doborem argumentów. Swym programem moralnej odnowy przekonuje zarówno skrajnych konserwatystów, jak i zagorzałych liberałów. Ale mimo to nie jest faworytem. W mediach wspomina się o nim trochę albo wcale. Czy dlatego, że jest Murzynem?
Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Ma charyzmę, której kompletnie brakuje Bushowi, Gore'owi i Bradleyowi, a swą wyrazistością góruje nawet nad zbierającym najwięcej pochwał za naturalne zachowanie McCainem. Podczas debat z rywalami wypowiada się tak, jakby przed chwilą obył rozmowę z samym Panem Bogiem, i bez względu na to, czy debata dotyczy akurat podatków, czy służby zdrowia, Keyes tradycyjnie zaczyna swe wywody od inwokacji: "Panowie, przecież w ogóle nie o to chodzi". Po czym z zapałem kaznodziei wyjaśnia, że bez wiary w Boga, moralnej odnowy i przywiązania do wartości żadne reformy podatkowe, oświatowe czy jakiekolwiek inne nie będą miały większego sensu.
Do historii wyborczych debat telewizyjnych przejdzie dyskusja przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa, podczas której Keyes zmusił republikańskich rywali do uznania prymatu wiary nad każdym innym aspektem życia. Kiedy bowiem na zamknięcie debaty jej uczestnicy mieli wygłosić końcowe przemówienia, Keyes zaintonował modlitwę. Chcąc nie chcąc pozostali musieli pochylić głowy i przyłączyć się do niej, by potwierdzić tym wyższość argumentów Keyesa. W rezultacie zdobył on w Iowa 14 proc. głosów, choć na kampanię w tym stanie wydał ledwie 250 tys. dol. Wydawcę Steve Forbesa, który zdobył wtedy 30 proc., Iowa kosztowała 10 mln dol.
Jednak w kolejnych prawyborach Keyes plasował się już na szarym końcu. Stał się bowiem, co było nieuchronne, ofiarą stereotypów. "Czy jesteś ochroniarzem?" - zapytali jacyś dwaj faceci relacjonującego prawybory dla telewizji CNN znanego czarnoskórego dziennikarza Leona Harrisa. Ten sam stereotyp, że dobrze ubrany Murzyn może być raczej ochroniarzem, kierowcą lub kelnerem niż VIP-em (bardzo ważną osobą), mści się również na Keyesie. W małych północnych stanach, gdzie tolerancja wobec czarnoskórych jest większa, mógł on jeszcze liczyć na jakieś poparcie, ale na południu, gdzie wielu do dziś z łezką w oku wspomina niewolnictwo, nie może już liczyć na cokolwiek.
Keyes jest też ofiarą stereotypu, że murzyński polityk powinien występować wyłącznie w imieniu swych czarnoskórych współbraci. On tymczasem, ze swym ortodoksyjnym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. W Iowa, na przykład, najwięcej głosów oddali na Keyesa zachwyceni nim biali studenci. Toteż murzyńskie media zupełnie ignorują Keyesa, a murzyńska społeczność uważa go za dywersanta lub wręcz za nowego "wuja Toma".
Pieniądze i sondaże
Wyborom prezydenckim nieodłącznie towarzyszy dyskusja o pieniądzach. Są więc tacy, którzy uważają, że pieniądze znaczą wszystko, i od nich wyłącznie zależy być albo nie być poszczególnych kandydatów. Zwolennicy tej teorii dowodzić będą, że to przecież głównie z powodu pustek w kasie już w przedbiegach musiała się wycofać republikanka Elizabeth Dole. Pani Dole sama zresztą uzasadniała w ten sposób swą rezygnację, nad którą niektórzy ubolewają do dziś, bo tym samym znów nie spełnią się przepowiednie, że prezydentem USA zostanie kobieta.
Do teorii, że pieniądze są najważniejszym atutem kandydatów, będzie również pasował jak ulał Alan Keyes, którego rezygnacja jest tylko kwestią czasu. Ze swymi 3 milionami dolarów Keyes nie może się bowiem równać z dysponującym 15 milionami McCainem, nie wspominając o Bushu, który zgromadził 68 milionów dolarów. Tylko na swe telewizyjne i radiowe ogłoszenia w Karolinie Południowej, gdzie odbędą się następne prawybory republikańskie, Bush wydał dotąd tyle, ile wynosi cały budżet wyborczy Keyesa.
Według innej szkoły myślenia bez przekonującego programu, osobowości i poparcia różnych grup społecznych nawet najzamożniejszy kandydat jest skazany na porażkę. Tu za najlepszy przykład może służyć superbogaty wydawca Steve Forbes, który po trzech rundach prawyborów wycofał się, choć stać go na przeznaczenie na kampanię nawet stu lub więcej milionów dolarów. Rzecz się ma podobnie ze stałym kandydatem Partii Reformatorskiej, teksańskim miliarderem Rossem Perotem, który teoretycznie mógłby kupić wszystkich pozostałych kandydatów, poparcie mediów oraz głosy wyborców i jeszcze zostałoby mu sporo na przyjemności.
Skoro więc pieniądze nie przesądzają o wszystkim, a Keyes ma mocny program i niezaprzeczalną charyzmę, co w takim razie powoduje, że tak atrakcyjni kandydaci jak on czy pani Dole odpadają w konfrontacji z nieciekawymi medialnie i nieróżniącymi się zbytnio programami faworytami w rodzaju Busha czy Gore'a? Oczywistą przyczyną jest po części brak zaplecza w establishmencie i umiejętności dotarcia z postulatami do właściwego adresata. Keyes na własną zgubę ignoruje czarnoskórych, a pani Dole, choć wiadomo, że najsilniejszy kobiecy elektorat jest po stronie demokratów, startowała z ramienia republikanów.
Na takich kandydatach jak Keyes czy Dole mści się też kreowany przez media i sondaże opinii publicznej wizerunek faworyta. Zadziwiające jest bowiem, jak wielu wyborców, którym podoba się Keyes, oddaje w końcu głosy na kogoś innego tylko dlatego, że ten ktoś prowadzi w sondażach i media cały czas to podkreślają. Na tym właśnie polega specyfika prawyborów, podczas których elektoratowi wmawia się, żeby "nie marnował głosów" i stawiał na faworyta partyjnego establishmentu, bo ponoć chodzi nie tyle o wypromowanie któregoś z kandydatów, ile o wizerunek całej partii.
Ofiarą takich zachowań wyborców może wkrótce paść również John McCain, jeśli w Karolinie Południowej Bush, pokonany przez swego konkurenta w New Hampshire, zdoła nawet "za pięć dwunasta" wykazać się choćby minimalną przewagą w sondażach. Dopiero podczas właściwych wyborów konfrontacja między kandydatami nabiera największego znaczenia i dopiero wtedy takie osobowości jak Keyes mogłyby w pełni zademonstrować swą ewidentną przewagę nad konkurentem. Wtedy bowiem Amerykanie głosują bardziej sercem niż głową, ale do tego czasu o "innych kandydatach" nikt już nie będzie pamiętał.
Ekstremiści i żartownisie
Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści, którzy wprawdzie doskonale wiedzą, że nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, ale też żal by im było zmarnować taką okazję do pofolgowania swym ambicjom. Pod tym względem prym tradycyjnie wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej - grono postaci tak barwnych, że hollywoodzcy producenci powinni bić się o kontrakty z nimi na główne role w filmach.
Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Ostatnio Buchanan otrzymał oficjalne poparcie dla swej kandydatury od byłego lidera Ku-Klux-Klanu Davida Duke'a. Poirytowało to nawet Jesse Venturę, innego barwnego działacza "reformatorów", który zanim został gubernatorem stanu Minnesota, był gwiazdą wrestlingu - amerykańskiej odmiany zapasów. Ventura wycofał swe poparcie dla Buchanana i przeniósł je na magnata budowlanego oraz bohatera skandali towarzyskich Donalda Trumpa. Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne. Na placu boju z ramienia zagrożonej rozłamem Partii Reformatorskiej pozostanie więc zapewne Ross Perot. Podczas poprzednich wyborów udało mu się zdobyć 8 proc. głosów i to jest w zasadzie wszystko, na co i tym razem mogą liczyć "ekstremiści".
O ile o kandydatach Partii Reformatorskiej, za którymi bądź co bądź stoją wielkie pieniądze, media wspominają raz na jakiś czas, o tyle wieści o kandydatach drugiego bieguna "ekstremy" trzeba już szukać na łamach gazet ze świecą. A przecież kandydat i zarazem założyciel oraz lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera. Kongres, który jego zdaniem trwoni czas na bezsensowne debaty, powinien obradować nie więcej niż 90 dni w roku, a ponadto wszyscy kongresmani oraz prezydent powinni raz na jakiś czas pracować w czynie społecznym na rzecz obywateli. Byle nie przy wyrębie lasów, wierceniu szybów naftowych czy wypasie bydła na gruntach publicznych, gdyż to też, w myśl programu pacyfistów, powinno być zakazane. | O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między faworytami - republikanami Bushem i McCainem oraz demokratami Gore'em i Bradleyem. Co nie oznacza, że apetyty na prezydencki fotel ma tylko owa czwórka.Keyes ma o wiele lepsze wykształcenie niż Gore czy McCain. potrafi przebić każdego z nich giętkością mowy. mimo to nie jest faworytem. Czy dlatego, że jest Murzynem?Stał się ofiarą stereotypów. stereotyp, że dobrze ubrany Murzyn może być raczej ochroniarzem niż VIP-em, mści się na Keyesie. Skoro pieniądze nie przesądzają o wszystkim, a Keyes ma mocny program i charyzmę, co powoduje, że tak atrakcyjni kandydaci jak on odpadają w konfrontacji z nieciekawymi medialnie faworytami? przyczyną jest brak zaplecza w establishmencie i umiejętności dotarcia do właściwego adresata. Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści. prym tradycyjnie wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej. po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, który uważa, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów. |
SYNOD
Jeżeli uczestniczymy w zasługach naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że obarcza nas także ich słabość i grzeszność
Rachunek sumienia Kościoła
MACIEJ ZIĘBA
W wielobarwnej mozaice, którą układamy podczas II Sesji Synodu Biskupów dla Europy, aby diagnozować duchową kondycję kontynentu europejskiego u progu nowego milenium, nie powinno zabraknąć rozważenia kontrowersyjnego niekiedy problemu rachunku sumienia Kościoła.
Można co prawda usłyszeć, że podejmowanie takiego tematu jest teologicznie wątpliwe, jako że jest to bicie się w piersi z powodu grzechów popełnionych przez innych ludzi, że jest pastoralnie przeciwskuteczne, gdyż koncentruje uwagę na grzeszności i słabości wyznawców Chrystusa, wreszcie, że jest wręcz nieroztropne - dostarcza bowiem argumentów przeciwnikom Kościoła. Można też argumentować, że jest to raczej danina składana duchowi czasu, który nakazuje zamieniać złożone historycznie i kulturowo problemy na bezosobowe sentymentalne przeprosiny.
Zarazem można także usłyszeć pogląd, iż Kościół zbyt połowicznie i bojaźliwie rozlicza się ze swoją historią, że realne krzywdy wyrządzone w przeszłości w imieniu Kościoła utrudniają dotarcie do współczesnych ludzi, że przeproszenie przedstawicieli różnych kultur i narodów, ras i religii, wyznań i przekonań za zło ongiś wyrządzone jest konieczne ze względów moralnych, jest też jednym z warunków aktywnej i skutecznej obecności Kościoła we współczesnym świecie.
Wezwanie do nawrócenia
Oba rodzaje argumentów są w jakiejś mierze prawdziwe. Dostrzegając złożoność materii nie wolno jednak zignorować jednoznacznego podkreślenia przez Jana Pawła II wagi rachunku sumienia synów i córek Kościoła. Organizowane przez Stolicę Apostolską w ostatnich latach sympozja o antyjudaizmie oraz inkwizycji i przygotowywane w ich następstwie dokumenty, liczne wątki magisterium pontificium, a zwłaszcza list apostolski "Tertio Millennio Adveniente" nie pozostawiają w tej mierze wątpliwości.
Rachunek sumienia Kościoła, z grzechów, które wylicza Ojciec Święty, a więc przewin rozbijających jedność chrześcijan, używania przemocy w obronie prawdy, sojuszu tronu z ołtarzem, braków wyrazistego, ewangelicznego świadectwa oraz zbyt słabego wcielania w życie nauczania Vaticanum II, jest Kościołowi potrzebny z dwóch co najmniej powodów.
Po pierwsze, jeżeli uznajemy, że Kościół jest jedyną w swoim rodzaju wspólnotą transcendującą czas i przestrzeń, w której dzięki duchowej łączności uczestniczymy w zasługach i świętości naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że w jakiejś mierze obarcza nas także ich słabość i grzeszność. Każda popełniona w historii próba redukowania wiary do ideologii, wprzęgania jej w służbę osiągania doczesnych celów jest realną raną na Mistycznym Ciele Chrystusa - Kościoła, podobnie jak jest nią każde zachowanie nacechowane pogardą czy agresją, dzielące między sobą chrześcijan lub burzące jedność rodzaju ludzkiego. Niewierności naszych braci i sióstr odkrywane w historii tworzą zespół uwarunkowań, w kontekście których sądzona jest przynoszona dziś przez nas Dobra Nowina, są niejako tłem dla głoszonego przez nas Słowa.
Po drugie, byłoby anachroniczną naiwnością, gdybyśmy nadużywając przywileju późniejszego urodzenia uznali, że problemy, o których mówimy, należą do zamkniętej historii. Błąd ideologizacji wiary, pokusa nietolerancji, brak wrażliwości na ludzką krzywdę, choć zmieniają się ich formy oraz zakresy, mają przystęp i do serc dzisiejszych chrześcijan. Rachunek sumienia jest więc nie tylko uzdrowieniem naszej pamięci, ale formą refleksji i szansą wyciągnięcia wniosków na przyszłość. Ma zatem wymiar profetyczny. Wielkoduszne stanięcie w prawdzie o konkretnych przewinach i krzywdach popełnionych przez synów i córki Kościoła jest zarazem wezwaniem do nawrócenia, do bardziej ofiarnej służby Bogu i bliźniemu. "Uznanie słabości dnia wczorajszego to akt - pisze Jan Paweł II - który pomaga nam umocnić naszą wiarę, pobudza czujność i gotowość stawienia czoła dzisiejszym trudnościom i pokusom" (TMA).
Uzdrawianie pamięci Europy
Jest jeszcze jeden aspekt tego problemu, rzadko podkreślany, a z punktu widzenia ewangelizacji, kto wie, czy nie najważniejszy. Bez uczciwego wyznania win i błędów popełnionych w przeszłości bez przyjęcia gorzkiej części prawdy o naszych słabościach nie posiadamy mandatu, aby dążyć do oczyszczenia z zafałszowań historię naszego kontynentu, nie możemy oczekiwać uzdrowienia pamięci Europy. A pamięć ta jest głęboko zniekształcona i to w taki sposób, który - niekiedy już na poziomie podświadomości - utrudnia otwarcie serc i umysłów na przyjęcie Dobrej Nowiny.
Pomimo że społeczna pamięć i wiedza o oświeceniu są dziś znikome, że ideologiczny liberalizm, marksizm oraz scjentyzm mają obecnie niewielkie garstki wyznawców, świadomość większości Europejczyków nadal jest przede wszystkim kształtowana przez archaiczny i zdeformowany obraz religii, a zwłaszcza katolicyzmu i Kościoła, wypracowany w XVIII i XIX stuleciu.
Jeżeli nawet sporo się dzisiaj mówi o postmodernistycznej krytyce spuścizny oświecenia: jego idei racjonalności, postępu narodowego państwa, nie dotyczy to oświeceniowej krytyki chrześcijaństwa i Kościoła. Wręcz przeciwnie, zostaje ona jeszcze wzmocniona przez radykalną krytykę wszelkich form metafizyki oraz instytucjonalnej religii.
Wizja Kościoła i świata u ogromnej części nie związanych z Kościołem twórców i odbiorców kultury współczesnej, począwszy od środowisk akademickich, przez kręgi artystyczne i pracowników mediów, aż po uczniów szkół podstawowych, niezależnie od tego, czy mówimy o Hiszpanii, Rosji, Francji, Niemczech czy Polsce, jest naznaczona głęboko przez postoświeceniowe stereotypy. Stereotypy, w których prawie nie ma miejsca na zasługi Kościoła w dziedzinie kultury, edukacji, nauki.
Stereotypy,w których wiara jawi się jako antyintelektualny anachronizm, a Kościół jako niebezpieczna i dehumanizująca człowieka instytucja.
Stereotypy, według których społeczny postęp oraz rozwój nauki dokonują się przeciw religii.
"Każdy dzień z mnóstwem jego postrzeżeń ćwiczy mnie w antyreligii", trafnie zauważył laureat literackiej Nagrody Nobla, Czesław Miłosz.
Demistyfikacja historii
Wbrew prawdzie, wbrew ustaleniom nauk historycznych, wbrew historii idei i współczesnej nauce tożsamość współczesnego Europejczyka nadal w znacznym stopniu kształtuje wizja historii przyjęta od oświeceniowych encyklopedystów, wizja nauki oglądanej oczyma Comte'a oraz jego pozytywistycznych i neopozytywistycznych spadkobierców. Wizja relacji: rozum - wiara, Kościół - nauka, moralność - wolność oparta jest na ich ideologicznym przeciwstawieniu.
Jest więc wielkim zadaniem stojącym przed ludźmi Kościoła i wszystkimi ludźmi świata nauki i kultury, świadomymi tej historycznej nierzetelności, aby ów ideologiczny obraz zastąpić realistycznym opisem chrześcijaństwa i jego znaczenia w kształtowaniu europejskiej tożsamości oraz Kościoła i jego roli w dziejach naszego kontynentu.
Demistyfikacja historii i reewangelizacja kultury jest jednym z podstawowych wyzwań stojących przed Kościołem w Europie. Dopóki bowiem wykształcony Europejczyk swoją wiedzę o inkwizycji będzie czerpał z "Legendy o Wielkim Inkwizytorze" Dostojewskiego i z "Don Carlosa" Verdiego, o jezuitach z "Czarodziejskiej góry" Manna, a o Galileuszu z oświeceniowej baśni o "e pur si muove", dopóki "więcej chrześcijaństwa" będzie w jego świadomości kojarzyło się z "mniej nauki", "mniej wolności", "mniej rozwoju" i dopóki taka wizja Kościoła oraz katolicyzmu będzie nauczana od uniwersytetów po szkoły podstawowe, rozpowszechniana przez kulturę elitarną oraz masową, dopóty ziarno Ewangelii częstokroć spadać będzie na ziemię źle przygotowaną, ziemię skalistą i suchą. Ziarna słowa rzucane na nasz kontynent, na którym rzeczywistość chrześcijaństwa filtrowana jest przez zranioną historyczną pamięć oraz okaleczoną wyobraźnię, bardzo łatwo zagłuszają osty i ciernie.
Nowa wiosna Kościoła
Czyż nie znaczy to zarazem, że dzisiejsza Europa coraz dramatyczniej potrzebuje głoszenia Dobrej Nowiny?
Przecież wszystkie realizowane od oświecenia ideologiczne projekty "nowoczesnej Europy" w swoim duchowym wymiarze poniosły klęskę. "Duch europejski, wierząc bardzo długo, że może walczyć przeciw Bogu wespół z całą ludzkością, spostrzega, że jeśli nie chce zginąć, musi walczyć także z ludźmi - pisał Camus. - Królestwo łaski upadło, ale ginie też królestwo sprawiedliwości. Europa kona od tego rozczarowania".
Także projekt "postnowoczesny" jest w swej istocie abdykacją duchową, dwuznacznym nihilizmem epoki fin de siecle'u. "Czytelnicy Nietzschego wiedzą doskonale, że nihilizm wisiał w powietrzu od dość dawna. Czymś nowym w dzisiejszej ofensywnie jest jej widoczny dobry nastrój", zauważa Susan Shell analizując zjawisko postmodernizmu. Nihilizm współczesny to nie Angst, jest on bez reszty zabawą. Spiel macht frei. To prawda. Tylko że pansceptycyzm i pophedonizm nie są w stanie odpowiedzieć na żadne istotne pytanie człowieka. Co najwyżej mogą je przejściowo uchylać.
Dlatego nadchodzące stulecie ma realną szansę stać się nową wiosną Kościoła w Europie. Wysychająca i spękana gleba naszego kontynentu jak nigdy spragniona jest wody życia. Ale zaczerpnąć i przynieść ją możemy jedynie wtedy, gdy z pokorą oraz wielkodusznością potrafimy rozpoznać nasze błędy i wyznać winy, zarówno te popełnione w przeszłości, jak i dzisiaj.
Autor jest prowincjałem zakonu dominikanów.
- Tekst wygłoszony przez ojca Macieja Ziębę 5 października tego roku na II Sesji Synodu Biskupów dla Europy. | W wielobarwnej mozaice, którą układamy podczas II Sesji Synodu Biskupów dla Europy, aby diagnozować duchową kondycję kontynentu europejskiego u progu nowego milenium, nie powinno zabraknąć rozważenia kontrowersyjnego niekiedy problemu rachunku sumienia Kościoła.Można co prawda usłyszeć, że podejmowanie takiego tematu jest teologicznie wątpliwe, gdyż koncentruje uwagę na grzeszności i słabości wyznawców Chrystusa. Zarazem można także usłyszeć pogląd, że przeproszenie przedstawicieli różnych kultur i narodów, ras i religii za zło ongiś wyrządzone jest konieczne ze względówmoralnych.Oba rodzaje argumentów są w jakiejś mierze prawdziwe. Dostrzegając złożoność materii nie wolno jednak zignorować jednoznacznego podkreślenia przez Jana Pawła II wagi rachunku sumienia Kościoła. Rachunek sumienia jest Kościołowi potrzebny z dwóch co najmniej powodów.Po pierwsze, jeżeli uznajemy, że Kościół jest wspólnotą transcendującą czas i przestrzeń, w której dzięki duchowej łączności uczestniczymy w zasługach i świętości naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że w jakiejś mierze obarcza nas także ich słabość i grzeszność. Po drugie, byłoby anachroniczną naiwnością, gdybyśmy nadużywając przywileju późniejszego urodzenia uznali, że problemy, o których mówimy, należą do zamkniętej historii. Jest jeszcze jeden aspekt tego problemu, rzadko podkreślany. Bez uczciwego wyznania win i błędów popełnionych w przeszłości bez przyjęcia gorzkiej części prawdy o naszych słabościach nie posiadamy mandatu, aby oczekiwać uzdrowienia pamięci Europy. nadchodzące stulecie ma realną szansę stać się nową wiosną Kościoła w Europie. Wysychająca i spękana gleba naszego kontynentu jak nigdy spragniona jest wody życia. Ale zaczerpnąć i przynieść ją możemy jedynie wtedy, gdy z pokorą oraz wielkodusznością potrafimy rozpoznać nasze błędy i wyznać winy, zarówno te popełnione w przeszłości, jak i dzisiaj. |
PO RAPORCIE "RZECZPOSPOLITEJ"
Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana
Przemoc, ekshibicjonizm, pseudonauka
RYS. PAWEŁ GAŁKA
IRENEUSZ KRZEMIŃSKI
Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" (19. 12. 2000), jest przedsięwzięciem imponującym. Tym ważniejszym, że w Polsce na oglądanie telewizji poświęca się bardzo dużo czasu, a inicjatywa podobna do niemieckiej - jeden dzień w tygodniu bez telewizji - chyba nie ma szans powodzenia.
Nie znam naukowych przedsięwzięć na dużą skalę analizujących zawartość telewizyjnych programów, dziennikarskie studium wypełnia więc ważną lukę w budowaniu naszej "medialnej" samowiedzy. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości.
Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Pamiętam sprzed lat rysunkowe filmiki produkcji ZSRR "Nu, pogodi", które budziły moją żywą niechęć. Tym się różniły od filmów disneyowskich, że obecny był w nich element brutalnej przemocy, również symbolicznej, polegającej na wyśmiewaniu przegranego "zajca". Wobec dzisiejszych produkcji - to było zgoła niewinne. Na szczęście pojawiły się też nowe, żywe i interesujące programy dla dzieci, które zyskały aprobatę obserwatorów.
Według ich obliczeń liczba scen przemocy w telewizji publicznej, zwłaszcza w pierwszym programie, wzrosła. Jest to jeden z przejawów upodabniania się publicznej telewizji do stacji komercyjnych. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana.
Nowe zjawisko - ekshibicjonizm
Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia, bezwzględnie drąży powikłane związki albo po prostu podgląda ludzkie życie. Jest ich coraz więcej i są coraz bardziej obrzydliwe. Telewidzowie zamieniają się w podglądaczy i coraz częściej sami dołączają do występujących. Programy te mają bowiem charakter interakcyjny, zawsze z widownią i na ogół z połączeniem telefonicznym. Przygotowujący je dziennikarze przypominają małomiasteczkowe plotkary siedzące w oknach i obserwujące każdy ruch bliźnich.
Przodująca pod tym względem okazała się stacja, która z początku reklamowała się jako "telewizja na poziomie", czyli TVN. Już w ubiegłorocznym raporcie "Rzeczpospolitej" odnotowano specyficzne epatowanie widza "podglądaniem z dreszczykiem" w TVN, skupiające się wtedy na życiu więźniów i ich wyznaniach. Teraz rzutki i inteligentny zespół dziennikarski włączony został w produkcję programów jeszcze bardziej moralnie podejrzanych, z "Agentem" na czele, który stanowi niewątpliwe przygotowanie do słynnego już "Wielkiego Brata" (zamyka się grupkę ludzi i podgląda ich wszędzie; widzowie eliminują co jakiś czas kolejną osobę, a zwycięzca, oczywiście, zdobywa nagrodę). Rozrastający się w programie TVN "Telewizjer" wydaje mi się programem coraz bardziej odrażającym, bo zbudowanym na mieszaninie plotkarstwa, pseudoinformacji, pseudo- i paranauki, astrologii i wszelkich dziwactw potraktowanych komercyjnie. A ponieważ w TVN zebrano dobry i ambitny zespół, nic dziwnego, że tę mieszaninę idiotyzmu, ohydy i pseudowspółczucia podaje się w bardzo sprawny dziennikarsko sposób. Czasem nawet wyrobiony widz może dać się "uwieść". Jakże nieprzyjemne jest rozczarowanie, gdy się wykryje cały fałsz tych produkcji.
Moje własne doświadczenia jako widza w pełni potwierdzają diagnozę dziennikarzy, którzy słusznie zwrócili uwagę na to, że TVN - prezentując się jako telewizja ambitna i "na wyższym poziomie" - w gruncie rzeczy wprowadza na ekran kolejne komercyjne i manipulacyjne programy. Polsat wydaje się uczciwszy, bo nikomu nie sugeruje, że ma ambicje, a i jemu zdarzają się ambitniejsze produkcje.
Pseudonauka i miraże nagród
Namnożyło się konkursów, jeden głupszy od drugiego, oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy i atmosferą, która jest mieszaniną meczu i ruletki. Może tylko tradycyjna "Wielka gra" ma poza rozrywkowymi jakieś edukacyjne funkcje. Zgodnie z poczynionymi przez obserwatorów uwagami, główną motywacją i do grania, i do oglądania są wysokie nagrody. Popularność tych programów jest więc wynikiem marzeń o dużych pieniądzach.
Warto odnotować również pojawienie się filmów, ba, zgoła seriali dokumentalnych, albo paradokumentalnych, którym też przyświeca zasada podglądactwa, często podbudowana naukowym autorytetem. Szczególne znaczenie mają tu programy medyczne. Zdaje się, że wyparły one filmy przyrodnicze, do niedawna tak popularne i chętnie oglądane. Takie "dokumenty" czasem są cennymi obrazami, na ogół jednak wykorzystują w całkowicie dowolny albo nawet cyniczny sposób naukowców i naukową wiedzę dla epatowania widza drastycznością obrazów. Znowu przewodzi tu TVN.
Wnioski - to, po pierwsze, zachwianie wzorów przyzwoitości, wzorów szacunku dla ludzkich uczuć i problemów. Dziennikarze, pokazując dramatyczne sytuacje i powikłane losy, wcale nie zamierzają dać widzom okazji do refleksji i pogłębienia umiejętności wzajemnego zrozumienia między ludźmi. Są zarazem prymitywnie moralistyczni i całkowicie amoralni.
Po drugie, uderza niezwykły wprost prymitywizm myślowy programów telewizyjnych, oferowanie widzowi pseudonauki i pseudoinformacji. Telewizję polską wypełniły poza quizami dla półgłówków filmiki "rozrywkowe", tzw. sitcomy, wytwór telewizji amerykańskiej, szokujący prostactwem. U nas rozpowszechniły się chyba jeszcze bardziej niż w telewizji niemieckiej, gdzie się zadomowiły, przerobione na coś jeszcze gorszego, zgodnie z ciężkim poczuciem humoru naszych zachodnich sąsiadów. W USA kretyńskie filmiki oglądane są głównie przez nastolatków. Od dawna też toczy się dyskusja nad ograniczeniem ekshibicjonistycznych talk-showów. U nas te najgorsze wzorce stają się normą programową.
To, co dobre - w środku nocy
W innych krajach telewizja publiczna znacząco różni się od komercyjnej. W polskiej telewizji publicznej mamy do czynienia ze wszystkimi moralnie dwuznacznymi tendencjami. Wypełniona jest po brzegi tym, czym żyją telewizje komercyjne. Można jej przypisać nawet pierwszeństwo w nadawaniu niektórych programów, na przykład seriali dokumentalnych i paranaukowych. Telewizyjna "Jedynka" oferuje taką samą liczbę głupkowatych quizów, jak telewizje komercyjne, nie mówiąc już o tzw. talk-showach. Czy i na ile telewizja publiczna spełnia więc swe ustawowe funkcje?
Gdy podliczyć określonego typu programy - wszystko się zgadza. Kultury, publicystyki i dobrych filmów jest tyle, ile być powinno. Ale szefowie telewizji wybrnęli z sytuacji niezwykle pomysłowo i cynicznie. Otóż telewizja publiczna staje się interesująca po godz. 22.00 lub 23.00. Wtedy można zobaczyć kontrowersyjne dokumenty, które mówią o istotnych problemach kraju i świata, cykle programów filmowych, a także programy muzyczne, baletowe, operowe i dodatkowe edycje Teatru Telewizji. A poza tym - sitcomy, quizy, idiotyzm nowel i seriali.
Telewizyjna publicystyka przybrała kształt szczególny: zamiast budzić refleksję, "miga obrazkami". Politycy różnej maści, acz też dość wyselekcjonowani, są głównymi dyskutantami i ekspertami, co naprawdę trudno zaakceptować. Uderza rosnąca liczba pseudodyskusji z udziałem publiczności, która na ogół używana jest jako tło - barwny tłumek, przemieszczający się z "nie" na "tak" i odwrotnie. Nie udało mi się zobaczyć ani jednego programu w telewizji publicznej, po którego obejrzeniu miałbym poczucie, że przynajmniej zarysowano w pełni jakiś doniosły i gnębiący nas na co dzień problem.
Odnoszę wrażenie, że poziom dziennikarstwa w telewizji publicznej wyraźnie się obniża. Informacja jest tak skonstruowana, że nie można dotrzeć do istoty rzeczy, na przykład przyczyny konfliktu, który został barwnie opowiedziany i zilustrowany. Zapewne to efekt założenia o tzw. bezstronności dziennikarskiej, które na ogół i tak jest łamane, choćby komentarzem albo tonem głosu i treścią dziennikarskich pytań. Ale zarazem ten model zabrania dziennikarzowi dokonania analizy, zbadania po czyjej stronie jest racja, jakie argumenty mają jedni, a jakie drudzy, jakie motywy i jakie interesy reprezentują strony sporu. Bez takiego wglądu w przebieg konfliktów i dyskusji nie można naprawdę w pełni odpowiedzieć na pytanie, co się dzieje i dlaczego.
Gusty można kształtować
Przed laty telewizyjna Jedynka pełniła niezwykle ważną funkcję wychowawczą, rozwijając program telewizji edukacyjnej. Pasmo to pozostało, ale i tam górę wzięła "telewizja obrazkowa". Funkcje edukacyjne, zwłaszcza wobec dorosłych widzów, realizuje jednak telewizja nie tylko w programach stricte edukacyjnych. Ludzie uczą się najwięcej z przykładów. Telewizyjne podglądactwo to manipulacja ludzką potrzebą wiedzy o tym, jak żyją i jak działają inni, jak sobie radzą w różnych życiowych sytuacjach.
Ta potrzeba w społeczeństwie polskim wydaje się szczególnie silna, bo przecież wszyscy uczymy się żyć w nowej rzeczywistości i musimy z nią sobie jakoś radzić. Programów, które mówiłyby o tym, jak ludzie potrafią odnieść sukces, jak rozwiązują problemy, w telewizji publicznej praktycznie nie ma. Jak się pracuje na sukces? Oto pytanie, które wypełnia nawet w komercyjnych telewizjach zachodnich programy o aktorach, politykach czy biznesmenach. Takie programy w telewizji publicznej mogłyby pomóc wielu ludziom.
Zasadzie konkurowania z telewizją komercyjną towarzyszy założenie, że takie są gusty szerokiej publiczności. Siła tego argumentu w dużym stopniu płynie z tego, że jest on samospełniającym się proroctwem. Działanie "pod publiczkę" utwierdza tylko określone wzorce i one stają się właśnie gustami ogółu. To nie tyle gusty publiczności wpływają na telewizję, ile telewizja na ludzkie gusty. Dlatego telewizja publiczna powinna mieć nieco inne ambicje niż te, które dają o sobie znać obecnie. Właśnie ona powinna być standardem i normą. Ona powinna wyznaczać wzorce dla nadawców, eksperymentować z różnymi formami i treściami telewizyjnych programów.
Nie wolno jej zaniedbywać funkcji obywatelskich. Niestety, dziennikarstwo staje się w naszej publicznej telewizji coraz bardziej upolitycznione i służy określonym politycznym aktorom. Nawet jeśli robi to dość subtelnie, burzy proporcje i uniemożliwia pełną, swobodną dyskusję. Najwyższa pora na dyskusję o działaniu publicznych mediów i o zmianach ustawowych, które wyzwoliłyby je spod władzy polityków.
Autor jest profesorem socjologii | Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" (19. 12. 2000), jest przedsięwzięciem imponującym. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości.Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci.Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia. Namnożyło się konkursów oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy. |
RZĄD
O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach
Dwukrotna renta dla rolnika
Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa".
Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł.
Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską.
Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej.
Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha.
- Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec.
Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi.
Pakt dla rolnictwa
Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu.
Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska.
Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy.
Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej.
Kolejne stanowiska
Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe.
W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług.
1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza.
Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat.
Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych.
W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności.
Program mieszkaniowy
Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r.
Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych.
W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby).
W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania).
Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu.
Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali.
W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł.
- Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r.
D.E. | Wczoraj rząd przyjął dwa nie uzgodnione wczesniej punkty "Spójnej polityki strukturalnej". Pierwszy dotyczył rent strukturalnych dla rolników, drugi poprawy oświaty na wsi. Ministrowie zaakceptowali też wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przyjęli stanowiska negocjacyjne w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału , polityki transportowej i swobody świadczenia usług, a także przyjęli założenia polityki mieszkaniowej na lata 1999-2003. |
SĄDY U INNYCH
Jak jest w Szwecji
Od powszechnych do specjalnych
MAREK ANTONI NOWICKI
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.
Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje.
Jurysdykcja ogólna
System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.
Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych.
Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech.
Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora.
SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym.
Powszechne administracyjne
Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji.
W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją.
Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji.
Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem.
Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy.
Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych.
Na tle prawa pracy
Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy.
Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy.
Do spraw rynku
Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników.
Czynsze najmu i dzierżawne
W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie.
Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy.
Ubezpieczenie społeczne
Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego.
Specjalny patentowy
Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów.
Ziemskie i wodne
Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne.
Wolność prasy
Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych.
W Sztokholmie
Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN.
Jeszcze arbitrażowe
W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza.
Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym.
Trochę statystyki
W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie. | W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie niezwiązane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Do drugiej: sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. Wiele spraw załatwiają też sądy arbitrażowe. Działa również Państwowa Komisja Skarg Konsumenckich. W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. W sądach powszechnych pracowało 1121 sędziów. |
DOKUMENTY
Tłumacze przysięgli
Jak odróżnić prawdziwe od podrobionych
BOGUSŁAW ZAJĄC
Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności.
Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych (Dz. U. nr 18, poz. 112), wydanym na podstawie art. 133 prawa o ustroju sądów powszechnych w ówczesnym brzmieniu (Dz. U. z 1985 r. nr 31, poz. 137). Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest (par. 21) m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania (proponuję, by nazwać to funkcją quasi-notarialną) poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują - jak można sądzić - konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności rozpatrywanych dokumentów, rzetelnego ich sprawdzania, oczywiście jedynie w takim zakresie, w jakim stan zmysłów, fachowe wiadomości oraz oprzyrządowanie warsztatowe tłumacza pozwalają mu to uczynić lege artis.
Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań, ogólnych bądź szczegółowych, dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym (wzrokiem, słuchem) przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. Specjalistyczna przecież wiedza wymagana jest nie od przysięgłego tłumacza, lecz od pomocnika procesowego innego rodzaju - od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Wcale nie przeczy to i takiej możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, sporządzonego czasem w kilku językach lub alfabetach, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły.
Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Dokument przerobiony to taki, w którym osoba nieuprawniona dokonała zmian: usunięć, przesunięć bądź uzupełnień treści znaków niosących informacje. Dokument podrobiony wykonany jest przez nieuprawnionego wytwórcę zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego, spotyka się jednak i takie nieautentyczne dokumenty, które nie mają swych wzorców w dokumentach autentycznych, są jedynie płodem wyobraźni, fantazji swych projektantów, wykonawców. Klasycznym tego przykładem są wachlarze wzorów dokumentów wystawianych przez nie istniejące państwa (np. Dominion of Melchizedech, adres dla doręczeń - Jerusalaim, 16 King George street), stosowanych podczas operacji oszukańczych na szeroką skalę nie tylko w poczcie klasycznej, lecz i w Internecie.
Najczęściej spotykany sposób podrabiania dokumentów polega na wniesieniu nowej treści odpowiadającej potrzebom zamawiającego w miejsce poprzedniej, autentycznej, usuniętej z dokumentu lub zniszczonej tak, by uniemożliwić jej odczytanie. Starą treść w dokumentach, które mają uchodzić za oryginalny druk, maszynopis czy rękopis, usuwa się zazwyczaj przez wymazywanie, wyskrobywanie, lub wycinanie (fotografie). Innym sposobem usuwania treści w takich dokumentach jest jej wywabianie przy użyciu różnorakich chemikaliów. Zarówno zabiegi mechaniczne, jak i traktowanie chemią nie pozostają bez śladów, często nadających się do wstępnego wyselekcjonowania bez użycia specjalistycznej aparatury. Najczęściej stosuje się skośne oświetlenie snopem białego światła z tradycyjnej żarówki elektrycznej (występują różnice połysku powierzchni oraz grubości papieru w miejscach wymazania lub różnica barwy papieru w miejscach wywabiania) bądź oświetlenie widzialnym promieniowaniem mlecznej żarówki przechodzącym przez warstwę papieru (wyraźna zmiana barwy miejsca poddanego obróbce). Nadto, przy nanoszeniu nowej treści atramentem, mazakiem lub kiepskiej jakości tuszem linie przechodzące przez obszar oddziaływania chemikaliów będą mieć rozlane krawędzie, a wyraźnie zmienią swój rysunek linie krętych wzorów i arabesek tzw. giloszu. Ów rysunek, spełniający funkcję tzw. protekcji kryminalistycznej właśnie w celu sygnalizacji niepowołanej ingerencji, nakłada się na ochraniany blankiet w procesie produkcji. Na odwrotnej stronie arkusza papieru czasami pozostają wypukłe, zwierciadlane odwzorowania liter autentycznego, pierwotnego tekstu. Często sztywnieje podłoże papierowe, poddane nieumiejętnemu wywabianiu poprzedniej treści, papier w tym miejscu kruszy się, powstają ubytki. Dopisane fragmenty tekstu bardzo często różnią się wielkością, pochyleniem, krojem poszczególnych znaków ręcznych lub maszynowych, kolorem tuszu, atramentu, a nawet kłócą się z pozostawioną treścią. Współczesne techniki kserograficzne (emocjonujący spór sprzed kilkunastu lat o autentyczność listów Chopina do Delfiny) oraz komputerowe dostarczają nowych pokus fałszerzom i stawiają kryminalistykę wobec nowych wyzwań.
Powyższe wskazówki odnoszą się do wstępnego oglądu, oceny dokumentów mających cechy oryginalnych, nowych lub starannie zachowywanych. Domorosłe ocenianie autentyczności dokumentu starego, niestarannie przechowywanego, zużytego, spleśniałego jest wielce zawodne, podobnie jak dokumentów nie noszących śladów przeróbek, które mogą być podrobione. Jednym z elementów pozwalających na wstępną, szybką ocenę autentyczności dokumentu wystawionego na typowym, znanym tłumaczowi druku jest przyrównanie dat figurujących w jego treści z datą produkcji druku, uwidocznioną w treści notki edytorskiej. Podejrzany jest dokument o egzaminach zdanych w 1985 r., jeśli druk, na którym go wystawiono, wyprodukowano kilka lat później. Tego typu świadectwa często można nabyć na targowiskach i bazarach.
Wszelkie błędy ortograficzne, składniowe, terminologiczne i inne językowe mogą świadczyć o nieautentyczności dokumentu jedynie wtedy, gdy wystawiony jest on w imieniu władz lub poważnych instytucji, np. banków, sądów, poczt itp. w krajach o z dawien dawna ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. Gdy zaś owe błędy, mające czasami postać naleciałości lokalnych - regionalizmów, kolokwializmów bądź nawet obsceniów - występują w dokumentach wydanych w krajach, w których język dokumentu był jedynie językiem oficjalnym, środkiem porozumiewania się różnorakich językowo, różnoplemiennych grup ludności - lingua franca, pidgin English, russkij kancelarit - wniosek o nieautentyczności dokumentu zda się przedwczesny. Praktyka obrotu prawnego spotyka bowiem dokumenty autentyczne, wypełniane na oryginalnych niekiedy formularzach przez nie przygotowanych urzędników, tylko chwilowo lub z braku lepiej wykwalifikowanych wystawiających niezbędny dokument, niekiedy w bardzo trudnych warunkach, przy braku jakichkolwiek materiałów kancelaryjnych. Można spotkać się ze sporządzonymi w takich okolicznościach zawiadomieniami o śmierci żołnierza - niemieckiego w 1945 r., radzieckiego nieco wcześniej, uchodźcy lub uciekiniera. Czasami jeszcze ze sprawkami/zaświadczeniami o zwolnieniu z obozu, o zezwoleniu na wyjazd do Polski, o tym, że syn, mąż diejstwitielno służit w polskoj diwizii Kostiuszko, wydanymi przez osoby niewprawnie posługujące się pisanym rosyjskim w wojenkomatach i sielsowietach Azji Środkowej lat wojny. Do tłumaczy zgłaszają się sami zainteresowani lub ich zstępni, zwłaszcza szukający swych korzeni, krewnych, bliskich, grobów.
O podobnych wypadkach kontaktu z dokumentami urzędowymi, wykonanymi w miejscowym anglopochodnym narzeczu, donoszą także tłumacze dokumentacji handlowej, sporządzonej m.in. w krajach Afryki, nawet należących do Wspólnoty. Odrębną kwestię, nasuwającą podejrzenia celowego użycia nieporadnego business English przy sporządzaniu dokumentów służących międzynarodowym oszustwom bankowym na szeroką skalę, tzw. oszustwom nigeryjskim, interesująco omawia Jerzy Wojciech Wójcik w broszurce "Kryminalistyczne problemy zapobiegania oszustwom zaliczkowym (nigeryjskim)", Toruń 1996, TNOiK.
* * *
Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych.
Autor jest tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego, pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego
Tekst jest wynikiem prac VI Jesiennych Szczecińskich Warsztatów Przekładu Prawniczego i Ekonomicznego Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Ekonomicznych, Prawniczych i Sądowych TEPIS | Prawidłowa ocena autentyczności dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności. Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz sporządzania poświadczonych odpisów pism. Rozporządzenie nie wymaga żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów. odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia. wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. ocena autentyczności będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, odejścia od obowiązującej wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych. |
ANALIZA
Kampania wyborcza w telewizji publicznej
Cienka czerwona linia
Pozwalam sobie przywołać pana do porządku - mówił dziennikarz TVP Piotr Gembarowski do Mariana Krzaklewskiego podczas programu "Kandydat"
FOT. RAFAŁ GUZ
LUIZA ZALEWSKA
Niedawno Sejmowa Komisja Kultury nie była w stanie ocenić, czy telewizja publiczna właściwie wypełnia swoją misję. Trudno to zrozumieć, bo kampania wyborcza dostarczyła aż nadto przykładów, że TVP ma kłopoty z realizacją swych obowiązków przynajmniej na jednym polu - dostarczania uczciwej i bezstronnej informacji oraz stworzenia forum do prezentacji poglądów wszystkich reprezentantów sceny politycznej.
Ustawa o radiofonii i telewizji sprzed ośmiu lat określiła wyraźnie, co należy do zadań publicznej telewizji. Z dziewięciu artykułów precyzujących jej podstawowe powinności w czasie kampanii wyborczej najważniejsze wydają się cztery: odpowiedzialność za słowo, rzetelne ukazywanie różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Miniona kampania dała aż nadto przykładów, że właśnie te cztery artykuły TVP zdarzało się lekceważyć.
Cenne sekundy
Najprościej posłużyć się metodą, którą sama TVP wprowadziła przed kilkoma laty. Dowodząc, że sprawiedliwie traktuje wszystkich bohaterów sceny politycznej, zaczęła skrupulatnie podliczać czas wystąpień głowy państwa, rządu i najważniejszych ugrupowań parlamentarnych. Dzięki temu mogła odpierać ataki oponentów. Po tę samą metodę sięgnęły niezależne firmy badawcze, ale ich wyniki nie były dla TVP korzystne. Już w sierpniu z pierwszych zestawień wynikało, że w programach informacyjnych TVP pojawia się najczęściej jeden kandydat - Aleksander Kwaśniewski. Na pretensje sztabu Mariana Krzaklewskiego, którego wyprzedzali w tych zestawieniach nawet Lech Wałęsa i Andrzej Lepper, TVP tak odpowiadała: - Pan Krzaklewski nie był tak długo lustrowany ani osadzony w areszcie.
We wrześniu niewiele się zmieniło. Telewizja w zestawieniu przesłanym Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji potwierdziła, że faworytem publicznej stacji był w czasie kampanii Kwaśniewski.
Niektórzy wyszli przed szereg
Prezes TVP Robert Kwiatkowski już pięć lat temu radził prezydentowi, jak zdobyć popularność wśród wyborców. Z taką biografią trudno zachować pozory bezstronności, ale przyznać trzeba, że prezes podejmował wysiłki, by jego telewizja nie stała się jawną filią sztabu prezydenta. Przed wyborami wszystkim pracownikom stacji w Warszawie i w ośrodkach regionalnych przypomniano, że "zasady etyczne dziennikarstwa zakazują prezenterom, reporterom, dziennikarzom oraz publicystom wykonywania zajęć podważających niezależność i wiarygodność dziennikarską, w tym uczestniczenia w kampaniach wyborczych". A mimo to co rusz dochodziło do incydentów, które przekreślały starania o zachowanie tych pozorów.
Zaczęło się 9 września na placu Zamkowym w Warszawie, gdzie SLD zorganizował festyn z udziałem Kwaśniewskiego. Prowadził go Robert Samot, który przedstawił się warszawiakom jako prezenter najstarszej polskiej telewizji. Dzień później wystąpił on na antenie, by poprowadzić konkurs audiotele.
We wrześniowym numerze lubelskiego "Głosu Lewicy" na liście członków honorowego komitetu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego w Lubelskiem znaleźli się - obok Izabelli Sierakowskiej i Lecha Nikolskiego - Jeremi Karwowski i Krzysztof Komorski. Komorski jest dziennikarzem lubelskiego ośrodka TVP, podobnie jak Karwowski, który do niedawna był wicedyrektorem ośrodka, a teraz jest szefem publicystyki. Do programu "W naszym imieniu" zapraszał posłów ziemi lubelskiej.
23 września w Brzozie Toruńskiej na spotkaniu z honorowym komitetem wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego w Kujawsko-Pomorskiem pojawił się dyrektor ośrodka TVP w Bydgoszczy Marek Brodowski. Jak twierdzi, zdjęcie, które publikujemy obok, zrobiono mu przypadkiem i jest ono absolutnym nieporozumieniem. - Nadzorowałem tam i wyłącznie pracę ekipy telewizyjnej naszego oddziału, która obsługiwała konferencję prasową dla Telewizyjnej Agencji Informacyjnej i programu regionalnego. Naklejkę, którą po chwili zdjąłem, przyklejono mi tuż przy wejściu na konferencję prasową, jak mi powiedziano, ze względów organizacyjnych - zapewnia dyrektor.
Atmosfera przyzwolenia
Ostatni dzień kampanii TVP zwieńczyła skandalem na antenie ogólnopolskiej. Rozmowę telewizyjnego dziennikarza Piotra Gembarowskiego z Marianem Krzaklewskim jego rzecznik nazwał absolutnym szaleństwem. "Pozwalam sobie przywołać pana do porządku", "Konwencja programu jest taka, że nie mówi pan tego, co chce, a odpowiada na pytania", "Pan odpowiada na pytanie, którego nie zadałem", "Proszę szanować reguły tego programu", "O takich sprawach może pan mówić w swoich reklamówkach", "Nie szkoda panu czasu? Zaraz skończy się program" - strofował Gembarowski swego gościa i odbierał głos, zwłaszcza gdy Krzaklewski próbował przypomnieć weto Kwaśniewskiego do ustawy odbierającej przywileje emerytalne funkcjonariuszom PRL. Na koniec oświadczył: "Skutecznie uniemożliwił mi pan zadanie dalszych pytań" i zakończył program.
Przeciwko arogancji dziennikarza, podawaniu przezeń fałszywych danych i informacji zaprotestowała telewizyjna "Solidarność", ministrowie, posłowie i rzecznik rządu.
- Sam nie wiem, co się stało. Dziennikarza poniósł temperament, może nerwy, może nie wytrzymał napięcia - przepraszał jeszcze tego samego wieczora dyrektor Jedynki Sławomir Zieliński. Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak mogło dojść do takiego skandalu, skoro wcześniej TVP starannie dobrała skład dziennikarzy wytypowanych do przeprowadzenia wywiadów z pretendentami do prezydenckiego fotela. Właśnie z tego powodu zrezygnowała z usług dziennikarza Radia Zet Krzysztofa Skowrońskiego, który dotąd w tym paśmie prowadził rozmowy z politykami. Zastanawiano się wówczas, czy nie stało się tak właśnie dlatego, że Skowroński - jako dziennikarz spoza TVP - mógłby zadawać niewygodne pytania. - Nic podobnego - zarzekała się telewizja.
Zachowanie Gembarowskiego odbiło się szerokim echem. Zaprotestowali inni dziennikarze skupieni w telewizyjnym kole Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, którzy sposób przeprowadzenia wywiadu określili jako "urągający zasadom profesjonalizmu". Ich zdaniem taka rozmowa nie byłaby możliwa, gdyby nie atmosfera przyzwolenia, jaka panuje w kierownictwie telewizji. Pięć dni później Rada Etyki Mediów uznała, że rozmowa Gembarowskiego "była całkowicie nieprofesjonalna i naruszała podstawowe standardy moralne".
TVP: wyjaśniamy, wyjaśniamy...
Dlaczego mimo jasnych reguł, które przypomniano przed wyborami, doszło do takich incydentów? - Biorąc pod uwagę, że miesięcznie produkowanych jest 9 tys. godzin programów i liczbę dziennikarzy zatrudnionych lub współpracujących z TVP w skali całego kraju, to 4 czy 5 nagannych zachowań stanowi zaledwie ułamek promila. Choć oczywiście nie jesteśmy zadowoleni, że takie incydenty miały miejsce - odpowiada Janusz Cieliszak, rzecznik zarządu TVP.
Do tej pory żaden bohater wyborczych incydentów nie stracił pracy. Robertowi Samotowi "zwrócona została uwaga na niestosowność takich działań, ale ponieważ jest on współpracownikiem TVP, konsekwencje służbowe nie mogą być wobec niego wyciągnięte. W przypadku ponownego naruszenia zasad współpraca z nim zostanie rozwiązana" - napisał prezes TVP do szefa KRRiTV. Na razie telewizyjna agencja, z którą Samot współpracował, postanowiła nie korzystać z jego usług.
Karwowski i Komorski do czasu wyborów zostali zawieszeni w obowiązkach i otrzymali zakaz pojawiania się na antenie, dopóty, dopóki telewizyjna Komisja Etyki nie oceni ich zachowania.
Sprawę dyrektora Brodowskiego bada Biuro Kontroli TVP i Biuro Programów Regionalnych.
Pracy nie stracił również Gembarowski. Na razie został zawieszony do czasu wyjaśnienia sprawy przez telewizyjną Komisję Etyki i wysłany na urlop. Dyrektor Zieliński informuje, że codziennie do telewizji przychodzi ponad setka listów z... gratulacjami dla odważnego dziennikarza.
Konsekwencji nie poniósł żaden z przełożonych i raczej nie należy się spodziewać, że poniesie je w przyszłości. Krajowa Rada, która miała nieraz okazję, by zaapelować do TVP o stosowanie właściwych proporcji, w czasie kampanii z boku przyglądała się rozwojowi sytuacji i postanowiła poczekać z oceną na finał wyborów. Równocześnie ta sama Rada jeszcze w czasie kampanii, ale już w innej sprawie wykazała zaskakującą sprawność i zaangażowanie. Kiedy sztab Krzaklewskiego przekroczył limit płatnych reklamówek wyborczych, co skrupulatnie podliczył sztab Kwaśniewskiego dokładnie w tym samym dniu, co Departament Reklamy KRRiTV, jej sekretarz Włodzimierz Czarzasty nie czekał do 9 października, ale niezwłocznie powiadomił o fakcie Państwową Komisję Wyborczą.
Nie skarżył się tylko jeden
Sprzeciw wobec nierównego traktowania kandydatów przez telewizję publiczną połączył aż pięciu rywali do prezydenckiego fotela. W połowie września pięć prawicowych sztabów zarzuciło TVP promowanie tylko jednego kandydata - Kwaśniewskiego. Dzień wcześniej czworo członków Rady Programowej TVP, m.in. Robert Tekieli i Wojciech Wencel, zawiesiło swe uczestnictwo w tym organie z powodu "zaangażowania się TVP po stronie Aleksandra Kwaśniewskiego". Zarzuciło również TVP tendencyjny dobór dziennikarzy, którzy prowadzić będą programy wyborcze, a w przeszłości byli czynnie zaangażowani po stronie prezydenta oraz w budowanie niekorzystnych wizerunków jego rywali.
Władze TVP nie zmieniły jednak swej polityki. Już kilka dni później wykorzystały do kampanii wyborczej letnie igrzyska w Sydney, na które wybrał się Kwaśniewski. W sportowych programach pokazano, jak prezydent udziela wskazówek przed kolejnym meczem, wizytuje wioskę olimpijską, macha z trybun, a potem w specjalnym studiu olimpijskim podsumowuje kondycję polskiego sportu. Nie zareagowała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, ale zabrała głos Państwowa Komisja Wyborcza. "TVP w okresie kampanii powinna unikać prezentacji w swoich audycjach kandydatów na prezydenta pełniących funkcje publiczne, jeżeli prezentacje te nie dotyczą wykorzystywanych przez nich funkcji" - oświadczyła.
Nawet ci kandydaci, którzy nie przyłączyli się do protestu, nie byli zadowoleni z pracy TVP. Już w sierpniu Janusz Korwin-Mikke zaskarżył telewizję do sądu i wygrał proces, bo dziennikarze przypisali mu nieprawdziwą wypowiedź. Niezadowolony był także - dość wstrzemięźliwy w atakach na TVP - komitet Andrzeja Olechowskiego. Już po wyborach szef jego sztabu Maciej Jankowski w jednym z programów zakwestionował słowa dziennikarza, który powiedział, że 8 października Polacy wzięli los w swoje ręce. - Los Polski w swoje ręce postanowiła wziąć telewizja - oświadczył Jankowski.
Zbieżne plany prezydenta i TVP
Jednym z najistotniejszych zarzutów stawianych publicznej stacji było ograniczenie czy nawet celowe unikanie debaty publicznej, która powinna towarzyszyć każdej kampanii wyborczej.
Telewizja w obronie przytaczała taki argument: - To nie od nas zależy, że kandydatów jest trzynastu. Chcieliśmy zapraszać do programów tylko pięciu najpopularniejszych kandydatów, ale nie zgodziła się reszta, a PKW nie wykluczyła, że przyzna im rację.
Przypomnijmy, że debaty publicznej domagali się wszyscy najpoważniejsi kandydaci z wyjątkiem Kwaśniewskiego, którego strategia wyborcza nie przewidywała takiego spotkania przed pierwszą turą. Również w tym przypadku plany sztabu prezydenta i władz telewizji okazały się zbieżne i w rezultacie - tak jak chciał prezydent - poważnej debaty między najważniejszymi kandydatami nie było.
Nie można jednak zarzucić TVP całkowitego ignorowania faktów niewygodnych dla prezydenta. Kompromitujące taśmy z Kalisza stały się czołówką "Wiadomości", a w "Monitorze Wiadomości" rozprawiano na ten temat dwukrotnie. Realizując zresztą zapowiedź prezydenta, TVP wyemitowała po wyborach kaliski film w całości, choć pokazywał on to samo, co wcześniej ujawnili już konkurenci. Nie oznacza to bynajmniej, że dziennikarze analizowali zachowanie prezydenta i jego otoczenia. Dyskusja dotyczyła najpierw sensu prowadzenia kampanii negatywnej, którą film z Kalisza wywołał, a potem ubolewano nad skutkami ujawnienia kompromitujących taśm. - Czy nie zaszkodzi to stosunkom państwo - Kościół? - dopytywała dziennikarka "Monitora". Pytania, jak ocenić osoby, które gesty papieża parodiowały i dlaczego prezydent zwleka z decyzją w sprawie dymisji Marka Siwca, nie padły.
Najniższy poziom
Niektórzy kandydaci niezadowoleni byli także z prezentacji ich oferty w autorskich audycjach TVP. Co prawda w "Forum wyborczym" do głosu dopuszczono przedstawicieli sztabów wyborczych, ale już "Tygodnik wyborczy Jedynki" zdominowały spory ekspertów. Ci bardziej skupiali się na prezentacji własnych opinii niż analizie poglądów polityków. Pojawiły się więc sugestie, że media powinny dokonywać wstępnej selekcji i poświęcać czas przede wszystkim liczącym się kandydatom. - A według jakich kryteriów powinno się przeprowadzać taką selekcję? Według poparcia w sondażach? Tym samym prezentowanie wyników badań opinii publicznej stałoby się decyzją polityczną - protestuje prof. Andrzej Rychard z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Zauważa, że takie decyzje prowadzić by mogły do paradoksalnych sytuacji i do grupy egzotycznych kandydatów trzeba by zaliczyć także Lecha Wałęsę. - Konieczność prezentowania wszystkich kandydatów jest niestety jednym z kosztów demokracji. Ale jest on nieporównywalnie mniejszy niż możliwość wybierania przez dziennikarzy według własnych kryteriów tych kandydatów, którzy powinni być ich zdaniem eksponowani - dodaje prof. Rychard.
Niektórzy proponują daleko idące zmiany przynajmniej w sposobie prezentacji bezpłatnych audycji wyborczych. Tym bardziej że niektóre nie zdołały zgromadzić przed telewizorami nawet 500 tys. widzów. - To dobry moment, by zastanowić się nad tym, jak uatrakcyjnić te bloki. To, co oglądaliśmy w czasie kampanii, tworzyło kakofonię. Było męczące dla wyborców i mało korzystne dla samych kandydatów, skoro oglądalność audycji była niska - mówi prof. Lena Kolarska-Bobińska, dyrektor Instytutu Spraw Publicznych. Proponuje ona dyskusję nad tym, czy wszystkim komitetom wyborczym powinna przysługiwać jednakowa ilość czasu i czy ich audycje powinny być prezentowane w blokach czy raczej powinno się je rozbić na kilka części, by nadawać je w różnych godzinach. - Wiem, że powstanie dylemat nad sprawiedliwym podziałem czasu, ale ważniejsza jest chyba kwestia jakości programów i funkcja, jaką powinny one spełniać, a której w tej kampanii, jak się okazało, nie spełniły - mówi dyrektor ISP.
Za ocenę telewizji publicznej zabrali się również politycy i to z obu stron. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe zwróciło się właśnie o publiczną debatę w sprawie przekształcenia stacji w "prawdziwie publiczną instytucję". Do podsumowania działalności dzisiejszych władz TVP szykują się także liderzy SLD. Leszek Miller, opierając się na badaniach opinii publicznej i własnych obserwacjach, mówi wprost: - Obecna telewizja jest zbyt prawicowa.
Z punktu widzenia Millera publiczna stacja powinna bardziej przechylić się w lewą stronę. Trudno sobie jednak wyobrazić, że publiczną stację można jeszcze bardziej upartyjnić i obowiązujące dziś standardy obniżyć. Kampania wyborcza dowiodła, że już teraz osiągnęły poziom najniższy z możliwych do zaakceptowania.
Luiza Zalewska | Ustawa o radiofonii i telewizji sprzed ośmiu lat określiła wyraźnie, co należy do zadań publicznej telewizji. Z dziewięciu artykułów precyzujących jej podstawowe powinności w czasie kampanii wyborczej najważniejsze wydają się cztery: odpowiedzialność za słowo, rzetelne ukazywanie różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Miniona kampania dała aż nadto przykładów, że właśnie te cztery artykuły TVP zdarzało się lekceważyć.Za ocenę telewizji publicznej zabrali się politycy i to z obu stron. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe zwróciło się właśnie o publiczną debatę w sprawie przekształcenia stacji w "prawdziwie publiczną instytucję". Do podsumowania działalności dzisiejszych władz TVP szykują się także liderzy SLD. |
Nowy prezes Sklejki Pisz, były wojewoda suwalski, wprowadza nowe porządki
Duże wymagania w duchu życzliwości
ZDJĘCIA PIOTR KOWALCZYK
IWONA TRUSEWICZ
Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r.
Decyzję ministra Andrzeja Chronowskiego o swoim powołaniu zakomunikował dotychczasowemu prezesowi Janowi Muzyce sam - jako przewodniczący rady nadzorczej. Następnie zakazał wpuszczania byłego prezesa na teren fabryki.
Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia, do prawie 5000 zł brutto. Zanim Potaś został przewodniczącym związku, był ślusarzem kotłowym. Za poprzedniego prezesa zarabiał średnią z sześciu miesięcy ze swojego ostatniego miejsca pracy, czyli ponad 2000 zł.
Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W ciągu czterech miesięcy urzędowania odwiedził USA, Danię, Szwecję i Norwegię. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie.
Odwołanie przez telefon
Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki. Zatrudnia ponad 890 osób. Ma około 26 procent udziału w rynku, prawie 65 proc. produkcji sprzedaje za granicą. Każdy rok przedsiębiorstwo kończyło z zyskiem. Średnia płaca wynosiła 2700 zł. W piskim bezrobociu (ponad 30 proc.) i ubóstwie Sklejka była wyspą z innej bajki.
Od połowy czerwca 2000 r. fabryka jest jednoosobową spółką skarbu państwa. Prezes Muzyka miał podpisany z ministerstwem skarbu kontrakt na dwa lata. Potem zamierzał odejść na emeryturę. W przemyśle drzewnym przepracował pół wieku, w Sklejce - 30 lat.
- Kiedy zapytałem pana Podczaskiego o dokument odwołania, powiedział, że miał w mojej sprawie telefon z Warszawy, a akt odwołania znajduje się w ministerstwie - mówi Jan Muzyka
Były prezes nie ukrywa, że zabolał go sposób, w jaki został potraktowany. Odwołanie przez telefon, brak uzasadnienia oraz zakaz wejścia do fabryki, którą z sukcesem kierował przez całe dorosłe życie. I która była całym jego życiem.
Kiedy odchodził, Sklejka miała ponad 4,4 mln zł zysku brutto (dane za dziesięć miesięcy 2000 roku). Do końca roku zysk zmalał do 3,85 mln zł.
- Wyniki spółki za pierwsze dwa miesiące nie są najlepsze. Są gorsze niż w roku ubiegłym. Rada analizuje, czy jest to tylko wpływ silnego złotego - mówi Marek Ziemiecki, przewodniczący rady nadzorczej Sklejki.
Od wojewody do prezesa
Paweł Podczaski, 38-letni prawnik z Ełku, był ostatnim wojewodą suwalskim z nadania AWS. Jako wojewoda urzędował niecały rok 1998. W ciągu pierwszych czterech miesięcy wymienił ośmiu z dziewięciu dyrektorów wydziałów urzędu wojewódzkiego, mianował nowego dyrektora generalnego; odwołał dyrektora biblioteki wojewódzkiej, kuratora i wicekuratora oświaty, dyrektora Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich, kierownika Urzędu Rejonowego w Giżycku, dyrektora Wojewódzkiej Kolumny Transportu Sanitarnego, dyrektora samodzielnego ZOZ w Olecku. Zmienił przedstawicieli w radzie Euroregionu Niemen, dyrektora ZOZ w Piszu i dyrektora Wojewódzkiego Zespołu Pomocy Społecznej. Po likwidacji województwa Paweł Podczaski został radnym sejmiku województwa warmińsko-mazurskiego.
W czerwcu 2000 r. Sklejka została przekształcona w spółkę skarbu państwa. Ówczesny minister Emil Wąsacz zawarł z dyrektorem Muzyką kontrakt. Paweł Podczaski został przewodniczącym rady nadzorczej firmy. 16 sierpnia ministrem skarbu został Andrzej Chronowski. W połowie listopada Paweł Podczaski otrzymał z ministerstwa powołanie na prezesa Sklejki Pisz SA.
- Osobiście pragnę, aby Sklejka była najlepszym zakładem branży w kraju, bo za jej wyniki finansowe, w przeciwieństwie do pracowników, odpowiadam całym swoim majątkiem. Najważniejszy problem to pogodzenie konieczności obniżania kosztów firmy z zachowaniem miejsc pracy - mówi o filozofii zarządzania nowy prezes.
Na początek zmniejszył o połowę liczbę stanowisk kierowniczych. Ci, którzy zostali, mają więcej obowiązków, a zarabiają mniej. Dzięki temu firma odniesie "wymierne korzyści finansowe". Prezes zatrudnił pełnomocnika ds. public relations i wdrażania ISO. Zapowiada dwukrotne wzmocnienie działu informatyków, prawnego i marketingu.
Ciężka praca związkowca
Jacek Potaś nie widzi nic niestosownego w swoich zarobkach. Potwierdza ich wysokość. Siada na krześle pod ścianą, na której króluje krzyż, sztandar z orłem w koronie oraz paprotka, i argumentuje: - Podwyżka wiąże się z tym, że będziemy zmieniać układ zbiorowy pracy. Gdyby szef drugich związków był na etacie, miałby takie same pobory, czyli prawie dwie średnie zakładowe.
- To ciężka i odpowiedzialna praca, która musi być doceniana i odpowiednio wynagradzana - tłumaczy podwyżkę prezes.
Zofia Turska, przewodnicząca ZZ Pracowników Sklejki, nie jest na etacie związkowym. W fabryce pracuje od 28 lat. Jest behapowcem.
- Nowy prezes ignoruje mnie i nasz związek. Utrudnia nam działalność, narusza ustawę o związkach. Pan Potaś ma wejście do prezesa w każdej chwili. Ja od 16 lutego usiłuję się umówić na spotkanie, ale bezskutecznie - opowiada Zofia Turska.
- Oba związki traktuję jednakowo. Natomiast nastawienie pani Turskiej oceniam nieprzychylnie. Duże wymagania, ale w duchu życzliwości, charakteryzują moje kontakty z panem Potasiem. Jego wynagrodzenie jest porównywalne z wynagrodzeniem związkowców w innych zakładach, np. Daewoo Ełk - mówi prezes.
- Moje pobory określa układ zbiorowy. Są to dwie średnie zakładowe, co daje ok. 3400 zł brutto. Jednak w większości polskich firm szef związków zarabia mniej, bo średnie swoje pobory z ostatniego miejsca pracy - tłumaczy Tadeusz Durko, szef Solidarności w ełckich zakładach.
O byłym wojewodzie przewodniczący Durko ma wyrobione zdanie.
- Pana Podczaskiego znam dobrze i dziwiło mnie entuzjastyczne nastawienie Jacka do nowego szefa - wspomina.
Zdecydowanie się odcinamy
Przed Wigilią prezes Podczaski spotkał się na opłatku z załogą.
- Obiecał, że nie będzie zwalniał, zwiększy zatrudnienie i produkcję. 30 grudnia wypowiedzenia dostało 15 osób z działu ochrony. Dział został zlikwidowany - mówi Zofia Turska.
W styczniu wypowiedzenia dostały 34 osoby na stanowiskach kierowniczych. Części zaproponowano inne stanowisko, innym tylko obiecano.
- Upomniałam się o nich na ogólnym zebraniu. Ludzie czekają, nie wiedzą, co z nimi będzie. Powiedziałam, że są psychicznie wyczerpani czekaniem - opowiada szefowa związków.
Prezes Podczaski wezwał do siebie siedem osób będących na wypowiedzeniach. Własnoręcznie napisały one oświadczenia: "Ja niżej podpisany/podpisana oświadczam, że zdecydowanie odcinam się od działań i pomówień pani Zofii Turskiej, a mój stan psychofizyczny w pełni pozwala mi na wykonywanie powierzonych obowiązków służbowych".
- Takie metody to były w latach pięćdziesiątych - komentują pracownicy.
- Pani Turska oświadczyła publicznie, że siedem osób będących na wypowiedzeniach jest w takim stanie psychofizycznym, że nie są zdolne do pracy. Jako pracodawca byłem zobowiązany natychmiast skonfrontować tę informację z rzeczywistością. Ludzie stwierdzili, że to pomówienia, że nie upoważnili pani Turskiej do takich wypowiedzi - wyjaśnia prezes.
Na temat pani przewodniczącej prezes ma dużo informacji. Nie zawsze sprawdzonych.
- Pani Turska jest w lokalnych władzach SLD - informuje prezes.
- Nie należę do żadnej partii - prostuje Zofia Turska.
Trudny proces analityczny
W listopadzie pięcioosobowa rada nadzorcza Sklejki poprosiła nowego prezesa o przedstawienie planu działania. Jak mówi jeden z członków rady, w styczniu zarząd przedstawił plan "cząstkowy", a na posiedzeniu 13 marca "znów plan nie został przedstawiony w całości".
- Takiego dokumentu jak plan perspektywiczny nie tworzy się na kolanie, to wymaga czasu, bardzo szerokich analiz rynku. Takie plany są trudnymi procesami analitycznymi - wyjaśnia prezes Podczaski.
Jego zdaniem, kierowanie firmą nie może ograniczyć się do siedzenia za biurkiem, "jak było za poprzednika". "Dotychczasowy Prezes od kilku lat spełniał wymogi przejścia na emeryturę. Wyniki finansowe zakładu pogarszały się z roku na rok o sto procent w porównaniu do roku poprzedniego" - napisał o poprzedniku nowy prezes.
Sprawdziłam: w 1997 r. Sklejka miała zysk brutto 4,1 mln zł, w 1998 r. - 3,8 mln zł, w 1999 r. zysk wzrósł ponad dwukrotnie - do 8,1 mln zł, w 2000 r. wyniósł 3,8 mln zł (za 10 ostatnich miesięcy poprzedniego prezesa - 4,4 mln zł).
Janusz Krynicki, dyrektor w Agencji Prywatyzacji, która od stycznia sprawuje nadzór właścicielski nad Sklejką w imieniu ministra skarbu:
- Doszły do nas sygnały i krytyczne uwagi na temat tego, co dzieje się w Sklejce. Sprawdzamy ich wiarygodność. Planujemy być na posiedzeniu rady nadzorczej w kwietniu.
Załoga Sklejki nie dostała premii motywacyjnej za marzec. Po raz pierwszy od wielu miesięcy. - | Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r. Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia.
Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki.
Potaś nie widzi nic niestosownego w swoich zarobkach.
Zofia Turska, przewodnicząca ZZ Pracowników Sklejki- Nowy prezes ignoruje mnie i nasz związek. - opowiada.- Oba związki traktuję jednakowo - mówi prezes.
pięcioosobowa rada nadzorcza Sklejki poprosiła nowego prezesa o przedstawienie planu działania. zarząd przedstawił plan "cząstkowy".
Janusz Krynicki, dyrektor w Agencji Prywatyzacji, która od stycznia sprawuje nadzór właścicielski nad Sklejką w imieniu ministra skarbu:
- Doszły do nas sygnały i krytyczne uwagi na temat tego, co dzieje się w Sklejce. Sprawdzamy ich wiarygodność. |
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu
Wojna na dole
JÓZEF MATUSZ
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni.
Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD.
- To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski.
Legitymacja SdRP 001
Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy.
Wierzyła w partię
Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada.
Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach.
W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem.
- Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi.
Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem
W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi.
- To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego.
Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii.
- Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień.
Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu.
- To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty.
Kozioł ofiarny
Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy.
Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł.
Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł.
Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł.
Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD.
- Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens.
Z przykrością konstatujemy
Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł.
W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali.
Zrobiono ze mnie złoczyńcę
Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje.
Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi.
Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać. | Sąd Krajowy SLD podtrzymał wyrok Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie, który wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni, gdyż zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD.
Zbigniew Kozioł jako skarbnik powiatowego SLD dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa. Istnienie nieprawidłowości potwierdziła kontrola Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzona przez komisję rewizyjną. Koziołowi nie podobało się również zachowanie posła Wiesława Ciesielskiego broniącego podejrzanych w aferze mieleckiej. Maria Mazur i Zbigniew Kozioł sprzeciwili się także kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego.
Sprawa Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła pokazuje konflikt między młodymi działaczami a weteranami w dębickim SLD. |
IRIDIUM
Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem
Osiągnięcie zamienione w porażkę
IRIDIUM
ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.
Sukces techniczny - finansowa katastrofa
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.
Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.
Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.
Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?
Mało abonentów, małe przychody
Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.
Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.
Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.
Zignorowanie GSM
Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.
Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.
Inne sieci
Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
"Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.
Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji. | Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu, dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. |
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie
Optymistyczny początek wieku
WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK
Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji.
Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r.
Założenia i czynniki zewnętrzne
Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach.
Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi.
W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej).
Prognoza do 2010 roku [1]
Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego.
Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej.
Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich.
Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji.
Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010.
Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych.
Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej.
Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie.
PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE.
Konkluzje i zagrożenia
Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.
Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk.
[1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432 | Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB, gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Na następne 10 lat prognozuje się utrzymanie wysokiego wzrostu eksportu, spadek inflacji i bezrobocia.
W prognozie założono, że ok. 2004 roku Polska wejdzie do Unii Europejskiej, a sytuacja będzie korzystniejsza niż obecnie.
Prognoza zakłada wysokie tempo wzrostu PKB, wysoką skłonność do inwestowania, początkowe osłabienie dynamiki wzrostu spożycia z dochodów osobistych i powrót do poziomu 5-6%.
Tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wysokie. Wzrost konkurencyjności produkcji krajowej spowoduje spowolnienie importu.
Stopa bezrobocia początkowo wzrośnie, po 2000 roku będzie maleć.
Nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych.
Prognoza zakłada długotrwały wzrost gospodarczy, ale i poważane zagrożenia. |
PFRON
Na upadku Polisy stracą inwalidzi
Polisa ostatniego frajera
Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. Od 1995 roku kolejnych czterech prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Za skandal z Polisą nikt nie poniósł odpowiedzialności.
W akcje Polisy Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. PFRON dwukrotnie otrzymał dywidendę: ok. 93 tysiące zł w 1996 roku i 210 tysięcy zł w 1997 roku, stracił jednak niemal cały zaangażowany kapitał.
- Powtórzono numer z Agrobankiem, tylko na mniejszą skalę - mówi długoletni pracownik PFRON. - W Agrobanku utopiliśmy 24 miliony złotych i pieniądze te wypłynęły do osób prywatnych w postaci nietrafionych kredytów. Tu schemat był podobny. Polisa cały zysk przeznaczała na dywidendę zamiast inwestować.
W 1995 roku wybuchł skandal, gdy okazało się, że akcje Polisy po preferencyjnej cenie kupili byli prominentni działacze PZPR oraz Jolanta Kwaśniewska i Maria Oleksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zapowiadał wówczas, że państwo wycofa swoje kapitały z Polisy. Tymczasem akcje Polisy sprzedała jedynie Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Pozostałe państwowe agendy: Agencja Rozwoju Gospodarczego (kupiła akcje po 7,20 zł) i PFRON nie mogły się z nimi rozstać, choć już w 1996 roku Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że inwestowanie państwowych pieniędzy w Polisę było niegospodarne, niecelowe i bardzo ryzykowne. Analitycy giełdowi zwracali uwagę, że przy pozyskiwaniu kapitału Polisa stosuje metodę przypominającą łańcuszek świętego Antoniego, zwaną również strategią "ostatniego frajera". Polegała ona na ciągłym emitowaniu nowych serii akcji - nowi akcjonariusze utrzymywali starych. W gronie "frajerów" znalazł się m.in. PFRON.
Czy na inwestycji w papiery Polisy PFRON mógł kiedykolwiek zarobić? Nie, gdyż akcje kupiono za drogo. Można je było jednak korzystnie sprzedać na wiosnę 1997 roku, gdy Polisa miała na giełdzie swoje pięć minut. 5 maja 1997 roku, po miesiącu nieustannego wzrostu, kurs wynosił 9 złotych 40 groszy. Później zaczął gwałtownie spadać.
W ciągu rekordowego tygodnia przeszło z rąk do rąk zaledwie 357 tysięcy akcji Polisy (niewiele wobec 600 tysięcy pozostających w dyspozycji Funduszu). Aby nie doprowadzić do załamania kursu, PFRON mógł sprzedawać akcje małymi transzami. Mógł, ale nie chciał.
- Zamówiłem w firmie zewnętrznej ekspertyzę dotyczącą ewentualnej sprzedaży akcji Polisy - mówi poseł SLD Roman Sroczyński, prezes PFRON w latach 1996-1997. - Opinia była taka, żeby poczekać na wybory, które spowodują ożywienie na giełdzie. Potraktowałem tę sugestię poważnie. Obawiałem się, że jeśli ceny pójdą w górę, pojawią się zarzuty, że sprzedałem akcje za tanio.
W 1997 roku Roman Sroczyński zasiadał w radzie nadzorczej Polisy i za udział w posiedzeniach otrzymywał wynagrodzenie. Złożył rezygnację, gdy został posłem. Jego poprzednik, Karol Świątkowski (który zadecydował o kupnie akcji) wyjaśniał, że PFRON chciał mieć prawo głosu w radzie nadzorczej jakiejś firmy ubezpieczeniowej, a oferta Polisy była najlepsza. Polisa miała ubezpieczać pożyczki udzielane zakładom pracy chronionej oraz kredyty dla inwalidów na zakup samochodów.
"Są głosy, że Fundusz powinien bieżące nadwyżki biernie trzymać na rachunku NBP. Stanowczo sprzeciwiam się temu. To właśnie byłaby niegospodarność. Nieobracanie tymi pieniędzmi oznaczałoby utratę korzyści. Wolnymi środkami publicznymi trzeba zarządzać aktywnie, ale nie narażając ich na ryzyko nieudanej inwestycji" - napisał Roman Sroczyński w oświadczeniu opublikowanym w listopadzie 1996 roku na łamach "Gazety Wyborczej". Dziś jest jednak zdania, że PFRON nie powinien prowadzić działalności gospodarczej.
Ciszej nad tą trumną
Włodzimierz Dobrowolski, który w grudniu 1997 objął stanowisko prezesa PFRON, nie miał szans na sprzedanie akcji Polisy po cenie zbliżonej do ceny zakupu. Mógł jednak odzyskać połowę kapitału. W 1998 roku było już wiadomo, że Polisa ma poważne kłopoty.
- Liczyłem na to, że Kredyt Bank wejdzie do Polisy jako inwestor strategiczny i akcje pójdą w górę - tłumaczy Włodzimierz Dobrowolski. - Gdybym je sprzedał po 4 złote, zostałbym oskarżony o niegospodarność. Udało mi się sprzedać udziały w dziesięciu spółkach, które uzyskaliśmy w drodze konwersji zadłużenia.
Waldemar Flugel, który zastąpił Dobrowolskiego w lipcu 1999 roku, mógł sprzedać akcje Polisy po 3 złote, ale również nie podjął takiej próby. Obecnie PFRON traktuje temat Polisy jako tabu w myśl zasady "ciszej nad tą trumną". Rzecznik prasowy Krzysztof Perkowski, odsyła po informacje do Elżbiety Supy, dyrektor Wydziału Finansowego PFRON, która konsekwentnie odmawia rozmowy z "Rzeczpospolitą". Pytania, które wysłaliśmy faksem 27 października, do dziś pozostały bez odpowiedzi. Nie dowiedzieliśmy się, co PFRON ma zamiar zrobić z akcjami Polisy i czy istnieją jakiekolwiek porozumienia dotyczące ubezpieczania osób niepełnosprawnych, wiążące Fundusz z tą firmą.
W 1995 roku PFRON podpisał z Polisą porozumienie o współpracy. Planowano utworzenie grupy kapitałowej ubezpieczającej m.in. zakłady pracy chronionej. PFRON zlecił spółce Biuro Informacji Bankowej (BIB) przygotowanie, kosztem ponad 100 tysięcy złotych, wniosku o licencję dla towarzystwa ubezpieczeniowego.
- Opracowaliśmy wniosek o utworzenie towarzystwa ubezpieczeniowego z przewagą kapitału PFRON, ale bez udziału Polisy - zapewnia Ryszard Maluta, wiceprezes Biura Informacji Bankowej.
Czy decydował Świątkowski
W 1995 roku wartość rynkową swoich akcji, nie notowanych wówczas na giełdzie, Polisa szacowała na 20,67 zł za sztukę. Ówczesny prezes PFRON, Karol Świątkowski, utrzymywał, że kupowanie akcji po 8 złotych to znakomity interes. PFRON nie przeprowadził własnej kalkulacji wartości akcji i przyjął za dobrą monetę znacznie zawyżone prognozy zysku.
Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". Na zakup akcji Polisy zgodziła się rada nadzorcza Funduszu, której przewodniczył wiceminister pracy w rządzie Józefa Oleksego, Adam Gwara (PSL). Ministrem pracy był wówczas Leszek Miller.
- W 1995 roku wydawało się nam, że jest to transakcja opłacalna i tak z pewnością było - mówi Adam Gwara. - Tak przynajmniej wynikało z dokumentów, które przedstawił nam zarząd. Nie mieliśmy powodów nie ufać zarządowi. Fundusz dysponował wówczas bardzo dużą nadwyżką, którą trzeba było jakoś zagospodarować.
Nadwyżkę bilansową - 136 mln złotych - wykreowano sztucznie. PFRON znacznie ograniczył pomoc dla zakładów pracy chronionej, argumentując, że nie ma na to pieniędzy. Iwona Czekałowska, w 1995 roku dyrektor Wydziału Prezydialnego PFRON, w liście do ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni (gabinet Józefa Oleksego) wyjaśniała, że wybierając Polisę, Fundusz kierował się jej bardzo dobrymi wynikami finansowymi oraz ekspertyzami "wybitnych znawców rynku ubezpieczeniowego". Do dziś owi wybitni eksperci pozostają anonimowi, ich analiz nie udostępniono nawet kontrolerom NIK.
W sierpniu 1996 roku Iwona Czekałowska została prezesem Normiko Holding, spółki założonej przez PFRON. Po kontroli w Normiko, w marcu 1998 r., NIK skierowała do prokuratury doniesienie, w którym jest mowa o 11 przestępstwach i stratach spółki przewyższających 2,5 mln zł.
Potrzebna nowelizacja
PFRON posiada udziały i akcje w co najmniej stu podmiotach gospodarczych. Najczęściej są to udziały niewielkiej wartości, ale zdarzają się również większe pakiety, np. 21 111 akcji Polifarbu Cieszyn SA warte jest ponad 118 tysięcy złotych. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Gdyby Sejm zaakceptował rządowy projekt nowelizacji ustawy, PFRON musiałby zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku.
Leszek Kraskowski, Mariusz Przybylski | Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych posiada obecnie 600 tys. akcji bankrutującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. PFRON kupił akcje cztery lata temu po 8 zł za sztukę, za łączną kwotę 4,8 mln zł. Wczoraj giełdowa cena akcji wynosiła zaledwie 36 groszy. Mimo że już w 1996 roku NIK stwierdziła, że inwestowanie państwowych pieniędzy w spółkę było niegospodarne, żaden z kolejnych prezesów PFRON-u nie zdecydował się sprzedać akcji. Polisa natomiast, zamiast inwestować, przeznaczała cały zysk na dywidendę. PFRON ma dzisiaj udziały i akcje w ponad stu podmiotach gospodarczych. Rząd chce jednak zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Jeśli Sejm na to przystanie, PFRON będzie musiał zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku. |
ROZMOWA
Jan Litwiński, prezes Polskich Linii Lotniczych LOT
Wystarczą trzy lata
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Rz: Od ubiegłego roku Polskie Linie Lotnicze LOT mają inwestora strategicznego - SAir Group, właściciela szwajcarskich linii lotniczych Swissair. Czy pozyskanie takiego partnera ograniczyło się tylko do dopływu gotówki dla firmy, czy też zmienia coś w zarządzaniu firmą?
JAN LITWIŃSKI: W liczącej dziesięć osób radzie nadzorczej PLL LOT zasiada trzech przedstawicieli SAir Group. Jest to pośredni sposób wpływania na nasze decyzje. Wiele bieżących decyzji podejmujemy wspólnie, bo jest to nie tylko alians kapitałowy, ale i strategiczny, którego celem jest umocnienie naszej pozycji konkurencyjnej. Oznacza to konieczność koordynacji także m.in. działalności handlowej, planów rozwoju połączeń. Poza 37,6 proc. akcji, jakie posiada SAir Group, i kwotą ok. 150 mln USD, która dzięki temu wpłynęła na konto przedsiębiorstwa, LOT stał się od 1 stycznia tego roku członkiem aliansu Qualiflyer Group (QFG). Jedną z podstawowych jego zasad jest zachowanie odrębności każdego z członków. Wynika to ze specyfiki danego rynku i pozycji, jaką ma w swoim kraju każdy przewoźnik współtworzący QFG.
Co to daje klientom LOT?
Od sezonu zimowego 2000/2001 zostaną ujednolicone systemy rezerwacyjne LOT i pozostałych członków aliansu, także zasady odprawy pasażerów. W ciągu 24 godzin z wybranych miejsc Polski będzie można zarezerwować miejsce w samolocie na dowolny rejs w sieci QFG. W maju tego roku przyjęliśmy strukturę organizacyjną zbliżoną do struktury u naszych partnerów. Na dostosowanie się do wymogów i procedur obowiązujących w sojuszu mamy trzy lata.
Na rynku wewnętrznym LOT, występujący pod nazwą Eurolot, jest nadal monopolistą, który dyktuje coraz wyższe ceny. Jak wytłumaczyć to, że bilet w jedną stronę na samolot LOT z Warszawy do Szczecina kosztuje 766 zł, a bilet na samolot Ryan Air z Brukseli do Dublina w obydwie strony kosztuje 190 zł?
W Polsce wydano 200 licencji na wykonywanie lotniczych usług pasażerskich i każdy może rozpocząć taką działalność. Dlaczego więc nikt tego nie robi? Dwa lata temu Zbigniew Niemczycki uruchomił połączenia White Eagle do Słupska i do Bydgoszczy. Było o tym bardzo głośno, ale inicjatywa upadła. Blue Sky Carrier próbował latać m.in. do Szczecina, Wrocławia i też nic z tego nie wyszło. Z przewozów pasażerskich na liniach Katowice-Poznań wycofała się Turavia. Upadły loty Tasawi itd. 190 zł za bilet z Brukseli do Dublina jest ceną promocyjną, a cena 766 zł z Warszawy do Szczecina jest ceną według taryfy rocznej, najdroższej, ale dającą najwięcej przywilejów osobie, która bierze udział w programie LOT Voyager. Roczna, normalna taryfa na trasie Bruksela-Dublin wynosi, zgodnie z międzynarodowym systemem IATA, 448 USD, a najtaniej z Warszawy do Szczecina może pan polecieć za 160 zł w weekend.
Czy LOT jest w szczególny sposób chroniony jako flagowy polski przewoźnik?
Każda linia lotnicza chce, aby jej rynek należał w maksymalnym stopniu do niej, i nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. LOT od 20 lat utrzymuje połączenie z Toronto, które jako czarter nie figuruje w żadnym rozkładzie lotów. Władze Kanady nie chcą nam pozwolić na regularną komunikację i tym samym na utworzenie sieci połączeń tranzytowych, na przykład z Toronto do Vancouver itd. Dodam, że aby w Polsce utworzyć linię lotniczą, 51 proc. jej udziałów musi być w rękach polskich. W USA musi to być ponad 70 proc. Nasz rynek lotniczy jest liberalizowany od dziesięciu lat. Do Polski przylatują samoloty pięciu przewoźników niemieckich, którzy nie potrzebują na to zgody rządowej. W umowie lotniczej między Polską a Niemcami zniesiono wszelkie ograniczenia w przewozach regionalnych samolotami poniżej 70 miejsc.
Natomiast czym innym jest kontrola oferowania miejsc pomiędzy głównymi europejskimi portami przesiadkowym - hubami. Rząd polski nie dopuszcza, aby obcy przewoźnicy zwiększali liczbę rejsów, eliminując LOT. Jest to jedyny element kontroli państwa nad dostępem do naszego rynku. Przewoźnicy UE mieli 10 lat na dostosowanie się do zasad otwartej przestrzeni powietrznej. Proces deregulacji skończył się w 1997 r. W linie lotnicze krajów należących do UE wpompowano w tym czasie 14 mld USD subsydiów. British Airlines, Lufthansa, Air France czy Iberia otrzymały od swoich rządów dotacje na umocnienie pozycji rynkowej w momencie, kiedy wejdzie w życie tzw. trzeci pakiet deregulacyjny. My nie dostajemy nic. Nie wymagamy dziesięciu lat na dostosowanie. Dla nas mają to być tylko trzy lata.
Jednym z efektów wejścia SAir Group do LOT jest likwidacja niektórych połączeń, na przykład Warszawa-Bangkok. Które połączenia ma Pan zamiar likwidować, a jakie będą otwierane?
W ubiegłym roku na linii Warszawa-Bangkok ponieśliśmy 4,6 mln USD strat. W sezonie zimowym 2000/2001 przewidujemy całkowitą zmianę sieci połączeń LOT. Zwiększamy liczbę połączeń lotniczych i otwieramy nowe, bezpośrednie, m.in. z Warszawy do Stuttgartu, Bukaresztu, Tallina i Zagrzebia, a także z Gdańska i Poznania do Brukseli oraz ze Szczecina do Kopenhagi. Cały rozkład został przebudowana pod kątem utworzenia w Warszawie hubu.
Co LOT wniósł do Qualiflyera i SAir Group?
Posiadamy nowoczesną i systematycznie modernizowaną flotę. Mamy połowę udziału w pasażerskim ruchu lotniczym w dynamicznie rozwijającym się rynku polskim, a także rozwiniętą siatkę połączeń na wschód.
W skład Qualiflyera nie wchodzi żaden duży przewoźnik amerykański. Tymczasem bez takich powiązań nawet najlepiej zorganizowany alians globalnie nie odgrywa większego znaczenia...
Partnerem strategicznym Qualiflyera na liniach atlantyckich jest American Airlines, z którym Qualiflyer Group zwiększa ostatnio współpracę. Także dla LOT American Airlines jest od kilku lat partnerem strategicznym, z którym mamy porozumienie o wspólnej eksploatacji linii. Jestem członkiem zarządu Qualiflyera i nie widzę zagrożenia z tej strony.
Co jakiś czas pojawiają się pogłoski, że Qualiflyer rozmawia o połączeniu z OneWorld lub Star Alliance.
Jeśli trzeba byłoby połączyć się z innym sojuszem lotniczym, wówczas będziemy występowali jako grupa, a w takiej sytuacji łatwiej jest wynegocjować pewne warunki niż w pojedynkę. W każdej z linii lotniczych tworzących alians Qualiflyer SAir Group ma swoje udziały. Więzi pomiędzy liniami lotniczymi naszej grupy są inne niż pozostałych aliansów na świecie, gdzie nie ma przepływów kapitałowych.
Czy wejście SAir Group do LOT miało wpływ na poprawę kondycji finansowej przedsiębiorstwa?
Dzięki temu łatwiej nam, na przykład, spłacać kredyty zaciągnięte na powiększanie floty o kolejne nowe samoloty, które kupujemy od dziesięciu lat.
LOT eksploatuje 31 maszyn, w tym pięć boeingów 767, które obsługują linie transatlantyckie, piętnaście średniodystansowych boeingów 737, osiem turbośmigłowych ATR-72 i trzy embraery ERJ-145, które obsługują najbardziej rentowne połączenia europejskie. W tym roku kupimy jedenaście nowych samolotów odrzutowych. Do 2003 r. chcemy mieć łącznie 50 samolotów. Dotychczas modernizacja floty kosztowała nas miliard dolarów, bez pomocy państwa (nawet pod postacią gwarancji). Sami zorganizowaliśmy finansowanie tych zakupów. Wymieniliśmy samoloty radzieckie na boeingi. Ostatnio kupujemy 48-miejscowe embraery, które wykorzystujemy do obsługi połączeń z niektórymi metropoliami europejskimi. W przyszłości zastąpimy je na tych trasach większymi samolotami, a embraery zostaną przeniesione na linie mniej uczęszczane.
Firma przechodzi głęboki program restrukturyzacji. Wraz z ekspertami z SAir Group chcemy zwiększać wpływy, przy jednoczesnym zmniejszaniu kosztów, m.in. związanych z finansowaniem floty.
Od dwóch lat LOT wykazuje zyski. Dzięki czemu możliwa jest dobra sytuacja finansowa firmy, która jest obciążona tak dużymi długami?
Dzięki właściwemu zarządzaniu aktywami.
Czy tylko?
Sprzedaliśmy swoje udziały w firmie SITA, zajmującej się od 50 lat obsługą telekomunikacyjną wszystkich linii lotniczych na świecie. SITA skomercjalizowała się, przekształcając się w spółkę EQUANT, do której zostały przeniesione udziały wszystkich należących do niej linii. EQUANT weszła na giełdę. Boom teleinformatycznych spółek spowodował, że za sprzedanie połowy naszych udziałów, które w tej spółce sięgają zaledwie jednego procentu, zyskaliśmy aż 17 mln USD.
Swissair zwiększył ostatnio udziały w Sabenie do 86 proc.. Kiedy nastąpi kolejny etap prywatyzacji LOT?
Uważam, że już należałoby to zrobić. Tego typu decyzje są jednak podejmowane przez właściciela, czyli w naszym przypadku przez Ministerstwo Skarbu Państwa.
Co ma oznaczać kolejny etap prywatyzacji firmy?
Między innymi wejście na giełdę.
Pojawiły się głosy, że może się to odwlec. Dlaczego?
O to proszę zapytać ministrów skarbu i transportu. Zarząd LOT nie widzi ze swej strony powodu, aby hamować przekształcenia przedsiębiorstwa, które są dla niego korzystne. Od wielu lat zabiegałem o prywatyzację. Gdybyśmy sprywatyzowali firmę już w 1994 r., to na pewno przemiany zaszłyby znacznie dalej. Był to akurat okres najszybciej rosnącego popytu na podróże lotnicze. A tak, jesteśmy dopiero na początku tej drogi. Szczęściem dla firmy jest to, że w ogóle doszło do prywatyzacji. Brak przemian własnościowych mógłby zakończyć się zniknięciem LOT z rynku.
Za faworyta do udziału w prywatyzacji PLL LOT był uznawany British Airways. Wygrał jednak SAir Group. Dlaczego?
O wyborze inwestora strategicznego zdecydowała kwota inwestycji. Różnica między ofertami SAir Group i British Airways sięgała kilkudziesięciu milionów dolarów. Oferta Szwajcarów gwarantowała też szybki rozwój LOT i większe korzyści z udziału w QFG niż z udziału w OneWorld, który współtworzy British Airways.
Już dziś, po dokapitalizowaniu przedsiębiorstwa, korzyści te są dla nas odczuwalne. Także te wynikające z udziału LOT w QFG. Chcę jednak podkreślić, że także dotychczasowe umowy z przewoźnikiem brytyjskim o wspólnej eksploatacji linii są dla nas korzystne.
Rozmawiał Krzysztof Grzegrzółka | Rz: Od ubiegłego roku Polskie Linie Lotnicze LOT mają inwestora strategicznego - SAir Group.
JAN LITWIŃSKI: Poza kwotą ok. 150 mln USD, która dzięki temu wpłynęła na konto przedsiębiorstwa, LOT stał się od 1 stycznia tego roku członkiem aliansu Qualiflyer Group (QFG). Na dostosowanie się do wymogów i procedur obowiązujących w sojuszu mamy trzy lata.
LOT jest nadal monopolistą, który dyktuje coraz wyższe ceny.
każdy może rozpocząć taką działalność. cena 766 zł z Warszawy do Szczecina jest ceną według taryfy najdroższej, ale dającą najwięcej przywilejów. najtaniej z Warszawy do Szczecina może pan polecieć za 160 zł.
Czy LOT jest w szczególny sposób chroniony jako flagowy polski przewoźnik?
Nasz rynek lotniczy jest liberalizowany. Natomiast czym innym jest kontrola oferowania miejsc pomiędzy głównymi europejskimi portami przesiadkowym - hubami.
Które połączenia ma Pan zamiar likwidować, a jakie będą otwierane?
Cały rozkład został przebudowana pod kątem utworzenia w Warszawie hubu.
W skład Qualiflyera nie wchodzi żaden duży przewoźnik amerykański.
Partnerem strategicznym Qualiflyera na liniach atlantyckich jest American Airlines.
Qualiflyer rozmawia o połączeniu z OneWorld lub Star Alliance.
Jeśli trzeba byłoby połączyć się z innym sojuszem lotniczym, wówczas będziemy występowali jako grupa.
Czy wejście SAir Group do LOT miało wpływ na poprawę kondycji finansowej przedsiębiorstwa?
łatwiej nam spłacać kredyty zaciągnięte na powiększanie floty.
Dzięki czemu możliwa jest dobra sytuacja finansowa firmy?
Sprzedaliśmy swoje udziały w firmie SITA. Boom teleinformatycznych spółek spowodował, że zyskaliśmy aż 17 mln USD.
Kiedy nastąpi kolejny etap prywatyzacji LOT?
Uważam, że już należałoby to zrobić. Tego typu decyzje są jednak podejmowane przez właściciela, czyli Ministerstwo Skarbu Państwa.
Za faworyta do udziału w prywatyzacji PLL LOT był uznawany British Airways.
O wyborze inwestora strategicznego zdecydowała kwota inwestycji. Oferta Szwajcarów gwarantowała też większe korzyści z udziału w QFG niż z udziału w OneWorld. |
Historyk CIA o najważniejszym szpiegu zimnej wojny
Utracona cześć pułkownika Kuklińskiego
Posiedzenie Układu Warszawskiego w Moskwie, luty 1980 rok. Ryszard Kukliński stoi za generałem Jaruzelskim.
FOT. (C) PAP
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Pułkownik dumnie i otwarcie mówił o tym, co zrobił. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce.
BENJAMIN B. FISCHER
Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego, jakby miało to polityczne znaczenie na skalę narodową. I rzeczywiście odzwierciedlało ono zarówno kontynuację, jak i zmiany zachodzące w polskim krajobrazie politycznym. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu, kiedy Kukliński pierwszy raz po 17 latach przyjechał do Polski, nieomal 10 lat po upadku komunizmu - więcej Polaków (34 proc.) uznawało go za zdrajcę niż za bohatera (29 proc.). Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować. Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego.
Przeciwnicy
Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Po historycznej klęsce generalskie lobby zawarło, jak ujął to jeden z obserwatorów, "dziwne przymierze" z dawnymi działaczami solidarnościowymi przeciwnymi Kuklińskiemu. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach.
Lech Wałęsa, przywódca "Solidarności" i pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Polski, nazwał Kuklińskiego zdrajcą i odmówił ułaskawienia go. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom za rozpoczęcie buntu, który położył kres sowieckiemu imperium. U niektórych Polaków Kukliński swoją postawą budził nieprzyjemne wspomnienia kolaboracji z narzuconym przez Sowietów reżimem. Część lewicy żywiła obawę, że stanie się on ikoną antyrosyjskiej prawicy, a co gorsza, może powrócić do kraju i zaangażować się w politykę.
Urban wypowiada wojnę
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Ryszardzie Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. W 1986 roku Urban był rzecznikiem prasowym rządu PRL. Znany ze swojego sarkastycznego poczucia humoru i ciętego języka, Urban wyróżniał się spośród bezbarwnych biurokratów, którzy rządzili Polską. Był zawsze bojowy i nigdy apologetyczny, nawet kiedy bronił bezprawnego rządu, który zlikwidował pierwszy w bloku sowieckim niezależny związek zawodowy.
Warszawie nie udało się znormalizować lub choćby poprawić stosunków z Waszyngtonem. Wprawdzie Biały Dom zniósł większość sankcji, które nałożył na Polskę w 1981 roku, jednak najpoważniejsze, łącznie z wycofaniem statusu najwyższego uprzywilejowania, pozostawały w mocy. Urban i jego zwierzchnicy wiedzieli, że Stany Zjednoczone sekretnie wspierają opozycję w Polsce, "aby podtrzymać przy życiu ducha »Solidarności«" i że National Endowment for Democracy, prywatno-państwowe przedsięwzięcie, otrzymało od Kongresu USA około miliona dolarów dla "Solidarności".
Jaruzelski i jego towarzysze byli w kiepskim nastroju, gdyż nie mogli wygrać wojny z podziemiem, a gospodarka była w stanie gorszym niż kiedykolwiek. Nie znosili Ronalda Reagana, który po Janie Pawle II i Lechu Wałęsie był postacią cieszącą się w Polsce największym uznaniem. "Imperium zła", retoryczna figura użyta przez prezydenta USA, tak kontrowersyjna w jego kraju, dodawała Polakom ducha w ich walce z sowiecką hegemonią.
3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie, przeniesionym potem do Paryża. Urban sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. CIA ewakuowała agenta i jego rodzinę z Warszawy 8 listopada 1981 roku i zapewniła mu bezpieczeństwo w Stanach Zjednoczonych.
Być może dlatego, że sprawa Kuklińskiego była kłopotliwa dla Wojska Polskiego i służb bezpieczeństwa, Urban chciał podać ją w mediach amerykańskich, zanim zostanie ujawniona w Polsce. Chciał również, aby potwierdziła ją administracja Reagana. Toteż w rozmowie z Dobbsem podkreślał, że jego rewelacji nie można wykorzystać dopóty, dopóki "The Washington Post" nie otrzyma oficjalnego amerykańskiego komentarza na ich temat.
Jeśli to była intencja Urbana, została uwieńczona sukcesem. Następnego dnia pierwszą stronę "The Washington Post" otwierał artykuł podpisany przez Dobbsa i wsławionego ujawnieniem afery Watergate dziennikarza Boba Woodwarda. Ogłaszał on to, co Urban powiedział Dobbsowi: "Amerykańska administracja mogła ujawnić światu plany stanu wojennego. Gdyby to zrobiła, to jego wprowadzenie byłoby niemożliwe".
Z żoną wkrótce po ślubie. Dwóch synów Kuklińskiego zginęło na emigracji w tajemniczych, dotąd nie wyjaśnionych okolicznościach.
FOT. (C) PAP/CAF
Polityka moralnie odrażająca
Na konferencji prasowej Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" - Urban często sarkastycznie określał polską opozycję jako "przyjaciół USA" czy "sojuszników" - i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego. - Mimo to Waszyngton zachował milczenie - oświadczył Urban. - Nie ostrzegł swoich sojuszników. Administracja Reagana "okłamywała własny naród i swoich przyjaciół w Polsce", kiedy negowała swoją wiedzę o stanie wojennym. Kukliński, zauważył Urban, jest żywym dowodem na coś wręcz przeciwnego.
Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Miał zamiar użyć "Solidarności" jako narzędzia w geopolitycznej rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. Reagan - uważał Urban - nie był przyjacielem Polski, a jego polityka była "moralnie odrażająca".
Niektórzy Polacy czuli się zdradzeni. Ile prawdy jednak było w oskarżeniach Urbana? Niedużo.
Przekazany przez Kuklińskiego plan był jednym z wariantów, nad którymi pracowały władze. Utraciwszy swoje źródło, CIA nie wiedziała i nie mogła przewidzieć, czy plan zostanie zastosowany, a jeśli tak, to kiedy. Co ważniejsze świat polityki (a szczerze mówiąc wywiadu również) był jak "sparaliżowany przez wizję sowieckich oddziałów wkraczających do Polski" po miesiącach wymachiwania szabelką przez Moskwę i ciągłych manewrów militarnych wzdłuż granic Polski. Wymachiwanie szabelką spełniło swoje zadanie. Zachód był zdezorientowany, "Solidarność" zastraszona, a Jaruzelski mógł deklarować, że ogłoszenie stanu wojennego było "mniejszym złem" (wewnętrzne represje), które pozwoliło uniknąć większej katastrofy (zewnętrznej interwencji).
Oświadczenie Urbana, że Stany Zjednoczone chciały krwawej łaźni w Polsce, było szczególnie odrażające. Administracja Reagana, tak jak wcześniej Cartera, robiła wszystko, aby tego uniknąć. Jak powiedział były sekretarz stanu Alexander Haig, nawet gdyby Biały Dom wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego, on sam radziłby nie ostrzegać przed tym "Solidarności" w obawie przed sprowokowaniem opozycji do samobójczego oporu.
Kukliński wychodzi z ukrycia
Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w długim wywiadzie dla emigracyjnego miesięcznika "Kultura".
Kukliński ujawnił, że planowanie stanu wojennego zaczęło się pod koniec 1980 roku, dużo wcześniej niż przyznawały to władze, które zamierzały zgnieść "Solidarność", oficjalnie deklarując wolę negocjacji. Kukliński ujawnił także, że Sowieci wywierali presję na władze, aby wprowadziły stan wojenny, i zadał w ten sposób kłam oświadczeniom Warszawy, że była to jej wewnętrzna decyzja. Zapytany, czy Jaruzelski to bohater, czy zdrajca, pułkownik odpowiedział: "W Polsce była realna szansa uniknięcia i radzieckiej interwencji, i stanu wojennego. (...) Gdyby wspólnie [generał Jaruzelski] ze Stanisławem Kanią znaleźli w sobie więcej godności i siły, gdyby nie okazywali uległości wobec Moskwy, lecz stanęli uczciwie na gruncie zawartych umów społecznych, Polska prawdopodobnie wyglądałaby dziś zupełnie inaczej".
Jaruzelski kontratakuje
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Była także symbolem historii Polski od roku 1945 i konfliktu lojalności występującego w PRL, który przetrwał w III Rzeczypospolitej.
Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia. Zostało ono sprzedane po zaniżonej cenie jednemu z ministrów, który natychmiast odsprzedał je z poważnym zyskiem. Jedynym dowodem w tym fikcyjnym tajnym procesie były świadectwa Jaruzelskiego i kilku sztabowych generałów.
Generał Jaruzelski reprezentuje polską orientację rusofilską. Urodzony w szlacheckiej rodzinie na wschodnich terenach Polski, lata szkolne spędził w katolickim internacie. Jego życie zmieniło się na zawsze we wrześniu 1939 roku, kiedy Stalin, zgodnie z paktem zawartym z Hitlerem, wcielił do swojego państwa wschodnie tereny Polski. W ramach akcji, którą dziś nazwalibyśmy czystką etniczną, NKWD deportowało ponad milion ludzi na Syberię i do Azji Centralnej.
Rodzina Jaruzelskiego uciekła do niepodległej Litwy, ale Stalin wtargnął i tam. Ojciec Wojciecha zmarł wkrótce po zwolnieniu z sowieckiego obozu koncentracyjnego. Jaruzelski, jego matka i siostra zostali deportowani na Syberię, gdzie w obozie pracowali przy wycinaniu lasu. Mimo tych doświadczeń Jaruzelski zaakceptował Związek Sowiecki jako swoją drugą ojczyznę, nauczywszy się strachu i szacunku do jego porażających rozmiarów i potęgi. Został świeżo upieczonym komunistą. Porównywał swoje nawrócenie do doświadczenia religijnego, nazywając je "odrodzeniem". Kukliński przeszedł drogę odwrotną: w młodości przyjął komunistyczną wiarę, aby później przeżyć dramatyczną konwersję.
Po latach, kiedy sowieckie politbiuro debatowało nad tym, czy Jaruzelski będzie spełniał sowieckie rozkazy, Breżniew uznał, iż generał jest godny zaufania dlatego właśnie, że: "wycierpiał dużo z naszej strony, ale nie żywi do nas żalu".
Dziwne, że Jaruzelski negował zawsze znaczenie swej sowieckiej kariery w przedsięwzięciu z 1981 roku. - Stan wojenny był mniejszym złem dla wszystkich. Umożliwił Polakom uniknięcie katastrofy. I proszę nie mówić mi, że wykonałem robotę za Sowietów. To jest obelga - powiedział do dziennikarzy telewizji francuskiej w 1992 roku. Zdarzyło mu się jednak freudowskie przejęzyczenie, kiedy w wywiadzie dla "Der Spiegel" powiedział: "Przyjmując strategiczną logikę tamtych czasów, prawdopodobnie zareagowałbym tak samo, gdybym był generałem sowieckim. W tamtej epoce polityczne i strategiczne interesy sowieckie były zagrożone [przez zaburzenia w Polsce]". - Zareagowałbym? A może - zareagowałem? Generał spędził tak dużą część swojego życia, działając jak gdyby "był sowieckim generałem", że mógł zrobić to nieświadomie.
Jak mógł mi pan to zrobić!
Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Najbardziej zaskakujące rewelacje na ten temat zostały znalezione w archiwach sowieckich. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny. Najprawdopodobniej namawiał Sowietów, aby zrobili za niego brudną robotę, a kiedy spotkał się z odmową, domagał się zapewnienia militarnego wsparcia, jeśli polskie oddziały okazałyby się niezdolne do zgniecenia "Solidarności". Władze sowieckie odmówiły również temu żądaniu.
Największe upokorzenie Jaruzelski przeżył podczas amerykańsko-polsko-rosyjskiej konferencji historycznej w Jachrance w listopadzie 1997 roku. Marszałek Wiktor Kulikow, były dowódca sił Układu Warszawskiego, zaprzeczył, aby ZSRR miał zamiar interweniować w Polsce albo interwencją groził. Podczas przerwy Jaruzelski zawołał do Kulikowa po rosyjsku: - Jak mógł pan to powiedzieć! Jak mógł mi pan to zrobić wobec Amerykanów!
Zapiski ze spotkań sowieckiego politbiura potwierdzają słowa Kulikowa. Na ich podstawie można nawet wysnuć dalej idące wnioski - że Kreml przygotowany był, w razie konieczności, na rezygnację z Polski, również gdyby znaczyło to koniec komunistycznych rządów w tym kraju. 10 grudnia, przed wprowadzeniem stanu wojennego, Jurij Andropow, szef KGB i późniejszy następca Breżniewa, powiedział do członków politbiura: - Nie mamy zamiaru wprowadzać wojska do Polski. To jest nasza właściwa pozycja i musimy wytrwać na niej do końca. Nie wiem, jak potoczą się sprawy w Polsce, ale gdyby nawet Polska dostała się pod kontrolę "Solidarności", musimy się tego trzymać.
Na tej samej sesji minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko zauważył, że politbiuro musi rozwiać wrażenie, jakie mają Jaruzelski i inni polscy przywódcy na temat interwencji "naszych wojsk. Nie może być żadnej interwencji".
Największą obawą Jaruzelskiego nie była, jak utrzymuje, interwencja wojsk sowieckich - był nią jej brak. Jak twierdzi jeden z obserwatorów, "przebieranie się Jaruzelskiego w kostium zbawcy ojczyzny było aktem transwestyty". Kukliński w 1987 roku powiedział, że zdecydowana postawa Jaruzelskiego i Kani wobec ZSRR umożliwiłaby wypracowanie z "Solidarnością" kompromisu, wobec którego Moskwa musiałaby się wycofać. Być może Polska mogłaby stać się kolejną Finlandią. Zamiast tego Polacy musieli znosić najbardziej represyjne rządy w swojej poststalinowskiej historii, a następnie kolejnych sześć lat nieudolnej władzy Jaruzelskiego, która doprowadziła kraj na skraj ekonomicznej katastrofy.
Z szablą otrzymaną od premiera Jerzego Buzka w Waszyngtonie podczas szczytu NATO w 1999 roku
FOT. (C) PAP-RADEK PIETRUSZKA
Po stronie Zachodu
W 1992 roku Kukliński wyznał: - Zadawałem sobie pytanie: czy mam moralne prawo to zrobić. Byłem Polakiem. Wiedziałem, że Polacy powinni być wolni i że Stany Zjednoczone są jedynym krajem, który może wesprzeć ich w tej walce.
Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Przygotowywali się do sabotażu sowieckiej machiny wojennej w razie konfliktu z NATO.
Oficerowie ci, polscy patrioci, zdecydowali się działać, ponieważ mieli dostęp do sowieckich planów wojskowych. Pokazywały one jasno, że w wypadku wojny Polska ma dostarczyć mięso armatnie oraz stanowić drogę inwazji na Zachód i że przy realizacji tych założeń zostanie zniszczona. Plany te były, zdaniem Kuklińskiego, jednoznacznie ofensywne, tworzone z myślą o zaatakowaniu i podbiciu wszystkich krajów Europy. Polska miała odgrywać rolę centralną. Jej wojsko miało być użyte jako taran przeciwko siłom NATO. Według Kuklińskiego NATO, zmuszone do użycia taktycznej broni jądrowej w celu przeciwstawienia się przewadze Układu Warszawskiego w broni konwencjonalnej, zamieniłoby większą część Polski w nuklearną pustynię.
Pierwszym etapem samobójstwa Polski miało być zmuszenie jej do wypełnienia funkcji agresora, co za ironia dla kraju, który był regularnie najeżdżany przez swoich sąsiadów. Dwie z trzech polskich armii miały przejść równiny niemieckie w kierunku Holandii, Belgii i Francji, podczas gdy trzecia miała zdobyć i okupować Danię. Chcąc uratować Polskę, Kukliński zdecydował się prowadzić wojnę przeciwko sowieckiej potędze na niewidzialnym froncie. Postanowił zawiadomić Zachód, co czeka go, i Polskę, w razie wojny ze Związkiem Sowieckim.
Superszpieg
Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Pułkownik GRU (wojskowego wywiadu ZSRR) Oleg Pienkowski dostarczał informacji Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii podczas krytycznych 17 miesięcy w latach 1960 - 1961. Wielu wierzy, że informacje Pienkowskiego były kluczowe dla uzyskania wiedzy o sowieckim potencjale nuklearnym i odegrały zasadniczą rolę podczas kryzysu berlińskiego i kubańskiego. Niektórzy określają go jako "szpiega, który ocalił świat".
Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego. Prowadził on swoją działalność dziesięć lat i dostarczył 35 tysięcy stron dokumentów, a Pienkowski - osiem tysięcy. Kukliński nie tylko przesyłał dokumenty, ale ustnie przekazywał najbardziej znaczące szczegóły. Generał Czesław Kiszczak, oceniając szkody spowodowane przez pułkownika, przyznał: "Kiedy zaczęliśmy analizować rangę informacji, które wykradł, zrozumieliśmy, że wiedział tak dużo, iż nie ma sensu zmieniać czegokolwiek (w polskich planach wojskowych), ponieważ musielibyśmy zmienić wszystko".
Kukliński przekazał na Zachód sowiecki plan ofensywnej wojny przeciwko NATO. Informacje te, jak powiedział amerykański ekspert strategiczny, "pozwoliły nam posiąść głęboką wiedzę o sposobie ich działania. Było to ostrzeżenie nie do oszacowania".
Kukliński wiedział o trzech, otoczonych głęboką tajemnicą, podziemnych bunkrach, które na czas wojny zostały skonstruowane dla dowództwa w Polsce, ZSRR i Bułgarii. Określił dokładne położenie, konstrukcję i system komunikacyjny kompleksu polskiego. Jak powiedział ekspert od spraw narodowego bezpieczeństwa prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński: "Informacje Kuklińskiego umożliwiły nam przygotowanie planów zniszczenia systemu dowodzenia i kontroli, zamiast zmasowanego kontrataku na czołowe pozycje przeciwnika, co uderzyłoby w całą Polskę."
Pierwszy polski oficer w NATO
We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Wrześniowy artykuł wywołał w Polsce sensację. Polacy po raz pierwszy dowiedzieli się, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim przez dziesięć lat. "Niech sądzą mnie na podstawie tego, co zrobiłem" - powiedział Weiserowi.
Dwa dni po artykule w "The Washington Post" Jarosław Kaczyński, przywódca Porozumienia Centrum, wysłał list do prezydenta Wałęsy, wzywając go do ułaskawienia Kuklińskiego. W oświadczeniu ogłoszonym w "Gazecie Wyborczej" Wałęsa odpowiedział, że jest to skomplikowana kwestia: z jednej strony można podziwiać pułkownika za jego odwagę, z drugiej, jego historia zawiera jeszcze wiele białych plam, które oczekują na wyjaśnienie. Dopiero historia wyda ostateczny werdykt.
To przerzucanie się odpowiedzialnością będzie trwało przez następne pięć lat.
Zbigniew Brzeziński był najwcześniejszym i najbardziej skutecznym obrońcą Kuklińskiego. To on ukuł określenie "pierwszy polski oficer w NATO", które stało się wezwaniem do oczyszczenia pułkownika z zarzutów. W liście do Lecha Wałęsy Brzeziński powoływał się na rolę Kuklińskiego w powstrzymaniu sowieckiej interwencji w 1980 roku. "Nie był on zwykłym agentem USA, a jedynie odważnym sojusznikiem, i to kiedy całe dowództwo Wojska Polskiego było zaprzedane Sowietom - powiedział polskiej telewizji w grudniu 1990 roku. - Pułkownik Kukliński, ryzykując życiem nie tylko swoim, ale i swojej rodziny, godnie zasłużył się Polsce i dlatego nowo wybrany prezydent RP powinien nadać mu wysokie odznaczenie bojowe i przywrócić go do czynnej służby wojskowej".
Apele te nie znajdowały jednak posłuchu. Wałęsa powtarzał, że sprawa wymaga "czasu i przygotowań". Były lider opozycji potrzebował współpracy z ministrem obrony narodowej i sztabem, który składał się z oficerów starego układu. - Armia podlega rozkazom i każdy pułkownik nie może wybierać sobie sojuszników - twierdził Wałęsa.
Stan wyższej konieczności
Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. Nową i decydującą przesłanką ku temu były polskie aspiracje przystąpienia do NATO.
30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. Pierwszy prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego na 25 lat więzienia za zdradę i dezercję, powołując się na "rażące naruszenie procedury prawnej i brak wystarczających dowodów." Izba Wojskowa Sądu Najwyższego uchyliła ten wyrok w maju 1995 roku i przekazała sprawę naczelnemu prokuratorowi wojskowemu dla uzupełnienia śledztwa.
Wojskowy prokurator przysłał Kuklińskiemu wezwanie do przybycia do Polski na przesłuchanie, proponując mu list żelazny umożliwiający powrót do Stanów Zjednoczonych. Kukliński odmówił z gniewem, twierdząc, że ponowny proces nie ma dla niego osobiście żadnego znaczenia. - Nie jestem winny. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla Polski - powiedział.
Przeciwnicy Kuklińskiego poczuli, iż ich pozycja staje się niepewna i że nadeszła pora kontrataku. Jaruzelski wysłał do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej list, w którym twierdził, że sowieckiej interwencji zapobiegł stan wojenny - a więc on osobiście. Atakował także w liście motywy Kuklińskiego, a więc i podstawę decyzji sądu. Jaruzelski nazywał go zwykłym szpiegiem, który usiłuje się bronić, przypisując sobie szlachetne intencje.
2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu, pozwalając powrócić mu do domu jako wolnemu człowiekowi. Zostały mu przywrócone prawa obywatelskie i stopień wojskowy. W uzasadnieniu uznano, że podejmując współpracę z Amerykanami, pułkownik Kukliński "działał w stanie wyższej konieczności, dla dobra Polski". Pułkownik powiadomiony został o tym 4 września, ale oficjalnie decyzja została ogłoszona 22 września, dzień po wyborach parlamentarnych.
- Decyzję przywracającą mi dobre imię i honor przyjmuję z ulgą, jakkolwiek po 16 latach życia na uchodźstwie i tragedii, jaką moja rodzina tu przeżyła (dwóch synów Kuklińskiego zginęło w tragicznych, niewyjaśnionych okolicznościach), ma to dla mnie raczej symboliczne niż praktyczne znaczenie. Dziękuję Bogu, że pozwolił mi dożyć tego momentu - powiedział.
Kwaśniewski powiedział później, że powodowało nim pragnienie dobrych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi i że omawiał tę sprawę z prezydentem Clintonem podczas jego wizyty w Warszawie. Polski prezydent miał poważne powody, by sprawę tę załatwić. Amerykańscy przeciwnicy przystąpienia Polski do NATO grozili zablokowaniem go w Senacie pod pretekstem sprawy Kuklińskiego. Zwolennikom Polski w Warszawie i Waszyngtonie potrzebne było usunięcie tego problemu.
Wałęsa nazwał tę decyzję reklamową sztuczką postkomunistów, chcących zademonstrować swój patriotyzm. Oczyszczenie szpiega nie jest dobrym przykładem dla Polski, powtórzył, nie wiadomo który raz. Nie tylko on okazywał niezadowolenie. "Jeśli Kukliński jest bohaterem, co ma to znaczyć dla reszty nas wszystkich?" - zapytywał Jaruzelski.
Rola Brzezińskiego
Lewica w Polsce zareagowała na te wypadki z oburzeniem. Mieczysław Wodzicki napisał w "Trybunie": "Stała się zła rzecz. Pułkownik Ryszard Kukliński - szpieg, dezerter i zdrajca - przez prawicę przetworzony został w model cnót i w narodowego bohatera". Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Wielki tytuł na pierwszej stronie konserwatywnego dziennika "Życie" głosił: "Kukliński niewinny!".
Jaruzelski przyjął nowy kurs. Zaczął twierdzić w swoich publicznych wystąpieniach, że Kukliński nie mógł odsłonić sowieckich planów, ponieważ nie miał do nich dostępu. Władze sowieckie nie dzieliły się, wedle generała, swoimi wojskowymi tajemnicami nawet z takimi aliantami jak Jaruzelski. Miały one zostać pogrzebane w głębokich bunkrach. To, co Kukliński mógł co najwyżej przekazać, to plany armii polskiej i uzbrojenia znajdującego się na terenie Polski. A to, kontynuował generał, było już znane Amerykanom dzięki satelitom i informacjom wymienianym w czasie negocjacji nad kontrolą zbrojeń. Jaruzelski nie przejmował się sprzecznościami między tymi twierdzeniami a swoimi wcześniejszymi oświadczeniami na temat poważnych szkód, które Kukliński wyrządzić miał polskiemu systemowi bezpieczeństwa. Jaruzelski i 31 innych emerytowanych generałów zaatakowało decyzję wojskowego prokuratora, domagając się jej wycofania. W pierwszym z trzech listów Jaruzelski stwierdził, że "gloryfikowanie działalności Kuklińskiego automatycznie rzuca moralny cień na mnie i innych polskich oficerów".
Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński, za pomocą sekretnych negocjacji, które podjął z postkomunistycznym rządem w Polsce w początkach 1997 roku. W kwietniu tego roku zorganizował on czterodniowe spotkanie w Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. Brali w nim udział: Kukliński, jego adwokat, polski ambasador i dwóch oficerów z wojskowej prokuratury. Oficerowie przywieźli ze sobą wielostronicowy dokument zawierający uzasadnienie decyzji o wycofaniu sprawy. Kukliński naciskał, aby zwracano się do niego per pułkowniku.
Na wiosnę 1998 roku Kukliński odbył triumfalną podróż po kraju. Odwiedził sześć miast, odbierając liczne honory. Prasa polska w większości prezentowała wobec niego stosunek pozytywny. Kukliński spotkał się z ministrem spraw zagranicznych i innymi przedstawicielami rządu, jednak nie z prezydentem Kwaśniewskim. Wałęsa ignorował Kuklińskiego całkowicie, oświadczając, że może się z nim spotkać tylko wtedy, kiedy on o to poprosi. Kukliński odmówił.
Musimy z tym żyć
Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik, więzień stanu wojennego, a obecnie redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem, twierdząc, że przekroczył on próg, poza który nie posunęła się nawet opozycja. Jednak Michnik bardziej zainteresowany był bieżącą polityką niż minionymi wydarzeniami. Ostrzegał, że Kukliński stał się nowym, wywołującym entuzjazm tłumów symbolem prawicy, po który "może [ona] sięgnąć w przyszłości." Skarżył się także, iż "Kukliński pozwolił zrobić z siebie sztandar nie tych sił, które chcą pojednania i szerokiego konsensusu w drodze Polski do NATO i UE". Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że w oczach Michnika Kukliński symbolizował polską służalczość wobec Stanów Zjednoczonych. "Jeśli cały ten festiwal ma oznaczyć, że stosunek do Kuklińskiego i amerykańskich służb specjalnych stanie się testem na patriotyzm Polaków, będzie to żałosny finał polskiego marzenia o wolności." Polska nie powinna stać się "kolektywnym Kuklińskim".
Michnik wydawał się sądzić, że NATO i Układ Warszawski były organizacjami działającymi w taki sam sposób. A przecież NATO jest dobrowolną koalicją suwerennych państw, które połączyły się dla wspólnej obrony. Układ Warszawski zaś był częścią imperialnego systemu służącego podporządkowaniu wschodnioeuropejskich armii sowieckiemu dowództwu. ZSRR zgromadził wszystkich "aliantów" w Warszawie w 1955 roku bez uprzednich konsultacji i zmusił ich do podpisania paktu obronnego z niejawnym aneksem określającym rodzaje wojskowych kontyngentów, jakie kraje te musiały dostarczyć w wypadku wojny. Być może dlatego, że jarzmo sowieckie uwierało Polaków bardziej niż innych, stali się klasą dla siebie w demonstrowaniu jedności i zaangażowania na rzecz przystąpienia do NATO. Czyniąc to, Polacy poszukiwali bezpieczeństwa, ale także pragnęli uniknąć tragicznych wyborów, jakich musieli dokonywać w przeszłości.
Jeden z prawicowych komentatorów krytykował tekst Michnika jako "zwyczajny polityczny manewr, którego celem było oczyszczenie" komunistycznej Polski. Mógł jeszcze dodać: "i podsycenie antyamerykańskich nastrojów". Jednak nawet krytyk Michnika mógłby zgodzić się z puentą jego artykułu: "Czas zrozumieć, że zawsze będą w Polsce ludzie, którzy będą uważali Kuklińskiego za bohatera, i tacy, którzy za bohatera uznają gen. Jaruzelskiego. I z tym musimy żyć". -
Dr Benjamin B. Fischer, historyk, pracuje w Centrum Studiów Wywiadu przy Centralnej Agencji Wywiadowczej w Waszyngtonie. Specjalizuje się w historii służb wywiadowczych państw byłego ZSRR i Europy Wschodniej. Jego artykuł o pułkowniku. Kuklińskim ukazał się w nr 9, 2000 historycznego biuletynu CIA "Studies in Intelligence" pod tytułem "The Vilification and Vindication of Colonel Kuklinski". Redakcja "Rz" dziękuje Autorowi za zgodę na przedruk skróconej wersji artykułu. | Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce.Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana.
3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie, sprzedał Dobbsowi sensację: polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego.Przekazany przez Kuklińskiego plan był jednym z wariantów, nad którymi pracowały władze. Utraciwszy swoje źródło, CIA nie wiedziała i nie mogła przewidzieć, czy plan zostanie zastosowany, a jeśli tak, to kiedy.Kukliński wyznał: - Zadawałem sobie pytanie: czy mam moralne prawo to zrobić. Byłem Polakiem. Wiedziałem, że Polacy powinni być wolni i że Stany Zjednoczone są jedynym krajem, który może wesprzeć ich w tej walce.
Kukliński wiedział o trzech, otoczonych głęboką tajemnicą, podziemnych bunkrach. Określił dokładne położenie, konstrukcję i system komunikacyjny kompleksu polskiego.
2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała zarzuty przeciw Kuklińskiemu. Zostały mu przywrócone prawa obywatelskie i stopień wojskowy. |
FUNDUSZE EMERYTALNE
Ile będą wynosiły prowizje
Taniej niż w Argentynie
W rozdziale 14 ustawy z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (DzU. nr 139 z 20.11.1997 r., poz. 934) określono, iż otwarty fundusz emerytalny (OFE) może pobierać opłaty wyłącznie w następujący sposób:
1) prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszy, przy czym może ona być różnicowana jedynie ze względu na staż członkowski w danym OFE,
2) prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne limitowana do 0,05 proc. miesięcznie i naliczana od wartości aktywów,
3) opłata karna za transfer do innego OFE, gdy staż członkowski jest krótszy niż 24 miesiące, maksymalną jej wysokość określi Rada Ministrów.
Uważam, iż w praktyce prawie wszystkie otwarte fundusze emerytalne będą miały w początkowym okresie taką samą prowizję za zarządzanie - równą maksymalnej. Natomiast prowizje od składki, moim zdaniem, będą na początku działalności funduszy emerytalnych bardzo zróżnicowane. Dlaczego? Otóż obserwując rynek funduszy powierniczych, można stwierdzić, iż klient indywidualny zwraca dużą większą uwagę na prowizję pobieraną w chwili nabywania jednostek uczestnictwa. Prowizja ta jest bardziej dla niego zauważalna i odczuwalna. Wysokość prowizji pobieranych z aktywów funduszy powierniczych w Polsce w gruncie rzeczy znacznie się nie różni. Istotny jest też fakt, iż dopiero w chwili rozpoczęcia działalności przez otwarte fundusze emerytalne poznają one strategię cenową konkurencji. Obawiam się jedynie, aby fundusze emerytalne nie zaczęły konkurować pomiędzy sobą wysokością opłaty karnej czy wręcz nawet jej brakiem. Doprowadzić by to mogło do sytuacji, z jaką obecnie mamy do czynienia w Chile, gdzie w ciągu roku średnio co drugi uczestnik zmienia fundusz emerytalny (w Argentynie co piąty). Jest to jedna z największych wad systemu chilijskiego. Ufam jednak, iż w takiej sytuacji Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi nie pozostałby obojętny.
Jaka prowizja od składki?
Jak już wcześniej wspomniałem, na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne (PTE). Dodatkowo od każdej wpłacanej składki będzie potrącana prowizja. Spróbujmy się zastanowić, jaka może być wysokość tej prowizji od składki i tak naprawdę ile będziemy musieli zapłacić PTE za administrowanie i zarządzanie gromadzonymi na naszych rachunkach aktywami. Spróbujmy porównać je z kosztami zarządzania i administrowania funduszami emerytalnymi w Argentynie. Jest to zasadne, gdyż konstrukcja obu systemów jest w tym zakresie zbliżona.
Wysokość opłaty pobieranej od składki w Argentynie została zmodyfikowana, tak aby była porównywania z rozwiązaniami przyjętymi w polskim II filarze i wynosi 25,49 proc. Jest to jedyna opłata płacona przez członka funduszu. Załóżmy, iż okres oszczędzania wynosi 40 lat, stopa zwrotu z aktywów i stopa dyskontowa 1 proc. miesięcznie. Wartość obecna przychodów PTE z tytułu opłat i prowizji byłaby taka sama, jak w AFJP (odpowiednik PTE w Argentynie), gdyby w Polsce prowizja od składki wynosiła 9,6 proc. Pojawiały się natomiast głosy, iż PTE będą ustalały jej wysokość na poziomie co najmniej 18 proc. (Marek Żytniewski: "Drogi system", "Rzeczpospolita" z 1.12.1997). Oznaczałoby to jednak, iż w powiązaniu z opłatą za zarządzanie byłoby to adekwatne do hipotetycznych 32,5 proc. prowizji w systemie argentyńskim. Zależności te ilustruje tabela 1.
Nie sądzę, aby system polski miał być aż taki drogi. Wręcz przeciwnie. Jest wiele powodów, aby był on tańszy od argentyńskiego.
Ważnym czynnikiem wpływającym na zmniejszenie kosztów systemu mogłoby być przyzwolenie, aby powszechne towarzystwa emerytalne mogły rozliczać straty poniesione w pierwszym roku działalności przez następne dziesięć lat, a nie - jak to jest obecnie - w ciągu trzech lat. Nie należy się spodziewać, iż osiągną one pierwsze zyski po trzech latach, natomiast koszty związane z organizacją działalności będą wysokie. Ewentualnie można byłoby umożliwić towarzystwom amortyzację tych kosztów w ciągu 10 lat. Nie byłoby to rozwiązanie nowatorskie. Taką zasadę przyjęto m.in. w Argentynie, gdzie łączne koszty początkowe funduszy emerytalnych wyniosły ok. 600 milionów USD.
Rozwiązanie przyjęte w Polsce, polegające na podziale przychodów PTE na opłaty od składki i od wartości aktywów, wydaje się zasadne nie tylko ze społecznego punktu widzenia (opłata w wysokości 25 proc. składki prawdopodobnie nie byłaby psychologicznie do zaakceptowania). Przy wcześniej przyjętych założeniach wartość obecna zebranych przez 40 lat lat opłat z aktywów stanowi około 65 proc. przychodów PTE. Jest to więc silniejszy niż w Argentynie bodziec dla zarządzających aktywami do zwiększania ich wartości.
Fundusze emerytalne a fundusze powiernicze
Rozważmy sytuację, w której składka w tej samej wysokości jest płacona równolegle do funduszu powierniczego (FP) i otwartego funduszu emerytalnego, stopa zwrotu jest taka sama i wynosi 1 proc. miesięcznie, natomiast różna jest wysokość opłat i prowizji. Która z tych opcji jedynie z punktu widzenia wartości aktywów po 30, 40 latach będzie korzystniejsza dla przyszłego emeryta? Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w tabeli 2.
W sytuacji gdy przewidywany okres oszczędzania miałby być krótszy niż 5 czy też 10 lat (patrz tabela 2) z punktu widzenia przyszłego emeryta bardziej opłacalne byłyby prowizje i opłaty stosowane przez fundusze powiernicze niż fundusze emerytalne. Jednak biorąc pod uwagę fakt, iż jedynie osoby, które nie przekroczyły 50. roku życia, będą mogły przystąpić do II filara, możemy się spodziewać, iż okres oszczędzania będzie znacznie dłuższy niż 10 lat. Tym samym otwarte fundusze emerytalne są właściwym miejscem do lokowania składek na przyszłą emeryturę.
Spróbujmy jednak nasze rozważania trochę skomplikować. Co by było, gdyby stopy zwrotu uzyskiwane przez fundusze powiernicze były wyższe, co jest bardziej realne w dłuższym okresie? Rozważmy różne możliwości. Uzyskane wyniki ilustruje tabela 3.
Zauważmy, iż jedynie w przypadku, gdy osiągane stopy zwrotu przez fundusz powierniczy są znacznie wyższe w długim, bo 30-40-letnim okresie, przeciętnie o 30 procent miesięcznie (nie punktów procentowych), zasadniej byłoby lokować aktywa na potrzeby emerytalne właśnie w tego typu funduszach. Z drugiej strony, potencjalnie wyższe osiągane stopy zwrotu oznaczają konieczność podjęcia większego ryzyka. Pojawia się pytanie, jaki jest akceptowany poziom ryzyka w systemie ubezpieczeń społecznych, w którym składki są obowiązkowe.
Co wybrać?
Funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych nie jest najtańszym rozwiązaniem, ale inne dostępne obecnie możliwości, jak chociażby fundusze powiernicze, też nie jawią się jako jednoznaczna alternatywa. Kluczową rolę odegrają sami członkowie nowego systemu. Im będzie ich więcej i im rzadziej będą dokonywali transferów, tym niższe będą koszty jednostkowe. Koszty nie są również wyznacznikiem samym w sobie. Ważny jest też poziom, zakres świadczonych usług i bezpieczeństwo. Przed powszechnymi towarzystwami emerytalnymi stoi trudne zadanie - otwarcie rachunków dla osób, które do tej pory nie posiadały nawet ROR. Nie krytykujmy więc nowego systemu ubezpieczeń społecznych za jego koszty, bo zapewne będzie on bardziej efektywny od obecnego, a przyszli emeryci oczekują czegoś więcej niż tylko inwestowania składki.
* Pod pojęciem "systemu ubezpieczeń społecznych" rozumiem system obejmujący pracowników i uprawnionych członków ich rodzin, natomiast "system zabezpieczeń społecznych" jest - moim zdaniem - pojęciem szerszym i obejmuje również osoby nie objęte systemem ubezpieczeń społecznych.
Autor jest zastępcą dyrektora w Biurze ds. Funduszy Emerytalnych w Banku Handlowym w Warszawie SA. Powyższy tekst stanowi wyraz wiedzy i poglądów autora i nie powinien być inaczej interpretowany. | w praktyce prawie wszystkie otwarte fundusze emerytalne będą miały w początkowym okresie taką samą prowizję za zarządzanie. prowizje od składki będą bardzo zróżnicowane. obserwując rynek funduszy powierniczych, można stwierdzić, iż klient indywidualny zwraca dużą większą uwagę na prowizję pobieraną w chwili nabywania jednostek uczestnictwa. Prowizja ta jest bardziej zauważalna i odczuwalna. Wysokość prowizji w Polsce w gruncie rzeczy znacznie się nie różni. Istotny jest też fakt, iż w chwili rozpoczęcia działalności przez otwarte fundusze emerytalne poznają one strategię cenową konkurencji.
na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne. Dodatkowo od każdej składki będzie potrącana prowizja. czynnikiem wpływającym na zmniejszenie kosztów systemu mogłoby być przyzwolenie, aby pte mogły rozliczać straty poniesione w pierwszym roku działalności przez następne dziesięć lat, a nie jakobecnie. Rozwiązanie przyjęte w Polsce wydaje się zasadne nie tylko ze społecznego punktu widzenia.
w przypadku, gdy osiągane stopy zwrotu przez fundusz powierniczy są znacznie wyższe w długim okresie, zasadniej byłoby lokować aktywa na potrzeby emerytalne właśnie w tego typu funduszach.
Funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych nie jest najtańszym rozwiązaniem, ale inne dostępne możliwości nie jawią się jako jednoznaczna alternatywa. Kluczową rolę odegrają sami członkowie nowego systemu. Przed pte stoi trudne zadanie - otwarcie rachunków dla osób, które do tej pory nie posiadały nawet ROR. Nie krytykujmynowego systemu ubezpieczeń, bo zapewne będzie on bardziej efektywny od obecnego. |
Jak człowiek docierał do biegunów
Konkwista lodowego bezludzia
RYS. MAREK KONECKI
Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć po raz pierwszy do bieguna północnego, dopiero w 1911 do południowego, a już w pół wieku później na biegunie południowym zbudowano stację naukową; powstałaby jeszcze wcześniej, gdyby nie dziesięcioletnia przerwa w badaniach spowodowana dwoma wojnami światowymi. Jeszcze nie dobiegło końca "biegunowe" stulecie, a już samotne marsze do nich stały się rodzajem sportu, uprawia go wielu ludzi, w tym również kobiety.
Bieguny tak spowszedniały, że jeden człowiek (Marek Kamiński) był w stanie odwiedzić obydwa, pieszo, w ciągu jednego roku kalendarzowego. Jednak biegunowe wyprawy, nim stały się banalne, pochłonęły wiele ofiar i czasu. Zdobycie tych ekstremalnych punktów planety zajęło ludzkości dwa i pół tysiąclecia.
Bluźnierczy pomysł
Starożytni greccy filozofowie wiedzieli, i mieli na to dowody, że Ziemia jest kulista (dopiero potem świat ogarnęła fala ciemnoty i Kopernik musiał tę prawdę odkryć na nowo). Zdaniem Greków, na północy kuli ziemskiej rozpościerała się Ziemia Hiperborejska, kraina szczęśliwości. Biegunowo przeciwnie położona była Antichtone, później nazwana Terra Australis Incognita. Pitagoras i Platon twierdzili, że musi ona istnieć z oczywistego powodu - aby zrównoważyć masę kuli ziemskiej; Terra Australis Incognita zamieszkuje lud Antypodów, którzy "chodzą nogami w powietrzu". W starożytności, mędrcy filozofowali o tych ziemiach, natomiast rozmaici śmiałkowie próbowali do nich docierać - bez najmniejszego powodzenia. Pod względem myślowym, świat już wówczas był znakomicie przygotowany na takie odkrycia, natomiast technicznie - zupełnie nie.
W średniowieczu Kościół katolicki potępiał tego rodzaju poszukiwania i rozważania, bowiem uznał, że przekonanie o kulistości Ziemi jest bluźniercze.
A jednak, w średniowieczu, mędrcy muzułmańskiego wówczas Półwyspu Iberyjskiego nie podzielali świętego oburzenia kulistością Ziemi i postulowali aktywne poszukiwania, wyprawy na krańce świata. Niestety, nie mieli armat, czyli odpowiednich statków.
Taki pat trwał do schyłku wieków średnich, aż wreszcie nadszedł pamiętny rok 1475, kiedy to wydano drukiem "Geografię" - słynne dzieło Ptolemeusza, z II wieku n.e. Zawierało ono mapy. Na jednej z nich, na wysokości 20 stopnia szerokości geograficznej południowej, widnieje tajemniczy kontynent. Nikt niczego o nim nie wiedział, marynarze bajali o morzu zamarzniętym na północy i - zgodnie z logiką antypodów - o morzu wrzątku na południu.
Popychała ich chciwość
W XVI stuleciu Europejczycy świadomie ruszyli na północ, popychały ich nie tylko wiatry, ale także - a może przede wszystkim - chęć wzbogacenia się na handlu. Francuzi i Anglicy poszukiwali przejścia z Atlantyku na Pacyfik, na północ od kontynentu amerykańskiego - bez powodzenia. Szukając zaś - przegapili ważny dziejowy moment, w którym Portugalczycy i Hiszpanie zmonopolizowali handel z Indiami, opanowali drogę morską do krainy kości słoniowej i korzeni.
Anglicy, Holendrzy, Francuzi zdawali sobie z tego sprawę w XVII wieku, toteż zapragnęli powetowania strat na innej arenie, dążyli do opanowania tego, co pozostało, czyli zmonopolizowania handlu z inną złotodajną krainą: korzenno-jedwabnymi Chinami. Starano się dotrzeć do Krainy Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. Angielscy i holenderscy żeglarze byli pewni, że istnieje tamtędy droga, skoro przebywają ją wieloryby. Skąd to przekonanie? Ponieważ łowcy z regionu Kamczatki i Wysp Japońskich natrafiali na walenie i kaszaloty z tkwiącymi w ich ciałach ułamkami harpunów norweskiej roboty. Ale poczynania te nie przyniosły spodziewanych rezultatów.
Dopiero w 1724 roku wyruszyła specjalna wyprawa badawcza, która przyniosła istotny postęp. Jej głową był G. W. Leibniz z paryskiej Akademii Nauk, zaś sakiewką - car Rusi Piotr I. Na czele ekspedycji stanął Duńczyk Bering i rosyjski kapitan Czirikow. Wyprawa powróciła po blisko 20 latach, a Cieśninę Beringa odkrył de facto właśnie ów Czirikow. Odkrył to, co już było odkryte. W poprzednim stuleciu, w 1648 roku (gdy Bohdan Chmielnicki wzniecał zawieruchę na rubieżach Rzeczpospolitej), Kozak Semen Deżniew przekroczył cieśninę nie zdając sobie z tego sprawy.
W tym samym okresie, również mityczny kontynent południowy rozpalał wyobraźnię i popychał do czynu. Panowało przekonanie, że mieści się na nim "Nowy Eden" zamieszkany przez wiecznie szczęśliwych ludzi, nie zmuszonych do pracy, żywiących się obfitymi darami natury. Roili o nim filozofowie Oświecenia, opisywali mieszkańców tamtej krainy jako "dobrych dzikusów". Tymczasem, mimo że niczyja stopa nie stanęła na biegunie, francuski matematyk Maupertius wybrał się w podróż do Laponii, w 1737, i tam zdał sobie sprawę, co potwierdził obliczeniami, że kula ziemska jest spłaszczona na biegunach. Cały czas, tak jak w starożytności, myśl wyprzedzała możliwości techniczne. Natomiast w tych "spłaszczonych" południowych okolicach żaden z nawigatorów nie zauważył kontynentu. I trudno się temu dziwić, skoro nie przekroczyli nawet kręgu polarnego. Po raz pierwszy dokonał tego wielki, może największy żeglarz wszech czasów, James Cook: w styczniu 1773 roku. Ale nie on pierwszy opłynął Antarktydę, rzeczywisty ląd usytuowany, dosłownie, na biegunie. Dopiął tego w 1820 Thaddeus Bellinghausen. Nie znalazł raju, lecz potworne ilości lodu i monstrualne mrozy. Takiej śnieżnej pustyni ówczesne mocarstwa nie potrzebowały, nie widziały interesu w tym, aby się tam pchać.
Popychała ich żądza wiedzy
Gdy niemiecki fizyk Gauss ogłosił, że znalazł sposób na określenie ziemskiego pola megnetycznego w każdym, dowolnie wybranym punkcie globu, geograf Humboldt zorganizował wyprawę dla sprawdzenia tej hipotezy. Na jej czele stanął sir Ross, dwa statki - "Terror" i "Erebus" wyruszyły na południe. Podczas tej ekspedycji, Ross zdołał ustalić położenie bieguna magnetycznego. Nie tylko on. Równocześnie, w latach 1837-1840 wyprawa francuska kierowana przez D'Urville'a (to on przywiózł do Luwru starożytny grecki posąg Wenus z Milo) dotarła do Morza Weddela i również ustaliła położenie bieguna magnetycznego.
I, w zasadzie, nauka jako taka, tym się zadowalała. Z naukowego punktu widzenia nie było powodów, aby "własną osobą" pchać się do któregoś z biegunów geograficznych. A jednak, w gronie naukowców, tak jak w każdym skupisku ludzkim, zawsze trafiają się osoby, które można określić mianem "awanturników", poszukiwaczy przygód, niespokojnych duchów. Właśnie tego rodzaju ludzie podejmowali awanturnicze w gruncie rzeczy wyprawy do biegunów. W 1878 Szwed Nordenskjold zimował w Arktyce; nie dotarł do bieguna, ale opisał życie i obyczaje Czukczów.
Do bieguna zamierzał dotrzeć słynny norweski naukowiec i podróżnik Nansen; w tym celu zaprojektował specjalny statek ("Fram") z półokrągłym dnem i obłym kadłubem; pozwolił statkowi wmarznąć w 1893 w lody i dryfował wraz z nimi po Arktyce; gdy ten sposób zawiódł, Nansen wyruszył psim zaprzęgiem, dotarł poza 86 stopień. Wyprawa na "Framie" została opisana w 1897 w książce "Wśród nocy i lodów", jej polskie wydanie ukazało się rok później.
W 1896 szwedzki inżynier S. Andree zdołał przekonać króla i Alfreda Nobla do pomysłu dotarcia do bieguna balonem. Lotnictwo samolotowe jeszcze wtedy nie istniało, natomiast baloniarstwo miało za sobą ponadstuletnią tradycję. Skonstruowano balon "Aigle" o kubaturze 4800 m. W gondoli zasiedli: Fraenkel, Andree i Strindberg (bratanek dramaturga); wszyscy zginęli.
W 1899 Włoch Ludwik Amadeusz książę Sabaudii wyruszył na czele wyprawy do bieguna północnego, celu nie osiągnął, powrócił bez odmrożonych palców.
Natomiast nie zginęli i niczego sobie nie odmrozili Amerykanie Peary i Cook. Rywalizowali w oddzielnych wyprawach. Do bieguna dotarli obaj, psimi zaprzęgami. Peary powrócił w kwietniu 1909, zaś we wrześniu - Cook. Obaj przypisywali sobie pierwszeństwo.
A jednak, obie wyprawy nie dostrzegły tego, co w gruncie rzeczy najważniejsze: że nie ma tam żadnego kontynentu. Jeszcze w 1926 roku Włoch Nobile "widział" kontynent pomiędzy biegunem a Alaską podczas wyprawy sterowcem.; w rzeczywistości, była to zwarta masa lodu cyrkulująca wokół bieguna, powyżej 88 stopnia.
Na południu ląd był. W 1900 roku powstała na nim stała norweska baza. Norwegowie wiedzieli, że z niej wyruszy zdobywca bieguna południowego, oczywiście Norweg. W 1911 dwaj ludzie, Norweg Amundsen i Brytyjczyk Scott wyruszyli rywalizując. O dwa tygodnie wygrał Amundsen. Scott przegrał podwójnie, zmarł w drodze powrotnej.
Koniec przygody
Gdy obydwa bieguny zostały zdobyte, siłą rzeczy "awanturnicy" musieli ustąpić miejsca naukowcom. Badania przestały stanowić pretekst dla ludzi opętanych pragnieniem dotarcia tam, gdzie nikt wcześniej nie był. Rozpoczęły się prawdziwe badania cyrkulacji powietrza i wód, magnetyzmu, składu lodu, wpływu Arktyki i Antarktyki na klimat całej planety. Rozpoczęły się badania zoologiczne i botaniczne, a także etnologiczne - nauka zdążyła jeszcze zarejestrować modus vivendi ludów z mitycznej krainy Hiperborejskiej: Ewenków, Czukczów, Lapończyków, Eskimosów. Oni mieszkali najbliżej bieguna, nie mając pojęcia o jego istnieniu.
Krzysztof Kowalski | Starożytni filozofowie wiedzieli, że Ziemia jest kulista. W XVI stuleciu Anglicy, Holendrzy, Francuzi dążyli do zmonopolizowania handlu z Chinami. Starano się dotrzeć do Krainy Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. pierwszy opłynął Antarktydę Thaddeus Bellinghausen. Do bieguna zamierzał dotrzeć Nansen; dryfował po Arktyce, dotarł poza 86 stopień. Amerykanie Peary i Cook Do bieguna dotarli psimi zaprzęgami. Na południu powstała norweska baza, z niej wyruszy zdobywca bieguna, Amundsen. |
RYNEK PRACY
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne
Dożywocie z bezrobociem
ALEKSANDRA FANDREJEWSKA
Rozmowy z byłymi pracownikami pegeerów bywają podobne. - Mogę wszystko robić - zapewnia bezrobotny. - Prowadzi pan samochód? - Nie. - Jaki ma pan wyuczony zawód? - Nie mam. - To co pan umie robić? - Wszystko - odpowiada niewzruszenie i jest tego pewien, w pegeerze był od wszystkiego, bo tak się pracowało: w polu, w oborze i dookoła obejścia.
W niektórych gminach województwa koszalińskiego bez pracy jest oficjalnie co trzeci mieszkaniec. "Oficjalnie" dlatego, że specjaliści szacują, iż w wielu indywidualnych gospodarstwach rolnych istnieje utajone bezrobocie. Pracą na roli zajmuje się cała rodzina, choć nie jest to potrzebne. Dorosłe dzieci nie wyjeżdżają z domu, bo nie znajdują zatrudnienia. Chyba że za zachodnią granicą. W Niemczech pracują w gospodarstwach rolnych jako sezonowi robotnicy. Jedni jadą dzięki informacjom uzyskanym "pocztą pantoflową" - tych jest więcej. Inni korzystają z legalnego zatrudnienia, w którym pośredniczy Wojewódzki Urząd Pracy. Są wsie (szczególnie na południu i w środku Koszalińskiego), w których na kilkadziesiąt, kilkaset dorosłych mieszkańców stałą pracę ma kilkanaście osób.
"Bezrobotni na wsi to ludzie o zawodach rolniczych (dojarz, traktorzysta), których charakteryzuje bardzo niski poziom wykształcenia i kwalifikacji zawodowych - około 80 procent bezrobotnych ma wykształcenie zawodowe lub podstawowe, nawet niepełne podstawowe. Charakteryzuje ich bardzo niski poziom aktywności zawodowej, brak chęci do zmiany kwalifikacji, niechęć do szkoleń i przekwalifikowania" - napisali koszalińscy eksperci. Przygotowali wnioski dotyczące bezrobocia na wsiach w województwie. Na początku kwietnia przy "koszalińskim okrągłym stole" po raz drugi spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz kilkudziesięciu ekspertów. Dyskutowali "w sprawie ograniczenia i łagodzenia skutków bezrobocia".
- Oczekuję odpowiedzi na trzy pytania: w jakim kierunku iść, z kim współpracować oraz kogo uznać za mało angażującego się, a kto jest lokomotywą w przeciwdziałaniu bezrobociu - rozpoczął Jerzy Mokrzycki, wojewoda koszaliński.
Zapisano 59 wniosków, przez pięć miesięcy (od listopada) formułowano je w grupach roboczych.
Koszalińskie jest na jedenastym, dwunastym miejscu pod względem liczby bezrobotnych. Znacznie wyżej usytuowało się w rankingu stopy bezrobocia - na trzecim miejscu ze stopą bezrobocia ponad 24 procent.
Zarejestrowanych jest około 54 tysięcy bezrobotnych. Pięćdziesiąt dwa tysiące ma etaty w różnych przedsiębiorstwach, a ponad 90 tysięcy mieszkańców pobiera emerytury i renty. Średnie zarobki są o około 18 procent niższe od przeciętnych w kraju. Kilkanaście tysięcy mieszkańców nadmorskich miejscowości "zarabia na turystach". Dochód, jaki uzyskują w czerwcu - sierpniu, musi im wystarczyć na cały rok.
Co trzeci bezrobotny nie pracuje dłużej niż rok. - Cztery lata temu co drugi bezrobotny nie był zatrudniony przez ponad 12 miesięcy - tłumaczy Bronisław Janik, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy.
Rynek pracy w rejonach, w których przez czterdzieści, trzydzieści lat państwowe gospodarstwa rolne były jedynymi przedsiębiorstwami, jest podobny w całym kraju. Większość byłych pracowników ma niskie kwalifikacje, przyzwyczajona jest do pracy nakładczej. We wsiach nie ma rozwiniętych usług, zamiera handel i działalność gospodarcza. Część ziemi leży odłogiem. Niewielu byłych pracowników PGR dzierżawi gospodarstwa rolne. W Koszalińskiem jest ich dosłownie kilkoro. W Wojewódzkim Urzędzie Pracy wymieniają bezbłędnie z pamięci nazwiska i adresy dwóch rodzin. W województwie ponad 30 procent gruntów ornych to odłogi i ugory.
Mieszkańcy wsi stanowią ponad 45 procent wszystkich bezrobotnych. Od czterech lat rejony Koszalińskiego zaliczane są do szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem strukturalnym.
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne. Pełnią bardziej funkcję socjalną, niż pomagają znaleźć stałe miejsce pracy: - Są niewystarczające - poprawia Anna Truszkowska z Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej.
Koszalińskie zaliczone jest do regionów zagrożonych szczególnie wysokim bezrobociem strukturalnym od czasu skonstruowania listy: - Wszędzie tam, gdzie była wysoka stopa bezrobocia, ale istniał przemysł, spadło ono wyraźnie - tłumaczy Anna Truszkowska. - Nie dzieje się tak w regionach, w których do początku lat dziewięćdziesiątych jedynymi przedsiębiorstwami były pegeery i spółdzielnie kółek rolniczych. Tam, tak jest w Koszalińskiem, bezrobocie zahamowano.
W ciągu czterech lat liczba ludzi bez pracy zmalała o blisko 18 tysięcy. Mimo to województwo nadal znajduje się na czele rankingu stopy bezrobocia.
Na rynku pracy operuje się pojęciem "stopa bezrobocia": stosunku osób zarejestrowanych w pośredniakach do wszystkich aktywnych zawodowo. Nie w pełni odzwierciedla to faktyczną liczbę bezrobotnych: - Potocznie mówimy, że najwięcej bezrobotnych jest w Koszalińskiem, Słupskiem, Suwalskiem i Wałbrzyskiem. Tam jest najwyższa stopa bezrobocia. Najwięcej jednak bezrobotnych jest gdzie indziej, na południu kraju, na przykład w Katowickiem - powiedział Marek Góra, ekspert współpracujący z Instytutem Spraw Publicznych, wicedyrektor biura pełnomocnika rządu do sprawy reformy zabezpieczenia społecznego.
Wiceminister Maciej Manicki przyznał, że korzystanie z pojęcia "stopa bezrobocia" nie odpowiada rzeczywistej liczbie ludzi bez pracy. Odzwierciedla natomiast faktyczne problemy zatrudnieniowe: - Jeśli w Warszawie bez pracy jest około 5 procent mieszkańców, to jest ich prawie tyle samo co w Koszalińskiem. Ale za to jakże więcej mają możliwości znalezienia pracy, ilu w mieście istnieje pracodawców, a ilu na terenach po pegeerach? Nie można tych liczb i zjawisk ze sobą porównywać.
Większość uczestników "koszalińskiego okrągłego stołu" utwierdzała Jerzego Mokrzyckiego w przekonaniu, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystyka i usługi. Innego zdania był tylko Waldemar Łukiewski, wójt Tychowa: - Przemysł, przemysł i jeszcze raz przemysł może postawić województwo na nogi. Tylko on może stworzyć szybko stałe miejsca pracy. Rolnictwo i turystyka nam tego nie zapewnią. Potrzebujemy specjalnego programu rządowego, takiego jak w latach 1950 - 1980. Ówczesny rozwój zawdzięczaliśmy jedynie odpowiedniej polityce państwa, któremu zależało na zagospodarowaniu ziem odzyskanych. Naszych problemów nie rozwiążemy środkami lokalnymi - motywował wójt, prawnik, niegdyś naczelnik gminy.
Jego gmina wytypowana została (zabiegali o to) do specjalnego pilotażowego (w każdym województwie jedna "rolnicza gmina") programu przeciwdziałania bezrobociu na wsi, który działa pod auspicjami Ministerstwa Rolnictwa: - Rada Ministrów nie zdecydowała się, by programowi nadać rządową rangę - żałuje Waldemar Łukiewski. W gminie bez pracy jest co trzeci dorosły mieszkaniec. Waldemar Łukiewski jest nie tylko szefem gminnego samorządu, jest menedżerem na miarę potrzeb gminy. Dąży do stworzenia trzystu stałych miejsc pracy. Obecnie zatrudnienie znalazło już 230 osób. W Tychowie istnieje nowoczesna przetwórnia mleka, wytwórnia serów oraz zainwestowała firma przetwórstwa ryb. Trzecie nowe przedsiębiorstwo istnieje w miejscowości Doble - "Polfish" z niemieckim inwestorem.
Wójt prowadzi bogatą korespondencję z różnymi pracodawcami. Zachęca do inwestowania. Gmina zapewnia odpowiednią infrastrukturę komunalną - w tym roku chcą zbudować nową oczyszczalnię ścieków i wspólnie z Telekomunikacją rozbudować linię telefoniczną. Skorzysta z tego trzystu nowych abonentów w gminie. Gotowa jest kanalizacja sanitarna, muszą jeszcze w całej gminie zainstalować gaz. Korzystają przede wszystkim ze wsparcia z wojewódzkiej Agencji Restrukturyzacji.
W innych gminach (Borne Sulimowo, Białogard, Kołobrzeg, Świdwin, Szczecinek, Drawsko Pomorskie) rejonowe urzędy pracy stworzyły i realizują programy specjalne przeciwdziałania bezrobociu. Rada Gminy Świdwin postulowała na spotkaniu "okrągłego stołu" zrezygnowanie z wymagania od bezrobotnych, by pracowali co najmniej 365 dni w ciągu 18 miesięcy, zanim uzyskają zasiłek.
W ubiegłym roku w Koszalińskiem zaproponowano około 24 tysięcy miejsc pracy. Dziesięć tysięcy propozycji dotyczyło zatrudnienia tymczasowego, interwencyjnego (wspomaganego z pieniędzy publicznych, z Funduszu Pracy). Przy pracach interwencyjnych zatrudniono 6700 osób, przy robotach publicznych pracowało 3370 osób. Ponad 450 bezrobotnym udzielono pożyczek z Funduszu Pracy, by mogli rozpocząć działalność gospodarczą.
W Koszalińskiem przeszkolono 2800 bezrobotnych.
Tej wiosny około dwóch tysięcy bezrobotnych z Koszalińskiego i sąsiedniego Słupskiego będzie sadziło lasy.
- Jeśli nie ma inwestorów, nowych pracodawców, to organizujemy prace interwencyjne i roboty publiczne - tłumaczy Bronisław Janik. Zwykle po ich zakończeniu zaledwie kilka procent zatrudnionych uzyskuje stałe zatrudnienie, jednak te formy "wspierania bezrobotnych" są ważne też z innych powodów. W gminach powoli powstaje infrastruktura: - Potencjalnego pracodawcę interesuje przede wszystkim, czy jest oczyszczalnia ścieków, kanalizacja i jakie jest połączenie ze światem - twierdzi Waldemar Łukiewski.
Przedsiębiorcy z lekkim uśmiechem słuchają o ulgach podatkowych, jakie mogą zaproponować samorządy gminne. Rozpatrują je przy lokalizacji inwestycji w dalekiej kolejności.
Na kwietniowym spotkaniu w sprawie bezrobocia w Koszalinie zastanawiano się nad stworzeniem wokół miasta specjalnej strefy ekonomicznej, tak jak w Łodzi czy Wałbrzychu. Uważają, że zwolnienia i ulgi z podatku dochodowego, jakie rząd zaproponował dla specjalnych stref, są zachętą dla przedsiębiorców.
Byli także zgodni co do tego, że słusznie koszaliński kurator Stanisław Polańczyk dba o rozwój szkół ogólnokształcących. - Coraz więcej młodzieży powinno się uczyć w liceach, jak najmniej w szkołach zawodowych. Ludzie po ogólniakach są bardziej podatni na przekwalifikowanie - potwierdzali mówcy. Narzekali na stopień zagmatwania przepisów. Postulowali poprawę "niezrozumiałego, nieczytelnego, nierzadko zbyt rygorystycznego" prawa. Proponowali, by całe województwo objąć siecią ośrodków informacji biznesowej, a w każdym urzędzie gminy zatrudnić specjalistę do spraw przedsiębiorczości, który początkującym przedsiębiorcom powie, gdzie i co mają załatwić, pomoże w sporządzeniu biznesplanów, wypełni wniosek do agend Unii Europejskiej. Radzili tworzyć instytucje poręczeń kredytowych, które pozwolą przedsiębiorcom i rolnikom zaciągać pożyczki na rozwój firm i gospodarstw rolnych.
Wicewojewoda koszaliński Bolesław Kilian podpowiadał szefowi: - Za dużo kopania rowów i układania chodników. Inwestujmy. A niektóre zakłady adoptujmy... Na czym owa adopcja zakładów miałaby polegać, tego wicewojewoda nie wyjaśnił. Proponowano, by nie znikały rzemieślnicze profesje garncarzy i kowali artystycznych. - Tylko komu mieliby sprzedawać swoje wyroby? - zapytał ktoś scenicznym szeptem.
Uznano, iż sojusznikami wojewody powinny być samorządy gospodarcze (Koszalińska Izba Przemysłowo-Handlowa, Koszalińska Izba Rolna, cechy rzemiosł różnych, związki kupców). One mogą zadbać o dostęp przedsiębiorców do doradztwa finansowego i podatkowego. Z nimi można tworzyć plany i programy szkoleń tak dla przedsiębiorców, jak i bezrobotnych, których firmy mogłyby zatrudnić. Mogłyby organizować cykliczne spotkania z przedstawicielami urzędów skarbowych, ZUS, Inspekcji Pracy. Wreszcie - razem z samorządami - można pokusić się o organizację lokalnych wystaw i targów, wydawanie katalogów, informatorów i folderów promujących miasta i produkty w nich wytwarzane.
I choć w Koszalinie zastanawiano się nad lokalnymi rozwiązaniami, rozmówcy zwrócili uwagę, że 45-procentowa składka na ZUS powoduje zawyżanie kosztów pracy. Niektórzy chcieliby, aby zakład pracy nie musiał płacić wynagrodzenia pracownikom przez pierwszych 35 dni choroby. Za niski jest dodatek szkoleniowy dla bezrobotnych i stypendium dla absolwentów na stażu pracy.
Bezrobotni niechętnie zmieniają miejsce zamieszkania i przyzwyczajenia.
W ostatnich latach synonimem biedy jest robienie zakupów "na kredyt", wpisywanie długów do specjalnego sklepowego zeszytu. Sprzedawczyni w Tychowie na pytanie, czy kredytuje zakupy, odpowiedziała: - Oczywiście, każdy kiedyś musi kupić pół litra.
Niewielkim zainteresowaniem (i to w całym kraju) cieszy się propozycja, by osoby bez pracy zamieszkałe w rejonach szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem szukały zatrudnienia poza domem. Mogą wtedy otrzymać zwrot kosztu mieszkania w nowym miejscu. Wiceminister Maciej Manicki zastanawia się, dlaczego organizacje pozarządowe nie wykorzystują możliwości zapisanej w ostatniej noweli ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu: nie organizują robót publicznych!?
Według Marka Góry tylko co trzeci, co czwarty bezrobotny szuka pracy. Jeden z wójtów w Koszalińskiem prosił, by nie ujawniać jego poglądów. Dla części bezrobotnych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. Przyzwyczaili się, że otrzymają zasiłek z urzędu pracy, potem wesprze ich pomoc socjalna, potem przez jakiś czas popracują (legalnie lub nie) i znowu zasiłek. Opowiedział o tym, jak jednemu mieszkańcowi popegeerowskiej wsi, który wydzierżawił ziemię, ktoś podpalił zboże na polu. Ów dzierżawca skarżył się, że najprawdopodobniej zrobili to sąsiedzi.
Andrzej Piłat, prezes Krajowego Urzędu Pracy, spuentował plenarną dyskusję w Koszalinie: - Pytał mnie kiedyś jeden dziennikarz: Panie Piłat, za ile lat chcecie zlikwidować bezrobocie? Nigdy, bo zlikwidować bezrobocie to znaczy zlikwidować ten ustrój - odpowiedziałem.
współpraca Jolanta Stempowska - "Głos Pomorza" | W niektórych gminach województwa koszalińskiego bez pracy jest oficjalnie co trzeci mieszkaniec. "Oficjalnie" dlatego, że specjaliści szacują, iż w wielu indywidualnych gospodarstwach rolnych istnieje utajone bezrobocie. koszalińscy eksperci Przygotowali wnioski dotyczące bezrobocia na wsiach w województwie. Na początku kwietnia przy "koszalińskim okrągłym stole" po raz drugi spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz kilkudziesięciu ekspertów. Dyskutowali "w sprawie ograniczenia i łagodzenia skutków bezrobocia".Zapisano 59 wniosków, przez pięć miesięcy formułowano je w grupach roboczych.Koszalińskie jest na jedenastym, dwunastym miejscu pod względem liczby bezrobotnych. Znacznie wyżej usytuowało się w rankingu stopy bezrobocia - na trzecim miejscu ze stopą bezrobocia ponad 24 procent.Zarejestrowanych jest około 54 tysięcy bezrobotnych. Pięćdziesiąt dwa tysiące ma etaty w różnych przedsiębiorstwach, a ponad 90 tysięcy mieszkańców pobiera emerytury i renty. Średnie zarobki są o około 18 procent niższe od przeciętnych w kraju. Kilkanaście tysięcy mieszkańców nadmorskich miejscowości "zarabia na turystach". Dochód, jaki uzyskują w czerwcu - sierpniu, musi im wystarczyć na cały rok.
Co trzeci bezrobotny nie pracuje dłużej niż rok. Rynek pracy w rejonach, w których przez czterdzieści, trzydzieści lat państwowe gospodarstwa rolne były jedynymi przedsiębiorstwami, jest podobny w całym kraju. Większość byłych pracowników ma niskie kwalifikacje, przyzwyczajona jest do pracy nakładczej. We wsiach nie ma rozwiniętych usług, zamiera handel i działalność gospodarcza. Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne. Pełnią bardziej funkcję socjalną, niż pomagają znaleźć stałe miejsce pracy.W ciągu czterech lat liczba ludzi bez pracy zmalała o blisko 18 tysięcy. Mimo to województwo nadal znajduje się na czele rankingu stopy bezrobocia.
Większość uczestników "koszalińskiego okrągłego stołu" utwierdzała Jerzego Mokrzyckiego w przekonaniu, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystyka i usługi. Na kwietniowym spotkaniu w sprawie bezrobocia w Koszalinie zastanawiano się nad stworzeniem wokół miasta specjalnej strefy ekonomicznej. zwolnienia i ulgi z podatku dochodowego, jakie rząd zaproponował dla specjalnych stref, są zachętą dla przedsiębiorców.
Niewielkim zainteresowaniem cieszy się propozycja, by osoby bez pracy zamieszkałe w rejonach szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem szukały zatrudnienia poza domem. Mogą wtedy otrzymać zwrot kosztu mieszkania w nowym miejscu. Według Marka Góry tylko co trzeci, co czwarty bezrobotny szuka pracy. Dla części bezrobotnych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. |
PROBLEM ROKU 2000
Możemy bawić się (lub spać) spokojnie
Ostrożny optymizm
AP
Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć.
ADAM JAMIOŁKOWSKI
Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie.
Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell.
Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie.
Będzie, jak było
Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego.
Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności.
Stara dobra Anglia
Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób.
Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów.
W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna
Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie
W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada.
W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy.
Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności
W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce. | Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000 utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. Zdecydowana większość organizacji na całym świecie odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany. |
Po telewizji publicznej przyszedł czas na upolitycznienie stacji komercyjnych
Dajecie to, czy nie dajecie?
LUIZA ZALEWSKA
Czy gdyby, nie daj Boże, dziś przytrafiły się prezydentowi kłopoty z golenią prawą, moglibyśmy dowiedzieć się o tym z telewizji? Z TVP, która nie dała nam szansy przyjrzeć się nawet ubiegłorocznemu incydentowi z Charkowa? Z Polsatu, gdzie nad treścią serwisów informacyjnych czuwa były rzecznik komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy może z TVN, której prezes w dniu wyborów świętował wygraną razem ze zwycięzcą?
Pogłoski o planach mianowania Dariusza Szymczychy szefem agencji, która będzie produkować informacje aż dla trzech kanałów - Polsatu, Polsatu Info i ponadregionalnej stacji TV 4, krążyły po Warszawie od wielu tygodni. Jednak mało kto w nie wierzył. Właściciel Polsatu Zygmunt Solorz słynął przecież z tego, że umie świetnie ustawić się w każdej politycznej konstelacji i z każdej partii może w razie potrzeby liczyć na poparcie. Wiele można było o nim powiedzieć, ale nigdy, że jest związany z jedną opcją polityczną. Nikt nie miał wątpliwości, iż właściciel Polsatu czyni to świadomie. Nikogo nie dziwił więc dobór jego najbliższych doradców: jeden dbał o to, by Polsat miał dobre stosunki z lewicą, drugi zabiegał o poparcie prawicy. Równowaga, jaką udawało się Solorzowi zachować przez lata rozmaitych politycznych koalicji, świadczyła o jego sile. Mówiono, że to politycy są zależni od właściciela Polsatu, a nie, że on zależy od polityków.
Tak silna pozycja stwarzała Solorzowi komfortową sytuację i pozwalała zachować spory dystans do bieżących rozgrywek. Dzięki temu właściciel Polsatu politycznie się nie afiszował, nikogo publicznie nie musiał wspierać. Zdarzały się co prawda incydenty, na przykład "policyjny" film o Lidze Republikańskiej w trakcie kampanii prezydenckiej w 1995 r., ale można je policzyć na palcach. Także na antenie Polsatu polityka nigdy nie była priorytetem i jeśli już politycy pojawiali się w programach, to zgodnie z parytetem (np. program "Bumerang"). Ale ostatnie miesiące dla dziennikarzy tej stacji nie były tak beztroskie - dziennikarka, która w grudniowym "Politycznym Graffiti" zbyt dociekliwie przepytywała gen. Jaruzelskiego, została odsunięta od tego programu. Nominacja Dariusza Szymczychy potwierdza, że w Polsacie nadeszły nowe czasy. Trudno jednak uwierzyć, iż zabiegający dotychczas o niezależność Solorz z radością zdecydował się na tak oczywistą politycznie decyzję, jak mianowanie na kluczowe stanowisko w stacji byłego redaktora naczelnego "Trybuny" z rekomendacji SdRP, a potem rzecznika komitetu wyborczego Kwaśniewskiego.
Co mogło Solorza - choć bardziej właściwe wydaje się słowo: musiało - do tego skłonić? Najpewniej układ sił w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, w której już dziś obóz prezydenta i SLD ma mocną pozycję, a jeśli dać wiarę sondażom wkrótce może mieć na Radę jeszcze większy wpływ. Nie dość więc, że organ ten - w założeniu apolityczny - jest całkowicie upolityczniony, to istnieje obawa, że zostanie całkowicie zdominowany przez jedną tylko opcję polityczną. Rada zamiast stać na straży pluralizmu mediów i niezależności (także od polityki), tę niezależność ogranicza.
Widz był ważniejszy
Jeszcze do niedawna mieliśmy w Polsce gwarancję, że informacja, jaką oferują nam stacje telewizyjne, może być odporna na polityczne naciski. Prywatne stacje dawały tego dowody. Kiedy podczas kampanii samorządowej w 1997 r. publiczna stacja arbitralnie wstrzymała emisję reklamówki wyborczej, ostro atakującej prominentnych działaczy lewicy, znalazła się stacja komercyjna, która nie bała się tej samej reklamówki wyemitować. Była to decyzja odważna, bo TVN naraziła się z tego powodu na proces (właśnie wygrany). Ale dzięki temu opinia publiczna mogła żyć w przeświadczeniu, że stacje czymś się od siebie różnią, że walka o widza, polegająca na dostarczaniu mu wszystkich, nie tylko wybranych informacji, jest ważniejsza od politycznych znajomości, a manipulacje, które przytrafiają się TVP, ujawniane będą przez konkurencję. Potwierdził to incydent z Charkowa, który - mimo telefonów prezydenckich ministrów - upubliczniły i Polsat i TVN, choć wielu narzekało, że zbyt późno.
Rzeczywiście, musieliśmy czekać na to pięć dni, ale czy dziś stacje telewizyjne w ogóle pokazałyby taki film? Czy bliski współpracownik Kwaśniewskiego może uznać, iż jest to temat, którym podlegające mu serwisy informacyjne powinny się zająć? Czy podobną decyzję podjąłby prezes TVN Mariusz Walter?
"Coraz częściej w polskich mediach pada pytanie: dajecie to, czy nie dajecie? Jest wydarzenie, którego nie sposób ignorować, a ludzie dzwonią do siebie i pytają: dajecie to? A jak dajecie? Dajecie teraz, czy dopiero w wieczornym wydaniu? Okrojone, czy nie? Czyli przeszliśmy już na poziom, na którym wszyscy się w jakimś stopniu przyzwyczaili do ograniczania wolności słowa" - mówił niedawno podczas dyskusji o wolności prasy Tomasz Lis z TVN.
Niedawna kampania wyborcza ujawniła, z jak wielkim trudem dziennikarzom udaje się przekonać swoich szefów do wyrwania się ze świata politycznych wpływów. Co prawda TVN informowała o mieszkaniu prezydenckiej pary wykupionym za niewielkie pieniądze czy niefortunnym zachowaniu prezydenckiego ministra na lotnisku pod Kaliszem, ale już po wyborach nie odważyła się na emisję pełnego filmu z lotniska, kompromitującego Pałac Prezydencki. Było to kilka dni po tym, jak prezes TVN Mariusz Walter świętował w sztabie Kwaśniewskiego wygrane wybory.
Musimy być wiarygodni
Trudno uwierzyć, by Walter nie zdawał sobie sprawy z rangi tego gestu. Na wieczory wyborcze nie przychodzą przecież przypadkowi ludzie, lecz ci, którzy kampanię wspierali, albo chociaż życzyli kandydatowi zwycięstwa. Tymczasem Walter, jeśli popierał kandydata lewicy, nigdy przedtem nie robił tego tak ostentacyjnie. Zaledwie cztery lata wcześniej w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" zapewniał: "Musimy być maksymalnie wiarygodni. Nie myślimy, jak politycy, od wyborów do wyborów, ale w dłuższej perspektywie. Uleganie żadnym politykom nam się nie opłaca".
Wygląda jednak na to, że Walter musi rezygnować nie tylko z marzeń o prowadzeniu telewizji ambitnej, ale też niezależnej. "Nie ma powodów bać się polityków. Co złego mogą nam zrobić? Odebrać koncesję? Z nami to nie jest takie proste" - mówił wówczas. I chociaż istotnie trudno spodziewać się nawet po tak upolitycznionej KRRiTV, by podczas procesu rekoncesjonowania zaczęła niepokornym stacjom odbierać częstotliwości, przez minione lata prezesi komercyjnych telewizji z pewnością dobrze zrozumieli, że aby ich interes mógł się rozwijać potrzebują nie tylko pieniędzy, ale też dobrych układów w coraz bardziej jednostronnej Radzie
Rada mogłaby na przykład nieoczekiwanie zapałać chęcią zwalczania w TVN programów, które mogą niekorzystnie wpływać na dzieci, a mimo to emitowane są tam od rana. I nagle nakładać dotkliwe kary finansowe, co mogłoby popsuć opinię stacji wśród reklamodawców. Rada mogłaby zastanowić się, czy przygotowywany właśnie "Big Brother" jest naprawdę niewinnym programem. Ale co gorsza, mogłaby poważnie ograniczyć rozwój stacji i uznać, że TVN nie zasługuje na nowe częstotliwości, które właśnie są do rozdania. Byłaby to kara wyjątkowo dotkliwa, bo poszerzenie zasięgu jest priorytetem dla każdego właściciela stacji, której nie może odbierać 40 proc. mieszkańców kraju.
Sporo do stracenia mógłby mieć też Polsat. Teoretycznie Krajowej Radzie mogłoby przecież przyjść do głowy, że co najmniej dziwny na słabym i koncesjonowanym rynku telewizyjnym jest fakt, iż z trzech dużych stacji aż dwie są związane z Solorzem.
Politycy zawsze gotowi pomóc
Skoro szefowie stacji telewizyjnych w coraz większym stopniu zależni są od świata polityki, powoli przestaje dziwić coś, co tuż po 1989 r. było nie do pomyślenia - że po prezesach przyjdzie czas na dziennikarzy i oni szukać będą poparcia u polityków. Tymczasem dziesięć lat po odzyskaniu wolności na sejmowym korytarzu usłyszeć można dziennikarkę, która prosi lidera ludowców, by załatwił jej i grupie jej znajomych wyrzuconych właśnie z pewnej medialnej instytucji, pracę w telewizji publicznej. Kiedy wydawca zdejmuje materiał z konferencji na temat sytuacji kobiet, dziennikarz, który ten materiał przygotowywał (ale na nim nie zarobił), odwołuje się do posłanki, która na tej konferencji występowała. I namawia ją do złożenia oficjalnej skargi. Dyrektora, który nie może pogodzić się z tym, że stracił pracę w TVP, spotkać można pod drzwiami lidera SLD. Nawet dziennikarz komercyjnej stacji, który przegrał walkę o pozycję w swojej firmie, idzie do prezydenta, który co prawda miał okazję dobrze poznać ten zawód, ale dziś ma z dziennikarstwem niewiele wspólnego.
Niezwykle trudno w takiej sytuacji wyobrazić sobie rzetelną relację z konferencji z udziałem tych polityków. Tak samo trudno, jak to, że ktoś, kto wcześniej prosił prezydenta o poparcie, zdobędzie się na przygotowanie rzetelnej relacji, gdyby głowie państwa zdarzyły się inne przykre incydenty.
Laureatka prestiżowej nagrody Grand Press Monika Olejnik radziła przed kilkoma laty, by dziennikarz nie zaprzyjaźniał się z politykami. Dziś takie rady wydają się mocno nieaktualne. Teraz już nie ma mowy o przyjaźni. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. Jeśli komuś się wydaje, że zależność od polityków powinna być dla dziennikarza równoznaczna z końcem kariery, winien przyjrzeć się zwolnieniom grupowym w TVP. Kryteria zwolnień są tak niejasne, iż zwolnić można każdego. Jednak nie przypadkiem tracą pracę akurat ci, którzy ze światem polityki nie mają nic wspólnego. Niebezpieczne dotychczas związki są teraz jawnie premiowane.
Trudno usprawiedliwić dziennikarzy, którzy szukają poparcia u polityków. Ale warto pamiętać, że takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogliby zdobyć się na absolutną niezależność. Prezesi tymczasem może i o takiej niezależności marzą, ale przede wszystkim muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy. Skoro sami są w większości politykami, nie można od nich wymagać, by w związkach mediów z polityką widzieli coś niewłaściwego.
Za żadną ze swych błędnych decyzji (od przyznania koncesji kodowanej stacji, która przez kilka lat blokowała cenne częstotliwości, a teraz uznała, że ich nie potrzebuje, po nierówne - jak uważa NIK - traktowanie ogólnopolskich nadawców radiowych) Krajowa Rada nie została rozliczona, trudno więc oczekiwać, że będzie można wyciągnąć konsekwencje za to, czego nie robi.- | Czy gdyby dziś przytrafiły się prezydentowi kłopoty z golenią prawą, moglibyśmy dowiedzieć się o tym z telewizji? Z TVP, która nie dała nam szansy przyjrzeć się nawet ubiegłorocznemu incydentowi z Charkowa? Z Polsatu, gdzie nad treścią serwisów informacyjnych czuwa były rzecznik komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy może z TVN, której prezes w dniu wyborów świętował wygraną razem ze zwycięzcą? w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji już dziś obóz prezydenta i SLD ma mocną pozycję, a jeśli dać wiarę sondażom wkrótce może mieć na Radę jeszcze większy wpływ. Nie dość więc, że organ ten - w założeniu apolityczny - jest całkowicie upolityczniony, to istnieje obawa, że zostanie całkowicie zdominowany przez jedną tylko opcję polityczną. Rada zamiast stać na straży pluralizmu mediów i niezależności, tę niezależność ogranicza. Skoro szefowie stacji telewizyjnych w coraz większym stopniu zależni są od świata polityki, powoli przestaje dziwić, że po prezesach przyjdzie czas na dziennikarzy i oni szukać będą poparcia u polityków. |
GRECJA
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień
Demokracji nie wolno deptać bezkarnie
TERESA STYLIŃSKA
- Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK.
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód.
Winy nie zostały darowane
Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi.
- Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja.
W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie".
Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać.
- Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem.
Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną.
- Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną.
Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis.
Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem.
Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec.
Zabrakło poparcia
Jak to się stało, że dyktatura upadła?
Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu.
Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu.
Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym.
- Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi.
Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań?
- Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację.
Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne.
Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy?
To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem.
- Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator.
Wielki proces
Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos.
Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni.
Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci.
- Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie.
Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość.
Warunek przebaczenia
Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis.
Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu.
A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu.
Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych.
- W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry. | 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód. Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem. W lipcu 1974 rokuwładza po prostu się rozsypała. Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. |
SZKOŁA
Zawód: nauczyciel
Portret zbiorowy z uczniem w tle
ANNA PACIOREK
W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne - wykształcenie poświadczone odpowiednimi dokumentami. Wśród obecnie pełnozatrudnionych nauczycieli 68,3 procent ma wykształcenie wyższe, 23 procent ukończyło studium nauczycielskie, 7,6 procent ma tylko maturę, a 1,1 procent kolegium nauczycielskie.
Jaki jest przepis na dobrego nauczyciela?
- Po pierwsze trzeba być dobrym człowiekiem, w miarę mądrym, a dopiero na trzecim miejscu specjalistą od czegoś - mówił "Rz" Władysław Pańczyk, nauczyciel konsultant w WOM w Zamościu, jeden z wyróżnionych nagrodą ministra edukacji. - Zły człowiek, mimo że jest fachowcem, nie będzie dobrym nauczycielem.
Nie zachwiany prestiż
Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym. Według badań CBOS z czerwca 1996 roku nauczyciel zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów, po profesorze uniwersytetu, lekarzu i górniku, przed sędzią, inżynierem, dziennikarzem i oficerem zawodowym. Dużo niżej ulokowali się ksiądz, minister i poseł na Sejm. Przy czym, jeśli prestiż zestawić z dochodami, to płace nauczycieli kształtują się, zdaniem respondentów CBOS, znacznie poniżej społecznie aprobowanego poziomu. Aż 86 procent ankietowanych oceniło, że nauczyciele zarabiają za mało, 11 procent uznało, że tyle, ile powinni, a 3 procent, że za dużo.
Kiedy przed trzema laty CBOS spytał dorosłych obywateli, jak oceniają instytucje użyteczności publicznej w miejscu swojego zamieszkania - najlepiej została oceniona działalność szkół. Ośmiu na dziesięciu ankietowanych uznało, że wypełnia ona dobrze swoje obowiązki, a jeden na dziesięciu, że źle. "Czy nauczyciele naprawdę znają się na tym, co robią, czy są fachowcami?" Na tak postawione pytanie ponad połowa respondentów odpowiedziała: "tak, większość", a 15 procent - "tak, wszyscy lub prawie wszyscy". Co czwarty ankietowany wybrał odpowiedź "niektórzy tak, niektórzy nie". Tylko czterech na stu odpowiedziało "raczej niewielu", a pięć procent miało trudności z oceną. Ponad połowa ankietowanych uznała, że większości nauczycieli zależy na tym, by dobrze wykonywać swoje obowiązki, a 21 procent sądziło, że zależy na tym wszystkim lub prawie wszystkim pedagogom. O tym, że nauczycielom nie zależy na dobrej pracy, było przekonanych 19 procent respondentów. Z tego cztery procent uznało, że nie zależy na tym większości nauczycieli.
Tak dobre społeczne notowania zderzają się z przypadkami przedstawianymi w mediach. A te wyglądają na przykład tak. W jednej ze szkół matki wchodzące w skład "trójki rodzicielskiej" zostały upoważnione przez pozostałych rodziców do podjęcia rozmów z dyrekcją szkoły na temat zmiany wychowawcy. Dyrektorka kategorycznie odmówiła im prawa do wtrącania się w "jej kompetencje". Kiedy zjawiły się z wnioskiem podpisanym przez wszystkich rodziców, dyrektorka zaczęła krzyczeć, że ich działania to oczywiste chamstwo, wezwała woźnego i nakazała mu, by odtąd nie wpuszczał tych osób do "jej szkoły".
Uczeń szuka sensu
Jak postrzegają swoich pedagogów uczniowie? Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne, przy czym jako "bardzo dobre" tylko co dziesiąty uczeń. Czterech na dziesięciu twierdzi, że "różnie bywa", a osiem procent odpowiada, że układają się "raczej nie najlepiej". Takie dane zebrało CBOS ankietując w 1996 roku uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych.
Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej przeprowadzonych w 1994 roku wśród uczniów, 39 procent z nich uważa, że nauczyciele myślą przede wszystkim o tym, by im przekazać wiedzę, przy czym co czwarty respondent uznał, iż pedagodzy nie zwracają uwagi, czy uczniowie są tym zainteresowani. Czterech na dziesięciu uczniów ocenia, że nauczyciela nie interesują problemy jego podopiecznych, chce tylko, by wykonywali jego polecenia. Co trzeci uczeń twierdził, że nauczyciele bardziej lubią karać, niż nagradzać. Prawie co czwartemu uczniowi słowo "nauczyciel" kojarzy się z lękiem, strachem, a blisko połowa powiedziała, że nie ma takich nauczycieli, do których mogłaby się zwrócić z osobistymi problemami.
- Uczniowie w większości przystosowują się do szkoły takiej, jaka jest, i nie bardzo widzą możliwość zmiany sytuacji - mówi doktor Waldemar Kozłowski z Instytutu Badań Edukacyjnych. - Jest grupa uczniów, która ma poczucie bezsensu szkoły, ale to się zwykle kończy na proteście i nie skoordynowanym buncie. Sytuacja się zmienia, gdy trafią na dobrego nauczyciela. Ilu jest nauczycieli, którzy mają ochotę coś dobrego zrobić dla uczniów? Zapewne jest to mniejszość, ale czy to jest 10, 20 czy 30 procent, nie wiadomo.
Sposób na tyranię pedagoga
Uczniowie w zdecydowanej większości nie dostrzegają sensu działania tzw. samorządu szkolnego. Nie dają się nabierać na hasła o partnerstwie.
- Mówienie o partnerstwie to przesada - twierdzi Waldemar Kozłowski. - Wiadomo, że role i pozycje nauczyciela i ucznia są inne, nierównorzędne. Zacieranie tego nie ma sensu. Ma natomiast sens podmiotowe podejście do ucznia - okazywanie mu szacunku, podkreślanie tego, że ma prawo głosu, godność osobistą, której nie można urażać.
A co się dzieje, gdy uczeń uwierzy w hasła partnerstwa i samorządności? Przekonał się o tym Daniel, bohater jednego z reportaży w "Rz". Daniela usunięto ze szkoły, gdyż, jak mówił jego przeciwnik, polonista: - Poszedł na całkowitą konfrontację z nami. Swoją działalnością roszczeniową zyskał pewien poklask u pewnej części młodzieży, bo był utożsamiany z osobą, która ma odwagą z nami walczyć, być tą pierwszą tarczą. Nasz liberalizm i demokratyczny stosunek do młodzieży dały efekt - wyrosło zjawisko takie jak on.
Najbardziej spójny i przemyślany system szkolnej demokracji ma chyba I Społeczne Liceum przy ulicy Bednarskiej w Warszawie.
- Podstawowa idea, która mi przyświecała w chwili zakładania tej szkoły, to słowa z przysięgi Hipokratesa: "po pierwsze nie szkodzić" - mówiła "Rz" Krystyna Starczewska, dyrektor szkoły. - Szkoła bywa często toksyczna i szkodzi dzieciom, zamiast pomagać w ich rozwoju, zniechęca do uczenia się, banalizuje rozmaite problemy, wywołuje lęk, nerwicę, obrzydza poezję, obrzydza ciekawe dziedziny życia, a przede wszystkim obezwładnia nudą. Postanowiłam stworzyć szkołę, która by stosunkowo mało rzeczy obrzydzała, a do pewnych potrafiła zachęcić. Główna zasada to minimalizacja przymusu, żeby na przykład uczeń nie był skazany na nauczyciela, którego nie trawi, albo żeby mógł poświęcać więcej czasu na to, co go bardziej interesuje. Nie miała to być jednak szkoła "luzacka", a taka, w której wytworzy się ambicja zdobywania wiedzy bez zewnętrznego przymusu. Chcieliśmy szkoły przyjaznej nie tylko dla uczniów, ale i dla rodziców oraz nauczycieli, w której te trzy stany nie musiałyby ze sobą walczyć, ale mogłyby współpracować. Stąd nasza szkolna demokracja, Rzeczpospolita z trójpodziałem władz na Sejm, Radę Szkoły i Sąd Szkolny.
Jeden z absolwentów I SLO powiedział, że dzięki tej demokracji "potencjalna tyrania pedagoga została skrępowana znanym wszystkim i wspólnie ustalonym prawem".
Dyrektor Starczewska ocenia, że praca nauczyciela w I SLO jest cięższa i trudniejsza niż w szkole państwowej, gdyż dystans między uczniem i nauczycielem jest mniejszy niż w liceach tradycyjnych i nauczyciel musi własną wiedzą i postawą wyrobić sobie szacunek ze strony uczniów. Łatwo też może się dowiedzieć, że nie jest przez uczniów akceptowany; oni tego nie muszą ukrywać, wypełniają co dwa lata specjalne ankiety, w których oceniają pracę nauczycieli.
Zachłyśnięcie się swobodą
Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Programem objęto około 500 szkół, a w nich ponad 60 tysięcy uczniów. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie i dlatego na lekcjach KOSS nauczyciele stosują aktywne metody, jak psychodramy, debaty, burze mózgów, analizy przypadków, wywiady.
- Te lekcje są powszechnie akceptowane - mówi Waldemar Kozłowski. - Podobają się uczniom dlatego, że luz, swoboda, nie ma stopni, wolno dyskutować, są inne relacje z nauczycielem. To zachłyśnięcie swobodą na tle rutyny szkolnej. Tylko mała część uczniów nie akceptuje takich lekcji - nieśmiali, którym sprawia trudność publiczne zabieranie głosu, i bardzo dobrzy uczniowie, którzy dostrzegają, że nie ma się czego uczyć, a mają nawyki, iż na lekcji trzeba zdobyć pewną wiedzę.
Kluczem KOSS jest metoda, ale nie każdą lekcję tą metodą da się realizować. Na przykład KOSS łamie regułę szkolną, że na pytanie jest jedna poprawna odpowiedź. Inspirujące dla innych nauczycieli może stać się pokazanie, że jeżeli będą bardziej otwarci w kontaktach z uczniami, pozwolą im na większą swobodę wypowiadania się, to atmosfera w szkole może się poprawić.
Nowi kontra starzy
Sporządzenie portretu zbiorowego polskiego nauczyciela wydaje się być zadaniem niewykonalnym. Chociażby dlatego, że w pedagogicznym gronie występują olbrzymie różnice stażu, wieku, doświadczeń, systemów wartości. Niepokojące jest zjawisko wsysania nowych, młodych nauczycieli przez system szkolny. A jeśli młody chce być inny, ma własne zdanie na temat pracy w szkole, to bardzo często bywa odrzucany i rezygnuje z pracy.
Często młody nauczyciel mimo kwalifikacji musi uczyć czegoś innego, gdyż "jego" przedmiot prowadzi kolega mający lepsze układy z dyrektorem. A to jest ważniejsze niż kwalifikacje.
Tylko nieliczni autorzy pamiętników młodych nauczycieli opublikowanych w książce "Moja twarz jest niepowtarzalna" dobrze wypowiadają się o dyrektorach szkół.
Po 1989 roku w szkołach niewiele się zmieniło. Chwilowe zawirowanie wprowadziła zapowiedź powoływania dyrektorów szkół drogą konkursów. Ci, którzy poprzednio nakazywali obowiązkowe uczestnictwo w pochodach pierwszomajowych i mieli średnie wykształcenie, a przypisywali sobie "półwyższe" z uwagi na ukończony kurs marksizmu-leninizmu, zgłaszali się do konkursów. Inni nauczyciele bali się konkurować z dotychczasowym zwierzchnikiem i w wielu placówkach wszystko zostało po staremu.
Od dyscyplinarki do świętości
Jaki jest przeciętny polski nauczyciel? Właściwie policzalne są tylko przypadki skrajne - liczba nauczycieli, którzy stają przed komisją dyscyplinarną, i liczba tych, którzy słusznie wypinają pierś po odznaczenia ministra z okazji święta - Dnia Edukacji Narodowej. Łatwiej odpowiedzieć na pytanie, kim powinien być dobry nauczyciel. Anna Radziwiłł podaje taką definicję - nauczyciel powinien być porządnym człowiekiem lub, idąc dalej, człowiekiem, który próbuje zostać świętym.
W ubiegłym roku rzecznicy dyscyplinarni na zlecenie kuratorów oświaty przeprowadzili ogółem 210 postępowań wyjaśniających, których celem było ustalenie zasadności zarzutów kierowanych pod adresem nauczyciela; z tego 62 sprawy umorzono. Komisje dyscyplinarne wymierzyły następujące kary: w 8 przypadkach wydalenie z zawodu nauczycielskiego, w 16 - zwolnienie z zakazem zatrudniania w zawodzie nauczycielskim na okres trzech lat, w 27 - zwolnienie z pracy bez zakazu zatrudniania w innej szkole, w 4 - udzielenie nagany z przeniesieniem do innej szkoły, a w 56 - udzielenie nagany z ostrzeżeniem. Do najczęstszych nauczycielskich wykroczeń zalicza się stosowanie kar cielesnych oraz naruszanie godności ucznia przez wyzwiska i ośmieszanie, stosowanie przymusu psychicznego; dalej idą - picie alkoholu, skłócenie ze środowiskiem szkolnym i rodzicielskim, porzucenie pracy i nadużycia finansowe. Liczba spraw dyscyplinarnych wszczynanych przeciwko nauczycielom jest znikoma w stosunku do ogółu mianowanych nauczycieli (około 450 tysięcy). Ale zdaniem Mieczysława Chełchowskiego, przewodniczącego Odwoławczej Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Ministrze Edukacji Narodowej, problem ten nie może być uznany za marginalny, gdyż sprawy dyscyplinarne nauczycieli znajdują swój oddźwięk w środowisku uczniowskim, wciągają, czasem nawet dzielą, środowiska pedagogiczne, a często także i rodzicielskie.
Jasną stronę nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią nauczyciele entuzjaści, którzy na przykład od kilku lat pracują nad programem "Nowa Matura", przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty. Takie postacie, jak na przykład Dorota Mazurkiewicz, wyróżniona przez ministra nagrodą.
- Zawód nauczyciela jest dla mnie powołaniem, pracuję tyle lat, jestem lubiana przez młodzież i ja bardzo ją lubię - mówiła "Rz" pani Mazurkiewicz. - Przez te lata pracy finansowych korzyści niewiele osiągnęłam, ale nawet kwiatek od młodzieży to taka przyjemność. Wychowałam troje swoich dzieci i dużo "państwowych".
A nieco pośrodku, z tendencją ciążenia do ciemniejszej strony, są przypadki szkolnej codzienności opisane na przykład przez Marię Dudzikową. Oto fragment listu uczennicy VIII klasy jednej z poznańskich szkół, która notuje powiedzonka pani od polskiego: "Co za bzdety mi tu wciskasz, kupa wariatów, kupa idiotów, kompletne debile, Turki, Iksińska powiedz, bo te łby znów nie wiedzą, Igrekowski, ty nierobie, ty śmierdząca wszo".
Co przeszkadza nauczycielom
Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej, nauczyciele spytani o to, jakie stwierdzenia charakteryzują ich własną szkołę, w ponad połowie przypadków odpowiedzieli, że "panuje w niej atmosfera pracy", a co piąty wybrał odpowiedź: "nie ma atmosfery pracy, każdy myśli o tym, by jak najszybciej iść do domu". Dwie trzecie oceniły, że "nie ma konfliktów", a 29 procent, że "stosunki międzyludzkie nacechowane są podejrzliwością".
Waldemar Kozłowski na podstawie rozmów z nauczycielami ocenia, że generalnie zaangażowanie nauczycieli w pracę szkoły spada. Przychodzą, zrobią swoje i odchodzą. Szkoła jest dla nich tylko miejscem, w którym się zarabia, zresztą niedużo.
- Przypuszczam, że część nauczycieli ma problemy osobiste, których nie potrafi rozwiązać, i to znajduje wyraz w ich stosunku do ucznia - mówi Waldemar Kozłowski - nadmierność wymagań, rygoryzm, perfekcjonizm. Szkoła stwarza okazję do rozładowania problemów na przykład komuś, kto ma nie zaspokojoną potrzebę dominacji i bycia ważnym. I zawsze może wytłumaczyć, że jest po prostu wymagającym nauczycielem.
Kiedy w cytowanych już badaniach profesor Kwiatkowskiej pada pytanie, co utrudnia nauczycielom ich autonomię, niewystarczające kwalifikacje do działań twórczych jako powód zdecydowanie wybrał co czwarty nauczyciel, a co trzeci wymienił "niechętny stosunek zespołu nauczycielskiego do pracujących twórczo". Siedmiu respondentom na dziesięciu przeszkadza brak wyposażenia szkoły w pomoce dydaktyczne, a co trzeciemu brak mobilizacji ze strony dyrekcji. Więcej niż połowa uważa, że przyczyną jest brak wynagrodzenia za twórczą działalność, a co czwarty respondent zgodził się z opinią, iż "w szkole panuje marazm". | Zawód nauczyciela cieszy się w Polsce niesłabnącym wysokim prestiżem społecznym. Sami nauczyciele uważają, że dobry nauczyciel to taki, który jest dobrym człowiekiem, umie porozumieć się z dziećmi i młodzieżą, posiadana wiedza nie jest aż tak istotna.
W swojej pracy nauczyciel staje zarówno przed problemami uczniów, jak i przed organizacją własnej działalności w szkole. Z badań wynika, że zaangażowanie nauczycieli w swoją pracę spada, a komisje dyscyplinarne coraz częściej karzą nauczycieli za obrazę uczniów (czym najpewniej rozładowują własne frustracje) czy picie alkoholu. Jasną stroną nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią entuzjaści, którzy aktywnie działają na rzecz edukacji we własnych placówkach, przygotowują uczniów do olimpiad, organizują zajęcia pozalekcyjne. Niełatwo jest jednak być nauczycielem zaangażowanym: większość grona pedagogicznego zazwyczaj przychodzi na ustawowe parę godzin, a na młodych, kreatywnych nauczycieli patrzy z ukosa.
Ciekawe w tym kontekście jest zatem, jak postrzegają swoich pedagogów uczniowie. Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne, czterech na dziesięciu twierdzi, że "różnie bywa", a osiem procent odpowiada, że układają się "raczej nie najlepiej”. Coraz częściej jednak uczniowie narzekają na problemy w kontaktach z pedagogami.
Przez dorosłych obywateli szkoła została oceniona jako najlepsza instytucja użyteczności publicznej. Nawet negatywne doniesienia medialne o kontrowersyjnych, granicznych przypadkach nadużywania władzy przez nauczycieli nie zagrażają wysokiemu statusowi nauczycieli w społeczeństwie. |
System emerytalny Przyszłe świadczenia zależą od tak wielu czynników, że nie można dokładnie wyliczyć ich wielkości
Wielka niewiadoma
Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni.
Żeby zrozumieć podstawowe elementy wpływające na przyszłe emerytury, najlepiej prześledzić proces wyliczania przykładowej emerytury w nowym systemie emerytalnym.
W systemie tym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków.
Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. Zakładamy, że przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu w kraju, czyli obecnie około 2100 zł. Zakładamy również, że zarobki te rosną z roku na rok o pewien wskaźnik wynoszący od 5,6 proc. w 2002 r. do około 3,5 proc. w 2020 r., a potem około 3,8 proc. po 2030 r. Oznacza to, że w wieku 40 lat osoba ta będzie zarabiać około 4,6 tys. zł, mając lat 60 - około 9,6 tys. zł, a w wieku 65 lat - około 11,5 tys zł.
Zgromadzony kapitał i świadczenie
ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Obecnie, osoba w wieku 60 lat przeciętnie ma przed sobą jeszcze niemal 19 lat życia, a w wieku 65 lat - nieco ponad 16 lat. Jednak dalsze trwanie życia się wydłuża i za 40 lat, według prognoz demograficznych, Polacy w wieku 60 lat będą mieli przed sobą (statystycznie rzecz ujmując) niemal 24 lata życia, a w wieku 65 lat - niemal 20 lat. Oznacza to, że w porównaniu z obecnymi statystykami dalsze trwanie życia może się wydłużyć o około 4 lata. Jeżeli Osoba X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia w tym wieku, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Jeśli natomiast przejdzie na emeryturę mając 65 lat - dostanie 2,4 tys. zł (około 22 proc. ostatnich zarobków).
Nie wiadomo niestety, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru i dlatego trudno przedstawić symulacje wysokości emerytury dożywotniej. Jeżeli zastosować tę samą formułę, co w przypadku ZUS, Osoba X. jako emeryt może oczekiwać świadczenia na poziomie około 1,1 tys. zł w wieku 60 lat i 1,7 tys. zł w wieku 65 lat. W tym wyliczeniu przyjęto, że koszty instytucji wypłacającej emerytury wyniosą około 3 proc. zgromadzonych oszczędności.
Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Na takie zróżnicowanie pozwalał projekt ustawy o zakładach emerytalnych. Zakładano w nim również, że koszty zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających emerytury dożywotnie, mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Im wyższe będą koszty wypłaty emerytur, tym oczywiście niższe emerytury. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci.
Istotne różnice
Kobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej, to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Połączenie tych dwóch przyczyn powoduje, iż kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć nawet o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi. W nowym systemie emerytalnym budżet państwa płaci składki za urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Ale w przypadku urlopów wychowawczych składkę płaci się od minimalnego wynagrodzenia.
Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. Jeżeli na przykład założymy, że wynagrodzenia i stopa zwrotu na rynku kapitałowym rosną o jeden punkt procentowy szybciej, wysokość przyszłej emerytury, z obu filarów razem wynosić może 4,4 tys. zł (32 proc. ostatnich zarobków) w wieku 60 lat i 7,5 tys. zł (43 proc. ostatnich zarobków) w wieku 65 lat - przy tych samych założeniach demograficznych. Różnice są więc istotne.
Ważny kapitał początkowy
Kolejną sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. Praktycznie wszystkie prowadzone i publikowane analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym, czyli rozpoczęły pracę po 1998 r. Dzisiaj mają one niewiele ponad 20 lat.
W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie nie tylko od tego, co zgromadzą na koncie, ale też od kapitału początkowego. Kapitał ten to nic innego jak emerytura należna danej osobie w starym systemie emerytalnym na koniec 1998 r. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. Jeżeli ktoś ma dzisiaj 40-50 lat, może się spodziewać emerytury w relacji do zarobków wyższej niż 20-30-latkowie. Emerytury tych osób będą również wyższe, dlatego że w ich przypadku dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym będzie niższe niż prognozowane na rok 2040.
To tylko symulacje
Na koniec należy podkreślić - wszelkie wyliczenia prezentowane zarówno w tym artykule, jak i przez różne urzędy czy instytucje mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości, prezentowane przez te instytucje. Symulacje mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia.
Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz.
Autorka współpracuje z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową
Waloryzacja w ZUS
W ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu "sumy podstaw wymiaru składek", czyli sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Na najbliższe lata zakładamy, że waloryzacja kont powinna odbywać się w tempie wyższym niż wzrost przeciętnego wynagrodzenia, gdyż zatrudnienie powinno rosnąć. Ponieważ w przyszłości prognozowane jest zmniejszenie się liczebności siły roboczej, spowodowane starzeniem się społeczeństwa, prawdopodobnie wskaźnik waloryzacji kont w dalszej perspektywie będzie niższy od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Załóżmy, że będzie się kształtował na poziomie od około 7 proc. w 2002 r. do około 2,5-3 proc. po roku 2020. Oznacza to, że w wieku 60 lat osoba X. zgromadzi na swoim koncie niemal 410 tys. zł, a w wieku 65 lat - niemal 560 tys. zł. Widać tu istotną różnicę w kwocie oszczędności, która wynika przede wszystkim z przyrostu stanu konta spowodowanego jego waloryzacją. W wieku 61 lat na przykład osoba X. wpłaca na swoje konto około 12 tys. zł składek, a niemal drugie tyle dopisywane jest do jej konta w wyniku waloryzacji.
W OFE: składki, prowizje i opłaty
Od składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję, obecnie jej przeciętna wysokość wynosi 6,8 proc. Zakładamy, że w dalszej perspektywie prowizja zmniejszy się do około 6 proc. Reszta przeliczana jest na jednostki rozrachunkowe i zasila rachunek osoby X. w OFE. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Opłata za zarządzanie nie może być większa niż 0,6 proc. aktywów rocznie. Jeżeli ktoś zmienia fundusz emerytalny przed upływem dwóch lat od wstąpienia do funduszu, z jego oszczędności potrącona zostanie opłata za transfer.
Przy założeniu, że stopa zwrotu z funduszy emerytalnych, po odjęciu opłaty za zarządzanie, będzie kształtować się na poziomie od 9 proc. w 2002 r. do 3,4 proc. po 2020 r., kiedy osoba X. osiągnie 60 lat, zgromadzi na swoim koncie ponad 300 tys. zł, a w wieku 65 lat - ponad 400 tys. zł. Jeżeli od jej składki nie byłyby pobierane żadne opłaty, zgromadzony kapitał w wieku 60 lat byłby o około 70 tys. większy, a w wieku 65 lat - o około 100 tys. większy.
Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury. Należy szukać możliwości redukcji tych opłat przez racjonalizację kosztów funkcjonowania instytucji drugiego filaru. Oszczędności można osiągnąć przez nowelizację przepisów ustawowych, które nakładają na PTE dodatkowe koszty. Przepisy te można dostosować tak, aby - nie obniżając bezpieczeństwa oszczędności emerytalnych - zmniejszyć koszty ogólne. To powinno prowadzić do obniżki opłat, a wówczas oszczędności emerytalne powinny być wyższe.
AGNIESZKA CHŁOŃ | w nowym systemie emerytalnym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. ZUS wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Nie wiadomo, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru. koszty zakładów emerytalnych mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Trwa dyskusja, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby ograniczyć koszty, wypłacać świadczenia niezależne od płci. wszystkie analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym .W przypadku osób, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie też od kapitału początkowego. Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość. |
KONSUMENCI
Rękojmia i gwarancja
Unijna dyrektywa a polskie przepisy
EWA ŁĘTOWSKA
Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości.
Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia.
Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13.
Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron.
Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego.
Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową
Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on:
opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem;
celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu);
usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta.
Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją.
Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi.
Istotne terminy
Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu).
Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym.
Podmiot odpowiedzialny
Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi.
Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych.
Obowiązki sprzedawcy
Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu.
Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań.
Konsekwencje reklamacji
W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę.
W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji.
Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje:
zakres czasowy i terytorialny gwarancji,
nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji,
procedurę realizacji gwarancji,
nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji.
Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne.
Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych).
Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności).
Co wynika z porównania
Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć.
W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne.
Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia).
Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym).
Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta).
Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty.
W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego.
Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady.
Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej | Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości.
Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę.
Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy).
Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności, co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron.
Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy.
Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy.
Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady.
Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji , projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej.
Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę.
Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący.
Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. |
ROZMOWA
Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok
Podwyższenie stóp jest realne
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Każdy budżet trzeba oceniać z dwóch perspektyw: krótkookresowej, dotyczącej roku, w którym będzie obowiązywał, i średnio- czy też długoterminowej, a więc jego skutków na kolejne lata. Ta druga jest bardzo ważna dla Narodowego Banku Polskiego.
Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Ale dla NBP ta restrykcyjność nie jest wystarczająca, bo nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, który jest największym zagrożeniem dla stabilizacji makroekonomicznej. A więc już jako budżet na rok 2001 stanowi on za mały postęp w stosunku do 2000 roku.
Oczywiście jest poprawa w liczbach, bo deficyt finansów publicznych na poziomie 1,7 proc. jest o 1 pkt. proc. mniejszy niż 2,7 proc. zakładane w tym roku. Ale trzeba pamiętać, że ten postęp będzie osiągnięty poprzez utrzymanie wydatków budżetowych na zbliżonym poziomie, a jednocześnie nastąpi jednorazowe zwiększenie dochodów dzięki sprzedaży licencji na telefonię komórkową UMTS. Gdyby nie ten zabieg, deficyt fiskalny wyniósłby aż 2,6 proc. PKB.
Ten dodatkowy dochód z UMTS jest mylący w ocenie finansów publicznych w średniej perspektywie kilku lat. NBP walczy o to, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje. Prywatyzacja będzie dobiegać końca, dochody z tego tytułu kurczą się, licencje zostaną sprzedane, i w 2003, a nawet w 2002 r. mogą pojawić się już napięcia w budżecie. Na te lata przypada bowiem znaczny wzrost kosztów obsługi zadłużenia zagranicznego.
Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku.
Chociaż rozumiem, że minister finansów nie miał wielkiego pola manewru, jeśli ponad 60 proc. przyszłorocznych wydatków stanowią wydatki sztywne.
Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna?
Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji i prognoza wzrostu produktu krajowego brutto o 5,7 proc. w 2001 roku okaże się nierealna. Wydatki będą takie, jakie są, bo znaczna część jest sztywnych, a dochody się zmniejszą i wtedy deficyt finansów publicznych wzrośnie. W ocenie NBP, prognoza 5,7 proc. wzrostu PKB jest zbyt optymistyczna.
Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa?
Ostatecznie decyduje o tym 10-osobowa Rada Polityki Pieniężnej. W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe. Żaden ruch prawdopodobnie nie wpłynie już na wykonanie celu inflacyjnego na 2000 rok. I dlatego należy jak najszybciej, czyli w sierpniu, określić cel inflacyjny na 2001 rok. Nie może on być zbyt łatwy, ale też musi być realny. Nie można sobie pozwolić na to, żeby kolejny rok nie wykonać celu. Wtedy zastanowimy się, jaką politykę stóp procentowych prowadzić, żeby cel - przy pewnym wysiłku - osiągnąć. Jeśli trzeba będzie, to zaostrzyć ją. Być może wykonanie celu na 2001 rok będzie wymagało zwiększenia restrykcyjności polityki pieniężnej już w tym roku, bo takie decyzje skutkują z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Zaostrzanie polityki pieniężnej może być rozumiane dwojako: jako utrzymywanie niezmienionych stóp procentowych przy spadającej inflacji, jak również jako podwyższanie stóp. Które z nich ma Pani na myśli?
Obie możliwości wchodzą w grę. Podwyższenie stóp jest realne. Ale to, moim zdaniem, będziemy wiedzieć po określeniu celu inflacyjnego na 2001 rok.
Z tego, co powiedziała Pani o zbyt małej lutowej podwyżce, wynika, że jest Pani zwolennikiem zdecydowanych posunięć w polityce pieniężnej.
Tak. W naszych warunkach, inflacji dwucyfrowej lub bliskiej tego poziomu, jestem zwolennikiem ruchów większych. To nie znaczy, że nie można czasem podnieść stóp o 1 punkt, dla wygładzenia pewnych trendów, jeśli na przykład ryzyko niewykonania celu inflacyjnego jest bardzo małe. Ale tendencję inflacyjną można odwrócić tylko istotniejszą podwyżką stóp. Jestem za ostrożnymi obniżkami, a bardziej zdecydowanymi podwyżkami stóp procentowych. Moim zdaniem, to jest bardziej skuteczne. Oczywiście zawsze decyzja Rady Polityki Pieniężnej jest kompromisem między indywidualnymi punktami widzenia.
Czy przedstawiona w założeniach budżetowych prognoza inflacji średniorocznej w 2001 r. na poziomie 6,1 proc. jest realna?
NBP posługuje się wskaźnikiem liczonym w skali grudzień do grudnia. Nie mieliśmy specjalnych zastrzeżeń do rządowej prognozy indeksu średniorocznego. Ale pozostaje moje wcześniejsze zastrzeżenie. Jeśli PKB nie osiągnie zakładanego poziomu wzrostu w wysokości 5,7 proc., to przy niezmienionych wydatkach budżetowych, a przecież większość jest sztywna, ten wskaźnik inflacji staje się mniej realny.
A jaka będzie inflacja na koniec tego roku?
Cel 5,4-6,8 proc. na pewno jest zagrożony, ale moim zdaniem tegorocznymi decyzjami już tego zagrożenia prawdopodobnie nie zmniejszy się.
Powiedziała Pani, że projekt budżetu nie jest korzystny dla obrotów bieżących.
Tak, bo nie zmniejsza popytu wewnętrznego.
Czy bardzo dobre dane o obrotach bieżących w maju były jednorazowe, czy też mamy szansę na utrzymanie się tej tendencji?
Rzeczywiście, maj był nadspodziewanie dobry, a moim zdaniem pozytywna tendencja będzie się utrzymywać. Nie wydaje mi się, by deficyt poniżej 400 mln USD miał szansę się powtórzyć, ale myślę, że każdy kolejny miesiąc będzie lepszy od wyniku osiągniętego w podobnym okresie ubiegłego roku.
A ile wyniesie deficyt obrotów bieżących na koniec tego roku?
Zakładamy, że ok. 7,5 proc. zarówno w tym roku, jak i następnym. I to jest ciągle niebezpieczny poziom. Może się też tak zdarzyć, że ten rok będzie lepszy, a przyszły na poziomie 7,5 proc. PKB. I to będzie psychologicznie niedobre, bo nastąpiłby wzrost deficytu obrotów bieżących.
Dane majowe poprawiły nastroje na rynku, rzadziej teraz mówi się o możliwości wystąpienia kryzysu walutowego w Polsce. Czy sądzi Pani, że jesteśmy już bezpieczni?
Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje. Poziom deficytu obrotów bieżących 7,5 proc. PKB jest zbyt ryzykowny. Może on pojawić się przejściowo, ale nie na dłużej. Za stabilny, choć ciągle wysoki, uznałabym ok. 6 proc. Wyższy oznacza, że pojedyncze negatywne wydarzenie w Polsce czy na zewnątrz wystawia nas na ryzyko destabilizacji. Każde może być katalizatorem. Nie musi doprowadzić do kryzysu, ale może.
Rozmawiała Anna Słojewska | Rząd przyjął założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się podoba projekt?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych. nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, który jest największym zagrożeniem dla stabilizacji makroekonomicznej.
NBP walczy, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje.
Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach.
Jaka będzie polityka pieniężna?
Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji i prognoza wzrostu produktu krajowego brutto o 5,7 proc. w 2001 roku okaże się nierealna. podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe.
jest Pani zwolennikiem zdecydowanych posunięć w polityce pieniężnej.
W naszych warunkach, inflacji dwucyfrowej lub bliskiej tego poziomu, jestem zwolennikiem ruchów większych.
projekt budżetu nie jest korzystny dla obrotów bieżących bo nie zmniejsza popytu wewnętrznego.
rzadziej teraz mówi się o możliwości wystąpienia kryzysu walutowego w Polsce.
Sytuacja jest lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje. |
Niektórzy idą na łatwiznę i przywożą ze Wschodu tytuły, których nikt u nas nie weryfikuje
Habilitacja bez polskiego sita
FOT. PIOTR KOWALCZYK
JERZY SADECKI
Czy można mieć trzy odrzucone habilitacje i mimo to zostać w Polsce doktorem habilitowanym? Można. Trzeba tylko wybrać się za wschodnią granicę i całkiem legalnie przeprowadzić tam przewód habilitacyjny. A potem śmiać się w nos rodzimej komisji centralnej, która ma stać na straży przyzwoitego poziomu polskiej nauki.
Taką drogę znalazł Kazimierz M. Czarnecki. Nie tylko znalazł, ale wskazał ją publicznie innym - w swojej książce, która ukazała się na zlecenie Górnośląskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Mysłowicach, gdzie autor jest profesorem i prorektorem. Z zamieszczonej tam notatki każdy może się dowiedzieć, że Kazimierz M. Czarnecki trzy razy obronił pozytywnie prace habilitacyjne: z psychologii na Akademii Nauk Społecznych (przy KC PZPR) w 1975 roku, z socjologii na tej samej uczelni w 1988 roku i z pedagogiki (dydaktyki) na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu w 1997 roku. Jednak za każdym razem uchwały rad wydziałów o nadaniu stopnia doktora habilitowanego nie były zatwierdzane przez Centralną Komisję do spraw Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych (wcześniej: Centralną Komisję Kwalifikacyjną), która sprawuje kontrolę nad prawidłowością uzyskiwania oraz jakością stopni i tytułów naukowych. Nie pomogło odwoływanie się od decyzji komisji i skarga do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
"W tej sytuacji Kazimierz M. Czarnecki został zmuszony przez naiwnych uczonych polskich, głównie psychologów i pedagogów, do habilitowania się za granicą ojczystego kraju"- czytamy w książce prorektora górnośląskiej uczelni. Stopień doktora habilitowanego nauk psychologicznych Kazimierz M. Czarnecki uzyskał dopiero w 1999 roku na Akademii Pedagogicznych Nauk Ukrainy w Kijowie, za akceptacją ukraińskiej Wyższej Atestacyjnej Komisji.
- Musiałem mieć tylko skierowanie od mojej uczelni, a w kijowskiej akademii nie wzięli ode mnie ani grosika. Pracę napisałem po polsku, jednak autoreferat musiał być po ukraińsku. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, bo do Kijowa jedzie się 24 godziny. A i procedura uzyskiwania stopnia naukowego jest tam bardzo ostra - wyjaśnia dr hab. Kazimierz M. Czarnecki, i nie szczędzi krytyki pod adresem polskiej komisji centralnej, która utrąciła jego trzy habilitacje. - Komisja powinna zniknąć i zatrzeć po sobie haniebne ślady!
Powtórka po dziesięciu latach
Dr Jacek Przybylski, pracownik naukowy na Wydziale Budownictwa Politechniki Zielonogórskiej, w 1989 roku obronił pracę habilitacyjną na Politechnice Wrocławskiej. - Ale w ówczesnej Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej w Warszawie dostałem, jako superrecenzenta, człowieka zupełnie spoza branży, bo elektryka. A elektryk ocenia budowlańca tak, jak astronom weterynarza; opinia była więc negatywna - wspomina Jacek Przybylski. Mówi, że pisał odwołania, popierała go rada wydziału, dziekan, rektor. CKK nie zatwierdziła jednak habilitacji.
Nie mogąc sforsować formalnej przeszkody (i, jak podejrzewa, ludzkiej niechęci), Przybylski szukał możliwości habilitowania się za granicą. W Niemczech procedura okazała się zbyt długotrwała i uciążliwa. Próbował także w Koszycach, ale po kilku wyjazdach zrezygnował. - Najbardziej naukowo podeszli do tego w Mińsku, w Białoruskiej Państwowej Akademii Politechnicznej - mówi Jacek Przybylski. - Mają tam doskonałych matematyków, a moja praca, choć z budownictwa, była ściśle matematyczna. Recenzowało ją trzech profesorów, z Moskwy, Sankt Petersburga i Mińska.
- Chociaż języka rosyjskiego nie znam rewelacyjnie, przeszedłem jednogłośnie - wspomina Przybylski. Cały proces nie trwał krótko, bo trzy i pół roku. W marcu 2000 roku Politechnika Zielonogórska otrzymała oficjalne potwierdzenie obrony z Państwowego Najwyższego Komitetu Atestacyjnego Republiki Białorusi.
Problem małych uczelni
- Zagranicznych habilitacji próżno szukać na dużych, porządnych uczelniach jak Akademia Górniczo-Hutnicza czy Uniwersytet Jagielloński. To problem, nie jedyny zresztą, małych i młodych uczelni, które mają deficyt kadrowy - uważa prof. Mirosław Handke, były minister edukacji narodowej.
Człowiek z habilitacją, czyli samodzielny pracownik naukowy, to dzisiaj skarb. O niego zabiegają zarówno publiczne nieduże szkoły wyższe, jak i prywatne uczelnie. Liczba samodzielnych pracowników jest m.in. jednym ze składników algorytmu, według którego przyznaje się dotacje, wpływa też na wydawanie zezwoleń do prowadzenia studiów zaocznych.
- Zdarzają się przypadki, że za granicą pisane są prace z pogranicza różnych dyscyplin naukowych, które trudne są do zaakceptowania przez polskie uczelnie i Centralną Komisję. Na ogół nie robi się u nas habilitacji z dydaktyki poszczególnych nauk, tymczasem za wschodnią granicą nie ma z tym problemu. Szczególne zainteresowanie takimi "dydaktycznymi" doktoratami i habilitacjami wykazują niektóre polskie akademie pedagogiczne i akademie wychowania fizycznego - zauważa wiceminister edukacji prof. Jerzy Zdrada.
Nielicznych naukowców wysyła na wschód samo Ministerstwo Edukacji Narodowej, ale mocno przy tym kręci nosem. W ostatnich pięciu latach zgodę na odbycie stażu habilitacyjnego na Ukrainie resort wydał tylko 17 osobom, wyposażając je w niewielkie stypendia. - Uważamy, że polscy naukowcy mają możliwości habilitowania się w kraju. Pozytywnie rozpatrujemy tylko te wnioski, w których dołączone są opinie dwóch samodzielnych pracowników naukowych, potwierdzające, że przeprowadzenie przewodu habilitacyjnego w Polsce może być trudne lub wręcz niemożliwe - informuje dr Bogusław Szymański, dyrektor Biura Uznawalności Wykształcenia i Wymiany Międzynarodowej w Ministerstwie Edukacji Narodowej.
Ile osób wysyłają po habilitacje same uczelnie, tego nikt nie wie.Dyrektor Szymański sądzi, że takich habilitacji zagranicznych może być robionych rocznie kilkanaście.
Od Rzeszowa po Szczecin
W Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie pracuje co najmniej dziesięciu naukowców, którzy w ostatnich latach habilitowali się za granicą, głównie na uczelniach Ukrainy i Rosji. Jednym z nich jest dr hab. Jerzy Potoczny. Mówi, że wybrał Uniwersytet Narodowy im. Tarasa Szewczenki w Kijowie z uwagi na temat swojej pracy: "Rozwój oświaty dorosłych w Galicji doby autonomii galicyjskiej wśród narodowości polskiej i ukraińskiej". Za jego przewód habilitacyjny uczelnia macierzysta zapłaciła ok. ośmiu tysięcy złotych.
Na Politechnice Rzeszowskiej w ostatnich dziesięciu latach jedenaście osób zrobiło habilitację na wschodzie, głównie w Politechnice Lwowskiej i Kijowskiej. Stanowią one ok. dziesięciu procent samodzielnych pracowników tej uczelni.
- Te habilitacje są w dużym stopniu wynikiem prowadzonej od lat współpracy z uczelniami ukraińskimi - mówi prof. dr hab. Leonard Ziemiański, prorektor ds. naukowych Politechniki Rzeszowskiej.
Naukowcy z białostockich uczelni habilitują się i doktoryzują we Lwowie, w Kijowie, Mińsku i Sankt Petersburgu. Najczęściej z ekonomii, pedagogiki, psychologii. - Jeden z naszych doktorów robi pracę habilitacyjną o gospodarce białoruskiej. Zna dobrze rosyjski, do uczelni w Mińsku dojeżdża raz w miesiącu - mówi Józef Szabłowski, rektor Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Białymstoku.
Ale na wschodzie zdobywają habilitacje nie tylko naukowcy z przygranicznych województw: podkarpackiego, lubelskiego i podlaskiego. Jak udało nam się ustalić, jeździ się po nie na wschód także ze Śląska, Opola, Częstochowy, Piotrkowa Trybunalskiego, Zielonej Góry. Sześciu doktorów z Uniwersytetu Szczecińskiego bądź już uzyskało stopień, bądź jest w trakcie przewodu habilitacyjnego w Kijowie, Mińsku i Sankt Petersburgu.
Niektórzy jeżdżą też do Słowacji, ale z tym jest pewien kłopot, bo tamtejszy stopień docenta niedokładnie odpowiada naszemu doktorowi habilitowanemu. W tej sprawie toczą się negocjacje między resortami edukacji obu krajów, ale do ich finału jeszcze nie doszło. W 1997 roku Polska zawarła umowę o uznawaniu stopni i tytułów naukowych z Niemcami, lecz nasi uczeni specjalnie nie są tą ofertą zainteresowani.
- Na Białorusi uzyskanie doktoratu czy habilitacji kosztuje od 1,5 do 2 tysięcy dolarów. Połowę tej kwoty biorą recenzenci, reszta to różne opłaty administracyjne. Za samą obronę trzeba zapłacić 350 dolarów - informuje szef jednej z białoruskich organizacji, która pomaga polskim naukowcom w zorientowaniu się w tutejszym rynku nauki.
- Płaci pani 10 tysięcy dolarów, a my już zajmiemy się napisaniem pracy i jej obroną. To nie żart, dwóch naukowców zagranicznych już tak się u nas habilitowało. Ale na razie nie byli to Polacy - taką konkretną ofertę otrzymała w Mińsku reporterka "Rzeczpospolitej".
Solidny poziom czy łatwizna
W środowisku naukowym opinie o stopniach zdobytych za wschodnią granicą są niejednoznaczne.
- Na uczelni dobrze się znamy i wiemy, na co każdego stać, jaki ma dorobek. To prawda, że niektórzy idą na łatwiznę i przywożą ze wschodu tytuły, których nikt u nas nie weryfikuje - mówi jeden z naukowców z Rzeszowa. Inni przestrzegają przed rozdzielaniem pochopnych i niesprawiedliwych etykietek. Podawane są przykłady ludzi o znacznym dorobku, którzy habilitowali się na wschodzie.
- Nie można generalizować, że stopień naukowy uzyskany na Ukrainie jest czymś gorszym. Ja nie spotkałem się z jakąś szemraną habilitacją zrobioną z kapelusza - twierdzi prof. Leonard Ziemiański, prorektor Politechniki Rzeszowskiej.
- W mojej specjalności, matematyce, nie zetknąłem się z przypadkami, które budzą zastrzeżenia. Ale są dziedziny nauki, w których pojawiają się poważne wątpliwości, czy uzyskany za granicą stopień lub tytuł odpowiada naszym standardom. Problem uważamy za ważny, ale mamy za mało danych, żeby zająć jakieś stanowisko w tej kwestii - mówi prof. Andrzej Pelczar, przewodniczący Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego.
- Nie są to tylko nasze wątpliwości. Także strona ukraińska zaproponowała pewne posunięcia, które mają zapobiec bronieniu prac wątpliwej jakości czy też wcześniej odrzuconych w Polsce - podkreśla dyrektor Szymański.
Sprawa dotyczy jednak umów międzynarodowych, które pozwalają automatycznie uznawać w Polsce stopnie nukowe. Przepisy te pochodzą z czasów, gdy Polska należała do obozu komunistycznego i nadal obowiązują zarówno u nas, jak i w większości dawnych "demoludów". Wypowiedzenie np. konwencji praskiej z 1972 roku może spowodować liczne komplikacje. Na przykład uderzyć w grupę naukowców polskiego pochodzenia, którzy zdobywają tytuły i stopnie w Polsce, a na zasadzie wzajemności mogą posługiwać się nimi w swoich krajach.
W ministerstwie twierdzą, że lepiej byłoby podpisać z sąsiadami nowe umowy dwustronne, w których bardziej precyzyjnie określi się wymagania i zasady zdobywania stopni. Kiedy to nastąpi, nie wiadomo, bo rozmowy toczą się niemrawo lub wcale.
- Jeśli nowa ustawa o szkolnictwie wyższym wprowadzi akredytacje uczelni, nie będzie już takiego pędu do liczenia na sztuki samodzielnych pracowników naukowych. Zniknie więc presja na szybkie habilitacje - taką nadzieję ma prof. Mirosław Handke, który odchodząc z MEN zostawił gotowy projekt ustawy.
współpraca: Elżbieta Południk, Józef Matusz, Jacek Patalas, mst. | Czy można mieć trzy odrzucone habilitacje i mimo to zostać w Polsce doktorem habilitowanym? Można. Trzeba tylko wybrać się za wschodnią granicę i legalnie przeprowadzić tam przewód habilitacyjny. Taką drogę znalazł Kazimierz M. Czarnecki. trzy razy obronił pozytywnie prace habilitacyjne. Jednak uchwały rad wydziałów o nadaniu stopnia doktora habilitowanego nie były zatwierdzane przez Centralną Komisję do spraw Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych. Stopień doktora habilitowanego Czarnecki uzyskał dopiero na Akademii Pedagogicznych Nauk Ukrainy w Kijowie.
Dr Jacek Przybylski, pracownik naukowy na Wydziale Budownictwa Politechniki Zielonogórskiej, w 1989 roku obronił pracę habilitacyjną na Politechnice Wrocławskiej. Ale CKK nie zatwierdziła habilitacji. W 2000 roku Politechnika Zielonogórska otrzymała potwierdzenie obrony z Państwowego Najwyższego Komitetu Atestacyjnego Republiki Białorusi.
Zagranicznych habilitacji próżno szukać na dużych uczelniach. To problem małych i młodych uczelni, które mają deficyt kadrowy. - Zdarzają się przypadki, że za granicą pisane są prace z pogranicza różnych dyscyplin naukowych, które trudne są do zaakceptowania przez polskie uczelnie - zauważa wiceminister edukacji prof. Jerzy Zdrada.
W Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie pracuje dziesięciu naukowców, którzy habilitowali się za granicą. Na Politechnice Rzeszowskiej w ostatnich dziesięciu latach jedenaście osób zrobiło habilitację na wschodzie. Naukowcy z białostockich uczelni habilitują się i doktoryzują we Lwowie, w Kijowie, Mińsku i Sankt Petersburgu. na wschodzie zdobywają habilitacje nie tylko naukowcy z przygranicznych województw. jeździ się po nie na wschód także ze Śląska, Opola, Częstochowy.
W środowisku naukowym opinie o stopniach zdobytych za wschodnią granicą są niejednoznaczne. - niektórzy idą na łatwiznę i przywożą ze wschodu tytuły, których nikt u nas nie weryfikuje - mówi jeden z naukowców z Rzeszowa. Inni przestrzegają przed rozdzielaniem pochopnych etykietek. Podawane są przykłady ludzi o znacznym dorobku, którzy habilitowali się na wschodzie. strona ukraińska zaproponowała pewne posunięcia, które mają zapobiec bronieniu prac wątpliwej jakości.Sprawa dotyczy umów międzynarodowych, które pozwalają uznawać w Polsce stopnie nukowe. Przepisy te pochodzą z czasów, gdy Polska należała do obozu komunistycznego. W ministerstwie twierdzą, że lepiej byłoby podpisać z sąsiadami nowe umowy dwustronne. |
KONGRES KULTURY WSI
Raport ministerialny
Model kultury strażackiej
Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim".
Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny.
Ratunek w bibliobusach
Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc.
Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki.
Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym.
Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo.
Prasa w sklepie i kościele
Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych.
Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet.
Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka.
Wieś bez kina
Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem.
Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego.
Dyskoteka ZMW
Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem.
Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców.
Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury.
Teatr z miejskiego importu
Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej.
Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.).
Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty).
Niepamięć
Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych.
Jacek Cieślak | Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny.Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. |
Najważniejszymi sprawami politycznymi w najbliższych 12 miesiącach będzie dla Polski kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z Unią Europejską
Rok Tygrysa
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
KAZIMIERZ DZIEWANOWSKI
Rozpoczął się rok 1998 - w chińskim kalendarzu Rok Tygrysa. Zaczęło się też coś, co można by nazwać - na podobieństwo papuziej, kurzej czy krowiej - chorobą tygrysią. Wywołuje ona wstrząsy i niepokój na całym świecie: na Wall Street, na polskiej giełdzie, w londyńskim City, w niemieckim Bundesbanku, w Tokio. Nie jest to choroba wirusowa, ale jest zaraźliwa.
Rok 1998. Jaki będzie? Oczywiście nikt tego nie wie, ale wielu publicystów na świecie sądzi, że będzie miał rozstrzygające znaczenie dla wielu zasadniczych kwestii w kluczowych rejonach świata.
Czy kryzys będzie zaraźliwy?
Zacznijmy od chleba, czyli od gospodarki. W tej dziedzinie rok 1998 powinien odpowiedzieć na kilka pytań o ogromnej wadze. Po pierwsze: Czy kryzys finansowy, jaki dotknął wschodnioazjatyckie "tygrysy", przeminie i okaże się nieprzyjemnym wspomnieniem bez większych konsekwencji, czy też doprowadzi do zapaści o zasięgu światowym? W tej chwili możliwe jest i jedno, i drugie. Możliwe jest przeniesienie choroby do Europy. Sytuacja gospodarcza w tak ważnych krajach jak Niemcy i Francja jest skomplikowana i nie można jej uznać za krzepiącą. W lecie 1997 r. zebrała się nawet konferencja wybitnych amerykańskich i niemieckich ekspertów gospodarczych, podczas której wylansowano nieoczekiwaną nazwę dla Niemiec i Francji: "kraje cofające się w rozwoju". Francja ze swymi problemami socjalnymi i roszczeniową postawą społeczeństwa od dawna budzi obawy, ale nazwanie "niemieckiej lokomotywy" krajem cofającym się jest czymś nowym.
Odpowiedź na pytanie, czy kryzys wschodnioazjatycki okaże się zaraźliwy, będzie ważna dla innej kluczowej kwestii roku 1998: losów waluty europejskiej. Euro ma być wprowadzone 1 stycznia 1999 r. Dziś spora liczba krajów Unii Europejskiej (w tym Niemcy i Francja) jest zdecydowana dotrzymać terminu. Jednak rozszerzenie kryzysu mogłoby poważnie temu zagrozić. Inaczej mówiąc, euro urodzi się, jeżeli "choroba tygrysia" nie okaże się zaraźliwa.
Chcieliśmy dobrze, wyszło jak zwykle
Następnym problemem roku 1998 jest gospodarka rosyjska. Wciąż nie potrafi ona wejść na drogę normalnego wzrostu, choć spodziewano się tego w roku 1997. "Economist" przypomniał z tej okazji posępne stwierdzenie premiera Czernomyrdina, wypowiedziane już trzy lata temu: "Spodziewaliśmy się poprawy, ale wszystko potoczyło się jak zwykle".
W roku 1998 kwestia owej poprawy (lub jej braku) nabierze jeszcze głębszego znaczenia. W prasie zachodniej (pisał o tym między innymi właśnie "Economist") podkreśla się, że banki i biznes świata rozwiniętego wykazują coraz większą niecierpliwość wobec Rosji. Potencjalne możliwości rynku rosyjskiego są oceniane wysoko i nie brakuje chętnych, którzy chcieliby tam inwestować. Ale dotychczasowe doświadczenia były zniechęcające.
Jest tego wiele przyczyn. Po pierwsze: brak przejrzystego ustawodawstwa finansowo-podatkowego i obezwładniająca biurokracja. Po drugie: brak stabilizacji politycznej, niepewny stan zdrowia prezydenta Jelcyna, obawy przed zaburzeniami, które mogłyby ugodzić w inwestorów (zwłaszcza strach przed ewentualnym objęciem władzy przez komunistów i nacjonalistów). Po trzecie: wysoki poziom przestępczości. Po czwarte: brak wiary w stabilność waluty, wynikający z niesprawności systemu bankowego, niemożności skutecznego ściągania podatków, z ogromnych rozmiarów szarej strefy gospodarczej. Po piąte: zadłużenie zagraniczne i wyciekanie na prywatne konta za granicą kapitałów, które miały być przeznaczone na restrukturyzację gospodarki.
To wszystko sprawia, że wielkie firmy zachodnie zachowują wprawdzie w Rosji (najczęściej w Moskwie) swe przyczółki, jednak powstrzymują się przed inwestycjami na znaczącą skalę.
Jeżeli rok 1998 nie przyniesie przełomu, a przynajmniej wyraźnej poprawy, nasili się pewne zjawisko, które już obecnie rodzi obawy rosyjskiej klasy politycznej. Otóż wielki kapitał zachodni, zwłaszcza amerykański, wykazuje rosnące zainteresowanie tymi republikami postradzieckimi, które dysponują bogactwami naturalnymi, przede wszystkim zaś ropą naftową i gazem. Już w roku 1997 wkroczył tam na poważną skalę i to zarówno z poszukiwaniami naftowymi, jak i budową rurociągów. Zapewne w roku 1998 prace (i inwestycje) zostaną przyśpieszone. Jeśli więc Rosja nie zintensyfikuje reform i nie zanotuje poważniejszego wzrostu gospodarczego - wtedy stanie w obliczu marginalizacji. Inwestorzy zagraniczni zmienią kierunek swych zainteresowań. Może to dotyczyć nie tylko republik WNP, ale i rosyjskiego regionu dalekowschodniego; takie zaś republiki jak Azerbejdżan, czy Kazachstan po jakimś czasie wyprzedzą Rosję pod względem poziomu dochodu narodowego i poziomu życia. To zaś musiałoby spowodować nasilenie tendencji odśrodkowych wewnątrz samej Federacji Rosyjskiej.
W ostatnich latach swego istnienia ZSRR doświadczał dramatycznego spadku produkcji naftowej. Spadła ona niemal o jedną trzecią, a kryzys był tak dotkliwy, że ograniczono komunikację lotniczą, armia przeżywała wielkie trudności w Afganistanie, natomiast o rozwoju motoryzacji w ogóle nie mogło być mowy. Dziś wkroczenie zachodniej technologii i kapitału zmieniło sytuację jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Trwają dyskusje na temat nowych złóż i trasy nowych rurociągów. Trudno o lepszą ilustrację niewydolności gospodarki komunistycznej.
Wspomniany tu już "Economist", w numerze specjalnym poświęconym perspektywom gospodarczym w roku 1998, zwraca też uwagę na inne zjawisko dotyczące Rosji. Przewiduje mianowicie w 1998 roku pięćdziesięcioprocentowy wzrost eksportu rosyjskiej broni, zwłaszcza samolotów MiG i Suchoj, sprzedawanych Chinom, Indiom i innym krajom azjatyckim. Ale i to ma swoje ograniczenia. Rosja wciąż zbywa produkty, których technologie zostały opracowane przed upadkiem ZSRR, nie ma zaś środków na nowe badania. Przewidywany boom eksportowy nie potrwa więc długo. Słabością rosyjską w tej dziedzinie jest również kiepska jakość obsługi gwarancyjnej, złe zaopatrzenie w części, itd.
Kwestia brudnego mleka
Trudności w stawieniu czoła konkurencji zagranicznej to zresztą nie tylko problem rosyjski. Również polski. Przykład polskich mleczarni i produkowanego przez nie mleka pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać prawdziwej rywalizacji międzynarodowej.
Warto tu zwrócić uwagę na dość charakterystyczną polską reakcję na tę sprawę. Od razu podniosły się głosy, że Europa chce zniszczyć nasze rolnictwo, a nawet pozbawić nas tożsamości narodowej. Jeżeli jednak nasza tożsamość polegałaby na piciu brudnego mleka, to pijmy je sobie nadal, ale nie liczmy, że uda nam się sprzedać je za granicą. Zagranicznym klientom nie zależy bowiem na naszej tożsamości, tylko na zdrowych produktach. Na tym samym powinno zresztą zależeć również rodzicom polskich dzieci.
Myślę, że w roku 1998 możemy się natknąć na więcej podobnych problemów. Będzie tak, mimo że niektórym naszym ekonomistom i politykom wydaje się, że to my możemy stawiać Unii warunki. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zostaniemy sami z brudnym mlekiem.
Istnieje natomiast inny problem - naprawdę trudny. To sprawa tak zwanego porozumienia z Schengen. Z jednej strony to rzecz wspaniała, o której przez kilkadziesiąt lat mogliśmy tylko marzyć: porozumienie w sprawie całkowitej swobody poruszania się wewnątrz Unii - bez wiz i kontroli paszportowych. Uczestnictwo w tym porozumieniu jest warunkiem przystąpienia do UE. Na jego mocy każdy obywatel kraju członkowskiego uzyskuje prawo swobodnego poruszania się na terenie UE, a także podjęcia pracy - jeśli ją znajdzie.
Istnieje jednak również świat zewnętrzny - i tu się zaczynają trudności. Mają z nimi nieustannie do czynienia Włosi z powodu Albańczyków, a ostatnio także Kurdów. Mają do czynienia Francuzi - głównie z powodu Algierczyków i innych mieszkańców Afryki. Mają kłopoty Niemcy, Anglicy, Skandynawowie. Teraz problem zaczynamy mieć również my.
Nadzieja w podróżach
Polska prowadziła dotąd otwartą i liberalną politykę wizową wobec swych wschodnich sąsiadów. Było to korzystne i dla nich, i dla nas. Przede wszystkim z przyczyn gospodarczych - wiadomo, że istnieje ożywiona i korzystna prywatna wymiana towarowa między naszymi krajami. Warszawski Stadion Dziesięciolecia plasuje się według oficjalnych danych w czołówce naszych przedsiębiorstw handlu zagranicznego i ma obroty rzędu kilku miliardów dolarów rocznie. Podobnie, choć może na mniejszą skalę (z wyjątkiem słynnego bazaru pod Łodzią), jest w wielu innych miejscach. Ale chodzi nie tylko o to.
Ogromne znaczenie ma polityczna wymowa tej otwartości. Rozprasza ona w znacznym stopniu pojawiające się na Wschodzie obawy związane z naszym przystąpieniem do NATO. Fakt, że do Polski przyjeżdża co roku parę milionów Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Rosjan, Gruzinów, Ormian, Kazachów i tak dalej, że handlują oni, pracują, nawiązują tysiące kontaktów - to wszystko ma wagę ogromną. Uśmierza lęki, ukazuje prawdziwy obraz Polski, skutecznie przeciwdziała nieprzychylnej nam propagandzie. Myślę, że ma to tak wielkie znaczenie, jakie miały i mają polskie podróże do Niemiec, USA, Francji, Wielkiej Brytanii.
Nieraz mówi się o mafii, praniu pieniędzy, kradzieżach. Te same argumenty spotyka się w Niemczech w odniesieniu do Polaków. W USA też można niejedno usłyszeć o ludziach z Polski, którzy nielegalnie pracują w Ameryce. Ale wszystko to jest drobiazgiem w porównaniu z ogromnymi korzyściami ekonomicznymi, politycznymi, psychologicznymi, jakie płyną z takiego ruchu między krajami. Nie ma wspanialszego czynnika stabilizującego aniżeli te podróże - jakże nieraz biedne i skromne, ale jakże dla wszystkich pożyteczne.
Niepotrzebne bariery
Lecz tu pojawia się problem Schengen. Jest rzeczą zrozumiałą, że Unia Europejska, znosząc wszelkie kontrole graniczne między państwami członkowskimi, musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych. Polska nie może się temu sprzeciwiać. Jednak Polska ma wszechstronny i sięgający daleko interes narodowy w popieraniu swobody podróży oraz zbliżenia z Zachodem i ze Wschodem. Co więcej, myślę, że na popieraniu tego polega coś w rodzaju polskiej misji.
Nie leży w naszym interesie odcięcie się barierą od Wschodu; ani w interesie Unii Europejskiej. Jakie więc znaleźć wyjście? Co zaproponować? Szczerze mówiąc - nie wiem, ale jestem pewny, że otwiera się tu przed nami szeroka niezbadana przestrzeń, którą powinniśmy spenetrować; znaleźć pomysł, który stanowiłby oryginalny polski wkład w przyszły kształt Unii. Zapewne trzeba znaleźć takie rozwiązanie, które wprowadzałoby co prawda pewną kontrolę ruchu, ale nie byłoby podobne do dawnego, sztywnego i nieprzyjaznego ludziom systemu wizowego. Nie oddawałoby decyzji w ręce obojętnych urzędników, nie zmuszało ludzi do udowodnienia przed wjazdem, że nie są bandytami, ani nie zmuszało ich do beznadziejnego czekania na łaskawe przyzwolenie. Budziłoby to wrogość, a my powinniśmy budować zaufanie.
I o tym trzeba dyskutować z Unią, bronić czystej idei współpracy europejskiej - również z tymi krajami, które nie są zaproszone do Unii. Nie należy natomiast bronić brudnego mleka.
Ważny marzec
Zacząłem od spraw gospodarczych, ale jak zawsze łączą się one ściśle z polityką. Najważniejszymi sprawami politycznymi w nadchodzącym roku będzie dla Polski właśnie kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z UE. Sprawa sojuszu jest już kwestią najbliższych tygodni. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to w marcu powinna zapaść decyzja w Senacie USA. Jeżeli dwie trzecie senatorów opowiedzą się za naszym bezpieczeństwem i włączeniem Polski do zachodniej organizacji obronnej - inne parlamenty członkowskie zapewne tę decyzję poprą. Gdyby tak się nie stało... Wydaje się jednak, że decyzja powinna być pozytywna.
Wiąże się to z drugim pytaniem politycznym Roku Tygrysa: z losem prezydentury Billa Clintona. Wielu publicystów w Ameryce pisze dziś o nim jako o prezydencie, który utracił energię i siłę przebicia. Ale ma on przecież przed sobą jeszcze trzy lata. I jest człowiekiem ambitnym. Rozszerzenie NATO, włączenie doń najsilniejszych demokracji Europy Środkowej (co nie znaczy, że nie mających problemów wewnętrznych), nadanie sojuszowi nowej roli Wielkiego Stabilizatora będzie osiągnięciem, które zapewni Clintonowi trwałe miejsce w historii. Jak mawiają Amerykanie: nic nie jest tak skuteczne jak sukces. Ale też nic tak skutecznie nie przekreśla polityka jak porażka. Myślę, że prezydent Clinton odniesie sukces.
Drugie wielkie pytanie polityczne wiąże się z rozwojem sytuacji w Rosji. Trzecie - z sytuacją w Chinach. Czwarte z Ukrainą. Piąte z Niemcami, nadchodzącymi wyborami, kanclerzem Kohlem. Szóste z islamem.
A reszta to sprawy gospodarcze, od których trzeba było zacząć. I na których na ogół się kończy. | Rozpoczął się rok 1998. wielu publicystów na świecie sądzi, że będzie miał rozstrzygające znaczenie dla wielu zasadniczych kwestii w kluczowych rejonach świata.
Zacznijmy od gospodarki. Czy kryzys finansowy, jaki dotknął wschodnioazjatyckie "tygrysy", przeminie czy doprowadzi do zapaści o zasięgu światowym? Odpowiedź będzie ważna dla losów waluty europejskiej. Euro ma być wprowadzone 1 stycznia 1999 r. Jednak rozszerzenie kryzysu mogłoby poważnie temu zagrozić.
Następnym problemem roku 1998 jest gospodarka rosyjska. Wciąż nie potrafi ona wejść na drogę normalnego wzrostu. nie brakuje chętnych, którzy chcieliby tam inwestować. Ale dotychczasowe doświadczenia były zniechęcające. Po pierwsze: brak przejrzystego ustawodawstwa finansowo-podatkowego i biurokracja. Po drugie: brak stabilizacji politycznej. Po trzecie: wysoki poziom przestępczości. Po czwarte: brak wiary w stabilność waluty. Po piąte: zadłużenie zagraniczne.
wielki kapitał zachodni wykazuje rosnące zainteresowanie tymi republikami postradzieckimi, które dysponują bogactwami naturalnymi, przede wszystkim ropą naftową i gazem. Jeśli więc Rosja nie zintensyfikuje reform Inwestorzy zagraniczni zmienią kierunek swych zainteresowań.
"Economist" Przewiduje w 1998 roku pięćdziesięcioprocentowy wzrost eksportu rosyjskiej broni. Rosja wciąż zbywa produkty, których technologie zostały opracowane przed upadkiem ZSRR, nie ma zaś środków na nowe badania. Przewidywany boom eksportowy nie potrwa więc długo.
Przykład polskich mleczarni i produkowanego przez nie mleka pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać prawdziwej rywalizacji międzynarodowej. podniosły się głosy, że Europa chce pozbawić nas tożsamości narodowej. Zagranicznym klientom nie zależy na naszej tożsamości, tylko na zdrowych produktach.
Istnieje natomiast inny problem - porozumienia z Schengen. Unia Europejska, znosząc wszelkie kontrole graniczne między państwami członkowskimi, musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych. Polska nie może się temu sprzeciwiać. Jednak Polska ma wszechstronny interes narodowy w popieraniu swobody podróży oraz zbliżenia z Zachodem i ze Wschodem. trzeba znaleźć takie rozwiązanie, które wprowadzałoby pewną kontrolę ruchu, ale nie byłoby podobne do dawnego systemu wizowego.
Najważniejszymi sprawami politycznymi w nadchodzącym roku będzie dla Polski kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z UE. Wiąże się to z losem prezydentury Billa Clintona. Rozszerzenie NATO będzie osiągnięciem, które zapewni Clintonowi trwałe miejsce w historii. Drugie wielkie pytanie polityczne wiąże się z rozwojem sytuacji w Rosji. Trzecie - z sytuacją w Chinach. Czwarte z Ukrainą. Piąte z Niemcami, nadchodzącymi wyborami, kanclerzem Kohlem. Szóste z islamem. |
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej
Powinno być dobrze
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki.
Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni.
Będzie lepiej
Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską".
Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny.
Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba.
W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce.
Inne niż w Polsce
Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach.
Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton).
Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo.
Wyższe ceny
Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa.
Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE.
Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji.
Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki.
Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna.
Nie z takim drobiazgiem
Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc.
Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw).
Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych.
W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża.
Edmund Szot | Jakie będzie miejsce ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? powinno być dobrze. Produkcja owoców jest w stosunku do krajów UE komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale są to owoce i warzywa lepsze jakościowo. Polscy ogrodnicy powinni poprawić jakość produktów.Na integracji z UE skorzystają konsumenci. Będą oni płacić więcej, ale za lepszy produkt. Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie. Najwięcej produkuje jabłek. ósme miejsce zajmują truskawki , które w Polsce znajdują się na drugim miejscu.Inna jest w UE struktura uprawy warzyw. Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie możliwa po koncentracji naszej produkcji. W parze z koncentracją produkcji powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. |
PRAWICA
Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność
Ryzykowne wezwanie do jedności
Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI
MARCIN DOMINIK ZDORT
Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS.
Projekt Kaczyńskiego '94
O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa.
Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji.
Projekt Kaczyńskiego '97
Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski.
Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC.
Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy.
Formuła usługowa i szlachetne lęki
Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy.
Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi.
Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz.
Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów.
"Solidarność" integruje
Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski.
Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą".
Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL.
Chadecy bez tradycji
Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską".
Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS.
Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL.
Czas partii wyrazistych
Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka.
Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka.
Przyspieszenie spowoduje opóźnienie
Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata".
Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN.
Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania.
Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii.
Problem lidera
Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności".
Kłopoty z Wałęsą
Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS.
W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy. | Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS.
Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". |
REPORTAŻ
Krakowski Kazimierz - żydowska dzielnica bez Żydów, przywrócona do życia przez Polaków - stał się miejscem modnym, odwiedzanym licznie przez turystów
Otwarły się niewidzialne bramy
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę.
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
JERZY SADECKI
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy. Fascynuje, przyciąga turystów, dla których powstaje coraz więcej nastrojowych knajpek, niedużych hotelików. Jeszcze nie tak dawno zapomniany, staje się obecnie Kazimierz drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa.
Gdy pytać, co tak naprawdę ożywiło na wpół umarłą dzielnicę Kazimierz, najczęściej wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej. - Z Kazimierzem jest tak jak z kulturą żydowską, która przez prawie pół wieku była u nas tabu, czymś zupełnie niedostępnym, zamkniętym i tajemniczym. A nagle ożyła i fascynuje - mówi Krzysztof Gierat, który wraz z Januszem Makuchem wymyślił i prowadzi Festiwal Kultury Żydowskiej. Pierwsza, jeszcze bardzo skromna jego edycja z udziałem tylko miejscowych wykonawców, odbyła się w 1988 roku. Po dwunastu latach festiwal jest imprezą potężną, niebywale popularną. Przyjeżdżają na nią chętnie najlepsi na świecie muzycy żydowscy. Co roku Żydzi z wielu krajów ramię przy ramieniu z Polakami tańczą i śpiewają na ulicy Szerokiej w rytm klezmerskich kapeli.
Krzysztof Gierat wspomina, że jako student mieszkał na stancji na Kazimierzu. W dzielnicy ruder, spisanej na straty, z oknami obitymi dechami. Niedostępnej. - Trudno dziś w to uwierzyć, ale przez te wszystkie lata nigdy nie wszedłem do synagogi. Pierwszy raz znalazłem się w niej dopiero podczas naszego festiwalu - wyznaje Krzysztof Gierat. Bo najważniejszą siłą Festiwalu Kultury Żydowskiej jest chyba to, że nie tylko wyciągnął na wierzch zapomniane zwyczaje i sztukę żydowską oraz stworzył na nie modę i swego rodzaju snobizm, ale także otworzył niewidzialne bramy tej zamkniętej przez prawie pół wieku dzielnicy.
Zapomniany, bez Żydów
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę. Mieli liczne bożnice i domy modlitwy, mieszkali tu wielcy i mądrzy rabini. Kazimierz przez całe wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa.
W jesieni 1939 roku w Krakowie żyło 68 tysięcy Żydów. Gdy w 1945 roku zrobiono ich spis, znalazło się w nim trzy tysiące nazwisk. Dziś gmina wyznaniowa żydowska w Krakowie zrzesza zaledwie 176 współwyznawców. Na palcach jednej ręki można policzyć rodziny żydowskie mieszkające dziś na stałe w żydowskiej dzielnicy Kazimierz.
Za sprawą zbrodniczego holokaustu zniknęli stąd Żydzi. Po wojnie Kazimierz pozostał pustynią, martwym miastem skazanym na zapomnienie. Mógł być co najwyżej egzotycznym plenerem dla fotografików i filmowców. Gdy kręcono tu efektowną scenę pożaru do filmu "Noce i dnie", poszło z dymem kilka zabytkowych budowli. Popadły w ruinę nieremontowane kamienice, dewastowane także przez ludzi marginesu społecznego, dla których Kazimierz miał być odpowiednim miejscem zamieszkania.
Pokazany światu przez Spielberga
Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego głośnego filmu "Lista Schindlera". Fascynacją klimatami Kazimierza zaraził wielu krakowian, ale przede wszystkim pokazał tę dzielnicę całemu światu. - Nagle pojawiło się mnóstwo turystów, którzy chcieli oglądać miejsca z "Listy Schindlera" - opowiada Zdzisław Leś, który z końcem 1992 roku założył na Kazimierzu księgarnię specjalizującą się w tematyce żydowskiej. Aby sprostać wymaganiom zagranicznych turystów, Leś wydał specjalny przewodnik po schindlerowskich miejscach, przeszkolił przewodników, uruchomił mikrobusy do obwożenia po całej trasie: od Kazimierza przez dawny zakład emalierski Schindlera, po obóz w Płaszowie i wzgórze Lasoty, z którego - według Spielberga - Schindler oglądał scenę likwidacji krakowskiego getta, co spowodowało jego wewnętrzną przemianę i postanowienie uratowania przed zagładą jak największej grupy Żydów.
W listopadzie 1993 za pieniądze Kongresu USA w zdewastowanym domu modlitwy B'nei Emuna na rogu ul. Rabina Meiselsa i placu Nowego, otwarte zostało starannie urządzone Centrum Kultury Żydowskiej, prowadzone przez Polaków.
Od razu bardzo silnie wpisało się w życie kulturalne i artystyczne Krakowa. Stało się placówką, do której trzeba i warto zaglądać. Jak obliczono, do maja tego roku miało tu już miejsce dwa tysiące różnorakich "zdarzeń programowych"- wykładów, wystaw, spotkań, promocji książek, koncertów itp. - Naszym głównym zadaniem jest demitologizowanie obrazu Żyda w oczach społeczeństwa polskiego oraz zdemitologizowanie obrazu Polaka w oczach Żydów - tak w największym skrócie mówi o misji CKŻ Joachim Russek, dyrektor Fundacji Judaica.
- Najbardziej fascynujące w historii rozbudzenia Kazimierza jest to, że stało się tak za sprawą inicjatywy obywatelskiej. Złudzeniem wszak okazały się oczekiwania z początku lat dziewięćdziesiątych, że przyjadą tu z pieniędzmi bogaci Żydzi i odbudują, ożywią Kazimierz. Gospodarzami żydowskiego Kazimierza bez Żydów stali się przede wszystkim Polacy. To ich pomysłowość, zapał, fascynacja żydowską kulturą sprawiły, że dzielnica na nowo pulsuje życiem, dostarcza tylu przeżyć i emocji turystom - twierdzi Joachim Russek.
- Wprawdzie wraz z Edynburgiem Kraków przygotował kilka lat temu program rewitalizacji Kazimierza, to jednak nigdy nie był on kompleksowo realizowany. Ale muszę przyznać, że te wszystkie prywatne inicjatywy i indywidualne inwestycje na Kazimierzu w gruncie rzeczy nie odbiegają w intencjach od tego planu. On gdzieś unosi się w tle tych wszystkich działań - mówi Małgorzata Walczak z Biura Lokalnego Kazimierz.
Inwazja knajpek
- Ta wieloletnia hibernacja, zatrzymanie w miejscu Kazimierza, pracuje dziś na jego korzyść. Wielu Żydów, którzy tu mieszkali przed wojną, ze zdumieniem stwierdza: jest jak dawniej. Te same stare kąty, zaułki, których nikt nie ruszył przez lata. Mając to wszystko, łatwiej odtworzyć nastrój starej dzielnicy, bez sztuczności - opowiada Wojciech Ornat. On pierwszy na Kazimierzu zaczął myśleć o turystach. Przed nim, od 1990 roku była na ul. Szerokiej tylko galeria Władysława Godynia. Nie wytrzymała finansowo. W 1992 roku Ornat wynajął ją i urządził kawiarnię Ariel. Zaczęły powstawać następne knajpki w podobnym stylu, lokując się niemal we wszystkich kamieniczkach po jednej stronie ulicy Szerokiej.
Szeroka nazywana jest dziś salonem Kazimierza. Trudno ją nazwać ulicą. Właściwie jest bardziej podłużnym i rozległym placem. Z trzema synagogami: Starą, gdzie mieści się judaistyczne muzeum, Remu wraz z zabytkowym cmentarzem oraz Poppera. Oprócz nowoczesnej restauracji Nissenbaumów wszystkie knajpki i lokaliki, które w ostatnich latach na - dotąd pustej i znanej tylko z siedziby komendy policji - ulicy Szerokiej rosną jak grzyby po deszczu, stylem i wystrojem wpisują się w klimat żydowskiej dzielnicy. Oferują zwykle przysmaki żydowskiej kuchni, ale nie koszerne. Pobrzmiewają muzyką żydowską, cygańską, ukraińską.
Gęsi pipek i żydowski cymes
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
- Trzeba pamiętać, że Kazimierz zamieszkiwali przed wojną Żydzi najbardziej ubodzy i najbardziej religijni - podkreśla żydowski historyk Henryk Halkowski. Nie ma więc mowy, aby dziś urządzać bogate, wystawne lokale. - Pomysł jest prosty i dotychczas niemal wszyscy go respektują. Zachowując dawne wnętrza, wstawiamy do nich przedwojenne, proste meble i sprzęty, często podniszczone, ale z duszą i charakterem. Zachowało się ich w Krakowie mnóstwo, są dość tanie. Dają naprawdę poczucie autentycznego powrotu w nastrój przedwojennych wnętrz - wyjaśnia Wojciech Ornat. Rozmawiam z nim przy ul. Szerokiej w budynku dawnej mykwy, czyli żydowskiej łaźni. Po podziałach własnościowych Ornat prowadzi utrzymaną w dobrym, przedwojennym, żydowskim stylu restaurację i hotelik Klezmer-Hois, gdzie gra grupa klezmerska znakomitego Leopolda Kozłowskiego, gdzie podają takie przysmaki, jak: gęsi pipek (żołądek), kiszkę żydowską czy cymes żydowski (marchew z miodem i rodzynkami). Pojawiają się tam Żydzi z różnych stron świata i podpowiadają, co zmienić, co wprowadzić do menu.
Turyści, którzy teraz odwiedzają Kazimierz, mają wrażenie, że oto są w autentycznym, żywym miasteczku żydowskim, z hebrajskimi szyldami na sklepach i knajpkach, z nastrojem żydowskiego sztetłu. Gdzie po ulicach kręcą się autentyczni Żydzi w jarmułkach, a również chasydzi w chałatach i lisicach. - Ale my nikogo nie przebieramy za Żydów, nie doprawiamy kelnerom pejsów - zapewnia Wojciech Ornat. Ci Żydzi na ulicach Kazimierza to goście coraz liczniej przyjeżdżający z pielgrzymką do grobu sławnego Mojżesza Isserlesa na cmentarzu Remu lub zjawiający się tu przy okazji odwiedzin Oświęcimia, Treblinki. I wpisujący się w wykreowany, przypomniany przez autentyczne wnętrza, meble i sprzęty żydowski dawny świat.
- Ta ulica Szeroka to trochę taki "Żydoland", ale ja się bardzo cieszę, że powstał i istnieje. Przyciąga wielu ludzi, zwłaszcza młodych, którzy mogą się dowiedzieć wiele o przeszłości i naszej kulturze, skorzystać z tego, co pozostało po naszych przodkach - zapewnia Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący gminy wyznaniowej żydowskiej w Krakowie.
Na Ciemnej jest Eden
Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali tę nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem, rumowiskiem gruzów. - Na początku, gdy uruchomiliśmy Centrum Kultury Żydowskiej, spotykałem się z głosami pełnymi wyrzutu: czemu tu tak pięknie? - wspomina Joachim Russek. Teraz Żydzi coraz częściej przyjeżdżają i chwalą Kazimierz.
- Mój mąż przyjechał tu ze względów sentymentalnych, bo jego dziadkowie mieszkali nieopodal, przy ul. Dietla. Ale także, żeby robić tu biznes. Przez pięć lat chodził z tym pomysłem - mówi o Allenie Haberbergu, jego żona Jolanta Skrzyniarz-Haberberg. Ten amerykański Żyd wykupił trzy potwornie zdewastowane kamienice na Kazimierzu, przy ul. Ciemnej. Rudery zamienił w wygodny i elegancki hotel Eden, wyposażony nawet w rytualną mykwę - otwarty pół roku temu.
Znacznie wcześniej zainwestowała na Kazimierzu Fundacja Nissenbaumów, która nieopodal synagogi Remu urządziła duży kompleks restauracyjny, ale bardziej w stylu McDonaldsa niż żydowskiego Kazimierza. Nissenbaumowie nie mają teraz dobrej passy ani prasy. Krytykowani są z różnych stron za zburzenie trzech starych kamienic przy ul. Miodowej i za brak aktywności w remontowaniu najstarszego budynku przy ul. Szerokiej, pod nr 12, kupionego od miasta. Nissenbaumowie nie wywiązali się wszak z umowy, że w ciągu czterech lat wyremontują kamienicę. Teraz uzyskali prolongatę na następne dwa lata.
Innych, prywatnych inwestorów żydowskich jakoś nie widać. Jedynie gmina żydowska stopniowo odzyskuje i zagospodarowuje kolejne z ok. 40 obiektów, jakie w Krakowie należały do niej przed wojną. - Cieszę się, że mamy wreszcie dobrze utrzymane dwa cmentarze: Remu i przy ul. Miodowej, odnawiane są kolejne z siedmiu istniejących tu synagog - wylicza Tadeusz Jakubowicz. W remontowanej obecnie bożnicy Kupa, obok sal modlitewnych Jakubowicz zamierza urządzić piętnaście pokoi dla Żydów "zaawansowanych wiekiem". W odnowionej - z pomocą państwowych funduszy - synagodze Izaaka gmina żydowska urządziła wystawę o Żydach polskich i pokazy filmów dokumentalnych o krakowskim Kazimierzu i likwidacji getta.
W gąszczu praw własności
Niedawno zakończyła się konserwacja okazałej synagogi Tempel przy ul. Miodowej. - Finansowaliśmy te prace wraz amerykańską Getty Foundation - mówi prof. Tadeusz Chrzanowski, przewodniczący Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa i przypomina, że obok żydowskiej części Kazimierza jest też katolicka, ze wspaniałymi tradycjami i zabytkami, np. z kościołami: Na Skałce, św. Katarzyny, Bonifratrów. Jak przed wiekami te dwie części płynnie się przenikają. Nikogo tu nie dziwi, że ulica Rabina Meiselsa krzyżuje się z ulicą Bożego Ciała.
Profesor Chrzanowski dodaje, że SKOZK chętnie dofinansowywałby również odnowę niektórych świeckich, zabytkowych budynków żydowskiego Kazimierza, ale niejasny jest ich stan własnościowy. - Spośród 108 prywatnych kamienic, których administrację prowadzimy, w przypadku 95 procent nie znamy miejsca pobytu właścicieli - podaje Ryszard Lepiarz, kierownik działu eksploatacji w Zarządzie Budynków Komunalnych. Jak w takie kamienice inwestować, jak je odnawiać? Władze miasta stać tylko na zabezpieczenie ruder, aby nie groziły ludziom. - Jak tak dalej pójdzie, za kilkanaście lat nie będzie już co remontować - mówią na Kazimierzu, pokazując wybite okna, przeciekające dachy.
To prawda, że co najmniej 30 procent żydowskich kamienic już zostało zwróconych potomkom ich dawnych właścicieli. Zazwyczaj szybko je sprzedają i wracają do Izraela, do USA. Ale co zrobić z resztą, może przejęłaby je jakaś żydowska fundacja, wchodząc w prawa osób nieznanych z miejsca pobytu - zastanawia się Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący krakowskiej gminy żydowskiej. Ale zaraz zaznacza, że gmina by się takiej roli nie podjęła, to za wiele kłopotu. Własność to sprawa delikatna i drażliwa, pojawiają się też oszuści, którzy próbują podszywać się pod ofiary holokaustu. Wszyscy czekają więc na jakąś centralną regulację prawną.
Kultowy "Singer" i "Alchemia"
- Tymczasem Kazimierz staje się coraz bardziej miejscem modnym i wygodnym, bez tego gwaru i przypadkowych ludzi, którzy tabunami przewalają się przez krakowski Rynek Główny. Od nas blisko do centrum, jest ciekawie, nastrojowo - tak zapewnia Karol Kuberski, właściciel galerii sztuki Szalom przy ul. Józefa, i wymienia wielu artystów, którzy przeprowadzili się ostatnio na Kazimierz. Sam też od czerwca stał się mieszkańcem tej dzielnicy.
- Wraz z tą modą podskoczyły ceny nieruchomości na Kazimierzu. Już nie kupi się kamienicy za mniej niż milion dolarów. Ceny mieszkań przekroczyły już 4 tys. zł za metr kwadratowy - wylicza Wojciech Ornat. Na Kazimierzu pojawiły się banki, firmy elektroniczne, a krążą też opowieści, że i cudzoziemcy zaczynają kupować tu dla siebie nieduże apartamenty. Przybywa niewielkich hoteli i pensjonatów. Niedawno w odnowionej kamienicy przy Miodowej otwarty został hotelik Franciszek wraz z kawiarnią artystyczną, Sceną Eljot i galerią Stawskiego. Obok sławnego pubu Singer, tajemniczej i ciemnej nory w dobrym egzystencjalnym stylu Paryża lat 60., gdzie siedzi się przy świecach i stolikach z maszynami marki Singer, obok lokalu Propaganda, z rekwizytami epoki komunizmu - na rogu ul. Estery i placu Nowego od grudnia ubiegłego roku istnieje kolejna kultowa knajpka Alchemia. Przeniosła się do niej z centrum Krakowa duża część artystycznego towarzystwa. Stylizowana na graciarnię Alchemia, urządzona w dawnym warsztacie tapicera, ma swój niepowtarzalny klimat. - Gramy dużo dobrego jazzu, puszczamy świetną muzykę Astora Piazzolli grającego na bandeonie - wyjaśnia współwłaściciel Jacek Żakowski.
Na Kazimierzu jest jeszcze sporo wolnej przestrzeni. Do wzięcia. Byle tego nie popsuć i utrzymać styl. O tym mówią teraz wszyscy, którzy związali się z krakowską dzielnicą żydowską. | zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Fascynuje, przyciąga turystów. Gdy pytać, co tak naprawdę ożywiło Kazimierz, wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej. Pierwsza jego edycja odbyła się w 1988 roku. Po dwunastu latach festiwal jest imprezą potężną, niebywale popularną. najważniejszą siłą Festiwalu jest to, że wyciągnął na wierzch zapomniane zwyczaje i sztukę żydowską oraz otworzył niewidzialne bramy tej dzielnicy.
Kazimierz przez całe wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa.W jesieni 1939 roku w Krakowie żyło 68 tysięcy Żydów. Gdy w 1945 roku zrobiono ich spis, znalazło się w nim trzy tysiące nazwisk.
Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego filmu "Lista Schindlera". - Nagle pojawiło się mnóstwo turystów, którzy chcieli oglądać miejsca z "Listy Schindlera" - opowiada Zdzisław Leś, który założył na Kazimierzu księgarnię specjalizującą się w tematyce żydowskiej. W 1993 w zdewastowanym domu modlitwy B'nei Emuna otwarte zostało Centrum Kultury Żydowskiej, prowadzone przez Polaków. silnie wpisało się w życie kulturalne i artystyczne Krakowa. Gospodarzami żydowskiego Kazimierza bez Żydów stali się Polacy.
- Ta wieloletnia hibernacja, zatrzymanie w miejscu Kazimierza, pracuje dziś na jego korzyść. Wielu Żydów, którzy tu mieszkali przed wojną, ze zdumieniem stwierdza: jest jak dawniej - opowiada Wojciech Ornat. On pierwszy na Kazimierzu zaczął myśleć o turystach. W 1992 roku Ornat urządził kawiarnię Ariel. Zaczęły powstawać następne knajpki.Szeroka nazywana jest dziś salonem Kazimierza.
- Trzeba pamiętać, że Kazimierz zamieszkiwali przed wojną Żydzi najbardziej ubodzy i najbardziej religijni - podkreśla żydowski historyk Henryk Halkowski. Nie ma więc mowy, aby dziś urządzać bogate, wystawne lokale. Turyści, którzy teraz odwiedzają Kazimierz, mają wrażenie, że oto są w autentycznym, żywym miasteczku żydowskim, z hebrajskimi szyldami na sklepach i knajpkach, z nastrojem żydowskiego sztetłu.
Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali tę nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem. - Mój mąż przyjechał tu ze względów sentymentalnych. Ale także, żeby robić tu biznes - mówi o Allenie Haberbergu, jego żona. wykupił trzy kamienice. Rudery zamienił w hotel Eden. Znacznie wcześniej zainwestowała na Kazimierzu Fundacja Nissenbaumów, która urządziła duży kompleks restauracyjny. Innych, prywatnych inwestorów żydowskich jakoś nie widać.
Niedawno zakończyła się konserwacja synagogi Tempel. - Finansowaliśmy te prace wraz amerykańską Getty Foundation - mówi prof. Tadeusz Chrzanowski, przewodniczący Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa. Profesor Chrzanowski dodaje, że SKOZK chętnie dofinansowywałby również odnowę niektórych świeckich, zabytkowych budynków żydowskiego Kazimierza, ale niejasny jest ich stan własnościowy.
Kazimierz staje się coraz bardziej miejscem modnym i wygodnym. pojawiły się banki, firmy elektroniczne, a krążą też opowieści, że i cudzoziemcy zaczynają kupować tu nieduże apartamenty. Przybywa niewielkich hoteli i pensjonatów. Obok sławnego pubu Singer istnieje kolejna kultowa knajpka Alchemia. Na Kazimierzu jest jeszcze sporo wolnej przestrzeni. Do wzięcia. Byle tego nie popsuć i utrzymać styl. |
DOKUMENTY
Tłumacze przysięgli
Jak odróżnić prawdziwe od podrobionych
BOGUSŁAW ZAJĄC
Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności.
Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych (Dz. U. nr 18, poz. 112), wydanym na podstawie art. 133 prawa o ustroju sądów powszechnych w ówczesnym brzmieniu (Dz. U. z 1985 r. nr 31, poz. 137). Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest (par. 21) m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania (proponuję, by nazwać to funkcją quasi-notarialną) poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują - jak można sądzić - konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności rozpatrywanych dokumentów, rzetelnego ich sprawdzania, oczywiście jedynie w takim zakresie, w jakim stan zmysłów, fachowe wiadomości oraz oprzyrządowanie warsztatowe tłumacza pozwalają mu to uczynić lege artis.
Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań, ogólnych bądź szczegółowych, dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym (wzrokiem, słuchem) przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. Specjalistyczna przecież wiedza wymagana jest nie od przysięgłego tłumacza, lecz od pomocnika procesowego innego rodzaju - od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Wcale nie przeczy to i takiej możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, sporządzonego czasem w kilku językach lub alfabetach, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły.
Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Dokument przerobiony to taki, w którym osoba nieuprawniona dokonała zmian: usunięć, przesunięć bądź uzupełnień treści znaków niosących informacje. Dokument podrobiony wykonany jest przez nieuprawnionego wytwórcę zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego, spotyka się jednak i takie nieautentyczne dokumenty, które nie mają swych wzorców w dokumentach autentycznych, są jedynie płodem wyobraźni, fantazji swych projektantów, wykonawców. Klasycznym tego przykładem są wachlarze wzorów dokumentów wystawianych przez nie istniejące państwa (np. Dominion of Melchizedech, adres dla doręczeń - Jerusalaim, 16 King George street), stosowanych podczas operacji oszukańczych na szeroką skalę nie tylko w poczcie klasycznej, lecz i w Internecie.
Najczęściej spotykany sposób podrabiania dokumentów polega na wniesieniu nowej treści odpowiadającej potrzebom zamawiającego w miejsce poprzedniej, autentycznej, usuniętej z dokumentu lub zniszczonej tak, by uniemożliwić jej odczytanie. Starą treść w dokumentach, które mają uchodzić za oryginalny druk, maszynopis czy rękopis, usuwa się zazwyczaj przez wymazywanie, wyskrobywanie, lub wycinanie (fotografie). Innym sposobem usuwania treści w takich dokumentach jest jej wywabianie przy użyciu różnorakich chemikaliów. Zarówno zabiegi mechaniczne, jak i traktowanie chemią nie pozostają bez śladów, często nadających się do wstępnego wyselekcjonowania bez użycia specjalistycznej aparatury. Najczęściej stosuje się skośne oświetlenie snopem białego światła z tradycyjnej żarówki elektrycznej (występują różnice połysku powierzchni oraz grubości papieru w miejscach wymazania lub różnica barwy papieru w miejscach wywabiania) bądź oświetlenie widzialnym promieniowaniem mlecznej żarówki przechodzącym przez warstwę papieru (wyraźna zmiana barwy miejsca poddanego obróbce). Nadto, przy nanoszeniu nowej treści atramentem, mazakiem lub kiepskiej jakości tuszem linie przechodzące przez obszar oddziaływania chemikaliów będą mieć rozlane krawędzie, a wyraźnie zmienią swój rysunek linie krętych wzorów i arabesek tzw. giloszu. Ów rysunek, spełniający funkcję tzw. protekcji kryminalistycznej właśnie w celu sygnalizacji niepowołanej ingerencji, nakłada się na ochraniany blankiet w procesie produkcji. Na odwrotnej stronie arkusza papieru czasami pozostają wypukłe, zwierciadlane odwzorowania liter autentycznego, pierwotnego tekstu. Często sztywnieje podłoże papierowe, poddane nieumiejętnemu wywabianiu poprzedniej treści, papier w tym miejscu kruszy się, powstają ubytki. Dopisane fragmenty tekstu bardzo często różnią się wielkością, pochyleniem, krojem poszczególnych znaków ręcznych lub maszynowych, kolorem tuszu, atramentu, a nawet kłócą się z pozostawioną treścią. Współczesne techniki kserograficzne (emocjonujący spór sprzed kilkunastu lat o autentyczność listów Chopina do Delfiny) oraz komputerowe dostarczają nowych pokus fałszerzom i stawiają kryminalistykę wobec nowych wyzwań.
Powyższe wskazówki odnoszą się do wstępnego oglądu, oceny dokumentów mających cechy oryginalnych, nowych lub starannie zachowywanych. Domorosłe ocenianie autentyczności dokumentu starego, niestarannie przechowywanego, zużytego, spleśniałego jest wielce zawodne, podobnie jak dokumentów nie noszących śladów przeróbek, które mogą być podrobione. Jednym z elementów pozwalających na wstępną, szybką ocenę autentyczności dokumentu wystawionego na typowym, znanym tłumaczowi druku jest przyrównanie dat figurujących w jego treści z datą produkcji druku, uwidocznioną w treści notki edytorskiej. Podejrzany jest dokument o egzaminach zdanych w 1985 r., jeśli druk, na którym go wystawiono, wyprodukowano kilka lat później. Tego typu świadectwa często można nabyć na targowiskach i bazarach.
Wszelkie błędy ortograficzne, składniowe, terminologiczne i inne językowe mogą świadczyć o nieautentyczności dokumentu jedynie wtedy, gdy wystawiony jest on w imieniu władz lub poważnych instytucji, np. banków, sądów, poczt itp. w krajach o z dawien dawna ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. Gdy zaś owe błędy, mające czasami postać naleciałości lokalnych - regionalizmów, kolokwializmów bądź nawet obsceniów - występują w dokumentach wydanych w krajach, w których język dokumentu był jedynie językiem oficjalnym, środkiem porozumiewania się różnorakich językowo, różnoplemiennych grup ludności - lingua franca, pidgin English, russkij kancelarit - wniosek o nieautentyczności dokumentu zda się przedwczesny. Praktyka obrotu prawnego spotyka bowiem dokumenty autentyczne, wypełniane na oryginalnych niekiedy formularzach przez nie przygotowanych urzędników, tylko chwilowo lub z braku lepiej wykwalifikowanych wystawiających niezbędny dokument, niekiedy w bardzo trudnych warunkach, przy braku jakichkolwiek materiałów kancelaryjnych. Można spotkać się ze sporządzonymi w takich okolicznościach zawiadomieniami o śmierci żołnierza - niemieckiego w 1945 r., radzieckiego nieco wcześniej, uchodźcy lub uciekiniera. Czasami jeszcze ze sprawkami/zaświadczeniami o zwolnieniu z obozu, o zezwoleniu na wyjazd do Polski, o tym, że syn, mąż diejstwitielno służit w polskoj diwizii Kostiuszko, wydanymi przez osoby niewprawnie posługujące się pisanym rosyjskim w wojenkomatach i sielsowietach Azji Środkowej lat wojny. Do tłumaczy zgłaszają się sami zainteresowani lub ich zstępni, zwłaszcza szukający swych korzeni, krewnych, bliskich, grobów.
O podobnych wypadkach kontaktu z dokumentami urzędowymi, wykonanymi w miejscowym anglopochodnym narzeczu, donoszą także tłumacze dokumentacji handlowej, sporządzonej m.in. w krajach Afryki, nawet należących do Wspólnoty. Odrębną kwestię, nasuwającą podejrzenia celowego użycia nieporadnego business English przy sporządzaniu dokumentów służących międzynarodowym oszustwom bankowym na szeroką skalę, tzw. oszustwom nigeryjskim, interesująco omawia Jerzy Wojciech Wójcik w broszurce "Kryminalistyczne problemy zapobiegania oszustwom zaliczkowym (nigeryjskim)", Toruń 1996, TNOiK.
* * *
Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych.
Autor jest tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego, pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego
Tekst jest wynikiem prac VI Jesiennych Szczecińskich Warsztatów Przekładu Prawniczego i Ekonomicznego Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Ekonomicznych, Prawniczych i Sądowych TEPIS | Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym będzie wymagać od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności. Tłumacz przysięgły mógłby wejść w skład grupy ekspertów badających jakiś dokument w procesie sądowym, ponieważ o fałszerstwie mogą informować m.in. błędy językowe, zwłaszcza w przypadku dokumentów wystawionych w imieniu poważnych instytucji w krajach o ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. |
SĄDY U INNYCH
Jak jest w Szwecji
Od powszechnych do specjalnych
MAREK ANTONI NOWICKI
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.
Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje.
Jurysdykcja ogólna
System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.
Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych.
Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech.
Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora.
SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym.
Powszechne administracyjne
Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji.
W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją.
Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji.
Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem.
Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy.
Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych.
Na tle prawa pracy
Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy.
Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy.
Do spraw rynku
Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników.
Czynsze najmu i dzierżawne
W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie.
Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy.
Ubezpieczenie społeczne
Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego.
Specjalny patentowy
Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów.
Ziemskie i wodne
Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne.
Wolność prasy
Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych.
W Sztokholmie
Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN.
Jeszcze arbitrażowe
W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza.
Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym.
Trochę statystyki
W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie. | W Szwecji sądy są trzyinstancyjne i dzielą się na: powszechne (sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne) i szczególne. System sądów jurysdykcji ogólnej obejmuje: sądy rejonowe (orzekają niemal we wszystkich sprawach), apelacyjne (rozpatrują odwołania od wyroków sądów rejonowych) i Sąd Najwyższy (sprawy ważne dla wymiaru sprawiedliwości lub przeprowadzone błędnie). Sądy administracyjne (okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny) kontrolują przestrzeganie prawa przez organa administracji publicznej (w tym administracji państwowej i władz samorządowych) i rozpatrują odwołania od decyzji tych organów.
Sądy szczególne dzielą się na: niezwiązane z sądami powszechnymi (np. Sąd Pracy, Sąd ds. Rynku, Sąd ds. Mieszkaniowych, Odwoławczy Sąd Patentowy) i stanowiące część sądownictwa powszechnego. Sąd Pracy rozpatruje spory między pracodawcą i pracownikiem. Sąd ds. Rynku rozpatruje sprawy związane z ograniczaniem konkurencji i praktyk rynkowych. Sąd ds. Mieszkaniowych jest wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych. Odwoławczy Sąd Patentowy zajmuje się sprawami dotyczącymi patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych.
Niektóre sądy rejonowe zajmują się gospodarką gruntami, ochroną środowiska oraz wolnością prasy. Wiele spraw handlowych i przemysłowych rozstrzygają sądy arbitrażowe. Praw konsumentów broni Państwowa Komisja Skarg Konsumenckich. |
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.