source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
STANY ZJEDNOCZONE
Rodzice, posyłający dzieci do szkół publicznych, domagają się reformy oświaty. Wszelkimi środkami bronią się przed nią nauczycielskie związki zawodowe.
Swoboda zagrożona tabliczką mnożenia
JACEK KALABIŃSKI
z Waszyngtonu
Zębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów.
Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów podstawowych i średnich szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Dyskusja o konieczności reformy oświaty trwa bez przerwy, ale potężne związki zawodowe nauczycieli blokują wszelkie próby stworzenia systemu, w którym szkoły musiałyby ze sobą konkurować i podnosić poziom.
Zadowolenie ucznia najważniejsze
Tylko w dwóch miastach amerykańskich, Cleveland w stanie Ohio i Milwaukee w stanie Wisconsin, udało się eksperymentalnie wprowadzić bony oświatowe. Z tego systemu może skorzystać zaledwie 3 tysiące dzieci z najuboższych rodzin w Cleveland i 15 tysięcy dzieci w Milwaukee. Badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda potwierdziły, że objęci tymi programami uczniowie znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania.
Umiejętności te w szkołach publicznych są na alarmująco niskim poziomie. Przeprowadzone na skalę międzynarodową testy wykazały, że koreańskie trzynastolatki są w matematyce najlepsze, a amerykańskie najsłabsze. Ale mniemanie o swoich umiejętnościach mają dokładnie odwrotne. Na pytanie, czy jesteś dobry w matematyce, twierdząco odpowiedziało tylko 23 proc. dzieci koreańskich, ale za to aż 68 proc. uczniów amerykańskich. "Obowiązującym w Ameryce dogmatem jest teza, iż uczniowie przede wszystkim muszą być z siebie zadowoleni, czemu towarzyszy pogląd, że najważniejsze jest, aby szkoła była dla młodzieży atrakcyjna" - pisze murzyński konserwatywny socjolog Thomas Sowell i dodaje, że te zasady udało się wdrożyć, ale kosztem katastrofalnego spadku poziomu nauczania.
Jedna trzecia uczniów najstarszych klas publicznych szkół średnich nie wie, że proklamację likwidującą w Ameryce niewolnictwo wydał Abraham Lincoln. Połowa w ogóle nie słyszała, kim był Józef Stalin, a trzydzieści procent nie potrafi wskazać Wielkiej Brytanii na mapie świata.
Wprowadzone na początku lat 60. testy SAT, mające badać poziom umiejętności absolwentów szkoły średniej, a stanowiące jedno z podstawowych kryteriów przy przyjmowaniu do szkół wyższych, zostały w zeszłym roku "dogłupione", aby można było twierdzić, że spadająca w istocie przeciętna wiedzy stale rośnie, a także, by ukryć rozbieżności między poziomem uczniów białych i czarnych. Krytycy zmian bezskutecznie dowodzili, że może raczej należałoby przeciwdziałać powszechnemu wśród czarnych dzieci kultowi nieuczenia się i ostracyzmowi wobec tych murzyńskich kolegów, którzy mają lepsze stopnie. Ale edukacyjny establishment postawił na swoim.
10 tysięcy dolarów na ucznia
Utrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne. W Dystrykcie Kolumbii - jak oficjalnie nazywa się miasto Waszyngton - roczne nakłady na jednego ucznia przekroczyły już 9600 dolarów. Postępy waszyngtońskich uczniów w nauce nie są najgorsze w kraju. Jeszcze gorzej spisują się dzieci na amerykańskich Wyspach Dziewiczych na Morzu Karaibskim. Jest to raczej słaba pociecha.
Najbardziej ekskluzywne w Waszyngtonie szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego, do których posyłają swoje dzieci senatorzy, członkowie rządu i - do niedawna - będący zdecydowanym przeciwnikiem bonów oświatowych prezydent Bill Clinton, pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na takich renomowanych uniwersytetach, jak Harvard, Yale i Princeton. Czesne w szkołach katolickich wynosi od jednej trzeciej do połowy nakładów na ucznia w systemie szkół publicznych, a poziom - mierzony okulawionymi, ale będącymi jedynym normatywnym instrumentem testami SAT - jest wyższy o 30 proc. z okładem.
Badania opinii publicznej przeprowadzone na zlecenie stowarzyszenia murzyńskich nauczycieli wykazują, że 78 proc. murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami. Bonów chce też 65 proc. Latynosów, ale tylko 48 proc. białych Amerykanów. Reszta białych ulega argumentom "postępowych" środków przekazu, albo po prostu ma cały problem w nosie, gdyż i tak posyła dzieci do szkół prywatnych.
Decydować o własnych dzieciach
W Denver w stanie Kolorado rozgorzał ostatnio zażarty spór. Trzy i pół tysiąca ojców i matek dzieci murzyńskich i latynoskich, którzy podpisali zbiorowy pozew sądowy, domagało się wprowadzenia bonów. Podobnie jak w wielu miastach amerykańskich także w Denver dzieci z murzyńskich części miasta dowożono autobusami do szkół w lepszych dzielnicach, co miało doprowadzić do integracji rasowej w szkołach publicznych. Ale przed dwoma laty program ten został zawieszony. W szkołach w uboższych dzielnicach natychmiast pogorszyły się wyniki uczniów. Wśród białych czwartoklasistów czytać umie 58 proc., wśród murzyńskich i latynoskich tylko 24 proc.
Większość mieszkańców stanu Kolorado poparła wprowadzenie bardzo skromnych bonów edukacyjnych na sumę 2500 dolarów rocznie na ucznia. Całkowicie murzyńskie szkoły prywatne w Denver, gdzie czesne wynosi właśnie około 2500 dolarów, mają znacznie lepsze wyniki nauczania od szkół publicznych, których budżety dają im 4700 dolarów rocznie na ucznia. Ale związki nauczycielskie stanęły okoniem. Rodzice z Denver, w przeciwieństwie do rodziców z innych miast, nie poddali się i oddali sprawę do sądu.
Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną najsłabsi, nie mający szans na wydźwignięcie się. Swoboda wyboru dla rodziców - głoszą działacze nauczycielscy - jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest jedna dla wszystkich. Pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym. Doprowadzi też do finansowania szkół parafialnych z budżetu państwowego, co byłoby sprzeczne z konstytucyjną zasadą rozdziału państwa i Kościoła, bardzo ściśle przestrzeganą w USA.
W każdym calu postępowy "New York Times" ostrzegał przed trzema laty, że system bonów wyciągnie najzdolniejsze dzieci biedoty ze szkół publicznych. "Co zostanie po odciągnięciu tej śmietanki?" - martwił się autor redakcyjnego artykułu. Socjolog Sowell zadał sobie trud sprawdzenia, ilu dziennikarzy piszących redakcyjne komentarze w "Timesie" posyła własne dzieci do szkół publicznych. Odpowiedź: żaden.
Obrona przywilejów
Upór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze.
Większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji (NEA), ma 2,2 miliona członków, roczne wpływy szacowane na 785 milionów dolarów i wyłożoną marmurami siedzibę w Waszyngtonie, której remont kosztował 52 miliony dolarów. NEA jest najliczniejszym związkiem zawodowym w USA. Na lobbing wydaje 39 milionów dolarów rocznie. W ostatnich latach wyłożyło ponad 9 milionów na fundusze wyborcze kandydatów do Kongresu. Z sumy tej tylko 37 tysięcy dostali republikanie, cała reszta została wypłacona demokratom. NEA konsekwentnie finansuje kandydatów lewicowych. Najwięcej dostają ultraradykałowie, jak David Bonior ze stanu Michigan, który na Kapitolu uważany jest za najgroźniejszego demagoga w Izbie Reprezentantów, czy niezłomnie prozwiązkowy Richard Gephard, który właśnie przystąpił do wyścigu o prezydenturę w roku 2000, starając się Clintona i Gore'a obejść z lewa.
Trudno powiedzieć, aby NEA nie miało sukcesów. Mimo że propozycje wprowadzenia bonów oświatowych zostały złożone w połowie wszystkich parlamentów stanowych, wszędzie udało się je zablokować. Kiedy dla uratowania będącego w stanie upadku systemu szkolnego Dystryktu Kolumbii zarządzająca nim Izba Reprezentantów miała uchwalić rozdawanie bonów, umiejętny lobbing NEA sprawił, że prezydent Clinton z góry zapowiedział swoje weto. Sprawa upadła.
NEA potrafiło też storpedować wprowadzenie w Kalifornii systemu tzw. szkół czarterowych. Są to szkoły publiczne, które mają swobodę układania programów i przyjmowania uczniów z całego rejonu inspektoratu szkolnego, a nie tylko ze ścisłego rejonu. NEA na zwalczanie szkół czarterowych wydało - według ocen dziennika "Los Angeles Times" - ponad 14 milionów dolarów, prowadząc kampanię w telewizji, prasie i na wiecach.
W cotygodniowym komentarzu swojego prezesa, publikowanym jako płatne ogłoszenie na łamach czytanego przez stołeczne elity polityczne "Washington Post", dzielni edukatorzy twierdzą, że NEA stanowczo zmienia swoją politykę. "W Kalifornii doprowadziliśmy do przeznaczenia przez stan dodatkowych 771 milionów dolarów na zmniejszenie liczebności klas od przedszkola do trzeciej z obecnych czterdziestu uczniów do dwudziestu" - pisze prezes NEA, Keith Geiger. Nie wspomina o tym, że jego organizacja latami skutecznie zwalczała system sprawdzania umiejętności nauczycieli. Testy w Kalifornii wykazały, że jedna piąta z przebadanych 65 tysięcy nauczycieli nie ma podstawowych kwalifikacji zawodowych. Wielu nie potrafiło poprawnie liczyć i pisać.
Zmarły w tym roku Albert Shanker, prezes konkurencyjnego wobec NEA związku Amerykańska Federacja Nauczycielska, przyznawał, że z fachowością nauczycieli jest fatalnie: "Do szkół przychodzą uczyć ludzie, którzy w innych krajach nie dostaliby się na wyższe studia". AFN, która podejmuje pewne wysiłki na rzecz poprawy sytuacji w oświacie i zdaje sobie sprawę, że wkrótce może wybić sądna godzina dla systemu edukacji publicznej, ma trzykrotnie mniej członków od NEA.
Zwolennicy reorganizacji szkół w Milwaukee pokazywali w miejscowej telewizji nakręcone ukrytą kamerą taśmy wideo, na których nauczyciele spędzali godziny lekcyjne na czytaniu kryminałów lub gazet, podczas gdy uczniowie robili, co im się podobało. Ale i to nie pomogło. System bonów oświatowych nie został rozszerzony.
W stanie Nowy Jork średnie koszty prawne usunięcia nauczyciela z pracy wynoszą 200 tysięcy dolarów. W roku 1990 jeden z nauczycieli "edukacji specjalnej" powędrował do więzienia za sprzedanie kokainy policyjnym tajniakom. Poparcie związków nauczycielskich sprawiło, że przez półtora roku, jakie spędził za kratkami, inspektorat oświatowy musiał wypłacać mu pełne pobory.
I tak jesteśmy ważni
Nie chodzi tylko o finansowe przywileje dla zawodu nauczycielskiego. Bardzo silna jest także motywacja ideologiczna przeciwników bonów oświatowych.
Szkoły prywatne i wyznaniowe są na ogół bardziej konserwatywne od publicznych. W wielu podstawowych szkołach prywatnych dzieci noszą mundurki. Znacznie wyższe są wymagania jeżeli chodzi o zdobycie wiedzy encyklopedycznej, począwszy od tabliczki mnożenia, niemal kompletnie wypartej przez kalkulator ze szkół publicznych. Na lekcjach matematyki wymaga się umiejętności rozwiązania zadania, a nie "oszacowania" z grubsza, jaki będzie wynik.
W pojęciu obecnego pokolenia nauczycieli uformowanego przez wywodzących się ze studenckiej rebelii lat 60. profesorów pedagogiki jest to po prostu skandaliczne ograniczenie wolności ucznia, kaleczenie jego osobowości. Szkoły amerykańskie - nawet prywatne czy uważane za skrajnie rygorystyczne szkoły katolickie - nie wymagają od uczniów, aby nauczyli się na pamięć wszystkich części szkieletu gołębia, co skutecznie zniechęcało do biologii przeważającą większość polskich siódmoklasistów. Nikt nie każe wykuwać na pamięć długich XIX-wiecznych poematów.
Co prawda w amerykańskiej szkole katolickiej dziecko raczej rzadko jest chwalone i zachęcane do pracy przez nauczycieli, ale też nie usłyszy powszechnego w ustach polskich nauczycieli stwierdzenia, że jest idiotą. Postępowi nauczyciele uważają jednak, że nikt nie ma prawa narzucać w klasie swojej prawdy i wszystko jest względne.
Reporter gazety "Los Angeles Times" spędził miesiąc w ostatniej klasie szkoły średniej. Na koniec pytał młodzież, czego się nauczyła. Oto przykładowe odpowiedzi chłopca uważanego za najzdolniejszego w klasie: "Nauczyłem się, że w wojnie wietnamskiej Korea Północna i Południowa walczyły ze sobą, że w końcu zawarto pokój wzdłuż 38. równoleżnika i coś wspólnego miał z tym Eisenhower".
Reporter zapytał, czy przeszkadzałoby chłopcu, gdyby dowiedział się, że niezupełnie tak to wyglądało. "Nie za bardzo. Od panny Silver nauczyliśmy się przede wszystkim, że możemy wyrażać swoje opinie i ktoś dorosły nas wysłucha, nawet gdybyśmy nie mieli racji. Dlatego jest naszą ulubioną nauczycielką. Sprawia, że czujemy, iż jesteśmy ważni". Nauczycielka dodała, że dla niej absolutnym priorytetem jest doprowadzenie uczniów do swobodnego wyrażania swej osobowości.
Zmarły przed kilkoma laty psychoterapeuta Carl Rogers uważał, że najważniejszym zadaniem szkoły jest podbudowanie pewności siebie u młodzieży i uświadomienie uczniom, że wszyscy są równi niezależnie od nabytej wiedzy, rasy i pochodzenia. Dla bardzo wielu pedagogów amerykańskich ważniejszy od przyswajania wiedzy jest "multikulturalizm" szkoły i wytrzebienie podyktowanych przesądami różnic psychologicznych między chłopcami i dziewczynkami.
Właśnie szkoła publiczna jest miejscem tego gigantycznego eksperymentu. Bogatsi rodzice mogą posłać dzieci do innych szkół, ale nie zwalnia ich to od płacenia w pełnym wymiarze podatków na edukację publiczną. Amerykańskie przepisy nie przewidują odpisów podatkowych na edukację w szkołach podstawowych i średnich, jedynie minimalne odpisy w bardzo ograniczonych wypadkach na studia wyższe. Klasa średnia i uboższa musi zaciskać zęby i piędź po piędzi wydzierać nauczycielskim związkom zawodowym ich przywileje. | Wprowadzenie w Ameryce bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi, jest skutecznie blokowane przez związki nauczycielskie. W Denver 3,5 tys. rodziców murzyńskich i latynoskich dzieci podpisało zbiorowy pozew sądowy, w którym domaga się wprowadzenia bonów. Okazuje się, że to najuboższym rodzinom najbardziej zależy na ich wprowadzeniu. Doświadczenie również pokazało, że uczniowie, objęci eksperymentalnym programem bonów, znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania. Trzeba dodać, że te umiejętności są na alarmująco niskim poziomie w szkoła publicznych. Biorąc pod uwagę koszta utrzymania ucznia w szkole prywatnej bądź wyznaniowej, okazuje się, że prywatne są nieznacznie droższe od publicznych, a wyznaniowe dużo tańsze.
Przeciwnicy swobody wyboru szkoły wysuwają argument, że takie rozwiązanie skazałoby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze placówki. Wskazuje się również, że swoboda wyboru szkoły jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest dla wszystkich. Ponadto wprowadzenie bonów doprowadziłoby do finansowania szkół parafialnych z budżetu państwowego, co byłoby sprzeczne z konstytucyjną zasadą rozdziału państwa i Kościoła. Wprowadzenie bonów skutecznie blokuje m.in. nawiększy amerykański związek zawodowy NEA, który kieruje się nie tylko ochroną swoich przywilejów, ale również kwestiami ideologicznymi. Uważa, że konserwatywne szkoły prywatne i wyznaniowe ograniczają wolność ucznia. |
Formuła 1 - kult Ferrari
"Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu.
Taniec czarnego konia
(C) AP
Piotr Kowalczuk
"Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki".
Manifest futuryzmu
Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi.
Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej.
Wszystkie drogi prowadzą do Maranello
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.
W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę.
Sklep z zabawkami
"Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki.
Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach.
Biją dzwony
W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny.
Zjednoczenie dusz
Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta".
Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził.
Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani.
Honoru broni Niemiec
Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca.
Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi.
Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW.
Prorok Enzo
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.
Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello.
Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie".
Początki biznesu
Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda.
To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka. | Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1- to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.W 1943 roku Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Dziś włoskich kibiców kierowcy interesują tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy. Szefowie zespołów Formuły 1, wybierając przed inauguracją sezonu osobę, która w XX wieku najbardziejzasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.Przede wszystkim był znakomitym kierowcą, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on w kilkuwcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów. |
ROZMOWA
Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie
O powołaniu nikt nie mówi
Nie wróżę sukcesu żadnym biurokratycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: Jak głębokie musi być zobojętnienie pielęgniarki, która - wiedząc, że kilkadziesiąt metrów dalej, u wejścia do szpitala, zasłabł człowiek - nie udziela mu pomocy, a wzywa karetkę pogotowia z drugiego końca miasta? Tak stało się w Olsztynie, karetka przyjechała za późno, człowiek zmarł. Lekarze szpitala podobno o tym nie wiedzieli.
MICHAł STĘPKA: Nie znam szczegółów tego wydarzenia i nie mam podstaw do wyrażania opinii. Jestem natomiast przekonany, że jest to wielki dramat rodziny pacjenta i dyżurującego wówczas personelu.
Nieporównanie większy - rodziny.
Nie chcę i nie mogę wartościować.
Czy lekarze, pielęgniarki traktują jeszcze swoją profesję jako powołanie?
W środowisku mało się o tym rozmawia. Owszem, jest to temat do dyskusji przed studiami, wśród studentów młodszych lat medycyny, ale później bardzo rzadko.
Dlaczego?
Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego, delikatnego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości.
Którą potem się zatraca, a pacjent staje się kolejnym "przypadkiem"?
Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą.
Czy lekarze w ogóle dostrzegają ogromne odhumanizowanie medycyny, uprzedmiotowienie pacjenta. Nacisk położony jest na techniczne nowości, gdy pacjentowi czasami bardziej niż rewelacyjnego leku potrzeba dobrego słowa, zainteresowania.
Rzeczywiście, często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi, ułatwiającymi diagnostykę i terapię. Nie można jednak zapominać, że istnieje druga strona medycyny, bez której nie można jej zrozumieć, a jest nią zwykły życzliwy stosunek człowieka do człowieka. Sławny psychiatra Antoni Kępiński mówił, że w medycynie najważniejszym lekiem jest sam lekarz, który oddziałuje na chorego całą swoją osobowością.
Czy można być dobrym lekarzem bez powołania?
Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej.
Albo przepisów reformy? Myślę, że i lekarze, i pielęgniarki, i pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą wreszcie zadowoleni. Lekarze i pielęgniarki z godziwych zarobków, a pacjenci, choć chorzy, będą szczęśliwi z powodu wysokiej jakości usług, możliwości wyboru najlepszego lekarza oraz nareszcie zdrowych, nie skorumpowanych relacji z personelem medycznym. Tymczasem zarobki poprawiły się tylko niektórym lekarzom, a w ocenie pacjentów opieka medyczna działa gorzej niż przed reformą. Obraz przeraźliwie smutny...
Rzeczywiście, taki jest odbiór reformy przez większość pacjentów i znaczną część personelu medycznego. Nie wróżę zresztą sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach.
Na Pana oddziale podobno nikt łapówek nie daje ani nie bierze, ale są szpitale, w których pacjenci przekazują sobie z ust do ust, ile "kosztuje" operacja u poszczególnych lekarzy. Jak głęboko sięga ten rodzaj demoralizacji?
W moim środowisku zawodowym, w dziedzinie chorób wewnętrznych, nie spotkałem się nigdy z przypadkami uzależnienia leczenia od łapówki. Być może należy odróżnić, jeżeli o to chodzi, medycynę niezabiegową od zabiegowej.
Na jednym biegunie jest, jak słyszałam, pediatria, na drugim, przeciwnym - chirurgia.
Dziedziny niezabiegowe to interna z jej licznymi podspecjalnościami, jak psychiatria i neurologia, natomiast zabiegowe to chirurgia, ortopedia, ginekologia. Kiedyś medycyna wewnętrzna i chirurgia to były dwie różne dziedziny. Lekarze wykształceni na uniwersytetach zepchnęli chirurgów do roli niższych pomocników. W średniowieczu chirurgią zajmowali się łaziebnicy i cyrulicy, traktując swoje zajęcia wyłącznie usługowo. Dopiero w czasach nowożytnych chirurgia połączyła się z medycyną. Dzisiaj jest to bardzo skomplikowana dziedzina, ale być może historyczne uwarunkowania mają jakiś wpływ na sposób jej uprawiania.
Ale chyba trudno dzisiaj mówić o zróżnicowanej specjalistycznie wrażliwości. Tak jak nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki części lekarzy. Dlaczego zatem biorą?
Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by - jeśli pojawi się taka możliwość - wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Myślę, że podobnie jest w każdym zawodzie: polityka, bankowca, prawnika. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Dlaczego nie ma korupcji w prywatnych gabinetach czy lecznicach? Sam prowadzę również prywatną praktykę i proszę wierzyć, że tu nikt niczego nie proponuje. Zdarza się natomiast, że pacjent ma kłopoty finansowe, nie ma czym zapłacić, ale dochodzimy do porozumienia. To jest nasz dwustronny układ.
Trzeba również, moim zdaniem, odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności, w momencie wypisania ze szpitala, za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie.
Tego typu wdzięczność uważa Pan za dopuszczalną?
Tak, nie można pacjentowi odmówić prawa do wyrażania wdzięczności, chociaż jej forma to osobne zagadnienie. Uważam za nieludzkie wyproszenie z gabinetu pacjenta, który przyszedł podziękować za leczenie.
W jaki sposób pacjenci wyrażają Panu wdzięczność?
Czasem, po zakończeniu hospitalizacji, pacjenci żegnają się, przychodzą z kwiatkiem, niekiedy przyślą list z podziękowaniem, czasem przyniosą własnoręcznie namalowany obraz, niekiedy słodycze albo alkohol. Forma wyrażenia wdzięczności w dużym stopniu zależy od kultury i osobowości pacjenta oraz jego rodziny.
Czy wtedy, kiedy Pan studiował medycynę, wystarczająco zwracano uwagę na etyczną stronę zawodu?
Zarówno w czasie studiów, jak i stażu miałem poczucie niedosytu w uwzględnianiu tych zagadnień w codziennej praktyce. Od początku studiów w akademii medycznej brakowało mi rozmów z asystentami, profesorami na temat etyki zawodowej. Zajęcia z deontologii prowadzone były przez semestr na ostatnim roku i były to dyskusje o kodeksach etycznych. Uważam, że zajęcia te powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta. Pamiętam moje pierwsze zajęcia z anatomii, ćwiczenia z osteologii, czyli nauki o kościach. W tej samej sali, w której się uczyliśmy, zorganizowano imieniny, bodajże z kwiatami i czekoladkami. Dla mnie, młodego człowieka, który świadomie wybrał ten kierunek studiów, który zwłoki człowieka traktował jak sacrum, było to szokiem. Teraz myślę, że jest w tym może swoisty sposób na wyrobienie w przyszłym lekarzu dystansu do choroby, do pacjenta, do jego ciała, gdyż skuteczna pomoc cierpiącemu wymaga obiektywizmu i często chłodnego spojrzenia.
Emocje mogą przeszkadzać, ale wrażliwość jest niezbędna. Czy młodzi lekarze, których Pan przyjmuje teraz do pracy, są inni, czy tacy sami jak Pan dwadzieścia lat temu?
Odnajduję w nich podobne cechy, podobną wrażliwość. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują.
Na akademii też takich nie było?
Może to wina organizacji studiów? Do odnalezienia mistrza potrzebny jest czas i skupienie, tymczasem studenci ciągle przemieszczają się ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Mało zostaje czasu na rzeczowy kontakt z asystentem, profesorem, rozmowę z doświadczonym lekarzem, na podpatrzenie go podczas pracy, podzielenie się refleksją czy wątpliwościami. Nauka medycyny, oprócz poznania patofizjologii i terapii chorób, polega na kopiowaniu wzorów, na naśladowaniu starszych, bardziej doświadczonych lekarzy.
Czy przyszłym lekarzom mówi się, jak należy zachować się wobec śmierci człowieka, wobec rodziny umierającego?
W okresie moich studiów nie mówiło się. Teraz mówi się więcej. Są nawet na ten temat odpowiednie rozdziały w podręcznikach.
Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy?
Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom zarówno badań, jak i sposobów leczenia, które są uznawane za optymalne, ale w większości wypadków trudno dostępne. Mamy teraz dostęp do wspaniałych leków, ale są one bardzo drogie. Dlatego często jestem też zmuszony do rezygnacji z przepisania sprawdzonego leku dobrej marki, bo pacjenta na taki nie stać, i do zastąpienia go preparatem objętym opłatą zryczałtowaną, choć wiem, że będzie to preparat mniej skuteczny.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska | Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie: Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości. jeżeli w zespole panuje życzliwe nastawienie do pacjentów, to młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą. często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi. jednak istnieje druga strona medycyny, a jest nią zwykły życzliwy stosunek człowieka do człowieka.
Nie wróżę sukcesu żadnym podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach.
W moim środowisku zawodowym, w dziedzinie chorób wewnętrznych, nie spotkałem się nigdy z przypadkami uzależnienia leczenia od łapówki. Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by wykorzystać tę umiejętność dla korzyści finansowych. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Trzeba również odróżnić korupcję od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności.
Od początku studiów brakowało mi rozmów na temat etyki zawodowej. Zajęcia z deontologii powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta.
Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują. Do odnalezienia mistrza potrzebny jest czas i skupienie, tymczasem studenci ciągle przemieszczają się ze szpitala do szpitala.
Czy przyszłym lekarzom mówi się, jak należy zachować się wobec śmierci człowieka?
Teraz mówi się więcej.
Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy?
Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom badań i sposobów leczenia, które są optymalne, ale trudno dostępne. |
PROBLEM ROKU 2000
Możemy bawić się (lub spać) spokojnie
Ostrożny optymizm
AP
Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć.
ADAM JAMIOŁKOWSKI
Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie.
Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell.
Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie.
Będzie, jak było
Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego.
Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności.
Stara dobra Anglia
Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób.
Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów.
W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna
Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie
W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada.
W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy.
Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności
W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce. | Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych. |
EDUKACJA
Pomysł nowej matury kłóci się z celami reformy oświaty
Egzaminacyjna pułapka
ALICJA KRZĘTOWSKA
JANUSZ A. MAJCHEREK
Reforma polskiego systemu edukacji, po wprowadzeniu nowej struktury szkolnej i organizacji procesu kształcenia, przechodzi obecnie w fazę zmian programowych, które budzą pewne wątpliwości.
Celem przeobrażeń w polskiej oświacie jest, oczywiście, podniesienie poziomu wykształcenia społeczeństwa. Twórcy reformy zdają sobie sprawę, że oznacza to nie tylko ułatwienie dostępu do szkół kolejnych szczebli, częściowo zresztą nowo utworzonych (gimnazja), lecz również upowszechnienie wiedzy w jak najszerszym jej zakresie. Tego nie da się osiągnąć przy nauczaniu fragmentarycznym, przygotowującym do konkretnego zawodu - wymogiem jest edukacja wszechstronna, umożliwiająca aktywne życie w szybko przeobrażającej się wolnorynkowej gospodarce, demokratycznym państwie, otwartym i pluralistycznym społeczeństwie. Idzie więc nie tylko o to, ile lat spędzi uczeń w szkołach, lecz ile ogólnej, jak najszerszej wiedzy z nich wyniesie.
Ministerialne plany
Przejawem zmian idących w tym kierunku jest likwidowanie podziału na wąskozakresowe przedmioty w szkołach podstawowych, redukowanie liczby szkół zawodowych, a także propagowanie tzw. ścieżek międzyprzedmiotowych w rozpoczynających swą działalność gimnazjach oraz przyszłych, nowych liceach. Są to tendencje pozytywne, lecz kłócą się z przygotowywanymi jednocześnie koncepcjami egzaminów końcowych, mającymi obowiązywać w ich toku standardami wymagań oraz dostosowanymi do nich podstawami programowymi.
Każdy kolejny etap kształcenia ma być finalizowany egzaminem sprawdzającym jego efekty, a wśród nich najważniejszym dla całego procesu edukacji stać się ma nowy egzamin maturalny. Według ministerialnych założeń byłby on przeprowadzany w ujednolicony i zobiektywizowany sposób, zgodnie z jednakowymi w całym kraju kryteriami, a jego wynik miałby rozstrzygać o możliwościach dalszego kształcenia, gdyż zlikwidowane byłyby egzaminy wstępne na studia.
Ograniczanie szans
Dotychczasowa matura była rodzajem ceremonialnego i rytualnego zwieńczenia edukacji na poziomie szkoły średniej, osiąganego przez przytłaczającą większość absolwentów liceów. Ujednolicenie i zobiektywizowanie kryteriów ocen spowoduje nieuchronne zróżnicowanie wyników. Bez trudu można przewidzieć, że przy uśrednionym w skali całego kraju poziomie wymagań maturę uzyskiwać będzie niemal każdy licealista z renomowanych szkół wielkomiejskich, a niewielu absolwentów prowincjonalnych liceów położonych w małych mieścinach, z dala od dużych centrów kulturowych. W dotychczasowym systemie brak matury nie stanowił przeszkody w dalszym kształceniu, posiadanie świadectwa ukończenia liceum umożliwiało kontynuowanie nauki w szkołach policealnych. Nowy system oświaty prowadzi jednak do zaniku tego typu form kształcenia, które zastępowane będą wyższymi szkołami zawodowymi (licencjackimi), wymagającymi jednak od kandydatów świadectwa dojrzałości. Brak matury praktycznie zamknie więc drogę dalszego kształcenia. Jak na ironię, wyższe szkoły zawodowe mają być (już są) powoływane w małych ośrodkach, by ułatwić dostęp do lepszego wykształcenia młodzieży wiejskiej i małomiasteczkowej, której jednocześnie nowy system maturalny znacznie utrudni zdobycie potrzebnego do tego świadectwa dojrzałości.
Szkoła ogólnokształcąca czy kurs przygotowawczy
Uczynienie z egzaminu maturalnego jedynej przepustki do studiów wyższych nieuchronnie spowoduje przeistoczenie się przyszłych liceów w kursy przygotowujące do tego sprawdzianu wiedzy. Nie byłoby to aż tak groźne, gdyby nie wąski jego zakres.
Ujednolicony egzamin maturalny ma obejmować język polski, matematykę, język obcy i jeden przedmiot do wyboru. W praktyce oznacza to zdominowanie całego programu nauczania w liceum przez trzy pierwsze przedmioty oraz konieczność samodzielnego przygotowania się przez ucznia do tego czwartego. Pozostaje to w rażącej sprzeczności z deklarowaną wszechstronnością kształcenia szkolnego. Jeżeli znajomość języka polskiego, matematyki i języka obcego ma rozstrzygać o możliwości podjęcia studiów wyższych, to przedmioty te staną się podstawą siatki godzin. Uczeń polskiej szkoły będzie się więc uczyć przez kilkanaście lat głównie tego samego: czytania, pisania, rachowania, a na dodatek gimnastyki. Nie jest to obiecująca wizja.
Według jednego strychulca
Dotychczas egzaminy maturalne nie wyglądały zupełnie inaczej niż planowane, choć nie obejmowały obowiązkowej matematyki. Ich ranga była jednak nieporównanie niższa, a o podjęciu studiów decydował egzamin wstępny, który w ostatnich latach uzyskał całkowicie nowy i odmienny od maturalnego charakter. Ministerstwo planuje go zlikwidować.
Jeszcze przed niewielu laty egzaminy wstępne do szkół wyższych opierały się na sprawdzianie wiedzy z przedmiotów obowiązujących w szkołach średnich, lecz dobranych według profilu przyszłego kształcenia. Kandydata na psychologię czy archeologię sprawdzano ze znajomości innych zagadnień i posiadania innych umiejętności niż potencjalnego architekta czy inżyniera leśnika.
W ostatnich latach upowszechnił się jednak, zwłaszcza na kierunkach uniwersyteckich, rodzaj testu sprawdzającego erudycję i elokwencję, oczytanie i ogólny poziom intelektualny kandydata. Ministerstwo proponuje go zaniechać, a zastąpić egzamin wstępny jednolitym dla wszystkich licealistów sprawdzianem.
Zgodnie z tym zamysłem o przyjęciu kandydata na studia historii sztuki czy religioznawstwa miałyby decydować oceny z matematyki, uzyskane przez niego na egzaminie maturalnym (swoją drogą, wydaje się, że forsowanie matematyki jako obowiązkowego przedmiotu maturalnego ma związek z inżynierską specjalnością naukową i profilem macierzystej uczelni obecnego ministra edukacji, a ustalenia mające obowiązywać przez dziesiątki lat nie powinny być wynikiem takich doraźnych okoliczności).
Generalnie, taka koncepcja kształcenia i egzaminowania jest nieprzychylna uczniom o niestandardowych umiejętnościach, nietypowych zainteresowaniach, szczególnych talentach. Zamiast przygotowywać się do rozwijających je studiów, będą musieli wkuwać te same co wszyscy regułki matematyczne.
Marnotrawstwo
Rola języka obcego w systemie kształcenia jest bezdyskusyjna i sprawdzian jego znajomości na egzaminie maturalnym ma oczywiste uzasadnienie.
Szkopuł jednak w praktyce edukacyjnej. Po tegorocznej inauguracji gimnazjów już widać, że nauka języka obcego rozpoczęła się w nich od podstaw, ponieważ szkoły te nie są w stanie zorganizować grup na różnym poziomie umiejętności wyniesionych przez uczniów ze szkół podstawowych i dodatkowych kursów pozaszkolnych. Wszystko wskazuje na to, że w przyszłych liceach sytuacja się powtórzy. Zatem uczeń będzie na każdym z trzech etapów kształcenia przedmaturalnego zaczynał naukę języka obcego od początku. Nie trzeba wyjaśniać, jakie to oznacza marnotrawstwo czasu, wysiłku i pieniędzy.
Pogłębi to jednocześnie zróżnicowanie między uczniami ze szkół wielkomiejskich, często uczęszczającymi na dodatkowe, prywatne kursy językowe, a młodzieżą z mniejszych ośrodków, nie mającą takich możliwości. Do tego dochodzi niedobór nauczycieli i zróżnicowanie poziomu ich kwalifikacji. Jeśli egzamin maturalny z języka obcego będzie oceniany według ujednoliconych kryteriów i wymagań, to albo będą one niskie i łagodne, albo wykupienie dodatkowych lekcji u prywatnego lektora stanie się dla większości uczniów koniecznością, której znaczna ich część nie będzie w stanie oczywiście zaspokoić.
Niepewny cel
Koncepcja nowej matury ma jeszcze jedną, może zasadniczą wadę: brak pewności, że szkoły wyższe zgodzą się ją akceptować jako sprawdzian wiedzy i predyspozycji kandydatów na studia.
Uczelnie dysponują autonomią i jest wątpliwe, zwłaszcza w przypadku tych renomowanych, by przyjęły opracowany i przeprowadzany bez ich udziału, zestandaryzowany przez ministerstwo egzamin maturalny w miejsce dotychczasowych egzaminów wstępnych.
Pewnie zgodzą się te, które nie mają zbyt wielu kandydatów lub dokonują selekcji według innych niż wiedza, dodatkowych kryteriów (np. predyspozycji twórczych na uczelniach artystycznych). Sposób, w jaki ministerstwo zamierza skłonić wszystkie pozostałe do rezygnacji z egzaminów wstępnych, pozostaje tajemnicą, a wynik takich usiłowań jest niepewny.
Może się więc zdarzyć tak, że cały programowy zakres edukacji szkolnej, a zwłaszcza licealnej, zostanie podporządkowany przygotowaniu do wąskozakresowego egzaminu, który będzie znacznej części młodzieży zamykał drogę przyszłej edukacji, a większości pozostałych nie dawał wcale pewności jej kontynuacji. | Reforma polskiego systemu edukacji przechodzi w fazę zmian programowych.Celem jest podniesienie poziomu wykształcenia społeczeństwa. wymogiem jest edukacja wszechstronna. Przejawem zmian jest likwidowanie podziału na wąskozakresowe przedmioty w szkołach podstawowych, redukowanie liczby szkół zawodowych, propagowanie tzw. ścieżek międzyprzedmiotowych. tendencje kłócą się z koncepcjami egzaminów końcowych, standardami wymagań oraz podstawami programowymi.Każdy etap kształcenia ma być finalizowany egzaminem, a najważniejszym stać się ma egzamin maturalny. byłby on przeprowadzany zgodnie z jednakowymi w całym kraju kryteriami, jego wynik miałby rozstrzygać o możliwościach dalszego kształcenia, gdyż zlikwidowane byłyby egzaminy wstępne na studia. egzamin maturalny ma obejmować język polski, matematykę, język obcy i przedmiot do wyboru.taka koncepcja jest nieprzychylna uczniom o niestandardowych umiejętnościach. |
ANALIZA
Zamknięty system źródeł prawa
Jaka rachunkowość w bankach
JAROSŁAW MAJEWSKI
Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie?
Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia:
w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków,
po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań.
Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia:
nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.),
nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.),
nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1).
1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego.
Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały:
nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27),
nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28).
Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB.
Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu.
Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim.
Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia.
Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca.
Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r.
Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć.
Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji).
Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia).
Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia.
Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa.
Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce?
Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB.
Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP | Przepisy ustawy o rachunkowości stosuje się m.in. do banków. W ustawie zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego, który na jej podstawie wydał trzy zarządzenia: w sprawie zasad tworzenia rezerw, szczególnych zasad rachunkowości banków oraz zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych. Po nowelizacji art. 81 ust. 1 ustawy prezes NBP utracił kompetencje wykonawcze na rzecz Komisji Nadzoru Bankowego, która wydała dwie uchwały pokrywające się z wcześniejszymi rozporządzeniami prezesa NBP.
Problematyczna wydaje się teraz kwestia, czy banki w prowadzeniu swojej rachunkowości mają obowiązek przestrzegać przepisów wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w ustawie o rachunkowości. Po nowelizacji art. 81 ust. 1 ustawy rozporządzenia prezesa NBP, który utracił upoważnienie do wydawania aktów wykonawczych na podstawie ustawy, powinny utracić moc. Tak wynika z ugruntowanej reguły interpretacyjnej, potwierdzonej przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego. Norma upoważniająca sprzed nowelizacji ustawy i ta ustanowiona po nowelizacji to dwie różne normy. Podkreśla to fakt, że nowelizacja art. 81 ust. 1 zmieniła dwa elementy upoważnienia do wydania aktu wykonawczego: organ właściwy (prezes NBP utracił kompetencję na rzecz KNB) oraz formę aktu (zarządzenie zastąiono uchwałą). Oczywiście zarządzenia prezesa NBP mogłyby zostać utrzymane w mocy, ale ustawodawca powinien to zaznaczyć w przepisie. Skoro tego nie zrobił, akty te utraciły moc z chwilą wprowadzenia nowelizacji.
Wydaje się, że uchwały KNB także nie są wiążące dla banków. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa podlegającymi przepisom prawa powszechnie obowiązującego. Uchwał KNB, zgodnie z ideą zamkniętego systemu źródeł prawa, nie można do nich zaliczyć. KNB nie należy do organów wymienionych w konstytucji, które mogą być źródłem prawa powszechnie obowiązującego. Pojawiła się propozycja, aby na zasadzie wyjątku banki podlegały wydanym przez KNB nakazom i zakazom, które traktowane by były jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze. Jest ona jednak sprzeczna z konstytucją, burzy bowiem konstytucyjny podział na prawo powszechnie obowiązujące i wewnętrzne akty normatywne. Wykładnia przepisów obowiązującej konstytucji nie zezwala na istnienie pośredniej, hybrydalnej formy aktów prawnych. Zmiana tej wykładni przekreśliłaby ideę zamkniętego systemu źródeł prawa.
Podsumowując, nieuzasadnione jest przekonanie, jakoby zarządzenia prezesa NBP nadal obowiązywały, postanowienia zawarte w uchwałach KNB zaś nie są dla banków wiążące. Wynika z tego, że banków nie obowiązują żadne szczególne zasady prowadzenia rachunkowości określone w aktach wykonawczych, muszą się one stosować wyłącznie do zasad ogólnych. |
Usunięcie z USA wszystkich imigrantów, zamknięcie Żydów w gettach, rozwiązanie amerykańskiej armii - to postulaty kandydatów, którzy nie mają szans na prezydencki fotel
Za plecami faworytów
Keyes ze swym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. Dlatego murzyńska społeczność uważa go za dywersanta.
FOT. (C) AP
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między faworytami - republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. Co nie oznacza, że apetyty na prezydencki fotel ma tylko owa czwórka.
Drzwi do Białego Domu są bowiem teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego.
Keyes i stereotypy
Legitymuje się doktoratem prestiżowego Uniwersytetu Harvarda i ma o wiele lepsze wykształcenie niż Gore, Bradley, Bush czy McCain. Jako doświadczony dyplomata potrafi przebić każdego z nich giętkością mowy. Z rutyną prowadzącego radiowe audycje typu talk-show bez trudu zapędza rywali w kozi róg doborem argumentów. Swym programem moralnej odnowy przekonuje zarówno skrajnych konserwatystów, jak i zagorzałych liberałów. Ale mimo to nie jest faworytem. W mediach wspomina się o nim trochę albo wcale. Czy dlatego, że jest Murzynem?
Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Ma charyzmę, której kompletnie brakuje Bushowi, Gore'owi i Bradleyowi, a swą wyrazistością góruje nawet nad zbierającym najwięcej pochwał za naturalne zachowanie McCainem. Podczas debat z rywalami wypowiada się tak, jakby przed chwilą obył rozmowę z samym Panem Bogiem, i bez względu na to, czy debata dotyczy akurat podatków, czy służby zdrowia, Keyes tradycyjnie zaczyna swe wywody od inwokacji: "Panowie, przecież w ogóle nie o to chodzi". Po czym z zapałem kaznodziei wyjaśnia, że bez wiary w Boga, moralnej odnowy i przywiązania do wartości żadne reformy podatkowe, oświatowe czy jakiekolwiek inne nie będą miały większego sensu.
Do historii wyborczych debat telewizyjnych przejdzie dyskusja przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa, podczas której Keyes zmusił republikańskich rywali do uznania prymatu wiary nad każdym innym aspektem życia. Kiedy bowiem na zamknięcie debaty jej uczestnicy mieli wygłosić końcowe przemówienia, Keyes zaintonował modlitwę. Chcąc nie chcąc pozostali musieli pochylić głowy i przyłączyć się do niej, by potwierdzić tym wyższość argumentów Keyesa. W rezultacie zdobył on w Iowa 14 proc. głosów, choć na kampanię w tym stanie wydał ledwie 250 tys. dol. Wydawcę Steve Forbesa, który zdobył wtedy 30 proc., Iowa kosztowała 10 mln dol.
Jednak w kolejnych prawyborach Keyes plasował się już na szarym końcu. Stał się bowiem, co było nieuchronne, ofiarą stereotypów. "Czy jesteś ochroniarzem?" - zapytali jacyś dwaj faceci relacjonującego prawybory dla telewizji CNN znanego czarnoskórego dziennikarza Leona Harrisa. Ten sam stereotyp, że dobrze ubrany Murzyn może być raczej ochroniarzem, kierowcą lub kelnerem niż VIP-em (bardzo ważną osobą), mści się również na Keyesie. W małych północnych stanach, gdzie tolerancja wobec czarnoskórych jest większa, mógł on jeszcze liczyć na jakieś poparcie, ale na południu, gdzie wielu do dziś z łezką w oku wspomina niewolnictwo, nie może już liczyć na cokolwiek.
Keyes jest też ofiarą stereotypu, że murzyński polityk powinien występować wyłącznie w imieniu swych czarnoskórych współbraci. On tymczasem, ze swym ortodoksyjnym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. W Iowa, na przykład, najwięcej głosów oddali na Keyesa zachwyceni nim biali studenci. Toteż murzyńskie media zupełnie ignorują Keyesa, a murzyńska społeczność uważa go za dywersanta lub wręcz za nowego "wuja Toma".
Pieniądze i sondaże
Wyborom prezydenckim nieodłącznie towarzyszy dyskusja o pieniądzach. Są więc tacy, którzy uważają, że pieniądze znaczą wszystko, i od nich wyłącznie zależy być albo nie być poszczególnych kandydatów. Zwolennicy tej teorii dowodzić będą, że to przecież głównie z powodu pustek w kasie już w przedbiegach musiała się wycofać republikanka Elizabeth Dole. Pani Dole sama zresztą uzasadniała w ten sposób swą rezygnację, nad którą niektórzy ubolewają do dziś, bo tym samym znów nie spełnią się przepowiednie, że prezydentem USA zostanie kobieta.
Do teorii, że pieniądze są najważniejszym atutem kandydatów, będzie również pasował jak ulał Alan Keyes, którego rezygnacja jest tylko kwestią czasu. Ze swymi 3 milionami dolarów Keyes nie może się bowiem równać z dysponującym 15 milionami McCainem, nie wspominając o Bushu, który zgromadził 68 milionów dolarów. Tylko na swe telewizyjne i radiowe ogłoszenia w Karolinie Południowej, gdzie odbędą się następne prawybory republikańskie, Bush wydał dotąd tyle, ile wynosi cały budżet wyborczy Keyesa.
Według innej szkoły myślenia bez przekonującego programu, osobowości i poparcia różnych grup społecznych nawet najzamożniejszy kandydat jest skazany na porażkę. Tu za najlepszy przykład może służyć superbogaty wydawca Steve Forbes, który po trzech rundach prawyborów wycofał się, choć stać go na przeznaczenie na kampanię nawet stu lub więcej milionów dolarów. Rzecz się ma podobnie ze stałym kandydatem Partii Reformatorskiej, teksańskim miliarderem Rossem Perotem, który teoretycznie mógłby kupić wszystkich pozostałych kandydatów, poparcie mediów oraz głosy wyborców i jeszcze zostałoby mu sporo na przyjemności.
Skoro więc pieniądze nie przesądzają o wszystkim, a Keyes ma mocny program i niezaprzeczalną charyzmę, co w takim razie powoduje, że tak atrakcyjni kandydaci jak on czy pani Dole odpadają w konfrontacji z nieciekawymi medialnie i nieróżniącymi się zbytnio programami faworytami w rodzaju Busha czy Gore'a? Oczywistą przyczyną jest po części brak zaplecza w establishmencie i umiejętności dotarcia z postulatami do właściwego adresata. Keyes na własną zgubę ignoruje czarnoskórych, a pani Dole, choć wiadomo, że najsilniejszy kobiecy elektorat jest po stronie demokratów, startowała z ramienia republikanów.
Na takich kandydatach jak Keyes czy Dole mści się też kreowany przez media i sondaże opinii publicznej wizerunek faworyta. Zadziwiające jest bowiem, jak wielu wyborców, którym podoba się Keyes, oddaje w końcu głosy na kogoś innego tylko dlatego, że ten ktoś prowadzi w sondażach i media cały czas to podkreślają. Na tym właśnie polega specyfika prawyborów, podczas których elektoratowi wmawia się, żeby "nie marnował głosów" i stawiał na faworyta partyjnego establishmentu, bo ponoć chodzi nie tyle o wypromowanie któregoś z kandydatów, ile o wizerunek całej partii.
Ofiarą takich zachowań wyborców może wkrótce paść również John McCain, jeśli w Karolinie Południowej Bush, pokonany przez swego konkurenta w New Hampshire, zdoła nawet "za pięć dwunasta" wykazać się choćby minimalną przewagą w sondażach. Dopiero podczas właściwych wyborów konfrontacja między kandydatami nabiera największego znaczenia i dopiero wtedy takie osobowości jak Keyes mogłyby w pełni zademonstrować swą ewidentną przewagę nad konkurentem. Wtedy bowiem Amerykanie głosują bardziej sercem niż głową, ale do tego czasu o "innych kandydatach" nikt już nie będzie pamiętał.
Ekstremiści i żartownisie
Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści, którzy wprawdzie doskonale wiedzą, że nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, ale też żal by im było zmarnować taką okazję do pofolgowania swym ambicjom. Pod tym względem prym tradycyjnie wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej - grono postaci tak barwnych, że hollywoodzcy producenci powinni bić się o kontrakty z nimi na główne role w filmach.
Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Ostatnio Buchanan otrzymał oficjalne poparcie dla swej kandydatury od byłego lidera Ku-Klux-Klanu Davida Duke'a. Poirytowało to nawet Jesse Venturę, innego barwnego działacza "reformatorów", który zanim został gubernatorem stanu Minnesota, był gwiazdą wrestlingu - amerykańskiej odmiany zapasów. Ventura wycofał swe poparcie dla Buchanana i przeniósł je na magnata budowlanego oraz bohatera skandali towarzyskich Donalda Trumpa. Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne. Na placu boju z ramienia zagrożonej rozłamem Partii Reformatorskiej pozostanie więc zapewne Ross Perot. Podczas poprzednich wyborów udało mu się zdobyć 8 proc. głosów i to jest w zasadzie wszystko, na co i tym razem mogą liczyć "ekstremiści".
O ile o kandydatach Partii Reformatorskiej, za którymi bądź co bądź stoją wielkie pieniądze, media wspominają raz na jakiś czas, o tyle wieści o kandydatach drugiego bieguna "ekstremy" trzeba już szukać na łamach gazet ze świecą. A przecież kandydat i zarazem założyciel oraz lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera. Kongres, który jego zdaniem trwoni czas na bezsensowne debaty, powinien obradować nie więcej niż 90 dni w roku, a ponadto wszyscy kongresmani oraz prezydent powinni raz na jakiś czas pracować w czynie społecznym na rzecz obywateli. Byle nie przy wyrębie lasów, wierceniu szybów naftowych czy wypasie bydła na gruntach publicznych, gdyż to też, w myśl programu pacyfistów, powinno być zakazane. | O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. Drzwi do Białego Domu są teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, też mają do zaproponowania wiele ciekawego.
Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Ma charyzmę, której kompletnie brakuje Bushowi, Gore'owi i Bradleyowi, a swą wyrazistością góruje nawet nad zbierającym najwięcej pochwał za naturalne zachowanie McCainem. Do historii wyborczych debat telewizyjnych przejdzie dyskusja przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa, podczas której Keyes zmusił republikańskich rywali do uznania prymatu wiary nad każdym innym aspektem życia. Jednak w kolejnych prawyborach plasował się już na szarym końcu. Stał się bowiem ofiarą stereotypów, że murzyński polityk powinien występować wyłącznie w imieniu swych czarnoskórych współbraci. On tymczasem, ze swym ortodoksyjnym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. Wyborom prezydenckim nieodłącznie towarzyszy dyskusja o pieniądzach. Są więc tacy, którzy uważają, że pieniądze znaczą wszystko, i od nich wyłącznie zależy być albo nie być poszczególnych kandydatów.
Do teorii, że pieniądze są najważniejszym atutem kandydatów, będzie pasował jak ulał Alan Keyes, którego rezygnacja jest tylko kwestią czasu.
Na takich kandydatach jak Keyes czy Dole mści się też kreowany przez media i sondaże opinii publicznej wizerunek faworyta. Zadziwiające jest bowiem, jak wielu wyborców, którym podoba się Keyes, oddaje w końcu głosy na kogoś innego tylko dlatego, że ten ktoś prowadzi w sondażach i media cały czas to podkreślają.Ofiarą takich zachowań wyborców może wkrótce paść również John McCain. Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści. Pod tym względem prym tradycyjnie wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej.
O ile o kandydatach Partii Reformatorskiej media wspominają raz na jakiś czas, o tyle wieści o kandydatach drugiego bieguna "ekstremy" trzeba już szukać na łamach gazet ze świecą. |
ROZMOWA
Bronisław Komorowski, minister obrony narodowej: W NATO nie istnieje mechanizm renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność
Cięcie przeciwpancerne
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Rz: Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. Przygotowujecie się do kolejnych cięć?
BRONISŁAW KOMOROWSKI: Grozi to wszystkim resortom. W końcówce roku na płacach czy wydatkach na szkolenie nic nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną więc przede wszystkim zakupów, a umowy są już pozawierane. Ponieważ większość zamówień składamy w krajowym przemyśle, liczę, że rząd weźmie to pod uwagę.
Nie ukrywam, że ta bolesna decyzja postawiłaby mnie w wyjątkowo trudnej sytuacji, a jej niekorzystne skutki byłyby odczuwane również w przyszłym roku. Na razie szukamy sposobów na to, by złagodzić to uderzenie. Sprawa nie jest jeszcze jednak rozstrzygnięta i będzie przedmiotem obrad rządu. Dodam tylko, że od początku zabiegam, aby za wszelką cenę zagwarantować w państwie stabilizację nakładów na obronność, bez tego nie da się, zwłaszcza w wojsku, sensownie planować.
Opóźnia się ostateczne opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. To miało być dla MON przedsięwzięcie priorytetowe. Mówił pan, że plan sześcioletni, zgodny już z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi wreszcie o kształcie polskiej armii. Kiedy więc będzie gotów?
Powtórzę raz jeszcze to, co wielokrotnie mówiłem: to musi być plan realny. Prace nad nim rozpoczęto, kiedy wydawało się, że w budżecie państwa będzie trochę więcej pieniędzy na obronność. Okazało się, że jeszcze długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. Teraz szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. Budżet roku 2001 będzie stanowił podstawę do prognozowania finansowania całego programu sześcioletniego, zamierzamy więc oprzeć się na pewnym budżetowym minimum, czyli przyjmujemy wersję raczej pesymistyczną. Tym bardziej będziemy się cieszyć, jeśli pieniędzy nagle przybędzie. Będę zabiegał, aby na temat gotowego planu odbyła się polityczna dyskusja, która doprowadzi do konsensusu i parlamentarnego porozumienia wszystkich opcji politycznych w zasadniczej kwestii kierunków modernizacji polskich sił zbrojnych, a zwłaszcza gwarantowania długofalowych nakładów. Wymaga tego realizm: sześcioletni program będą realizowały przecież trzy kolejne parlamenty i każdy następny minister zderzy się z tymi samymi problemami, wobec których ja stanąłem. Sądzę, że trwałość polityki obronnej państwa przypieczętować mogłaby ustawa o finansowaniu programu sześcioletniego. Takie rozwiązania stabilizujące sytuację w sferze obronności zostały wprowadzone w wielu krajach NATO, na przykład w Danii.
O konsekwencjach przyszłego planu sześcioletniego krążą legendy. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat, jeśli, rzecz jasna, ziści się wariant optymistyczny?
Jeżeli ten wariant się ziści, to trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. To oznacza też, że profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu - w tym samoloty transportowe umożliwiające dużą mobilność oddziałów. Do armii wejdzie nowy transporter kołowy i pozostaną w niej tylko najnowsze dzisiaj czołgi PT-91 i T-72, pojawi się rodzina rakiet przeciwpancernych. Siły reagowania staną się formacjami o wysokim poziomie profesjonalizacji, podobnie będzie w marynarce i lotnictwie.
Zasadniczą cechą przyszłej armii powinna być też zmiana filozofii funkcjonowania sił zbrojnych. Powinny one pozbyć się wielu funkcji, które z powodzeniem i taniej wykonywać może sfera cywilna. Myślę na przykład o obsłudze świadczeń emerytalnych, zarządzaniu magazynami, stołówkami, ochronie obiektów i dziesiątkach innych usług, m.in. komputerowych, na które z powodzeniem można zawierać kontrakty z instytucjami konkurującymi na rynku poza armią.
Czy to prawda, że w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii, poniżej zakładanych obecnie 150 tysięcy?
Przychodząc do MON, zastałem konkretne założenia programu reformy kadrowej - w tym limit 150 tysięcy żołnierzy. Dziś minister nie dysponuje narzędziami prawnymi, które pozwalałyby łatwo dostosowywać strukturę kadry do potrzeb sił zbrojnych. Coraz częściej można się o tym przekonać w sądzie. W najbliższych latach zmiany kadrowe dotkną mniej więcej co dziesiątego żołnierza zawodowego, więc obecne lęki w wojsku są nieco wyolbrzymione i nieuzasadnione.
Jeśli jednak nie wzrosną w przyszłych latach nakłady na obronność, mój następca stanie zapewne przed dylematem: albo zdobyć dodatkowe środki z budżetu, albo dokonać kolejnej weryfikacji założeń dotyczących liczebności armii. Redukcja szeregów jest jednak podstawowym sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych. Dotyczy to nie tylko Polski, ale nieomal wszystkich armii europejskich, zarówno NATO, jak i na przykład Rosji. Zejście do pułapu 150 tysięcy, które nastąpi, kiedy zostanie zakończone wprowadzanie w MON nowych norm etatowych (do końca 2002 roku), a także wspomniane już organizacyjne pociągnięcia i wycofywanie przestarzałego uzbrojenia oraz pozbywanie się przez wojsko zbędnych nieruchomości mają przynieść oszczędności sięgające w ciągu sześciu lat sześciu mliiardów złotych. To wciąż za mało, by przy utrzymaniu w kolejnych latach niskiego poziomu budżetu armia mogła zrobić szybko zasadnicze postępy w sferze modernizacji technicznej. Te oszczędności to jednak szansa na powstrzymanie groźby pogłębienia się procesów degradacji i na uruchomienie ograniczonych procesów modernizacji.
Dowódca wojsk lądowych generał Edward Pietrzyk zapowiada konsekwentne pozbywanie się archaicznych tanków. W jednostkach dowódcy pytają: co w zamian?
Nasz sąsiad, Słowacja, już wycofał wszystkie czołgi T-55, radykalnie zmniejszają swoje siły pancerne wszystkie armie NATO. Francja na przykład będzie miała mniej czołgów niż Polska. Wszyscy stawiają na broń nową, o wyższych bojowych możliwościach. My też jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55, z wyjątkiem wyspecjalizowanych pojazdów na podwoziach czołgowych starszej generacji. Wycofamy samoloty MiG -21 i przynajmniej dwadzieścia najbardziej wyeksploatowanych okrętów z Marynarki Wojennej. Już dawno powinniśmy też pozbyć się z arsenałów pamiętających jeszcze ostatnią wojnę artylerii ciągnionej, bo jest bez szans na współczesnym polu walki. Przy współczesnych systemach rozpoznania artyleria, która nie może sama odjechać z miejsca oddania salwy w ciągu dwóch minut, zginie. Oczywiście wycofywany sprzęt będziemy próbowali sprzedać, reszta trafi na złom.
Chcielibyśmy szybko, gdy ujawnią się pierwsze efekty programów oszczędnościowych, rozstrzygnąć przetarg na nowy i dostępny finansowo przeciwpancerny pocisk kierowany, a właściwie na całą rodzinę rakiet, które dałoby się potem stosować w zestawach przenośnych czy instalować na pojazdach i śmigłowcach.
W przyszłorocznym budżecie nie ma pieniędzy na nowy samolot, tymczasem NATO nalega i regularnie przypomina o polskich obietnicach, że rozwiążemy ten problem do 2O03 roku.
Jeszcze długo nie będzie nas stać na zakup nowych samolotów wielozadaniowych. Próbowałem znaleźć wyjście z tej sytuacji i wskazałem jeden z kierunków działania w warunkach ograniczeń finansowych - skorzystanie z możliwości użyczenia samolotu. Niedługo, zapewne już bez emocji, wrócimy do tej sprawy. Jest to bowiem kwestia naszych sojuszniczych zobowiązań i obietnic składanych w NATO.
Czy w związku z ograniczonym przyszłorocznym budżetem MON nie pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO? W ostateczności sięgnąć można przecież do rzadko stosowanej możliwości renegocjacji zobowiązań.
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. W NATO nie istnieje mechanizm ani nawet obyczaj renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność. Jesteśmy już elementem wielkiej sojuszniczej struktury, w której zasadniczą wartością jest zaufanie.
Niestety, zdarzało się w przeszłości, że czyniliśmy deklaracje na wyrost. Bardzo wystrzegam się takich aktów chwilowego, fałszywego splendoru, nie tylko, gdy jestem w Brukseli. Bywa bowiem i tak, że pięć minut satysfakcji przy składaniu deklaracji bez pokrycia oznacza potem pięć lat wstydu.
Czego przede wszystkim oczekuje NATO?
Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się nierozerwalnie z naszymi planami unowocześnienia armii. Można nawet zaryzykować tezę, że z celów uzgodnionych z sojuszem układa się w znacznej mierze nasz polski plan modernizacji sił zbrojnych. Koncentrujemy więc wysiłki na przyspieszeniu unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. Wyznaczone polskie jednostki muszą być przystosowane do szybkiego przemieszczania się i działania w ramach sojuszniczych operacji niekiedy z dala od terytorium Polski. Siły reagowania powinny bez przeszkód, przez dostatecznie długi okres działać autonomicznie, niekiedy w znacznej odległości od swych stałych baz. Musimy dysponować odpowiednimi zapasami i wykazać się zdolnościami przetrwania w określonych warunkach. NATO oczekuje od nas wiarygodności. Oznacza to, że na przykład jeżeli deklarujemy jeden samolot, to powinien mieć on wszystkie systemy pozwalające na współdziałanie z siłami NATO, odpowiednie środki walki, zapasy i resursy. Nie musimy deklarować setki samolotów.
Jakie jest stanowisko Polski w sporze o siły europejskie?
Polska stara się nie dopuszczać do tego, by musiała decydować, czy bliższe jej są ściślejsze związki z USA i NATO w obecnym kształcie, czy też koncepcja obronna Unii Europejskiej. Jeśli jednak do takiego wyboru dochodzi, odpowiadamy stanowczo: jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na tej zasadzie, że jest to filar NATO, czyli część systemu sojuszniczego. Tym bardziej że europejskie siły chcą korzystać z zasobów natowskich. Mamy w tej sprawie prawo do decyzji jak każdy inny członek sojuszu. Ostatnio w Brukseli wyraziłem pogląd, że między tym, co proponują Europejczycy i czego oczekiwaliby Amerykanie, nie ma zasadniczej sprzeczności. Zależałoby nam więc jedynie na poszerzeniu formuły działania NATO na kontynencie, przy zachowaniu amerykańskiej obecności, a przede wszystkim sprawności funkcjonowania dotychczasowych mechanizmów przesądzających o skuteczności NATO. Pamiętajmy, że jesteśmy w NATO, a nie jesteśmy jeszcze w UE.
Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową", co to takiego?
Jednostka o randze brygady ma wszelkie atrybuty, by działać samodzielnie i pod narodowym dowództwem. Poza tym odgrywa poważniejszą rolę niż mniejszy batalion i daje szansę na przygotowanie naszych kadr na wyższych szczeblach dowodzenia. "Ramowa" to znaczy, że będzie istnieć dowództwo jednostki dowodzenia i podstawowy zestaw batalionów. Jednak w zależności od potrzeb, od typu misji jej skład będzie się zmieniał, na przykład będzie w nim baon czołgów lub nie. W naszym przypadku jednostki kierowane do eurokorpusu wywodziłyby się spośród obecnych sił reagowania oddanych do dyspozycji NATO.
Podobno przygotowujemy się już do przejęcia kolejnego amerykańskiego okrętu, trwają też rozmowy w sprawie używanych niemieckich czołgów "Leopard"...
Analizujemy skutki finansowe przejęcia pierwszej fregaty. Sytuacja jest korzystna, tym bardziej że Amerykanie podjęli już bezprecedensową decyzję dotyczącą przekazania czterech śmigłowców stanowiących integralne uzupełnienie okrętu i bardzo zwiększających jego siłę bojową. Część z nich trafi do Polski w najbliższym czasie. Badamy też ofertę użyczenia leopardów, lecz nie ukrywamy, że będzie ona atrakcyjna pod warunkiem włączenia naszego przemysłu w przedsięwzięcia związane z produkcją czy remontami niemieckiej broni pancernej.
Rozmawiał Zbigniew Lentowicz | Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku w tym roku prawie pół miliarda złotych.
BRONISŁAW KOMOROWSKI: na płacach czy wydatkach na szkolenie nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną zakupów.
plan sześcioletni, zgodny z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi o kształcie polskiej armii. Kiedy będzie gotów?
długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa.
trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu.
w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii?
Redukcja szeregów jest sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych.
pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO?
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona.
Czego oczekuje NATO?
Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się z planami unowocześnienia armii. systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. NATO oczekuje wiarygodności. |
UNIA PRACY
Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano m.in. do liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność"
Bez zbędnych napięć
- Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Mrek Pol (obaj na zdjęciu z czerwca 1994)
FOT. JACEK DOMIŃSKI
ELIZA OLCZYK
W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła.
Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii.
Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy (nie tylko do bezrobotnych i emerytów, ale do sfery budżetowej, rzemieślników, drobnych kupców). Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych.
W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności" - na początku 1998 roku grupa ze Zbigniewem Bujakiem na czele odeszła do Unii Wolności, w grudniu osoby związane z Ryszardem Bugajem zrezygnowały z działalności politycznej. Dziś w UP pozostali już zaledwie pojedynczy członkowie dawnej "Solidarności Pracy" m.in. Aleksander Małachowski.
Komu poparcie
Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi bowiem podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych.
Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii.
- Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta w opozycji do Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi Marek Pol, przewodniczący UP.
Taka decyzja byłaby unikiem, typowym zresztą dla Unii Pracy - popchnięto by partię w kierunku rozwiązania oczywistego, czyli poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii, a nie na jej władze.
Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się zresztą jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Unia Pracy zawsze słynęła z ich braku i pod tym względem w partii nic się nie zmieniło.
Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny.
Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok. Zebranie pieniędzy na obie kampanie wśród członków Unii Pracy wydaje się zaś tak samo mało realne, jak wylansowanie przez nią kandydata na prezydenta, który zdołałby pokonać w wyborach Aleksandra Kwaśniewskiego.
Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma jednak pewną wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków.
- Jeżeli ma to być bezwarunkowe poparcie, to należy uznać, iż Unia Pracy po prostu wpisuje się w układ Kwaśniewski - SLD - mówi Ryszard Bugaj. - Zresztą nie może być inaczej, bo Aleksander Kwaśniewski nie chciałby sobie raczej wiązać rąk obietnicami dla Unii Pracy, zabiegając jednocześnie o poparcie obozu liberalnego.
Pewność dla niewielu
Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych "Rzeczpospolitej" zrealizowanych przez PBS z Sopotu poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie).
To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Zwykle w badaniu preferencji wyborczych ankietowani wyrażają bowiem swoje sympatie polityczne, ale już podczas wyborów są bardziej skłonni oddać głos na partię, która z całą pewnością znajdzie się w parlamencie, niż na taką, której losy są niepewne. Dlatego mali w wyborach zbierają mniej głosów, niż mają w sondażach. Sukces, jaki Unia Pracy odniosła w 1993 roku, zbierając 7 procent głosów, co dawało jej 40 mandatów, nie ma szans się powtórzyć. Był to bowiem czas, w którym wielu ludzi głosowało na Unię Pracy nie tylko ze względu na jej lewicowość, ale również dlatego, że - po dwóch latach ostrego antykomunizmu - krępowało czy wręcz bało się głosować na SLD. Dziś ta przyczyna znikła. Sojusz jest na topie. Szansa, że Unii Pracy uda się przebić, gdy u boku będzie miała tak silnego konkurenta, jest doprawdy nikła.
Marek Pol uważa, że w tej sprawie nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Dopóki jednak nie ma ordynacji wyborczej, dopóty nie ma o czym mówić.
- Być może duże partie w parlamencie zdecydują, że nie będzie wolno tworzyć koalicji przedwyborczych, tylko powyborcze, i wówczas Unia Pracy będzie musiała wystartować samodzielnie - mówi.
- Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. - Smutno mi, bo to żadna satysfakcja, że potwierdza się moja diagnoza sprzed kilku miesięcy. W Unii Pracy zwyciężyła taktyka - pewność dla niewielu. Uważam, że to jest sprzedaż szyldu Unii Pracy dla kilku mandatów. Członkowie Unii Pracy, jeżeli znajdą się w parlamencie dzięki koalicji z SLD, nie będą stanowili zwartej grupy, prezentującej określone stanowiska, bo karty rozdaje i kontroluje Leszek Miller.
Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną.
- Szkoda mi tej straconej szansy również z tego powodu, że jest spora grupa wyborców, którzy odchodzą od AWS, i to odchodzą donikąd, a mogliby przyjść do Unii Pracy, gdyby ta partia potrafiła w sposób wyrazisty prezentować swoją ofertę programową, różną od oferty SLD.
Nie zapraszać Bugaja
Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii - Barbary Labudy, Włodzimierza Cimoszewicza, Karola Modzelewskiego, byłego honorowego przewodniczącego UP.
- Rzeczywiście nie dostałem zaproszenia - mówi Ryszard Bugaj. - Podobno były burzliwe sprzeciwy wobec propozycji, aby mnie zaprosić. Będzie za to Leszek Miller.
- Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie, czego przykro nam było słuchać, i na razie nie słyszymy od byłego przewodniczącego niczego dobrego. Uznaliśmy, że, zapraszając go na kongres, narazilibyśmy i jego, i siebie na niepotrzebne napięcia.
Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres.
- Brakuje nam takich ludzi jak Ryszard Bugaj - mówi.
Jaruga-Nowacka uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach.
- Dla mnie istotne jest pytanie, po co mamy wejść do parlamentu, tymczasem niekiedy odnoszę wrażenie, że w partii bierze górę cel sam w sobie - mówi.
Jej zdaniem zbliżający się kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po przyszłorocznych wyborach. Forum do takiej wymiany poglądów nie stał się lewicowy okrągły stół, który praktycznie nie istnieje.
- Unia Pracy i SLD w poprzednim parlamencie różniły się nie tylko pochodzeniem, lecz i poglądami na NFI czy na system podatkowy, dlatego ta rozmowa na lewicy jest konieczna - mówi Jaruga-Nowacka. - Leszek Miller powiedział, że jeżeli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Mnie się wydaje, że ludzie w żadne gruszki na wierzbie wierzyć nie będą - dodaje. | W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła.
Po dwóch latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej. UP utraciła ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych.
W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności". Partia musi podjąć decyzję w sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych.
- Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta - mówi Marek Pol, przewodniczący UP.
Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu. jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków.
poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent.
Marek Pol uważa, że partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję.
Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną.
Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony.- Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres. uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach. |
BRAZYLIA
Chłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów
Rewolta bezrolnych
MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA
Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso.
Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy.
Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów.
Rocznica masakry
Marsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani.
Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu.
Lewica zbiera punkty
Dla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso.
Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera.
Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST.
Cardoso odpiera zarzuty
Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób.
Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin.
Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób.
15 milionów oczekujących
Ruch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna.
Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności".
Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery.
Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata.
Walka klasowa
Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi.
Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów.
Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów.
Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem.
Cena modernizacji
Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy.
Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób.
Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych. | W Brazylii struktura własności w rolnictwie jest bardzo niekorzystna – mnóstwo rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy ogromne połacie należące do kilku wielkich właścicieli leżą odłogiem. Coraz większe poparcie zyskuje tam Ruch Bezrolnych, który domaga się przeprowadzenia reformy rolnej. Ruch wspiera lewicowa Partia Pracujących. Zdaniem rządu problem reformy rolnej tkwi w pieniądzach. W celu uzyskania środków konieczne byłoby zwiększenie podatków, a na to kraj nie może sobie pozwolić. |
Dziesięć lat temu, 13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. Parlament przygotowywał się do odparcia ataku. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces.
Testament odczytany po latach
Styczeń 1991. Żołnierze radzieccy w centrum Wilna
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
MAJA NARBUTT
Z WILNA
- Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. Mroźną styczniową noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących bezbronnych Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia.
- Właśnie niedawno znalazłem w kieszeni starego ubrania odezwę, którą pisałem, oczekując, że do parlamentu wpadną żołnierze radzieccy. Gdyby mnie zastrzelili lub wywieźli do więzienia w Moskwie, miała dotrzeć do Litwinów. Wzywałem ich, by nie poddawali się radzieckiej okupacji. Taki był mój testament - opowiada Landsbergis, a ja przypominam sobie, jak z dyktafonem w dłoni polowałam wówczas na jego "ostatnie słowa".
Dzisiaj w parlamencie Litwy jest bardzo spokojnie, wręcz sennie. Nikt nie ma żadnych spraw do Landsbergisa. W dniach radzieckiej interwencji przed jego gabinetem, w którym spędzał dni i noce, stale koczowali ludzie. W płaszczach i czapkach - bo okna mimo mrozu były otwarte z powodu unoszących się oparów benzyny z koktajli Mołotowa - czekali, by znalazł dla nich choć minutę.
Vytautas Landsbergis, "ojciec litewskiej niepodległości", przemawia z gmachu parlamentu
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
Potem, już w spokojniejszych czasach, gdy Landsbergis i jego partia konserwatystów wygrywali wybory, otaczali go zaaferowani młodzi ludzie. Teraz wszyscy gdzieś zniknęli. Stopniały szeregi jego zwolenników. Nawet życzliwi mu mówią, że Landsbergis zagubił się w meandrach polityki i zrobił kilka niewybaczalnych błędów. Członkowie jego partii szepczą po kątach, że jego upadek, przypieczętowany ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi, może być ostateczny.
I tylko gdy patrzy się na ścianę w gabinecie Landsbergisa, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Stare rysunki z czołowych amerykańskich, angielskich, francuskich gazet, przez wszystkie te lata przenoszone przez Landsbergisa z gabinetu do gabinetu, pokazują go jako rycerza wolności szarżującego na radzieckiego smoka. Tutaj wszystko jest tak jak wówczas, gdy plac przed otoczonym barykadami parlamentem huczał od skandowanego okrzyku: "Litwa! Landsbergis! Wolność!".
"Zwykli obywatele" nie dotarli
- Czy nie zastanawiało was, dziennikarzy, dlaczego mogliście być w styczniu 1991 roku w Wilnie, dlaczego Moskwa nie miała nic przeciwko temu? - mówi Audrius Butkevicius, w tamtych czasach minister obrony i bliski współpracownik Landsbergisa (dziś jego zajadły przeciwnik). - Wyznaczono wam bardzo ważną rolę: mieliście opisać to, co zainscenizowano i w co miał uwierzyć świat.
Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Gdyby ochotnicy Butkeviciusa odpierali atak, w obronie atakujących stanęłaby Armia Radziecka. Świat, zajęty wydarzeniami w rejonie Zatoki Perskiej, miałby gładko przełknąć to, co działo się w Wilnie.
Audrius Butkevicius - były minister obrony, dziś biznesmen myślący o powrocie do polityki - na tle zachowanych fragmentów barykad pod parlamentem
FOT. (C) MARIAN PALUSZKIEWICZ/ KURIER WILEŃSKI
Ten plan się nie powiódł. Z prostego powodu. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy i członków proradzieckiej organizacji Jedinstwo szykowała się do wyjazdu pod wileńską wieżę telewizyjną, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie władz litewskich. Wykorzystali fakt, że w Wilnie czas lokalny różnił się o godzinę od moskiewskiego. Żołnierze radzieccy, działający według czasu moskiewskiego, pojawili się więc pod wieżą sami, bez "zwykłych obywateli".
Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Rosjanie początkowo strzelali pod nogi, w ziemię. Tłum się nie cofnął. Zaczęto strzelać w ludzi. Ci, którzy chcieli uciec, nie mogli - padali na rozjeżdżony gąsienicami czołgów rozmiękły grunt.
Huk wystrzałów z czołgów słychać było w całym Wilnie. Wkrótce dołączyło do tego wycie karetek pogotowia, w które także strzelano. W parlamencie pobladły pracownik biura prasowego nadawał na cały świat: "Jest pięciu, ośmiu, już dziesięciu zabitych. Ich liczba wzrosła do czternastu".
Przerażeni Litwini mogli zobaczyć na ekranach telewizorów spikerkę mówiącą: "już idą". Kamera zaczęła pokazywać schody i biegnących żołnierzy. W końcu zasłoniła ją jakaś ręka.
Ostatnie rozgrzeszenie w sali posiedzeń
- Chciałem, by wszyscy byli na posterunku. Naród nas wybrał, abyśmy ogłosili niepodległość Litwy. I musieliśmy ponieść wszelkie tego konsekwencje - wspomina Landsbergis, wówczas przewodniczący litewskiej Rady Najwyższej.
Gdy rozpoczął się atak na wieżę, z parlamentu zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie. - Niektórzy odpowiadali, że wszystko stracone, że nie ma sensu już nic robić. Byli i tacy, którzy spali tak mocno, że nie słyszeli telefonu - uśmiecha się z łagodną ironią Landsbergis. Jednak większość stawiła się w parlamencie.
Rada Najwyższa przygotowywała się do odparcia ataku. Okna zastawiano workami z piaskiem. Rozdawano maski gazowe. W hallu pośpiesznie zaprzysięgano ochotników z Departamentu Obrony Kraju. - Uważaliśmy, że od tej pory będzie ich chronić konwencja genewska - tłumaczy Butkevicius. - W naszym rozumieniu byli od tego momentu żołnierzami.
Uzbrojenie ponad tysiąca ochotników, a także litewskich służb granicznych nie przypominało wyposażenia żołnierzy. Jedni mieli broń sportową, inni myśliwską, a niektórzy tylko metalowe pręty.
W sali posiedzeń ksiądz Romas Grigas udzielał wszystkim posłom rozgrzeszenia na wypadek nagłej śmierci. Vytautas Landsbergis nerwowo krążył między salą a swym olbrzymim gabinetem, skąd usiłował dodzwonić się do Gorbaczowa. Tamtej nocy Michaił Siergiejewicz Gorbaczow nie odpowiadał jednak na żadne telefony.
I przez godzinę, może dwie w Wilnie czekano też na reakcję Zachodu.
Samotność absolutna
- Gdy się dowiedzieliśmy, że pod wieżą padają zabici i ranni, zaczęliśmy się obawiać, że zginą setki ludzi. A świat milczał. Doświadczyliśmy uczucia absolutnej samotności. I zdrady. Potem się okazało, że jest inaczej. Ale wtedy myśleliśmy: Będziemy umierali sami i nikt się za nami nie ujmie - wspomina Landsbergis.
W środku nocy deputowani pośpiesznie przyjmowali rezolucje i ustawy: gdyby parlament nie mógł dłużej pełnić swych funkcji, to automatycznie uległyby rozwiązaniu rząd i samorządy.
- Pamiętaliśmy o nieładnych precedensach, o roku 1940, gdy Litwę bez jednego strzału przekazano w ręce okupanta. Zresztą wtedy nie było woli politycznej, by bronić niepodległości - przyznaje Landsbergis.
W styczniu 1991 roku było inaczej. Tylko brutalna siła mogła zdławić niepodległość Litwy. Żaden akt kapitulacji nie powinien być podpisany litewską ręką.
Mniej więcej w tym samym czasie pod bramą Ambasady USA w Warszawie stał minister spraw zagranicznych Litwy Algirdas Saudargas, wysłany do Polski z misją utworzenia rządu emigracyjnego, jeśli Związek Radziecki dokona interwencji na Litwie. Drzwi ambasady się nie otworzyły.
Nie tylko heroizm
Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. Wiedzieli o tym zarówno obecni w gmachu, jak i żołnierze radzieccy. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces.
- Uratowali nas ludzie, którzy zjawili się pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem. Ich wręcz irracjonalna determinacja. Przekonanie, że ważą się losy Litwy - twierdzi Landsbergis.
Tysiące ludzi, którzy wypełnili plac przed parlamentem, nie miały się nawet gdzie cofnąć. Gdyby jednostki radzieckie zaatakowały tej nocy parlament, doszłoby do niewyobrażalnej masakry. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił.
Ale tamtej nocy ludzie przed parlamentem spodziewali się najgorszego. Odprawiano mszę, śpiewano pieśni patriotyczne i religijne. W pierwszym szeregu stali starzy ludzie - zesłańcy i byli więźniowie łagrów. Atmosfera patriotycznego uniesienia sięgała zenitu.
- Nie tylko heroizm dochodził do głosu tamtej styczniowej nocy - przyznaje Butkevicius. - Niektórych moich ludzi sytuacja przerosła, chcieli się ratować za wszelką cenę. W momencie kulminacyjnym widziano pograniczników, jak z obłędem w oczach zrywali pagony, przerażeni, że staną się pierwszym celem. Część ochotników, których po zaprzysiężeniu wypuściłem z bronią do miasta, rzucała karabinki w krzaki.
Butkevicius wydał rozkaz, by nikogo nie wypuszczano z parlamentu: - Był potrzebny, jeśli rzeczywiście wszyscy mieli zostać w gmachu aż do końca. Niektórzy posłowie nie wytrzymywali nerwowo oczekiwania na atak sił radzieckich. Szamotali się z ochroną, usiłując wydostać się na zewnątrz. Inni zrywali znaczki deputowanych. Kilku nawet włożyło białe kitle sanitariuszy ze szpitala polowego.
Biało-czerwona nad tłumem
Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. Kiedy prawie rok wcześniej proklamowano niepodległość, dla Litwinów była to idea, dla której warto było poświęcić bardzo wiele. - Powiedzmy szczerze: Polacy z Wileńszczyzny odbierali to zupełnie inaczej. Państwo litewskie było dla nich abstrakcją. Czymś kompletnie nieznanym i niechcianym - podkreśla Artur Płokszto, wówczas redaktor naczelny należącej do Związku Polaków na Litwie "Naszej Gazety", a teraz poseł na Sejm. - Tu kiedyś była Polska, potem był Związek Radziecki. Dopiero masakra pod wieżą telewizyjną okazała się wstrząsem, który uświadomił, że nie można wiązać swoich nadziei z władzami radzieckimi, że przekroczono granicę, której przekroczyć nie było wolno.
Delegacja radziecka, która przybyła 13 stycznia do parlamentu, po rozmowach z politykami litewskimi spotkała się w garnizonie w Miasteczku Północnym z wojskowymi radzieckimi i tzw. Komitetem Ocalenia Narodowego. Na prośbę komitetu jeździła po wileńskich zakładach, w których pracowali głównie Rosjanie i Polacy. Oczekiwano, że spontanicznie poprą interwencję radziecką.
- Przypadkowo usłyszeliśmy, jak delegacja telefonicznie relacjonowała wrażenia z tych spotkań Gorbaczowowi. Powiedzieli: "Michaił Siergiejewicz, wprowadzono was w błąd. Tu po jednej stronie jest armia, po drugiej naród" - opowiada Vytautas Landsbergis.
Trzynastego stycznia pod parlamentem wśród nieprzebranych tłumów Litwinów pojawiły się dwie biało-czerwone flagi. - Ratowały honor miejscowych Polaków - mówi Płokszto, który wraz z grupką znajomych stał pod jedną z nich. Reakcje Litwinów były zresztą różne: od wdzięczności, wyrażanej niekiedy po polsku, do niechętnego "po co tutaj przyszliście".
I chociaż dla większości Polaków masakra pod wieżą stanowiła olbrzymi wstrząs, to reagowali na nią różnie. "Obrzydliwy rechot przechodnia: Jeszcze mało dostali. A tuż zaraz słowa sprzątaczki, prostej kobieciny spod Wilna: żeby on gdzie zadławił się, ten Gorbaczow! Tyle ludzi namordowali! Wierzę, że to prawdziwy głos Wileńszczyzny" - napisała poetka Alicja Rybałko w nadzwyczajnym numerze "Naszej Gazety".
Podejrzani komuniści
- Moskwa wyobrażała sobie, że jeśli litewscy partyjni intelektualiści krytykują Landsbergisa, to wystarczy, że ktoś uderzy pięścią w stół i wszystko się rozpadnie. Tymczasem interwencja radziecka skonsolidowała naród. Jeśli Moskwa atakowała Landsbergisa, to atakowała nasze legalnie wybrane władze, całą Litwę - mówi jeden z liderów litewskiej postkomunistycznej lewicy Česlovas Juräenas.
Tej tragicznej nocy Juräenas poczuł, że jest po tej stronie barykady co jego dotychczasowy ideologiczny przeciwnik. Chociaż nie dla wszystkich było to oczywiste.
- Niektórzy obrońcy parlamentu mówili, że jeśli OMON [czyli oddziały specjalne radzieckiej milicji - przyp. red.] i żołnierze wedrą się do parlamentu, to oni, zanim zaczną strzelać do atakujących, najpierw wymierzą broń w Algirdasa Brazauskasa i we mnie - przypomina sobie Juräenas.
I wtedy, i jeszcze przez parę lat najbardziej dokuczała mu nieufność ekipy Landsbergisa do byłych litewskich komunistów, bezustanne podejrzenia o zdradę.
- Pan Landsbergis nie rozumiał, że Litwy niepodległej chcą nie tylko dysydenci. Zresztą, prawdę mówiąc, on sam nie był żadnym dysydentem - żali się Juräenas, podkreślając, że są przecież "komuniści i komuniści". Ci skupieni wokół Algirdasa Brazauskasa zrobili pierwszy krok w kierunku niepodległości, odrywając partię od Moskwy, a nastąpiło to w 1989 roku, gdy Związek Radziecki był jeszcze silny.
Juräenas uważa, że w razie sukcesu interwencji radzieckiej najbardziej narażeni byliby jego partyjni koledzy. - W alei Giedymina podszedł do mnie człowiek, z którym byłem kiedyś w Komitecie Centralnym. Powiedział: "Słuchajcie, towarzyszu! Gdy przejmiemy władzę, to najpierw postawimy pod ścianę takich zdrajców jak wy" - opowiada Juräenas.
Stare garnitury sygnatariuszy
Posłowie, którzy bronili w styczniu 1991 roku parlamentu, spotykają się raz do roku, po Bożym Narodzeniu. - Co najmniej połowa przyjeżdża w tych samych garniturach, w których podpisywała Akt Niepodległości. Bo tylu żyje w biedzie. Najmłodszy z posłów tamtego historycznego parlamentu się zastrzelił, bo nie mógł znaleźć pracy - mówi Rimvydas Valatka, dziś jeden z najlepszych litewskich dziennikarzy.
- Ci, którzy w tamtą noc byli w parlamencie Litwy, myślą, że ich życie musi być lepsze, czystsze. Na ogół tak myślą - poprawia się Valatka - ale i tak ludzie patrzą na nas wszystkich jak na część władzy, złej władzy.
Sam nie ma powodów do narzekań. Jest zastępcą redaktora naczelnego najpoważniejszej litewskiej gazety "Lietuvos Rytas" i żyje lepiej, niż kiedyś mógł zamarzyć. Ale przeraża go to, co się dzieje z jego krajem: masowa emigracja jest jak wyniszczający upływ krwi; zostają najmniej przedsiębiorczy i samotne kobiety.
Tak jak wszyscy obecni tamtej nocy w parlamencie zapamiętał każdą chwilę, wypowiedziane słowa i emocje. W jego wypadku uczucie nierealności. I ciarki przechodzące po plecach, gdy wielotysięczny tłum śpiewał w patriotycznym uniesieniu.
- Dla wielu z nas był to kulminacyjny punkt życia - potwierdza Audrius Butkevicius, a ja przypominam sobie, że poznałam go właśnie 13 stycznia, gdy przed spodziewanym atakiem na parlament usiłował mnie wyrzucić z gmachu, bo nie chciał, by zostali tam dziennikarze i kobiety.
Pogrzebu nie było
Trzydziestoletni wówczas Butkevicius był bohaterem narodowym i jednym z najbliższych współpracowników Landsbergisa. Dziś są wrogami. - Landsbergis kilka razy mnie sprzedał. Spędziłem przez niego dwa lata w więzieniu. Nie mam więc powodów, by go kochać - chłodno mówi Butkevicius.
Incydenty, o których wspomina były minister, przypominają sensacyjny film. Byłego ministra, a ówczesnego posła zatrzymano w 1997 roku, gdy przyjmował "znaczną sumę dolarów". Kontrahent tej łapówkarskiej transakcji miał urządzenia nagrywające umieszczone w spince krawata. Butkevicius bronił się na forum sejmowym, oskarżając Landsbergisa o zorganizowanie prowokacji, która miała na celu wyeliminowanie go z życia publicznego.
Do "pierwszej zdrady" doszło dwa miesiące po masakrze pod wileńską wieżą telewizyjną. Samochód litewskiego ministra obrony został zatrzymany przez oddział OMON-u.
- Dopiero po latach dowiedziałem się w Moskwie od dowódcy wileńskiego OMON-u, że zadzwonił do niego ochroniarz Landsbergisa. Jechałem nocą na spotkanie z Polakami z KOR-u, którzy szkolili naszych ludzi w działalności podziemnej - mówi Butkevicius. - Landsbergis wiedział, którędy będę jechał. Chciał sprowokować incydent, by Litwa znowu znalazła się na pierwszych stronach gazet.
- Landsbergis wyprawiłby mi piękny pogrzeb i do dziś przychodził na mój grób - ironizuje Butkevicius.
Tak mogłoby się stać, gdyby minister się ostrzeliwał. Ale on tego nie zrobił. Został zatrzymany i po paru godzinach wypuszczony.
Wojownicy po wojnie
Dzisiaj ze swymi dawnymi radzieckimi przeciwnikami Butkevicius spotyka się w Moskwie, dokąd często jeździ w interesach. Uważa, że "wojna się skończyła, wojownicy nie mają do siebie żadnych uraz". Na spotkanie ze mną przybywa prosto z pociągu, którym przyjechał z Moskwy. Żegnając się mówi, że chce wrócić do polityki, założyć własną partię: - Interesują mnie władza i wpływy. Podoba mi się to znacznie bardziej niż bycie martwym bohaterem.
Vytautas Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń: - Winni masakry pod wieżą telewizyjną żyją spokojnie gdzieś w Moskwie. Nie tylko nie zostali ukarani, ale jeszcze dostali ordery. Naszym prokuratorom do dziś nie pozwolono ich nawet przesłuchać.
68-letni dziś "ojciec litewskiej niepodległości" mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki. Pokazuje mi, bym wyłączyła dyktafon, gdy zaczynam mówić, że nic na Litwie nie jest tak proste i jednoznaczne jak w tamte tragiczne styczniowe dni. Nie chce mówić o teraźniejszości. A przyszłość?
- Gdy Litwa znajdzie się w NATO, moja misja dobiegnie końca - dodaje na pożegnanie. | - Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. Mroźną styczniową noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących bezbronnych Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia.
- Właśnie niedawno znalazłem w kieszeni starego ubrania odezwę, którą pisałem, oczekując, że do parlamentu wpadną żołnierze radzieccy. Gdyby mnie zastrzelili lub wywieźli do więzienia w Moskwie, miała dotrzeć do Litwinów. Wzywałem ich, by nie poddawali się radzieckiej okupacji. Taki był mój testament - opowiada Landsbergis.
Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Gdyby ochotnicy Butkeviciusa odpierali atak, w obronie atakujących stanęłaby Armia Radziecka. Ten plan się nie powiódł. Z prostego powodu. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy i członków proradzieckiej organizacji Jedinstwo szykowała się do wyjazdu pod wileńską wieżę telewizyjną, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie władz litewskich. Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Rosjanie początkowo strzelali pod nogi, w ziemię. Tłum się nie cofnął. Zaczęto strzelać w ludzi. Ci, którzy chcieli uciec, nie mogli.
Gdy rozpoczął się atak na wieżę, z parlamentu zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie. Rada Najwyższa przygotowywała się do odparcia ataku. Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. |
BOŚNIA
Pięć lat po Dayton
Jeśli wyjdą, zacznie się od nowa
"Dayton", przydrożny bar kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską. - Otwarty został 14 grudnia 1995 roku, gdy podpisano układ z Dayton kończący wojnę w Bośni - mówi Gorica (na zdjęciu z bratem Michałem).
FOT. RYSZARD BILSKI
RYSZARD BILSKI
z Sarajewa
Droga do "Dayton", wijąca się w górach, nagle się urywa. Kończy się asfalt, zaczynają wertepy, a potem wielki plac budowy. Ciężkie spychacze, koparki, świdry, wyglądające w tym górskim krajobrazie jak zabawki, wgryzają się w skałę, torują nową drogę. Niebotyczny Trebević króluje nad innymi szczytami. Z niego Serbowie ostrzeliwali Sarajewo. Miasto mieli jak na dłoni.
- Zapomniałem. Dawno tu nie byłem... Góra się osunęła. Nie przejedziemy, a pieszo stanowczo za daleko. Ja nie dam rady, to podobno tylko kilkaset metrów, ale wiadomo to - mówi Slavko Szantić z opozycyjnego sarajewskiego "Krugu 99" skupiającego muzułmańskich, chorwackich i serbskich intelektualistów.
Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej właśnie nazwie, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton".
Powróciliśmy do Sarajewa. Znaleźliśmy przytulny kącik w "Konobie", gdzie na wzór małych restauracyjek w Dalmacji raczy się gości wyłącznie rybami i winem.
Trzeba walczyć o swoje
- Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd, jaki popełnił przed pięcioma laty, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. Przecież mógł znaleźć innych partnerów, choćby w naszym "Krugu". My od samego początku wykazywaliśmy bezsens wojny, demaskowaliśmy jej prawdziwe cele - podział Bośni i Hercegowiny na czysto etniczne państewka. Nie byliśmy, niestety, słyszani - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie, posłanka do Skupsztiny Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej z listy socjaldemokratów.
Przodkowie Mirjany przybyli do Sarajewa przed czterema wiekami, ona się w tym mieście urodziła, tu chodziła do szkoły, ukończyła studia, a potem rozpoczęła pracę w Akademii Medycznej. Nigdy jej nie obchodziło, kto jakiej jest narodowości. Obchodziło to jednak innych. Już po podpisaniu układu z Dayton wyrzucono ją z pracy. Nie mogła się z tym pogodzić. Tak długo walczyła, aż w końcu, pewnie dla świętego spokoju, przyjęto ją ponownie na akademię.
- To żadna łaska. To moje prawo... Ludzie powinni walczyć o swoje - mówi Mirjana. - Nie dyskutujmy już więcej o tym, jak zmieniać porozumienie z Dayton, bo to będzie iluzja. Weźmy się energiczniej do zmieniania Bośni. To zależy już przecież nie od Zachodu, ale od nas - podkreśla.
I po śmierci razem
Slavko Szantić też od urodzenia mieszka w Sarajewie. Tu przeżył wojnę. Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Zawiózł mnie kiedyś na stary cmentarz partyzancki, położony w pobliżu stadionu olimpijskiego, który też jest cmentarzem. Nie było gdzie, więc tam, pod ogniem serbskich snajperów, chowano poległych. Bardzo często przychodził orszak z jednym zmarłym, a od kul snajperów ginęło kilka osób. Przystanęliśmy wówczas przed trzema grobami... Muzułmanin Muderizović Eriden Zlaja żył lat dwadzieścia. Obok mogiła Serba Predraga Jakovljevicia lat trzydzieści trzy. I trzeci grób Chorwatek: Sandy Tomaszević lat dwadzieścia sześć i jej matki. - Nas i po śmierci rozdzielić się nie da, a co dopiero za życia. Trzeba by jeszcze kilku czystek etnicznych - mówił Slavko. - Niestety, niektórzy tutejsi, ślepi i głusi, nacjonaliści mają takie straszne chore pomysły - kontynuował. Dzielą ludzi i przeciwstawiają jednego drugiemu. Jak ktoś jest wyznania prawosławnego, to musi być Serbem, a ilu ja znam Serbów, którzy modlą się w meczecie. A jak katolickiego, to tylko Chorwat. Moja żona jest po ojcu muzułmanką, po matce katoliczką, a dziadek i pradziadek byli wyznania prawosławnego. Jesteśmy prawosławną rodziną bosanską. Kiedyś byliśmy bośniacką... Bosancem jest teraz każdy, kto mieszka w Bośni, niezależnie od tego, jaką wiarę wyznaje. Dawniej zaś wszystkich nazywano Bośniakami. Dziś Bośniak znaczy muzułmanin.
Slavko przez kilkanaście lat pracował w niezależnym dzienniku "Oslobodjenje", teraz sekretarzuje w "Krugu 99". Jest zwolennikiem jak najszybszej i zdecydowanej nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny, delegalizacji partii nacjonalistycznych, które nie chcą nawet słyszeć o wspólnym państwie bośniackim i dlatego przeszkadzają w powrotach uchodźców. Opowiada się za utworzeniem silnego międzynarodowego protektoratu nad Bośnią i Hercegowiną. - Im silniejszy - twierdzi - tym krócej będzie istniał, szybciej wrócimy do normalności. Jeśli ciągle będziemy stosować tylko półśrodki, to wszystko będzie się tak ślimaczyło jak do tej pory, wielu z nas życia zabraknie...
Slavko nie może zrozumieć, dlaczego najwięksi zbrodniarze wojenni: były prezydent Republiki Serbskiej Radovan Karadżić i dowódca wojsk serbskich Ratko Mladić, są wciąż na wolności. Kto i z jakiego powodu rozpiął nad nimi parasol bezpieczeństwa? Dlaczego nadal toleruje się istnienie w BiH trzech armii, skoro wystarczyłaby jedna i o wiele mniejsza. Teraz w federacji istnieją wojska bośniackie i chorwackie, pochłaniające prawie 35 procent budżetu! Wprawdzie oficjalnie mówi się, że są pod jedną komendą, ale ćwiczą, jedzą i śpią oddzielnie. Własną armię ma też Republika Serbska.
- Nie wiesz po co? To ci powiem. Gdyby dziś wyszły z Bośni siły międzynarodowe, to jutro oni zaczęliby znowu walczyć. Dlatego trzeba te stare nacjonalistyczno-wojenne struktury zniszczyć. My sami temu nie podołamy, to musi zrobić nowy Dayton.
Mały krok
Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można bowiem zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich zarówno w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej (FChM), jak i w Republice Serbskiej (RS) nie jest w stanie utworzyć rządu, a wszystkie razem zdobyły mniej głosów niż w poprzednich wyborach.
- Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Jednak stanowczo za mały - dodaje po chwili. - Po klęsce Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej w Chorwacji, po przegranej Slobodana Miloszevicia w Jugosławii można było oczekiwać, że i u nas wyborcy zdecydowanie odrzucą programy partii nacjonalistycznych, że wreszcie zostaną one zepchnięte ze sceny politycznej.
Inicjatorem tworzenia władzy koalicyjnej w FChM są socjaldemokraci z pierwszej partii mającej przydomek obywatelskiej, w której obok Bośniaków są Serbowie i Chorwaci. Najprawdopodobniej zaproszą dz sojuszu Partię za Bośnię i Hercegowinę oraz Nową Chorwacką Inicjatywę. Natomiast w RS najbardziej realna wydaje się koalicja postępowej Partii Demokratycznego Rozwoju (teka premiera) z ciągle tu silną nacjonalistyczną Serbską Partią Demokratyczną, której kandydat wygrał wybory prezydenckie.
Na poziomie federacji koalicję rządzącą będzie można zaś utworzyć bez udziału partii nacjonalistycznych.
Gorica
Po spotkaniu z "Krugiem" podejmuję jeszcze jedną próbę dotarcia do "Dayton". Okazuje się, że pieszo trzeba pokonać nie 200 metrów, ale ponad dwa kilometry. "Dayton" jest zamknięty. Pukam. Otwiera córka właściciela, Gorica, uczennica VII klasy podstawówki w Pale... Tak, to to samo Pale, w którym przez wiele lat Karadżić ukrywał się, a wcześniej urzędował jako prezydent Republiki Serbskiej i odrzucał wszelkie inicjatywy pokojowe Zachodu. Gorica jest ciekawa Polski, ale chętnie i dużo opowiada o swojej rodzinie, wtrącając, jak na Dayton przystało, angielskie słówka. - Tata jest Serbem, ma na imię Slobodan, mama Slavica i babcia Antica są Chorwatkami. Rodzice otworzyli ten bar w dniu podpisania porozumienia w Dayton, by uczcić koniec wojny. Zawsze było tu pełno gości. Zaraz zrobię kawę, pójdę po wrzątek do domu, bo tu wszystko wyłączone. Nie ma drogi, nie jeżdżą samochody, nikt teraz nie przychodzi do baru. Osada jest mała, cztery domy. Zapomniany "Dayton"... Może za pół roku, jak się tu przebiją z drogą, tata znowu otworzy lokal, ale lepiej wcześniej zatelefonować i się upewnić. Numer 057261236.
W drodze powrotnej towarzyszy mi Ranko. Idzie do Sarajewa do apteki. Przed wojną miał dom w śródmieściu. Teraz mieszka tam oficer armii muzułmańskiej. - Służyłem w wojsku Republiki Serbskiej, Muzułmanie wszystkich żołnierzy uważają za zbrodniarzy. Gdybym został rozpoznany, to by mnie zabili, dlatego siedzę cicho w Pale i nie upominam się o swój dom - mówi. - My już nigdy nie będziemy mogli żyć razem. Może za sto lat, jak przestaną mówić o nas jako o narodzie, który ma "skłonność do zabijania" - mówi pełen żalu Ranko. | kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton".
- Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie w Dayton było najlepszym z możliwych w ówczesnych warunkach. Zachód chce usprawiedliwić wielki błąd, jaki popełnił, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. Przecież mógł znaleźć innych partnerów.
Teraz w federacji istnieją wojska bośniackie i chorwackie, pochłaniające prawie 35 procent budżetu! oficjalnie mówi się, że są pod jedną komendą, ale ćwiczą i śpią oddzielnie. Gdyby dziś wyszły z Bośni siły międzynarodowe, to jutro oni zaczęliby znowu walczyć.
Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich nie jest w stanie utworzyć rządu. |
BOŚNIA
Pięć lat po Dayton
Jeśli wyjdą, zacznie się od nowa
"Dayton", przydrożny bar kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską. - Otwarty został 14 grudnia 1995 roku, gdy podpisano układ z Dayton kończący wojnę w Bośni - mówi Gorica (na zdjęciu z bratem Michałem).
FOT. RYSZARD BILSKI
RYSZARD BILSKI
z Sarajewa
Droga do "Dayton", wijąca się w górach, nagle się urywa. Kończy się asfalt, zaczynają wertepy, a potem wielki plac budowy. Ciężkie spychacze, koparki, świdry, wyglądające w tym górskim krajobrazie jak zabawki, wgryzają się w skałę, torują nową drogę. Niebotyczny Trebević króluje nad innymi szczytami. Z niego Serbowie ostrzeliwali Sarajewo. Miasto mieli jak na dłoni.
- Zapomniałem. Dawno tu nie byłem... Góra się osunęła. Nie przejedziemy, a pieszo stanowczo za daleko. Ja nie dam rady, to podobno tylko kilkaset metrów, ale wiadomo to - mówi Slavko Szantić z opozycyjnego sarajewskiego "Krugu 99" skupiającego muzułmańskich, chorwackich i serbskich intelektualistów.
Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej właśnie nazwie, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton".
Powróciliśmy do Sarajewa. Znaleźliśmy przytulny kącik w "Konobie", gdzie na wzór małych restauracyjek w Dalmacji raczy się gości wyłącznie rybami i winem.
Trzeba walczyć o swoje
- Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd, jaki popełnił przed pięcioma laty, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. Przecież mógł znaleźć innych partnerów, choćby w naszym "Krugu". My od samego początku wykazywaliśmy bezsens wojny, demaskowaliśmy jej prawdziwe cele - podział Bośni i Hercegowiny na czysto etniczne państewka. Nie byliśmy, niestety, słyszani - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie, posłanka do Skupsztiny Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej z listy socjaldemokratów.
Przodkowie Mirjany przybyli do Sarajewa przed czterema wiekami, ona się w tym mieście urodziła, tu chodziła do szkoły, ukończyła studia, a potem rozpoczęła pracę w Akademii Medycznej. Nigdy jej nie obchodziło, kto jakiej jest narodowości. Obchodziło to jednak innych. Już po podpisaniu układu z Dayton wyrzucono ją z pracy. Nie mogła się z tym pogodzić. Tak długo walczyła, aż w końcu, pewnie dla świętego spokoju, przyjęto ją ponownie na akademię.
- To żadna łaska. To moje prawo... Ludzie powinni walczyć o swoje - mówi Mirjana. - Nie dyskutujmy już więcej o tym, jak zmieniać porozumienie z Dayton, bo to będzie iluzja. Weźmy się energiczniej do zmieniania Bośni. To zależy już przecież nie od Zachodu, ale od nas - podkreśla.
I po śmierci razem
Slavko Szantić też od urodzenia mieszka w Sarajewie. Tu przeżył wojnę. Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Zawiózł mnie kiedyś na stary cmentarz partyzancki, położony w pobliżu stadionu olimpijskiego, który też jest cmentarzem. Nie było gdzie, więc tam, pod ogniem serbskich snajperów, chowano poległych. Bardzo często przychodził orszak z jednym zmarłym, a od kul snajperów ginęło kilka osób. Przystanęliśmy wówczas przed trzema grobami... Muzułmanin Muderizović Eriden Zlaja żył lat dwadzieścia. Obok mogiła Serba Predraga Jakovljevicia lat trzydzieści trzy. I trzeci grób Chorwatek: Sandy Tomaszević lat dwadzieścia sześć i jej matki. - Nas i po śmierci rozdzielić się nie da, a co dopiero za życia. Trzeba by jeszcze kilku czystek etnicznych - mówił Slavko. - Niestety, niektórzy tutejsi, ślepi i głusi, nacjonaliści mają takie straszne chore pomysły - kontynuował. Dzielą ludzi i przeciwstawiają jednego drugiemu. Jak ktoś jest wyznania prawosławnego, to musi być Serbem, a ilu ja znam Serbów, którzy modlą się w meczecie. A jak katolickiego, to tylko Chorwat. Moja żona jest po ojcu muzułmanką, po matce katoliczką, a dziadek i pradziadek byli wyznania prawosławnego. Jesteśmy prawosławną rodziną bosanską. Kiedyś byliśmy bośniacką... Bosancem jest teraz każdy, kto mieszka w Bośni, niezależnie od tego, jaką wiarę wyznaje. Dawniej zaś wszystkich nazywano Bośniakami. Dziś Bośniak znaczy muzułmanin.
Slavko przez kilkanaście lat pracował w niezależnym dzienniku "Oslobodjenje", teraz sekretarzuje w "Krugu 99". Jest zwolennikiem jak najszybszej i zdecydowanej nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny, delegalizacji partii nacjonalistycznych, które nie chcą nawet słyszeć o wspólnym państwie bośniackim i dlatego przeszkadzają w powrotach uchodźców. Opowiada się za utworzeniem silnego międzynarodowego protektoratu nad Bośnią i Hercegowiną. - Im silniejszy - twierdzi - tym krócej będzie istniał, szybciej wrócimy do normalności. Jeśli ciągle będziemy stosować tylko półśrodki, to wszystko będzie się tak ślimaczyło jak do tej pory, wielu z nas życia zabraknie...
Slavko nie może zrozumieć, dlaczego najwięksi zbrodniarze wojenni: były prezydent Republiki Serbskiej Radovan Karadżić i dowódca wojsk serbskich Ratko Mladić, są wciąż na wolności. Kto i z jakiego powodu rozpiął nad nimi parasol bezpieczeństwa? Dlaczego nadal toleruje się istnienie w BiH trzech armii, skoro wystarczyłaby jedna i o wiele mniejsza. Teraz w federacji istnieją wojska bośniackie i chorwackie, pochłaniające prawie 35 procent budżetu! Wprawdzie oficjalnie mówi się, że są pod jedną komendą, ale ćwiczą, jedzą i śpią oddzielnie. Własną armię ma też Republika Serbska.
- Nie wiesz po co? To ci powiem. Gdyby dziś wyszły z Bośni siły międzynarodowe, to jutro oni zaczęliby znowu walczyć. Dlatego trzeba te stare nacjonalistyczno-wojenne struktury zniszczyć. My sami temu nie podołamy, to musi zrobić nowy Dayton.
Mały krok
Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można bowiem zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich zarówno w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej (FChM), jak i w Republice Serbskiej (RS) nie jest w stanie utworzyć rządu, a wszystkie razem zdobyły mniej głosów niż w poprzednich wyborach.
- Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Jednak stanowczo za mały - dodaje po chwili. - Po klęsce Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej w Chorwacji, po przegranej Slobodana Miloszevicia w Jugosławii można było oczekiwać, że i u nas wyborcy zdecydowanie odrzucą programy partii nacjonalistycznych, że wreszcie zostaną one zepchnięte ze sceny politycznej.
Inicjatorem tworzenia władzy koalicyjnej w FChM są socjaldemokraci z pierwszej partii mającej przydomek obywatelskiej, w której obok Bośniaków są Serbowie i Chorwaci. Najprawdopodobniej zaproszą dz sojuszu Partię za Bośnię i Hercegowinę oraz Nową Chorwacką Inicjatywę. Natomiast w RS najbardziej realna wydaje się koalicja postępowej Partii Demokratycznego Rozwoju (teka premiera) z ciągle tu silną nacjonalistyczną Serbską Partią Demokratyczną, której kandydat wygrał wybory prezydenckie.
Na poziomie federacji koalicję rządzącą będzie można zaś utworzyć bez udziału partii nacjonalistycznych.
Gorica
Po spotkaniu z "Krugiem" podejmuję jeszcze jedną próbę dotarcia do "Dayton". Okazuje się, że pieszo trzeba pokonać nie 200 metrów, ale ponad dwa kilometry. "Dayton" jest zamknięty. Pukam. Otwiera córka właściciela, Gorica, uczennica VII klasy podstawówki w Pale... Tak, to to samo Pale, w którym przez wiele lat Karadżić ukrywał się, a wcześniej urzędował jako prezydent Republiki Serbskiej i odrzucał wszelkie inicjatywy pokojowe Zachodu. Gorica jest ciekawa Polski, ale chętnie i dużo opowiada o swojej rodzinie, wtrącając, jak na Dayton przystało, angielskie słówka. - Tata jest Serbem, ma na imię Slobodan, mama Slavica i babcia Antica są Chorwatkami. Rodzice otworzyli ten bar w dniu podpisania porozumienia w Dayton, by uczcić koniec wojny. Zawsze było tu pełno gości. Zaraz zrobię kawę, pójdę po wrzątek do domu, bo tu wszystko wyłączone. Nie ma drogi, nie jeżdżą samochody, nikt teraz nie przychodzi do baru. Osada jest mała, cztery domy. Zapomniany "Dayton"... Może za pół roku, jak się tu przebiją z drogą, tata znowu otworzy lokal, ale lepiej wcześniej zatelefonować i się upewnić. Numer 057261236.
W drodze powrotnej towarzyszy mi Ranko. Idzie do Sarajewa do apteki. Przed wojną miał dom w śródmieściu. Teraz mieszka tam oficer armii muzułmańskiej. - Służyłem w wojsku Republiki Serbskiej, Muzułmanie wszystkich żołnierzy uważają za zbrodniarzy. Gdybym został rozpoznany, to by mnie zabili, dlatego siedzę cicho w Pale i nie upominam się o swój dom - mówi. - My już nigdy nie będziemy mogli żyć razem. Może za sto lat, jak przestaną mówić o nas jako o narodzie, który ma "skłonność do zabijania" - mówi pełen żalu Ranko. | Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej nazwie, kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton".
- Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce usprawiedliwić wielki błąd, jaki popełnił, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. Przecież mógł znaleźć innych partnerów.
Slavko Szantić od urodzenia mieszka w Sarajewie. Tu przeżył wojnę. Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Jesteśmy prawosławną rodziną bosanską. Kiedyś byliśmy bośniacką. Bosancem jest teraz każdy, kto mieszka w Bośni, niezależnie od tego, jaką wiarę wyznaje. Dawniej zaś wszystkich nazywano Bośniakami. Dziś Bośniak znaczy muzułmanin.
Teraz w federacji istnieją wojska bośniackie i chorwackie, pochłaniające prawie 35 procent budżetu! oficjalnie mówi się, że są pod jedną komendą, ale ćwiczą i śpią oddzielnie. Własną armię ma też Republika Serbska. Gdyby dziś wyszły z Bośni siły międzynarodowe, to jutro oni zaczęliby znowu walczyć.
Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich zarówno w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej, jak i w Republice Serbskiej nie jest w stanie utworzyć rządu.
- Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Po klęsce Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej w Chorwacji, po przegranej Slobodana Miloszevicia w Jugosławii można było oczekiwać, że i u nas wyborcy zdecydowanie odrzucą programy partii nacjonalistycznych, że wreszcie zostaną one zepchnięte ze sceny politycznej. |
OCHRONA KONSUMENTA
W Europie i USA
Ewolucja strategii
EWA ŁĘTOWSKA
Dlaczego właściwie konsumenta należy chronić? Jakie w tej dziedzinie istnieją strategie? Czy wszędzie są one jednakowe? To, że prawo europejskie i cały system jego funkcjonowania chronią konsumenta lepiej niż w naszym kraju, widać choćby z oferty, z jaką tamtejszy się styka. Czy jednak jej bogactwo i dogodność dla klienta są bezpośrednim rezultatem chęci "czynienia konsumentom dobrze"?
Konsument jest jednym z aktorów występujących na rynku jako homo oeconomicus passivus w przeciwieństwie do wytwórców i handlowców, określanych jako homo oeconomicus activus. Ale przecież kontakty między aktywnymi i pasywnymi uczestnikami rynku odbywają się na podstawie umów sprzedaży czy świadczenia usług. A umowa - wiadomo - charakteryzuje się równością pozycji jej partnerów. Dlaczego więc o jednego z nich akurat trzeba się bardziej troszczyć? Kto ma to robić i w jakim zakresie? Czy nie mamy tu aby do czynienia z jakimś uprzywilejowaniem czy dyktowanym lewackimi ideami paternalizmem?
Problem ochrony konsumenta pojawił się - jako zwerbalizowane hasło - mniej więcej w latach sześćdziesiątych- siedemdziesiątych, równocześnie w USA i w Europie, kładącej podwaliny integracji gospodarczej. Ale motywacja ochrony nie była bynajmniej jednakowa.
Upośledzona mniejszość, czyli jak to jest w USA
Amerykańska tradycja każe w ochronie konsumenta widzieć kwestię publicznoprawną, wręcz konstytucyjną. Jest ona bowiem ujmowana jako ochrona interesów pewnej mniejszości, która - rozproszona i dlatego pozbawiona dostępu do instytucji przedstawicielskich - nie może artykułować swych interesów przy wykorzystaniu istniejących kanałów instytucjonalnych. Inaczej mówiąc, konsumenci są tu uznani za przykład upośledzonej, bo pozbawionej stosownej reprezentacji mniejszości. Chodzi o mniejszość mierzoną nie tyle liczbą arytmetyczna, ile słabością pozycji rynkowej, która ma swe źródło w rozproszeniu interesów konsumentów. Należy im pomóc, ponieważ są mniejszością.
W ten sposób problem jest ujmowany w kategoriach dowartościowania jednostek tworzących mniejszość, a to w każdym wypadku jest kwestią publicznoprawną, podobnie jak dowartościowanie kobiet, mniejszości etnicznych czy innych. Remedia służące temu są podobne: zwiększenie możliwości reprezentacji mniejszości, o którą chodzi, w tym wypadku konsumentów. Reprezentacji przed każdą z władz (nie chodzi tylko o ułatwienia i pomoc w prowadzeniu ewentualnych sporów sądowych, do czego jesteśmy skłonni redukować pojęcie "reprezentacja konsumenta"), a więc sądową, ale i ustawodawczą oraz administracyjna, w postaci lobbingu, działania środkami politycznymi (petycje, demonstracje). Ta strategia zakłada ułatwienie konsumentom samoorganizacji i artykulacji przez to ich interesów wobec władz. Jest to więc strategia ruchu oddolnego, bez wyraźnego narzucania celów, jakim ma służyć osiągnięta, lepsza reprezentacja. Strategia ta zakłada duży udział czynnika fachowego, prawniczego, służącego organizacjom konsumenckim radą i pomocą w konkretnych kampaniach, niezależnie od tego, czy ich przedmiotem ma być podniesienie standardu informowania konsumenta o składnikach jakiegoś wyrobu, zmiana ustawodawstwa czy konkretny proces odszkodowawczy pojedynczego konsumenta, mający stać się precedensem, przecierającym innym drogę.
Takie techniki działania (niekoniecznie stosowane tylko po to, aby dowartościować konsumenta; może tu chodzić o inne mniejszości) zyskały nawet specjalną nazwę: "public interest law". Amerykańska strategia nie zakłada więc ochrony konsumentów przez odgórne wskazanie, przed czym należy ich chronić, ale przez ułatwienie im przebicia się, aby mogli sami własne interesy wyartykułować i walczyć o ich realizację.
W Europie jako produkt odgórny
W Europie problem dowartościowania konsumentów nie bywał ujmowany jako deficyt ich reprezentacji, jako grupy społecznej, przed władzą. Na politykę prokonsumencką patrzono tu raczej jako na politykę legislacyjną, której kształtowanie zależy od władzy, a nie jest determinowane niczyimi aspiracjami czy roszczeniami, i która raczej kojarzy się z oktrojowaniem (nadaniem, narzuceniem) pewnych celów przez państwo. Dlatego ochrona konsumenta w ramach integracji europejskiej jest produktem odgórnym, jako efekt działań podejmowanych przez organa Wspólnot.
Lektura dokumentów Wspólnoty, zwłaszcza traktatu, gdzie wprost mówi się obecnie o ochronie konsumenta - nie oddaje ewolucji, jaką przeszły umiejscowienie i strategia prokonsumencka. Początkowo i same Wspólnoty, i ich dokumenty oraz programy były zorientowane "produktywistycznie". Chodziło o stworzenie warunków do integracji gospodarczej, a to zakładało skoncentrowanie się na zagwarantowaniu wolności gospodarczych dla aktywnych uczestników rynku. Produktem ich działań była oczywiście oferta rynkowa, której odbiorcą miał być konsument. Dlatego głównym, niejako pierwotnym celem polityki integracyjnej było zapewnienie przepływu towarów, usług, siły roboczej, możliwość zakładania filii, zapewnienie konkurencyjności i braku dyskryminacji w działalności gospodarczej. Wygoda i poziom życia konsumentów miały się wykreować same, być niejako wtórnym skutkiem celu zasadniczego, jakim było stworzenie wspólnego rynku. Oczywiście nie oznacza to, że oficjalne dokumenty i programy europejskie negliżowały kwestie konsumenckie.
Kochany dla samego siebie
W 1975 r., w pierwszym programie polityki ochrony i informacji konsumentów, wypracowano katalog zasadniczych praw konsumenta. Powtórzono go w drugim programie z 1981 r. i pozostał co do zasady nie zmieniony w podobnych programach z 1985 i 1990 r. Zasadnicze prawa konsumenta obejmują prawo do: ochrony życia i bezpieczeństwa; ochrony interesów gospodarczych; naprawienia doznanej szkody; informacji i edukacji; bycia wysłuchanym. (To ostatnie prawo, zresztą w praktyce europejskiej nie dające się przełożyć na spektakularne posunięcia, odpowiada amerykańskiemu "prawu do reprezentacji", kluczowemu dla tamtejszej koncepcji ochrony konsumenta). Dopiero w latach osiemdziesiątych, w miarę umacniania się i stabilizowania gospodarczej integracji w Europie, ochrona interesów konsumenta zaczyna się stopniowo autonomizować także w dokumentach i programach wspólnotowych. W nowej wersji art. 3 lit. s) traktatu Wspólnot awansuje do rangi jednego z jej celów strategicznych. Po Maastricht nowy art. 129 lit. a) traktatu, w jego rozdziale XI zatytułowanym wprost "Ochrona konsumenta", przewiduje już nie tylko (jak dotychczas) osiąganie wyższego poziomu tej ochrony dzięki działaniom na rzecz wspólnego rynku, lecz także samoistne akcje kierujące politykę państw członkowskich na ochronę zdrowia, bezpieczeństwa, gospodarczych interesów, informację i edukację konsumenta. W 1995 r., w związku z reformą (istniejącej od 1973 r.) Komisji do Spraw Konsumentów (15 przedstawicieli państw członkowskich i 5 przedstawicieli organizacji konsumenckich), przedstawiono dokument przewidujący m.in. akcje:
w zakresie usług finansowych na rzecz konsumentów;
w zakresie podstawowych usług publicznoprawnych na rzecz konsumentów;
mające na celu umożliwienie korzystania konsumentom z dobrodziejstwa społeczeństwa informatycznego;
mające na celu wzmocnienie zaufania konsumentów do produktów żywieniowych;
promocji konsumpcji przyjaznej środowisku naturalnemu;
pomocy dla krajów Europy Centralnej i Wschodniej przy kreowaniu ich polityki konsumenckiej.
Sumując: o ile u początków działania Wspólnoty Europejskiej można mówić, że ochrona pasywnego uczestnika rynku była tylko koniecznym skutkiem, wypadkową działań adresowanych do aktywnych uczestników rynku, o tyle od 1992 r. podnoszenie poziomu ochrony - w zakresie pięciu praw podstawowych konsumentów - staje się autonomicznym celem działań organów wspólnotowych. Konsument jest więc w Unii Europejskiej kochany dla siebie samego, staje się autonomicznym celem działań integracyjnych, prowadzonych z myślą o polepszeniu jego kondycji, podczas gdy dawniej był traktowany raczej jako odbiorca towarów i usług pojawiających się na zintegrowanym, konkurencyjnym i nie dyskryminującym żadnego z aktywnych uczestników rynku europejskim.
Przejrzystość informacji
Europejska ochrona konsumenta opiera się na przejrzystości informacji. Ponieważ współczesne warunki produkcji i rynku zaciemniają przejrzystość zarówno co do przedmiotu oferty (jakość, bezpieczeństwo oferowanych dóbr), jak i sposobu korzystania z niej (warunki umów, konsekwencje prawne zachowań konsumenta), ochrona konsumenta we Wspólnotach (obecnie Unii) oznacza działania na rzecz stworzenia im warunków swobodnego wyboru i decyzji. Słabość konsumenta jest bowiem wynikiem braku transparencji (przejrzystości) oferty i rynku. W USA konsumenta chroni się, ponieważ jest źle reprezentowany, w Europie, ponieważ jest źle poinformowany. W tej sytuacji jego pozycja jako partnera umowy kierującego się własną oceną sytuacji i decydującego o zawarciu umowy ulega degradacji.
Ochrona konsumenta nie oznacza zatem bynajmniej protekcjonistycznego faworyzowania go przez władzę, lecz działanie na rzecz zrekompensowania braków jego wiedzy i orientacji, wywołanych masowością produkcji i obrotu, przywrócenia możliwości oceny sytuacji rynkowej. To zaś jest przesłanką racjonalnego korzystania ze swobody umów. Przedsięwzięcia i instrumenty służące ochronie konsumenta nie mają zatem na celu "danie" mu czegoś dodatkowego, ale raczej przywrócenie równości szans, traconych wraz z rozwojem nowoczesnej produkcji, handlu, marketingu. Dlatego czasem mówi się, że ochrona konsumenta to nic innego jak (podobnie jak walka z monopolizacją i nieuczciwą konkurencją) jeszcze jeden instrument walki o rynek prawdziwie wolny - dla jego uczestników czynnych i biernych.
Znaczenie dyrektyw
Dyrektywy są instrumentami służącymi zwiększeniu przejrzystości niezbędnej dla wolnej decyzji i wyboru konsumenta. Ich celem jest harmonizacja ustawodawstw państw UE. Wskazać tu można:
ochronę przed fałszywymi i wprowadzającymi w błąd informacjami w zakresie etykietowania towarów (dyrektywa 79/112, zm. 86/187, 89/395, 93/102, w sprawie oznaczania towarów żywnościowych, uzupełniona dyrektywą 90/946 o dobrowolnym zamieszczaniu informacji o wartościach odżywczych na środkach spożywczych, a także dyrektywa 89/622 dotycząca oznakowania wyrobów tytoniowych);
określanie cen na artykułach żywnościowych (dyrektywa 79/581, zmieniona przez dyrektywę 88/315) oraz określanie cen na artykułach nieżywnościowych (dyrektywa 88/314);
warunek używania języka zrozumiałego dla konsumenta przy oznaczaniu towarów i informacji o nim (dyrektywa 79/112);
środki ochrony przed wprowadzającą w błąd reklamą i prezentacją towaru (dyrektywa 84/450 zawierająca minimalny standard; dyrektywa 87/367 dotycząca produktów, które wyglądają na inne, niż są w istocie, i tym samym stwarzają zagrożenie dla zdrowia i bezpieczeństwa konsumenta). Te akty zresztą skierowane były raczej na ochronę samej konkurencji przed nieuczciwymi praktykami; ochrona konsumenta jest tu skutkiem ubocznym;
zasadę radykalnej przejrzystości uprzednio sformułowanych klauzul umownych (dyrektywa 93/13 o nieuczciwych klauzulach umownych w umowach z konsumentami).
Utrzymaniu transparencji niezbędnej do orientacji konsumenta (a może raczej: ochrony przed reklamowym szumem informacyjnym) służą "wertykalne" (tj. związane z poszczególnymi grupami towarów) ograniczenia dotyczące zakazu reklamy pewnych produktów czy usług (lekarstwa, alkohole, tytoń, wolne zawody), reklamy kierowanej do pewnych osób (dzieci) czy też w określonych mediach (radio, tv). Trzeba tu wskazać dyrektywę 89/552 o reklamie telewizyjnej. Zawiera ona również zakazy reklamy wyrobów tytoniowych i lekarstw zapisywanych na recepty, a także ograniczenia reklamy kierowanej do dzieci. Dyrektywy 89/622 i 92/41 o reklamie papierosów i innych wyrobów tytoniowych wprowadzają ograniczenia reklamy w innych formach, podobnie jak dyrektywa 92/28 mówiąca o ograniczeniu reklamy lekarstw.
Należą do nich także dyrektywy odnoszące się do poszczególnych umów konsumenckich (sprzedaż poza miejscem stałego prowadzenia handlu - dyrektywa 85/577; o kredycie konsumenckim - 87/107, z modyfikacją w dyrektywie 90/88; o podróżach i imprezach turystycznych sprzedawanych jako pakiet usług - 90/314; seria dyrektyw dotyczących różnego rodzaju umów ubezpieczenia majątkowego - zwłaszcza: 72/166, 73/239, 79/267, 84/5, 88/357, 90/218, 90/619, 90/232, 92/49, 92/96; o własności podzielonej co do czasu korzystania z rzeczy, tzw. time-sharing - dyrektywa 94/47; o umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 97/7).
Wszystkie one zawierają niezwykle rozbudowane obowiązki kontrahenta konsumenta związane z zapewnieniem szerokiej informacji o transakcji: jej warunkach, przedmiocie, konsekwencjach poszczególnych postanowień. (Dość powiedzieć, że np. dyrektywa dotycząca kredytu konsumenckiego zawiera obowiązek przedstawienia planu spłat w różnych wariantach, a nawet wzór matematyczny obliczania kosztów kredytu). Wszystko po to, aby zapewnić wysoki standard przejrzystości (transparencji), umożliwiający świadome i racjonalne zorientowanie się w bogactwie oferty i dokonanie stosownego wyboru.
Dyrektywy, których celem jest ochrona życia i zdrowia konsumentów, także działają przez zapewnienie wiedzy o możliwych niebezpieczeństwach i ryzykach, a więc troszczą się o większą przejrzystość informacji o towarze i bezpiecznym sposobie korzystania z niego. Dyrektywy te działają dwojako. Po pierwsze, nakładają na producenta i sprzedawcę, pod groźbą odpowiedzialności odszkodowawczej, obowiązek informacji o sposobie korzystania z towaru (przede wszystkim dyrektywa 84/374 o odpowiedzialności za produkt). Po drugie, wprowadzają wymogi co do bezpiecznych rygorów jakościowych. Tu wskazać można przede wszystkim wielką liczbę "wertykalnych" przepisów prawa wspólnotowego (a także norm europejskich), dotyczących: żywności, zabawek, kosmetyków, detergentów, samochodów, tekstyliów, niebezpiecznych substancji, lekarstw, nawozów, pestycydów i herbicydów, produktów weterynaryjnych, żywności dla zwierząt. Liczba stosownych aktów jest ogromna; dotyczą one jakości (w różnych jej aspektach), co jest nie bez znaczenia dla życia, zdrowia i bezpieczeństwa konsumentów. Są to zresztą typowe instrumenty "produktywistyczne", których celem jest osiągnięcie integracji gospodarczej. Ochronne działanie wobec konsumenta ma tu skutek refleksowy, choć o znaczeniu nie dającym się przecenić z punktu widzenia jego bezpieczeństwa. Podobne znaczenie mają: wspomniana już dyrektywa 87/357 o niebezpiecznych podróbkach zagrażających zdrowiu i bezpieczeństwu konsumentów i 92/59 o ogólnym bezpieczeństwie produktu, zawierająca określenie generalnych i subsydiarnych (wobec już istniejących regulacji jakościowych) obowiązków państw w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa produktów na rynku.
Raporty równie ważne
Niezależnie od wiążących aktów prawa wspólnotowego, zobowiązujących do zapewnienia przejrzystości rynku dla konsumenta, ważne są bardzo liczne akty o charakterze raportów i informacji. Przykładowo można wskazać: rezolucję Rady Europy z 1995 r. w sprawie produktów prezentowanych jako korzystne dla zdrowia; informację (COM 93/456) przedłożoną przez Komisję Radzie i Parlamentowi Europejskiemu, dotyczącą języka używanego w informacjach dla konsumentów we Wspólnocie; rezolucję Rady i ministrów edukacji z 1986 r. w sprawie edukacji konsumenckiej w szkołach podstawowych i średnich i - na ten sam temat - raport Komisji (COM 89/17) z 1989 r., informację Komisji na temat kampanii informacyjnej i uświadamiającej dotyczącej bezpieczeństwa dzieci (COM 87/211).
Stworzenie szans dla świadomej, racjonalnej oceny i wyboru, wychowanie konsumenta umiejącego korzystać z bogactwa oferty i dobrodziejstw wspólnego rynku - to zasadniczy cel europejskich strategii ochronnych odnoszących się do hominis oeconomici passivi.
Kim jest konsument europejski i co z tego wszystkiego wynika dla nas - w kolejnych odcinkach cyklu.
Autorka jest profesorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej | Problem ochrony konsumenta pojawił się - jako zwerbalizowane hasło - mniej więcej w latach sześćdziesiątych- siedemdziesiątych, równocześnie w USA i w Europie, kładącej podwaliny integracji gospodarczej. Ale motywacja ochrony nie była bynajmniej jednakowa.
Amerykańska tradycja każe w ochronie konsumenta widzieć kwestię publicznoprawną, wręcz konstytucyjną. konsumenci są tu uznani za przykład upośledzonej, bo pozbawionej stosownej reprezentacji mniejszości. W ten sposób problem jest ujmowany w kategoriach dowartościowania jednostek tworzących mniejszość podobnie jak dowartościowanie kobiet, mniejszości etnicznych czy innych. Remedia służące temu są podobne: zwiększenie możliwości reprezentacji mniejszości. Amerykańska strategia nie zakłada więc ochrony konsumentów przez odgórne wskazanie, przed czym należy ich chronić, ale przez ułatwienie im przebicia się, aby mogli sami własne interesy wyartykułować i walczyć o ich realizację.
W Europie problem dowartościowania konsumentów nie bywał ujmowany jako deficyt ich reprezentacji, jako grupy społecznej, przed władzą. Na politykę prokonsumencką patrzono tu raczej jako na politykę legislacyjną, której kształtowanie zależy od władzy, a nie jest determinowane niczyimi aspiracjami czy roszczeniami, i która raczej kojarzy się z oktrojowaniem pewnych celów przez państwo. Dlatego ochrona konsumenta w ramach integracji europejskiej jest produktem odgórnym, jako efekt działań podejmowanych przez organa Wspólnot.
o ile u początków działania Wspólnoty Europejskiej można mówić, że ochrona pasywnego uczestnika rynku była tylko koniecznym skutkiem, wypadkową działań adresowanych do aktywnych uczestników rynku, o tyle od 1992 r. podnoszenie poziomu ochrony staje się autonomicznym celem działań organów wspólnotowych. Konsument jest więc w Unii Europejskiej kochany dla siebie samego, staje się autonomicznym celem działań integracyjnych, prowadzonych z myślą o polepszeniu jego kondycji, podczas gdy dawniej był traktowany raczej jako odbiorca towarów i usług pojawiających się na zintegrowanym, konkurencyjnym i nie dyskryminującym żadnego z aktywnych uczestników rynku europejskim.
Europejska ochrona konsumenta opiera się na przejrzystości informacji. Ponieważ współczesne warunki produkcji i rynku zaciemniają przejrzystość zarówno co do przedmiotu oferty, jak i sposobu korzystania z niej, ochrona konsumenta we Wspólnotach oznacza działania na rzecz stworzenia im warunków swobodnego wyboru i decyzji.
Dyrektywy są instrumentami służącymi zwiększeniu przejrzystości niezbędnej dla wolnej decyzji i wyboru konsumenta. Ich celem jest harmonizacja ustawodawstw państw UE. Wszystkie one zawierają niezwykle rozbudowane obowiązki kontrahenta konsumenta związane z zapewnieniem szerokiej informacji o transakcji: jej warunkach, przedmiocie, konsekwencjach poszczególnych postanowień.
Niezależnie od wiążących aktów prawa wspólnotowego, zobowiązujących do zapewnienia przejrzystości rynku dla konsumenta, ważne są bardzo liczne akty o charakterze raportów i informacji.
Stworzenie szans dla świadomej, racjonalnej oceny i wyboru, wychowanie konsumenta umiejącego korzystać z bogactwa oferty i dobrodziejstw wspólnego rynku - to zasadniczy cel europejskich strategii ochronnych odnoszących się do hominis oeconomici passivi. |
SCENA POLITYCZNA
W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE
Nie zmieniać premiera
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
JAN MACIEJA
Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru.
Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi.
Osiągnięcia obecnej koalicji
Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat.
Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans.
Historyczne zasługi
Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia.
Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem.
Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia.
Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS.
Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi.
Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje".
Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica.
Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko
Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera.
Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności.
Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze.
Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności.
Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji.
Można poprawić polski kapitalizm
Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu.
Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica.
Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów.
Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia.
W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną?
Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera.
Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz.
Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. | Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia. |
IRIDIUM
Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem
Osiągnięcie zamienione w porażkę
IRIDIUM
ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.
Sukces techniczny - finansowa katastrofa
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.
Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.
Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.
Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?
Mało abonentów, małe przychody
Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.
Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.
Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.
Zignorowanie GSM
Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.
Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.
Inne sieci
Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
"Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.
Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji. | Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Iridium jest jednym z największych osiągnięć dzisiejszej techniki. jest jednak równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. ceny usług i sprzętu okazały się "cenami zaporowymi". błędem było zignorowanie przez konsorcjum gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej. nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług. |
ROZMOWA
Jacek Socha, przewodniczącym KPWiG
Koniec okresu ochronnego
ANDRZEJ WIKTOR
Jacek Socha
Zgodnie z umową z OECD, tylko do końca tego roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd ma prawa decydować, czy spółka ma być wyłącznie notowana w Warszawie. Obecnie możliwe jest, że tylko do 25 proc. akcji firm może być notowanych poza granicami Polski. Po 1 stycznia spółki same będą decydować o swoim rynku notowań Nie obawia się pan, że duże spółki giełdowe zdecydują, że głównym rynkiem notowań ich akcji będą zagraniczne giełdy?
JACEK SOCHA: Faktycznie, w związku z ratyfikowaną przez parlament umową z OECD, istnieje taka możliwość, że już od stycznia spółki nie będą musiały uzyskiwać zgody komisji na przekroczenie 25 proc. kapitału, który chcą ulokować za granicą. To oznacza, że polska giełda musi być konkurencyjna i wszystkie instytucje tego rynku także. Koszty obsługi emitentów muszą być niskie, a efektywność wyższa. Skończył się okres ochronny, w którym przepisy prawa trzymały spółki na rynku polskim. A konkurencja jest spora. Niedawno Wiedeń podpisał umowę z Frankfurtem w sprawie stworzenia rynku dla spółek z naszej części Europy.
Jaki według pana wpływ na kondycję rynku kapitałowego miały wydarzenia mijającego roku?
Rok 1999 rozpoczął się w czasie przedłużających się kryzysów światowych. Dodatkowo w Polsce mieliśmy do czynienia z wieloma problemami makroekonomicznymi. Od lutego do listopada byliśmy świadkami istotnego wzrostu inflacji, Rada Polityki Pieniężnej we wrześniu i listopadzie podniosła stopy procentowe. Do tego nałożyły się nie najlepsze wyniki finansowe spółek giełdowych. Oprócz oferty Polskiego Koncernu Naftowego brak było dużych prywatyzacji, które mogłyby przyciągać nowe kapitały i inwestorów. Rok 2000 powinnien być znacznie ciekawszy.
Sytuacja na warszawskim parkiecie w przyszłym roku będzie przede wszystkim zależeć od tego, w jak sposób będzie mobilizowany kapitał. To pozyskiwanie kapitałów z rynku w dużym stopniu świadczy o jego rozwoju. Ważne dla rynku będą ewentualne prywatyzacje, które przyciągają nowych inwestorów i uaktywniają tych, którzy od dawna inwestują na rynku. Polski Koncern Naftowy był tego przykładem, ale z drugiej strony także ostrzeżeniem. Wiele mówi się o niedoborze kapitału, a jednocześnie okazuje się, że oferty prywatyzacyjne cieszą się dużą popularnością, a nadsubskrypcja jest ogromna. Oczywiście, duża część środków na akcje PKN pochodziła z kredytu, ale było to uzasadnione tym, że mało było do kupienia, a więc ci, którzy chcieli kupić więcej, musieli wspomagać się dźwignią finansową. Konkluzja nasuwa się sama - trzeba po prostu dostosowywać podaż do popytu. Dobrze, że minister skarbu zapowiedział sprzedaż w przyszłym roku dalszego pakietu PKN. Moim zdaniem, powinny być także sprzedawane inne instytucje państwowe. Giełda w Polsce nie będzie się rozwijała, jeżeli nie będą notowane spółki istotne dla polskiej gospodarki.
Mimo że jest stosunkowo dużo funduszy inwestycyjnych, nie mają one decydującej roli na rynku. Dominującą pozycję przejmą więc fundusze emerytalne.
Tak, otwarte fundusze emerytalne są szansą dla rynku. Jednak trzeba przyjrzeć się dokładnie ich strukturze inwestowania. Przede wszystkim uważam, że wartość aktywów lokowanych na rynkach zagranicznych, określona na 5 proc. kapitałów, nie powinna ulec zmianie. Wiem, że jest taka presja ze strony funduszy emerytalnych, aby ten udział zwiększyć do ponad 5 proc. Środki pieniężne OFE powinny być wykorzystane do polskiej prywatyzacji i do nabywania spółek, które są notowane na giełdzie w Warszawie.
Równie ważne powinno być jak najwcześniejsze uruchomienie trzeciego filaru. Ludzie powinni zrozumieć, że należy się dodatkowo ubezpieczać, bo może się okazać, że drugi filar nie zaspokoi w pełni ich potrzeb emerytalnych. A Polacy pieniądze jednak mają, widać to wyraźnie na przykładzie rynku samochodowego, gdzie kolejny rok bijemy rekordy pod względem liczby kupowanych nowych samochodów.
Komisja Papierów Wartościowych i Giełd zapowiadała wprowadzenie w przyszłym roku zmian w prawie o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Miały zostać zmienione zasady regulujące nabywanie znacznych pakietów akcji spółek przez dużych inwestorów.
Propozycja nasza dotyczyła zmian progów dla inwestorów. Przykładowo osiągając 20 lub 25 proc. akcji, inwestorzy zobowiązani byliby do ogłoszenia wezwania do sprzedaży akcji, gdy w ciągu roku kupili ponad 3 proc. udziałów w spółce. Zakładaliśmy również umożliwienie inwestorom przekroczenia progu 50 proc. głosów bez konieczności ogłaszania wezwania. Propozycja nasza przewiduje, że to od akcjonariuszy danej spółki będzie zależeć, czy w spółce pojawił się inwestor strategiczny, który nie chce wówczas ogłosić publicznego wezwania. Obligatoryjnie wezwanie należałoby ogłosić po przekroczeniu 60 proc. głosów. Przygotowaliśmy te zmiany i wysłaliśmy je do konsultacji uczestnikom rynku. Wywołały on wiele kontrowersji. Nie jest prosta regulacja. Nie ma na to dobrych wzorów, Unia Europejska nie ma takich rozwiązań prawnych. Dlatego też trudno powiedzieć, jaki kształt przyjmą te poprawki do ustawy o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Ustawa była pisana w latach 1995-1996, zmiany w technologii są tak ogromne, że prawo musi za nimi nadążać. Internet staje się coraz bardziej popularną platformą dla pośredników na rynku. Nowelizacja dotyczyć będzie także umożliwienia konsolidacji Centralnej Tabeli Ofert z innymi rynkami. Zakładam, że w przyszłym roku prześlemy projekt nowelizacji.
Z uwagi na nieefektywny system ścigania przestępców giełdowych, zastanawiamy się także, jakie dodatkowe uprawnienia powinna mieć KPWiG.
Na łamach "Rz" opublikowaliśmy petycję inwestorów giełdowych korzystających z Internetu do Wiesława Rozłuckiego, prezesa giełdy, z żądaniem równego dostępu do bieżących informacji o przebiegu notowań ciągłych. Uważają oni, że inwestorzy instytucjonalni są uprzywilejowani. Jak, według KPWiG, powinnien wyglądać dostęp do informacji giełdowych?
Jeśli chce się mieć powszechny rynek i równocześnie zachęcać inwestorów do kupowania akcji, najlepiej byłoby, żeby prawdziwa i rzetelna informacja docierała do szerokiego kręgu inwestorów. Trzeba spowiedzieć, że informacje są swoistym towarem, który decyduje o cenie danego papieru wartościowego.
Muszę wyraźnie powiedzieć, że nie ma niestety informacji darmowych. Przecież ich przygotowanie i dystrybucja kosztuje.
Zbliża się koniec roku. Czy obawy inwestorów o stan swoich rachunków inwestycyjnych i o przebieg notowań w styczniu są uzasadnione? Czy mogą się oni czuć bezpiecznie w związku ze zbliżającym się problemem roku 2000?
Na tyle, ile pozwala nam na to dzisiejsza wiedza na ten temat. Nikt do końca nie wie, co może się zdarzyć 1 stycznia. Przygotowania rynku kapitałowego do tego problemu rozpoczęły się już dawno. Wszystkie spółki przesłały już do komisji informacje, jak się przygotowały do PR 2000. W KPWiG zmieniliśmy cały system informatyczny, to samo dotyczy systemu emitent. Zrobiliśmy dwa testy - wiosną i jesienią. Oba wypadły pozytywnie, mam nadzieję, że rynek będzie funkcjonował.
Przygotowaliśmy plany awaryjne, dyżury i spotkania, na których podejmiemy decyzje, jak zareagować na ewentualne kłopoty.
Kuba Kurasz | JACEK SOCHA: w związku z ratyfikowaną przez parlament umową z OECD istnieje możliwość, że już od stycznia spółki nie będą musiały uzyskiwać zgody komisji na przekroczenie 25 proc. kapitału, który chcą ulokować za granicą.To oznacza, że polska giełda musi być konkurencyjna.
Sytuacja na warszawskim parkiecie w przyszłym roku będzie zależeć od tego, w jak sposób będzie mobilizowany kapitał. Ważne będą ewentualne prywatyzacje, które przyciągają nowych inwestorów i uaktywniają tych, którzy od dawna inwestują. Polski Koncern Naftowy był tego przykładem, powinny być także sprzedawane inne instytucje państwowe.
jest stosunkowo dużo funduszy inwestycyjnych. Dominującą pozycję przejmą fundusze emerytalne.
otwarte fundusze emerytalne są szansą dla rynku.
Równie ważne powinno być uruchomienie trzeciego filaru. Ludzie powinni zrozumieć, że należy się dodatkowo ubezpieczać.
Komisja Papierów Wartościowych i Giełd zapowiadała wprowadzenie w przyszłym roku zmian w prawie o publicznym obrocie papierami wartościowymi.
Propozycja dotyczyła zmian progów dla inwestorów. Przykładowo osiągając 20 lub 25 proc. akcji, inwestorzy zobowiązani byliby do ogłoszenia wezwania do sprzedaży akcji, gdy w ciągu roku kupili ponad 3 proc. udziałów w spółce. Zakładaliśmy również umożliwienie inwestorom przekroczenia progu 50 proc. głosów bez konieczności ogłaszania wezwania.
Jak powinnien wyglądać dostęp do informacji giełdowych?
najlepiej byłoby, żeby prawdziwa i rzetelna informacja docierała do szerokiego kręgu inwestorów. nie ma niestety informacji darmowych. |
ROSJA
Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom.
Zwrot ku Azji
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej.
Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem.
W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA.
Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow.
Rozczarowanie Zachodem
Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej.
Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju".
Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu.
Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej.
W stronę Chin
Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA.
Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego".
Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy.
Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne.
Uzbrajanie sąsiada
Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS.
W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia.
Nieśmiałe ostrzeżenia
Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji.
Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii
Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie.
Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu. | Rosja zdaje się zwracać w polityce zagranicznej w kierunku Azji. Eksperci są zdania, że próbuje w ten sposób zwiększyć swoje pole manewru w obliczu rozczarowania stosunkami z Zachodem i realizacji planów rozszerzania NATO, którym Rosja się sprzeciwia. W opinii Rosjan stosunki Moskwy z Zachodem znajdują się w fazie kryzysu. Władze Chin chcą zacieśniać więzi polityczne z Rosją, bo przy jej pomocy planują unowocześnić swoją armię. Godzą się przy tym na demilitaryzację granicy z Rosją, która w przeszłości była przyczyną konfliktów. Chiny nie dają jednak Rosji gwarancji, że po zakończeniu procesu demarkacji granicy nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Dla Rosjan niebezpieczny jest także fakt, że przynajmniej w teorii broń, jaką planują od niej kupić Chińczycy, może w przyszłości zostać wykorzystana właśnie przeciwko Rosji. Tej pozostaje jednak tylko dążenie do utrzymywania z Chinami jak najlepszych stosunków. |
Z arcybiskupem Damianem Zimoniem, metropolitą katowickim, rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Kościoła praca nad pracą
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
W dokumentach Synodu Plenarnego stwierdzono, że religijność Polaków wydaje się mieć niewielki wpływ na kształtowanie zasad i modeli życia społeczno-gospodarczego, co zacytował ksiądz arcybiskup również w swoim liście na temat bezrobocia na Śląsku. To zdanie jest również recenzją aktywności - czy raczej jej braku - hierarchii kościelnej w propagowaniu nauczania społecznego Kościoła. Jestem przekonana, że spora część katolików po prostu nie wie, czym jest nauczanie społeczne Kościoła.
ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: - Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich, zwłaszcza robotników, nie jest wystarczająca. W okresie komunistycznym ta nauka była po prostu niszczona. Mamy rzeczywiście wiele do nadrobienia, w czym zapewne pomoże także przygotowywany przez Stolicę Apostolską katechizm społeczny.
Co należy zatem uczynić, z punktu widzenia nauczania społecznego Kościoła, żeby nasze życie gospodarcze było zdrowsze, by nie rodziło tak poważnych w skutkach problemów społecznych jak bezrobocie?
Przede wszystkim ludzie odpowiedzialni za życie polityczne, społeczne i gospodarcze powinni poznać zasady nauki społecznej Kościoła, by wiedzieć, co wcielać w życie. Ze strony Kościoła, biskupów, uczelni katolickich konieczna jest większa promocja tej nauki. Ważny jest też przykład, czyli skromniejszy styl życia nas, sług Ewangelii.
Zacznijmy więc od początku: co znaczą w praktyce solidaryzm i pomocniczość - podstawowe zasady nauczania społecznego Kościoła?
Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. O człowieku pracującym w konkretnym zakładzie pracy i o ludziach z Trzeciego Świata, którzy umierają w nędzy. Muszę się z nimi dzielić. Być solidarnym z drugim człowiekiem - to znaczy nie zamykać się w swoim kręgu, nie tworzyć tylko klasy ludzi bogatych. Zasada pomocniczości jest odwrotnością panującego w PRL centralizmu partyjnego. Oddaje to wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom, gminom. Tylko to, czego nie można rozwiązać na tym poziomie, należy oddać kompetencji państwa.
Aby się dzielić, trzeba najpierw mieć. Drobni przedsiębiorcy narzekają, że reguły działające na rynku są chore, coraz trudniej im utrzymać firmę, a w konsekwencji dać pracę innym. Ksiądz arcybiskup w liście o bezrobociu na Śląsku jako remedium wymienił m.in. obniżenie obciążeń finansowych pracodawców, wsparcie małej i średniej przedsiębiorczości, a jako najskuteczniejszą tego formę - kształtowanie efektywnej i konkurencyjnej gospodarki na regularnym rynku pracy. To są rozwiązania w duchu liberalnym.
Wobec obecnego ogromnego bezrobocia potrzeba nam dialogu wszystkich stron - poza partyjnymi podziałami. Autentycznego dialogu, w którym nie będzie chodziło tylko o zdobycie głosów wyborczych. Potrzebne są odgórne działania rządu i wspólne zastanowienie się nad zasadami solidaryzmu społecznego i pomocniczości, uściślenie, co one rzeczywiście znaczą w konkretnym regionie, bo w każdym mogą znaczyć co innego. Natomiast jeśli chodzi o przedsiębiorców, rzeczywiście, jeśli muszą zbyt wiele oddać państwu czy na cele społeczne, nie będą w stanie się utrzymać. Z tego powodu upada wiele małych przedsiębiorstw. Czy są to rozwiązania liberalne? Jeżeli liberalizm pojmować jako godność osoby ludzkiej, jako troskę o rodzinę, poszanowanie biednych i dzielenie się, jest on do przyjęcia. Ale jeśli liberalizm jako naczelną zasadę przyjmuje zysk, wówczas jest nie do przyjęcia.
Czyli akceptacja wolnego rynku, ale z ludzką twarzą?
Powiedziałbym: gospodarka rynkowa, ale o wymiarze społecznym. Kościół nie buduje struktur życia politycznego ani gospodarczego, nie tworzy jakiejś trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem, ale daje temu życiu pewną bazę. Rola nauki społecznej Kościoła ze swej natury potrzebuje pewnej perspektywy czasowej. Zawsze więc będzie Kościół mówił o godności człowieka, o tym, że zysk nie jest absolutnym celem gospodarki, że człowiek bogaty, który organizuje życie gospodarcze, ma też obowiązek dzielenia się z drugim. Polska jest dopiero u początku gospodarki rynkowej. I widzimy, że w wielu wypadkach nowi przedsiębiorcy zbyt wielki nacisk kładą na zysk, a nie na człowieka. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem, podczas gdy, jak mówi papież w "Sollicitudo rei socialis", powinna być równowaga. Do łagodzenia konfliktu potrzebne są związki zawodowe. One mają stawać w obronie człowieka, a nie zajmować się polityką.
Ingerując na przykład w działania rządu?
Związki zawodowe, a w zakładach na Śląsku bywa ich po kilkanaście, nie mogą myśleć tylko o sobie, ale muszą mieć na uwadze cały zakład pracy. I one muszą realizować zasady solidarności i pomocniczości, bo zbyt duże roszczenia mogą doprowadzić do upadku przedsiębiorstwa. Poważnym problemem jest etyka pracy. Wielu ludzi nie chce pracować albo pracuje źle. Znam parafię na Śląsku, która chciała zatrudnić przy budowie kościoła bezrobotnych ze swojego terenu. Do kościoła owszem chodzą, ale pracy nie podjęli. Przed laty ktoś przekonywał mnie, że przydałoby się niewielkie bezrobocie, bo podniósłby się poziom pracy. Bezrobocie jest ogromne, ale nasza praca jest wciąż chora. W wielu wypadkach ludzie chcą tylko brać. Kościół musi wychowywać ludzi do pracowitości. Potrzebna jest nam praca nad pracą.
Pracę nad pracą podjął Kościół w latach 80. Mówił o tym, jako o podstawowym problemie etycznym odnoszącym się do wolności człowieka, ks. Józef Tischner podczas I Zjazdu Solidarności. Potem jednak Kościół tę ideę zarzucił. Również obchodzenie 1 maja Święta Józefa Robotnika, w opozycji do majowych pochodów i chwalenia socjalistycznej roboty, nie utrwaliło się w świadomości wiernych.
Kiedy człowiek staje się wolny, nie jest łatwo zmienić jego mentalność, zwłaszcza z roszczeniowej na zadaniową. To jest szerszy problem wolności, którą wykorzystujemy nieraz fatalnie, choć wolność jest największym dobrem, jakie Bóg dał człowiekowi.
Czego może uczyć św. Józef Robotnik dzisiaj - w okresie wolności?
Święty Józef był zwyczajnym człowiekiem, zwyczajnej rzemieślniczej pracy. Potrafił zmienić swoje plany: chciał być małżonkiem, a dowiedziawszy się, że ma być inaczej, przyjął to. Miał w sobie tę wewnętrzną giętkość, gotowość do innowacji, która jest nam dzisiaj bardzo potrzebna. Musimy uczyć się owej gotowości do zmiany planów życiowych, do zmiany zawodu, a jednocześnie pracowitości i odpowiedzialności. To jest zadanie dla Kościoła, dla rodziny i szkoły.
Następna sprawa, jaką ksiądz arcybiskup wymienił, jako ważną dla wprowadzania w życie nauczania społecznego Kościoła, to dawanie przykładu przez ludzi Kościoła skromnym stylem życia. Również podczas Synodu zauważono, że materialny poziom życia części księży, wyższy niż otoczenia, może wywoływać antyklerykalizm.
Często powtarzam księżom na Śląsku, że w naszym życiu duszpasterskim materialnie powinniśmy być podobni do zwyczajnej rodziny, a nawet od niej biedniejsi. Kilkakrotnie też podczas pielgrzymek przypominał o tym Ojciec Święty, który w czasie wojny pracował fizycznie i który wciąż jest blisko ludzi pracy. Są w Polsce rejony naprawdę ubogie, gdzie ksiądz pozbawiony możliwości uczenia religii w szkole przymierałby głodem. Na Śląsku księża wywodzą się głównie z biedniejszych rodzin robotniczych, chociaż powoli się to zmienia i więcej jest pochodzących z rodzin inteligencji technicznej. Poza tym na Śląsku nurt społeczny nauczania Kościoła był już obecny w XIX wieku. Trzeba też dodać, że przed wojną, w okresie kryzysu gospodarczego, biskup Stanisław Adamski apelował do księży, by modlić się za bezrobotnych i nie brać od nich ofiar za posługi kościelne.
Dzisiaj ksiądz arcybiskup proponuje tworzenie duszpasterstwa dla bezrobotnych, a jak jest z opłatami za posługi?
Żaden bezrobotny nie zgłosił się do mnie z tego powodu, że ksiądz żądał od niego zbyt wiele. W diecezji nie mamy żadnych stawek za posługi religijne. Jest przyjęta zasada dobrowolnej ofiary, czasem bardzo skromnej, a czasem wysokiej. Oczywiście, zdarzało się, że musiałem interweniować, gdy ksiądz wyznaczał jakieś taksy. Generalnie jeśli ksiądz ma autorytet moralny, jeśli jego życie jest kroczeniem za ubogim Chrystusem, w jego parafii nie ma żadnych konfliktów związanych z finansami.
Ale przyzna ksiądz arcybiskup, że brakuje dziś takich XIX-wiecznych księży społeczników ze Śląska czy Wielkopolski, którzy zakładaliby na większą niż obecnie skalę parafialne kasy pożyczkowo-oszczędnościowe, zachęcali wolontariuszy do prowadzenia kursów dla ludzi szukających pracy.
Owszem, brakuje, ale są też wspaniali księża, o których się mało mówi, bo dobro jest zawsze mniej zauważalne niż zło. Media, zwłaszcza nie wywiązująca się ze swoich zadań telewizja publiczna, kreują postawy bardzo konsumpcyjne, pokazują głównie ludzi, którzy skupiają się na sobie i własnych przyjemnościach. Wszyscy musimy włożyć więcej wysiłku, by pokazywać to, co pozytywne.
W dokumentach synodalnych znalazło się sformułowanie, że bezrobocie wpływa także na postawy religijne. Bezrobotny obwinia za swoją sytuację życiową wszystkich, łącznie z Kościołem i Panem Bogiem. A może to właśnie jest główny powód, że Kościół zajął się problemem bezrobocia?
Jest tyle społecznych dokumentów Kościoła, że nie można mieć wątpliwości, iż cel jest inny. A zwłaszcza osobista postawa Ojca Świętego, na przykład taki niezwykle wymowny gest, jak odwiedzenie rodziny Milewskich podczas ostatniej pielgrzymki do Polski.
Chyba zawstydził nim biskupów.
Papież nikogo nie zawstydza, on nas zachęca. Ojciec Święty, który w seminarium był moim profesorem etyki społecznej, wykonywał wiele takich gestów. I ten też nie był nowy. Papież w ten sposób nas mobilizuje.
Musiał to robić długo, skoro po wielkich katechezach społecznych dopiero po dziesięciu latach ukazał się list Episkopatu na tematy społeczne, a w roku ubiegłym wszyscy biskupi razem, w takim geście, odwiedzili cierpiących w ośrodkach społecznych.
Ale i my stale próbujemy wychodzić do ludzi, nie tylko w czasie kolędy i nie tylko wtedy, kiedy jesteśmy zaproszeni. Ja zdobyłem tę umiejętność w ciągu dziesięciu lat pracy jako proboszcz w Katowicach, gdzie jest bardzo wielu ludzi ubogich. Ale to prawda, że najchętniej słuchamy papieża, ale zbyt słabo realizujemy jego nauczanie. Ojciec Święty też czasem pyta, co zrobiliśmy z jego nauczaniem społecznym. I mówi nam też, że go przyjmujemy za bardzo po polsku, a za mało po chrześcijańsku. Bo chrześcijaństwo to coś więcej niż Polska.
A dlaczego tak późno Kościół hierarchiczny wyraził akceptację dla wprowadzanych w życie reform społeczno-gospodarczych, dla wolnej ekonomii? Czy ze względu na tych, którzy na przemianach stracili, czy może w samym Episkopacie nie było zgody co do tego, czy rzeczywiście są to zmiany dobre?
Wszyscy uczymy się nauki społecznej Kościoła, także biskupi. Ojciec Święty mówi, że on się też tego uczy. Nie należy się więc dziwić niektórym zachowaniom czy słowom, bo do pewnych sytuacji nie dorastamy, jakby rzeczywistość nas wyprzedzała. Oczywiście, mogliśmy bardziej akcentować sprawy społeczne. To są nasze cienie, ale proszę pamiętać, że my też jesteśmy członkami tego społeczeństwa, synami polskich rodzin.
Mówiliśmy o etyce pracowników i pracodawców. Kościół też jest pracodawcą, i to w opinii wielu świeckich nie najlepszym. Często płaci im tyle, co Bóg zapłać, a czasami jeszcze łamie prawa pracownicze.
Proszę pamiętać, że w systemie totalitarnym musieliśmy się ukrywać z naszą działalnością, wielu nie mogło ujawnić, że pracuje w Kościele. A teraz i my uczymy się, jak być pracodawcą, jak przestrzegać zasad, także tych, o których mówi nauka społeczna Kościoła. Ponadto Kościół jest wspólnotą ludzi, którzy służą, a nie tylko przedsiębiorstwem zatrudniającym ludzi na podstawie umowy o pracę. | stwierdzono, że religijność Polaków wydaje się mieć niewielki wpływ na kształtowanie zasad i modeli życia społeczno-gospodarczego.
ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: - Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich, zwłaszcza robotników, nie jest wystarczająca. Mamy wiele do nadrobienia.
Co uczynić, żeby nasze życie gospodarcze było zdrowsze, by nie rodziło problemów społecznych jak bezrobocie?
ludzie odpowiedzialni za życie polityczne, społeczne i gospodarcze powinni poznać zasady nauki społecznej Kościoła
co znaczą w praktyce solidaryzm i pomocniczość - podstawowe zasady nauczania społecznego Kościoła?
Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. O człowieku pracującym w konkretnym zakładzie pracy i o ludziach z Trzeciego Świata, którzy umierają w nędzy. Zasada pomocniczości Oddaje to wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom, gminom.
Wobec obecnego ogromnego bezrobocia potrzeba nam dialogu wszystkich stron - poza partyjnymi podziałami. Jeżeli liberalizm pojmować jako godność osoby ludzkiej, jako troskę o rodzinę, poszanowanie biednych i dzielenie się, jest on do przyjęcia. Ale jeśli liberalizm jako naczelną zasadę przyjmuje zysk, wówczas jest nie do przyjęcia.
akceptacja wolnego rynku, ale z ludzką twarzą?
Kościół mówił o godności człowieka, o tym, że zysk nie jest absolutnym celem gospodarki, że człowiek bogaty, który organizuje życie gospodarcze, ma też obowiązek dzielenia się z drugim. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem, Do łagodzenia potrzebne są związki zawodowe.
Poważnym problemem jest etyka pracy. Wielu ludzi nie chce pracować albo pracuje źle. Kościół musi wychowywać ludzi do pracowitości.
Kiedy człowiek staje się wolny, nie jest łatwo zmienić jego mentalność, zwłaszcza z roszczeniowej na zadaniową. Musimy uczyć się gotowości do zmiany planów życiowych, do zmiany zawodu, a jednocześnie pracowitości i odpowiedzialności. To jest zadanie dla Kościoła, dla rodziny i szkoły.
najchętniej słuchamy papieża, ale zbyt słabo realizujemy jego nauczanie. Ojciec Święty też czasem pyta, co zrobiliśmy z jego nauczaniem społecznym.
dlaczego tak późno Kościół hierarchiczny wyraził akceptację dla wprowadzanych w życie reform społeczno-gospodarczych, dla wolnej ekonomii
Wszyscy uczymy się nauki społecznej Kościoła, także biskupi. Ojciec Święty też. Nie należy się dziwić niektórym zachowaniom czy słowom, bo jakby rzeczywistość nas wyprzedzała. Oczywiście, mogliśmy bardziej akcentować sprawy społeczne. |
TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI
Funaki znów wygrał - Mateja na 22. miejscu - Goldberger piąty
Hasło do lotów
Kazuyoshi Funaki - trzy konkursy, trzy zwycięstwa
FOT. (C) AP
ANDRZEJ ŁOZOWSKI
z Innsbrucku
Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu.
Miał być i jest tłum, ale nie tylko dlatego że dzisiaj skacze syn marnotrawny Andreas Goldberger. W górach nie ma śniegu i dzieci się nudzą, więc rodzice mają dla nich bardzo dobrą ofertę, tzn. konkurs skoków na Berg Isel. Dzieci jedzą ciastka i bawią się w berka, a rodzice piją piwo i łapią słońce. Miał być halny i zachmurzone niebo, tymczasem jest piękny, bardziej majowy niż styczniowy dzień. Śnieg jest tylko na rozbiegu i zeskoku, ale czy to na pewno śnieg, a nie jakaś chemiczna mieszanina białego koloru?
Koniec marzeń
Strasznie blisko leci Adam Małysz (88 m) i nie ma co marzyć, że będzie w finale. Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej w stylu podobnym do Małysza, ale różnica w długości jest przytłaczająca na korzyść Austriaka. Nie ma co również marzyć o awansie z listy "szczęśliwych przegranych" - skok był po prostu słaby.
To początek finałowego konkursu. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Ten wykrzyknik jest dlatego, że na razie musimy zapomnieć o podium, pierwszych dziesiątkach i innych temu podobnych zaszczytach, bo na przełomie roku polskim skoczkom przejście pomyślnie kwalifikacji i - jak się uda - dostanie się do finału sprawia problem. Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma.
Jak samolot
Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada, który dzień wcześniej leżał, ale stało się to przy tak wielkiej odległości (119 m), że mimo upadku pozostał on w konkursie. Kazuyoshi Funaki tym razem nie szarżuje, lecz w jak pięknym stylu ląduje na 108. metrze! Dwóch sędziów widzi to jak trzeba i daje mu maksymalne noty. Natomiast dlaczego pan Ralf Goertz z Niemiec ocenia ten skok na 19 punktów, pozostanie jego tajemnicą. Pewnie myśli perspektywicznie i przygotowuje grunt dla Dietera Thomy, który długością potrafi dorównać Japończykom, ale ląduje, nie przymierzając, jak samolot - na obie nogi.
Skoro jesteśmy przy sędziach, to dlaczego przestraszyli się pierwszego finałowego skoku Rosjanina Kobylewa na odległość 111,5 m? Przekroczył on punkt konstrukcyjny o jeden metr, to prawda, ale po pierwsze to jest finałowa seria z udziałem trzydziestu najlepszych, a po drugie skok Kobylewa jest naprawdę perfekcyjny. On szybował tak daleko nie dlatego, że rozbieg jest zbyt długi, lecz dlatego, że "trafił na punkt", co i jemu i wielu innym zdarza się bardzo rzadko.
Śmieszne spekulacje
No, może przesadzam, bo kiedy finał dobiegał końca, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Hasło już nie do skoków, ale prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Oczywiście objął prowadzenie, oczywiście był szał na trybunach, ale nie trwało to długo. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu.
Wtedy pojawił się na górze Funaki. Ma po pierwszej finałowej serii małą stratę do Harady i ponad pięciu punktów do Hannawalda. Może przegrać ten konkurs, jeśli pozwoli sobie na bezpieczny skok, niechby stylowo perfekcyjny. Za chwilę te spekulacje wydają się śmieszne, bo Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko.
Delikatny temat
Na pytanie, czy najpierw była skocznia Berg Isel, czy położony w najbliższym sąsiedztwie cmentarz, nie otrzymuje się jednoznacznej odpowiedzi. Dość, że każdy uczestnik konkursu w Innsbrucku widzi dokładnie miejsce wiecznego spoczynku, kiedy pojawia się na rozbiegu i patrzy przed siebie. Różnie to opisywano w przeszłości, w zależności od taktu piszących. Niektórzy wypytywali skoczków, czy to ich mobilizuje, czy jest im obojętne. Byli i tacy, którzy o nic nie pytali, tylko walili prosto z mostu, że sąsiedztwo skoczni i cmentarza jest jak najbardziej prawidłowe, bo wiadomo jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Temat jest delikatny, z gatunku tych, których lepiej nie poruszać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, a dzięki Bogu takiej potrzeby nie było w ostatnich dziesięcioleciach i miejmy nadzieję że tak będzie nadal.
Na pewno pobliski cmentarz nie robi żadnego wrażenia na Japończyku Kazuyoshim Funakim, który nie zwraca uwagi na to, gdzie skacze i co widzi na horyzoncie. Po wygraniu dwóch z czterech konkursów turnieju przyjechał do Innsbrucku z wyraźnym postanowieniem, by tak trzymać. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). Oczywiście nie miał konkurencji, bo pozostali z największym wysiłkiem przekraczali granicę 110 m. Mógł z nim powalczyć rodak Masahiko Harada, ale usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Wyglądało to nawet groźnie, bo Haradą cisnęło o śnieg jak workiem z cementem. Zaraz jednak wstał i na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha, ale Harada zawsze się śmieje.
Blady ze złości
Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). To dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego, Saitoha czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, a biedny dlatego, że jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki. W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce) i kiedy odpiął narty i wchodził po schodkach na górę, był blady ze złości. Na pytanie, czy nie lubi skoczni w Innsbrucku, machnął tylko ręką i powiedział, że nie wie, co się dzieje. Oczywiście nie jest jedynym przegranym, ale to dobrze, że jest tak zły na siebie. On może skakać, będzie skakać i powinno to mieć miejsce już niedługo. Czego nie można powiedzieć o Wojciechu Skupieniu, któremu chyba wystarczy to, co robi, a robi za tło dla Funakiego, Harady i innych. To jest w końcu wolny wybór. | Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. W finale skakał też Mateja. Małysz odpadł w swojej parze kwalifikacyjnej. Długopolski w ogóle nie wszedł do rozgrywki pucharowej. Funaki wygrał bezapelacyjnie, już po raz trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni. Jego zwycięstwo w klasyfikacji łącznej jest w zasadzie pewne. |
POLSKA KUCHNIA
Trzeba ocalić od zapomnienia wiele rodzimych specjałów, na przykład pierogi, flaki staropolskie, zrazy wołowe z kaszą czy żur
Sprawy stołu
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
EDMUND SZOT
Globalizacja gospodarki, ale nie tylko gospodarki, powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. To prostactwo kulinarne objęło już prawie cały świat.
Taki sam obiad można zjeść w Casablance i w Baku, w Buenos Aires i Paryżu, w Belgradzie i Bangkoku. Nic dziwnego, że niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu, a opór jest tym większy, im większy był dorobek kuchni rodzimej. Tak jest m.in. we Francji.
Francuska kuchnia uważana jest za jedną z najlepszych w świecie, a jedzenie służy Francuzowi nie tylko do zaspokojenia głodu. Mówi się, że Francuzi nie jedzą po to, by żyć, ale żyją po to, by jeść. Sprawy stołu są we Francji jednym z najważniejszych tematów rozmów. Kiedy Francuz zaczyna rozprawiać o winie, nie liczy się dlań wtedy nic innego. Inna rzecz, że z takim znawstwem nie rozmawia się o tym trunku w żadnym innym kraju.
Zaczyna się od wyrabiania smaku
W kuchni francuskiej także zachodzą jednak zmiany. Wynikają z coraz mniejszego zapotrzebowania na kalorie. Życie wymaga od ludzi coraz mniej wysiłku fizycznego. Ciężkie i tłuste potrawy znikają z jadłospisu również ze względów zdrowotnych. Dlatego częściowo ku pamięci potomnych, głównie zaś dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni w 1990 roku powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Utworzono ją z inicjatywy kilku ministerstw: Kultury, Rolnictwa i Rybołówstwa, Turystyki, Zdrowia i Edukacji. Oprócz przedstawicieli tych resortów w skład Rady wchodzą także reprezentanci przemysłu spożywczego oraz znani kucharze.
Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Już w szkołach podstawowych poznają one smak słodki, kwaśny, słony i gorzki oraz dowiadują się, w jakich wyrobach i potrawach one występują. Młodych Francuzów uczy się też, co to jest równowaga żywnościowa, tzn. mówi się im, co i ile powinni jeść, aby zachować zdrowie.
Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. Każdy z ponad dwudziestu regionów Francji znany jest m.in. ze specyficznej kuchni. Wszystkie te specjalności inwentaryzuje się i powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy zresztą konkretnemu celowi: uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości (rodzaj patentu).
Innym celem Rady jest zinwentaryzowanie europejskich wyrobów kulinarnych, i to nie tylko krajów Unii Europejskiej, ale i Europy Środkowowschodniej (na razie sporządzono katalog wyrobów kulinarnych krajów UE).
Trzy tysiące oryginalnych potraw
Inwentaryzacja jest obiektywna, tzn. nie zawiera elementów oceny, na przykład, że jedna potrawa regionalna jest lepsza od drugiej. Aby jednak jakaś potrawa trafiła do katalogu, musi przedtem spełnić parę warunków, m.in. muszą ją znać co najmniej trzy pokolenia, do jej wykonania konieczne są specjalne umiejętności, można precyzyjnie określić jej pochodzenie geograficzne, wreszcie musi to być wyrób "żyjący", a więc obecny na rynku.
W samej tylko Francji doliczono się około trzech tysiecy oryginalnych wyrobów kulinarnych, w całej Unii Europejskiej zinwentaryzowano ich aż osiem tysięcy. Ostatecznie do katalogu trafiły tylko cztery tysiące. Najwięcej oryginalnych potraw francuskich pochodzi z Sabaudii, doliny Rodanu i Martyniki.
W krajach Europy Środkowowschodniej Rada nawiązała ściślejszą współpracę na razie tylko z Węgrami, gdzie już rozpoczęto inwentaryzację lokalnych specjalności kulinarnych.
Budżet Narodowej Rady Sztuk Kulinarnych jest niewielki (około 10 mln FF, czyli około 6 mln zł); Rada finansowana jest przez państwo, samorządy regionalne oraz przez organizacje producentów.
- Moim zdaniem podobna rada mogłaby powstać w Polsce - mówi dyrektor generalny Rady Alexandre Lazareff. - Myślę, że wasz kraj ma również wiele regionalnych specjalności kulinarnych, które mogą wzbogacić europejski stół i które warto zachować dla przyszłych pokoleń.
Sugestia warta zastanowienia. W Polsce rzeczywiście istnieją regionalne specjalności. Inaczej odżywia się Podlasiak, a inaczej góral "spod samiuśkich Tater". Pierwszy pewnie w życiu nie słyszał o kwaśnicy, a drugi nie ma bladego pojęcia o pejzance.
Jedzenie odzyskuje rangę
Oprócz powołania takiej rady, która mogłaby ocalić dla potomności dorobek polskiej sztuki kulinarnej, warto by przy okazji organizować przegląd tego dorobku. We Francji okazją do poznania kuchni poszczególnych regionów są doroczne targi rolnicze w Paryżu, w czasie których przedstawia się francuskie rolnictwo i przemysł spożywczy, w tym także osiągnięcia niedoścignionej francuskiej gastronomii.
Okazją do pokazania tradycji polskiej kuchni mogłyby być Targi Rolno-Przemysłowe Polagra lub inna impreza wystawiennicza, na przykład Wystawa Artykułów Spożywczych dla Gastronomii i Warszawski Festiwal Gastronomiczny. "Polagra" wydaje się jednak poręczniejsza (zwłaszcza że ostatnio traci nieco rozmach).
Mówi Robert Sowa, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szefów Kuchni i Cukierników, zarazem szef kuchni w warszawskim hotelu Sobieski:
- Potrzeba powołania takiej rady nie ulega wątpliwości. Kiedy powstawało nasze Stowarzyszenie, równiżeż słyszało się głosy: "Po co to?". A od 1994 roku liczba członków naszego Stowarzyszenia wzrosła z 20 do 150 osób. Powstało też w Polsce wiele podobnych organizacji: Stowarzyszenie Polskich Kucharzy, Stowarzyszenie Barmanów, Zachodniopomorskie Stowarzyszenie Restauratorów i Gastronomów, Dolnośląskie Stowarzyszenie Szefów Kuchni i parę innych.
Taka rada mogłaby więc być rodzajem "czapy" nad wszystkimi organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów, cukierników, izby turystyczne itd. Mogłaby dbać o zachowanie polskich potraw, ewidencjonować je, bo mamy w tej dziedzinie niemały dorobek, a niektóre polskie dania orientalne przeniesione zostały przed wiekami wprost na stoły francuskie.
Zdaniem Roberta Sowy w Polsce nie ma na razie tradycji mówienia o jedzeniu, bo i, prawdę mówiąc, w poprzednim pięćdziesięcioleciu nie bardzo było o czym mówić. Dopiero teraz, gdy powstało wiele bardzo dobrych restauracji, jedzenie na powrót odzyskuje swoją rangę.
- Do menu wracają polskie potrawy: żur i krupniok (Śląsk), potrawy z gęsi (Skalbmierz), precle z makiem i bez maku (Kraków), ciemne piwo kozicowe (Kurpie), sękacze (Sejny), pierniki (Toruń i Biecz), rogale marcińskie (sprzedawane w Poznaniu około 11 listopada), kiszka ziemniaczana i kluski kartacze (Białystok), wędzone i smażone ryby (Półwysep Helski), bulwiaczki (Błażowa koło Rzeszowa) - wylicza docent Jan Paweł Piotrowski, wiceprzewodniczący Krajowego Porozumienia Informacji Turystycznej. Warto, by potrawy z polskiej kuchni regionalnej trafiły do naszych restauracji, które obecnie najczęściej polecają tradycyjną polską... pizzę.
Ważny element tradycji narodowej
Tym, co wyróżnia polską kuchnię spośród innych kuchni europejskich, jest duża różnorodność produktów używanych do sporządzania potraw, duży udział dziczyzny, owoców lasu, świeżych ziół, przypraw korzennych. Charakterystyczne dla polskiej kuchni jest też to, iż jest - jak mówią kucharze - dosmaczona, co oznacza, że potrawy mają wyraźny smak.
Jedynym jej mankamentem jest to, że bywa niekiedy nadto ciężka, że trochę za dużo w niej zasmażek i zawiesistych sosów, które odbierają niektórym potrawom cenioną obecnie "lekkość". Ale i na to są sposoby. Golonkę na przykład można przyrządzić w piwie lub w cienkim sosie albo w kwaśnej kapuście. We Francji też nie wszystkie potrawy są "lekkie". Kuchnia ta oparta w stu procentach na maśle i śmietanie nie może być w pełni lekko strawna. Francuzi umieją docenić walory polskich dań, o czym świadczy drugie miejsce zajęte w konkursie w Montpellier przez nasz comber z żubra w sosie żubrówkowym.
- Kuchnia to podstawa rozwoju turystyki - uważa docent Jan Paweł Piotrowski. - Jest tym, z czym turysta styka się najwcześniej, już w pierwszych godzinach swojego pobytu na obcej ziemi. Dlatego tak ważna jest dbałość o podtrzymanie tradycji polskiej kuchni, której naprawdę nie musimy się wstydzić.
Taka na przykład chluba uczt królewskich, czyli Przysmak króla Jana Sobieskiego: polędwica wołowa faszerowana musem z kasztanów, zapiekana w puszystym sosie estragonowym, ze smakowitym sosem z prawdziwków, albo sarnina w sosie wiśniowym, do tego leniwe pierogi i owoce, albo pierś perliczki z sosem żurawinowo-pomarańczowym z racuszkami sosnowymi i jarzynami - jak się ma do tego wspomniana pizza czy jakieś wietnamskie danie? Inna rzecz, że są to potrawy raczej odświętne.
Ale i na co dzień mamy wiele rodzimych specjałów: żur polski, zrazy wołowe z kaszą, karp w szarym sosie, pierogi z kapustą i grzybami, flaki staropolskie, że o tradycyjnym schabowym nie wspomnimy.
Dbałość o podtrzymanie tradycji rodzimej kuchni nabiera szczególnego znaczenia, kiedy państwa łączą się w większe ugrupowania; tracą część swojej "niepodległości", jako że wiele istotnych decyzji gospodarczych i politycznych zapada odtąd na szczeblu wspólnoty. Tym, co różni potem poszczególne kraje i regiony, jest ojczysty język i tradycyjne dla danego narodu obyczaje, których nieodłączną (i bardzo ważną) częścią jest rodzima kuchnia.
Mówi się, że słynna Lucyna Ćwierciakiewiczowa (1829 - 1901), autorka "365 obiadów za 5 złotych" (20 wydań), zrobiła dla zachowania polskości więcej niż tabuny konspiratorów, które zsyłane w syberyjską tundrę czy tajgę raczej odstraszały, niż zachęcały do kultywowania obyczaju ojców. | ku pamięci, dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni w 1990 powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Zadaniem Rady jest zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości (rodzaj patentu). podobna rada mogłaby powstać w Polsce. mogłaby być rodzajem "czapy" nad wszystkimi organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów, cukierników, izby turystyczne itd. |
Na końcu "Folwarku zwierzęcego" świnie i ludzie urządzają sobie raut. Ta scena przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem rozmowę Michnika z Kiszczakiem
Dziejów honoru ciąg dalszy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
BRONISŁAW WILDSTEIN
Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie, której jest naczelnym, to zajęcie niewdzięczne i trudne.
Trudnym, gdyż prostowanie wszystkich fałszów, przeinaczeń, półprawd, z jakich się on składa, wymagałoby polemiki znacznie dłuższej niż blisko trzynastokolumnowy tekst; niewdzięcznym, gdyż jedynym uzasadnieniem zajmowania się tym tekstem jest miejsce jego ogłoszenia i rola, jaką pełni jego główny twórca, a zarazem bohater, Adam Michnik.
Strategia Michnika
Pisanie na ten temat jest zajęciem trudnym jeszcze z tego powodu, że "Pożegnanie z bronią" budowane jest w specyficznie przebiegły sposób. Specyfika ta polega na wtrącaniu w kolejne fragmenty wywodu zdań, które przeczą głównej myśli danego fragmentu, a dla autora stanowią rodzaj alibi. To za ich pomocą będzie mógł on kwestionować ewentualną polemikę.
Przyjrzyjmy się tej strategii na przykładzie być może najbardziej bulwersującego fragmentu tekstu, w którym Michnik usprawiedliwia autorów masakry na Wybrzeżu w 1970 roku. Tekst na ten temat zaopatruje on w kwestię: "Nie chcę, uchowaj Boże, bronić ludzi, którzy kazali strzelać do robotników. Ale we Francji nie ma takiego człowieka władzy, który nie wydałby takiego rozkazu, gdyby tłum palił merostwo w Paryżu". Tak więc Michnik nie broni - broniąc. Reszta to już oczywista nieprawda.
W 1968 roku studenci sporo naniszczyli się w Paryżu, spalili wiele samochodów i pobili wielu ludzi, ale nikt do nich nie strzelał. Przykłady można by mnożyć. Może by Michnik przytoczył, kiedy zdarzył się ostatni akt strzelania do obywateli ze strony władzy francuskiej. Zresztą zdaje on sobie sprawę z innych dwuznaczności swojego porównania i twierdzi dalej, że nie chce utrzymywać, iż Polska była demokracją, ale - dodaje - generałowie traktowali ją jako swoje państwo, którego muszą bronić: "wbrew temu, co ja wtedy sądziłem - duża część tamtej strony też miała jakąś rację". Jak mówi dalej, żołnierze nie mogli odmówić wykonania rozkazu, gdyż prowadziłoby to do "latynoskiej logiki". Czyli odmowa wykonania zbrodniczego rozkazu prowadziłaby do jeszcze bardziej przerażających konsekwencji. W ten sposób bronili się naziści. Całe "Pożegnanie z bronią" zbudowane jest na tej formule. "Ja miałem rację, i oni mieli rację". To "ja" eksponowane jest w sposób nieprzyzwoity w całym tekście - można odnieść wrażenie, że za miliony cierpiał wyłącznie Michnik i to daje mu prawo do podejmowania decyzji w ich imieniu: "Mnie wolno powiedzieć, że generałowie Kiszczak i Jaruzelski to ludzie honoru, bo ja byłem ich ofiarą".
"To nie generał strzelał. To strzelał system dyktatury komunistycznej, którego jednym z elementów był generał". Można odpowiedzieć, że system sam nie strzela. Gdyby nie armia Kiszczaków, system by nie istniał. I chociaż system był złem, to nie posiada on w przeciwieństwie do generała odpowiedzialności moralnej ani prawnej i w przeciwieństwie do generała przed sądem nie sposób go postawić.
Ale choć tezy Michnika są oczywiste, ich autor nie zapomina zaopatrywać ich w krótkie, przeczące im zdania. Zwykły czytelnik nie zauważy ich, jednak mogą one posłużyć do zdezawuowania każdej polemiki. Skuteczność tej strategii Michnik zdążył już zademonstrować. Gdy abp Życiński skrytykował go za usprawiedliwianie grudniowej masakry, w "Gazecie Wyborczej" skomentowane zostało to poprzez przytoczenie zdania temu przeczącego, o reszcie tekstu, który uzasadniał krytykę Życińskiego, nie było oczywiście mowy.
Rehabilitacja PRL i Okrągły Stół
"Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika kolejną próbą rehabilitacji PRL i to idącą najdalej w stosunku do wszystkich poprzednich. Dokonywane jest to poprzez rehabilitację, a nawet nobilitację twórców i strażników komunistycznego systemu w Polsce. Wprawdzie, jak w przytoczonym fragmencie, retorycznie potępiony zostaje system, ale okazuje się on czymś w rodzaju zrządzenia natury, komuniści są nie tylko niewinni, ich wybór w interpretacji Michnika okazuje się wyborem patriotyzmu, tylko nieco innego niż czyniła to opozycja. Komunistyczni aparatczycy okazują się "ludźmi honoru". A żeby było to jeszcze bardziej jaskrawe, na czołowego "człowieka honoru" Michnik promuje zwierzchnika policji politycznej, odpowiedzialnego za śmierć i prześladowania wielu ludzi, Czesława Kiszczaka.
Punktem wyjścia tej apologii jest Okrągły Stół. W rzeczywistości tekst "Pożegnania z bronią" kompromituje uparcie lansowany tak przez Michnika i jego środowisko, jak i ekskomunistów mit przekazania władzy w czasie tych układów.
Kiszczak: "Jeśli ktoś mówi, że ja chciałem rozmyślnie przekazać władzę opozycji, to mówi nieprawdę. [Jednocześnie w liście do Michnika przytoczonym na zakończenie "Pożegnania z bronią" Kiszczak pisze o "przekazaniu władzy na złotym talerzu".] Chciałem tylko, organizując Okrągły Stół, ucywilizować polską scenę polityczną, zdemokratyzować ją. Chciałem dopuścić opozycję do współrządzenia i współdecydowania o losach kraju".
Mówi więc Kiszczak, że w sytuacji kryzysu władzy komunistycznej chciał zastosować klasyczną komunistyczną strategię kooptacji. Stosowali ją komuniści w chwili zdobywania władzy także w Polsce. Stosowali ją na mniejszą skalę w 1956 roku, kiedy godzili się z Kościołem i akceptowali Koło Poselskie Znak. Był to model, zwykle czasowego, wprowadzania do elity władzy na ograniczonych zasadach nowych ludzi bez zmiany zasad systemu.
Nie znaczy to, że nie należało przystępować do Okrągłego Stołu, ale że nieprawdą są wszystkie opowieści o dobrowolnym oddaniu rządów przez komunistów w efekcie owych negocjacji. To dynamika historycznych wydarzeń pozbawiła ich władzy, pomimo rozpaczliwych prób jej zachowania z ich strony. Trzeba docenić, że tym razem nie sięgnęli po rozwiązanie siłowe, najprawdopodobniej zdając sobie sprawę, ile ryzykują. Świadczy to o ich rozsądku, ale z pewnością nie o żadnych innych cnotach.
Suwerenność a moskiewskie zwierzchnictwo
Kiszczak jednoznacznie stwierdza, że Okrągły Stół był "suwerennym" projektem jego i Jaruzelskiego, i nie miał żadnego związku z wydarzeniami w Moskwie. Opowiada, że przy tej okazji trzeba było nawet trochę oszukać towarzyszy radzieckich. Dowodzi to sporej dozy autonomii przywódców PRL. Na antypodach tych deklaracji leżą, podnoszone przez Kiszczaka, tradycyjne uzasadnienia stanu wojennego jako jedynej możliwości zapobiegnięcia sowieckiej inwazji. Michnik zgadza się i taką samą dozą odpowiedzialności za stan wojenny obciąża "Solidarność".
Równocześnie w relacji Kiszczaka odsunięcie od władzy Gomułki to oddolne działania (w których pułkownik Kiszczak odgrywa niepoślednią rolę), i znowu okazuje się, że w sprawach tych sowieccy przywódcy nie mieli nic do powiedzenia. Ten brak konsekwencji jest obrazem sytuacji szerszej. Obrońcy PRL zaciekle rewindykują tezę o jego "ograniczonej suwerenności", która - ich zdaniem - stanowić miała o wartości tego państwa, kiedy natomiast pojawia się kwestia odpowiedzialności za jego zło, winnym okazuje się sowiecki suweren.
Tymczasem gdyby nawet przyjąć za dobrą monetę niesłychanie wątpliwe uzasadnienia stanu wojennego, to pozostaje pytanie, dlaczego ekipa Jaruzelskiego nie wykorzystała pełni władzy, jaką uzyskała po pacyfikacji "Solidarności" dla ekonomiczno-administracyjnych reform państwa? Chyba nikt nie utrzymuje, że poprawa gospodarki i funkcjonowania kraju sprowadziłaby sowiecką interwencję. A więc dlaczego kraj w roku 1989 znajdował się w stanie "katastrofy ekonomicznej", jak stwierdził to na plenum KC PZPR ówczesny premier Mieczysław Rakowski?
Komunistyczne władze powstawały drogą selekcji negatywnej. Trzeba było dużej dozy cynizmu, aby robić karierę drogą partyjną. Potwierdzają to pośrednio współcześni postkomuniści, opowiadając, że komunistami nigdy nie byli. Oznacza to tylko tyle, że komunistyczne kariery robili jako najzwyklejsi oportuniści władzy. Opowieści o tym, że byli "łagodniejszymi katami", należą do rzędu argumentów, którymi można usprawiedliwić wszystko.
Ludzie honoru
Czesław Kiszczak jest z siebie zadowolony: "z wielu rzeczy jestem w tej Polsce dumny. Jestem dumny, że tymi rękami odgruzowywałem Warszawę, że tymi rękami zasiedlałem ziemie zachodnie, że odbudowywałem przemysł, że rozbudowywałem tę Polskę". Zostawiając na boku wątpliwą metaforykę, warto przypomnieć, że Polska pod rządami komunistycznymi rozwijała się średnio cztery razy wolniej niż kraje o porównywalnym z nią standardzie, którym komunizmu oszczędzono. Nie ma więc sukcesów komunistycznych, są wyłącznie komunistyczne klęski, a jeśli w tym czasie pojawiły się jakieś osiągnięcia (np. w dziedzinie kultury), to nie dzięki, ale wbrew komunizmowi. Refleksji nad tym nie znajdziemy jednak w "Pożegnaniu z bronią".
Oczywiście zdarzały się brzydkie rzeczy w PRL, co Kiszczak skłonny jest przyznać, sęk w tym, że on o nich nie wiedział. Nie wiedział nic o sfałszowaniu wyborów w 1947 roku, był wtedy w Londynie - skądinąd jak na początkującego oficera w PRL są to podróże zdumiewające.
W sadze o swoich losach Kiszczak przemilcza lata sześćdziesiąte, marzec i inwazję w Czechosłowacji, choć domyślamy się, że wtedy właśnie awansował. Za ofiary stanu wojennego nie odpowiada: podwładni nie wykonali rozkazu, tak jak w wypadku niedostarczenia kolorowego telewizora Michnikowi do celi. Ciekawe jednak, że odmowa wykonania rozkazów ministra, która, jak w wypadku "Wujka" doprowadziła do śmierci dziewięciu ludzi, nie skończyła się nawet naganą.
Michnik się tym nie interesuje. Nic dziwnego. Przecież wie, jak było, wie, że opowieść generała o kilkunastu ofiarach stanu wojennego jest kłamstwem. Doskonale wie, że służby podległe Kiszczakowi ostatnie morderstwa (np. księdza Suchowolca) popełniały w 1989 roku. Ich zwierzchnik opowiadać będzie znowu, że nic o tym nie wiedział. Jednak w wypadku zabicia licealisty, Grzegorza Przemyka, Kiszczak osobiście pisał na aktach, jak należy prowadzić sprawę, aby odciążyć zabójców milicjantów i skazać niewinnych ludzi.
Potwierdził to zaciekły przeciwnik dekomunizacji i lustracji, pierwszy niekomunistyczny minister spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, i Michnik o tym wie. Ale przecież sądy w PRL były niezawisłe i do więzienia pakowały tylko tych, którzy na to zasłużyli, upiera się Kiszczak, i to jest przyczyna pewnej kontrowersji między nim a Michnikiem. Redaktor uznaje, że sądy, które jego skazywały, niezawisłe nie były (o innych się nie wypowiada), ale te drobne różnice nie psują pogawędki przyjaciół.
Świadome przemilczenie
Bo Michnik wie o tych wszystkich oraz wielu innych kłamstwach i zbrodniach Kiszczaka, ale świadomie je przemilcza i nie waha się po wielekroć określać go jako "człowieka honoru". Na pytanie, czy nie powinno być "żadnych rozliczeń", odpowiada "Z nimi nie. Z nimi zamykamy rachunek, wojna skończona". I być może to jest sedno sprawy. Z "nimi" wojnę Michnik skończył, bo zaczął prowadzić z kim innym. To ci inni "są nikczemni" i z nimi policzyć się chce redaktor "Wyborczej", i dlatego sprzymierza się z kimś takim jak Kiszczak. Ktoś, kto tak jak on honor rozumie jako narzędzie walki, wystawia świadectwo swojemu honorowi.
Na końcu "Folwarku zwierzęcego" Orwella świnie i ludzie urządzają sobie raut. Zdumione zwierzęta przez okna dostrzegają, że oblicza tych gatunków dziwnie zaczynają się do siebie upodabniać. Scena ta wciąż przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem "Pożegnanie z bronią" w wydaniu Michnik - Kiszczak.
***
P.S. "Pożegnanie z bronią" zaczyna się od zdjęcia, na którym dawni przeciwnicy gawędzą w przyjacielskiej atmosferze. Dwie dziennikarki pozują do zdjęcia skulone skromnie w rogu stołu. I taka jest ich rola. Wypowiedzi obu panów pełne są oczywistych niekonsekwencji, sprzeczności i, oględnie mówiąc, miejsc wątpliwych, które wymagałyby interwencji od dziennikarza niezależnie od jego przekonań. Ale nie od Agnieszki Kublik i Moniki Olejnik, które nie zadają ani jednego niewygodnego pytania, nie kwestionują najbardziej jaskrawych nonsensów, nie zgłaszają żadnych wątpliwości, a suflują jedynie formułki ułatwiające zadanie Michnikowi. Kublik pracuje w jego gazecie, ale cóż za przemożny wpływ zmienił Olejnik, tygrysicę polskiego dziennikarstwa, w słodko miauczące kocię? | Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie, której jest naczelnym, to zajęcie niewdzięczne i trudne. Trudnym, gdyż prostowanie wszystkich fałszów, przeinaczeń, półprawd, z jakich się on składa, wymagałoby polemiki znacznie dłuższej niż blisko trzynastokolumnowy tekst; niewdzięcznym, gdyż jedynym uzasadnieniem zajmowania się tym tekstem jest miejsce jego ogłoszenia i rola, jaką pełni jego główny twórca, a zarazem bohater, Adam Michnik. "Pożegnanie z bronią" budowane jest w specyficznie przebiegły sposób. Specyfika ta polega na wtrącaniu w kolejne fragmenty wywodu zdań, które przeczą głównej myśli danego fragmentu, a dla autora stanowią rodzaj alibi. To za ich pomocą będzie mógł on kwestionować ewentualną polemikę. "Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika kolejną próbą rehabilitacji PRL i to idącą najdalej w stosunku do wszystkich poprzednich. Dokonywane jest to poprzez rehabilitację, a nawet nobilitację twórców i strażników komunistycznego systemu w Polsce. Wprawdzie retorycznie potępiony zostaje system, ale okazuje się on czymś w rodzaju zrządzenia natury, komuniści są nie tylko niewinni, ich wybór w interpretacji Michnika okazuje się wyborem patriotyzmu. |
ANALIZA
Zamknięty system źródeł prawa
Jaka rachunkowość w bankach
JAROSŁAW MAJEWSKI
Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie?
Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia:
w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków,
po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań.
Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia:
nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.),
nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.),
nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1).
1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego.
Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały:
nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27),
nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28).
Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB.
Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu.
Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim.
Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia.
Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca.
Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r.
Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć.
Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji).
Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia).
Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia.
Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa.
Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce?
Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB.
Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP | Przepisy ustawy z 1994 r. o rachunkowości stosuje się m.in. do banków. W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. zawarto delegację dla prezesa NBP do określenia szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz sprawozdań finansowych banków, zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków.Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia.1 stycznia 1998 r. przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego.Na podstawie noweli KNB wydała dwie uchwały.Obie weszły w życie 1 lipca 1998 r.Wyłania się kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r.Wedle powszechnie uznawanej reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. z taką sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Przyjmuje się, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. nowelizacja przyniosła zmianę dwóch elementów: organu właściwego do wydania aktu oraz formy aktu. trudno przyjąć, że to jest ta sama norma.Naturalnie ustawodawca mógł akty wykonawcze czasowo zachować w mocy. Jednak powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to akty te utraciły moc1 stycznia 1998 r.trudno przyjąć, że banki są związane postanowieniami uchwał KNB. Koncepcja źródeł prawa opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, jednak propozycji tej nie można zaaprobować. omawiana propozycja wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Taką wykładnię uznać należy za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa.od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość na zasadach ogólnych. |
BOKS ZAWODOWY
20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności?
Kat czy ofiara
JANUSZ PINDERA
"Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota.
Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza.
O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie.
Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo.
Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć.
Nie lubi boksu
"Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield.
Na poziomie głowy
Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać".
Wzorcowa kariera
Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola.
Wielkie serce, mocna broda
"Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła."
Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje."
Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans.
Mike rekordzista
32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem.
Najgorszy na tej planecie
Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata.
Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas.
Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne.
Złe czasy
Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych.
"Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem.
Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał.
Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca.
"Bestia" mówi o śmierci
W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią.
Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą. | Pojedynek Gołota - Tyson odbędzie się 20 października. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy boksu wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał 20 lat. urodził się 1966 roku w Brooklynie. Z poprawczaków trafił na salę bokserską. wpływ wywarł na niego trener Cus d'Amato. nie jest w stanie kontrolować swych emocji. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. |
Propozycje SLD walki z bezrobociem są niekompetentne i nieskuteczne
Kiedy góra rodzi mysz
Jan Winiecki
Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. Nie pierwszy raz zresztą zauważamy słabość zaplecza intelektualnego najsilniejszego obecnie ugrupowania na polskiej scenie politycznej. Nie dziwi to, ale martwi, biorąc pod uwagę dużą siłę sprawczą kiepskich pomysłów, jeśli forsuje je silna partia.
Zacznijmy od spraw podstawowych, od zrozumienia istoty problemu przez twórców programu SLD. Otóż ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się - powtarzane zresztą przez różnych "specjalistów" - rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie. Swoją drogą, skąd takie umiarkowanie? Dlaczego nie domagać się 8, 10, a może 12 procent rocznie? Zdarzały się przecież we współczesnej historii gospodarczej takie przypadki!
PKB rośnie, bezrobocie nie spada
Podstawowe pytanie o relacje wzrostu gospodarczego i zatrudnienia nie dotyczy tego, jak szybko rosnąć powinien PKB, lecz tego, dlaczego wysokie skądinąd tempo wzrostu nie zwiększa w Polsce zatrudnienia? Dlaczego w Czechach w roku 2000 - pierwszym po trzech latach zerowego wzrostu - wzrost PKB o 2,8 procent spowodował zauważalny wzrost zatrudnienia, a w Polsce wzrost o ponad 4 procent przyniósł zwiększone bezrobocie? Wszystkiego nie da się wytłumaczyć wyżem demograficznym, gdyż równolegle ze wzrostem bezrobocia w Polsce wyraźnie zmalała liczba stanowisk pracy.
Po prostu czeski rynek pracy jest znacznie bardziej elastyczny pod względem reakcji płac na zmiany zatrudnienia, mniej przeregulowany, a świat polityki nie jest zdominowany przez krótkowzrocznych związkowców i nie mniej krótkowzrocznych polityków, którzy nie chcą narażać się tym ostatnim (najnowszy przykład u nas: niedawna ustawa o skróceniu tygodnia pracy!).
Przy okazji, domaganie się od RPP pilnego obniżania stóp procentowych bez dostrzegania warunków, w jakich dokonują się decyzje monetarne i fiskalne, świadczy o zupełnej nieznajomości makroekonomii gospodarki otwartej. Dla ilustracji istoty problemu nawiążę do przykładu Czech. Otóż recesja w Czechach w latach 1997 - 1999 (trzy lata zerowego wzrostu) była następstwem kryzysu bilansu płatniczego i w konsekwencji kryzysu walutowego. Te zaś z kolei wyniknęły z nadmiernie stymulacyjnej polityki banku centralnego, który nie chciał czy nie potrafił zredukować inflacji, aby nie narazić stabilności stałego kursu korony.
Trwający rozziew między inflacją krajową i partnerów handlowych Czech spowodował utratę zaufania rynków finansowych, ucieczkę od korony i w efekcie wymuszenie przejścia na kurs płynny i deprecjację korony. Restryktywna polityka monetarna wymusiła w latach 1997 - 1999 działania dostosowawcze i deficyt bilansu płatności bieżących spadł z około 7,5 do około 2,5 procent PKB. Spadła też wyraźnie inflacja. Proponuję twórcom programu SLD, aby zastanowili się przez chwilę, jaka polityka jest korzystniejsza dla gospodarki: ta, która zmusza do dostosowania ex post, jak w Czechach, czy ta, która zmusza do dostosowania ex ante?
Wyższość polskiego wariantu
Porównanie kosztów wyraźnie wskazuje wyższość polskiego wariantu. Czesi przeszli trzy lata zerowego wzrostu, a my będziemy mieli dwa, trzy lata wzrostu około 3,5 - 4 procent rocznie, jeśli polityka monetarna pozostanie jeszcze przez 12 - 15 miesięcy umiarkowanie restryktywna (umiarkowanie, gdyż uwzględniać musi trwały spadek inflacji w tym okresie). Nie weszliśmy jeszcze w obszar bezpiecznej skali deficytu płatności bieżących i nie osiągnęliśmy jeszcze trwałego wzrostu orientacji proeksportowej polskich przedsiębiorstw, choć zrobiliśmy postęp. Dlatego na razie popyt krajowy musi rosnąć wyraźnie wolniej niż wzrost PKB, co oznacza utrzymywanie strategii wzrostu ciągnionego eksportem (export-led growth).
Warto przypomnieć coś, co mogło umknąć uwagi tych, którzy w tych latach akurat "reformowali socjalizm", że pomysły stosowania polityki makroekonomicznej do stymulowania gospodarki umarły pod koniec lat siedemdziesiątych. Dlatego "zdolność polityki budżetowej i pieniężnej do stymulowania inwestycji krajowych" należy odłożyć tam, gdzie jest jej miejsce od ćwierćwiecza - do lamusa zaprzeszłych pomysłów.
Natomiast do księgi nonsensów wpisać należy propozycję "rozwoju instrumentów makroekonomicznych" poprzez "zróżnicowanie instrumentów finansowych i podatkowych" między regionami. Zróżnicowane regionalnie stopy procentowa czy podatkowa zasługują niewątpliwie na jakiegoś "anty-Nobla" (czy też może po prostu "jobla", jak proponował kiedyś Janek Pietrzak).
W porównaniu z pomysłami dotyczącymi posunięć makroekonomicznych pomysły dotyczące mikroekonomicznych interwencji odznaczają się większą różnorodnością - ale, niestety, wcale nie większym sensem. Od dłuższego czasu - nie tylko w niewydarzonym programie będącym tutaj obiektem krytyki - słychać z szeregów SLD nawoływania do ulg i preferencji dla inwestorów czy eksporterów.
Izolacja
I tutaj widać lata izolacji od gospodarki światowej. Tego rodzaju pomysły, proponowane przez interwencjonistycznie nastawionych ekonomistów spod znaku tzw. development economics, stosowane były bez większego skutku przez dziesięciolecia w różnych krajach Trzeciego Świata. To, co pomagało w utrzymywaniu wysokiego tempa wzrostu oszczędności, inwestycji i eksportu, to: równowaga makroekonomiczna i dodatnie stopy procentowe (zachęcające do oszczędności), konkurencja (wymuszająca efektywność podejmowanych inwestycji) i niskie podatki (pozwalające zatrzymać większą część dochodów i zysków oraz zwiększające zakres niezależności inwestowania od polityki monetarnej). Innymi słowy, nie Indie, lecz Hongkong, nie Egipt, Pakistan czy inny interwencjonistyczny potworek, lecz Tajwan (który w efekcie ma dochód na mieszkańca kilkanaście razy większy) powinny być dla nas wzorcem do naśladowania.
Przy okazji propozycji ulg inwestycyjnych, kredytów preferencyjnych i obniżania podatków dla tych, którzy "naprawdę tworzą miejsca pracy", warto wyjaśnić sobie jeszcze jedną sprawę zaciemniającą umysły liderów SLD i ich doradców. Otóż pomysł obniżania podatków dla przedsiębiorców, a nie dla wszystkich w danej klasie podatkowej świadczy znowu o nieznajomości podstawowych zasad ekonomii.
Miejsca pracy są następstwem trafionych, sensownych inwestycji, a inwestycje są następstwem oszczędności. Przedsiębiorcy, inwestując, sięgają po oszczędności własne i oszczędności cudze, zbierane przez efektywny system finansowy (taka jest właśnie przewyższająca inne systemy uroda kapitalizmu). Niskie podatki pozwalają na zwiększanie oszczędności przez innych, nie tylko przez przedsiębiorców. I im większe będą te oszczędności, tym większe możliwości inwestowania, tworzenia miejsc pracy itd., itp. Stopa oszczędności w Polsce jest niska i nie możemy na dłuższą metę polegać na jej uzupełnianiu wyłącznie oszczędnościami zagranicznymi poprzez inwestycje bezpośrednie w polskiej gospodarce. Stąd konieczność obniżenia podatków od działalności gospodarczej i podatku od dochodów indywidualnych.
Co do reszty rozlicznych propozycji, wychodzących poza nic nie znaczące pustosłowie, to można zgodzić się nazwać "porozumieniem dla pracy" kroki propodażowe, zmniejszające podatki, obciążenia przedsiębiorców z tytułu świadczeń nakładanych na nich przez kodeks pracy i z tytułu przeregulowania polskiej gospodarki. Jak zwał, tak zwał, chociaż rozliczne "pakty" i "porozumienia" wywołują już odruch wymiotny.
Nad szczegółowymi propozycjami zwiększania wydatków lub wprowadzania nowych czy zwiększonych ulg (funduszy gwarancyjnych, poręczeń dla małych i średnich przedsiębiorstw) można dyskutować, mając jednak na uwadze dwa zastrzeżenia:
- pieniądze przeznaczone na proponowane cele nie spadają z nieba i należy jednocześnie wskazać, jakie wydatki trzeba odpowiednio zmniejszyć;
- odstępstwa od jednolitych reguł gry rynkowej (alokacja zasobów na zasadach szczególnych) muszą być stosowane rzadko i z pełną świadomością ich kosztów, aby nie utracić sprawności podstawowych reguł gry rynkowej.
To, nad czym można by ewentualnie dyskutować, w programie SLD okazuje się jednak marginesem zagadnienia. Co do całej reszty, to można powiedzieć, że góra (góra krytyki stanu obecnego i triumfalnych zapowiedzi przełomu) urodziła mysz. I do tego garbatą. | propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne. To, nad czym można by ewentualnie dyskutować, okazuje się marginesem zagadnienia. Co do całej reszty, to można powiedzieć, że góra (góra krytyki stanu obecnego i triumfalnych zapowiedzi przełomu) urodziła mysz. I do tego garbatą. |
W kampanii prezydenckiej zabrakło ducha walki i jednoznacznego poparcia Krzaklewskiego przez AWS
Przed walką o parlament
RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI
WIESŁAW WALENDZIAK
Ostatnie przemeblowania na polskiej scenie politycznej zwiastują gorącą kampanię wyborczą do parlamentu. Warto w związku z tym wrócić raz jeszcze do ostatniej kampanii prezydenckiej.
Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego, pracując nad strategią kampanii wyborczej, zdefiniował na wstępie cztery podstawowe problemy. Były to:
1) popularność Aleksandra Kwaśniewskiego,
2) niekorzystne zmiany socjologii wyborczej,
3) brak jednoznacznego poparcia dla kandydatury Mariana Krzaklewskiego w AWS,
4) wyzwanie rzucone przez Andrzeja Olechowskiego.
Siła Kwaśniewskiego
Standardowe pytanie, które zadaje się w badaniach opinii publicznej, aby zmierzyć szanse na utrzymanie urzędu prezydenckiego przez polityka, który urząd ten aktualnie sprawuje, brzmi, czy powinien on zostać ponownie wybrany. Według ekspertów, jeśli kandydat piastujący urząd prezydencki uzyskuje minimum 60 procent odpowiedzi pozytywnych, ma zwycięstwo w kieszeni. Teza ta ma charakter uniwersalny i nie dotyczy wyłącznie Polski. W kwietniu 2000 roku w specjalnym sondażu przedwyborczym przeprowadzonym przez jednego z naszych konsultantów na pytanie: "Czy Aleksander Kwaśniewski powinien zostać ponownie wybrany na urząd prezydenta?" - 68 procent respondentów odpowiedziało "tak", przeciwnych było jedynie 21 procent. Wynik ten pokazywał, że bez zupełnie nadzwyczajnych okoliczności nie sposób wygrać z Kwaśniewskim, a sama kampania będzie służyła raczej odbudowie (lub przebudowie) zaplecza politycznego startujących kontrkandydatów.
Niekorzystne zmiany socjologii wyborczej
Kampania wyborcza przebiegała w zdecydowanie niekorzystnym dla kandydata AWS klimacie społeczno-politycznym, wyrażającym się w bardzo złym stanie nastrojów społeczeństwa. Pod względem politycznym w ciągu dwóch lat poprzedzających kampanię preferencje wyborców przesunęły się wyraźnie na lewo. Stąd zarówno wzrost notowań SLD, jak i popularność Kwaśniewskiego. Silny i lojalny SLD (blisko 95 procent zwolenników SLD deklarowało poparcie dla urzędującego prezydenta), uzyskujący w sondażach ponad 40 procent poparcia, był dodatkową gwarancją.
Na to wszystko nałożyła się przyspieszona liberalizacja postaw światopoglądowych Polaków w ostatnich kilku latach. Być może ogląd świata przeciętnego Polaka uformował głównie program telewizji komercyjnych i publicznej, program radykalnie liberalny, nawet jak na warunki zachodnioeuropejskie.
Prawomocność kandydatury Mariana Krzaklewskiego
Startując do kampanii wyborczej, Marian Krzaklewski był w sytuacji przypominającej położenie Tadeusza Mazowieckiego w 1990 roku. W powszechnym odczuciu społecznym Krzaklewski autoryzował (na dobre i na złe) reformy rządu Jerzego Buzka. Uchylając się od próby wyborczej, Krzaklewski nie tylko poddałby swoje przywództwo w AWS, ale jednocześnie uruchomiłby proces jej dezintegracji wedle kryterium nastawienia poszczególnych jej środowisk politycznych do podjętych w 1997 roku reform. Jednocześnie działania rządu Jerzego Buzka zniechęciły do Akcji część twardego elektoratu prawicy. Marian Krzaklewski stanął wobec karkołomnego zadania ochrony polityki swojego rządu i odzyskania zaufania swojego naturalnego elektoratu. Do tego wszystkiego sposób, w jaki Marian Krzaklewski został kandydatem AWS na prezydenta, dla wielu liderów prawicy, którzy lansowali ideę prawyborów, nie został nigdy uznany za prawomocny. Rezultatem tego była uporczywa kontestacja poparcia dla jego kandydatury. Niewiara w możliwości i szanse Mariana Krzaklewskiego demonstrowana publicznie przez Macieja Płażyńskiego oraz innych liderów prawicy miała siłę samospełniającej się przepowiedni. Kwestią o niebagatelnym znaczeniu był również dystans w stosunku do kandydata AWS, na jaki pozwolił sobie awuesowski rząd, który unikał odważnej deklaracji poparcia dla Mariana Krzaklewskiego, nie mówiąc już o rzeczywistym zaangażowaniu się w jego kampanię.
Kandydat obywatelski Andrzej Olechowski
Andrzej Olechowski zrobił jedną rzecz, która przesądziła o jego roli w kampanii prezydenckiej 2000 roku. Skorzystał mianowicie z marketingowego "prawa pierwszeństwa" i we właściwym czasie powiedział "tak, kandyduję", nie zważając na hamletyzowanie Unii Wolności ani na polityczne przepychanki w AWS. Obdarzony naturalnie pewnymi "przymiotami prezydenckimi" (prezencja, obycie etc.), umiejętnie grał na antyestablishmentowych nastrojach znacznej części elektoratu nielewicowego, zdegustowanego stylem funkcjonowania partii posierpniowych. Dopiero dzisiaj widzimy, że fenomen Olechowskiego miał podłoże w postaci rzeczywistego głodu nowej jakości politycznej poza dotychczasowymi formułami AWS i Unii Wolności. Olechowski - nawet jeśli w roli kandydata antyestablishmentowego nie był zbyt przekonujący - właściwie wyczuł ten głód i od razu wszedł do gry jako poważny kandydat. Z punktu widzenia sondaży Olechowski miał istotną przewagę nad kandydatem AWS. Nie był obciążony skutkami polityki koalicji AWS - UW i miał zdecydowanie niższy niż Krzaklewski "elektorat negatywny". Najważniejsze jednak, że miał zdecydowanie wyższe poparcie elektoratu centroprawicowego. Według sondażu OBOP z lipca 2000 roku Olechowskiego popierało 40 procent osób o poglądach centroprawicowych, Kwaśniewskiego 33 procent, Olszewskiego 12 procent, Krzaklewskiego zaś zaledwie 2 procent!
Wizerunki konkurentów
Oceniając wyniki wyborów prezydenckich, nie sposób nie pamiętać, że Marian Krzaklewski wystartował do wyborów za późno, w sytuacji głębokiego kryzysu nastrojów społecznych i utraty połowy elektoratu przez jego "naturalną" bazę wyborczą. Osobną kwestią był wizerunek przywódcy AWS (notabene dwie trzecie ankietowanych źle oceniało Mariana Krzaklewskiego w roli szefa AWS!) - przede wszystkim wizerunek medialny. Wiadomo było od samego początku, iż Marian Krzaklewski "źle wypada w mediach", ale dopiero porównawcze badania, które sztab prowadził na przełomie lipca i sierpnia 2000 roku, jaskrawo pokazywały skalę tego problemu, zwłaszcza na tle wizerunków jego głównych kontrkandydatów. Badania te, przeprowadzone na grupie osób reprezentującej elektorat prawicowy i centroprawicowy (czyli potencjalnych wyborców Mariana Krzaklewskiego!), wskazywały, iż zarówno Aleksander Kwaśniewski, jak i Andrzej Olechowski mieli bardzo pozytywny i spójny wizerunek "polityków z dużą klasą i obyciem". W przeciwieństwie do Kwaśniewskiego, któremu twardy prawicowy elektorat (ale już nie centroprawicowy!) wypominał polityczne "grzechy młodości", karierowiczostwo, dwulicowość i... tuszę, Olechowski prezentował się niemal czysty jak łza. Okazało się nawet, że jego współpraca ze służbami bezpieczeństwa nie stanowiła większego problemu dla wyborców, ponieważ się do niej otwarcie przyznał.
Przy okazji badań wizerunku kandydatów na prezydenta wyszły ponadto, zdawałoby się nieprawdopodobne, "mistyfikacje" Kwaśniewskiego, któremu wyborcy zapomnieli nie tylko "kłamstwo edukacyjne", ale także przynależność do PZPR, nie wspominając już o tym, że większości badanych wydawał się on lepiej wykształcony i... przystojniejszy niż Olechowski i Krzaklewski. Badania kilkunastu konkretnych kwestii wyborczych pokazywały m.in., iż zdaniem przeważającej części wyborców to Kwaśniewski - który zawetował ustawę o obniżaniu podatków - a nie Krzaklewski czy Olechowski, działa na rzecz redukcji obciążeń podatkowych obywateli. Marian Krzaklewski tylko w jednej "konkurencji" uzyskiwał przewagę nad konkurentami - jawił się wyborcom jako polityk najbardziej skoncentrowany na własnej karierze...
Przestrzeń debaty publicznej w mediach
Wyniki tych badań uzmysłowiły sztabowi skalę trudności w sformułowaniu wiarygodnej i jednocześnie skutecznej strategii kampanii. Powstawało pytanie, czy można w ogóle zmienić ową w wielu punktach "fałszywą świadomość" wyborców w sytuacji negatywnego nastawienia mediów do Mariana Krzaklewskiego. Z badań będących w posiadaniu sztabu wynikało bowiem, że wyborcy czerpali informację o wyborach najczęściej z mediów otwarcie nieprzychylnych kandydatowi AWS. Wśród stacji telewizyjnych głównym źródłem informacji dla wyborców była TVP 1, wśród rozgłośni radiowych - RMF, a wśród gazet - "Gazeta Wyborcza".
O TVP wiadomo właściwie wszystko. Statystyki opracowywane przez dwa niezależne instytuty badawcze pokazywały druzgocącą przewagę Kwaśniewskiego nad swoimi głównymi konkurentami pod względem liczby ekspozycji na ekranie. Kwintesencją postawy reprezentowanej przez TVP było zachowanie dyspozycyjnego dziennikarza, który dwa dni przed wyborami na oczach milionów widzów uniemożliwił Marianowi Krzaklewskiemu zaprezentowanie swoich racji wyborczych. RMF, którego prezes w sylwestrową noc życzył słuchaczom "roku bez AWS", zdarzało się realizować te życzenia w postaci na przykład nieinformowania o istotnych zdarzeniach w kampanii Mariana Krzaklewskiego (próżno było czekać na informacje o konwencji wyborczej Krzaklewskiego w dniu jej trwania). "Gazeta Wyborcza" wprawdzie subtelniej niż TVP, ale konsekwentnie budowała pozytywny klimat wokół Kwaśniewskiego, co miało miejsce zwłaszcza po wyemitowaniu kompromitujących prezydenta i jego ministra taśm z Kalisza.
W mediach elektronicznych, w owych mediach przedsądu, sympatii i antypatii, Marian Krzaklewski był od początku bez szans. Dlatego tak istotną wagę sztab przykładał do własnych przekazów telewizyjnych.
Reklamowe incydenty
Warto wskazać zresztą inne medialne incydenty, które pokazują, jak niepewną rolę odgrywają komercyjne media w dzisiejszej demokracji w Polsce. Widząc, jak wielką przewagą dysponuje Aleksander Kwaśniewski w mediach, sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego starał się wychwytywać wszystkie potknięcia urzędującego prezydenta. Pierwsze z nich dotyczyło wypowiedzi w dwudziestą rocznicę "Solidarności", w której prezydent nazwał ten wielki ruch "owczym pędem". Sztab Mariana Krzaklewskiego natychmiast nakręcił reklamówkę pod tym samym tytułem, która została wyemitowana w Polsacie. Bez wiedzy sztabu wyborczego ledwie po kilku emisjach spot "owczy pęd" zniknął z anteny Polsatu.
Inny przykład jest jeszcze bardziej symptomatyczny. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, widząc, jak do spotu o umownym tytule "Matrix", który promował Mariana Krzaklewskiego, doklejono na zamówienie sztabu Kwaśniewskiego karykaturę "Matriksa" w formie kreskówki. Świadczyło to o udostępnieniu naszego mediaplanu - rzecz zgoła niebywała w praktyce komercyjnych kampanii reklamowych! - konkurencyjnemu sztabowi. Było to o tyle bolesne, że płatne reklamy kilkunastokrotnie lepiej docierały do widza niż bezpłatna emisja w ramach programów komitetów wyborczych.
Strategia wysokiego ryzyka
Często spotykam się z publicznie formułowanym zarzutem, iż kampania Krzaklewskiego ograniczyła się do zamknięcia kandydata w tradycyjnych okopach wartości religijnych i antykomunizmu. Tymczasem sztab wyborczy poszukiwał takich tematów, które z jednej strony mogły podważyć publiczny wizerunek Aleksandra Kwaśniewskiego, z drugiej zaś pozwoliłyby sformułować czytelną i łatwą do odróżnienia kontrpropozycję programową. Z badań wiedzieliśmy, że musi ona odnosić się nie do sfery przeszłości, lecz takich problemów, które powinny zostać wyartykułowane w języku socjalnym nie politycznym. Jedynym gorącym tematem, w którym mogliśmy się radykalnie odróżnić od Kwaśniewskiego, było uwłaszczenie. Sztab Mariana Krzaklewskiego przeprowadził badania "wrażliwości wyborczej" w kwestii uwłaszczenia, z których wynikało, iż przy spełnieniu pewnych warunków nadaje się ona najbardziej do spolaryzowania sceny politycznej i spowodowania, że będzie się mówiło tylko o dwóch kandydatach - Kwaśniewskim i Krzaklewskim. Zasadniczy przekaz programowy wyrażony w haśle "Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim" na pewno nie był ukierunkowany na rozdrapywanie przeszłości.
Wcześniej, przez skoordynowany wysiłek prezentacji rodziny kandydata w wysokonakładowych pismach kobiecych i w kampanii billboardowej, staraliśmy się "rozluźnić" zbyt sztywny wizerunek Mariana Krzaklewskiego, między innymi przewrotnym: "Krzak Tak", oraz uświadomić opinii publicznej, że jest politykiem wykształconym, doświadczonym i mającym program (hasło: "Marian Krzaklewski: Wykształcenie - Doświadczenie - Program").
"Taśmy prawdy"
Z perspektywy widać wyraźnie, iż motywem przewodnim całej kampanii stały się kaliskie "taśmy prawdy". Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego zdecydował się je wyemitować, zdając sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie przekaz o takim ładunku emocjonalnym. Nie wiedzieliśmy, bo nie mogliśmy wiedzieć, jak zareaguje polska opinia publiczna, która dotychczas nie spotkała się z taką koncepcją kampanii, którą określiliśmy kampanią wysokiego ryzyka.
"Taśmy prawdy", odkrywające drugie, nieznane oblicze Kwaśniewskiego, oraz uwłaszczenie, które robiło z Kwaśniewskiego - mistrza uników - stronę w ważnym konflikcie społecznym, to były dwa filary taktyki sztabu wyborczego w ostatnich tygodniach kampanii. Trzecim miała być walka o prawdziwy wizerunek Mariana Krzaklewskiego. Taktyka ta zaczęła przynosić skutki dwa tygodnie przed wyborami. Bardzo ważnym wydarzeniem były prawybory w Nysie, gdzie zaangażowanie osobiste kandydata i innych znanych polityków prawicy, a także zastosowanie nowoczesnych technik wyborczych spowodowały, że Aleksander Kwaśniewski niebezpiecznie (dla niego) zbliżył się do granicy 50 procent głosów, a Marian Krzaklewski zajął drugie miejsce, uzyskując ponad 17 procent głosów i wyprzedził Andrzeja Olechowskiego. W ostatnich dwóch tygodniach kampanii okazało się jednak, że media zdążyły zamortyzować spadające poparcie dla Kwaśniewskiego, oskarżając sztab Mariana Krzaklewskiego o prowadzenie brudnej kampanii. Naturalnym beneficjentem tej sytuacji był Andrzej Olechowski, który konsekwentnie trzymał się z boku.
Bez wątpienia błędem sztabu Mariana Krzaklewskiego było to, że "taśmy kaliskie" były emitowane przede wszystkim w niepopularnym czasie bezpłatnych audycji wyborczych, a nie w płatnym czasie o najwyższej oglądalności, który rezerwowaliśmy na poprawę wizerunku kandydata AWS. Wbrew komentarzom niektórych socjologów, uchodzących za ekspertów w sprawach wyborów, którzy ośmieszali się, twierdząc, że "kampanie negatywne" w Polsce nie są skuteczne, "kampania prawdy" sztabu Krzaklewskiego, zdefiniowana publicznie jako "kampania negatywna", zadziałała. Notowania Kwaśniewskiego zaczęły spadać dopiero po wyemitowaniu "taśm prawdy". Jednak płatna kampania telewizyjna Mariana Krzaklewskiego, mimo iż odznaczała się najlepszymi parametrami - ponad 507 GRP (suma punktów oglądalności) wobec 319 GRP Kwaśniewskiego, 314 GRP Olechowskiego i 124 GRP Kalinowskiego, ponadto największy zasięg oraz jedna z najlepszych efektywności kosztów dotarcia - okazała się nazbyt słaba, aby skutecznie poprawić wizerunek kandydata AWS określony głównie przez wrogie mu media. Zabrakło jednak nie tylko czasu i pieniędzy na skuteczniejszą kampanię, ale też "ducha walki" i jednoznacznego poparcia kandydata w szeregach AWS.
Aleksander Kwaśniewski w jednym z wywiadów zapytany, jaka była różnica między kampanią 1995 a 2000 roku, odparł, że pierwsza "to była bajka". Powiedział to człowiek, który w 1995 roku powinien był przegrać, tak jak w 2000 roku powinien bez problemów wygrać. Wygrał, ale uczciwie przyznajmy, że bez działań podjętych przez sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego wygrana ta nie odbiegałaby od notowań wyborczych prezydenta z początków kampanii wyborczej, co zakrawałoby na kompromitację pozostałych kandydatów, obozu politycznego polskiego Sierpnia, a może nawet po prostu polskiej demokracji.
Polityka ambitna
Rzecz jasna w kampanii prezydenckiej 2000 roku nie chodziło tylko o utrzymanie względnego stanu równowagi na polskiej scenie politycznej. Cel w postaci zintegrowania obozu Akcji Wyborczej Solidarność przed wyborami parlamentarnymi był równie ważny. Zamysł ten w sposób oczywisty nie powiódł się, choć dodajmy, na wyraźne życzenie tych, którzy formalnie taką integracją powinni być zainteresowani.
Powiodło się natomiast niewątpliwie przywrócenie AWS i pośrednio rządowi Akcji poparcia w jej naturalnym zapleczu społecznym. Nie ma co ukrywać, że w ostatnich latach nie zawsze polityka ambitna, otwierająca odważnie perspektywy państwa i narodu na lepsze, pewniejsze jutro miała oparcie w konsekwentnie prawicowych wyborcach.
Autor był szefem kampanii telewizyjnej AWS w 1997 roku i szefem sztabu wyborczego w kampanii prezydenckiej Mariana Krzaklewskiego w 2000 roku. | Ostatnie przemeblowania na scenie politycznej zwiastują gorącą kampanię wyborczą do parlamentu. Warto wrócić do ostatniej kampanii prezydenckiej.Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego zdefiniował podstawowe problemy: popularność Aleksandra Kwaśniewskiego, niekorzystne zmiany socjologii wyborczej, brak jednoznacznego poparcia dla kandydatury Krzaklewskiego w AWS, wyzwanie rzucone przez Andrzeja Olechowskiego.
W kwietniu 2000 roku w sondażu przedwyborczym na pytanie: "Czy Kwaśniewski powinien zostać ponownie wybrany na urząd prezydenta?" - 68 procent respondentów odpowiedziało "tak". Wynik ten pokazywał, że nie sposób wygrać z Kwaśniewskim.
Kampania wyborcza przebiegała w niekorzystnym dla kandydata AWS klimacie społeczno-politycznym. w ciągu dwóch lat preferencje wyborców przesunęły się na lewo. Stąd wzrost notowań SLD i popularność Kwaśniewskiego.
Startując do kampanii wyborczej, Krzaklewski W odczuciu społecznym autoryzował reformy rządu Buzka. działania rządu zniechęciły do Akcji część twardego elektoratu prawicy. Krzaklewski stanął wobec karkołomnego zadania ochrony polityki swojego rządu i odzyskania zaufania swojego elektoratu. Do tego sposób, w jaki Krzaklewski został kandydatem AWS na prezydenta nie został uznany za prawomocny.
Olechowski miał istotną przewagę nad kandydatem AWS. Nie był obciążony skutkami polityki koalicji AWS - UW i miał niższy niż Krzaklewski "elektorat negatywny".
Krzaklewski wystartował do wyborów za późno, w sytuacji głębokiego kryzysu nastrojów społecznych i utraty połowy elektoratu przez jego "naturalną" bazę wyborczą. Wiadomo było, iż Krzaklewski "źle wypada w mediach", porównawcze badania pokazywały skalę tego problemu, zwłaszcza na tle wizerunków jego kontrkandydatów. Badania wskazywały, iż zarówno Kwaśniewski, jak i Olechowski mieli pozytywny i spójny wizerunek "polityków z dużą klasą i obyciem".
Wyniki badań uzmysłowiły sztabowi skalę trudności w sformułowaniu wiarygodnej i skutecznej strategii kampanii. Powstawało pytanie, czy można wzmienić "fałszywą świadomość" wyborców w sytuacji negatywnego nastawienia mediów do Krzaklewskiego. wyborcy czerpali informację o wyborach najczęściej z mediów otwarcie nieprzychylnych kandydatowi AWS. głównym źródłem informacji dla wyborców była TVP 1, RMF, "Gazeta Wyborcza".
Często spotykam się z zarzutem, iż kampania Krzaklewskiego ograniczyła się do zamknięcia kandydata w tradycyjnych okopach wartości religijnych i antykomunizmu. Jedynym gorącym tematem, w którym mogliśmy się odróżnić od Kwaśniewskiego, było uwłaszczenie. przekaz programowy wyrażony w haśle "Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim" nie był ukierunkowany na rozdrapywanie przeszłości.
"Taśmy prawdy", odkrywające nieznane oblicze Kwaśniewskiego, oraz uwłaszczenie, które robiło z Kwaśniewskiego stronę w ważnym konflikcie społecznym, to były dwa filary taktyki sztabu wyborczego. Trzecim miała być walka o prawdziwy wizerunek Krzaklewskiego. Taktyka ta zaczęła przynosić skutki dwa tygodnie przed wyborami. błędem było to, że "taśmy kaliskie" były emitowane w niepopularnym czasie bezpłatnych audycji wyborczych, a nie w płatnym czasie o najwyższej oglądalności, który rezerwowaliśmy na poprawę wizerunku kandydata AWS. "kampania prawdy" zdefiniowana publicznie jako "kampania negatywna", zadziałała. Jednak płatna kampania telewizyjna Krzaklewskiego okazała się nazbyt słaba.
w kampanii prezydenckiej Cel w postaci zintegrowania obozu Akcji Wyborczej Solidarność przed wyborami parlamentarnymi nie powiódł się.Powiodło się natomiast przywrócenie AWS i rządowi Akcji poparcia w jej naturalnym zapleczu społecznym. |
ORGANIZACJE POZARZĄDOWE
Dotacje budżetowe przesądzają o ich bycie
Przyciąganie polityczne
ELIZA OLCZYK
Organizacje pozarządowe w Polsce nie mają łatwego życia. Zbieranie pieniędzy od sponsorów idzie opornie, zarabianie pieniędzy jeszcze trudniej, a dotacje budżetowe zależą nie od programu działania, nie od osiągnięć, tylko od... koniunktury politycznej. Tak się bowiem utarło, że rządy preferują organizacje bliskie sobie ideologicznie, choć nie tym kryterium powinny się kierować.
W Polsce istnieją tysiące organizacji pozarządowych (jak nazwa wskazuje działających poza obszarem zainteresowania administracji rządowej) zajmujących się najróżniejszymi sprawami. Są organizacje propagujące naturalny poród i karmienie piersią, są stowarzyszenia chorych na autyzm, są organizacje wspierające rozwój samorządów i małych przedsiębiorstw, kształcące liderów, organizujące kursy asertywnego zachowania, nauczające bezrobotnych aktywnego poszukiwania pracy itd.
Elektorat zorganizowany
Nie ma chyba dziedziny życia, w której nie działałaby organizacja pozarządowa służąca ludziom radą i pomocą. Działalność organizacji pozarządowych jest cechą społeczeństwa demokratycznego, które organizuje się w grupy dla realizacji konkretnych celów. Taki zorganizowany elektorat jest łakomym kąskiem dla partii politycznych.
Coraz wyraźniej widać wciąganie organizacji pozarządowych w orbitę wpływów partii politycznych. Najłatwiej prześledzić to na przykładzie dwóch największych ugrupowań politycznych - Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Akcji Wyborczej Solidarność. Zarówno Sojusz, jak i Akcja mają swoich faworytów. Do AWS przylgnęły ruchy obrony życia oraz najróżniejsze organizacje katolickie. SLD wciąga w swoją orbitę organizacje feministyczne oraz działające na rzecz neutralności światopoglądowej państwa. Sojusz popiera Zrzeszenie Studentów Polskich i Związek Harcerstwa Polskiego, AWS - Niezależne Zrzeszenie Studentów i Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej. Są organizacje kombatanckie sympatyzujące z AWS i sympatyzujące z SLD. Tak więc, już na pierwszy rzut oka widać, że oba ugrupowania stanowią jednakowy magnes dla organizacji pozarządowych. Mechanizmy przyciągania są różne, ale najważniejszy z nich to pieniądze, a raczej ich brak. Dotacje budżetowe często bowiem przesądzają o być albo nie być organizacji pozarządowych.
Wczoraj wy, dzisiaj inni
Faworyzowanie jednych organizacji, a pomijanie drugich przy rozdziale publicznych środków zostało nagłośnione w ubiegłym roku, gdy niektóre organizacje pozarządowe zaczęły uskarżać się w prasie, że nie dostały dotacji z budżetu państwa na działalność. Podobne praktyki nie rozpoczęły się jednak przed rokiem, lecz znacznie wcześniej.
Prawo stanowi, że rząd może zlecać organizacjom pozarządowym zadania do realizacji i przekazywać na to pieniądze podatników. Rzecz polega na tym, że organizacji pozarządowych jest znacznie więcej niż pieniędzy budżetowych, i tu właśnie pojawia się miejsce na sympatie polityczne.
W ubiegłym roku część organizacji pozarządowych publicznie protestowała przeciwko obcięciu dotacji rządowych na zadania zlecone. Poszkodowany czuł się m.in. Związek Harcerstwa Polskiego, od lat organizujący wypoczynek dzieci i młodzieży, który jeszcze późną wiosną nie wiedział, czy dostanie pieniądze na ten cel, czy też nie.
Pieniądze na dofinansowanie wypoczynku dzieci (i nie tylko) przyznawała komisja powołana wspólnie przez MEN i pełnomocnika rządu ds. rodziny. Przyjęte kryteria były mgliste, a wszelkie pretensje zbywano oświadczając, że jest wiele organizacji, które prowadzą podobną działalność, a każda ma prawo do pieniędzy budżetowych. ZHP, który narzekał, że brakuje mu środków na zorganizowanie obozów dla młodzieży, słyszał w odpowiedzi, że w latach 1993 - 1997 (a więc w okresie rządów SLD - PSL) dostawał dużo pieniędzy, a konkurencyjny ZHR mało. Nie trudno odgadnąć, że od momentu gdy władzę przejęła koalicja AWS - UW ma być odwrotnie, ZHR dostanie dużo, a ZHP mało.
Katoliczki po feministkach
Najwięcej skarg od organizacji pozarządowych, które czuły się dyskryminowane przez administrację rządową, dotyczyło działalności ministra Kazimierza Kapery, byłego pełnomocnika rządu ds. rodziny. O uchylanie się od współpracy oskarżały go przede wszystkim feministyczne organizacje. Minister Kapera rozwiązał Forum Organizacji Pozarządowych, odsuwając od współpracy wszelkie niekatolickie organizacje, za to chętnie współpracował np. z Forum Kobiet Polskich, zrzeszającym przede wszystkim stowarzyszenia katolickie i duszpasterstwa.
Poglądy ministra Kapery znajdowały odzwierciedlenie w wielu jego działaniach - pełnomocnik rządu ds. rodziny anulował m.in. wyniki konkursu na prowadzenie ośrodków pomocy dla kobiet będących ofiarami przemocy rodzinnej i rozpisał nowy konkurs. Nie trudno zgadnąć, że wygrały go w dużej części organizacje katolickie. Niekoniecznie lepsze od poprzednich, wyłonionych w drodze konkursu, ale niekoniecznie też gorsze - po prostu, o słusznej orientacji politycznej. Biuro pełnomocnika ds. rodziny tłumaczyło się wówczas, że konkurs został powtórzony ze względu na zarzuty Departamentu Kontroli dotyczące sposobu organizacji poprzedniego konkursu (w protokole z posiedzenia komisji nie umieszczono informacji o jej składzie, o dacie i miejscu posiedzenia, o regulaminie oraz o kryteriach wedle, których był rozstrzygnięty) oraz z powodu presji ze strony organizacji pozarządowych, które prowadzą podobną działalność, a zostały pominięte w konkursie.
Poprzedniczka ministra Kapery, Jolanta Banach, pełnomocniczka rządu ds. rodziny i kobiet w rządach Józefa Oleksego i Włodzimierza Cimoszewicza, na odmianę współpracowała głównie z organizacjami feministycznymi. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że minister Banach próbowała współpracować z organizacjami katolickimi, jednak z powodu różnicy poglądów owa współpraca zwykle szybko się kończyła. Organizacje katolickie niejednokrotnie protestowały przeciwko popieraniu przez minister Banach jednej opcji światopoglądowej.
Mechanizm jest więc prosty - kto miał poczucie krzywdy, za czasów koalicji SLD - PSL przystał do AWS. Kto czuje się dyskryminowany przez rząd Jerzego Buzka, zwraca się w kierunku SLD.
Kuszeni przez SLD
Sojusz nie czeka zresztą, aby niezadowoleni przyszli się poskarżyć. Politycy SLD zachęcali kilka miesięcy temu organizacje pozarządowe do utworzenia wspólnej koalicji antyrządowej. W kwietniu SLD wysłał do organizacji pozarządowych list zawierający propozycję współpracy przy tworzeniu alternatywnego programu "obejmującego najważniejsze dziedziny życia" w ramach forum opozycyjnego "Można inaczej".
- Klub Parlamentarny SLD oferuje państwu swoje możliwości parlamentarne, organizacyjne i intelektualne przy tworzeniu takiego programu - czytamy w liście skierowanym do jednej z organizacji.
W ten sposób w krąg polityki wciąganych jest coraz więcej organizacji pozarządowych.
Te natomiast, które nie są zainteresowane upolitycznianiem swojej działalności, dryfują bezradnie, próbując znaleźć dla siebie niszę. Liga Kobiet Polskich należy do tych organizacji, które czują się dyskryminowane przez obecny rząd, konnkretnie przez byłego pełnomocnika ds. rodziny Kazimierza Kaperę. Zarazem jednak nie bardzo chce zasilić szeregi sympatyków SLD.
Być może taka postawa wynika z tego, że szefowa Ligi jest wiceprzewodniczącą Unii Pracy, a być może Liga uważa, że apolityczność jest niezbędna w jej działalności.
Bez względu na przyczyny Liga Kobiet Polskich, choć kuszona przez SLD, zdystansowała się do propozycji utworzenia wspólnego antyrządowego frontu. Zarazem zarząd LKP zwrócił się do premiera z prośbą, by rząd "nie upolityczniał organizacji społecznych i nie dyskryminował tych, które inaczej niż oficjalna polityka obecnej koalicji patrzą na problemy kobiet i rodziny".
- Organizacja nasza jest pomijana przy opiniowaniu czy konsultowaniu ważnych kwestii społecznych dotyczących rodziny, jest to przykład dyskryminowania jednej z największych organizacji pozarządowych, która swoją misję formułuje odmiennie od politycznych deklaracji obecnie rządzącej koalicji. Liczymy na to, że pan premier zechce podjąć interwencję w tej ważnej kwestii - czytamy w liście do szefa rządu.
W odpowiedzi Jerzy Widzyk z Kancelarii Premiera napisał do Ligi Kobiet Polskich: "mam nadzieję, że przekonanie o potrzebie wspólnej odpowiedzialności za losy kraju pozwoli na dalszą owocną współpracę Ligi Kobiet Polskich z przedstawicielami władz centralnych i terenowych".
Minister Widzyk postanowił zignorować postawione w liście zarzuty. W każdym razie, na pewno nie zamierza wnikać w problemy organizacji pozarządowych ani też nie jest zwolennikiem zmian obecnej polityki administracji rządowej wobec nich. Organizacje sympatyzujące z SLD zapewne pocieszają się, że przypuszczalnie za dwa lata zmieni się ekipa rządząca i wtedy powetują sobie chude lata pod rządami AWS - UW. I tak wahadło będzie się wychylało - raz na lewo, raz na prawo. | Organizacje pozarządowe w Polsce nie mają łatwego życia. dotacje budżetowe zależą od... koniunktury politycznej. Do AWS przylgnęły ruchy obrony życia oraz organizacje katolickie. SLD wciąga w orbitę organizacje feministyczne oraz działające na rzecz neutralności światopoglądowej państwa. Dotacje budżetowe przesądzają o być albo nie być organizacji pozarządowych. Minister Widzyk nie jest zwolennikiem zmian obecnej polityki administracji rządowej wobec nich. |
Najważniejszymi sprawami politycznymi w najbliższych 12 miesiącach będzie dla Polski kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z Unią Europejską
Rok Tygrysa
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
KAZIMIERZ DZIEWANOWSKI
Rozpoczął się rok 1998 - w chińskim kalendarzu Rok Tygrysa. Zaczęło się też coś, co można by nazwać - na podobieństwo papuziej, kurzej czy krowiej - chorobą tygrysią. Wywołuje ona wstrząsy i niepokój na całym świecie: na Wall Street, na polskiej giełdzie, w londyńskim City, w niemieckim Bundesbanku, w Tokio. Nie jest to choroba wirusowa, ale jest zaraźliwa.
Rok 1998. Jaki będzie? Oczywiście nikt tego nie wie, ale wielu publicystów na świecie sądzi, że będzie miał rozstrzygające znaczenie dla wielu zasadniczych kwestii w kluczowych rejonach świata.
Czy kryzys będzie zaraźliwy?
Zacznijmy od chleba, czyli od gospodarki. W tej dziedzinie rok 1998 powinien odpowiedzieć na kilka pytań o ogromnej wadze. Po pierwsze: Czy kryzys finansowy, jaki dotknął wschodnioazjatyckie "tygrysy", przeminie i okaże się nieprzyjemnym wspomnieniem bez większych konsekwencji, czy też doprowadzi do zapaści o zasięgu światowym? W tej chwili możliwe jest i jedno, i drugie. Możliwe jest przeniesienie choroby do Europy. Sytuacja gospodarcza w tak ważnych krajach jak Niemcy i Francja jest skomplikowana i nie można jej uznać za krzepiącą. W lecie 1997 r. zebrała się nawet konferencja wybitnych amerykańskich i niemieckich ekspertów gospodarczych, podczas której wylansowano nieoczekiwaną nazwę dla Niemiec i Francji: "kraje cofające się w rozwoju". Francja ze swymi problemami socjalnymi i roszczeniową postawą społeczeństwa od dawna budzi obawy, ale nazwanie "niemieckiej lokomotywy" krajem cofającym się jest czymś nowym.
Odpowiedź na pytanie, czy kryzys wschodnioazjatycki okaże się zaraźliwy, będzie ważna dla innej kluczowej kwestii roku 1998: losów waluty europejskiej. Euro ma być wprowadzone 1 stycznia 1999 r. Dziś spora liczba krajów Unii Europejskiej (w tym Niemcy i Francja) jest zdecydowana dotrzymać terminu. Jednak rozszerzenie kryzysu mogłoby poważnie temu zagrozić. Inaczej mówiąc, euro urodzi się, jeżeli "choroba tygrysia" nie okaże się zaraźliwa.
Chcieliśmy dobrze, wyszło jak zwykle
Następnym problemem roku 1998 jest gospodarka rosyjska. Wciąż nie potrafi ona wejść na drogę normalnego wzrostu, choć spodziewano się tego w roku 1997. "Economist" przypomniał z tej okazji posępne stwierdzenie premiera Czernomyrdina, wypowiedziane już trzy lata temu: "Spodziewaliśmy się poprawy, ale wszystko potoczyło się jak zwykle".
W roku 1998 kwestia owej poprawy (lub jej braku) nabierze jeszcze głębszego znaczenia. W prasie zachodniej (pisał o tym między innymi właśnie "Economist") podkreśla się, że banki i biznes świata rozwiniętego wykazują coraz większą niecierpliwość wobec Rosji. Potencjalne możliwości rynku rosyjskiego są oceniane wysoko i nie brakuje chętnych, którzy chcieliby tam inwestować. Ale dotychczasowe doświadczenia były zniechęcające.
Jest tego wiele przyczyn. Po pierwsze: brak przejrzystego ustawodawstwa finansowo-podatkowego i obezwładniająca biurokracja. Po drugie: brak stabilizacji politycznej, niepewny stan zdrowia prezydenta Jelcyna, obawy przed zaburzeniami, które mogłyby ugodzić w inwestorów (zwłaszcza strach przed ewentualnym objęciem władzy przez komunistów i nacjonalistów). Po trzecie: wysoki poziom przestępczości. Po czwarte: brak wiary w stabilność waluty, wynikający z niesprawności systemu bankowego, niemożności skutecznego ściągania podatków, z ogromnych rozmiarów szarej strefy gospodarczej. Po piąte: zadłużenie zagraniczne i wyciekanie na prywatne konta za granicą kapitałów, które miały być przeznaczone na restrukturyzację gospodarki.
To wszystko sprawia, że wielkie firmy zachodnie zachowują wprawdzie w Rosji (najczęściej w Moskwie) swe przyczółki, jednak powstrzymują się przed inwestycjami na znaczącą skalę.
Jeżeli rok 1998 nie przyniesie przełomu, a przynajmniej wyraźnej poprawy, nasili się pewne zjawisko, które już obecnie rodzi obawy rosyjskiej klasy politycznej. Otóż wielki kapitał zachodni, zwłaszcza amerykański, wykazuje rosnące zainteresowanie tymi republikami postradzieckimi, które dysponują bogactwami naturalnymi, przede wszystkim zaś ropą naftową i gazem. Już w roku 1997 wkroczył tam na poważną skalę i to zarówno z poszukiwaniami naftowymi, jak i budową rurociągów. Zapewne w roku 1998 prace (i inwestycje) zostaną przyśpieszone. Jeśli więc Rosja nie zintensyfikuje reform i nie zanotuje poważniejszego wzrostu gospodarczego - wtedy stanie w obliczu marginalizacji. Inwestorzy zagraniczni zmienią kierunek swych zainteresowań. Może to dotyczyć nie tylko republik WNP, ale i rosyjskiego regionu dalekowschodniego; takie zaś republiki jak Azerbejdżan, czy Kazachstan po jakimś czasie wyprzedzą Rosję pod względem poziomu dochodu narodowego i poziomu życia. To zaś musiałoby spowodować nasilenie tendencji odśrodkowych wewnątrz samej Federacji Rosyjskiej.
W ostatnich latach swego istnienia ZSRR doświadczał dramatycznego spadku produkcji naftowej. Spadła ona niemal o jedną trzecią, a kryzys był tak dotkliwy, że ograniczono komunikację lotniczą, armia przeżywała wielkie trudności w Afganistanie, natomiast o rozwoju motoryzacji w ogóle nie mogło być mowy. Dziś wkroczenie zachodniej technologii i kapitału zmieniło sytuację jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Trwają dyskusje na temat nowych złóż i trasy nowych rurociągów. Trudno o lepszą ilustrację niewydolności gospodarki komunistycznej.
Wspomniany tu już "Economist", w numerze specjalnym poświęconym perspektywom gospodarczym w roku 1998, zwraca też uwagę na inne zjawisko dotyczące Rosji. Przewiduje mianowicie w 1998 roku pięćdziesięcioprocentowy wzrost eksportu rosyjskiej broni, zwłaszcza samolotów MiG i Suchoj, sprzedawanych Chinom, Indiom i innym krajom azjatyckim. Ale i to ma swoje ograniczenia. Rosja wciąż zbywa produkty, których technologie zostały opracowane przed upadkiem ZSRR, nie ma zaś środków na nowe badania. Przewidywany boom eksportowy nie potrwa więc długo. Słabością rosyjską w tej dziedzinie jest również kiepska jakość obsługi gwarancyjnej, złe zaopatrzenie w części, itd.
Kwestia brudnego mleka
Trudności w stawieniu czoła konkurencji zagranicznej to zresztą nie tylko problem rosyjski. Również polski. Przykład polskich mleczarni i produkowanego przez nie mleka pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać prawdziwej rywalizacji międzynarodowej.
Warto tu zwrócić uwagę na dość charakterystyczną polską reakcję na tę sprawę. Od razu podniosły się głosy, że Europa chce zniszczyć nasze rolnictwo, a nawet pozbawić nas tożsamości narodowej. Jeżeli jednak nasza tożsamość polegałaby na piciu brudnego mleka, to pijmy je sobie nadal, ale nie liczmy, że uda nam się sprzedać je za granicą. Zagranicznym klientom nie zależy bowiem na naszej tożsamości, tylko na zdrowych produktach. Na tym samym powinno zresztą zależeć również rodzicom polskich dzieci.
Myślę, że w roku 1998 możemy się natknąć na więcej podobnych problemów. Będzie tak, mimo że niektórym naszym ekonomistom i politykom wydaje się, że to my możemy stawiać Unii warunki. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zostaniemy sami z brudnym mlekiem.
Istnieje natomiast inny problem - naprawdę trudny. To sprawa tak zwanego porozumienia z Schengen. Z jednej strony to rzecz wspaniała, o której przez kilkadziesiąt lat mogliśmy tylko marzyć: porozumienie w sprawie całkowitej swobody poruszania się wewnątrz Unii - bez wiz i kontroli paszportowych. Uczestnictwo w tym porozumieniu jest warunkiem przystąpienia do UE. Na jego mocy każdy obywatel kraju członkowskiego uzyskuje prawo swobodnego poruszania się na terenie UE, a także podjęcia pracy - jeśli ją znajdzie.
Istnieje jednak również świat zewnętrzny - i tu się zaczynają trudności. Mają z nimi nieustannie do czynienia Włosi z powodu Albańczyków, a ostatnio także Kurdów. Mają do czynienia Francuzi - głównie z powodu Algierczyków i innych mieszkańców Afryki. Mają kłopoty Niemcy, Anglicy, Skandynawowie. Teraz problem zaczynamy mieć również my.
Nadzieja w podróżach
Polska prowadziła dotąd otwartą i liberalną politykę wizową wobec swych wschodnich sąsiadów. Było to korzystne i dla nich, i dla nas. Przede wszystkim z przyczyn gospodarczych - wiadomo, że istnieje ożywiona i korzystna prywatna wymiana towarowa między naszymi krajami. Warszawski Stadion Dziesięciolecia plasuje się według oficjalnych danych w czołówce naszych przedsiębiorstw handlu zagranicznego i ma obroty rzędu kilku miliardów dolarów rocznie. Podobnie, choć może na mniejszą skalę (z wyjątkiem słynnego bazaru pod Łodzią), jest w wielu innych miejscach. Ale chodzi nie tylko o to.
Ogromne znaczenie ma polityczna wymowa tej otwartości. Rozprasza ona w znacznym stopniu pojawiające się na Wschodzie obawy związane z naszym przystąpieniem do NATO. Fakt, że do Polski przyjeżdża co roku parę milionów Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Rosjan, Gruzinów, Ormian, Kazachów i tak dalej, że handlują oni, pracują, nawiązują tysiące kontaktów - to wszystko ma wagę ogromną. Uśmierza lęki, ukazuje prawdziwy obraz Polski, skutecznie przeciwdziała nieprzychylnej nam propagandzie. Myślę, że ma to tak wielkie znaczenie, jakie miały i mają polskie podróże do Niemiec, USA, Francji, Wielkiej Brytanii.
Nieraz mówi się o mafii, praniu pieniędzy, kradzieżach. Te same argumenty spotyka się w Niemczech w odniesieniu do Polaków. W USA też można niejedno usłyszeć o ludziach z Polski, którzy nielegalnie pracują w Ameryce. Ale wszystko to jest drobiazgiem w porównaniu z ogromnymi korzyściami ekonomicznymi, politycznymi, psychologicznymi, jakie płyną z takiego ruchu między krajami. Nie ma wspanialszego czynnika stabilizującego aniżeli te podróże - jakże nieraz biedne i skromne, ale jakże dla wszystkich pożyteczne.
Niepotrzebne bariery
Lecz tu pojawia się problem Schengen. Jest rzeczą zrozumiałą, że Unia Europejska, znosząc wszelkie kontrole graniczne między państwami członkowskimi, musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych. Polska nie może się temu sprzeciwiać. Jednak Polska ma wszechstronny i sięgający daleko interes narodowy w popieraniu swobody podróży oraz zbliżenia z Zachodem i ze Wschodem. Co więcej, myślę, że na popieraniu tego polega coś w rodzaju polskiej misji.
Nie leży w naszym interesie odcięcie się barierą od Wschodu; ani w interesie Unii Europejskiej. Jakie więc znaleźć wyjście? Co zaproponować? Szczerze mówiąc - nie wiem, ale jestem pewny, że otwiera się tu przed nami szeroka niezbadana przestrzeń, którą powinniśmy spenetrować; znaleźć pomysł, który stanowiłby oryginalny polski wkład w przyszły kształt Unii. Zapewne trzeba znaleźć takie rozwiązanie, które wprowadzałoby co prawda pewną kontrolę ruchu, ale nie byłoby podobne do dawnego, sztywnego i nieprzyjaznego ludziom systemu wizowego. Nie oddawałoby decyzji w ręce obojętnych urzędników, nie zmuszało ludzi do udowodnienia przed wjazdem, że nie są bandytami, ani nie zmuszało ich do beznadziejnego czekania na łaskawe przyzwolenie. Budziłoby to wrogość, a my powinniśmy budować zaufanie.
I o tym trzeba dyskutować z Unią, bronić czystej idei współpracy europejskiej - również z tymi krajami, które nie są zaproszone do Unii. Nie należy natomiast bronić brudnego mleka.
Ważny marzec
Zacząłem od spraw gospodarczych, ale jak zawsze łączą się one ściśle z polityką. Najważniejszymi sprawami politycznymi w nadchodzącym roku będzie dla Polski właśnie kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z UE. Sprawa sojuszu jest już kwestią najbliższych tygodni. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to w marcu powinna zapaść decyzja w Senacie USA. Jeżeli dwie trzecie senatorów opowiedzą się za naszym bezpieczeństwem i włączeniem Polski do zachodniej organizacji obronnej - inne parlamenty członkowskie zapewne tę decyzję poprą. Gdyby tak się nie stało... Wydaje się jednak, że decyzja powinna być pozytywna.
Wiąże się to z drugim pytaniem politycznym Roku Tygrysa: z losem prezydentury Billa Clintona. Wielu publicystów w Ameryce pisze dziś o nim jako o prezydencie, który utracił energię i siłę przebicia. Ale ma on przecież przed sobą jeszcze trzy lata. I jest człowiekiem ambitnym. Rozszerzenie NATO, włączenie doń najsilniejszych demokracji Europy Środkowej (co nie znaczy, że nie mających problemów wewnętrznych), nadanie sojuszowi nowej roli Wielkiego Stabilizatora będzie osiągnięciem, które zapewni Clintonowi trwałe miejsce w historii. Jak mawiają Amerykanie: nic nie jest tak skuteczne jak sukces. Ale też nic tak skutecznie nie przekreśla polityka jak porażka. Myślę, że prezydent Clinton odniesie sukces.
Drugie wielkie pytanie polityczne wiąże się z rozwojem sytuacji w Rosji. Trzecie - z sytuacją w Chinach. Czwarte z Ukrainą. Piąte z Niemcami, nadchodzącymi wyborami, kanclerzem Kohlem. Szóste z islamem.
A reszta to sprawy gospodarcze, od których trzeba było zacząć. I na których na ogół się kończy. | Rozpoczął się rok 1998. Sytuacja gospodarcza w ważnych krajach jest skomplikowana. W prasie zachodniej podkreśla się, że banki i biznes świata rozwiniętego wykazują coraz większą niecierpliwość wobec Rosji. Jeśli Rosja nie zintensyfikuje reform - stanie w obliczu marginalizacji. Przykład polskich mleczarni pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać rywalizacji międzynarodowej.Istnieje problem porozumienia z Schengen. Polska prowadziła dotąd otwartą politykę wizową wobec wschodnich sąsiadów. Unia Europejska musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych.Polska ma interes w popieraniu zbliżenia ze Wschodem. Najważniejszymi sprawami politycznymi będzie dla Polski kwestia NATO i początek rokowań z UE. |
POGOŃ SZCZECIN
Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem
Gra o hipermarket
Gdy Rada Miasta zastanawiała się nad wprowadzeniem zakazu budowy wielkich sklepów, przed Urzędem Miejskim spotkały się dwie kontrmanifestacje: z jednej strony kupców wspomaganych przez mieszkańców Pogodna i działkowców, a z drugiej zagorzałych kibiców Pogoni.
FOT. MACIEJ PIĄSTA
MICHAŁ STANKIEWICZ
Chyba żadne wybory polityczne, lot szczecińskich kosmonautów na Marsa, a nawet pokonanie przez Pogoń Realu Madryt nie wzbudziłyby takich emocji, jakie towarzyszą w Szczecinie planom tureckiego biznesmena Sabriego Bekdasa, który chce zagospodarować tereny wokół miejskiego stadionu.
- Wstrzymuję finansowanie klubu, miasto nie wywiązuje się z umów - ogłosił tuż po zakończeniu rundy jesiennej zniecierpliwiony Sabri Bekdas, który od roku utrzymuje szczecińską Pogoń, lidera piłkarskiej I ligi. - To szantaż, widocznie Bekdasowi skończyły się pieniądze - odpowiadał mu za pośrednictwem mediów prezydent Szczecina Marek Koćmiel.
Od roku szczecińską opinię publiczną elektryzują wciąż nowe wiadomości z pola walki pomiędzy zwolennikami tureckiego inwestora i przeciwnikami proponowanej przez niego koncepcji zabudowy terenów wokół stadionu. Zasady rozgrywki są proste: turecki inwestor ponagla władze miasta, które nie radzą sobie ze sprawnym przekazywaniem wcześniej obiecanych gruntów. Bekdas co pewien czas wspomina o możliwości wycofania pieniędzy z Pogoni. Trwożą się wtedy działacze sportowi, złe wieści szarpią nerwy kibiców, a dziennikarze mają pełne ręce roboty.
Miłe złego początki
Początek był obiecujący. W listopadzie ubiegłego roku w Urzędzie Miejskim w Szczecinie władze miasta uroczyście podpisały umowę wstępną o zawiązaniu Sportowej Spółki Akcyjnej Pogoń. Dwa miesiące później, w dniu podpisania aktu notarialnego, spółka stała się faktem. Jej głównym udziałowcem była spółka Mat Trade należąca do Sabriego Bekdasa. Udziały otrzymały także Stowarzyszenie Sportowe Pogoń oraz gmina Szczecin.
Sympatycy piłki nożnej świętowali. Powody do zadowolenia miały też władze miasta. Trudno się dziwić - problem, jak utrzymać pierwszoligową Pogoń, piłkarską chlubę miasta i regionu, został prawie rozwiązany. Miasto od kilku lat poszukiwało inwestora. Propozycje składały różne firmy. Większość rozmów z różnych względów kończyła się fiaskiem. Przez pewien czas Pogonią interesował się Stanisław P., uchodzący za niezwykle bogatego mieszkańca jednej z podszczecińskich miejscowości, który - jak się później okazało - był zamieszany w największą w Polsce aferę z wyłudzaniem podatku VAT.
A co skłoniło Bekdasa do zainwestowania w Pogoń? Przede wszystkim propozycja pozyskania wielce atrakcyjnych gruntów położonych wokół stadionu, ulokowanego na Pogodnie, w jednej z najdroższych dzielnic willowych Szczecina. Inwestor mógłby tam wznieść obiekty sportowe, rekreacyjne i handlowe. Zarząd zaproponował dzierżawę nie tylko 8,5 ha gruntów użytkowanych obecnie przez Pogoń, ale również 10 ha pobliskich ogródków działkowych. Te plany gwarantują tureckiemu biznesmenowi, że nie pozostanie jedynie sportowym filantropem pomagającym z dobrego serca biednemu klubowi, ale osiągnie również konkretne zyski. Te ma zapewnić przede wszystkim hipermarket, jako część całego kompleksu.
Działki i wille
Plany zabudowy terenów wokół stadionu Pogoni wywołały jednak popłoch wśród mieszkańców Pogodna, byłej niemieckiej dzielnicy o charakterze willowo-parkowym. Sporą jej część zajmują pojedyncze domy, ogródki, wąskie uliczki, niekiedy brukowane, oraz skwerki i alejki. Obszar, na którym miałby powstać m.in. hipermarket, w planie zagospodarowania przestrzennego figuruje jako teren rekreacyjny, przylegający jednym bokiem do śródmieścia. Plany budowy kompleksu obiektów z dojazdami o dużej przepustowości wzbudziły sprzeciw nie tylko okolicznych mieszkańców, ale i sporej rzeszy sympatyków dawnego układu miasta. Tym bardziej że społeczności lokalnej stosunkowo niedawno udało się wywalczyć likwidację ogromnej giełdy samochodowej działającej co weekend na terenie Pogoni.
Do protestów mieszkańców przyłączyli się też użytkownicy ogródków działkowych, przeznaczonych do likwidacji w związku z inwestycją: - Właściciele, starsi ludzie, nie chcą się przenosić. To są działki pokoleniowe, ludzie są przyzwyczajeni do ziemi. Obawiają się zmian. Nie chcą od nowa sadzić drzew, budować altanek - mówi Edward Grabowski, sekretarz Okręgowego Zarządu Polskiego Związku Działkowców. - W tym miejscu jest 190 działek i mniej więcej tyle osób wraz z rodzinami napisało protest. A my mamy obowiązek bronić działkowców.
Przed władzami miasta stanęło więc trudne zadanie przekonania do inwestycji mieszkańców Pogodna, usunięcia działkowców, a potem doprowadzenia do zmiany planu zagospodarowania przestrzennego. Przeszkody zaczęły się jednak mnożyć.
Ultimatum po raz pierwszy
Pod koniec maja, a więc pół roku po założeniu spółki, zniecierpliwiony i zaniepokojony Sabri Bekdas po raz pierwszy publicznie postawił miastu ultimatum: - Albo zagwarantujecie mi działki, albo wycofuję pieniądze z Pogoni - oświadczył władzom miasta i dał im dwutygodniowy termin na załatwienie sprawy, wywołując popłoch wśród sympatyków klubu. Problem dotyczył zbyt wolnego - według niego - przekazywania obiecanych terenów pod inwestycje. Chodziło oczywiście o nieszczęsne ogródki działkowe.
- Pan prezes stawia sprawę jasno. Cała inwestycja musi być zaplanowana jako całość i wszystkie działki muszą być przekazane jednocześnie. Inwestycja będzie prowadzona w sposób rozsądny, zaplanowany, szybki i oszczędny, jeśli budowa będzie realizowana kompleksowo - mówi Bartłomiej Sochański, pełnomocnik SSA Pogoń. - Nie wyobrażamy sobie, by powstał jakiś jeden obiekt, później długo nic i potem następny. Wszystkie obiekty mają sobie służyć nawzajem.
Wszyscy pod urząd
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Bekdas postawił swoje pierwsze ultimatum, przeciwnicy inwestycji otrzymali wsparcie od kupców miejskich protestujących przeciw budowie hipermarketów w centrum miasta, m.in. obiektu Bekdasa. Kiedy Rada Miasta zastanawiała się nad wydaniem zakazu budowy wielkich sklepów, przed Urzędem Miejskim spotkały się dwie kontrmanifestacje: z jednej strony kupców wspomaganych przez mieszkańców Pogodna i działkowców, a z drugiej zagorzałych kibiców Pogoni. Ci ostatni, ubrani w barwy ukochanego klubu, zawiesili transparenty z napisem: "Pogoń naszym życiem", ustawili bębny używane podczas imprez piłkarskich i w ich rytm wznosili okrzyki.
- Do roboty! - wołała kilkusetosobowa rzesza w większości młodych mężczyzn do protestujących kupców.
- Nie jesteśmy przeciw Pogoni, ale chcemy pracy! - odpowiadali kupcy kibicom.
Ostatecznie Rada Miejska zastosowała rozwiązanie pośrednie - hipermarkety w mieście tak, ale jako wielopoziomowe centra handlowe i tylko w specjalnych strefach. Pogodno znalazło się wśród stref zakazanych, lecz uchwała może wejść w życie dopiero po zmianie planu zagospodarowania przestrzennego. Tak więc nie wstrzymano budowy hipermarketu na terenach Pogoni.
Kontrowersje
Mimo że majowa awantura zakończyła się porozumieniem, w myśl którego miasto zobowiązało się do przekazania zagwarantowanych spółce aktem notarialnym gruntów spornych do końca czerwca 2001 roku, kupcy nie dali za wygraną. Kontrowersje wzbudził jedenasty punkt owego porozumienia, zgodnie z którym miasto zobowiązuje się, że jeśli inwestor zasadnie uzna, iż realizacja porozumienia jest zagrożona, to Zarząd Miasta wystąpi do Rady Miasta o bezprzetargowe zbycie terenu Pogoni, ale bez ogródków działkowych. Jeśli Rada Miasta nie wyrazi na to zgody, spółka dalej będzie dzierżawić grunty, a co więcej - będzie już mogła na nich postawić dowolne obiekty.
W tej sytuacji prokuratura po złożeniu przez kupców zawiadomienia o przestępstwie wszczęła śledztwo. Zarzut kupców brzmi: przekroczenie uprawnień przez zarząd i pogwałcenie interesów majątkowych miasta.
- Kupcy złożyli wniosek, ale pani prokurator ma problem ze stwierdzeniem, o co w nim chodzi, bo ja na przykład nie mogłem się od niej dowiedzieć, jakie są zarzuty - komentuje prezydent Koćmiel. - Cała treść punktu jedenastego jest zależna od pierwszego zdania, które mówi o uznaniu za zasadne zagrożenia niewykonania porozumienia. A do tego nie dojdzie, ponieważ na sesji w dniu 18 grudnia na porządku dziennym stają dwie uchwały: jedna o zmianach w planie zagospodarowania przestrzennego terenów okołostadionowych i druga o zgodzie Rady na dzierżawę terenów działkowych. Czyli 18 grudnia wieczorem prawdopodobnie, bo takie jest działanie Zarządu i Komisji Rady Miasta oraz większości w Radzie Miasta, będziemy mieli sytuację, w której nie ma zastosowania punkt jedenasty.
Drugie ultimatum Bekdasa
W listopadzie wybuchła kolejna awantura. SSA Pogoń wydała decyzję o wstrzymaniu finansowania klubu. Na łamach prasy lokalnej Bekdas rozważał nawet wycofanie się ze Szczecina. Powód - ten sam co poprzednio - zbyt wolne działania władz miasta przy przekazaniu gruntów spółce. Wiadomość znów zatrwożyła kibiców klubu i działaczy sportowych. Lokalne media zaatakowały zarząd za opieszałość. Władze miasta poczuły się szantażowane.
- To jest szantaż. Nie boję się użyć tego określenia - mówi prezydent. - I na to są dwie teorie. Jedna, że Sabri Bekdas ma złych doradców, druga, że stało się coś, o czym nie wiemy, mianowicie, że są jakieś problemy finansowe - komentuje prezydent i dodaje: - Rozumiem zdenerwowanie pana Bekdasa, wiem, że utrzymanie drużyny pierwszoligowej kosztuje, i widzę, że to wytrawny gracz, bo nie przypadkiem zaczął mówić o zaprzestaniu finansowania, kiedy to niczym nie groziło, ponieważ skończył się sezon piłkarski. To była także gra medialna, w którą myśmy nie dali się wpuścić jako Zarząd Miasta, natomiast uczuliło nas to, że pan Bekdas może jeszcze kiedyś zmienić zdanie, i dlatego na pewno będziemy bardzo ostrożni i bardzo wyczuleni na wszystkie zapisy w umowie dzierżawy.
- Spółka Mat Trade postanowiła wstrzymać finansowanie, uzasadniając to niewykonywaniem świadczenia wzajemnego przez drugiego akcjonariusza, czyli miasto Szczecin - odpowiada Bartłomiej Sochański. - Strony umówiły się, że miasto przeniesie na spółkę na korzystnych warunkach trzydziestoletnią dzierżawę gruntu wokół stadionu i umożliwi inwestowanie. To się do dzisiaj nie stało. Włożyliśmy w tę spółkę 16,5 mln zł, przy czym 12,5 mln to żywa gotówka z Mat Trade, a 4 mln zł kredyt zaciągnięty pod gwarancje przedsiębiorstw grupy kapitałowej pana Bekdasa.
Kolejna awantura skończyła się kolejnymi negocjacjami.
Zadecydują radni
Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem. Jedną o tym, czy przekazać spółce tereny w trzydziestoletnią dzierżawę, i drugą, czy zmienić plan zagospodarowania przestrzennego. Na razie władzom udało się dogadać z działkowcami, którym zaproponowały w zamian za ogródki przy Pogoni obszar na Wyspie Puckiej o powierzchni 35 ha. Pojawiły się jednak nowe obawy.
- Radni tworzą rozmaite teorie, które znajdują posłuch. Mówi się o tym, że Sabri Bekdas zamierza wybudować sklep i nic więcej go nie interesuje. To nieprawda, a jeżeli chodzi o gwarancję, to jest cała koncepcja uzgodniona między stronami. Mniej niż 40 procent powierzchni ma być przeznaczonych na handel, więcej niż 60 procent na rekreację - zapewnia Sochański.
- To jest też moja troska, będę chciał, żeby po inwestycji komercyjnej była inwestycja sportowa, dlatego prawdziwa umowa, warunki, harmonogram rzeczowy i czasowy będą główną treścią umowy dzierżawy trzydziestoletniej - mówi prezydent Koćmiel. - Chcemy, by zostały spisane bardzo szczegółowe terminarze, jaka inwestycja i kiedy będzie realizowana włącznie do ostatniej, bo głównym interesem miasta jest wybudowanie tam centrum sportowo-rekreacyjnego, a inwestor nie ukrywa, że dla niego najważniejszy jest ośrodek handlowy.
Wstrzymuję finansowanie klubu, miasto nie wywiązuje się z umów - ogłosił tuż po zakończeniu rundy jesiennej zniecierpliwiony Sabri Bekdas, turecki biznesmen, który od roku utrzymuje szczecińską Pogoń, lidera piłkarskiej I ligi. - To szantaż, widocznie Bekdasowi skończyły się pieniądze - odpowiadał mu za pośrednictwem mediów prezydent Szczecina Marek Koćmiel. | - Wstrzymuję finansowanie klubu, miasto nie wywiązuje się z umów - ogłosił Sabri Bekdas, który od roku utrzymuje szczecińską Pogoń.
Od roku szczecińską opinię publiczną elektryzują wciąż nowe wiadomości z pola walki pomiędzy zwolennikami tureckiego inwestora i przeciwnikami proponowanej przez niego koncepcji zabudowy terenów wokół stadionu. Zasady rozgrywki są proste: turecki inwestor ponagla władze miasta, które nie radzą sobie ze sprawnym przekazywaniem wcześniej obiecanych gruntów. Bekdas co pewien czas wspomina o możliwości wycofania pieniędzy z Pogoni. Trwożą się wtedy działacze sportowi, złe wieści szarpią nerwy kibiców, a dziennikarze mają pełne ręce roboty.
Początek był obiecujący. Miasto od kilku lat poszukiwało inwestora. A co skłoniło Bekdasa do zainwestowania w Pogoń? Przede wszystkim propozycja pozyskania wielce atrakcyjnych gruntów położonych wokół stadionu, ulokowanego na Pogodnie, w jednej z najdroższych dzielnic willowych Szczecina. gwarantują tureckiemu biznesmenowi, że nie pozostanie jedynie sportowym filantropem pomagającym z dobrego serca biednemu klubowi, ale osiągnie również konkretne zyski. Te ma zapewnić przede wszystkim hipermarket, jako część całego kompleksu.Plany budowy kompleksu obiektów z dojazdami o dużej przepustowości wzbudziły sprzeciw nie tylko okolicznych mieszkańców, ale i sporej rzeszy sympatyków dawnego układu miasta. Do protestów mieszkańców przyłączyli się też użytkownicy ogródków działkowych, przeznaczonych do likwidacji w związku z inwestycją. Przed władzami miasta stanęło więc trudne zadanie przekonania do inwestycji mieszkańców Pogodna, usunięcia działkowców, a potem doprowadzenia do zmiany planu zagospodarowania przestrzennego. Przeszkody zaczęły się jednak mnożyć.Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Bekdas postawił swoje pierwsze ultimatum, przeciwnicy inwestycji otrzymali wsparcie od kupców miejskich protestujących przeciw budowie hipermarketów w centrum miasta, m.in. obiektu Bekdasa. Ostatecznie Rada Miejska zastosowała rozwiązanie pośrednie - hipermarkety w mieście tak, ale jako wielopoziomowe centra handlowe i tylko w specjalnych strefach. Pogodno znalazło się wśród stref zakazanych, lecz uchwała może wejść w życie dopiero po zmianie planu zagospodarowania przestrzennego. Tak więc nie wstrzymano budowy hipermarketu na terenach Pogoni.
Kontrowersje wzbudził jedenasty punkt porozumienia. Zarzut kupców brzmi: przekroczenie uprawnień przez zarząd i pogwałcenie interesów majątkowych miasta.
W listopadzie wybuchła kolejna awantura. Kolejna awantura skończyła się kolejnymi negocjacjami.
Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem. |
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń
Kłamcy w pułapce
PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI
Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków.
Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo.
Usta prawdy
Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami.
Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc.
Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy.
"FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych.
Stres oszusta
Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona.
Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw".
"Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających.
Coraz bliżej pewności
W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi.
Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali.
Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację.
Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie.
Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. -
Podręczny poligraf
Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet.
Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem.
Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57.
Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW
Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc.
Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu. | Według naukowców wystarczy słuchać, jak ludzie mówią, aby wykryć kłamstwo.Do testowania prawdomówności służy wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Rejestruje on reakcje organizmu zmieniające się pod wpływem stresu, wywołanego kłamstwem. Wyniki badania nie są stuprocentowo pewne.Nowe metody wykorzystują analizę nieświadomych zmian głosu lub mimiki, które zachodzą kiedy badany mówi nieprawdę. Wykorzystywane jest też badanie rezonansem magnetycznym a także badania nad ciałem migdałowatym. Opracowano programy komputerowe, sprawdzające prawdomówność.Poligraf jest wykorzystywany do celów operacyjnych przez wojsko i policję.Niektóre firmy badają poligrafem pracowników. |
REPORTAŻ
Krakowski Kazimierz - żydowska dzielnica bez Żydów, przywrócona do życia przez Polaków - stał się miejscem modnym, odwiedzanym licznie przez turystów
Otwarły się niewidzialne bramy
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę.
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
JERZY SADECKI
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy. Fascynuje, przyciąga turystów, dla których powstaje coraz więcej nastrojowych knajpek, niedużych hotelików. Jeszcze nie tak dawno zapomniany, staje się obecnie Kazimierz drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa.
Gdy pytać, co tak naprawdę ożywiło na wpół umarłą dzielnicę Kazimierz, najczęściej wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej. - Z Kazimierzem jest tak jak z kulturą żydowską, która przez prawie pół wieku była u nas tabu, czymś zupełnie niedostępnym, zamkniętym i tajemniczym. A nagle ożyła i fascynuje - mówi Krzysztof Gierat, który wraz z Januszem Makuchem wymyślił i prowadzi Festiwal Kultury Żydowskiej. Pierwsza, jeszcze bardzo skromna jego edycja z udziałem tylko miejscowych wykonawców, odbyła się w 1988 roku. Po dwunastu latach festiwal jest imprezą potężną, niebywale popularną. Przyjeżdżają na nią chętnie najlepsi na świecie muzycy żydowscy. Co roku Żydzi z wielu krajów ramię przy ramieniu z Polakami tańczą i śpiewają na ulicy Szerokiej w rytm klezmerskich kapeli.
Krzysztof Gierat wspomina, że jako student mieszkał na stancji na Kazimierzu. W dzielnicy ruder, spisanej na straty, z oknami obitymi dechami. Niedostępnej. - Trudno dziś w to uwierzyć, ale przez te wszystkie lata nigdy nie wszedłem do synagogi. Pierwszy raz znalazłem się w niej dopiero podczas naszego festiwalu - wyznaje Krzysztof Gierat. Bo najważniejszą siłą Festiwalu Kultury Żydowskiej jest chyba to, że nie tylko wyciągnął na wierzch zapomniane zwyczaje i sztukę żydowską oraz stworzył na nie modę i swego rodzaju snobizm, ale także otworzył niewidzialne bramy tej zamkniętej przez prawie pół wieku dzielnicy.
Zapomniany, bez Żydów
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę. Mieli liczne bożnice i domy modlitwy, mieszkali tu wielcy i mądrzy rabini. Kazimierz przez całe wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa.
W jesieni 1939 roku w Krakowie żyło 68 tysięcy Żydów. Gdy w 1945 roku zrobiono ich spis, znalazło się w nim trzy tysiące nazwisk. Dziś gmina wyznaniowa żydowska w Krakowie zrzesza zaledwie 176 współwyznawców. Na palcach jednej ręki można policzyć rodziny żydowskie mieszkające dziś na stałe w żydowskiej dzielnicy Kazimierz.
Za sprawą zbrodniczego holokaustu zniknęli stąd Żydzi. Po wojnie Kazimierz pozostał pustynią, martwym miastem skazanym na zapomnienie. Mógł być co najwyżej egzotycznym plenerem dla fotografików i filmowców. Gdy kręcono tu efektowną scenę pożaru do filmu "Noce i dnie", poszło z dymem kilka zabytkowych budowli. Popadły w ruinę nieremontowane kamienice, dewastowane także przez ludzi marginesu społecznego, dla których Kazimierz miał być odpowiednim miejscem zamieszkania.
Pokazany światu przez Spielberga
Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego głośnego filmu "Lista Schindlera". Fascynacją klimatami Kazimierza zaraził wielu krakowian, ale przede wszystkim pokazał tę dzielnicę całemu światu. - Nagle pojawiło się mnóstwo turystów, którzy chcieli oglądać miejsca z "Listy Schindlera" - opowiada Zdzisław Leś, który z końcem 1992 roku założył na Kazimierzu księgarnię specjalizującą się w tematyce żydowskiej. Aby sprostać wymaganiom zagranicznych turystów, Leś wydał specjalny przewodnik po schindlerowskich miejscach, przeszkolił przewodników, uruchomił mikrobusy do obwożenia po całej trasie: od Kazimierza przez dawny zakład emalierski Schindlera, po obóz w Płaszowie i wzgórze Lasoty, z którego - według Spielberga - Schindler oglądał scenę likwidacji krakowskiego getta, co spowodowało jego wewnętrzną przemianę i postanowienie uratowania przed zagładą jak największej grupy Żydów.
W listopadzie 1993 za pieniądze Kongresu USA w zdewastowanym domu modlitwy B'nei Emuna na rogu ul. Rabina Meiselsa i placu Nowego, otwarte zostało starannie urządzone Centrum Kultury Żydowskiej, prowadzone przez Polaków.
Od razu bardzo silnie wpisało się w życie kulturalne i artystyczne Krakowa. Stało się placówką, do której trzeba i warto zaglądać. Jak obliczono, do maja tego roku miało tu już miejsce dwa tysiące różnorakich "zdarzeń programowych"- wykładów, wystaw, spotkań, promocji książek, koncertów itp. - Naszym głównym zadaniem jest demitologizowanie obrazu Żyda w oczach społeczeństwa polskiego oraz zdemitologizowanie obrazu Polaka w oczach Żydów - tak w największym skrócie mówi o misji CKŻ Joachim Russek, dyrektor Fundacji Judaica.
- Najbardziej fascynujące w historii rozbudzenia Kazimierza jest to, że stało się tak za sprawą inicjatywy obywatelskiej. Złudzeniem wszak okazały się oczekiwania z początku lat dziewięćdziesiątych, że przyjadą tu z pieniędzmi bogaci Żydzi i odbudują, ożywią Kazimierz. Gospodarzami żydowskiego Kazimierza bez Żydów stali się przede wszystkim Polacy. To ich pomysłowość, zapał, fascynacja żydowską kulturą sprawiły, że dzielnica na nowo pulsuje życiem, dostarcza tylu przeżyć i emocji turystom - twierdzi Joachim Russek.
- Wprawdzie wraz z Edynburgiem Kraków przygotował kilka lat temu program rewitalizacji Kazimierza, to jednak nigdy nie był on kompleksowo realizowany. Ale muszę przyznać, że te wszystkie prywatne inicjatywy i indywidualne inwestycje na Kazimierzu w gruncie rzeczy nie odbiegają w intencjach od tego planu. On gdzieś unosi się w tle tych wszystkich działań - mówi Małgorzata Walczak z Biura Lokalnego Kazimierz.
Inwazja knajpek
- Ta wieloletnia hibernacja, zatrzymanie w miejscu Kazimierza, pracuje dziś na jego korzyść. Wielu Żydów, którzy tu mieszkali przed wojną, ze zdumieniem stwierdza: jest jak dawniej. Te same stare kąty, zaułki, których nikt nie ruszył przez lata. Mając to wszystko, łatwiej odtworzyć nastrój starej dzielnicy, bez sztuczności - opowiada Wojciech Ornat. On pierwszy na Kazimierzu zaczął myśleć o turystach. Przed nim, od 1990 roku była na ul. Szerokiej tylko galeria Władysława Godynia. Nie wytrzymała finansowo. W 1992 roku Ornat wynajął ją i urządził kawiarnię Ariel. Zaczęły powstawać następne knajpki w podobnym stylu, lokując się niemal we wszystkich kamieniczkach po jednej stronie ulicy Szerokiej.
Szeroka nazywana jest dziś salonem Kazimierza. Trudno ją nazwać ulicą. Właściwie jest bardziej podłużnym i rozległym placem. Z trzema synagogami: Starą, gdzie mieści się judaistyczne muzeum, Remu wraz z zabytkowym cmentarzem oraz Poppera. Oprócz nowoczesnej restauracji Nissenbaumów wszystkie knajpki i lokaliki, które w ostatnich latach na - dotąd pustej i znanej tylko z siedziby komendy policji - ulicy Szerokiej rosną jak grzyby po deszczu, stylem i wystrojem wpisują się w klimat żydowskiej dzielnicy. Oferują zwykle przysmaki żydowskiej kuchni, ale nie koszerne. Pobrzmiewają muzyką żydowską, cygańską, ukraińską.
Gęsi pipek i żydowski cymes
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
- Trzeba pamiętać, że Kazimierz zamieszkiwali przed wojną Żydzi najbardziej ubodzy i najbardziej religijni - podkreśla żydowski historyk Henryk Halkowski. Nie ma więc mowy, aby dziś urządzać bogate, wystawne lokale. - Pomysł jest prosty i dotychczas niemal wszyscy go respektują. Zachowując dawne wnętrza, wstawiamy do nich przedwojenne, proste meble i sprzęty, często podniszczone, ale z duszą i charakterem. Zachowało się ich w Krakowie mnóstwo, są dość tanie. Dają naprawdę poczucie autentycznego powrotu w nastrój przedwojennych wnętrz - wyjaśnia Wojciech Ornat. Rozmawiam z nim przy ul. Szerokiej w budynku dawnej mykwy, czyli żydowskiej łaźni. Po podziałach własnościowych Ornat prowadzi utrzymaną w dobrym, przedwojennym, żydowskim stylu restaurację i hotelik Klezmer-Hois, gdzie gra grupa klezmerska znakomitego Leopolda Kozłowskiego, gdzie podają takie przysmaki, jak: gęsi pipek (żołądek), kiszkę żydowską czy cymes żydowski (marchew z miodem i rodzynkami). Pojawiają się tam Żydzi z różnych stron świata i podpowiadają, co zmienić, co wprowadzić do menu.
Turyści, którzy teraz odwiedzają Kazimierz, mają wrażenie, że oto są w autentycznym, żywym miasteczku żydowskim, z hebrajskimi szyldami na sklepach i knajpkach, z nastrojem żydowskiego sztetłu. Gdzie po ulicach kręcą się autentyczni Żydzi w jarmułkach, a również chasydzi w chałatach i lisicach. - Ale my nikogo nie przebieramy za Żydów, nie doprawiamy kelnerom pejsów - zapewnia Wojciech Ornat. Ci Żydzi na ulicach Kazimierza to goście coraz liczniej przyjeżdżający z pielgrzymką do grobu sławnego Mojżesza Isserlesa na cmentarzu Remu lub zjawiający się tu przy okazji odwiedzin Oświęcimia, Treblinki. I wpisujący się w wykreowany, przypomniany przez autentyczne wnętrza, meble i sprzęty żydowski dawny świat.
- Ta ulica Szeroka to trochę taki "Żydoland", ale ja się bardzo cieszę, że powstał i istnieje. Przyciąga wielu ludzi, zwłaszcza młodych, którzy mogą się dowiedzieć wiele o przeszłości i naszej kulturze, skorzystać z tego, co pozostało po naszych przodkach - zapewnia Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący gminy wyznaniowej żydowskiej w Krakowie.
Na Ciemnej jest Eden
Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali tę nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem, rumowiskiem gruzów. - Na początku, gdy uruchomiliśmy Centrum Kultury Żydowskiej, spotykałem się z głosami pełnymi wyrzutu: czemu tu tak pięknie? - wspomina Joachim Russek. Teraz Żydzi coraz częściej przyjeżdżają i chwalą Kazimierz.
- Mój mąż przyjechał tu ze względów sentymentalnych, bo jego dziadkowie mieszkali nieopodal, przy ul. Dietla. Ale także, żeby robić tu biznes. Przez pięć lat chodził z tym pomysłem - mówi o Allenie Haberbergu, jego żona Jolanta Skrzyniarz-Haberberg. Ten amerykański Żyd wykupił trzy potwornie zdewastowane kamienice na Kazimierzu, przy ul. Ciemnej. Rudery zamienił w wygodny i elegancki hotel Eden, wyposażony nawet w rytualną mykwę - otwarty pół roku temu.
Znacznie wcześniej zainwestowała na Kazimierzu Fundacja Nissenbaumów, która nieopodal synagogi Remu urządziła duży kompleks restauracyjny, ale bardziej w stylu McDonaldsa niż żydowskiego Kazimierza. Nissenbaumowie nie mają teraz dobrej passy ani prasy. Krytykowani są z różnych stron za zburzenie trzech starych kamienic przy ul. Miodowej i za brak aktywności w remontowaniu najstarszego budynku przy ul. Szerokiej, pod nr 12, kupionego od miasta. Nissenbaumowie nie wywiązali się wszak z umowy, że w ciągu czterech lat wyremontują kamienicę. Teraz uzyskali prolongatę na następne dwa lata.
Innych, prywatnych inwestorów żydowskich jakoś nie widać. Jedynie gmina żydowska stopniowo odzyskuje i zagospodarowuje kolejne z ok. 40 obiektów, jakie w Krakowie należały do niej przed wojną. - Cieszę się, że mamy wreszcie dobrze utrzymane dwa cmentarze: Remu i przy ul. Miodowej, odnawiane są kolejne z siedmiu istniejących tu synagog - wylicza Tadeusz Jakubowicz. W remontowanej obecnie bożnicy Kupa, obok sal modlitewnych Jakubowicz zamierza urządzić piętnaście pokoi dla Żydów "zaawansowanych wiekiem". W odnowionej - z pomocą państwowych funduszy - synagodze Izaaka gmina żydowska urządziła wystawę o Żydach polskich i pokazy filmów dokumentalnych o krakowskim Kazimierzu i likwidacji getta.
W gąszczu praw własności
Niedawno zakończyła się konserwacja okazałej synagogi Tempel przy ul. Miodowej. - Finansowaliśmy te prace wraz amerykańską Getty Foundation - mówi prof. Tadeusz Chrzanowski, przewodniczący Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa i przypomina, że obok żydowskiej części Kazimierza jest też katolicka, ze wspaniałymi tradycjami i zabytkami, np. z kościołami: Na Skałce, św. Katarzyny, Bonifratrów. Jak przed wiekami te dwie części płynnie się przenikają. Nikogo tu nie dziwi, że ulica Rabina Meiselsa krzyżuje się z ulicą Bożego Ciała.
Profesor Chrzanowski dodaje, że SKOZK chętnie dofinansowywałby również odnowę niektórych świeckich, zabytkowych budynków żydowskiego Kazimierza, ale niejasny jest ich stan własnościowy. - Spośród 108 prywatnych kamienic, których administrację prowadzimy, w przypadku 95 procent nie znamy miejsca pobytu właścicieli - podaje Ryszard Lepiarz, kierownik działu eksploatacji w Zarządzie Budynków Komunalnych. Jak w takie kamienice inwestować, jak je odnawiać? Władze miasta stać tylko na zabezpieczenie ruder, aby nie groziły ludziom. - Jak tak dalej pójdzie, za kilkanaście lat nie będzie już co remontować - mówią na Kazimierzu, pokazując wybite okna, przeciekające dachy.
To prawda, że co najmniej 30 procent żydowskich kamienic już zostało zwróconych potomkom ich dawnych właścicieli. Zazwyczaj szybko je sprzedają i wracają do Izraela, do USA. Ale co zrobić z resztą, może przejęłaby je jakaś żydowska fundacja, wchodząc w prawa osób nieznanych z miejsca pobytu - zastanawia się Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący krakowskiej gminy żydowskiej. Ale zaraz zaznacza, że gmina by się takiej roli nie podjęła, to za wiele kłopotu. Własność to sprawa delikatna i drażliwa, pojawiają się też oszuści, którzy próbują podszywać się pod ofiary holokaustu. Wszyscy czekają więc na jakąś centralną regulację prawną.
Kultowy "Singer" i "Alchemia"
- Tymczasem Kazimierz staje się coraz bardziej miejscem modnym i wygodnym, bez tego gwaru i przypadkowych ludzi, którzy tabunami przewalają się przez krakowski Rynek Główny. Od nas blisko do centrum, jest ciekawie, nastrojowo - tak zapewnia Karol Kuberski, właściciel galerii sztuki Szalom przy ul. Józefa, i wymienia wielu artystów, którzy przeprowadzili się ostatnio na Kazimierz. Sam też od czerwca stał się mieszkańcem tej dzielnicy.
- Wraz z tą modą podskoczyły ceny nieruchomości na Kazimierzu. Już nie kupi się kamienicy za mniej niż milion dolarów. Ceny mieszkań przekroczyły już 4 tys. zł za metr kwadratowy - wylicza Wojciech Ornat. Na Kazimierzu pojawiły się banki, firmy elektroniczne, a krążą też opowieści, że i cudzoziemcy zaczynają kupować tu dla siebie nieduże apartamenty. Przybywa niewielkich hoteli i pensjonatów. Niedawno w odnowionej kamienicy przy Miodowej otwarty został hotelik Franciszek wraz z kawiarnią artystyczną, Sceną Eljot i galerią Stawskiego. Obok sławnego pubu Singer, tajemniczej i ciemnej nory w dobrym egzystencjalnym stylu Paryża lat 60., gdzie siedzi się przy świecach i stolikach z maszynami marki Singer, obok lokalu Propaganda, z rekwizytami epoki komunizmu - na rogu ul. Estery i placu Nowego od grudnia ubiegłego roku istnieje kolejna kultowa knajpka Alchemia. Przeniosła się do niej z centrum Krakowa duża część artystycznego towarzystwa. Stylizowana na graciarnię Alchemia, urządzona w dawnym warsztacie tapicera, ma swój niepowtarzalny klimat. - Gramy dużo dobrego jazzu, puszczamy świetną muzykę Astora Piazzolli grającego na bandeonie - wyjaśnia współwłaściciel Jacek Żakowski.
Na Kazimierzu jest jeszcze sporo wolnej przestrzeni. Do wzięcia. Byle tego nie popsuć i utrzymać styl. O tym mówią teraz wszyscy, którzy związali się z krakowską dzielnicą żydowską. | Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy. Fascynuje, przyciąga turystów, dla których powstaje coraz więcej nastrojowych knajpek, niedużych hotelików. Jeszcze nie tak dawno zapomniany, staje się obecnie Kazimierz drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa.Gdy pytać, co tak naprawdę ożywiło na wpół umarłą dzielnicę Kazimierz, najczęściej wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej.
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Kazimierz przez całe wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa. Za sprawą zbrodniczego holokaustu zniknęli stąd Żydzi. Po wojnie Kazimierz pozostał pustynią, martwym miastem skazanym na zapomnienie.
Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego głośnego filmu "Lista Schindlera". Fascynacją klimatami Kazimierza zaraził wielu krakowian, ale przede wszystkim pokazał tę dzielnicę całemu światu.
W listopadzie 1993 za pieniądze Kongresu USA w zdewastowanym domu modlitwy B'nei Emuna na rogu ul. Rabina Meiselsa i placu Nowego, otwarte zostało starannie urządzone Centrum Kultury Żydowskiej, prowadzone przez Polaków. Najbardziej fascynujące w historii rozbudzenia Kazimierza jest to, że stało się tak za sprawą inicjatywy obywatelskiej. Złudzeniem wszak okazały się oczekiwania z początku lat dziewięćdziesiątych, że przyjadą tu z pieniędzmi bogaci Żydzi i odbudują, ożywią Kazimierz. Gospodarzami żydowskiego Kazimierza bez Żydów stali się przede wszystkim Polacy.
Turyści, którzy teraz odwiedzają Kazimierz, mają wrażenie, że oto są w autentycznym, żywym miasteczku żydowskim, z hebrajskimi szyldami na sklepach i knajpkach, z nastrojem żydowskiego sztetłu. Gdzie po ulicach kręcą się autentyczni Żydzi w jarmułkach, a również chasydzi w chałatach i lisicach.
Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali tę nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem, rumowiskiem gruzów. Teraz Żydzi coraz częściej przyjeżdżają i chwalą Kazimierz.
Niedawno zakończyła się konserwacja okazałej synagogi Tempel przy ul. Miodowej. - Finansowaliśmy te prace wraz amerykańską Getty Foundation - mówi prof. Tadeusz Chrzanowski, przewodniczący Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa . Profesor Chrzanowski dodaje, że SKOZK chętnie dofinansowywałby również odnowę niektórych świeckich, zabytkowych budynków żydowskiego Kazimierza, ale niejasny jest ich stan własnościowy.
Tymczasem Kazimierz staje się coraz bardziej miejscem modnym i wygodnym, bez tego gwaru i przypadkowych ludzi, którzy tabunami przewalają się przez krakowski Rynek Główny. Obok sławnego pubu Singer, tajemniczej i ciemnej nory w dobrym egzystencjalnym stylu Paryża lat 60., gdzie siedzi się przy świecach i stolikach z maszynami marki Singer, obok lokalu Propaganda, z rekwizytami epoki komunizmu - na rogu ul. Estery i placu Nowego od grudnia ubiegłego roku istnieje kolejna kultowa knajpka Alchemia.
Na Kazimierzu jest jeszcze sporo wolnej przestrzeni. Do wzięcia. Byle tego nie popsuć i utrzymać styl. |
Kandydatura Turcji i członkostwo Cypru w UE pozostają z sobą w ścisłym związku
Czas odważyć się na niemożliwe
TERESA STYLIŃSKA
Stosunki między Grecją i Turcją składają się wyłącznie z problemów. Podzielony Cypr i zadawnione animozje żyjących na wyspie Greków i Turków; roszczenia do korzystania z wód, przestrzeni powietrznej i bogactw podmorskich Morza Egejskiego; problemy mniejszości narodowych i religijnych; poparcie Grecji dla separatystów kurdyjskich z Turcji i rywalizacja na Bałkanach... Ten niełatwy do rozwikłania splot to rezultat bolesnej historii, trudnej teraźniejszości i obawy przed tym, co przyniesie przyszłość. Czy można się dziwić, że Grekom i Turkom tak trudno dojść z sobą do ładu?
Dodajmy do tego potężną dawkę uraz i dumy narodowej. W konflikcie grecko-tureckim względy psychologiczne grają bowiem rolę nie mniejszą niż spory merytoryczne. Nie jest to wyłącznie konflikt sprzecznych racji i interesów, ale w równej mierze zderzenie odmiennej tradycji, religii i widzenia historii.
Urazy z obu stron
Grecy noszą w sobie poczucie zagrożenia, jakie ma mały naród w stosunku do wielkiego sąsiada, ale jednocześnie patrzą na Turków nieco z góry, jak spadkobiercy starej kultury europejskiej na azjatyckich barbarzyńców. Fakt, że Grecja należy do Unii Europejskiej, a Turcja z wielkim wysiłkiem dopiero o to zabiega, jest też źródłem cichego zadowolenia, ale pomniejsza je niemiłe poczucie, że Turcy zawsze mogą liczyć na poparcie potężnej Ameryki.
Dla Greków Turcy to otomańscy ciemiężcy. Wojna o wyzwolenie (1821 - 1830) zostawiła im pamięć okrucieństw - nie ma znaczenia, że popełniały je obie strony. Grecy cierpią też, bo nie zdołali zrewanżować się Turkom za stulecia upokorzeń.
Turcy inaczej - cierpią na kompleks wielkiego narodu, który przez świat nie jest doceniany, choć ma za sobą wspaniałą przeszłość. Dlatego, choć kochają republikę, chętnie wspominają imperialne splendory. Wojna grecko-turecka z początku lat 20. to dla nich straszny czas, gdy świat spisał Turcję na straty. Co ją ocaliło? Talent wojskowy i polityczny Mustafy Kemala Atatürka. Turcy wielbią Atatürka, ponieważ uratował nie tylko państwo, ale i godność narodu.
Poczuciu niedocenienia towarzyszy dumne odrzucenie wszelkiej krytyki i dobrych rad. Nikt nie będzie nam dyktował, co mamy robić - powtarzają Turcy. Źródeł swych problemów, takich jak kurdyjski, z upodobaniem doszukują się w międzynarodowym spisku przeciwko Turcji. To, że Unia Europejska trzymała Turcję na dystans, bolało Turków tym mocniej, że czują się Europejczykami, nie gorszymi od tych z Paryża czy Rzymu. Ale skoro Europa ich nie chciała, byli gotowi odwrócić się do niej plecami, nawet gdyby ich interesy miały na tym ucierpieć.
Po wojnie grecko-tureckiej oba kraje, za zgodą mocarstw, dokonały wymiany ludności. Do Grecji przesiedlono półtora miliona Greków z zachodniej Turcji. Do Turcji - 600 tys. Turków z północnej Grecji. Mało kto chce dzisiaj pamiętać, że wymianę uzgodniły rządy, by obecność mniejszości nie powodowała dodatkowych zadrażnień. Zwykły Grek i zwykły Turek wolą rozwodzić się nad krzywdami, jakich doznali od wroga przesiedlani rodacy.
Na krawędzi wojny
Najważniejsze problemy współczesne to sprawa Cypru i kwestia podziału Morza Egejskiego. W ciągu ostatnich 25 lat z ich powodu Grecja i Turcja trzykrotnie znalazły się na krawędzi wojny: w 1974 roku, gdy po nieudanym zamachu stanu na Cyprze, dokonanym z inspiracji rządzących w Grecji pułkowników, Turcja wysłała na wyspę wojska i zajęła całą jej północ; w 1987 roku, w związku z poszukiwaniami ropy naftowej pod dnem Morza Egejskiego; wreszcie na początku 1996 roku, gdy emocje do żywego rozpaliła kwestia przynależności małej wysepki, po grecku zwanej Imia, a po turecku Kardak - 400 metrów kwadratowych bezludnej i do niczego nie przydatnej skały.
Na domiar złego Grecy i Turcy spierają się nie tylko o meritum, ale także o to, jak powinni rozwiązywać spory. Turcja zawsze opowiadała się za rozmowami dwustronnymi. Grecja uważa, że sprawy należy oddać w ręce najbardziej kompetentnej instytucji, jaką jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. Unia Europejska wybrała rozwiązanie salomonowe: jeżeli do roku 2004 Grecja i Turcja nie dojdą do porozumienia w spornych kwestiach, będą musiały zwrócić się do haskiego trybunału. Jeśli Turcja poważnie myśli o członkostwie w Unii, będzie musiała się temu podporządkować.
W ostatnim czasie do listy bardzo poważnych problemów dołączyła sprawa Kurdów. Turcy od dawna oskarżali Greków o popieranie separatystów kurdyjskich. Grecy zaprzeczali, twierdząc, że nawet jeśli niektórzy politycy greccy angażują się w pomoc dla Kurdyjskiej Partii Robotniczej (PKK), to robią to na własną rękę, bez zgody państwa. Ale okoliczności ujęcia Abdullaha Ocalana dowodzą, że nie była to chyba stuprocentowa prawda, skoro przywódca PKK ukrywał się w greckiej ambasadzie.
Gest solidarności
Czy przy tak poważnych przeszkodach trwałe przezwyciężenie konfliktu grecko-tureckiego jest w ogóle możliwe? Wydaje się, wbrew pozorom, że tak. Sentymenty i żale to zupełnie co innego niż rzeczywistość i interesy.
Co się bowiem dzieje? I w Grecji, i w Turcji słychać gorące apele o zgodę, współpracę i pojednanie. Nie wychodzą one bynajmniej z grona zawodowych polityków, którzy ostrymi i łagodnymi wypowiedziami szafują na przemian, zależnie od potrzeb. Położenia kresu sporom najgłośniej domagają się przedsiębiorcy, właściciele biur podróży, władze lokalne z rejonów nadgranicznych i strefy egejskiej - słowem wszyscy ci, którym konflikt przynosi wymierne straty. Dlatego gdy w Atenach i Ankarze padają cierpkie słowa, na niższych szczeblach nie brak kontaktów i inicjatyw, takich jak na przykład konferencja burmistrzów miast egejskich. Ludzie w regionie mało dbają o to, że Cypr jest podzielony, prawa do wód egejskich nie do końca jasne, a nad morzem nieustannie z hukiem przelatują myśliwce.
Że coś się zmienia, świadczy także postępowanie Greków i Turków po trzęsieniach ziemi, jakie parę miesięcy temu dotknęły oba kraje. Po tragicznym w skutkach kataklizmie w Turcji Grecja pierwsza pospieszyła z pomocą, wysyłając żywność, lekarstwa i krew. Ten gest solidarności zaskoczeni Turcy przyjęli z wdzięcznością, a jeden z ministrów, który pozwolił sobie na stwierdzenie: "grecka krew jest nam niepotrzebna", został ostro napiętnowany. Już w parę tygodni później, gdy trzęsienie dotknęło Ateny, Turcy odwzajemnili się Grekom. Wzajemna pomoc w nieszczęściu znakomicie poprawiła atmosferę, to zaś ułatwiło sfinalizowanie rozmów, których tematem była współpraca w konkretnych dziedzinach, takich jak nauka, turystyka i ochrona środowiska.
Krok w przyszłość
W obu krajach dochodzi też do głosu nowa generacja polityków, którzy, jak się zdaje, o przyszłych więzach i interesach myślą więcej niż o zadrażnieniach z przeszłości. Wspomnienie walk Greków i Turków cypryjskich czy dawnych cierpień mniejszości narodowych nie boli ich tak bardzo jak ludzi starszego pokolenia. Do tego nowego nurtu zaliczają się obaj ministrowie spraw zagranicznych - grecki Jeorjos Papandreu i turecki Ismail Cem.
Żaden z dawnych szefów dyplomacji Grecji i Turcji nie zdobył się na tak wiele pojednawczych gestów i deklaracji. A czy zdarzyło się kiedykolwiek, by przedstawiciel władz greckich uczestniczył w otwarciu roku akademickiego na uniwersytecie w Stambule? Tymczasem Jeorjos Papandreu przyjechał, wygłosił przemówienie i został owacyjnie przyjęty. Powiedział bowiem to, co pewnie myślało wielu jego słuchaczy: - Nadszedł czas, by odważyć się na niemożliwe i w naszych stosunkach otworzyć nowy rozdział.
Dołączenie Turcji do grona kandydatów do Unii Europejskiej powinno być korzystne dla stosunków grecko-tureckich. Bez zgody Grecji, która w sprawach dotyczących Turcji nieraz korzystała z prawa weta, nic by przecież z tego nie było. Grecy z kolei nie byliby aż tak pojednawczy, gdyby ich oczekiwania nie zostały spełnione. Chodzi nie tylko o sposób rozstrzygnięcia sporów, ale także o sprawę Cypru, który zostanie przyjęty do Unii, nawet jeśli nadal będzie podzielony. Kandydatura Turcji i członkostwo Cypru pozostają z sobą w ścisłym związku.
- Nareszcie zrozumiano, że nie ma Europy bez Turcji i Turcji bez Europy - tymi słowy turecki premier Bülent Ecevit skwitował decyzję uczestników szczytu Unii Europejskiej w Helsinkach, którzy zaproponowali Turcji kandydowanie. Ecevit w związku z tym udał się w sobotę do Helsinek na kończący szczyt lunch, choć pierwotnie zaproszenie odrzucił (Turcję zaproszono jako "kraj zainteresowany członkostwem", a nie jako kandydata). Od razu też obiecał, że będzie działał na rzecz zniesienia w Turcji kary śmierci.
Prasa turecka jest niemal jednogłośna: decyzja Unii to wydarzenie historyczne. Pojawiły się jednak, choć odosobnione, głosy, że perspektywa członkostwa może dla Unii stanowić środek nacisku na Turcję.
Zdecydowana większość Greków - 68 proc., jak wynika z sondażu przeprowadzonego naprędce wśród mieszkańców aglomeracji ateńskiej - akceptuje zbliżenie między Turcją a Unią. 74 proc. pozytywnie ocenia działania rządu greckiego w tej sprawie. Premier Kostas Simitis zwrócił uwagę, że w tej sytuacji Grecja będzie mogła zmniejszyć wydatki na obronę (obecnie 5 proc. GDP). T.T.S. | Stosunki między Grecją i Turcją składają się wyłącznie z problemów.Dodajmy do tego potężną dawkę uraz i dumy narodowej. W konflikcie grecko-tureckim względy psychologiczne grają bowiem rolę nie mniejszą niż spory merytoryczne. Nie jest to wyłącznie konflikt sprzecznych racji i interesów, ale w równej mierze zderzenie odmiennej tradycji, religii i widzenia historii.Najważniejsze problemy współczesne to sprawa Cypru i kwestia podziału Morza Egejskiego.Na domiar złego Grecy i Turcy spierają się nie tylko o meritum, ale także o to, jak powinni rozwiązywać spory. Czy przy tak poważnych przeszkodach trwałe przezwyciężenie konfliktu grecko-tureckiego jest w ogóle możliwe? Wydaje się, wbrew pozorom, że tak. Sentymenty i żale to zupełnie co innego niż rzeczywistość i interesy.Położenia kresu sporom najgłośniej domagają się przedsiębiorcy, właściciele biur podróży, władze lokalne z rejonów nadgranicznych i strefy egejskiej - słowem wszyscy ci, którym konflikt przynosi wymierne straty. |
DOKUMENTY
Tłumacze przysięgli
Jak odróżnić prawdziwe od podrobionych
BOGUSŁAW ZAJĄC
Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności.
Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych (Dz. U. nr 18, poz. 112), wydanym na podstawie art. 133 prawa o ustroju sądów powszechnych w ówczesnym brzmieniu (Dz. U. z 1985 r. nr 31, poz. 137). Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest (par. 21) m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania (proponuję, by nazwać to funkcją quasi-notarialną) poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują - jak można sądzić - konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności rozpatrywanych dokumentów, rzetelnego ich sprawdzania, oczywiście jedynie w takim zakresie, w jakim stan zmysłów, fachowe wiadomości oraz oprzyrządowanie warsztatowe tłumacza pozwalają mu to uczynić lege artis.
Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań, ogólnych bądź szczegółowych, dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym (wzrokiem, słuchem) przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. Specjalistyczna przecież wiedza wymagana jest nie od przysięgłego tłumacza, lecz od pomocnika procesowego innego rodzaju - od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Wcale nie przeczy to i takiej możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, sporządzonego czasem w kilku językach lub alfabetach, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły.
Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Dokument przerobiony to taki, w którym osoba nieuprawniona dokonała zmian: usunięć, przesunięć bądź uzupełnień treści znaków niosących informacje. Dokument podrobiony wykonany jest przez nieuprawnionego wytwórcę zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego, spotyka się jednak i takie nieautentyczne dokumenty, które nie mają swych wzorców w dokumentach autentycznych, są jedynie płodem wyobraźni, fantazji swych projektantów, wykonawców. Klasycznym tego przykładem są wachlarze wzorów dokumentów wystawianych przez nie istniejące państwa (np. Dominion of Melchizedech, adres dla doręczeń - Jerusalaim, 16 King George street), stosowanych podczas operacji oszukańczych na szeroką skalę nie tylko w poczcie klasycznej, lecz i w Internecie.
Najczęściej spotykany sposób podrabiania dokumentów polega na wniesieniu nowej treści odpowiadającej potrzebom zamawiającego w miejsce poprzedniej, autentycznej, usuniętej z dokumentu lub zniszczonej tak, by uniemożliwić jej odczytanie. Starą treść w dokumentach, które mają uchodzić za oryginalny druk, maszynopis czy rękopis, usuwa się zazwyczaj przez wymazywanie, wyskrobywanie, lub wycinanie (fotografie). Innym sposobem usuwania treści w takich dokumentach jest jej wywabianie przy użyciu różnorakich chemikaliów. Zarówno zabiegi mechaniczne, jak i traktowanie chemią nie pozostają bez śladów, często nadających się do wstępnego wyselekcjonowania bez użycia specjalistycznej aparatury. Najczęściej stosuje się skośne oświetlenie snopem białego światła z tradycyjnej żarówki elektrycznej (występują różnice połysku powierzchni oraz grubości papieru w miejscach wymazania lub różnica barwy papieru w miejscach wywabiania) bądź oświetlenie widzialnym promieniowaniem mlecznej żarówki przechodzącym przez warstwę papieru (wyraźna zmiana barwy miejsca poddanego obróbce). Nadto, przy nanoszeniu nowej treści atramentem, mazakiem lub kiepskiej jakości tuszem linie przechodzące przez obszar oddziaływania chemikaliów będą mieć rozlane krawędzie, a wyraźnie zmienią swój rysunek linie krętych wzorów i arabesek tzw. giloszu. Ów rysunek, spełniający funkcję tzw. protekcji kryminalistycznej właśnie w celu sygnalizacji niepowołanej ingerencji, nakłada się na ochraniany blankiet w procesie produkcji. Na odwrotnej stronie arkusza papieru czasami pozostają wypukłe, zwierciadlane odwzorowania liter autentycznego, pierwotnego tekstu. Często sztywnieje podłoże papierowe, poddane nieumiejętnemu wywabianiu poprzedniej treści, papier w tym miejscu kruszy się, powstają ubytki. Dopisane fragmenty tekstu bardzo często różnią się wielkością, pochyleniem, krojem poszczególnych znaków ręcznych lub maszynowych, kolorem tuszu, atramentu, a nawet kłócą się z pozostawioną treścią. Współczesne techniki kserograficzne (emocjonujący spór sprzed kilkunastu lat o autentyczność listów Chopina do Delfiny) oraz komputerowe dostarczają nowych pokus fałszerzom i stawiają kryminalistykę wobec nowych wyzwań.
Powyższe wskazówki odnoszą się do wstępnego oglądu, oceny dokumentów mających cechy oryginalnych, nowych lub starannie zachowywanych. Domorosłe ocenianie autentyczności dokumentu starego, niestarannie przechowywanego, zużytego, spleśniałego jest wielce zawodne, podobnie jak dokumentów nie noszących śladów przeróbek, które mogą być podrobione. Jednym z elementów pozwalających na wstępną, szybką ocenę autentyczności dokumentu wystawionego na typowym, znanym tłumaczowi druku jest przyrównanie dat figurujących w jego treści z datą produkcji druku, uwidocznioną w treści notki edytorskiej. Podejrzany jest dokument o egzaminach zdanych w 1985 r., jeśli druk, na którym go wystawiono, wyprodukowano kilka lat później. Tego typu świadectwa często można nabyć na targowiskach i bazarach.
Wszelkie błędy ortograficzne, składniowe, terminologiczne i inne językowe mogą świadczyć o nieautentyczności dokumentu jedynie wtedy, gdy wystawiony jest on w imieniu władz lub poważnych instytucji, np. banków, sądów, poczt itp. w krajach o z dawien dawna ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. Gdy zaś owe błędy, mające czasami postać naleciałości lokalnych - regionalizmów, kolokwializmów bądź nawet obsceniów - występują w dokumentach wydanych w krajach, w których język dokumentu był jedynie językiem oficjalnym, środkiem porozumiewania się różnorakich językowo, różnoplemiennych grup ludności - lingua franca, pidgin English, russkij kancelarit - wniosek o nieautentyczności dokumentu zda się przedwczesny. Praktyka obrotu prawnego spotyka bowiem dokumenty autentyczne, wypełniane na oryginalnych niekiedy formularzach przez nie przygotowanych urzędników, tylko chwilowo lub z braku lepiej wykwalifikowanych wystawiających niezbędny dokument, niekiedy w bardzo trudnych warunkach, przy braku jakichkolwiek materiałów kancelaryjnych. Można spotkać się ze sporządzonymi w takich okolicznościach zawiadomieniami o śmierci żołnierza - niemieckiego w 1945 r., radzieckiego nieco wcześniej, uchodźcy lub uciekiniera. Czasami jeszcze ze sprawkami/zaświadczeniami o zwolnieniu z obozu, o zezwoleniu na wyjazd do Polski, o tym, że syn, mąż diejstwitielno służit w polskoj diwizii Kostiuszko, wydanymi przez osoby niewprawnie posługujące się pisanym rosyjskim w wojenkomatach i sielsowietach Azji Środkowej lat wojny. Do tłumaczy zgłaszają się sami zainteresowani lub ich zstępni, zwłaszcza szukający swych korzeni, krewnych, bliskich, grobów.
O podobnych wypadkach kontaktu z dokumentami urzędowymi, wykonanymi w miejscowym anglopochodnym narzeczu, donoszą także tłumacze dokumentacji handlowej, sporządzonej m.in. w krajach Afryki, nawet należących do Wspólnoty. Odrębną kwestię, nasuwającą podejrzenia celowego użycia nieporadnego business English przy sporządzaniu dokumentów służących międzynarodowym oszustwom bankowym na szeroką skalę, tzw. oszustwom nigeryjskim, interesująco omawia Jerzy Wojciech Wójcik w broszurce "Kryminalistyczne problemy zapobiegania oszustwom zaliczkowym (nigeryjskim)", Toruń 1996, TNOiK.
* * *
Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych.
Autor jest tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego, pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego
Tekst jest wynikiem prac VI Jesiennych Szczecińskich Warsztatów Przekładu Prawniczego i Ekonomicznego Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Ekonomicznych, Prawniczych i Sądowych TEPIS | odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. fałszerstwo dokumentu może występować w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować jako przerobione bądź podrobione. ocena ich autentyczności będzie wymagać odejścia od wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych. |
SLD
Na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP
Czy nowa jakość lewicy
O stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli zapewne byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
ELIZA OLCZYK
Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka, że skończyło się na wymianie jednego ministra. Sami jednak pragną, aby partia Sojusz Lewicy Demokratycznej również stała się dla nich nowym otwarciem. Mówiąc o składzie partii, zawsze podkreślają, że jedna trzecia członków to osoby, które nie skończyły 35 lat i że dla 30 proc. działaczy SLD jest pierwszą partią w życiu.
Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Na dowód przywołują chociażby obecność w jej szeregach Andrzeja Celińskiego, byłego członka władz Unii Demokratycznej. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna.
Liderzy jak w SdRP
Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP.
Krzysztof Janik, sekretarz generalny SdRP, podkreśla jednak inny aspekt zagadnienia - tylko 3 osoby to działacze z okresu PRL, reszta zaczynała swoją działalność w latach 90. Zdaniem Janika we władzach powiatowych zasiada znacznie więcej osób spoza SdRP - około 25 procent.
- Przewodniczący organizacji wojewódzkiej jest lokalnym liderem. To naturalne, że zwykle staje się nim parlamentarzysta z danego terenu - mówi Janik. Dodaje, że funkcję sekretarzy w ponad połowie organizacji wojewódzkich objęli młodzi ludzie, którzy wcześniej nie byli związani z SdRP i że to jest dowód zmian, jakie się dokonały.
Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli (z wyjątkiem szczebla centralnego) niezwykle duże kompetencje. Przewiduje mianowicie, że zarządy partii - gminne, powiatowe, wojewódzkie - powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. Co prawda każdy kandydat, żeby zostać członkiem zarządu musi uzyskać 50 proc. głosów plus jeden, jednak prawo zgłaszania kandydatów ma wyłącznie przewodniczący. Podczas publicznej dyskusji nad programem i przyszłością Sojuszu część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Obawiali się, że przewodniczący zechcą wybierać do współpracy wyłącznie ludzi sobie posłusznych, że w rezultacie mogą powstawać sitwy, a nowi członkowie partii, nie związani z SdRP, będą się czuli jak działacze drugiej kategorii. Za parę dni, kiedy odbędą się pierwsze posiedzenia nowo wybranych rad i zostaną wyłonione zarządy struktur terenowych, okaże się, w jakim stopniu te obawy były słuszne.
Działacz statystyczny
Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i - jak to zwykle w partiach bywa - rozmaite konflikty.
Zjazd organizacji małopolskiej ujawnił na przykład konflikt Krakowa z tzw. terenem. Teren okazał się sprytniejszy od mieszczuchów, ponieważ się dogadał. Działacze z terenu jednomyślnie "wycięli w pień" kandydatów na I Kongres z Krakowa (podobno ci ostatni traktowali zbyt protekcjonalnie swoich kolegów z innych miejscowości). W rezultacie organizacja krakowska skupiająca 30 proc. członków SLD z terenu Małopolski uzyskała... jeden mandat na Kongres, co stanowi 3 proc. wszystkich małopolskich mandatów.
Podczas zjazdu mazowieckiej SLD okazało się, że lista delegatów na kongres została ustalona przed zjazdem (chodziło podobno o to, aby Warszawa nie zdominowała organizacji terenowych i nie zagarnęła znakomitej większości mandatów). Rezultat: kandydaci zgłaszani z sali - głównie kobiety - zostali w większości odrzuceni. Zjazdy w innych województwach były bardziej spontaniczne, jednak i tam w walce o mandaty zwyciężali mężczyźni, i to raczej niemłodzi.
Jerzy Szmajdziński, goszcząc na zjeździe w Zielonej Górze, ubolewał nad brakiem kobiet. - Ta sala nie oddaje struktury społeczeństwa, bo jest męska, a w dodatku ze starszego pokolenia - mówił niebezzasadnie, bowiem na 130 uczestników zjazdu było ok. 10 kobiet. Szmajdziński przekonywał zielonogórskich delegatów, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy każdy z nich powinien skłonić do uczestnictwa w Sojuszu jedną, młodszą kobietę. Ta z kolei powinna przyprowadzić na zebranie ucznia ostatniej klasy szkoły średniej lub studenta. Widać więc, że działaczom SLD jeszcze daleko do upragnionej nowej jakości.
Gdzie te kobiety
Sylwia Pusz, która była przewodniczącą frakcji młodych w SdRP, uważa, że na I Kongresie partii młodych ludzi będzie jak na lekarstwo. Prawdopodobnie niewiele więcej będzie kobiet. Jolanta Gontarczyk ocenia, że najwyżej 10 proc. Krzysztof Janik jest większym optymistą i szacuje, że wśród delegatów kobiet będzie około 20 procent, choć dotychczas jeszcze nie wiadomo, ile w ogóle jest ich w Sojuszu.
Zdaniem Janika niewielka liczba kobiet wśród delegatów na kongres jest spowodowana tym, że w ogóle mało kobiet ubiegało się o mandat. Jolanta Gontarczyk uważa jednak, że jest to, pokutujący wśród działaczy terenowych, skutek starego sposobu myślenia.
- Partia nie jest gotowa na przyjęcie kobiet w innej roli niż w charakterze paprotki - mówi. Zastrzega się, że ten zarzut nie odnosi się do ścisłego kierownictwa partii, które przyznaje, że kobiety powinny odgrywać znaczącą rolę w polityce, ale do działaczy terenowych, ciągle uważających, iż kobieta nie ma prawa upominać się o awans.
- Nasi koledzy traktują udział kobiet we władzy jako nagrodę. To, co odbywało się na zjazdach wojewódzkich, było swoistym karceniem kobiet, a nawet próbą zastraszenia, aby w przyszłości nie żądały zbyt wiele - uważa Gontarczyk.
Zarówno Janik, jak i inni czołowi działacze SLD zgodnie twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich.
Własnego parytetu - 15-procentowego - domaga się też SLD-owska młodzież (uchwała w tej sprawie zostanie przyjęta w sobotę, 11 grudnia).
- Skoro będzie parytet dla kobiet, może być i dla młodzieży - mówi Sylwia Pusz. - My również będziemy wnosić o zmianę w statucie.
Partyjne mniejszości, a więc młodzież i kobiety, chcą też mieć coś w rodzaju swoich platform-frakcji, tylko nazwane inaczej, bo podobno słowo "frakcja" źle działa na przewodniczącego.
Bez względu jednak na to, czy takie platformy-frakcje zostaną zaakceptowane i czy parytet dla kobiet oraz dla młodzieży zostanie uwzględniony w statucie partii, nie będzie to miało większego znaczenia dla przebiegu I Kongresu. Zmiany w statucie, które ewentualnie wprowadziłby kongres, zaczną obowiązywać dopiero po ich zarejestrowaniu w sądzie, a więc za kilka miesięcy. Wybór władz partii będzie się zatem odbywać według obecnie obowiązującego statutu, a władze wybierane są na cztery lata. Każdego roku, co prawda, odbywa się konwencja, ale jej rolą jest udzielenie skwitowania aktualnym władzom. W historii SdRP nie było przypadku, by podczas głosowania nad wotum zaufania dla władz partii ktoś ze ścisłej czołówki nie dostał wymaganej bezwzględnej większości głosów. O tym, czy ktoś cieszył się większą sympatią czy antypatią w partii, świadczyły jedynie niewielkie różnice w liczbie oddanych głosów. Przypuszczalnie nie inaczej będzie w SLD. Można się więc spodziewać, że parytet dla kobiet - o ile zostanie uchwalony przez Kongres - po raz pierwszy odegra znaczącą rolę dopiero za dwa lata, przy układaniu list wyborczych kandydatów do parlamentu.
Przywódca niekwestionowany
Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od "nieboszczki" SdRP. Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat.
Partia powołała komisję wyborczą, która przyjmuje zgłoszenia kandydatów na przewodniczącego, wiceprzewodniczących i sekretarza generalnego SLD. Mało jest jednak prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem, tymczasowym przewodniczącym SLD, ostatnim przewodniczącym SdRP, ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego partii. W każdym razie na niespełna 10 dni przed kongresem nikogo takiego nie widać. Działacze SLD pytani, czy sądzą, że znajdzie się ktoś chętny do konkurowania z liderem, tylko się uśmiechają. Przywództwo Millera jest więc niekwestionowane. Część działaczy uważa, że kreowanie nowego przewodniczącego przed wyborami parlamentarnymi w 2001 roku byłoby błędem, że ludzie, którzy utożsamiają Leszka Millera z lewicą, przeżyliby szok. Jednak do wyborów parlamentarnych są dwa lata, a po drodze odbędzie się jeszcze bój o fotel prezydencki. Kampania prezydencka byłaby doskonałą okazją do wykreowania nowego lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tyle że po prostu nie ma takiej woli w partii.
Krzysztof Janik, ostatni sekretarz generalny SdRP, zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD.
Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii.
Po dwóch chętnych na jedno miejsce
Ze względu na to, że Rada Krajowa SLD będzie liczyła około 300 osób (samych parlamentarzystów jest prawie 200, a oni stają się automatycznie jej członkami), zarząd będzie się składał z ok. 30 osób, a wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Już w piątek, 10 grudnia, okaże się, kto będzie ubiegał się o stanowiska wiceprzewodniczących. Na razie spośród ewentualnych kandydatów znakomitą większość stanowią byli działacze i zarazem członkowie władz nie istniejącej SdRP. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć obaj byli premierzy: Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz (nie był członkiem SdRP, ale należał do PZPR). Spośród pań typuje się Jolantę Banach, byłą pełnomocnik rządu ds. rodziny i kobiet, Annę Bańkowską, byłą prezes ZUS (jej pozycja nie jest najmocniejsza, a więc nominacja mało prawdopodobna), Izabellę Sierakowską, byłą wiceprzewodniczącą SdRP (uzyskała nominację organizacji w Lublinie na to stanowisko), Krystynę Łybacką, obecną przewodniczącą wielkopolskiego SLD (jedyna kobieta na stanowisku szefa wojewódzkiej organizacji). Jedna kobieta musi się znaleźć w prezydium partii. Podobno największe szanse na to stanowisko ma Krystyna Łybacka.
Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński, Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD, Jacek Piechota (obecnie szef zachodniopomorskiego SLD). Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. Z całą pewnością o stanowiska wiceprzewodniczących partii będą się ubiegali związkowcy. Oni również będą musieli dostać przynajmniej jedno miejsce w prezydium - jako ewentualnych kandydatów wymienia się Zbigniewa Janasa, tymczasowego wiceprzewodniczącego SLD (był jednym z trójki pełnomocników, którzy rejestrowali nową partię), Zbigniewa Kaniewskiego (przewodniczący Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego, był w PZPR) i Zbigniewa Janowskiego (Związek Zawodowy "Budowlani", prezydium OPZZ).
Kto nie zgłosi swojej kandydatury do komisji wyborczej, może to jeszcze uczynić na kongresie, ale w SLD uważa się, że takie osoby nie będą miały zbyt wielu szans na zyskanie poparcia.
Ostra walka będzie się też toczyła o miejsca w zarządzie, choć liczny zarząd może oznaczać, że decyzje będą podejmowane w gronie prezydium, czyli o przewodniczącego i wiceprzewodniczących. | Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Na dowód przywołują chociażby obecność w jej szeregach Andrzeja Celińskiego, byłego członka władz Unii Demokratycznej. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna.Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP.Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i - jak to zwykle w partiach bywa - rozmaite konflikty. |
OSCARY '99
50 podpisów pod listem Stevena Spielberga
Dwie szanse Andrzeja Wajdy
BARBARA HOLLENDER
Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii.
List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność".
Hołd dla polskiego mistrza
Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim.
W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku".
Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina.
39 gniewnych ludzi
Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA.
Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz".
Konkurenci "Pana Tadeusza"
Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii.
"Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera.
"Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV.
Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina. | Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga do Amerykańskiej Akademii Filmowej, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. Dzięki temu listowi szanse Wajdy na zdobycie prestiżowego Oskara rosną. W kategorii filmów nieangielskojęzycznych "Pan Tadeusz" ma silnych konkurentów, m.in. "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara. Wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. Warto podkreślić, że jeszcze nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. Jeśli się nie uda, i tak list Spielberga jest wspaniałym hołdem złożonym mistrzowi polskiej kinematografii. |
Prezydent Joseph Estrada utracił poparcie społeczne i oddał ukochaną władzę
Koniec filipińskiego Nikodema Dyzmy
Odsunięty od władzy Joseph Estrada żegna grupę swoich zwolenników z pokładu barki, którą odpłynął z pałacu prezydenckiego. Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 miliona dolarów. Nowa prezydent Gloria Macapagal-Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną".
(C) EPA
STANISŁAW GRZYMSKI
Piętnaście lat temu dyktatora Filipin, Ferdinanda Marcosa, obalała biedota wspierana przez Kościół katolicki i zbuntowane odziały armii. Teraz przeciwko prezydentowi Josephowi Estradzie, wystąpiły burżuazyjna elita, wielki biznes i generalicja, które nie cierpiały plebejskiego idola. Byłego aktora, pijaka, kobieciarza, rozpustnika i hazardzisty nie znosił też od samego początku Kościół, a arcybiskup Manili, kardynał Jaime Sin nazwał go nawet "kreaturą z piekła rodem".
Najbardziej uwielbiali go natomiast bezrobotni, bezdomni i biedacy z podmiejskich slumsów. Kilkuset takich biedaków poniosło śmierć na jesieni ubiegłego roku na wielkim śmietnisku w Paytas, pod Manilą, gdy wielka hałda gnijących odpadków zapaliła się i runęła na ich budy, zbudowane z kartonu i kawałków blachy.
Miał odebrać bogatym
Kilka milionów żyjących w nędzy Filipińczyków głosowało w wyborach prezydenckich w 1998 roku na Josepha Estradę, ubóstwianego filipińskiego Robin Hooda z seriali telewizyjnych, który obdzierał bogaczy ze skóry i wszystko, co zdobył, oddawał biednym. Ludzie ci wierzyli, że taki naprawdę jest ich ulubieniec i że spełni on obietnice składane w czasie kampanii wyborczej. A przyrzekał milionom ubogich poprawę poziomu życia, skorumpowanym urzędnikom zaś groził więzieniem. - Osobiście przypilnuję, aby bogacze płacili wszystkie podatki - zapowiadał na jednym z wieców.
Estrada dobrze wiedział, że na Filipinach wystarczy być postacią znaną i głosić populistyczne hasła, aby zdobyć władzę. Po drabinie kariery piął się w stylu Nikodema Dyzmy. Był bardzo sprytny i miał nosa. Źródłem jego sukcesu były role macho lub dobroczynnego rozbójnika, jakie grał w kilkudziesięciu filmach. Był powszechnie lubiany i szybko zdobywał przyjaciół. W czasach rządów swego poprzednika, generała Fidela Ramosa, był już wiceprezydentem.
Skłonność do pijaństwa, gier hazardowych i rozpusty początkowo nie szkodziły Estradzie w karierze. Z powodu licznych przywar Filipińczycy uznali go za równego chłopa. Nadali mu przydomek "Erap", co w filipińskim języku tagalog oznacza "kumpel".
Estrada nigdy nie ukrywał skłonności do kobiet, alkoholu i hazardu. - Wszyscy wiecie, że nie jestem świętym i nigdy nie miałem się za takiego. Mam wady jak każdy człowiek. W jednym z wywiadów radiowych przyznał, że ma wiele kochanek i liczne potomstwo ze związków pozamałżeńskich.
Nowy styl
Estrada jako polityk nie wykazywał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Nie najlepiej się czuł wśród ludzi establishmentu, w towarzystwie dyplomatów, elity kulturalnej. Lubił natomiast przebywać z ludźmi prostymi, rozmawiać z przechodniami na ulicy, dawać żebrakom jałmużnę lub drobne upominki.
Urzędnicy z jego otoczenia opowiadają, że prezydent nie miał koncepcji sprawowania władzy, a debaty polityczne go nudziły. Jeśli już brał udział w oficjalnym posiedzeniu rządu, to na ogół milczał, zasypiał lub po krótkim czasie wychodził. Sprawy państwowe były natomiast często omawiane nieformalnie w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole. Estrada lubił zwłaszcza wieczorne dyskusje przy kieliszku, które często trwały aż do rana. Na te nietypowe spotkania przychodzili członkowie rodziny prezydenta, jego dawni szkolni koledzy, a przede wszystkim ludzie, z którymi prowadził interesy, niektórzy o nie najlepszej reputacji, czasem wręcz mafiosi.
Jednym z bywalców przyjęć był Luis Singson, feudalny kacyk, gubernator północnej prowincji Ilocos Sur. Szybko wkradł się w łaski prezydenta i często chwalił się, że jest jego przyjacielem. Singson, który żyje w świecie rewolwerów i samochodów z kuloodpornymi szybami, odegrał ważną rolę w doprowadzeniu do upadku Estrady. Złożył zeznania w parlamencie o przyjmowaniu przez prezydenta wielkich łapówek. Gdyby nie te zeznania, Estrada pewnie dotrwałby do końca kadencji (jeszcze dwa lata).
Singson ujawnił, że przekazywał prezydentowi część wpływów z nielegalnej loteryjki liczbowej Juteng, bardzo popularnej wśród biedoty. Prezydent miał otrzymać łącznie ponad 400 milionów peso (8,5 miliona dolarów). W przeszłości bardzo często wysuwano wobec Estrady zarzuty o korupcję, naruszanie konstytucji i nadużywanie władzy, ale tym razem miarka się przebrała.
Zeznania gubernatora posłużyły opozycji, która od dawna gromadziła przeciwko prezydentowi dowody w celu złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji.
Dziewięć grzechów głównych
Lista zarzutów, które znalazły się w formalnym akcie oskarżenia, była długa: 1) przyjęcie wspomnianej łapówki od Singsona, 2) bezpośrednie lub pośrednie wykorzystanie na cele osobiste 130 milionów peso (2,765 miliona dolarów) z kwoty 200 milionów peso, jaka wpłynęła do budżetu z opodatkowania plantatorów tytoniu, 3) bezpośredni udział w transakcjach nieruchomościami, prowadzonych przez firmę kontrolowaną przez jego rodzinę. 4) zatajenie przed urzędem podatkowym wpływów osiąganych przez niego i jego najbliższą rodzinę w licznych przedsiębiorstwach, 5) złamanie prezydenckiej przysięgi i nadużycie stanowiska podczas interwencji w Komisji Papierów Wartościowych na korzyść swego przyjaciela, którego firma BW Resource Corp dopuściła się karygodnych manipulacji giełdowych, 6) nadużycie publicznego zaufania z powodu przyznania fundacji, organizowanej przez jego żonę, rządowej dotacji w wysokości 100 milionów peso (2,127 miliona dolarów). 7) mianowanie krewnych i przyjaciół na stanowiska państwowe, 8) rozdanie swym sekretarzom i innym faworyzowanym urzędnikom 52 luksusowych limuzyn, skonfiskowanych przemytnikom przez urząd celny, 9) niezgodne z konstytucją wyznaczanie niektórych członków swego gabinetu na inne jednoczesne stanowiska rządowe.Szef państwa stanął przed trybunałem. Kolegium sędziowskie stanowiło 22 senatorów, którzy przywdziali na tę okazję czarne togi.
Wytrwać jak Bill Clinton
Ale do wydania wyroku nie doszło, gdyż lojalni wobec prezydenta senatorzy większością głosów nie dopuścili do ujawnienia operacji bankowych, dokonywanych przez prezydenta bezpośrednio lub z jego upoważnienia. Mogłoby się bowiem okazać, że ogromne kwoty, jakimi obracał, pochodziły z łapówek, które otrzymywał od ludzi interesu, w tym od mafii. Oskarżyciele, wyłonieni spośród deputowanych Izby Reprezentantów, zdominowanej przez opozycję, podali się do dymisji na znak protestu przeciwko decyzji Senatu. Nowi nie zostali wyznaczeni. Proces prezydenta została praktycznie zawieszony na zawsze.
Estrada łudził się, że wyjdzie z opresji obronną ręką, tak jak to się udało Billowi Clintonowi. Przyjął zresztą podobną taktykę jak były prezydent USA w aferze z Moniką Lewinsky: zaprzeczać wszystkim oskarżeniom i czekać, aż znajdą się dowody. Wierzył, że jego zwolennicy w Senacie nie dopuszczą do ich znalezienia. Twierdził do końca, że nie jest winien, że padł "ofiarą spisku bogatych, a lud go nadal popiera".
Mylił się. Po ujawnieniu afery łapówkarskiej wszystko zaczęło się nagle walić. Prezydenta zaczęli opuszczać najbliżsi współpracownicy. Odeszli ministrowie, doradcy ekonomiczni i polityczni oraz kongresmani z jego własnej partii. Dymisji Estrady zażądały koła biznesu, przerażone fatalnym stanem gospodarki. Po stronie opozycji stanęła w końcu armia. Los prezydenta był już przesądzony.
Nie tylko na Filipinach
Przypadek Estrady jest typowy dla wysoko postawionych ludzi w wielu krajach azjatyckich i nie tylko. Na Filipinach, gdzie system feudalny jest silnie zakorzeniony, obowiązuje tradycyjny system patronacki. Prezydent kupuje sobie lojalność podwładnych za pieniądze z rządowych funduszy, rozdaje stanowiska, mianuje gubernatorów prowincji w zamian za głosy wyborców, ułatwia biznesmenom zawieranie kontraktów w zamian za finansowanie kampanii wyborczej. Skorumpowani poborcy fiskalni przymykają oczu na dochody prezydenta i jego faworytów. Filipiny, była kolonia USA, przyjęły model amerykańskiej demokracji i jej system prawny. W raporcie organizacji Transparency International znajdują się one na liście najbardziej skorumpowanych państw świata.
Raport sporządzony przez Dziennikarskie Centrum Dochodzeniowe ujawnił, że prezydent Estrada zadeklarował w 1999 roku dochody tylko 2,3 miliona pesos (46 tysięcy dolarów), które pokrywały zaledwie wynajęcie willi dla jednej z jego kochanek, podczas gdy rzeczywiste jego dochody netto wyniosły w tymże roku 35,8 miliona pesos (716 tysięcy dolarów). -
Oskarżony o korupcję prezydent Filipin, Joseph Estrada, złożył w sobotę dymisję pod presją opozycji i prawie półmilionowego tłumu demonstrantów. Obowiązki szefa państwa przejęła dotychczasowa wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo.
Rozgrywające się w weekend wydarzenia na Filipinach przypomniały swoim tempem rewolucję przeciwko dyktatorowi Ferdinandowi Marcosowi w 1986 roku. Gdy prezydent Joseph Estrada nie odpowiedział na ultimatum opozycji, żądającej jego dymisji do godziny 6 rano w sobotę, na jego oficjalną rezydencję ruszyły dziesiątki tysięcy gniewnych mieszkańców Manili. Usiłowało ich zatrzymać kilkuset bosych biedaków, zwolenników prezydenta. Doszło do starć i interwencji policji. Aby nie dopuścić do rozlewu krwi, Sąd Najwyższy obwieścił wakat na stanowisku szefa państwa. Po tej decyzji Estrada złożył na piśmie rezygnację z urzędu. Wkrótce potem, w obecności tysięcy rodaków zgromadzonych w historycznej świątyni Edsa, kolebce "rewolucji ludu" z 1986 roku, wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo została zaprzysiężona na nowego szefa państwa.
Przy triumfalnym aplauzie tłumów Joseph Estrada opuścił wraz rodziną prezydencką siedzibę Malacanang na pokładzie barki, która czekała na niego na rzece, przepływającej w pobliżu pałacu. Odpływając, Estrada powiedział, siląc się na uśmiech: "Salamat!" (dziękuję). Nie wiadomo, jakie są jego dalsze plany. Krążą pogłoski o jego planowanej ucieczce z kraju, mimo iż przyrzekł, że "będzie żyć na Filipinach i tu umrze".
Pani prezydent Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną". Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 mln dolarów. Za defraudację z kasy publicznej co najmniej 1 mln dolarów grozi w tym kraju kara śmierci.
Szczęśliwy epilog wydarzeń położył kres najgroźniejszemu od lat kryzysowi politycznemu na Filipinach, gdzie od grudnia na forum izby wyższej parlamentu toczył się proces o impeachment, czyli pozbawienie prezydenta urzędu. Proces w Senacie zablokowali jego zwolennicy, nie dopuszczając do przedstawienia dowodów winy prezydenta. W takiej sytuacji opozycja uciekła się częściowo do środków pozakonstytucyjnych. Na jej wezwanie na ulice Manili wyległy dziesiątki tysięcy ludzi, formując "marsz sprawiedliwości i prawdy". W piątek do dymisji podał się rząd, posłuszeństwo Estradzie wypowiedziała armia.
Po objęciu obowiązków szefa państwa Gloria Arrayo natychmiast przystąpiła do formowania nowego gabinetu. Przyjęła również rezygnację szefa policji gen. Panfilo Lacsona, któremu opozycja zarzucała łamanie praw człowieka w okresie rządów Estrady.
Arroyo zdaje sobie sprawę, że czeka ją niezwykle trudne zadanie. Przejmuje rządy w chwili wielkiej euforii po odejściu niewiarygodnego Estrady i musi stawić czoło wielkim oczekiwaniom społeczeństwa. - Jest jak czerwony kapturek wśród głodnych wilków - powiedział agencji Reuters jeden ze znawców filipińskich realiów, Nelson Navarro. S.G. | przeciwko prezydentowi Josephowi Estradzie, wystąpiły burżuazyjna elita, wielki biznes i generalicja, które nie cierpiały plebejskiego idola. Kilka milionów żyjących w nędzy Filipińczyków głosowało w wyborach prezydenckich w 1998 roku na Josepha Estradę, ubóstwianego filipińskiego Robin Hooda. nigdy nie ukrywał skłonności do kobiet, alkoholu i hazardu. Estrada jako polityk nie wykazywał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Sprawy państwowe były często omawiane nieformalnie w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole. Jednym z bywalców przyjęć był Luis Singson, feudalny kacyk, gubernator północnej prowincji Ilocos Sur. Złożył zeznania w parlamencie o przyjmowaniu przez prezydenta wielkich łapówek. Zeznania gubernatora posłużyły opozycji, która od dawna gromadziła przeciwko prezydentowi dowody w celu złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji. Po ujawnieniu afery łapówkarskiej wszystko zaczęło się nagle walić. Prezydenta zaczęli opuszczać najbliżsi współpracownicy. Po stronie opozycji stanęła w końcu armia. Los prezydenta był już przesądzony. Obowiązki szefa państwa przejęła dotychczasowa wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo. |
ROZMOWA
Lech Majewski, reżyser, pisarz, malarz: Wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim
Artysta innego czasu
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Od blisko 20 lat mieszka pan w Nowym Jorku, ale wraca do Polski pracować. Co pana tutaj ciągnie?
LECH MAJEWSKI: - Zostałem uformowany w tym kraju, język polski jest moim rodzinnym językiem, Katowice to mój - chciany, czy nie chciany, ale własny wewnętrzny pejzaż. Jestem osobą, która słucha swojego wewnętrznego głosu, a ten głos najczęściej mówi po polsku.
Jeszcze po tylu latach?
Oczywiście. I wywołuje obrazy z przeszłości. Człowiek budzi się do życia wewnętrznego jako nastolatek, wtedy bardzo gwałtownie zaczyna się formować. Napisałem o tym książkę "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". To opowieść o synu szukającym ojca. Rzecz dzieje się w wyimaginowanym hotelu, w którym mieszkają rozmaite osobowości, jak Rabindranath Tagore, Picasso, Cezanne. Bohater z nimi rozmawia i uzmysławia sobie, że oni wszyscy są jego ojcami, bo zasiali w nim w młodości kiełki tego, co potem w nim wyrosło.
Skoro tak dużą wagę przywiązuje pan do korzeni kulturowych, dlaczego zdecydował się pan na emigrację do Stanów, do zupełnie innego świata?
Nigdy nie chciałem z Polski emigrować. Złapał mnie za granicą stan wojenny. Zdecydowałem się zostać w Anglii, potem w Stanach Zjednoczonych. To było wyzwanie losu, postanowiłem zbudować nowe życie. Odciąłem się całkowicie od Polski, nawet nie mówiłem we własnym języku, bo inaczej nigdy nie odnalazłbym się w tamtej rzeczywistości.
No i udało się, bo zrobił pan w Stanach filmy "Lot świerkowej gęsi" i "Więzień z Rio".
Tak, ale minął jakiś czas i zrozumiałem, że nie można wyrzec się korzeni. Dlatego zacząłem wracać.
"Wojaczek" - to zapewne jeden z takich powrotów, tym razem do młodzieńczych fascynacji.
Kiedyś, jadąc na wagary z Katowic do Krakowa, przeczytałem nekrolog Wojaczka i jego wiersz "Że lampa, że krąg światła..." Ten wiersz przestrzelił mi serce. Zacząłem Wojaczkiem żyć, pochłaniałem jego poezję. Nie podejrzewałem, że kiedyś jeszcze do niego wrócę. Wszystko ożyło, kiedy w Nowym Jorku przeczytałem o śmierci Basquiata. Wtedy Wojaczek wyrwał się z niepamięci, jakby chciał wykrzyczeć: "On był Murzynem, mieszkał w Nowym Jorku, ale przecież jesteśmy podobni". Napisałem scenariusz do filmu o Basquiacie. Zrobiłem to tylko dlatego, że w Nowym Jorku odezwał się do mnie Wojaczek. A "Wojaczka" zrealizowałem dlatego, że wcześniej pracowałem nad "Basquiatem". Taki bumerang, iskra elektryczna.
Ci, którzy robią biograficzne filmy o poetach, zwykle rozbijają się o niemożność przekazania na ekranie poezji.
Poezji rzeczywiście nie daje się przekazać w kinie bezpośrednio. Zwłaszcza poezji takiej, jaką tworzył Wojaczek. On pisał z niebywałą precyzją, pracował nad każdym słowem, wersem. Fantastycznie tworzył napięcia, metafory i hiperbole. Jak się zaczyna czytać jego wiersze na głos, to coś się traci. Umysł zamyka się pod natłokiem obrazów i uczuć. Dlatego starałem się stworzyć ekwiwalent wizualny tej poezji. Zrozumiałem, że chcąc zachować uczciwość, mogę tylko opowiedzieć moją historię Wojaczka, powiedzieć, kim jest on dla mnie, czym jest dla mnie jego legenda.
Myśli pan, że ta legenda przetrwała do dzisiaj?
Nie, uważam nawet, że dzisiaj już taka legenda nie mogłaby powstać. Ona mogła się zdarzyć tylko w innych czasach. W Polsce mojego pokolenia. W Polsce, w której kwitło życie wewnętrzne. Byliśmy wykształceni, chłonęliśmy świat. Niedosyt zewnętrzności kompensowaliśmy rozwojem duchowym. Ingeborga Bachman, gdy przyjechała do Polski, powiedziała: "To jedyny kraj, gdzie kościoły i księgarnie są pełne". Ja jestem produktem tamtego czasu, jestem produktem filmów Felliniego, Viscontiego, Pasoliniego. Dla mnie legenda Wojaczka była ważna.
Dzisiejsza Polska jest może krajem z pełnymi kościołami, ale w księgarniach niewielu kupujących.
Bo teraz liczą się głównie sprawy materialne. To niedobry czas dla kultury. Powstają tylko "narodowe bomboniery" i wszyscy cieszą się, że dużo ludzi te bomboniery zjada. Ale codzienna kultura leży. Niewiele osób interesuje się sztuką. Przyszedł czas ludzi polityki, biznesu i telewizji. Jest kompletna dewaluacja słów: geniusz, artysta, sztuka. Jak ktoś mi mówi, że będzie plejada gwiazd, mam zrozumieć, że ktoś wyjdzie na scenę i będzie śpiewał odgrzewane przeboje. To ma być ta wielka sztuka. Filozofię mają firmy kosmetyczne i browary. Staliśmy się w Polsce bardzo zacofani kulturowo.
Czasem mamy nadzieję, że kultura powoli odżywa. Pod kasami wystawy Andy Warhola ustawia się kolejka, ludzie wracają do kin.
Ja uważam, że wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim. Sztuka współczesna jest zupełnie niedoceniona. Nasze zacofanie jest tu potworne. Odkrywamy dopiero Warhola i to dzięki nie najlepszej wystawie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Zawsze potrafiliśmy porozumiewać się symbolami, znakami. Zmuszała nas do tego historia. Dzisiaj tylko jednostki starają się nadążyć za światową sztuką.
Na całym świecie sztuka skomercjalizowała się.
Tak, ale pozostały jej oazy. Poza tym ostatnio wiele się zmienia. W Stanach trwa rewolucja. U progu nowego wieku budzą się artyści. Kino amerykańskie rozwibrowuje się. Ludzie zdają sobie sprawę, że zawaliliśmy stronę duchową, że trzeba coś nadrabiać.
Nie dostrzega pan podobnego trendu w Polsce?
Nie, myślę, że w Polsce upadł mit artysty. Trochę na własne życzenie. Obserwowałem to podczas ostatniego festiwalu filmowego w Gdyni, gdy schodziłem do "piekiełka" - nocnego klubu w hotelu Gdynia. Kiedyś reżyserzy, aktorzy byli tam półbogami. Teraz królują gangsterzy. To oni mają w rękach pieniądze, siłę, kobiety, cudzy los. Artyści tylko się między nimi snują. Widziałem, jak jeden z twórców mówił jednemu z tych topornych facetów, że wyśle mu swój scenariusz. Tamten poklepywał go po ramieniu, obiecując, że mu go sfinansuje. Ci ludzie poza prawem stają się idolami. A twórcy wychodzą potem z "piekiełka" i mówią, że ci gangsterzy są fantastyczni. Budują ich legendę, siebie spychając do roli rozpitych pariasów.
Film o Wojaczku ma więc przypomnieć, kim jest, kim może być artysta? Po to pan zrobił "Wojaczka"?
Przestałem myśleć przyczynowo-skutkowo. Nie kalkuluję: zrobię coś, bo to wywoła określoną reakcję. Nie lubię myśleć apriorycznie. Nie mam żadnych programów. Po prostu podążam za swoją wizją. Robię to, co uważam za uczciwe.
Rozmawiała Barbara Hollender
Lech Majewski, reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, pisarz, malarz. Urodził się w 1953 roku w Katowicach, studiował w Akademii Sztuk Pięknych oraz na wydziale reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Od 1981 roku mieszka poza Polską, początkowo w Wielkiej Brytanii, następnie w USA. Jest autorem kilku tomików poezji, a także powieści "Szczury Manhattanu" i "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". Od 1993 roku reżyseruje spektakle operowe. Jako reżyser filmowy zadebiutował w 1979 roku "Rycerzem". Inne jego filmy to: "Lot świerkowej gęsi", "Więzień z Rio", "Ewangelia według Harry'ego", "Pokój saren". Jest scenarzystą i współproducentem filmu "Basquiat. Taniec ze śmiercią". Na ekrany wchodzi właśnie "Wojaczek", za którego reżyserię dostał nagrodę podczas zakończonego niedawno w Gdyni Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. | Od 20 lat mieszka w Nowym Jorku, ale wraca do Polski pracować. Napisałem książkę "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". zrobił filmy "Lot świerkowej gęsi" i "Więzień z Rio"."Wojaczek" to jeden z powrotów do młodzieńczych fascynacji. Napisałem scenariusz do filmu o Basquiacie. Lech Majewski, reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, pisarz, malarz. |
Kilkanaście milionów Rosjan przystosowało się do życia w niepodległym ukraińskim państwie
Swoi czy obcy
PIOTR KOŚCIŃSKI
z Kijowa
Wołodia i Olga mieszkają na Pieczersku, w dobrej kijowskiej dzielnicy, w jednopokojowym, ale sporym mieszkaniu. Mają dziesięcioletniego syna Griszę. Zamieszkali w Kijowie w 1980 roku. Do stolicy Ukrainy trafili właściwie przez przypadek, bo Wołodia, jako wojskowy, został tu po prostu skierowany. Równie dobrze mógł trafić do Władywostoku albo do Rygi.
- Jestem synem wojskowego - mówi Wołodia. - Mój ojciec osiemnaście razy zmieniał miejsce zamieszkania. Dlatego nie mam przyjaciół z dzieciństwa, ze szkoły. Przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, gdzie ledwie poznałem swoich kolegów, mijały dwa, trzy lata i już trzeba było się pakować.
Brat Wołodii mieszka w Nowosybirsku. Rodzina Olgi - w Permie. Oba miasta znajdują się dziś za granicą.
- Tak, granica to problem - zgodnie podkreślają Olga i Władimir. - Do Moskwy jechało się dawniej dziewięć godzin - wyjeżdżało się wieczorem, a wysiadało rano. Teraz pociąg stoi trzy, cztery godziny na granicy. Celnicy budzą ludzi w środku nocy, każą pokazywać bagaż, przeszukują półki i schowki. To jest męczące.
Moi rozmówcy twierdzą jednak, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język - w urzędach zaczęto mówić tylko po ukraińsku, pisma urzędowe trzeba było formułować także w tym języku. Ale teraz jest łatwiej - nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku. A w centrum i na zachodzie kraju większość Rosjan nauczyła się ukraińskiego.
- Doskonale rozumiem po ukraińsku, ale sam mówię po rosyjsku. Uważam, że wysilanie się na mówienie po ukraińsku byłoby śmieszne - mówi Wołodia. Z jego synem Griszą jest już inaczej - dzięki szkole mówi znakomicie po ukraińsku. Bo Grisza chodzi do szkoły ukraińskiej, czyli - ściślej mówiąc - z ukraińskim językiem nauczania. Szkół rosyjskojęzycznych zostało w Kijowie niewiele.
Tam, gdzie stał dwór
Szkoła Średnia nr 25 znajduje się w znakomitym miejscu: tuż naprzeciwko wylotu najpiękniejszej chyba ulicy Kijowa, Andrijiwskiego Uzwizu, gdzie kiedyś mieszkał Michaił Bułhakow. Trzeba uważać, by nie upaść na dziewiętnastowiecznych "kocich łbach". Pod murami starych domów oferują swe towary dziesiątki sprzedawców obrazów, rzeźb i pamiątek.
Kiedyś stała tu pradawna siedziba kijowskich książąt. - Właśnie tu, gdzie dziś jest szkoła, miał swój dwór książę Włodzimierz - śmieje się dyrektorka szkoły, pani Ludmiła Kudriawcewa. - A dawni książęta dobrze wiedzieli, gdzie stawiać swoje domy.
Jest to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. - To nie jest rosyjska szkoła, ale ukraińska - podkreśla pani dyrektor. - Realizuje normalny program, tyle że po rosyjsku. Stopniowo wprowadzamy jednak przedmioty w języku ukraińskim - oprócz języka, także historię i geografię Ukrainy.
Kto uczy się w tej szkole? Głównie Rosjanie, ale także Ukraińcy i nieliczni przedstawiciele innych narodowości, na przykład Gruzini, Azerowie, Kirgizi, Uzbecy, a także Polacy (córki pracownika jednej z polskich firm). Zdaniem pani dyrektor trafili oni do tej szkoły przede wszystkim dlatego, że jest dobra.
- Świadczy o tym liczba osób przyjętych na wyższe studia, na które egzaminy wstępne trzeba zdawać po ukraińsku i z języka ukraińskiego - podkreśla. Owszem, zdarzają się protesty przeciwko "rosyjskiej szkole". - Czasami zjawiają się ludzie, którzy pytają: po co taka szkoła w centrum stolicy Ukrainy? Ale zdarza się to rzadko... Istniejemy już 60 lat i mam nadzieję, że będziemy istnieć dalej.
Dawna "Antrepriza"
Narodowy Akademicki Teatr Dramatu Rosyjskiego im. Łesi Ukrainki w Kijowie jest najstarszą sceną w tym mieście. Założył go w 1891 roku pod nazwą "Antrepriza" Nikołaj Sołowcow. - Ale ponieważ władza radziecka uznała, że to ona powinna być w ZSRR założycielką wszystkiego, w roku 1926 wydano postanowienie o powołaniu Rosyjskiego Teatru Dramatycznego. Oficjalnie istniejemy więc od 1926 roku - mówi Borys Kuricyn, pracujący w dziale literackim teatru.
Od czasów radzieckich zmienił się przede wszystkim adres - teatr nie mieści się już na ulicy Lenina, ale na Chmielnickiego. Przemianowano także pobliską stację metra - z Leninskiej na Teatralną - choć odlanych w metalu cytatów z dzieł Lenina nie zdjęto. Do centralnej ulicy Kijowa, Chreszczatyku, jest stąd kilka kroków. Teatr im. Łesi Ukrainki cieszy się ogromnym powodzeniem - by obejrzeć co lepsze przedstawienia, trzeba odstać swoje w kolejce do kasy.
- Nasz teatr wspierany jest przez rząd, nie można mówić o jakichkolwiek represjach - twierdzi dyrektor i kierownik artystyczny Michaił Rieznikowicz. - Jesteśmy bardzo doceniani przez Ministerstwo Kultury. Po likwidacji cenzury możemy wystawiać absolutnie to, co chcemy.
Zdaniem Rieznikowicza dziś na Ukrainie jest mniej konfliktów narodowościowych, niż kilka lat temu. - Żyje tu 14 -16 milionów Rosjan oraz ludzi innych narodowości, na co dzień posługujących się językiem rosyjskim - mówi. - Losy Ukraińców i Rosjan, mieszkających razem przez całe wieki, przeplatały się ze sobą. Choć nie wszyscy to rozumieją, to od kilku lat obserwujemy jednak zdecydowane osłabienie wszelkich nacjonalizmów. W znacznej mierze jest to efekt działań prezydenta Leonida Kuczmy.
Bez kompleksów
Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz. Kongres Rosyjskich Stowarzyszeń Ukrainy twierdzi, iż "rosyjska kultura została [na Ukrainie] zepchnięta na margines", sieć rosyjskich szkół "zmniejszyła się kilkakrotnie, w niektórych obwodach nie ma już ich wcale, podczas gdy w ukraińskich szkołach język rosyjski nie jest wykładany nawet jako obcy. Rosyjski jest rugowany ze wszystkich sfer życia społecznego, obrona języka rosyjskiego i kultury przyjmowana jest jako działalność antypaństwowa". Tuż przed wyborami przedstawiciele rosyjskich organizacji oświadczyli, że nie poprą prezydenta Leonida Kuczmy, bo niechętnie odniósł się do ich postulatów.
- Spotkałem działaczkę jednego ze stowarzyszeń rosyjskich, która krytykowała prezydenta, twierdząc, że nie doprowadził do nadania językowi rosyjskiemu statusu państwowego - mówi Michaił Rieznikowicz. - Ani ona, ani ludzie myślący podobnie nie rozumieją sytuacji w państwie. Dziś nie czas na wprowadzenie drugiego języka państwowego.
A Borys Kuricyn uważa, że nie ma o czym mówić. - Jeśli ktoś urodził się w jakimś kraju, winien znać jego kulturę i język - mówi, dodając, że ukraiński jest zbliżony do rosyjskiego i Rosjanin łatwo go zrozumie. Żałuje tylko, że w szkołach znacznie zmniejszono program nauczania rosyjskiej literatury. - A jak oddzielić Szewczenkę od kultury rosyjskiej, a Gogola czy Puszkina od ukraińskiej? - pyta.
Ukraińcy odrzucają zarzuty nacjonalistycznie nastawionych Rosjan. Poważne, kijowskie pismo "Deń" opublikowało informacje, które zaprzeczają tezie o rzekomym prześladowaniu Rosjan na Ukrainie. Funkcjonuje tu około 2700 rosyjskojęzycznych szkół średnich, w których uczy się 2,5 miliona uczniów. Na Ukrainie są też cztery rosyjskie szkoły wyższe i 21 rosyjskich teatrów. Istnieje też 1300 rosyjskojęzycznych gazet i czasopism o łącznym nakładzie blisko 8 mln egzemplarzy.
Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom. | Do Moskwy jechało się dawniej dziewięć godzin. Teraz pociąg stoi trzy, cztery godziny na granicy. Celnicy budzą ludzi w środku nocy. jednak dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. w centrum i na zachodzie kraju większość Rosjan nauczyła się ukraińskiego.Szkoła Średnia nr 25 to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. Stopniowo wprowadza przedmioty w języku ukraińskim. zdarzają się protesty przeciwko rosyjskiej szkole. Ale rzadko. dziś na Ukrainie jest mniej konfliktów narodowościowych niż kilka lat temu. Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje. Kongres Rosyjskich Stowarzyszeń Ukrainy twierdzi, iż rosyjska kultura została na Ukrainie zepchnięta na margines. Ukraińcy odrzucają zarzuty nacjonalistycznie nastawionych Rosjan. |
Polacy odrestaurowali świątynię sprzed 3500 lat
Powrót królowej Egiptu
KRZYSZTOF KOWALSKI
W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut.
Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata.
Zaproszenie w 1960 roku
Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański, już nie ze Stacji, ale z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW im. Kazimierza Michałowskiego. Oprócz Polaków czterdzieści lat temu zaproszenie do Deir el-Bahari otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni.
W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. W ich trakcie odsłonięto w pobliżu jeszcze jedną nieznaną świątynię z XV wieku p.n.e. Z jej ruin wydobyto około dwudziestu tysięcy dekorowanych bloków ściennych, posągów, napisów - co wskazuje na skalę przedsięwzięcia. W samej świątyni Hatszepsut po siedmiu latach badań wstępnych rozpoczęli prace rekonstrukcyjne konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków. A teraz - po czterdziestu latach zamknięcia dla zwiedzających - świątynia staje otworem, i to już nie w postaci ruin.
Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju (farby, pędzle, chemikalia i materiały budowlane). Skromne fundusze najpierw Stacji, a potem Centrum uzupełniali Komitet Badań Naukowych, rząd Egiptu, instytucje i sponsorzy prywatni - spoza Polski. W tych warunkach dokładnych kwot nie da się wyliczyć, ale roczne wydatki polskiej misji sięgają równowartości 200 tysięcy dolarów.
Czerwona barwa
Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, właśnie dla niej. Królowa nie została tam jednak pochowana; nie wiadomo, gdzie spoczęła. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. Budowla wkomponowana jest w masyw skalny. Zaprojektował ją architekt Senmut. Składa się z dziedzińca oraz tarasów z portykami pokrytymi płaskorzeźbami. W malowidłach i płaskorzeźbach świątyni odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, dlatego Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się - w sztuce - w faraona, nawet barwa jej ciała zamiast tradycyjnie żółtej, cechującej kobietę, stała się czerwona, czyli męska. W napisach zamiast żeńskiej formy "byłam", "zrobiłam" - pojawia się męska forma "byłem", "zrobiłem".
Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III, którego zdołała skutecznie odsuwać od tronu przez dwadzieścia dwa lata, nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu.
Przeróbki i rozbiórka
W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło lub poważnie naruszyło wszystkie świątynie w regionie, ucierpiała wtedy również świątynia Hatszepsut.
Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Został rozebrany dopiero sto lat temu na zlecenie kolonialnych władz brytyjskich. Ta rozbiórka uczyniła wiele szkód w samej strukturze obiektu. -
W roku 2001 przypada setna rocznica urodzin profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, twórcy polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej oraz rozwijającej się bardzo prężnie nubiologii. Był członkiem PAN, doktorem honoris causa uniwersytetów w Oksfordzie, Uppsali i Strasburgu. Pod jego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie, którym cieszy się do dziś - Polacy prowadzą wykopaliska w Egipcie, Sudanie, Syrii, Libanie, na Cyprze.
Sukces polskiej archeologii
Profesor Lech Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu:
W ostatnich trzydziestu latach sam miałem okazję obserwować prace nad rekonstrukcją świątyni. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii.
Nieprzypadkowo władze Egiptu zwróciły się o pomoc przy rekonstrukcji świątyni do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Niemcy na przykład, zamiast rekonstruować zniszczoną Norymbergę, przeznaczali środki na budowę mieszkań dla obywateli. Widzimy teraz, że pedantyczna dbałość o pomniki kultury przyniosła dobre efekty. Kiedy Egipcjanie w latach sześćdziesiątych rozważali kandydatury ekip z różnych krajów, każdego pytali o to samo - co zrobił w swoim kraju. Mocnym atutem Polski było również to, że nigdy nie prowadziła polityki kolonialnej. To bardzo ważne dla mieszkańców Afryki.
Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Kilkudziesięciu naukowców z Polski zdobywało stopnie naukowe dzięki możliwościom, jakie współpraca ta otworzyła. Nie tylko archeolodzy i konserwatorzy, ale na przykład filologowie. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. Na pewno będziemy mieć udział w przygotowywaniu muzeum w dolinie Deirel-Bahari.
Zwieńczenie ciężkiej pracy
Profesor Michał Gawlikowski, Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. prof. Kazimierza Michałowskiego:
Nie mamy do czynienia z nowinką, sensacyjnym odkryciem ani czymś podobnym. To coś dużo bardziej doniosłego - zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy. Zrekonstruowany przez nas trzeci, najważniejszy taras świątyni królowej Hatszepsut był doszczętnie zniszczony przez spadające skały, wszystko zostało rozbite na tysiące kawałeczków. Dlatego prace trwały tak długo.
Rozpoczął je jeszcze profesor Michałowski, któremu w olbrzymiej mierze zawdzięczamy wysoki poziom polskiej egiptologii. Mawiał on: każdy cywilizowany naród prowadzi wykopaliska w Egipcie. Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia byłaby wtórna i nie liczyłaby się zupełnie. Oczywiście niektóre kraje bogatsze - Francja, Niemcy, USA - wyprzedzają nas rozmachem prac. Ale zaraz za tą czołówką plasuje się Polska. Jesteśmy jedynym krajem w naszej części Europy o tak świetnie rozwiniętej egiptologii.
Egipcjanie mają dla nas dużo sympatii. Propozycji współpracy otrzymujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przyjąć. Zrekonstruowana przez nas część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano już przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście. Już dwa razy czekałem na niego przed świątynią z ceremonią dopiętą na ostatni guzik.
Nowe, nieznane wizerunki
Sabri Abdel Aziz, dyrektor Wydziału Starożytności Górnego Egiptu:
Osiągnęliśmy sukces, ponieważ prace zostały wykonane całkowicie w zaplanowanym zakresie. Odrestaurowane są malowidła oraz całe elementy architektoniczne. Odtworzone zostały oryginalne konstrukcje z kamienia. W trakcie odczyszczania zabytku ukazało się wiele nieznanych wizerunków. Trzeci taras był najbardziej zniszczony.
Światowe Centrum Usług Turystycznych podjęło we współpracy z misją polską szczegółowe studia nad każdym kamieniem i jego pierwotnym miejscem. Dodatkowo wykonano reperację posadzek świątyni dla ułatwienia zwiedzania. Teraz możemy spokojnie czekać na oficjalne otwarcie, którego zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym rangę obiektu w skali zabytków świata. Spodziewamy się tu bardzo wielu turystów. | W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności. Oprócz Polaków zaproszenie otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii. Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. |
GWIAZDY I PIENIĄDZE: Sprowadzenie do Polski zachodniej gwiazdy kosztuje 500 tys. zł. Tyle, co dwie i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie.
Ile kosztuje twarz
Wielką nagrodę wydawnictwa Reader's Digest wręczała Claudia Schiffer. Za ile? Negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów...
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
BARBARA HOLLENDER
Gwiazdy. Wielkie lalki kultury masowej, które rozbudzają wyobraźnię milionów ludzi. Kto, lepiej niż one, może przyciągnąć uwagę mediów czy zareklamować produkt?
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że polscy aktorzy o znanych twarzach występują w reklamach telewizyjnych, że Bogusław Linda reklamuje dżinsy, Marek Kondrat - wódkę czy fundusz ubezpieczeniowy, Piotr Fronczewski - Wartę. Przyzwyczailiśmy się i do tego, że gwiazdy filmu, razem z najlepszymi modelkami i pięknymi dziewczynami z Miss Polonii uświetniają rozmaite imprezy: wręczają nagrody zwycięzcom konkursów, fotografują się z nowymi modelami samochodów, prowadzą gale.
Ale polska gwiazda przyciąga znacznie mniej uwagi niż gwiazda zagraniczna. Nic dziwnego, jest łatwiej dostępna, uśmiecha się z okładek kolorowych magazynów, można ją zobaczyć na premierze filmowej, w restauracji, a czasem i na ulicy. Pojawienie się gwiazdy zagranicznej wywołuje większe zainteresowanie, zapewnia uwagę dziennikarzy przeliczaną na konkretne pieniądze, jakie trzeba by zapłacić za miejsce w gazetach, radiu, telewizji. Lepiej buduje image firmy.
Jeszcze kilka lat temu przyjazd do Polski gwiazdy filmowej po to, by ozdobiła czyjąś imprezę, wydawał się niemożliwy. Dzisiaj już zaczynamy rozumieć, że wszystko jest do kupienia. To tylko kwestia ceny.
Na świecie
Oczywiście bardzo drogo. Sumy zależą od pozycji gwiazdy na rynku i zmieniają się bardzo gwałtownie. Np. Arnold Schwarzenegger jeszcze kilka lat temu za uświetnienie imprezy brał honorarium w wysokości ok. miliona dolarów, dzisiaj można wynegocjować cenę 250 tys. dolarów. Czasem skoki honorariów są bardzo gwałtowne. Np. John Travolta przed rolą w "Pulp Fiction" kosztował 25 tys. dolarów, a niemal natychmiast po premierze filmu - 250 tys. Dzisiaj jego pozycja tak się ugruntowała, że dobił do najdroższych. Za publiczne "pokazywanie się" gwiazdy nie biorą honorarium tylko wtedy, gdy promują własne filmy. Wtedy ich udział w konferencjach prasowych i bankietach jest wpisany w kontrakt z wytwórnią. Ale studia, chcąc do promocji wykorzystać własną gwiazdę, też ponoszą niebotyczne wydatki.
Alain Delon uświetnił galę pisma "Teletydzień". Przywiózł ze sobą własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam.
FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI
Bo honorarium to nie wszystko. Dochodzą koszty pobytu. A one - w przypadku największych gwiazd - mogą być horrendalne. Tu sumy przyprawiają o zawrót głowy. Np. dwutygodniowy pobyt gwiazdy na jednym z najważniejszych festiwali świata - w Cannes, może studio kosztować 800 tys. dolarów.
To oczywiście nie jest koszt pobytu jednej tylko osoby. Gwiazda ma wymagania, podróżuje z orszakiem. Ma prawo zabrać ze sobą członków rodziny, czasem męża lub żonę, czasem jeszcze dzieci, a także menedżera, agenta, rzecznika prasowego, ochroniarzy. A dalej to już w zależności od potrzeb. Arnold Schwarzenegger zjeżdżał do Cannes z trenerami, Sharon Stone i inne piękne panie zabierają ze sobą fryzjerów i makijażystów, Liz Taylor przyleciała przed kilkoma laty do Cannes z opiekunką do psa, bywają w zespole gwiazd nawet kucharze. Rekordy liczebności swojej świty bije Stone, która dwa lata temu zabrała ze sobą na Lazurowe Wybrzeże 20 osób. Taką listę "asystentów" podobno jest w stanie przebić tylko Demi Moore.
Zaczyna się od podróży. Loty na trasie Los Angeles-Nicea nie odbywają się rejsowymi samolotami w klasie ekonomicznej. Nie jest ewenementem, że nad Morzem Śródziemnym lądują luksusowe jety Gulfstream IV z dwunastoma miejscami na pokładzie. Godzina lotu takim samolotem kosztuje 4 tys. dolarów. Rachunek za podróż w obie strony opiewa więc na sumę 100-130 tys. dolarów. Takim samolotem leci gwiazda z najbliższymi członkami rodziny i współpracownikami. Pozostali członkowie świty, podobnie jak mniej znani aktorzy, podróżują w pierwszej klasie samolotów rejsowych za 8-10 tys. dolarów.
Ci, co przybywają z Europy, kosztują taniej. Np. Emma Thompson przyleciała w ub. roku prywatnym samolotem, a jej rachunek opiewał jedynie na 15 tys. dolarów. Podobny rachunek wystawiła przylatująca z Londynu Nicole Kidman.
Prosto z lotniska trzeba jechać do hotelu. Apartament dla gwiazdy w położonym przy Bulwarze Croisette "Carltonie" kosztuje 2200 dolarów dziennie. W tej cenie gość ma prywatną windę i hotelowego lokaja do dyspozycji przez 24 godziny. Ale, prawdę powiedziawszy, rzadko która prawdziwie szanująca się gwiazda chce zatrzymać się w zatłoczonym Cannes. Najwięksi wybierają luksusowy hotel Du Cap, który położony jest na bajkowej skarpie w odległym o 20 kilometrów od Cannes Antibes. Tam za dwu- lub trzypokojowy apartament trzeba zapłacić około 3 tysięcy dolarów dziennie. Orszak mieszka skromniej - już za 600-800 dolarów za noc. Jeśli film jest w konkursie przez trzy dni, koszty hotelu pokrywają gwieździe organizatorzy festiwalu. Ale to żadne oszczędności. Festiwal płaci tylko za hotele canneńskie, a gwiazda przecież nie wyprowadzi się na te trzy dni z Du Cap.
Rachunki za hotel trzeba zwykle powiększyć o 25 proc., dopisując tzw. incidentials - opłaty za telefony (które zazwyczaj są astronomiczne), za bar, restaurację, room service i pralnię.
Jak już gwiazda się zainstaluje, to trzeba jej zwykle zapewnić właściwy blask. A najjaśniej błyszczy się w słońcu, na pełnym morzu, w czasie romantycznych, podpatrywanych przez paparazzi przejażdżek z najbliższymi. Wynajęcie odpowiedniego jachtu kosztuje ok. 20 tys. dolarów, razem z obsługą, przekąskami, napojami - za podróż do St. Tropez trzeba zapłacić ok. 60 tys. dolarów. Chyba że na pokładzie jest jeden z hollywoodzkich potentatów Andy Vajna - wtedy portfel wytwórni uszczupla się o 200 tys. dolarów.
Nie wolno zapomnieć też o lądzie. Tutaj do dyspozycji gwiazdy czeka limuzyna z szoferem za 3 tys. dolarów dziennie. Ważną pozycją w budżecie są ochroniarze. Zwykle gwiazdy przywożą swoich własnych goryli - w czasie wyjazdów płaci im wytwórnia, po ok. 1000 dolarów dziennie na osobę. Poza tym firmy wynajmują ochroniarzy lokalnych - ich praca jest tańsza, kosztuje 20-30 dolarów za godzinę. W wypadku Liz Taylor trzeba mieć takich goryli pięciu, w wypadku Madonny - co najmniej dziesięciu.
Ostatnią, ale za to olbrzymią sumą, są kwoty wydane na bankiety. Canneńskie niewielkie kolacje kosztują ok. 10 tys. dolarów, koszt wielkich przyjęć na 800 osób waha się od 200-300 tys. dolarów. W ubiegłym roku jedno z przyjęć kosztowało rekordową sumę 400 tys. dolarów.
Urzędnicy hollywoodzkich studiów wiedzą, że przyjazd do Cannes wielkiej gwiazdy kosztuje. Jednym z najtańszych gwiazdorskich pobytów canneńskich była promocja "Na krawędzi" - pobyt Sylvestra Stallone'a, który przyjechał na Lazurowe Wybrzeże tylko z siedmioma osobami towarzyszącymi i mieszkał w samym Cannes, kosztował 180 tys. dolarów. Dzisiaj sprowadzenie na festiwal Sharon Stone czy Bruce'a Willisa to wydatek rzędu 600-800 tys. dolarów. Nieco taniej kosztuje to w Wenecji, najtaniej w Berlinie - tam nie ma jachtów. Ale generalnie wszędzie na gwiazdę trzeba wydać majątek.
Zdarzało się już, że wielkie wytwórnie rezygnowały z wysyłania gwiazdy. Ale zazwyczaj szefowie studiów, zapytani o opłacalność takich imprez, odpowiadają:
- A gdzie indziej można zdobyć taką reklamę dla filmu? Gdzie można zgromadzić w jednym miejscu 4 tysiące dziennikarzy? Przyciągnięcie ich uwagi oznacza miejsce w mediach. To warte jest takich sum.
Gwiazda w Polsce
Dzisiaj coraz częściej zdarza się, że gwiazdy przyjeżdżają nad Wisłę. Piosenkarze i grupy rockowe zahaczają o nasz kraj podczas swoich europejskich tournee, czasem promuje swój film jakiś aktor czy reżyser. Ale też zdarza się już, że gwiazda przyjeżdża "kupiona", aby swoją twarzą uświetnić organizowane imprezy. Przetarła szlaki Naomi Campbell zaproszona w 1995 roku z okazji Salem Fashion Show. Trzy lata z rzędu sprowadzało gwiazdy wydawnictwo Reader's Digest. Wielką nagrodę tego przeglądu wręczały kolejno: Claudia Schiffer, Sophia Loren i Jane Seymour. Z kolei galę pisma "Teletydzień" uświetniali w ostatnich dwóch latach Richard Chamberlain i Alain Delon. Do Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego przyleciała Catherine Deneuve.
Olga Pomianowska, kiedyś pracownik agencji Headlines, a dzisiaj menedżer w "Reader's Digest" uważa, że najważniejsze jest tutaj przełamanie bariery psychologicznej. Klient musi być odważny, musi uwierzyć, że sprowadzenie zachodniej gwiazdy jest możliwe i że w gruncie rzeczy jest to dla firmy opłacalne.
Polskie firmy i przedsiębiorstwa coraz częściej zwracają się do agencji z pytaniami o możliwość sprowadzenia gwiazdy. Pracownicy Headlines, którzy mają w tej dziedzinie duże doświadczenie, doskonale wiedzą, czy pytanie jest poważne. Zresztą wielu klientów rezygnuje natychmiast, gdy usłyszy, jakie są stawki gwiazd. Ci, którzy zostają, wybierają zazwyczaj nazwiska tańsze. Ale w agencji Joanny Pruszyńskiej zdarzył się klient, który chciał w kampanię reklamową swojego projektu włączyć... samego Arnolda Scharzeneggera. Agencja zaczęła pertraktacje. Chodziło o wielomilionowy kontrakt obejmujący nie tylko jednorazowy przyjazd do Polski, ale również nagranie w Los Angeles reklamy telewizyjnej. Agent aktora zażądał jednak gwarancji na piśmie, że w przypadku uzgodnienia warunków kontraktu, polski klient się nie wycofa. Zleceniodawca chciał sobie zostawić otwartą furtkę, gwarancji nie podpisał, rozmowy przerwano.
Często do agencji zgłaszają się przedsiębiorstwa i fundacje, które pytają, czy gwiazdy nie przyjechałyby do Polski za darmo, wesprzeć jakąś charytatywną działalność. Zazwyczaj jest to absolutnie niemożliwe. Sławy, które chcą działać na czyjąś rzecz, mają własne fundacje i tylko w nich udzielają się bez honorarium.
Pozostaje więc "kupienie" gwiazdy - normalny handlowy kontrakt, poprzedzony kilkoma miesiącami negocjacji. Najpierw trzeba zdecydować się na nazwisko. Są gwiazdy absolutnie niedostępne. Wiadomo np., że nigdy nie przyjmuje zleceń "uświetniania" kampanii promocyjnych Barbra Streisand, że bardzo trudno byłoby uzgodnić termin z tymi, którzy pracują niemal bez wytchnienia. Ale wiele gwiazd jest dostępnych i wybór gościa zależy w głównej mierze od zawartości kieszeni klienta. Na świecie obowiązują nieoficjalne cenniki, a dla Polski nie ma żadnych zniżek czy ulg. Bruce Willis, Demi Moore to sumy rzędu miliona dolarów i wielomiesięczne negocjacje w sprawie uzgodnienia terminu. Inni są tańsi, ale też żądają znacznie więcej niż aktorzy Starego Kontynentu. Wynagrodzenie Europejczyków nie przekracza bowiem 100 tysięcy dolarów, a bywa i mniejsze.
Jeśli klient zdecyduje się już na nazwisko, agencja zaczyna działać. Dociera do agenta gwiazdy i negocjuje. Po dwóch, trzech miesiącach dochodzi zwykle do podpisania kontraktu. Umowa dotyczy nie tylko honorarium, określa także wzajemne zobowiązania i warunki, w jakich gwiazda będzie przyjmowana. Kontrakty amerykańskie są bardzo szczegółowe, na kilkunastu stronach spisany jest tutaj program pobytu, niemal minuta po minucie, a każde jego naruszenie obwarowane jest karami.
Jakie honorarium wzięły gwiazdy odwiedzające Polskę? Naomi Campbell za udział w Salem Fashion Show w 1995 roku, dostała 100 tysięcy dolarów. Wzięła udział w pokazie mody, była na scenie dwie minuty. Gdyby miała promować jakiś produkt, jej honorarium byłoby znacznie wyższe.
Na podobną sumę opiewał kontrakt Claudii Schiffer, choć negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów. Honorarium Sophii Loren wynosiło 60 tys. dolarów, Catherine Deneuve - 35 tys. dolarów. O honorariach gwiazd w agencjach mówi się niechętnie, bo jest to tajemnica handlowa zamawiającego klienta, wiadomo jednak, że zarówno Richard Chamberlain, jak i Jane Seymour należą do tej grupy aktorów, których udział w imprezie kosztuje od 80 do 150 tys. dolarów. W ich przypadku działają zresztą także mechanizmy rynkowe. Np. Jane Seymour przybyła do Polski w grudniu 1997 roku. Trzy miesiące później jej cena była znacznie niższa, bo z amerykańskich ekranów zszedł już serial "Dr Quinn". Ale Seymour, która sama akceptowała swoje honoraria, i tak nie stawiała wygórowanych wymagań - chciała przyjechać do Warszawy, bo myślała o odszukaniu swych polskich korzeni.
Negocjacje w sprawie Richarda Chamberlaina były bardzo fachowo prowadzone, bo aktor należy do jednej z najbardziej znanych agencji amerykańskich - William Morris Agency.
Poza honorariami
Poza honorariami trzeba oczywiście opłacić koszty podróży i pobytu gwiazdy. Podróż to bilet lotniczy w pierwszej klasie. Pobyt - hotel, oczywiście pięciogwiazdkowy (najczęściej Sheraton albo Bristol) i utrzymanie. Jest przyjęte, że organizatorzy pobytu opłacają wszelkie rachunki hotelowe - te, które przychodzą z room service'u, restauracji, pralni. Jedna z gwiazd, które przybyły do Warszawy, zrobiła chyba w hotelu miesięczne pranie, ale zazwyczaj te wydatki na "incidentials" nie są wysokie. Goście zachowują się skromnie i nie zamawiają do pokoi najdroższych koniaków. Najtańszym gościem była Claudia Schiffer, która przez cały pobyt niemal nic nie jadła, a wyjeżdżając uparła się, że sama zapłaci za swoje rozmowy telefoniczne.
Gwiazd, które odwiedzają Polskę, nie otacza wieloosobowa świta, ale i one mają prawo do zabrania ze sobą osób towarzyszących. Jane Seymour przyleciała do Polski z mężem, Claudia Schiffer z matką. Sophia Loren była sama, ale organizatorzy opłacili także koszty przelotu z Los Angeles do Europy jej mężowi - Carlo Pontiemu, który został we Włoszech. Do Polski Loren zabrała ze sobą makijażystkę, a Catherine Deneuve - stylistkę. Piękna Schiffer zgodziła się na polskiego fryzjera, podobnie jak Jane Seymour. Poza tym często zdarza się, że z gwiazdami podróżują ich agenci.
Po stronie wydatków trzeba zapisać jeszcze jedną pozycję: na ochronę. Organizatorzy muszą zapewnić gwieździe poczucie bezpieczeństwa. Korzysta się wówczas z najlepszych agentów BOR-u. W czasie całego pobytu gościa otacza standardowo 4 ochroniarzy, na lotnisku - 12. Alain Delon przywiózł ze sobą dodatkowo własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam.
Czasem gwiazdy mają jakieś dodatkowe życzenia, które wpisane są w kontrakty. Zastrzegają sobie, że chcą zatrzymać się w hotelu w centrum miasta, ale w apartamencie, którego okna nie wychodzą na głośną ulicę. Czasem wpisuje się w kontrakt, że hotel ma mieć basen albo fittness club. Sophia Loren określiła dokładnie linię lotniczą, jaką chciała podróżować - miał być koniecznie Swissair. Bardzo dokładnie wylicza się czas przeznaczony na wywiady - zwykle nie jest to więcej niż półtorej godziny. Są też prośby specjalne. Np. agent Naomi Campbell od razu zaznaczył, że jeśli jego klientka miałaby brać udział w jakimś bankiecie, to wśród gości ma być przynajmniej kilka osób ciemnoskórych, bo inaczej Campbell czuje się jak małpka w zoo. Claudia Schiffer chciała znaleźć w programie czas na zwiedzenie warszawskiej Starówki. Jane Seymour poprosiła o odszukanie swojej rodziny w Płocku, co zresztą nie udało się, bo ślad po jej przodkach pod wskazanymi adresami zaginął.
Gwiazdy na ogół zostawiają po sobie dobre wspomnienia. Są bezpośrednie, zadowolone z serdecznego przyjęcia. Najbardziej profesjonalnie pracowała Schiffer, ale i inni zazwyczaj starali się dotrzymywać warunków umowy. Kapryśna i nieprzewidywalna okazała się jedynie Deneuve, z którą jej własny agent pertraktował przez zamknięte drzwi, by zechciała - poważnie spóźniona - zejść na przewidzianą w programie konferencję prasową. Ale to są odosobnione przypadki. Gwiazdy też chyba na ogół wywożą z Polski dobre wspomnienia. Czasem mówią, że chciałyby wrócić, aby spokojnie zwiedzić Warszawę czy Kraków. Zabierają ze sobą wszystkie prezenty, obrazki, laleczki w ludowych strojach, czasem swój portret podarowany przez polskiego artystę, album o Polsce, sznur bursztynów. Catherine Deneuve i Sophia Loren kazały sobie zapakować do samolotu nawet kosze z kwiatami.
Całkowity koszt sprowadzenia do Polski na półtora, dwa dni zachodniej gwiazdy wynosi ok. 500 tys. zł. Czy wydanie takich pieniędzy firmie się opłaca?
- To doskonały sposób uwiarygodnienia tego, co robimy - mówi Olga Pomianowska z "Reader's Digest". - Mamy już siódmą edycję naszej wielkiej loterii. W tej dziedzinie jest tyle humbugów i oszustw, że stajemy się poważniejsi, gdy nasi czytelnicy widzą, że my nagrody naprawdę wręczamy. Po każdym przyjeździe gwiazdy do Polski nasza prenumerata wzrastała o kilka procent.
Można też korzyści przeliczać inaczej. Teoretycznie 500 tys. zł to fura pieniędzy. Ale jednocześnie jest to koszt dwóch i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie. A sprowadzając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. Są to oczywiście wzmianki i programy o gościu, ale przy tej okazji zawsze wymieniana jest nazwa firmy, na której zaproszenie przyleciał on do Polski, a organizatorzy dbają, żeby w tle zdjęć robionych przez fotoreporterów pojawiało się ich logo.
Bez wielkiej gotówki
Gwiazdy kina i telewizji pojawiają się też w Polsce przy innych okazjach. Czasem trafiają nad Wisłę kupione przez wielkie zagraniczne koncerny. Pobyt w Polsce jest częścią ich tras promocyjnych. Tak np. zjawili się nad Wisłą piękna Pamela Anderson czy Luck Perry biorący udział w kampanii reklamowej Pizzy Hut. Tak przyjechała również tenisistka Gabriela Sabatini sprowadzona przez koncern kosmetyczny Wella.
A czasem też gwiazdy przylatują do Polski po to, by promować swoje filmy. Te największe sławy zahaczają o nasz kraj rzadko. Dwa lata temu, po drodze na festiwal w Berlinie, zjawiła się na premierze "Czułych słówek 2" Shirley MacLaine, wiele lat temu z Wojciechem Fibakiem przyjechał półprywatnie Robert De Niro. Ale zdarzają się wizyty aktorów, a także reżyserów o uznanych nazwiskach.
Od kilku lat do Torunia przyjeżdżają najwybitniejsi operatorzy świata, by wziąć udział w festiwalu "Camerimage" poświęconym ich pracy. To z ich pomocy korzystają organizatorzy, gdy chcą sprowadzić osobę o znanym w świecie filmu nazwisku. W ubiegłym roku Vittorio Storaro namówił np. na przyjazd do Torunia Carlosa Saurę. Dwa lata temu udało się pozyskać Roberta Altmana. Festiwal pokrywa wówczas tylko koszty przelotu i pobytu gości. Były prowadzone wstępne rozmowy z Jackiem Nicholsonem. Nicholson zdecydowałby się może nawet na przyjazd do Polski bez honorarium, ale postawił inne warunki: ufundowanie mu - poza przelotem USA-Europa - także otwartego biletu na wycieczki po Starym Kontynencie. W sumie jego sprowadzenie na festiwal musiałoby kosztować ok. 100 tys. dolarów.
Starają się sprowadzać gwiazdy dystrybutorzy, zwłaszcza ci, którzy promują kino ambitniejsze. Ich na ogół nie stać na drogą reklamę, dlatego w ten sposób próbują zwrócić uwagę publiczności na swój film. Nie pozyskują Sharon Stone, ale czasem udaje im się zaprosić nad Wisłę prawdziwie ciekawe indywidualności. Jacek Szumlas z firmy Solopan sprowadził przed rokiem do Polski Jeremy'ego Ironsa, który promował film Wayne'a Wanga "Chinese Box". Zapraszając gwiazdy Szumlas wykorzystuje swoje dobre kontakty z artystami. Podobnie Roman Gutek, który namówił na przyjazd do Warszawy m.in. Michelangela Antonioniego, Paula Austera, Mirę Sorvino. Antonioni zjawił się na premierze swojego filmu "Po tamtej stronie chmur". Do żony starego mistrza dotarła jedna ze współpracowniczek Romana Gutka, poleciała do niej do Rzymu, ustaliła warunki. Nie były trudne do spełnienia: niewielkie honorarium na cele charytatywne, odpowiedni apartament w hotelu, pielęgniarka - koniecznie młoda, atrakcyjna i mówiąca po włosku. Udało się znaleźć taką osobę we Wrocławiu.
Paul Auster zwyczajnie miał ochotę przyjechać do naszego kraju, Mira Sorvino też dała się namówić, bo ma plany reżyserskie i w Polsce zbierała dokumentację.
- Przyjazd artysty to dla nas koszty rzędu 5-30 tys. zł - mówi Roman Gutek. - Czasem udaje nam się dzielić koszty z innymi instytucjami, dogadujemy się z liniami lotniczymi, czasem LOT daje nam bilety za darmo. Bez obecności twórców nie bylibyśmy w stanie zapewnić filmowi takiej promocji w prasie i telewizji. A jednocześnie jakaż to frajda móc obcować z artystami tej miary!
A jeśli ktoś nie ma ani dużych pieniędzy, ani dobrych kontaktów? Wtedy pozostaje gwiazda krajowa.
"Kupienie" polskiej twarzy
I to jest dzisiaj coraz bardziej popularne. Bardzo wiele firm organizuje różnego rodzaju wewnętrzne spotkania - dla pracowników, współpracowników, klientów. Zachodnie korporacje fundują załodze bale, wielkie przedsiębiorstwa promują swoje produkty, robiąc specjalne sesje dla hurtowników, właścicieli sklepów. A każdy chce, by taka impreza wyglądała profesjonalnie, budowała image firmy, zyskiwała jej przyjaciół.
Dlatego rośnie zapotrzebowanie na tych, którzy imprezę uatrakcyjnią albo w zawodowy sposób poprowadzą. W budżety spotkań promocyjnych coraz częściej wpisywane są fundusze na prezentera. Działy public relations organizacji i korporacji czasem same pozyskują gwiazdy, ale najczęściej zlecają organizację całej imprezy wyspecjalizowanym agencjom.
I zaczyna się poszukiwanie "twarzy". Jak słyszę w agencjach, wśród prowadzących największym zainteresowaniem cieszą się gwiazdy telewizji publicznej: Grażyna Torbicka, Maciej Orłoś i Katarzyna Dowbor. Firmy pytają zawsze o tę samą grupę, wybierają z 15-20 nazwisk. Tutaj też obowiązują określone stawki.
Część prezenterów prowadzi rozmowy sama, niektórzy mają swoich agentów. Np. CMC reprezentuje interesy pięciorga prezenterów: Macieja Orłosia, Hanny Smoktunowicz, Moniki Richardson, Kingi Rusin i Briana Scotta. Jak mówi ich agent Jacek Jóźwiak, honoraria jego klientów zależą od rodzaju imprezy, zadań, a także od tego, czy spotkanie jest całkowicie wewnętrzne, czy w jakiś sposób obsługiwane przez media. Generalnie jednak agencja zaczyna rozmowę od 5 tys. zł. To jest honorarium minimalne. Trzeba zresztą przyznać, że w związku z ogromnym zapotrzebowaniem ceny wyraźnie poszły w górę w ostatnim roku. Jeszcze półtora roku temu Brian Scott prowadził imprezę za 3,5 tys. zł.
Bywają też honoraria specjalne. Niedawno Katarzyna Dowbor wzięła podwójną stawkę, gdy organizatorzy zwrócili się do niej o poprowadzenie dużej imprezy, traktując ją jako deskę ratunku, zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. Jeśli w grę wchodzi nie tylko zwykła konferansjerka, ale również jakiekolwiek utożsamienie się z produktem, stawka natychmiast idzie w górę. Honorarium skacze i wtedy, gdy klientowi zależy na konkretnej osobie i w związku z tym osobie tej trzeba zmienić harmonogram pracy. Jest tajemnicą poliszynela, że wynagrodzenie dochodzi wówczas nawet do 20 tys. zł. Smutne, że bywają przypadki, gdy prezenterzy za te pieniądze nie wywiązują się ze swoich obowiązków należycie. Znany i opisywany przez dziennikarzy był przypadek, gdy jedna z gwiazd, prowadząc narodowy wieczór w ekskluzywnym hotelu, nie wiedziała prawie nic o promowanym kraju.
Bywają też odstępstwa od stawek w drugą stronę. Grażyna Torbicka twierdzi, że jeśli ma do imprezy - jak mówi - "stosunek emocjonalny", to może ją poprowadzić za całkiem nieduże honorarium. Niedawno zaś Wojciech Młynarski prowadził uroczystość wręczenia pióra Lechowi Wałęsie w Victorii. Był razem z Jerzym Derflem, a wynagrodzenie obu panów było naprawdę symboliczne.
Imprezy uatrakcyjniają nie tylko prezenterzy, lecz również aktorzy. Kilka dni temu Wielką Galę Polskiego Biznesu w Teatrze Wielkim prowadził Jan Englert z żoną Beatą Ścibakówną. Ale aktorzy występują w takiej roli rzadziej i ich stawki są wyższe.
Osobami chętnie goszczonymi przez firmy są satyrycy. Prym wiodą tu Tadeusz Drozda i Krzysztof Daniec, popularny jest Jerzy Kryszak. Stawki tych wykonawców za wieczór osiągają nawet zawrotną sumę 20 tys. zł.
Innym sposobem uatrakcyjnienia spotkania jest zafundowanie uczestnikom, po długiej prezentacji, części artystycznej. Piosenkarze i zespoły także mają swoich agentów. Wiele osób należy do Riff-u lub VIP Art-u. Jedną z najdroższych wykonawczyń jest Maryla Rodowicz, której stawka za występ wynosi ok. 30 tys. zł. Inni są nieco tańsi: np. Andrzej Piaseczny pobiera honorarium w granicach 20 tys., podobnie Edyta Górniak i zespół De Mono, Lady Pank - ok. 18 tys., Kayah - ok. 17 tys., Urszula - 15-16 tys., Natalia Kukulska - ok. 12 tys. Do obowiązków organizatora należy jeszcze zapewnienie właściwego nagłośnienia i oświetlenia sali. Czasem umowa określa dodatkowe warunki: rodzaj garderoby, dostarczenie określonych napojów chłodzących czy soków. Przyjęta jest forma 50-proc. przedpłaty. Jeśli ten warunek nie jest dotrzymany, artysta ma prawo nie stawić się na koncert.
Boom trwa. W polskiej, coraz bardziej konkurencyjnej gospodarce, obowiązują prawa rynku, reklama staje się jednym z najważniejszych warunków sukcesu. I wiadomo, że każda akcja promocyjna, zwłaszcza ta mniej konwencjonalna, opłaca się. A więc: kto da więcej?
Zapraszając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. | Gwiazdy. Wielkie lalki kultury masowej, które rozbudzają wyobraźnię milionów ludzi. Kto, lepiej niż one, może przyciągnąć uwagę mediów czy zareklamować produkt? Przyzwyczailiśmy się już do tego, że polscy aktorzy o znanych twarzach występują w reklamach telewizyjnych. Przyzwyczailiśmy się i do tego, że gwiazdy uświetniają rozmaite imprezy.
Ale polska gwiazda przyciąga znacznie mniej uwagi niż gwiazda zagraniczna. Nic dziwnego, jest łatwiej dostępna. Pojawienie się gwiazdy zagranicznej wywołuje większe zainteresowanie, zapewnia uwagę dziennikarzy przeliczaną na konkretne pieniądze, jakie trzeba by zapłacić za miejsce w gazetach, radiu, telewizji.
Jeszcze kilka lat temu przyjazd do Polski gwiazdy filmowej po to, by ozdobiła czyjąś imprezę, wydawał się niemożliwy. Dzisiaj już zaczynamy rozumieć, że wszystko jest do kupienia.Całkowity koszt sprowadzenia do Polski na półtora, dwa dni zachodniej gwiazdy wynosi ok. 500 tys. zł. Czy wydanie takich pieniędzy firmie się opłaca? Teoretycznie 500 tys. zł to fura pieniędzy. Ale jednocześnie jest to koszt dwóch i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie. A sprowadzając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. |
POLSKA-UE
Poparcie dla integracji dramatycznie maleje
Polska wieś u wrót Europy
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
EDMUND SZOT
Z ostatnich sondaży opinii publicznej wynika, że poparcie wejścia Polski do Unii Europejskiej dramatycznie maleje. Ostatnio wyniosło około 46 proc. Wśród ludności wiejskiej idea integracji Polski z UE ma jeszcze mniej zwolenników, co trudno zrozumieć, gdyż głównym jej beneficjentem będzie właśnie wieś.
Na połączeniu z Unią skorzystają rolnicy, gdyż wsparcie dla rolnictwa jest w UE dwa - trzy razy większe niż w Polsce, korzyść odniosą także pozostali mieszkańcy wsi, gdyż Unia łoży bardzo duże środki na ogólny rozwój obszarów wiejskich, czyli na zbliżanie tutejszych warunków bytowania do tych, jakie ma ludność miejska. W tej sytuacji opór przed integracją trudno pojmować inaczej niż lęk przed czymś nowym, nieznanym, a trzeba pamiętać, że tego typu bojaźń na konserwatywnej z natury wsi była zawsze większa niż w mieście.
Obawy te są umiejętnie podsycane przez różne niechętne integracji kręgi, które zapowiadają takie jej skutki, jak niepewność jutra (zwłaszcza dla rolników), pozbycie się części suwerenności narodowej, realne zagrożenie polskiej kultury i tożsamości. Jednym z następstw ma też być inwazja ogólnego zepsucia obyczajów. Czytając i słuchając tych przestróg, mniej zorientowany w politycznych gierkach obywatel RP gotów jest uwierzyć, że w przyszłości we wszystkim będzie musiał słuchać niechętnej, a nawet wrogiej Polakom Brukseli, dla której będzie obywatelem drugiej kategorii, ba, ten i ów jest przekonany, że nie wolno mu będzie nawet gotować polskich (a tym bardziej ruskich!) pierogów.
Aż przykro po raz setny przypominać, że idea integracji pojawiła się jako szansa przezwyciężenia dzielących Europę podziałów politycznych, poza tym w warunkach globalizacji gospodarki okazuje się dodatkowo przydatna w przyspieszaniu rozwoju gospodarczego Starego Kontynentu. Służy też umacnianiu jego niezależności od innych światowych potęg. A ma Europa coraz liczniejszych konkurentów. Do tradycyjnie rywalizującej z nią Ameryki Północnej dołączyła Japonia i niektóre inne kraje Azji, nie rozbudzonym na razie olbrzymem są Chiny. W produkcji rolnej liczącym się rywalem Europy są jeszcze kraje Ameryki Łacińskiej i Australia.
Walka o rynek produktów rolnych jest bezwzględna, dlatego Wspólna Polityka Rolna UE została tak pomyślana, by gospodarstwa europejskie mogły mieć w niej równe szanse. Ponieważ warunki dla produkcji rolnej są w Europie na ogół mniej sprzyjające, a gospodarstwa rolne są przeważnie dużo mniejsze niż w Kanadzie, USA czy Australii - są wspierane ze wspólnego budżetu Unii.
Celem tego wsparcia jest też zachowanie tradycyjnych w Europie wartości życia na wsi, pochodnej owego swoistego chłopskiego etosu, który w innych rejonach świata nie zapisał się w życiu społeczeństw aż tak wyraźnie. Nie oznacza to, że wbrew zasadom ekonomii Unia Europejska dąży do zakonserwowania swoich struktur agrarnych. Tu zmiany mają od lat wysokie tempo, UE próbuje natomiast zapobiec wyludnianiu się wsi. I temu m.in. służą różne formy dopłat do rolnictwa i obszarów wiejskich, gdyż w warunkach gospodarki rynkowej, bez interwencji państwa rolnictwo bardzo szybko staje się peryferyjnym działem gospodarki, a obszary wiejskie miejscem swoistej zsyłki.
Podział idzie w poprzek
Po wejściu Polski do Unii Europejskiej przyspieszenia przemian agrarnych można się spodziewać także u nas. Nie nastąpi to jednak szybko i w następstwie jakiegoś nakazu administracyjnego. Będzie to po prostu skutek ogólnych warunków ekonomicznych, jakie zaczną się tworzyć w wyniku integracji. Po przewidywanym wzroście cen większości produktów rolnych opłacalność produkcji rolnej nieco by wzrosła, i to prawdopodobnie nawet wówczas, gdyby polscy rolnicy nie mieli początkowo prawa do dopłat kompensacyjnych. Praca na roli byłaby, oczywiście, znacznie bardziej opłacalna po wprowadzeniu tych dopłat. Poprawa koniunktury w rolnictwie może nawet początkowo hamować przemiany agrarne, jednak w następnych latach praca w rolnictwie będzie coraz mniej konkurencyjna w stosunku do innych dziedzin gospodarki, głównie usług, w których można oczekiwać zarówno szybkiego wzrostu zatrudnienia, jak i wzrostu płac. Tym samym pogłębią się tendencje do odchodzenia z rolnictwa, choć nie będzie to powodowało wyludniania się obszarów wiejskich, które od pozostałych będą się różniły po jakimś czasie tylko gęstością zaludnienia. W Unii Europejskiej już teraz tylko to odróżnia je od obszarów miejskich.
Kto powinien i kto będzie odchodził z pracy w rolnictwie? Zdaniem ekspertów z produkcji rolnej czy raczej z rejestru gospodarstw rolnych uprawnionych do pomocy UE (taki rejestr Polska musi sporządzić jeszcze przed wejściem do Unii) powinny wypaść te gospodarstwa, które nie mają żadnego kontaktu, albo tylko symboliczny, z rynkiem. Czyli te, które produkują żywność głównie dla swoich potrzeb. Oczywiście, nikt w Brukseli nie wyda nakazu likwidacji takich zagród, będą one funkcjonować nadal, tyle że nie powinny korzystać z dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej Unii (dla Polski byłoby to około 3,5 - 4,5 mld USD rocznie).
Teoretycznie powinny to być gospodarstwa najmniejsze, z grupy tych do pięciu czy nawet do dziesięciu hektarów. Bliższe przyjrzenie się strukturze produkcji towarowej w zależności od miejsca pochodzenia wskazuje, że procentowy jej udział jest jednak mniej więcej taki sam jak udział poszczególnych grup obszarowych w użytkowaniu ziemi.
Gospodarstwa o powierzchni od 1 do 2 ha (jest ich ponad 460 tys.) wykorzystują 4,7 proc. użytków rolnych i dostarczają 4,4 proc. ogólnej produkcji towarowej, gospodarstwa z grupy 2 do 5 ha (jest ich ponad 660 tys.) gospodarują na 15,7 proc. użytków rolnych i dostarczają 12,2 produkcji towarowej rolnictwa, gospodarstwa o powierzchni od 5 do 10 ha (520 tys.) mają 26,5 proc. ziemi i dostarczają 24,8 proc. produkcji towarowej. Dopiero w gospodarstwach od 10 do 15 ha (217 tys.) ich udział w produkcji towarowej (20,0 proc.) jest większy niż udział w posiadaniu ziemi (18,8 proc.). W gospodarstwach powyżej 15 ha (165 tys.) różnica ta jest jeszcze większa (dostarczają 38,7 proc. produkcji towarowej mając tylko 34,3 proc. użytków rolnych).
Co z tej statystyki wynika? Ano to, że podział na gospodarstwa towarowe i nietowarowe tylko częściowo zależy w Polsce od wielkości ich powierzchni. A trzeba wiedzieć, że 54,1 proc. gospodarstw rolnych w Polsce albo w ogóle nie produkuje żywności, albo wytwarza ją wyłącznie lub głównie dla swoich potrzeb.
Grupą obszarową najsłabiej wykorzystującą swoją ziemię wydają się być gospodarstwa o powierzchni od 2 do 5 ha, których właściciele utrzymują się jednak przeważnie z pracy poza rolnictwem. I w polityce rolnej powinno się tworzyć mechanizmy pomniejszające liczebność tej właśnie grupy (część z tych gospodarstw w wyniku powiększenia powierzchni przejdzie do wyższej grupy obszarowej, a większa część zasili grupę obszarowo najmniejszą). Kurczy się ona zresztą sama. Przed wojną było u nas takich gospodarstw 1136 tys. (w 1931 roku), obecnie jest ich prawie dwa razy mniej. Dalsze zmniejszenie liczby tych gospodarstw jest istotne także dlatego, że tylko tu (oraz w gospodarstwach od 5 do 10 ha) znajdują się rezerwy ziemi na powiększanie pozostałych. Grupa obszarowa od 1 do 2 ha, aczkolwiek duża i coraz liczniejsza, wykorzystuje niespełna 5 proc. ogółu użytków rolnych i jest to rolnictwo raczej hobbystyczne, rekreacyjne czy weekendowe, jako że praca w nim zajmuje niewiele czasu.
Nadal będzie również ubywać gospodarstw z grupy od 5 do 10 ha, a także od 10 do 15 ha. W tej drugiej grupie odpływ ludzi z rolnictwa może jednak przejściowo zostać zahamowany (gdy po wejściu Polski do UE poprawi się koniunktura w rolnictwie).
Tak czy owak, polityka rolna powinna tworzyć warunki do koncentracji ziemi, gdyż jest to najważniejszy czynnik restrukturyzacji rolnictwa. Taka koncentracja nie będzie jednak możliwa bez tworzenia na wsi i w małych miastach nowych miejsc pracy. Nie wolno również zapominać, że część młodych mieszkańców wsi będzie chciała ją opuścić i na stałe przenieść się do miasta. Ta droga "awansu" również nie może być zamknięta. Tymczasem tu i ówdzie słyszy się głosy, że era rozwoju dużych miast już minęła. Jest to pogląd nie tylko nieprawdziwy, ale i szkodliwy. Inna sprawa to kwestia obecnego udziału ludności wiejskiej w całości populacji. Tu rzeczywiście mogą nie zachodzić większe zmiany, będzie to jednak także skutek nasilania się obecnej tendencji przenoszenia się na wieś mieszkańców miast. Ruch ten występuje teraz głównie w pobliżu większych aglomeracji.
Boją się, bo są straszeni i brakuje im wiedzy
Przeciwnicy wejścia Polski do Unii Europejskiej największy posłuch znajdują właśnie w środowiskach wiejskich. Tam ludzie są z reguły gorzej zorientowani w pożytkach płynących z integracji, mniej czytają, mniej jeżdżą po świecie, dlatego każdą bzdurę biorą za dobrą monetę. Za wyraz rzetelnego "zatroskania" o ich przyszły los.
"Każdą nową myśl witamy
Rozpostartym krzyżem pańskim:
Precz z geniuszem Europy
Farmazońskim i szatańskim".
Od czasu, kiedy Adam Asnyk pisał te słowa (druga połowa XIX wieku) niewiele się w zasadzie zmieniło. "Europa tak, ale Europa ojczyzn" - mówią niektórzy prominentni politycy. I puszczają oko do swoich wyborców, że nie mają się czego obawiać: UE nam nie grozi. Nie wejdziemy, bo nie musimy. Chyba że po to, aby Unię "nawrócić". Mesjanistyczne ambicje idą w parze z ogólnym niezgulstwem w przygotowywaniu kraju do integracji z Unią, co prawdopodobnie będzie mieć ten skutek, że w końcu 2002 roku Polska rzeczywiście nie będzie do niej gotowa.
"Integracja europejska, jak każda wielka idea wymaga popularyzacji (...) - napisali w liście do premiera uczestnicy tegorocznego Polskiego Spotkania Europejskiego - Szczególnej dawki wiedzy i pomocy władzy i mediów wymagają grupy społeczne i zawodowe, które same siebie określają stereotypem przegranych. Wzywamy Pana Premiera do jak najszybszego wdrożenia narodowego programu promocji wiedzy o integracji europejskiej".
List ten napisany został pół roku temu. Wiedza polskiego społeczeństwa o Unii Europejskiej wzbogaciła się od tego czasu o nowe lęki i uprzedzenia. | Z ostatnich sondaży opinii publicznej wynika, że poparcie wejścia Polski do Unii Europejskiej dramatycznie maleje. Ostatnio wyniosło około 46 proc. Wśród ludności wiejskiej idea integracji Polski z UE ma jeszcze mniej zwolenników.
Na połączeniu z Unią skorzystają rolnicy, wsparcie dla rolnictwa jest w UE dwa - trzy razy większe niż w Polsce, Unia łoży bardzo duże środki na ogólny rozwój obszarów wiejskich, czyli na zbliżanie tutejszych warunków bytowania do tych, jakie ma ludność miejska. W tej sytuacji opór przed integracją trudno pojmować inaczej niż lęk przed czymś nieznanym.
idea integracji pojawiła się jako szansa przezwyciężenia dzielących Europę podziałów politycznych, poza tym w warunkach globalizacji gospodarki okazuje się dodatkowo przydatna w przyspieszaniu rozwoju gospodarczego Starego Kontynentu. Walka o rynek produktów rolnych jest bezwzględna, dlatego Wspólna Polityka Rolna UE została tak pomyślana, by gospodarstwa europejskie mogły mieć w niej równe szanse.
Po wejściu Polski do Unii Europejskiej przyspieszenia przemian agrarnych można się spodziewać także u nas. Będzie to skutek ogólnych warunków ekonomicznych, jakie zaczną się tworzyć w wyniku integracji. Po przewidywanym wzroście cen większości produktów rolnych opłacalność produkcji rolnej nieco by wzrosła, i to nawet wówczas, gdyby polscy rolnicy nie mieli początkowo prawa do dopłat kompensacyjnych. Poprawa koniunktury w rolnictwie może nawet początkowo hamować przemiany agrarne, jednak w następnych latach praca w rolnictwie będzie coraz mniej konkurencyjna w stosunku do innych dziedzin gospodarki.
Zdaniem ekspertów z rejestru gospodarstw rolnych uprawnionych do pomocy UE powinny wypaść te gospodarstwa, które produkują żywność głównie dla swoich potrzeb.
polityka rolna powinna tworzyć warunki do koncentracji ziemi, gdyż jest to najważniejszy czynnik restrukturyzacji rolnictwa. Taka koncentracja nie będzie jednak możliwa bez tworzenia na wsi i w małych miastach nowych miejsc pracy. Nie wolno również zapominać, że część młodych mieszkańców wsi będzie chciała ją opuścić i na stałe przenieść się do miasta. |
PKP
Stan finansów narodowego przewoźnika kolejowego jest tragiczny
Najlepiej - szybko sprywatyzować
RYS. SYLWIA CABAN
HENRYK KLIMKIEWICZ
Problemy finansowe PKP narastają: strata bilansowa za 1998 rok wyniosła 1367 mln złotych, strata z działalności w pierwszym kwartale tego roku - 529 mln zł, bieżące zadłużenie kolei sięga 4,5 mld złotych, banki odmawiają dalszego kredytowania. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników.
Ton tych informacji jest całkowicie odmienny od tego sprzed roku czy dwóch lat, gdy pojawiały się wiadomości o najlepszym w ostatniej dekadzie wyniku finansowym (w 1997 roku strata była minimalna - 50 mln zł), o przetargach na kilkanaście najnowocześniejszych zestawów pociągów z wychylnym pudłem (wartości 263 mln USD) czy o zamiarze zakupu przez PKP czterystu autobusów szynowych po 2 mln USD każdy. Skąd taka zmiana?
Zaczęło się dobrze
Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły, jak cała gospodarka, z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku. Działania kierownictwa przedsiębiorstwa (politycznie mocno zróżnicowanego) były, jak na tamte czasy, odważne, a przy tym rozsądne. Ograniczono zatrudnienie o 50 tys. osób, wydzielono ze struktur firmy zakłady naprawy taboru, wyłączono z użytkowania ponad 2 tys. km linii, powstrzymano spadek przewozów ładunków przez utworzenie kilku firm spedycyjnych, których PKP były udziałowcem, przestrzegano dyscypliny finansowej.
Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich, wynoszącej w latach 1991 - 1994 od 1200 do 1500 milionów złotych (według dzisiejszej wartości złotego), stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych: w latach 1995 - 1996 wynosiła ona 34 - 35 proc. PKP wykorzystywały pozycję przewoźnika monopolisty. Głównymi kontrahentami kolei w przewozach towarów były (i są) duże przedsiębiorstwa państwowe (kopalnie, huty), które nie naciskały zbyt mocno na obniżkę stawek przewozowych, gdyż jednocześnie były poważnym dłużnikiem PKP.
Względnie stabilna sytuacja finansowa PKP w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych stała się - paradoksalnie - jednym z powodów przyszłych kłopotów. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe (w roku 1998 wyniosły 560 mln zł, tj. 8 proc. całości przychodów). Jednocześnie pod wpływem nacisków społecznych państwo nie rezygnowało z ingerencji w przewozy pasażerskie. Suwerenność PKP była skutecznie ograniczana w kształtowaniu cen przewozów przez utrzymywanie dużych ulg przejazdowych, zbyt dużej infrastruktury torowej i zmuszanie firmy do prowadzenia połączeń o niskiej frekwencji podróżnych. Deficyt przewozów pasażerskich rósł z roku na rok: w 1998 roku strata z tego tytułu wyniosła 2,7 mld zł, a po uwzględnieniu dotacji - 2,1 mld zł.
Kłopoty z inwestycjami
W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny, zwłaszcza jeżeli chodzi o infrastrukturę, korzystając z zachodnich kredytów inwestycyjnych. Te kosztowne wydatki odbywały się z pełną aprobatą rządu. Inwestycje były ukierunkowane głównie na osiągnięcie dużej szybkości podróżowania - od 160 do 250 km/h. Zakupy nowoczesnych lokomotyw, wagonów czy całych pociągów odkładano, ponieważ polski przemysł nie opanował nowoczesnych technologii spełniających europejskie standardy techniczne. Nie wszystkie inwestycje zostały zakończone. Brakuje nowoczesnych urządzeń sterowania ruchu, które umożliwiają prowadzenie pociągów z szybkością ponad 200 km/h. Nie ma pieniędzy na zakup nowoczesnych jednostek, które mogą wykorzystać osiągnięte parametry techniczne torowisk, a już trzeba spłacać kredyty. Ciężar wydatków inwestycyjnych podnoszących szybkość podróży obciąża, przy poprawnych rozliczeniach kosztów, wyłącznie przewozy pasażerskie: do przewozu ładunków wystarczy szybkość nie przekraczająca 100 km/h.
Firma szczególna
Przeświadczenie o nietypowości i wyjątkowości polskich kolei zaowocowało ustawą o PKP z 6 lipca 1995 roku. Nie jest to zbyt szczęśliwe rozwiązanie. Konstrukcja prawna PKP zawiera elementy przeniesione z ustawy o przedsiębiorstwach państwowych i elementy wzorowane na prawie o spółkach (zarząd, prezes zarządu - dyrektor generalny, rada PKP zamiast rady nadzorczej, obligatoryjny udział w radzie trzech przedstawicieli związków zawodowych, uprawnienia właścicielskie ministra transportu itp.). Ustawa, która miała uniezależnić PKP od wpływów politycznych, w rezultacie je wzmocniła.
PKP miały i mają silną reprezentację związkową. Dziewiętnaście związków zawodowych skupia 90 proc. pracowników z ponad dwustutysięcznej załogi. Siła związków spowodowała przyjęcie przez PKP wewnętrznych regulacji, które spłaszczają poziom wynagrodzeń, eksponują ponad miarę element stażu pracy, konserwują wśród pracowników postawy roszczeniowe i zachowawcze. W PKP od kilkunastu lat nie ma praktycznie dopływu nowych pracowników. Pracownicy z wyższym wykształceniem to zaledwie 4,1 proc. ogółu zatrudnionych. Silne wpływy związkowe, mocno akcentowane wśród pracowników poczucie nietypowości firmy, przekonanie, że PKP muszą istnieć, spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady.
Załamanie z lat 1997 - 1998
Przełomowe znaczenie dla PKP miały lata 1997 - 1998. Firma tworzyła bardzo scentralizowaną instytucję, której funkcjonowanie opierało się na ścisłym przestrzeganiu procedur oraz dyscypliny finansowej. Taka kolej na pewno nie grzeszyła nowoczesnością, ale była przewidywalna. Rozpoczęty w 1997 roku proces restrukturyzacji firmy - choć ostrożny i wydłużony w czasie - zachwiał wypracowaną przez lata jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Nie dostrzeżono w porę sygnałów o załamywaniu się rynku przewozów towarowych w drugiej połowie 1997 roku wskutek restrukturyzacji sektora węglowego i hutnictwa. PKP przyjęły nierealne plany przewozów ładunków towarowych na 1998 rok. W rezultacie, przy zahamowaniu zmniejszania zatrudnienia, koszty płac (mimo niewygórowanego przeciętnego wynagrodzenia) stanowiły już 53 proc. całości kosztów. W dobrze zarządzanych kolejach amerykańskich udział kosztów osobowych wynosi około 30 proc.
Obecnie stan PKP jest tragiczny. Świadomie używam tak drastycznego określenia. Pętla zadłużenia paraliżuje możliwość normalnego funkcjonowania firmy. Spadają, dotąd zawsze wysokodochodowe, przewozy ładunków. Strata za pierwszy kwartał tego roku wyniosła 529 mln zł. Nie ma złudzeń co do tego, że strata roczna przekroczy 2 mld zł. Ta wysokość deficytu występuje przy ograniczeniu prawie do zera wydatków inwestycyjnych (150 mln zł na ten rok, choć odpisy amortyzacyjne za ten okres przekroczą 1,5 mln zł).
Inicjatywa dobra, ale spóźniona
Niedawno minister transportu i gospodarki morskiej Tadeusz Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. Jest to inicjatywa mocno spóźniona. PKP powinny jak najszybciej zostać przekształcone w spółkę akcyjną i pełnić funkcję agencji restrukturyzacyjnej, której zadaniem będzie wyłonienie zdolnych do samodzielnego funkcjonowania podmiotów gospodarczych (spółek infrastruktury, przewozów towarowych i pasażerskich). Zamierzenia obejmują również urynkowienie zorganizowanych części mienia PKP, spełniających w stosunku do spółek wiodących funkcje usługowe, i zagospodarowanie majątku zbędnego. Spółki przewozowe powinny tworzyć firmy (operatorów kolejowych) oparte na rynkach przewozów towarów i korytarzach transportowych dla ruchu pasażerskiego. Podmioty te następnie będą zbywane prywatnym inwestorom. Porządek na torach ma zagwarantować Urząd Regulatora Kolei.
Proponowane rozwiązania oparte są na doświadczeniach prywatyzacyjnych kolei angielskich. Model ten wymaga jednak przystosowania do polskich warunków. Polska nie jest wyspą i należy liczyć się z bardzo silnymi naciskami kolei sąsiedzkich, żeby umożliwić im wjazd na polską sieć kolejową. Myślę, że nie tyle należy bronić dostępu do polskiego rynku, ile uwarunkować ten dostęp uczestnictwem w kosztach restrukturyzacji PKP.
Jakie szanse, jakie pieniądze
Zamiar ministra transportu jest sensowny i konieczny. Jakie ma szanse realizacji? Pomijam aspekt społeczny, skądinąd ważny, bo bez przyzwolenia głównych central związkowych trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek restrukturyzację PKP. Bardziej interesująca jest realność finansowa tego przedsięwzięcia. Resort transportu zakłada oddłużenie przedsiębiorstwa przez umorzenie całości zobowiązań PKP wobec skarbu państwa według stanu na koniec 1998 roku (czyli 768 mln zł). Zakłada się zaciągnięcie dodatkowych, specjalnych kredytów, także w Banku Światowym, oraz emisję wieloletnich (10 - 20 lat) euroobligacji. Pojawia się pytanie, jak duże środki finansowe uda się zgromadzić? Koszty oddłużenia i niezbędnych działań naprawczych włącznie z restrukturyzacją zatrudnienia należy szacować na 6 - 10 mln zł, zależnie od tempa przeprowadzania zmian. Plan Syryjczyka rozłożony jest na cztery lata. Sprzedaż spółek przewozowych miałaby się rozpocząć w 2002 roku. Oznacza to, że koszty restrukturyzacji osiągną górny poziom. A gdzie środki na rozwój, w sytuacji, w której ciężar finansowy samej restrukturyzacji jest wystarczająco przygnębiający? Gdzie środki na pilne inwestycje? To kolejne miliardy. PKP szacują niezbędne koszty zakupu taboru na 15 mld zł. Stan infrastruktury torowej wprawdzie się poprawił, ale do zakończenia zakładanych inwestycji potrzeba kolejnych 15 mld zł.
Obawiam się, że państwo przecenia aktywa PKP, które mogłyby stać się zabezpieczeniem dla pożyczkodawców. Najbardziej wartościowe nieruchomości zostały już zastawione, a wartość majątku produkcyjnego kolei jest niska i szybko degraduje się. Nie tylko jednostki trakcyjne, ale też większość wagonów pasażerskich i towarowych nie spełniają międzynarodowych standardów technicznych, co jest warunkiem dopuszczenia do ruchu po europejskich drogach kolejowych.
Nawet najlepszy pomysł na naprawę polskich kolei nie powiedzie się bez koniecznych środków finansowych. Czy państwo jest dziś w stanie przy takich ogromnych problemach budżetowych wyłożyć 10 mln zł? Kto da gwarancję, że pieniądze te będą właściwie wykorzystane? Rozwiązanie jest tylko jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców. Na inne, bardziej łagodne rozwiązania nie ma już czasu.
Autor jest prezesem Zespołu Doradców Gospodarczych "TOR". | Problemy finansowe PKP narastają: ieżące zadłużenie kolei sięga 4,5 mld złotych, banki odmawiają dalszego kredytowania. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników.
Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku. Działania kierownictwa przedsiębiorstwa były, odważne, a przy tym rozsądne. Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych. PKP wykorzystywały pozycję przewoźnika monopolisty. Głównymi kontrahentami kolei w przewozach towarów były (i są) duże przedsiębiorstwa państwowe. W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny, zwłaszcza jeżeli chodzi o infrastrukturę. Inwestycje były ukierunkowane głównie na osiągnięcie dużej szybkości podróżowania. Obecnie stan PKP jest tragiczny. Pętla zadłużenia paraliżuje możliwość normalnego funkcjonowania firmy. minister transportu i gospodarki morskiej Tadeusz Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. |
POLSKA-UE
Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców
Ceny istotniejsze niż obawy
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału.
Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw.
Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się.
Bruksela chce wyliczeń
Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE.
Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać.
Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie?
Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny.
Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz.
Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju.
Biura w Polsce drogie
Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia.
W małych miejscowościach taniej
Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc.
Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie.
W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych.
Warszawa prawie jak zachód
Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw.
Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw.
Ile za grunty orne
Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro.
Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha.
Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko | Polski rząd złożył wniosek do Unii Europejskiej o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej i terenów pod inwestycje przez cudzoziemców po przystąpieniu kraju do UE. Uzasadnił swoją prośbę względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Te argumenty nie przekonały krajów UE i zwróciły się one z prośbą o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE. Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla priorytety polityczne ugrupowań rządzących. "Piętnastka" chciałaby sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Zdaniem Guentera Verheugena ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce ograniczyłoby swobodny przepływ kapitału.
Dane o rynku nieruchomości nie pomogą polskiemu rządowi, ponieważ ceny niektórych nieruchomości są porównywalne z zachodnimi. Cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była w 1998 roku nieco wyższa niż np. w Brukseli. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro więcej niż np. w Paryżu. Podobny w Polsce i UE jest koszt wynajmu powierzchni sklepowej. Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych. Kiedy w Brukseli trzeba zapłacić 1-1,5 tys. euro za mkw. nowego mieszkania, w Warszawie ceny wynoszą 700-1,1 tys. euro/mkw., a w Łodzi - 300 do 500 euro/mkw. W przypadku działek budowlanych za metr kw. w Brukseli trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, w Warszawie natomiast od 23 do 360 euro/mkw. Inaczej wyglądają ceny gruntów rolnych, które są bardzo zróżnicowane. W Belgii, w zależności od regionu ceny wahają się między 5 tys. a 20 tys. euro/ha. W Polsce ziemię rolną sprzedawano np. za 570 euro/ha w województwie świętokrzyskim, a w warszawskim za 20,5 tys. |
Gdy kupowali działki, nie wiedzieli, że będą budować na osuwającej się ziemi Na terenach osuwiskowych budować nie można. Tego urzędnicy nie wzięli pod uwagę
Domy utopione w błocie
Budynków na osuwisku stawiać nie można. Dom Mirosława Chmiela (po lewej) przesunął się pięć metrów, przechylił się i pękł. Dom Jolanty Bomby stoi pusty, gdyż nadzór budowlany wstrzymał budowę
FOT. LESZEK KRASKOWSKI
LESZEK KRASKOWSKI
Dom Mirosława Chmiela przesunął się wraz z ziemią o pięć metrów i dziś jest ruiną do rozbiórki, a jego właściciel bankrutem. Władze Cieszyna, które czynne osuwisko zakwalifikowały jako teren pod budowę, nie czują się winne.
Budynek wygląda tak, jak na obrazku namalowanym przez przedszkolaka - jest koślawy, stoi krzywo. Z bliska widać duże szczeliny między bloczkami z betonu komórkowego. Bloczki przypominają źle dociśnięte klocki lego.
- Mieliśmy piękne marzenia - mówi Mirosław Chmiel. - Córka w swoim pokoju zrobiła stolik z desek i pustaków, ławeczkę, przyniosła kwiaty. Teraz dzieci nie chcą tu przyjeżdżać ani oglądać domu. Najbardziej mi szkoda utraconych marzeń. Bardziej niż pieniędzy, które utopiliśmy w tej budowie.
W pobliżu jest malowniczy parów i las. Mirosława Chmiela zachwyciła pełna uroku okolica - dom stoi na końcu drogi, nie słychać samochodów, ale do miasta jest blisko. Gdy kupował działkę, nie przypuszczał, że będzie budował dom na osuwającej się ziemi. Nie wiedział, że jeszcze w latach 70. władze Cieszyna chciały tu sadzić las z uwagi na silnie erozyjny grunt. Stok był mocno nachylony. Ale w 1992 roku grunt przekwalifikowano z rolniczego na budowlany.
Obok budynku Mirosława Chmiela stoi dom Joanny Bomby - w stanie surowym zamkniętym. Na razie nie pęka, ale jest zagrożony innym jęzorem osuwiska. Nadzór budowlany nakazał wstrzymanie wszelkich prac.
- Geologowie orzekli, że należy wykonać ekspertyzę całej skarpy, ale mnie na to nie stać - mówi Joanna Bomba. - Wysłałam pismo do rzecznika praw obywatelskich, bo zanosi się na to, że budynek będzie stał pusty przez wiele lat. Pisałam ten list i płakałam. Utopiliśmy w tym domu dwa miliardy starych złotych, które odkładaliśmy przez dwanaście lat. Ktoś chyba, brzydko mówiąc, wziął w łapę za przystosowanie tych terenów pod budowę. Już w latach 80. leśniczy ostrzegał, że w lesie walą się zdrowe drzewa. Urzędnicy, którzy nie dopełnili swoich obowiązków, powinni skończyć w kryminale.
Pijany las ostrzegał
- Było sporo przesłanek, aby tu nie budować: źródła, skały fliszowe, łupki cieszyńskie - wylicza Mirosław Chmiel. - Stoki na skałach fliszowych jeżdżą, są żywe i osuwają się. Wtedy o tym nie miałem bladego pojęcia. Na przejściu granicznym w Boguszowicach, które jest kilometr dalej, wybudowano w 1990 roku stację transformatorową. Stacja przejechała 10 metrów i trzeba ją było rozebrać. Tych doświadczeń urzędnicy w ogóle nie wzięli pod uwagę.
Edward Waleczek, rzeczoznawca geolog, nie ma wątpliwości: żadnych domów na terenach osuwiskowych stawiać nie można.
- Gdyby pan Chmiel zajrzał do starego planu zagospodarowania przestrzennego lub obejrzał las z charakterystycznie powyginanymi drzewami, mógłby nabrać podejrzeń - mówi Edward Waleczek. - Niestety, zaufał urzędnikom. Taki "pijany las" sugeruje, że na tym terenie już wcześniej były ruchy osuwiskowe. Gdyby urząd zażądał opinii geologa, ta budowa nigdy by się nie rozpoczęła.
Uwaga, dom jedzie
Z uzyskaniem pozwolenia na budowę nie było kłopotu - kierownik Urzędu Rejonowego w Cieszynie wydał je 12 marca 1998 r. Latem budowa ruszyła. Dom stawiano systemem gospodarczym, Mirosław Chmiel sam wykonywał wiele prac.
We wrześniu 1999 roku z budynkiem zaczęło się dziać coś niedobrego, na ścianach pojawiły się pierwsze pęknięcia. Dom stał o metr dalej, niż był wytyczony.
- Kierownik budowy twierdził, że dom jest źle obsypany i dlatego zjeżdża po skarpie - opowiada Mirosław Chmiel. - Zacząłem więc taczką wozić ziemię i obsypywać budynek. Później okazało się, że te nasypy tylko niepotrzebnie dociążają stok, powodując większe ruchy gruntu. Murarz i kierownik nie przewidzieli zagrożenia. Mówili, że dom się osadza na gruncie i że w każdym budynku mogą wówczas powstać rysy i pęknięcia.
Zamiast powiadomić o problemach nadzór budowlany, kierownik budowy wspierany przez rzeczoznawcę postanowił ratować dom swoimi metodami. Mirosław Chmiel z pomocą kolegów miał kopać pod fundamentem do gruntu zwartego, na głębokość minimum dwóch metrów i podbudowywać fundament.
- Przez 21 lat pracowałem w górnictwie, ale nigdy w takich warunkach - mówi Mirosław Chmiel. - Dwa metry pod fundamentem nie było jeszcze żadnego stabilnego gruntu. Gdy przestawaliśmy kopać, od razu powstawało błoto. Ściany wykopu pęczniały pod wpływem wody.
Przestępstwa nie było
W październiku budynek przesunął się o kolejny metr i przechylił, a inwestorowi zabrakło pieniędzy na dalsze wzmacnianie fundamentów.
- Pan Chmiel miał szczęście w nieszczęściu, że mu zabrakło pieniędzy - mówi Edward Waleczek. - Mógł zginąć w czasie tej pracy, mógł stracić jeszcze więcej gotówki, a i tak nie uratowałby budynku. Mówienie o awarii budowlanej w tym przypadku jest nieporozumieniem. Awaria to jest taki stan, który można naprawić. Tu mamy katastrofę budowlaną.
Rzeczoznawca Robert Raszka uważa, że nie popełnił wówczas błędu. Twierdzi, że podbudowy pod fundamenty wykonuje się często. "Pan Chmiel zrobił tylko kilka odcinków i przerwał robotę - zeznał w prokuraturze. - Moim zdaniem, gdyby wykonał wszystkie zalecenia, to do takich odkształceń by nie doszło".
We wrześniu 2000 r. Prokuratura Rejonowa w Cieszynie stwierdziła, że podczas budowy nie było zagrożone życie i zdrowie ludzi (gdyż ziemia osuwała się powoli) i umorzyła śledztwo wszczęte po doniesieniu Mirosława Chmiela.
Siły przyrody
Kierownik budowy Kazimierz Stypa przekonuje, że osuwisko to zdarzenie losowe, którego nie sposób przewidzieć, podobnie jak trzęsienia ziemi. Uważa, że padł ofiarą niekompetentnych urzędników i sił przyrody.
- Od momentu wylania fundamentów do wykonania dachu dom stał trzynaście miesięcy i nie było żadnych odkształceń - mówi Kazimierz Stypa. - Budynek stał stabilnie i nie osiadał pod własnym ciężarem. Ta masa ziemi, która oderwała się na działce powyżej, nacisnęła na budynek i obsunęła go. Urzędnicy dopuścili do budowy w terenie niewłaściwym. W dokumentach nie było żadnej wzmianki, że mogą tu być niekorzystne warunki gruntowe i należy dokonać badań.
Kazimierz Stypa zapewnia, że już we wrześniu 1999 roku, gdy zauważył pęknięcia fundamentów i ścian przyziemia, pojechał do projektanta i powiadomił go. Projektant polecił przekazać sprawę rzeczoznawcy, który z kolei zalecił odwodnienie gruntu wszystkich działek.
Wstęp wzbroniony
Od 2 sierpnia 2000 r. na teren budowy Mirosława Chmiela nie wolno wchodzić - taką decyzję wydał Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego. "Wstęp wzbroniony. Grozi zawaleniem. Zagrożenie życia" - ostrzegają tablice. Budynek trzeba rozebrać.
- Burmistrz powinien wystąpić o wykupienie tej działki i dać mi jakieś odszkodowanie, ponieważ urzędnicy tu wyraźnie zawinili - uważa Mirosław Chmiel.
- Urząd nie popełnił żadnego błędu - mówi burmistrz Cieszyna Bogdan Ficek. - Te tereny były określone w planie zagospodarowania przestrzennego jako działki budowlane. Tak zostały zakwalifikowane przez fachowca, który opracowywał plan. Urzędnik, który nie musi nawet mieć uprawnień budowlanych, nie ma wiele do powiedzenia. Sprawdza poprawność dokumentów pod względem formalnym. To projektant był zobowiązany sprawdzić, na jakim terenie ten budynek powstaje i czy nie zachodzi konieczność specjalnego fundamentowania. Kierownik budowy miał obowiązek sprawdzić, czy grunt ma odpowiednią nośność. Rada miejska, która podjęła decyzję o przeznaczeniu tych gruntów pod budowę, nie jest niczemu winna. To nie są fachowcy od geologii i budownictwa. Rada podjęła decyzję polityczną.
Włodzimierz Cybulski, zastępca burmistrza, przyznaje, że sam nie podjąłby ryzyka, aby swój dom postawić w tak trudnym terenie. Uważa jednak, że gmina nie ma prawa wypłacać osobie prywatnej odszkodowania dopóty, dopóki sąd nie nakaże tego prawomocnym wyrokiem. W przeciwnym wypadku mieszkańcy mogliby bowiem zarzucić władzom gminy, że trwonią wspólny majątek.- | Mirosław Chmiel nie przypuszczał, że będzie budował dom na osuwającej się ziemi. Nie wiedział, że władze Cieszyna chciały tu sadzić las z uwagi na erozyjny grunt. Ale grunt przekwalifikowano na budowlany. Z uzyskaniem pozwolenia na budowę nie było kłopotu. Latem budowa ruszyła. We wrześniu na ścianach pojawiły się pierwsze pęknięcia. Dom stał o metr dalej, niż był wytyczony. |
ŚWIĘTY WOJCIECH
Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy.
Stary patron nowej Europy
Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK
EWA K. CZACZKOWSKA
Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił.
Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich.
I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty.
Szukanie tamtych korzeni
Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów.
Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie.
Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy".
- Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów.
Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem).
Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary.
Biskup mnichem
Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci.
Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis.
Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów.
Ucieczki i powroty
Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił.
Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców.
Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji.
Głowę wbito na pal
W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów.
Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju.
"O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha.
Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej.
Siedemnaście legend, wiele cudów
Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha).
Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski.
Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne.
Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii.
"Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel.
Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut". | Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Miał być rycerzem, a został biskupem. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich.
3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd będzie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej.
przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; zginął nawracając Prusów. Dzisiaj, gdy wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw. Na razie na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert.Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie.
Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie zdobył w Magdeburgu. przyjął ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego. jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi. potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się na pracę misyjną wśród pogan. Wojciech dotarł na dwór Bolesława Chrobrego i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej. |
Pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych
Polskie poczucie tragizmu
RYS. PAWEŁ GAŁKA
ZDZISłAW NAJDER
Podstawowym składnikiem zbiorowej świadomości Polaków jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Ta świadomość tragizmu oraz skłonność do buntu różni nas dzisiaj i od praktycznego Zachodu, i od tracącego poczucie ciągłości historycznej Wschodu.
Między Wschodem a Zachodem
Od ponad tysiąca lat Polska obwieszcza swoją przynależność do Zachodu. Kościół rzymskokatolicki jest od początku najważniejszym składnikiem i symbolem tej przynależności. Zdarzało się, że naszą "zachodniość" kwestionowano; przykładem może być ucieczka do Francji polskiego króla Henryka Walezego. Od końca XVIII wieku bezpośredni zachodni sąsiedzi zaprzeczali prawu Polski do odrębnego istnienia. Wówczas jednak także od Zachodu, głównie z Francji, płynęło dla nas wsparcie moralne i wolnościowe natchnienie: najbardziej pamiętnym dokumentem jest "Warszawianka".
Od Wschodu Polska bywała najeżdżana przez wyznawców islamu; z tym sobie jakoś radziła. Ale od końca XVIII wieku słowiański Wschód usiłował Polskę po prostu wchłonąć i w sobie rozpuścić. Przymusowe wcielenie do bloku sowieckiego po roku 1945 było dalszym ciągiem tych usiłowań. Dzisiaj jest inaczej; mało kto już kwestionuje, że Polska jest częścią składową Zachodu. Ukraiński historyk, profesor Harvardu, powiedział niedawno, że błędne jest widzenie w Polsce "pomostu między Europą a Wschodem", bo Polska po prostu jest Europą.
Mit Jagiellonów
Za tę jednoznaczność zapłaciliśmy wszakże wysoką cenę: jest nią naruszenie tożsamości i ciągłości tak historycznej, jak i terytorialnej. Dzisiejsza Polska znajduje się w miejscu, w którym nigdy przed połową XX wieku nie była, natomiast rozerwany został jej związek z ziemiami, na których powstała istotna część dorobku naszej kultury narodowej.
W porównaniu z dotychczasowymi swoimi dziejami Polska jest dzisiaj państwem prawie monoetnicznym i bardziej spoistym kulturowo niż Francja czy Włochy. Ale jednocześnie Polacy w swoim myśleniu o sobie i o sąsiadach świadomie nawiązują już nie do zafałszowanego w PRL mitu piastowskiego, lecz do mitu wielonarodowej Polski Jagiellonów. Zwycięstwo tego mitu można uznać za pogrobowy sukces Józefa Piłsudskiego, Polaka z Litwy.
Mit ten jednak nie miałby szans na wskrzeszenie, gdyby duch jagielloński nie przenikał tak dogłębnie dziejów kultury polskiej już od czasu fresków w lubelskiej kaplicy zamkowej Władysława Jagiełły, a więc od początku XV wieku. Był to duch współżycia. Współżycia pokojowego w dwu znaczeniach: wieloetniczne państwo nie rozszerzało się przez podboje, ale przez dobrowolne unie, a kultura polska nie była innym narzucana, ale przyciągała do siebie, co widać najlepiej w okresie porozbiorowym, kiedy spolonizowało się tylu Austriaków i Niemców, a granica obszaru polskojęzycznego przesunęła się dalej na wschód. Na Zachodzie bywało zwykle inaczej: przykładem krwawy podbój Szkocji przez Anglików lub jakobińskie porządki Francuzów.
Europejski poligon
W połowie XX wieku Polska stała się poligonem europejskich doświadczeń militarnych, etnicznych i ideologicznych. Trzykrotnie była terenem działań wojennych na wielką skalę; przez osiem lat, od 1939 do 1947 roku, trwały na jej obszarze walki partyzanckie. W roku 1944 stoczono sześćdziesięciotrzydniową bitwę o jej stolicę. Trzykrotnie doznała okupacji komunistycznej, raz nazistowskiej. Na ziemiach Rzeczypospolitej rozegrał się główny akt zagłady Żydów europejskich. Po roku 1945 miliony Polaków zostały przesiedlone lub spontanicznie zmieniły miejsce zamieszkania. Ziemiaństwo, warstwa społeczna, która przez pół tysiąca lat stanowiła rdzeń kultury polskiej, uległo likwidacji; inteligencja poniosła olbrzymie straty najpierw liczbowe, później moralne.
Te wielkie zbiorowe doświadczenia wywarły ogromny wpływ na kulturę polską. Niekoniecznie w sensie powstałych już pod ich wpływem dzieł, ale w sensie świadomości. Polska świadomość kulturowa przejawia się dzisiaj nade wszystko w pamiętnikach, ogłaszanych dokumentach życia zbiorowego; dołączają się do tych przejawów poezja i powieść.
Życie na cmentarzach
Podstawowym składnikiem tej zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Niedawno ustanowiono w centrum Gdańska cmentarz Nieistniejących Cmentarzy, na placu, który był miejscem pochówku od XII wieku i gdzie w latach czterdziestych zniszczono "niemieckie" nagrobki. Ten cmentarz, otwarty wspólnie przez katolickiego arcybiskupa, islamskiego mułłę, ewangelickiego pastora i żydowskiego rabina, jest dla mnie symbolem ważnego składnika polskiej kultury.
Przez świadomość tragizmu rozumiem zdawanie sobie sprawy z tego, że coś, co wysoko cenimy, wyłoniło się na drodze zniszczenia czegoś innego, także cennego. Prosty i materialny przykład takiej sytuacji opisał niedawno Tadeusz Chrzanowski: oto warszawska Starówka została odbudowana przy użyciu cegieł uzyskanych przez wyburzanie zabytków piastowskiego Głogowa. Przykładem najbardziej znanym jest bohaterska legenda Powstania Warszawskiego, symbol gotowości do najwyższego poświęcenia w obronie zbiorowego honoru Polaków.
Poczucie tragizmu jest obce nowoczesnym postawom relatywistycznym, typowym dla tak zwanego postmodernizmu. Tragizm wprowadza do naszej świadomości składnik eschatologiczny, ten wymiar duchowy, o którego potrzebie tak często słyszymy. Być może właśnie obecność poczucia tragizmu sprawia, że religia zajmuje wciąż tak poczesne miejsce w polskim życiu kulturowym. Warto przy tym zauważyć, że tak często odnotowywana i przeciwstawiana areligijności Europejczyków religijność Amerykanów jest zupełnie inna: jest optymistyczno-dobroduszna, tragizmu wręcz unikająca.
Schronienie w wyobraźni
Jako zbiorowość odczuwamy wyjątkowo silnie potrzebę ciągłości. Zniszczenia i niedostatki realiów nadrabiamy wyobraźnią. I właśnie nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże, tak treściowe, jak i emocjonalne, owego poczucia tragizmu. Tak wiele z tego, co kochamy, za czym tęsknimy, zostało bezpowrotnie zniszczone. Tak wiele z tego, do czego jesteśmy serdecznie przywiązani, jest od nas oddzielone. Śnimy o Wilnie i Krzemieńcu, zamkach nowogródzkim i kamienieckim; restaurujemy synagogi i kirkuty; w zamkach pruskich junkrów odbywamy spotkania przyjaźni.
Śpiewamy o Niemnie i o Czeremoszu, czytamy książki o małych żydowskich miasteczkach, jak Drohobycz Brunona Schulza, w Szczecinie wybieramy zasłużonych obywateli miasta spośród jego dawnych i obecnych mieszkańców, we Wrocławiu i Warszawie wzruszamy się lwowskimi piosenkami Mariana Hemara. Podnieśliśmy z ruin warszawskie i gdańskie Stare Miasta oraz ratusze poznański i zamojski; ratujemy zachowane dworki i dwory. Wiemy, że "nasz świat jest nietrwały - chaos intencje ludzkie mgłą otacza". Od Zbigniewa Herberta uczymy się, że pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych.
Nasz hymn narodowy jest także hymnem zobowiązania. Jego słowa przypominają nam codziennie, że losem człowieka jest walka z nietrwałością. Jednocześnie odrzucają to, co jest, na rzecz tego, co być powinno, co musimy swoim wysiłkiem stworzyć. I to jest również tradycyjny składnik naszej kultury: brak zgody na aktualną rzeczywistość, postulaty zmiany - w imię wolności, w imię wierności, w imię przerabiania zjadaczy chleba w aniołów. Sami rozpięci jesteśmy między przeszłością tragiczną (która sprawia, że nasze święta państwowe nie są świętami radości, jak gdzie indziej, ale rozpamiętywania) a przyszłością otwartą Europy.
Egzotyczny heroizm
A jak widzą nas z zewnątrz? Nie mam na myśli potocznych stereotypów, ale widzenie przez ludzi kultury. Dla Zachodu Europy jesteśmy egzotyczni przez nasze tradycje heroiczno-szaleńcze, upamiętnione w takich utworach jak "Jacobowsky i pan pułkownik" Franza Werfla czy" Pan Kiehot" Gunthera Grassa, a także przez naszą cywilizacyjną pograniczność. Jesteśmy kresami Europy. Sąsiedzi od wschodu - a przypominam, że ani Litwini, ani zwłaszcza Ukraińcy nie chcą być umieszczani w Europie Wschodniej, lecz przynajmniej w Środkowowschodniej - są otwarci na nasze tradycje okcydentalne, jak obywatelska podmiotowość jednostek i zbiorowości, samorząd lokalny, podporządkowanie władzy prawu, a stosunków międzyludzkich umowom, niepodporządkowanie religii państwu i wiara, której się broni - ale której się nie narzuca.
Nie ma potrzeby przemilczać, że Europa ducha, Europa prawa i sztuki sięgała tak daleko, jak daleko sięgały ongiś granice I Rzeczypospolitej, wspólnej kolebki Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Na jej obszarze spotykały się i przenikały kultury, ale składnik łacińsko-europejski był zawsze obecny. Tym śmielej powinniśmy o tym przypominać, że cywilizacja polska nie była cywilizacją podboju. Dzisiaj zresztą zmieniły się kanony stosunków międzynarodowych i ani za kulturą, ani przed kulturą nie idzie już miecz...
Nie trzeba chcieć pełnić funkcji misjonarza, by mieć poczucie misji - misji spełniania się, misji realizowania własnego modelu. Model polski, powtórzę, to model wyczulenia na historię i na tragizm ludzkich losów. W zetknięciu ze Wschodem model ten uwydatnia podmiotowość jednostki świadomej swoich wyborów oraz wspólnoty świadomej swoich dokonań i katastrof. Zakłada poczucie odpowiedzialności moralnej za osobowe i zbiorowe decyzje. Zakłada postawę czynną: "bądź wierny - idź". Wyrażony jest w słowach Norwida: "Ojczyzna to wielki - zbiorowy - obowiązek". Ani od tego modelu, ani od swojej roli, narzucanej przez nasze geokulturowe położenie, kultura polska nie powinna uciekać.
Tylko naród niepodległy jest w stanie dokonywać zbiorowego rachunku sumienia, spoglądać w oczy tragediom własnego losu. Tylko kultura niepodległego narodu może ze świadomości tragedii czerpać nie tylko gorzkie lekcje przetrwania, ale i mądrość rozumienia osobowej i zbiorowej doli człowieczej.
Niepodległość zbyt oczywista
Dlatego na zakończenie pozwolę sobie na chwilę wspomnienia. Piętnaście lat temu miałem zaszczyt otwierać w Londynie Kongres Kultury Polskiej na Obczyźnie. Mówiłem wówczas o tym "Co kultura polska może dzisiaj dać światu?". Nie muszę na tej sali przypominać, jak bardzo ówczesna sytuacja Polski i Polaków różniła się od dzisiejszej. Sam byłem wówczas banitą skazanym na śmierć i pozbawionym obywatelstwa przez własnych rodaków. A kultura polska dawała wówczas sobie i światu przede wszystkim to, że się nie poddawała.
Dopiero niepodległość umożliwiła otwarte zadawanie pytania o miejsce Polski między Zachodem a Wschodem. Co znacznie ważniejsze, dopiero niepodległość pozwala nam stanąć wobec największego zbiorowego dramatu Polaków, jaki rozegrał się po drugiej wojnie światowej. Odbudowaliśmy wówczas naszą Ojczyznę z ruin, z wysiłkiem, radością i dumą - a równocześnie trwały sowieckie wywózki, komunistyczne skrytobójcze mordy i trwał beznadziejny opór "żołnierzy wyklętych", o których historia "głucho milczała". Obawiam się, że dzisiaj traktujemy niepodległość jako coś oczywistego. Taka postawa jest sprzeczna z duchem polskich tradycji. Niepodległość nie jest obecnie zagrożona, ale pamięć o jej tragicznej cenie powinna pozostać wyróżniającym składnikiem naszej kultury.
Tekst wystąpienia Zdzisława Najdera na forum "Polska pośrodku Europy" podczas Kongresu Kultury Polskiej. | Polacy w swoim myśleniu o sobie i o sąsiadach świadomie nawiązują do mitu wielonarodowej Polski Jagiellonów.Podstawowym składnikiem zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu.Jako zbiorowość odczuwamy wyjątkowo silnie potrzebę ciągłości. I właśnie nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże, tak treściowe, jak i emocjonalne, owego poczucia tragizmu. Sami rozpięci jesteśmy między przeszłością tragiczną (która sprawia, że nasze święta państwowe nie są świętami radości, jak gdzie indziej, ale rozpamiętywania) a przyszłością otwartą Europy. |
CHINY
Zatrzymywani przez tajniaków zwolennicy Falun Gong nie protestują, nie wznoszą okrzyków, nie agitują. Mimo to władze twierdzą, że są oni ogromnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa.
Siła w słabości
Niemy protest jednego ze zwolenników sekty Falun Gong na placu Tienanmen
FOT. (C) EPA
PIOTR GILLERT
z Pekinu
Młoda kobieta usiadła na placu i zdjęła buty. Druga obok niej zrobiła to samo. Jeszcze przed momentem nic nie odróżniało ich od tłumu zwiedzających, nieustannie kręcących się po placu Tienanmen. Jednak w chwili, gdy położyły stopy na udach, skrzyżowały łydki, zamknęły oczy i próbowały rozpocząć medytację, dopadło je kilku tajniaków i zaciągnęło do radiowozu. Ani razu nie krzyknęły, nie wznosiły haseł, nie namawiały do niczego.
"Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa? Aż takie wielkie, że bezprecedensowe?
W obronie społeczeństwa
Parę godzin wcześniej, w czwartek rano, władze zwołały wielką konferencję prasową w głównej sali konferencyjnej gigantycznego gmachu parlamentu. Pekin rzadko organizuje tego rodzaju imprezy, więc gdy już to robi, wiadomo, że sprawa jest arcyważna. Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Porównywał Li Hongzhi do Shoko Asahary z japońskiej Najwyższej Prawdy i Davida Koresha z amerykańskiej Gałęzi Dawidowej, mówił o ponad 1400 ofiarach. Potem na kilku wielkich monitorach wyświetlił urywki z wystąpień Li.
Li mówił o obrotowym lusterku, które każdy człowiek ma w czole i które zaczyna się kręcić, w miarę jak doskonalimy się poprzez qi gong. Mówił, że Ziemia została w swej historii zniszczona 81 razy i że nadchodzi kolejna zagłada. Mówił, że ma wiele wcieleń i może obdarować nimi swych wiernych, by uchronić ich przed zbliżającą się apokalipsą. Mówił, że stworzył własnych rodziców.
Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu.
Od obojętności do współczucia
Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. - Rozumiem, gimnastyka, ale te opowieści o kole prawa i końcu świata to brednie, ja wierzę w rozum - mówi emerytowany inżynier, którego często spotykam w pobliskim parku. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. - Co oni zrobili, żeby ich tak prześladować? - pyta inżynier. - Jak chcą wierzyć w te bajki, to niech sobie wierzą, dlaczego im tego zabraniać?
Pekińczycy dziwią się: po co takie prześladowania, skoro w sekcie już po jej lipcowej delegalizacji pozostała - wedle oficjalnych doniesień - tylko garstka ludzi, a po niedawnej nowelizacji kodeksu karnego organizatorom ruchu grożą wieloletnie wyroki więzienia.
Nie ma wątpliwości, że sekta jest poważnie zagrożona. W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Większość przeszła krótką "reedukację" i została wypuszczona na wolność. W aresztach pozostało jednak kilkudziesięciu liderów ruchu, których kolejne procesy w różnych częściach kraju właśnie się rozpoczęły lub rozpoczną lada dzień. Ludzie ci spędzą co najmniej parę lat w więzieniu. Niewykluczone, że niektórzy zostaną straceni.
Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Zniszczeniu uległy struktury organizacyjne, materiały informacyjne, do pewnego stopnia także kanały komunikacyjne (choć wiadomo, że członkowie Falun Gong wciąż porozumiewają się ze sobą za pomocą beeperów, telefonów komórkowych i Internetu). Jeden z największych i najsprawniejszych aparatów policyjnych świata tropi każdy ruch sekty. Władza grzmi i grozi.
Niespokojny Luo Gan
Ale Luo Gan, członek biura politycznego, któremu Jiang Zemin powierzył dowodzenie kampanią przeciw Falun Gong, nie może czuć się jeszcze zwycięzcą. Niezwykły pokaz biernego oporu, jaki sekta dała w ciągu ostatnich dwóch tygodni na placu Tienanmen, świadczy o tym, o czym mówili już świadkowie kwietniowej, dziesięciotysięcznej manifestacji zwolenników sekty przed siedzibą władz państwowych w pekińskiej dzielnicy Zhongnanhai: Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny, którego uczestników łączy wiara w Li Hongzhi, w zdrowe dla ciała działanie zalecanych przez niego ćwiczeń i zbawienny dla ducha wpływ jego nauk. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju, choć ograniczyło jego poczynania, nie sparaliżowało Falun. Z nie potwierdzonych doniesień wynika, że choć po lipcowej delegalizacji w obawie przed prześladowaniami wielu ludzi opuściło sektę, wielu innych przyłączyło się do niej tylko po to, by dać wyraz sprzeciwowi wobec władz.
W niedawnym komentarzu rządowa agencja prasowa Xinhua podkreśliła, że nowe prawo zobowiązuje do wytężonej walki z sektami także lokalne władze. Gdyby najniższe szczeble administracji sprawnie radziły sobie z Falun, Xinhua zapewne nie zamieszczałaby takiej uwagi. W nieoficjalnych wypowiedziach przedstawiciele władz niechętnie przyznają, że w miastach prowincjonalnych walka z Falun nie przebiega tak sprawnie jak w Pekinie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, trudno jest kontrolować miliony ludzi niczym nie różniące się od pozostałego miliarda mieszkańców kraju o powierzchni porównywalnej z Europą. Po drugie, lokalne władze nie chcą firmować drastycznych działań przeciw ruchowi na własnym terenie, bo wyczuwają, że w najwyższych władzach państwa nie ma zgody co do tego, jak ostro można postępować z sektą. Wielu pekińskich polityków obawia się, chyba słusznie, że prześladowania uczynią z członków sekty męczenników, co tylko spopularyzuje Falun Gong wśród ludzi, którzy w innych warunkach reagowaliby na sektę wzruszeniem ramion.
Nawrócenie Wanga
Li Hongzhi nie jest Chrystusem, a Falun Gong to nie chrześcijaństwo. Ale patrząc na dwie bezbronne kobiety i ich niemy akt wiary oraz na tłum tajniaków nie za bardzo wiedzących, jak się zachować wobec tak pokojowo i biernie nastawionych manifestantek, które w zasadzie niczego nie manifestowały, pomyślałem o pierwszych chrześcijanach w Rzymie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek, na obelgę - dobrym słowem.
Chyba najbardziej alarmujące dla władz są przypadki takich ludzi jak aresztowany niedawno 37-letni Wang Zhiguo z prowincji Liaoning na północnym wschodzie kraju. Wang jest (czy raczej był dotąd) członkiem partii, który po kilkunastu latach zawodowej służby w wojsku przeszedł przed rokiem do pracy w policji. Pewnie wtedy zetknął się z sektą. I mimo że już w lipcu partia i wojsko nakazały wszystkim swym członkom opuszczenie Falun Gong, a policja przystąpiła do ścigania organizatorów i zwolenników ruchu, Wang nie zerwał z "niebezpieczną" organizacją. Co więcej, przed dziesięcioma dniami wystąpił wraz z grupą innych zwolenników sekty na konferencji prasowej zwołanej potajemnie na przedmieściach stolicy i zapowiadał, że bez względu na konsekwencje będzie głosił prawdę o dobru Falun. Czyż historia Wanga nie przypomina którejś z biblijnych historii nawrócenia?
Dwie kobiety na placu Tienanmen demonstrowały zaledwie kilka minut. Wang Zhiguo też już siedzi w areszcie. Jednak postawa tych osób mówi więcej o zagrożeniu dla bezpieczeństwa chińskiego państwa niż dwugodzinna konferencja prasowa dyrektora Urzędu ds. Wyznań.
Areszt lub obóz pracy
Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy - twierdzi organizacja obrony praw człowieka działająca w Hongkongu. Karę "reedukacji przez pracę" otrzymało niedawno 16 osób z miasta Tangshan z prowincji Hebei.
W ostatnich dniach zatrzymano kolejnych członków sekty Falun Gong. W niedzielę w prowincji Guangxi usunięto z pracy i z partii komunistycznej, a następnie aresztowano pracownika naukowego po tym, jak odmówił zaprzestania praktyk Falun Gong. Z kolei w prowincji Hebei członek miejscowych władz został zatrzymany, gdy ukradł tajny dokument na temat sekty i upowszechnił go w Internecie. Razem z nim oskarżonych zostało kilka innych osób.
P.K., AP, REUTERS, AFP | "Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa?
Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu. Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. Nie ma wątpliwości, że sekta jest poważnie zagrożona. Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Zniszczeniu uległy struktury organizacyjne. Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju nie sparaliżowało Falun. W nieoficjalnych wypowiedziach przedstawiciele władz niechętnie przyznają, że w miastach prowincjonalnych walka z Falun nie przebiega tak sprawnie jak w Pekinie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek, na obelgę - dobrym słowem. Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy. |
Sylwetki Zbigniew Grycan z właściciela Zielonej Budki staje się jej udziałowcem
Do Chin na lody cebulowe
Zbigniew Grycan małą firmę rodzinną przekształcił w duże przedsiębiorstwo. Rozwój tego przedsiębiorstwa oznacza jednak, że traci ono swój pierwotny, rodzinny charakter.
FOT. RAFAŁ GUZ
LIDIA OKTABA
Prawdziwy rozgłos Zbigniew Grycan zyskał w 1989 r., gdy jako pierwszy w kraju z rozmachem stworzył "salon lodowy" - wykładany marmurami, z drzwiami specjalnie sprowadzonymi z Włoch. Takimi luksusami nie mogły się wówczas pochwalić nawet banki - ale mogli się nimi napawać stali bywalcy firmy Zielona Budka Zbigniew Grycan SA.
Tej właśnie firmie, która z rzemieślniczej przekształciła się wielkoprzemysłową, podporządkował swoje i rodzinne sprawy. Wkrótce jednak sześćdziesięcioletni dziś Zbigniew Grycan znacząco (choć z własnego wyboru) zmniejszy posiadany w niej pakiet akcji. Mimo to nie rozpacza, ale - co doceniają konkurenci - cieszy się z pozyskania silnego inwestora i zapewnienia firmie rozwoju.
Marka Zielona Budka jest jedną z najsilniejszych w krajowym przemyśle spożywczym; rozpoznaje ją 57 proc. Polaków. Kojarzy się z tradycją rodzinną i jakością. - Wykreował ją jeden człowiek w ciągu dwudziestu lat, co można uważać za wielki wyczyn. Wiele firm o międzynarodowym znaczeniu potrzebowało na to znacznie więcej czasu i pieniędzy - mówią specjaliści od marketingu.
- Udało mu się, bo miał pieniądze pomnażane na handlu nieruchomościami i lokal w centrum Warszawy - uważają oponenci, choć nie znają szczegółów podejrzanych w ich mniemaniu transakcji. Ludzie, którzy znają realia działalności prywatnych firm w powojennej Polsce, wskazują, że Grycan zawsze stawiał sobie wysoko poprzeczkę, szczególnie gdy chodziło o dobór surowców i sposób traktowania klientów. Choć były to czasy rynku producenta, nie wykorzystał możliwości zrobienia pieniędzy na gorszej jakości wyrobach.
Pracownię miał już dziadek
Cukiernictwo jest u Grycanów rodową tradycją. Cukiernikiem w Stanisławowie i Buczaczu był dziadek. Ojciec miał wytwórnię lodów w Buczaczu, a po wojnie - we Wrocławiu, gdzie przeniósł się z rodziną. Zatrudniał kilkadziesiąt osób, więc w tamtych czasach był jednostką podejrzaną i ciągle nakładano na niego podatkowe "domiary". Gdy komornicy zabierali z domu cały dobytek, Zbigniew Grycan z rodzeństwem przenosił się z kanapy na skrzynki po jajkach. I nikt nie narzekał, nawet wtedy, gdy firmę ojca upaństwowiono (zwrócono ją dopiero po kilku latach) ani gdy trzeba było w niej pomagać po kilka godzin dziennie. W domu biedy nie było, bo ojciec w sezonie był szefem wytwórni lodów w Zakopiańskim Zakładzie Gastronomicznym.
- Najlepsze wyroby robili cukiernicy z warszawskiego Bristolu. Mieli wszystkie surowce, których normalnie nie było na rynku. Tam właśnie ojciec załatwił mi trzyletnią praktykę i szkołę na Grochowie. Zacząłem od prac porządkowych, potem uczyłem się po kolei wszystkich rodzajów ciast, a dopiero na końcu wyrobu lodów - wspomina Grycan.
Po otrzymaniu w 1963 r. dyplomu mistrzowskiego nie wrócił do Wrocławia, ale osiedlił się w pobliżu, na Dolnym Śląsku. Tam koszty uruchomienia własnego zakładu były mniejsze i szybciej można było uzbierać pieniądze na kupno cukierni w Warszawie.
Kuszenie zapachami
To taki staroświecki facet w najlepszym wydaniu. Typ pozytywisty, dla którego praca od podstaw i służenie innym jest etosem i napędem życiowym - zgodnie podkreślają koledzy-rzemieślnicy, dziś właściciele średniej wielkości zakładów i pracownicy wielkich, światowych koncernów.
Ten "pozytywizm" Grycana przejawia się m.in. w tym, że razem z pracownikami zajmował się np. wyrabianiem ciast w trzech dolnośląskich zakładach, a potem rozwoził je do swoich cukierni. Trzeba było siedmiu lat, by zarobić na lokal w Warszawie. A gdy już miał wymarzoną lodziarnię, sam jeździł na plantacje owocowe: wybierał truskawki i maliny i zamrażał ich tyle, żeby starczyło na cały sezon. Właśnie zapachem lata w swoich lodowych deserach kusił zimą uczniów z pobliskich szkół. Miał niskie marże, więc na jego wyroby stać było coraz więcej klientów. Jego lody poznawano też w placówkach opiekuńczych, które wspierał.
- Nigdy nie przyjmowałem pracowników już wykwalifikowanych. Sam ich uczyłem. Byłem pewien, że zrobią wszystko tak, jak tego chcę, i że do mojego wyrobu nie wkradnie się obca receptura - wspomina Grycan.
- Jego polecenia są do bólu konkretne. Nie mówi, że żąda ich wykonania, ale jest to jednoznaczne, jeśli chce się pozostać w firmie. Sam od siebie dużo wymaga i tak dobiera pracowników, żeby lubili wyzwania i szukali rozwiązań nietypowych, a jednocześnie jak najlepszych dla firmy - uważa jeden z pracowników Zielonej Budki, pracujący w niej już kilka lat.
Zatrudnieni w Zielonej Budce nie narzekają na zarobki, chociaż podkreślają: "Mamy tyle, ile może dać firma". Nie kryją, że właściciel jest liczykrupą i sam żyje bardzo skromnie, w domu, który ma już kilkanaście lat i czeka na remont. - Nie czuje "gorących pieniędzy" i nie wypalają mu one kieszeni. Wszystko, co zarobił, zawsze wkładał do swojej "skarbonki", jak dla niepoznaki nazywał firmę - oceniają młodsi koledzy, którzy dzięki pracy w Zielonej Budce mogli awansować w innych firmach.
Artur Złotnicki, szef działającej w tej samej branży firmy Ekko, wskazuje, że Zielona Budka i jej właściciel nigdy nie byli dla niego wrogą konkurencją. Niejednokrotnie spotykali się w sprawach zawodowych, a gdy była potrzeba, służyli sobie pomocą i doradztwem.
Początki w ulicznym kiosku
Zielona Budka była w rzeczywistości małym kioskiem, wymalowanym na zielono, żeby był z daleka widoczny. Tę nazwę w 1979 r. przyjął Grycan i w formie logo zawiesił nad wejściem do swojego warszawskiego sklepu.
Niedaleko sklepu był zakład lodziarski, a w nim włoskie maszyny, które Grycan sam modernizował. Gdy się o tym dowiedział ich producent, przyjechał do Polski z ekipą telewizyjną.
- Wiesz, ty jesteś prawdziwy lodziarz. Powinieneś robić lody metodą przemysłową. Sprzedamy ci nasze najlepsze maszyny i będziesz w stanie je spłacić - przekonywał gość tak sugestywnie, że właściciel Zielonej Budki w końcu uległ. Na negocjacje pojechał z jednym z najprężniejszych włoskich przedsiębiorców, mającym swoje zakłady również w Polsce. W ocenie Zbigniewa Grycana, to była największa i najważniejsza w jego życiu lekcja, trwająca wiele godzin, aż do czasu, gdy przeciwnik sam stwierdził, że czuje się wyczerpany i wyciśnięty jak cytryna. W podobnym stanie był Grycan, dlatego - w jego ocenie - tak dokładnie pamięta tamto wydarzenie. Kontrakt był jednak korzystny dla obu stron i Zielonej Budce nadał nowy impuls rozwojowy. Po litrowych lodach Familijnych w 1992 r. pokazały się następne, nie ustępujące ofercie zagranicznych firm. Wkrótce marka Zielona Budka znana była od Helu do Tatr i miała 10 procent udziału w konkurencyjnym rynku lodów. Rywalizowała z międzynarodowymi potentatami: Schollerem i Algidą.
Nowoczesny i gotów do ekspansji
Grycan nie miał złudzeń: by sprostać międzynarodowej konkurencji w przyszłych latach, trzeba mieć zakład spełniający normy unijne, dysponujący systemem zarządzania jakością z serii ISO 9000 i wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia. Taki zakład za ponad 30 mln zł powstał w Mieleckiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. W trakcie inwestycji, w 1998 roku, w firmie pojawił się zewnętrzny udziałowiec, Banque Paribas, który objął 12,5 proc. akcji. Mielecką budowę i rozpoczętą tam produkcję (przeniesiono ją także z Anina) nadzorował Grycan. Marketing i handel przekazał młodemu dyrektorowi zarządzającemu, którego znalazł w austriackim oddziale firmy Danone. Dziś jest on członkiem zarządu Nestle Polska.
Współpracę obu panów popsuło kapryśne ubiegłoroczne lato; wyniki niemal wszystkich firm z branży okazały się niekorzystne. Spłacająca wysoko oprocentowane kredyty Zielona Budka nie mogła liczyć na wsparcie udziałowca, bo Paribas wycofywał się z Polski. Nowym, wybranym przez Grycana, akcjonariuszem został fundusz inwestycyjny Enterprise Investors, który przejął akcje banku, a w umowie zastrzegł sobie zwiększenie udziału do połowy, w zależności od kapitałowych potrzeb firmy. - Trzeba się wiązać z silnym kontrahentem. Mój partner zna się na branży spożywczej i dobrze wyrażają się o nim firmy, z którymi współpracuje - mówi szef Zielonej Budki.
- Nie, nie pozbywam się władzy nad firmą - zaprzecza. Pozostaje w niej doradcą i aktywnym szefem rady nadzorczej. Jego nazwisko jest w nazwie firmy. Nowy inwestor zapewnia natomiast podniesienie kapitału na poziomie gwarantującym rozwój firmy.
Poza tym: ma następcę. Jego syn ma znaną w Warszawie cukiernię, ale na razie woli pracować na własne konto. Jeśli jednak zajdzie potrzeba, kto wie? Córki bliźniaczki, uczennice szkoły średniej, też dorosną, a one już czują biznes.
Grycan wie, że Enterprise Investors za 3-5 lat będzie chciał wyjść z firmy. Wtedy razem ustalą, kto będzie następcą.
Na razie szuka nabywcy nieczynnego zakładu w Aninie. Często wyjeżdża za granicę - w sprawach służbowych, ale znajduje czas na spacery, zwiedzanie zabytków i kosztowanie miejscowych specjałów. Odwiedza przyjaciół, szefów cukierniczych firm w różnych krajach. Marzy, żeby pojechać do Chin, gdzie narodowym przysmakiem są lody cebulowe. - Może przyjęłyby się w Polsce - zastanawia się. I już wiadomo, że będzie próba stworzenia nowego wyrobu.- | Prawdziwy rozgłos Zbigniew Grycan zyskał w 1989 r., gdy jako pierwszy w kraju z rozmachem stworzył "salon lodowy" - wykładany marmurami, z drzwiami specjalnie sprowadzonymi z Włoch. Takimi luksusami nie mogły się wówczas pochwalić nawet banki - ale mogli się nimi napawać stali bywalcy firmy Zielona Budka Zbigniew Grycan SA.
Tej właśnie firmie, która z rzemieślniczej przekształciła się wielkoprzemysłową, podporządkował swoje i rodzinne sprawy. Wkrótce jednak sześćdziesięcioletni dziś Zbigniew Grycan znacząco (choć z własnego wyboru) zmniejszy posiadany w niej pakiet akcji. Mimo to nie rozpacza, ale - co doceniają konkurenci - cieszy się z pozyskania silnego inwestora i zapewnienia firmie rozwoju.
Marka Zielona Budka jest jedną z najsilniejszych w krajowym przemyśle spożywczym; rozpoznaje ją 57 proc. Polaków. Cukiernictwo jest u Grycanów rodową tradycją. To taki staroświecki facet w najlepszym wydaniu. Typ pozytywisty, dla którego praca od podstaw i służenie innym jest etosem i napędem życiowym - zgodnie podkreślają koledzy-rzemieślnicy, dziś właściciele średniej wielkości zakładów i pracownicy wielkich, światowych koncernów.
Miał niskie marże, więc na jego wyroby stać było coraz więcej klientów. Jego lody poznawano też w placówkach opiekuńczych, które wspierał.
Zatrudnieni w Zielonej Budce nie narzekają na zarobki, chociaż podkreślają: "Mamy tyle, ile może dać firma". Nie kryją, że właściciel jest liczykrupą i sam żyje bardzo skromnie. Zielona Budka była w rzeczywistości małym kioskiem. Tę nazwę w 1979 r. przyjął Grycan i w formie logo zawiesił nad wejściem do swojego warszawskiego sklepu.
Grycan nie miał złudzeń: by sprostać międzynarodowej konkurencji w przyszłych latach, trzeba mieć zakład spełniający normy unijne. Taki zakład za ponad 30 mln zł powstał w Mieleckiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. W trakcie inwestycji, w 1998 roku, w firmie pojawił się zewnętrzny udziałowiec. |
IRIDIUM
Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem
Osiągnięcie zamienione w porażkę
IRIDIUM
ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.
Sukces techniczny - finansowa katastrofa
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.
Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.
Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.
Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?
Mało abonentów, małe przychody
Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.
Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.
Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.
Zignorowanie GSM
Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.
Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.
Inne sieci
Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
"Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.
Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji. | Dzięki globalnej sieci satelitarnej telefonii komórkowej Iridium można dzwonić z każdego miejsca na Ziemi. Zainteresowanych jednak brakuje, Iridium złożyło wniosek upadłościowy i próbuje przeprowadzić restrukturyzację finansową. Konsorcjum nadal funkcjonuje, łączy rozmowy telefoniczne i ma w swoim zasięgu 90% globu. Iridium, które umieściło w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów w ciągu roku, jest ogromnym osiągnięciem technicznym i wielką finansową klapą. Konsorcjum, zadłużone na 3,5 miliarda dolarów, stanęło na krawędzi bankrudztwa. Szefowie Iridium przeliczyli się w swoich oczekiwaniach: po dwóch latach planowali zyskać 2 miliony abonentów, a przedsięwzięcie już wcześniej miało zacząć się zwracać. Tymczasem pierwszy kwartał Iridium zakończyło stratą 505 milionów dolarów. Za słabe wyniki odpowiadają zły marketing, błędy w dystrybucji i sprzedaży sprzętu (problemy z dostawcami aparatów, nieprzeszkoleni sprzedawcy), usterki techniczne oraz niedostosowanie usługi do potrzeb klientów. Ceny za połączenia i sprzęt obniżono z czasem o połowę, ale to nie uratowało firmy. Uważa się, że błędem Iridium było zignorowanie rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, szczególnie cyfrowej GSM, która stała się światowym standardem. Iridium było za drogie nawet dla biznesmenów i pracowników przemysłu naftowego. Obecny szef uważa, że firma zaoferowała klientom nieprzemyślany produkt. Wprowadza nową strategię i stara się przekonać inwestorów i wierzycieli, że jego działania mają sens. W prasie publikowane są różne doniesienia i plotki na temat kłopotów Iridium. Z doświadczeń konsorcjum korzystają inne sieci, ale i one mają podobne kłopoty. |
Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia.
Pocieszy cię Dr Frotka
FOT. PIOTR KOWALCZYK
HARALD KITTEL
- Idą klauny! Idą klauny! Dzieci na oddziale gastrologicznym Szpitala-Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu krzyczą wniebogłosy, gdy korytarzem pokrytym zadeptanym linoleum nadchodzą terapeuci z fundacji Dr Clown. Zaraz zacznie się przedstawienie. Dla każdego łóżka osobno.
- Jak masz na imię? - wydziera się Dawid prosto w ucho Doktora Frotki, śmiesznego klauna, który naprawdę nazywa się Anna Borkowska.
Chłopiec dostaje czerwony nosek z gąbki, który zakłada sobie na nos. I nos zmienia się zaraz w nos klauna. Dawid w mig staje się roześmianym dzieckiem biegającym po szpitalnym korytarzu. Zaraz potem w kilku jasnych pokojach chore dzieci próbują żonglować talerzami wirującymi na długich patyczkach. Uczą się odwijać z ręki długie sznurki, które dopiero co pocięte na kawałki teraz są całe, i tasować karty, tak by działy się cuda. Buzie rozjaśniają się, a po paru chwilach malcy paradują po oddziale, machając zwierzętami ugniecionymi wprawnymi palcami klaunów z długich, kolorowych balonów. Gdy opuszczamy oddział na ósmym piętrze, jest wesoło, nawet pielęgniarki i rodzice się cieszą. Słychać gwar rozmów i chichoty maluchów.
Początki
- Na samym początku uczyłam się. Dostałam materiały z podobnej fundacji działającej w Austrii. Potem zaczęłam szukać ludzi. Najlepiej, żeby kandydaci mieli wykształcenie przygotowujące do pracy z chorym dzieckiem. Potem można ich wyszkolić na artystów - mówi Anna Czerniak, prezes zarządu fundacji Dr Clown. Pomysł wyszedł od dwóch Austriaków, którzy robią w Polsce interesy, ale nie śpieszno im na afisz. Sponsorują fundację anonimowo. Początki nie były łatwe. W szpitalach nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było najpierw pokazać, że nie zagrażają dzieciom i personelowi.
- Pracowałam w szpitalu przy Litewskiej w szkole szpitalnej. Znali mnie lekarze i personel. Czułam się tam jak u siebie. Byłam przekonana, że zostaniemy przyjęci z otwartymi ramionami. Było inaczej. Najpierw rozmowa z dyrektorką szpitala, potem z personelem, trzeba było wytłumaczyć, na czym polega nasza terapia. Że to jest lekarz albo terapeuta przebrany za kolorowego klauna, który tworzy wizerunek doktora śmiesznego. Wtedy dopiero usłyszeliśmy: spróbujcie - mówi Anna Czerniak. Podobnie było w Instytucie Matki i Dziecka. Ale i tam spróbowali. Później było już łatwiej.
- Na początku obserwowali nas wszyscy. Chodzili za nami krok w krok, sami próbowali nawet żonglować. Pielęgniarki, siostry zakonne, lekarze. Byli ciekawi, co robimy i jak robimy. Teraz już nie zwracają na nas uwagi - mówi Anna Borkowska. - Rodzice byli trochę nieufni: dorośli ludzie, a jacyś tacy pomalowani. Wygłupiają się. Pajace, przebierańcy. Teraz już tak nie mówią.
Dziś klauni mają pełne ręce roboty. Są w pięciu warszawskich szpitalach.
- Cele naszej terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. To terapia zabawą, bajką, muzyką. Psycholodzy szpitalni akceptują naszą pracę, bo widzą, że to zgodne z najnowszymi trendami, według których takiej terapii potrzebuje każdy pacjent - uważa Anna Czerniak.
W fundacji dziewięcioro terapeutów pracuje na etacie. Codziennie jeżdżą z oddziału na oddział białym fordem, który zafundował darczyńca.
- Nie mamy czasu, żeby gdzieś jeszcze pojechać. Jest nas za mało, a pieniędzy na nowe etaty brak. Ostatnio byłyśmy w szpitalu dziecięcym w krakowskim Prokocimiu. Chcemy tam założyć grupę terapeutyczną taką samą jak w Warszawie. Ale to wymaga czasu i pieniędzy. Na razie będziemy tam jeździć raz w miesiącu - planuje Anna Czerniak.
Zostać klaunem
- Byłam dyrektorem szkoły cyrkowej w Julinku. Miałam pomóc szkolić terapeutów w fundacji. Po dwóch godzinach szefowa zaproponowała mi pracę. Spodobała mi się ta idea. W ciągu miesiąca zmieniłam pracę - mówi Anna Borkowska, która pięć razy w tygodniu występuje przebrana za Doktora Frotkę.
- Największym problemem było założyć strój, umalować się i przyjąć osobowość klauna. Bo to nie jest proste raptem się przestawić. Nie myślałam, że z dyrektora stanę się klaunem - mówi Anna Borkowska. - Gdybym wiedziała, że kiedyś będę klaunem, to bym się przez trzynaście lat pracy cyrkowej lepiej do tego przygotowała.
Dwa lata temu Anna Czerniak dała do gazety ogłoszenie. Szukała ludzi po studiach, którzy kochają dzieci i mają zdolności artystyczne. Przyszło 150 osób. Każdy chciał pracować z dziećmi, każdy chciał się przebrać za klauna i zarabiać w ten sposób na życie.
- Ale nie każdy może - mówi Czerniak, która osobiście przesłuchała wszystkich kandydatów.
Przyjęła do pracy siedem osób. Dwie potem zrezygnowały, bo nie wytrzymały napięcia.
- To coś trzeba mieć w sobie. Myślę, że ja mam - uważa Anna Borkowska. - Nie jest prosto być klaunem. To wymaga dojrzałości. Mam swoje lata, doświadczenia, przemyślenia. To nie problem pomalować się, mogłabym tak chodzić po ulicy. Ale za to się płaci. Trzeba mieć odporność, mechanizmy obronne. Cały czas przyjmujemy na siebie ludzkie nieszczęście. Każde dziecko to historia. Tam nie ma wesołych ludzi. Są potworne choroby. Pracujemy ze wszystkimi dziećmi. Rozmawiają z nami nieraz zrozpaczeni rodzice. Trzeba dla nich znaleźć odpowiednie słowa. Wysłuchać ich. Ja wszystko przyjmuję, a wychodząc nie mam komu przekazać. Staję się pojemnikiem na nieszczęście. Dlatego trzeba się umieć bronić - uważa Anna Borkowska. - Bo inaczej wpada się w pułapkę. Człowiek wychodzi i myśli: jak ten świat jest źle zrobiony.
Praca w szpitalu
W ciasnym pokoiku hotelu dla matek przy Centrum Zdrowia Dziecka tłoczno. Łucja Wójcik przebrana w jasne sztruksowe ogrodniczki maluje sobie twarz farbami, które rozrabia wodą. Anna Borkowska maluje pędzelkiem nos na czerwono. - Dziś nie mogę mieć noska z gąbki. Czasem zdarza mi się od niego straszny katar. Dziś lepszy będzie nos malowany - mówi.
Marzena Przybylska przypina do ubrania plakietkę z napisem "Dr Żwirek". Trzeba sprawdzić plecaki, czerwonych nosów nie może zabraknąć. Za chwilę idziemy na gastrologię.
Agata i Bartek, już nastolatki, dostają noski. Potem lekcja czarowania. Wreszcie Dr Frotka robi dla nich zwierzęta z długich i cienkich balonów. Anna Borkowska szybko skręca dla Agaty słonia na szczęście. Bartek dostaje małego rotweilera. Za chwilę dołącza do nich Paweł, który ciągnie ze sobą stojak na kroplówkę, usta zasłania mu maseczka. Paweł chce pieska. Po chwili na korytarzu Asia i Dawid hałasują, ucząc się żonglerki cyrkowymi talerzami.
Kontakt z dzieckiem zaczyna się różnie. Czasami od opiekunów, czasami od dziecka z sąsiedniego łóżka. Dziecko chore ma prawo mieć zły humor.
- Nie będę się bawić, pokazuje nam dziecko. Ale dziewczyny próbują do skutku. Próbują rozmawiać. Pytają o zainteresowania, opowiadają zabawne historyjki, próbują dziecko zająć, ożywić. Jeśli się uda takiemu doktorowi klaunowi dotrzeć do takiego malca, to bardzo się tym chwalą - mówi Anna Czerniak.
- Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia. Chcę, żeby przez moment nie myślało o niczym innym, jedynie o tym, co razem z nim robię - mówi Anna Borkowska.
- Ta praca to nie zawsze są wygłupy i nie zawsze to mogą być wygłupy. Na oddziałach szpitalnych są dzieci w ciężkim stanie. Wtedy trzeba rozmawiać, i to umiejętnie. Żeby dzieci odprężyć, zlikwidować stres. Spowodować, żeby dziecko czuło wewnętrzny spokój - mówi Anna Czerniak.
- To jest też praca z rodzicami. Rozmawia się z nimi. Trzeba im często uświadamiać, że nie mogą stać obok łóżeczka z opuszczonymi głowami. Rodzice stają z boku i przyglądają się, jak to jest, kiedy pracujemy z dziećmi. Uczą się uśmiechać - mówi Anna Borkowska.
Ale zmusić małych pacjentów do zabawy się nie da.
- Dziecko musi chcieć. Terapeutki szukają sposobów, jakimi mogłyby do dziecka dotrzeć. Nasze zadanie to praca przy łóżku. Jak się wchodzi na salę szpitalną, to dopiero można podjąć decyzję, jaką formę zabawy przyjąć - mówi Borkowska.
Niezapomniane wizyty
- Zawsze będę pamiętała moje pierwsze spotkanie z dziewczynką umierającą w Centrum Zdrowia Dziecka. To było wstrząsające przeżycie. Nie było z nią kontaktu. Wiedziałam, że dziecko umiera, matka wiedziała. Tuż przed Bożym Narodzeniem zaprosiła mnie matka. Wyszła po mnie na korytarz. Opowiadała córeczce o choince, o świętach, o prezentach. To, co robiłam, robiłam chyba bardziej dla matki. Była tak dzielna, że podziwiałam ją za tyle siły. Mówiła normalnym głosem, uśmiechała się, a z oczu płynęły jej łzy. Tylko matka tak potrafi. Byłam tam dziesięć minut. W pewnej chwili dziecko zrobiło grymas. To był uśmiech na zmęczonej, zniekształconej twarzyczce. Radość tej matki widzę do dziś - mówi Borkowska. - Myślę sobie: jak to dobrze, że są tacy ludzie jak ona.
- Po naszej wizycie zdarza się, że pielęgniarka mówi: "Co wyście z nim zrobili? Był taki trudny, a odzyskał chęć do życia" - opowiada Anna Czerniak.
- Dzieci już od drzwi nas widzą. Biegną, żeby zapytać, co dziś im pokażemy - mówi Borkowska. - Ale najbardziej czekają na nas dzieci leżące.
Chore maluchy dużo się uczą. Kręcą talerzem na kiju. Czarują. Tasują karty. Robią sztuczki ze sznurkami. Uczą się żonglować. Po powrocie ze szpitala, nieraz po kilkumiesięcznym pobycie, nie czują się gorsze.
- Bo one też coś potrafią, czują się dowartościowane pośród swoich kolegów - uważa Anna Borkowska.
Profesjonaliści
- Nie uzurpujemy sobie prawa do leczenia śmiechem. Sam śmiech i optymizm nie poradzi sobie z chorobą. Muszą być lekarze, medycyna. Możemy tylko wspomagać. Wiemy, że człowiek, który jest radosny i się śmieje, lepiej się czuje. Jego krew szybciej krąży. Szybciej myśli, organizm sprawniej pracuje. Wydzielają się hormony, endorfiny, które wywołują ogarniający całe ciało optymizm - podkreśla Anna Czerniak.
- Każde z nas ma wyższe wykształcenie i jest merytorycznie przygotowane do pracy z dzieckiem chorym. Naszą słabością jest strona artystyczna. Albo pedagog, albo lekarz. Nikt nie może nam zarzucić, że robimy błędy w postępowaniu z dziećmi - mówi Borkowska, która sama kończyła rewalidację przewlekle chorych i kalekich.
Co poniedziałek doktorzy klauni spotykają się na szkoleniu.
- Otrzymuje się cały worek sztuczek, gagów, sposobów poruszania się, min, śmiesznych gestów. To są poważni ludzie, których trzeba tego uczyć, bo oni nie mają tyle tego w sobie - mówi Anna Czerniak.
Praca na oddziale trwa co najmniej pięć godzin, nieraz nawet siedem. Przedtem trzeba się przygotować, umalować, przebrać. Zostaje się dłużej, gdy dzieci chcą jeszcze trochę się pobawić. Wtedy reszta zespołu czeka.
- To pierwsza praca, w której wszyscy witają mnie uśmiechem - uśmiecha się Anna Borkowska. - Dwadzieścia lat pracowałam na kierowniczych stanowiskach. A to jest pierwsza praca, w której nikt do mnie nie ma o nic pretensji. Wszyscy tylko się uśmiechają.
Konto: Fundacja "Dr Clown", Bank PKO SA IX/O Warszawa 12401125-30131330. | Idą klauny! Dzieci na oddziale gastrologicznym Szpitala-Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu krzyczą wniebogłosy, gdy korytarzem pokrytym zadeptanym linoleum nadchodzą terapeuci z fundacji Dr Clown. Zaraz zacznie się przedstawienie. Dla każdego łóżka osobno.
Chłopiec dostaje czerwony nosek z gąbki, który zakłada sobie na nos. I nos zmienia się zaraz w nos klauna. Dawid w mig staje się roześmianym dzieckiem biegającym po szpitalnym korytarzu. Zaraz potem w kilku jasnych pokojach chore dzieci próbują żonglować talerzami wirującymi na długich patyczkach. Uczą się odwijać z ręki długie sznurki, które dopiero co pocięte na kawałki teraz są całe, i tasować karty, tak by działy się cuda. Buzie rozjaśniają się, a po paru chwilach malcy paradują po oddziale, machając zwierzętami ugniecionymi wprawnymi palcami klaunów z długich, kolorowych balonów. Gdy opuszczamy oddział na ósmym piętrze, jest wesoło, nawet pielęgniarki i rodzice się cieszą. Słychać gwar rozmów i chichoty maluchów. Początki nie były łatwe. W szpitalach nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było najpierw pokazać, że nie zagrażają dzieciom i personelowi. Najpierw rozmowa z dyrektorką szpitala, potem z personelem, trzeba było wytłumaczyć, na czym polega nasza terapia. Że to jest lekarz albo terapeuta przebrany za kolorowego klauna. Na początku obserwowali nas wszyscy. Chodzili za nami krok w krok, sami próbowali nawet żonglować. Pielęgniarki, siostry zakonne, lekarze. Byli ciekawi, co robimy i jak robimy. Teraz już nie zwracają na nas uwagi. Rodzice byli trochę nieufni: dorośli ludzie, a jacyś tacy pomalowani. Wygłupiają się. Pajace, przebierańcy. Teraz już tak nie mówią. Cele naszej terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. To terapia zabawą, bajką, muzyką. Psycholodzy szpitalni akceptują naszą pracę, bo widzą, że to zgodne z najnowszymi trendami, według których takiej terapii potrzebuje każdy pacjent.
Nie jest prosto być klaunem. Trzeba mieć odporność, mechanizmy obronne. Cały czas przyjmujemy na siebie ludzkie nieszczęście. Każde dziecko to historia. Tam nie ma wesołych ludzi. Są potworne choroby. Pracujemy ze wszystkimi dziećmi. Rozmawiają z nami nieraz zrozpaczeni rodzice. Trzeba dla nich znaleźć odpowiednie słowa. Wysłuchać ich. |
ANALIZA
Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej
Być sędzią w trudnych czasach
RYS. JACEK FRANKOWSKI
EWA ŁĘTOWSKA
To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo.
Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo.
Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej
W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów.
Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej.
Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa.
Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza
Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności.
Grzech zaniedbania
Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej.
Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu).
Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował.
Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu.
Można inaczej
Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej.
I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad.
Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości.
Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką".
Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza.
Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono.
Nie tylko dla fachowców
Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego.
Każda arbitralność jest odrzucana
Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka.
Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów.
To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa.
Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności.
Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę).
Prawo, które przekonuje
W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie.
W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami.
Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych.
Więcej światła
Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser?
Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego.
Ustawa jest tylko narzędziem
"Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy.
Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości?
Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono.
Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku.
Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią
Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje?
Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...)
Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia.
Ucz się łaciny
In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się)
Non liquet - nie jest jasne
Praeter legem - obok ustawy | Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo. |
GOSPODARKA
Nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy
Dysonanse rozwoju
RYS. ALICJA KRZETOWSKA
HENRYKA BOCHNIARZ
Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii.
Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. W obecnym układzie czują się niedobrze: stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca.
Układ czy system
Jest to po części efekt zaszłości: wybierania dróg na skróty, omijania prawa, chorób wieku dziecięcego polskiego kapitalizmu, które, choć dotyczą przecież marginesu, chętnie są przenoszone na wszystkich przedsiębiorców. Częściowo to skutek politycznego populizmu, który wolny rynek i przedsiębiorców czyni odpowiedzialnymi za biedę, bezrobocie, słabość służby zdrowia, edukacji czy wysoką przestępczość. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki nie tylko wobec krajów Unii Europejskiej, ale i sąsiadów, podobnie jak my dopiero do niej aspirujących.
To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju o gospodarce kapitalistycznej stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe, a tylko takie na dalszą metę mogą zapewnić rozwój. Jednak bez partnerskich stosunków z owymi siłami pozycja przedsiębiorców i pracodawców nie zmieni się, nie określimy priorytetów społecznych, gospodarczych czy prawnych. Dlatego, moim zdaniem, stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi, a tylko pogorszy, umocni bowiem i tak już klasowy układ sceny politycznej. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną, w walkę o władzę, która przy nielicznym elektoracie, mimo siły ekonomicznej biznesu, musi być przegrana.
Większość polskich przedsiębiorców i pracodawców tkwi w przekonaniu, że nadal zwyciężają "gospodarka układowa" i klientelizm polityczny, że nie rozwiązania legislacyjne, a dobry układ towarzyski czy korupcyjny zapewnią konkurencyjność firmie. I co gorsza na bliską metę w części przypadków tak jest.
Niestety ciągle wielu przedsiębiorców zapytanych, czy warto walczyć o zmianę złego prawa, która wymaga ich zaangażowania i czasu, odpowiada, że nie warto, a taniej i szybciej będzie, jeśli oni się przystosują, nawet jeśli wymaga to jakichś kombinacji, poddania się absurdowi. Taki jest skutek niewiary w sprawność i rzetelność systemu politycznego, ale też braku perspektywicznego myślenia. Tylko zmiany systemowe mogą stworzyć realne podstawy gospodarczej pomyślności.
Pakt dla pracy
Trudno dziwić się tej niewierze w racjonalność decyzji politycznych. Każdy dzień przynosi bowiem nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy.
Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. W przekonaniu części polityków, szczególnie z partii związkowych, cud może się jednak zdarzyć. Rząd skierował do Sejmu nowelizację kodeksu pracy uwzględniającą zaledwie dwa spośród kluczowych czternastu postulatów pracodawców, które miały obniżać koszty i uelastycznić stosunki pracy. Równocześnie w Sejmie będzie głosowany projekt poselski skracania tygodniowej normy czasu pracy z 42 do 40 godzin, pięć dni w tygodniu, i traktowania wolnych sobót jak niedziel i świąt. W efekcie koszty pracy zamiast maleć, wzrosną co najmniej o 7,5 proc., zaś dla firm o czterobrygadowym systemie pracy o 10,5 proc. Gdzie tu logika, gdzie liczenie się z realiami społecznymi i gospodarczymi? W deklaracjach Sejm chce zmniejszenia bezrobocia i szybkiego wzrostu gospodarczego, a równocześnie przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. Ile umów, kontraktów i planów biznesowych nie zostanie dotrzymanych, jeśli praktycznie z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc.? Tak znaczące skrócenie czasu pracy i wolne soboty z pewnością nie przyniosą wzrostu eksportu, nie poprawią efektywności gospodarowania, nie zmniejszą bezrobocia.
Zgubne gwarancje
Postulat "Solidarności" sprzed dwudziestu lat z pewnością zasługuje na uwagę. Trzeba jednak wyraźnie ocenić, czy możemy go zrealizować. Czy Polskę stać już dziś na takie rozwiązanie, skoro godzina pracy kosztuje więcej niż na Węgrzech czy w Czechach, efektywnie pracujemy w roku o 150 godzin mniej niż Brytyjczycy, produktywność netto w przeliczeniu na jednego pracownika jest siedmiokrotnie niższa niż w USA, a produkt krajowy brutto na obywatela sięga ledwie jednej trzeciej średniej w Unii Europejskiej.
Która firma jest w stanie konkurować w takich warunkach? Kto będzie tworzył coraz droższe miejsca pracy? Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Wysokie koszty pracy to ryzyko nie tylko pracodawców, ale i samych pracowników, i to nie tylko tych, którzy pracę mają, lecz przede wszystkim tych, którzy są bezrobotni, w znacznej części długotrwale. Decydując się na podnoszenie kosztów, trzeba myśleć także o ich interesie.
W zaciszu komisji sejmowych przyjęto i inne rozwiązania normujące stosunki zbiorowe pracy. Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy, szczególnie branżowych i ponadzakładowych. To prawda. Jak ma być inaczej, skoro w świetle obowiązującego prawa takie układy są praktycznie nierozwiązywalne! Można w Polsce się rozwieść, ale układu zbiorowego pracy skutecznie wypowiedzieć nie można. W ten sposób związkowi politycy wyobrażają sobie gwarancje socjalne dla swoich członków. W taki sposób odpowiadają na dylemat wielu firm: czy lepiej racjonalizować zatrudnienie i utrzymać firmę, choć z mniejszą załogą, czy też bankrutować, skutkiem czego wszyscy pójdą na bruk.
Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. Tylko czy związkowi politycy powiedzą o tym członkom swoich związków zawodowych, czy tylko będą powiewać sztandarami, że oto znowu spełnili obietnice, choć na wyrost i na cudzy rachunek?
Siła złego
Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe.
I tak na każdym kroku. W pomysłach dotyczących nowelizacji ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, inspektor pracy stał się nie tylko kontrolerem, ale i prokuratorem, sędzią, a nawet komornikiem. Jeśli uzna, że pracodawca zalega wobec pracownika z należnościami, sam miałby wydawać postanowienie w tej sprawie i sam wydać tytuł wykonawczy zajmujący konto pracodawcy.
Nowelizacja ustawy o ubezpieczeniu społecznym nakazuje pracodawcom elektroniczne przekazywanie danych do ZUS, co dla najmniejszych firm oznacza bezwzględny nakaz zakupu komputera i odpowiedniego oprogramowania. Teraz coraz głośniej o podwyższeniu składki na ubezpieczenia zdrowotne i składki na ubezpieczenia wypadkowe. Tu opowieści o obniżaniu podatków, a tylnymi drzwiami - kolejne obciążenia.
Farmaceutom niemal z dnia na dzień zmniejsza się marże na leki importowane z 14 na 11 proc., i to, wedle opinii prawników PKPP, w drodze niekonstytucyjnego rozporządzenia ministra finansów.
W projekcie nowelizacji ustaw podatkowych w zakresie leasingu ustawodawca chce przenieść na leasingobiorcę odpowiedzialność za nabycie przez leasingodawcę ulgi podatkowej. W takim przypadku rata leasingowa nie mogłaby być kosztem uzyskania przychodu.
W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko jeśli je sprawdzić, okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem.
Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Za każdym razem w przedłożeniu znajduje się uwaga na temat skutków ustawy dla budżetu państwa. Zdaniem pracodawców i przedsiębiorców każdorazowo powinno się także szacować skutki, jakie po nowych regulacjach poniosą przedsiębiorcy.
Docenić pracodawców
Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Ten dialog bardziej przypomina targi o dzielenie krótkiej kołdry, w których zawsze zwycięża liczniejszy, niż rzeczywistą dyskusję związaną z wyborami priorytetów społecznych i gospodarczych, z wyznaczaniem strategii i taktyki rozwoju, z poszukiwaniem rozwiązań doraźnych i przyszłych.
Jedna z przyczyn leży w tym, że dialog toczy się bez głównych sprawców gospodarczego rozwoju - prywatnych pracodawców i przedsiębiorców. Działająca dziś Komisja Trójstronna i jej skład nie odpowiadają ani społecznej, ani gospodarczej rzeczywistości Polski. Dlatego tak ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się skład komisji, dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych, szczególnie po stronie pracodawców. Utrzymywanie monopolu Konfederacji Pracodawców Polskich oznaczałoby konserwowanie starej komisji z wszystkimi negatywnymi konsekwencjami. To w końcu ta konfederacja, która działa od ponad dziesięciu lat, jest odpowiedzialna za tak daleką marginalizację pracodawców, za dzisiejszą bezsilność.
Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem, choć bardzo subiektywne i oderwane od prawdziwych kosztów bezpieczeństwa socjalnego realnego socjalizmu, jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. W dialogu społecznym, jeśli ma być skuteczny, muszą być także poruszone te zasadnicze kwestie. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym. Minione dziesięć lat transformacji udowodniło, że jest to grupa odpowiedzialna, świadoma swojej, nie tylko biznesowej, misji. Grupa coraz częściej nie bacząca na kryteria ekonomiczne, wspierająca edukację, służbę zdrowia, kulturę, lokalne inicjatywy samorządowe, lokalne organizacje. Tę odpowiedzialność trzeba docenić, trzeba zaakceptować.
Autorka jest prezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, wiceprezesem Polskiej Rady Biznesu. | przedsiębiorcy stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca.Jest to po części efekt zaszłości. Częściowo to skutek politycznego populizmu. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki.To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju o gospodarce kapitalistycznej stanowią partie o zapleczu związkowym. Każdy dzień przynosi nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy.Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. Gdzie tu logika, gdzie liczenie się z realiami społecznymi i gospodarczymi? godzina pracy kosztuje więcej niż na Węgrzech czy w Czechach, efektywnie pracujemy w roku o 150 godzin mniej niż Brytyjczycy, produktywność netto w przeliczeniu na jednego pracownika jest siedmiokrotnie niższa niż w USA, a produkt krajowy brutto na obywatela sięga ledwie jednej trzeciej średniej w Unii Europejskiej.Która firma jest w stanie konkurować w takich warunkach? Kto będzie tworzył coraz droższe miejsca pracy? Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko jeśli je sprawdzić, okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem.
Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Działająca dziś Komisja Trójstronna i jej skład nie odpowiadają ani społecznej, ani gospodarczej rzeczywistości Polski. |
ANALIZA
Ustawa antyaborcyjna w 1999 roku
Oficjalnie optymistycznie
Rekordowo niską liczbę zabiegów przerywania ciąży - 151 - wykonano w ubiegłym roku w publicznych szpitalach w Polsce. Gdyby wierzyć oficjalnym statystykom, można by śmiało powiedzieć, że po siedmiu latach obowiązywania tzw. ustawy antyaborcyjnej całkowicie uporaliśmy się z problemem niechcianych ciąż.
Tegoroczne rządowe sprawozdanie z realizacji ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży tchnie optymizmem. Liczba zabiegów przerywania ciąży spadła do 151 i w zasadzie wszystkie wykonano ze względów medycznych - przerwano tylko jedną ciążę będąca wynikiem przestępstwa (gwałtu lub kazirodztwa). Spadła liczba noworodków z niską wagą urodzeniową, obniżył się do 8,9 promila wskaźnik umieralności niemowląt, o rok wcześniej osiągnięto strategiczny cel, zakładając do 2000 roku zwiększenie do 94 procent odsetka noworodków karmionych piersią. Rozwijała się inicjatywa "szpital przyjazny dziecku" oraz idea porodów rodzinnych. Kobiety w ciąży będące w trudnej sytuacji otrzymywały wszechstronną pomoc - materialną, prawną, psychologiczną.
Wydaje się jednak, że obraz wyłaniający się ze sprawozdania rządowego słabo przystaje do rzeczywistości.
Rząd a przerywanie ciąży
Analizując kolejne sprawozdania z realizacji ustawy antyaborcyjnej, która obowiązuje od 1993 roku, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że liczba zabiegów przerywania ciąży w tajemniczy sposób jest związana ze światopoglądem ekipy rządzącej.
W latach 1993 - 1997, kiedy rządziły kolejne gabinety koalicji SLD - PSL, a za sprawy, w których światopogląd odgrywał istotną rolę, odpowiadali ministrowie z Sojuszu, liczba oficjalnie przeprowadzonych aborcji nie spadała poniżej 500. W 1997 roku, kiedy kobiety miały prawo do przerwania ciąży ze względów społecznych, takich zabiegów wykonano w publicznej służbie zdrowia przeszło trzy tysiące.
Rok później, gdy rządził gabinet AWS - UW reprezentujący światopogląd katolicki, w publicznych szpitalach wykonano dziesięć razy mniej zabiegów przerywania ciąży - 310. W ubiegłym roku przeprowadzono 151 zabiegów przerywania ciąży - dwadzieścia razy mniej niż w 1997 roku.
Dane te każą zastanowić się, jak to się dzieje, że w roku liberalizacji ustawy liczba aborcji wzrasta do trzech tysięcy, a rok później spada dziesięciokrotnie. Można oczywiście powiedzieć, że kobiety - jeżeli mogą - przerywają ciążę, jeżeli zaś nie mogą, bo prawo na to nie pozwala - rodzą dzieci.
Takiej interpretacji przeczy jednak stały, dynamiczny spadek urodzeń datujący się od początku lat dziewięćdziesiątych. W 1998 roku liczba urodzeń spadła po raz pierwszy trochę poniżej 400 tysięcy. Rok później w Polsce urodziło się zaledwie 382 tysiące dzieci. Zakaz aborcji nie ma więc żadnego wpływu na dzietność społeczeństwa.
Przemilczane podziemie
Malejącą liczbę aborcji można by też próbować wyjaśnić istnieniem podziemia aborcyjnego, tego jednak autorzy sprawozdania nie chcą.
- Na podstawie danych otrzymanych z poszczególnych resortów należy jednoznacznie stwierdzić, że efektem działania ustawy jest zmniejszenie się liczby dokonywanych aborcji, dalsza poprawa opieki nad matką i dzieckiem oraz rozbudowanie systemu wychowania przygotowującego do odpowiedzialnego rodzicielstwa - czytamy w sprawozdaniu.
Ale co ze statystyką kryminalną?
W ubiegłym roku policja ujawniła 99 przypadków nielegalnego usunięcia ciąży - rekordowo dużo w stosunku do poprzednich lat obowiązywania ustawy (rok wcześniej takich przypadków wykryto zaledwie 17). Może to świadczyć o większej skuteczności policji w zwalczaniu tego typu przestępstw lub o zwiększeniu się podziemia aborcyjnego - jak kto woli.
W pięćdziesięciu sprawach wszczęto postępowanie przygotowawcze. Czterdzieści spraw zakończono, z czego trzydzieści trzy umorzono w prokuraturze (do sądów skierowano sześć aktów oskarżenia przeciwko jedenastu osobom i jeden wniosek o umorzenie sprawy z powodu niepoczytalności sprawcy).
- Należy stwierdzić, że dane dotyczące liczby spraw i rodzaju podjętych w nich decyzji nie pozwalają na sformułowanie jednoznacznych ocen zarówno co do skali zjawiska, jak i wniosków dotyczących skuteczności samej ustawy oraz przepisów zawartych w kodeksie karnym w ograniczaniu rozmiarów nielegalnej aborcji - twierdzą ostrożnie autorzy sprawozdania.
Tajemnice statystyki
W rządowym sprawozdaniu jest więcej niewyjaśnionych zagadnień.
W ubiegłym roku wykonano 2204 badania prenatalne, choć liczba kobiet zagrożonych patologią płodu była prawie osiemnastokrotnie większa (w ubiegłym roku dzieci urodziło 38 tys. 647 kobiet w wieku 35 lat i starszych).
Dzięki badaniom prenatalnym wykryto 309 patologii płodu, jednak z tego względu usunięto zaledwie 50 ciąż.
Autorzy sprawozdania przechodzą niejako obok tego problemu.
- Pracownicy ośrodków przeprowadzających prenatalne badania inwazyjne nie zawsze dysponują informacją na temat sposobu zakończenia ciąży w przypadku stwierdzenia trwałej wady płodu - czytamy w sprawozdaniu.
Z dokumentu rządowego wynika, że najlepiej w naszym kraju rozwinięte jest wszelkiego rodzaju poradnictwo.
- Dostęp do informacji o możliwości uzyskania pomocy zarówno medycznej, jak i socjalnej czy prawnej z każdym rokiem poprawia się - czytamy. - Sytuacja ta wpływa na postawę matek w stosunku do własnej ciąży, porodu, a przede wszystkim dziecka, co znajduje odniesienie w liczbie dzieci pozostawionych przez matki w szpitalach.
Tymczasem z danych statystycznych, również zamieszczonych w sprawozdaniu, wynika, że w ubiegłym roku pozostawiono w szpitalach 737 dzieci. W przeliczeniu na 100 tysięcy żywych urodzeń daje to 193 noworodki - jest to wskaźnik najwyższy od 1995 roku. Czy większa liczba dzieci porzucanych w szpitalach jest rzeczywiście tym celem, który rząd planował osiągnąć poprzez rozwój poradnictwa?
Ze sprawozdania wynika, że edukacja dotycząca metod i środków świadomej prokreacji skupiała się przede wszystkim na tzw. metodach naturalnych. Autorzy dokumentu nie wyjaśnili, dlaczego postanowiono promować najbardziej zawodne metody przeciwdziałania niechcianej ciąży i co zamierzano dzięki temu osiągnąć.
Edukacja i jej skutki
Kontrowersyjną sprawą było i jest prowadzenie edukacji seksualnej w szkołach. Spór o treści, jakie powinno się przekazywać młodzieży, i o podręczniki trwa od wejścia w życie ustawy.
Ze sprawozdania dowiadujemy się, że MEN odniosło na tym polu wiele sukcesów. Autorzy pominęli milczeniem fakt, że w ubiegłym roku dziewczynki czternastoletnie i młodsze urodziły 69 dzieci (rok wcześniej było 70 takich przypadków).
Wspomniano natomiast nastolatki w wieku 15 - 19 lat, które urodziły w ubiegłym roku 28 tys. 700 dzieci, o 1713 mniej niż w 1998 roku. Tę informację podkreślają autorzy sprawozdania, choć zarazem przyznają, że "to zjawisko nadal wymaga zwiększonych działań wychowawczych".
Ustawa stanowi, że szkoła ma obowiązek udzielać uczennicy w ciąży urlopu oraz innej pomocy, tak aby mogła ukończyć edukację.
W sprawozdaniu czytamy, że władze szkolne służą uczennicom w ciąży "pomocą, zrozumieniem i należną opieką".
- Można zaobserwować dużą dozę wyrozumiałości i ofiarowanej pomocy psychologicznej ze strony władz szkoły - piszą autorzy sprawozdania.
Trudno zgadnąć, gdzie zaobserwowano ową wyrozumiałość i pomoc, skoro ze sprawozdania dowiadujemy się też, że ustawa o ochronie danych osobowych uniemożliwia dyrektorom szkół "prowadzenie i przekazywanie ewidencji" ciężarnych uczennic.
Od przemilczeń i wybiórczych informacji nie było wolne żadne sprawozdanie z realizacji ustawy antyaborcyjnej. Tegoroczne nie odbiega pod tym względem od innych. Biorąc pod uwagę sześć dotychczasowych sprawozdań, warto zadać pytanie, po co rokrocznie produkować dokumenty, które służą wyłącznie politykom do prowadzenia ideologicznych sporów.
Eliza Olczyk | Gdyby wierzyć oficjalnym statystykom, można by śmiało powiedzieć, że po siedmiu latach obowiązywania tzw. ustawy antyaborcyjnej całkowicie uporaliśmy się z problemem niechcianych ciąż.Wydaje się jednak, że obraz wyłaniający się ze sprawozdania rządowego słabo przystaje do rzeczywistości. nie sposób oprzeć się wrażeniu, że liczba zabiegów przerywania ciąży w tajemniczy sposób jest związana ze światopoglądem ekipy rządzącej. Malejącą liczbę aborcji można by też próbować wyjaśnić istnieniem podziemia aborcyjnego.edukacja dotycząca metod i środków świadomej prokreacji skupiała się przede wszystkim na tzw. metodach naturalnych. Od przemilczeń i wybiórczych informacji nie było wolne żadne sprawozdanie z realizacji ustawy antyaborcyjnej. Tegoroczne nie odbiega pod tym względem od innych. |
ZDROWIE
Konkurs ofert na świadczenia zdrowotne na 2000 rok
Pieniędzy mniej, trzeba oszczędzać
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Z optymizmem powita Nowy Rok szef Śląskiej Kasy Chorych Andrzej Sośnierz.
Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Pierwszy wycenił swoje usługi na 8 mln zł, podczas gdy kasa zaoferowała tylko cztery. Druga placówka swoje potrzeby oceniła na 43 mln zł. Kasa zaproponowała 31 mln zł. Wobec znacznych rozbieżności kasa ogłosiła nowy konkurs ofert. Termin ich składania mija 31 grudnia 1999 roku.
Zakończono natomiast kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Ze zgłoszonych do konkursu 205 jednostek z województwa i 24 spoza wybrano odpowiednio 164 oraz pięć ofert.
Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy.
Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana nie została w Szczecinie wcześniej publicznie nagłośniona i wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych, co oznacza likwidację wielu ambulatoriów, w tym wyremontowanego ambulatorium chirurgicznego w Szczecinie. Przez rok przewinęło się przez nie około 18,5 tys. pacjentów. Dopiero w tym tygodniu po kolejnych negocjacjach kasa zdecydowała o podpisaniu miesięcznej umowy z pogotowiem, obejmującą pracę ambulatorium chirurgicznego.
Biedniej na Warmii i Mazurach...
W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie około 721 mln zł. Jest to o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku (740 mln zł). Oznacza to, że pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej, a uwzględniając przyszłoroczną inflację i nowe zadania, o ponad 10 proc. mniej. Dlatego podpisane kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe od tych z 1999 roku.
Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych.
Na pierwszy ogień pójdą szpitale powiatowe w Dobrym Mieście, Lidzbarku Warmińskim, Nidzicy, Pasłęku i Węgorzewie, w których kasa chce zatrzymać kilka łóżek ostrych i utworzyć placówki opieki długoterminowej.
Kontrakty z nimi kasa podpisała na pół roku. W tym czasie kasa i starostwa mają wspólnie wypracować drogę dostosowania powiatowych szpitali do potrzeb rynku.
Starosta olsztyński Adam Sierzputowski uważa, że od reformy powiatowego lecznictwa żadne starostwo nie ucieknie. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone, z dobrą kadrą. Warunkiem zmian jest jednak współpraca kasy chorych z samorządami.
...oraz na Mazowszu
Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. - Gdy uwzględnimy inflację, okazuje się, że pieniędzy mamy mniej - uważa Ewa Działowska z Biura Prasowego MKCh. Kasa zakończyła już konkurs ofert - najdłużej (bo do ostatniego czwartku) trwał konkurs na lecznictwo stacjonarne.
Mazowiecka Kasa Chorych będzie co kwartał ogłaszać nowy konkurs ofert na podstawową opiekę zdrowotną, by usługi w tym zakresie mogły świadczyć nowe placówki - niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, prywatne praktyki lekarskie - które spełnią formalne warunki.
Z oszczędności kasa w ogóle nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. - Jeżeli taka porada będzie konieczna w nagłym przypadku, kasa ureguluje rachunek - zapewnia Ewa Działowska. Sprawy będą musiały być rozpatrywane indywidualnie.
Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. W 1999 roku placówkom, które podpisały kontrakt na świadczenie usług, przypisano określoną liczbę punktów. Za każdy zabieg odpisywało się punkty - na przykład za założenie opatrunku 80. Po wyczerpaniu limitu placówka nie mogła już leczyć zębów bezpłatnie, a pacjenci, których nie stać było na płacenie za usługi, musieli szukać gabinetu, który punkty jeszcze miał.
W 1999 roku MKCh podpisała 585 kontraktów - w 2000 roku świadczenia stomatologiczne w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie całego województwa. Każda dostanie minimum 70 tysięcy punktów. Według MKCh, choć będzie mniej placówek, pacjenci będą zadowoleni - będą mogli kontynuować leczenie w placówce, którą wybiorą.
Tymczasem przewodniczący Komisji Zdrowia Rady Powiatu Warszawskiego Witold Paweł Kalbarczyk zaprotestował przeciw ograniczeniu liczby świadczeń zakontraktowanych przez kasę. W liście do władz MKCh napisał, że w stosunku do roku 1999 w 2000 roku liczba świadczeń specjalistycznych kupionych przez MKCh zmniejszy się o około 30 - 40 proc., co utrudni do nich dostęp.
Rzeczniczka kasy Wanda Pawłowicz zapewniła, że przy wyborze ofert kasa kierowała się m.in. ich ceną. MKCh zrezygnowała z oferty na specjalistyczne świadczenia ginekologiczne warszawskiego Szpitala Położniczo-Ginekologicznego im. św. Zofii. - Dyrektor zaproponował stawkę za poradę ginekologiczną w wysokości stu złotych i nie chciał jej obniżyć - wyjaśniła.
Dostatniej na Śląsku
Ponad 2 mld 165 mln zł, czyli o blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka ta pochodzić ma z wyższej ściągalności składek. W listopadzie do ŚKCh wpłynęło 101,8 proc. składek - płacili je również dłużnicy.
- Wzrośnie liczba wielu udzielanych świadczeń - porad specjalistycznych, dializoterapii, nie powinno być trudności z dostępem do endoprotez biodrowych i kolanowych - poinformował szef kasy Andrzej Sośnierz. Bardziej dostępne będą też usługi stomatologiczne.
Kasa prawdopodobnie zamknie rok z niewielką nadwyżką finansową - środki te zostaną przesunięte na obecny rok.
ŚKCh nie wie, ile dokładnie osób do niej należy - ZUS nie przekazał tych informacji - prawdopodobnie jest to jednak około 4,6 mln ubezpieczonych. Według Sośnierza śląska służba zdrowia mogłaby leczyć w swych placówkach mieszkańców jeszcze jednego średniej wielkości województwa.
Dlatego też w województwach ościennych ŚKCh prowadziła ostatnio intensywną kampanię reklamową pod hasłem "Śląska? Tak... to moja szansa". Sośnierz liczy, że do kierowanej przez niego kasy zapisze się minimum kilkanaście tysięcy osób. Poza województwem śląskim kasa otworzyła cztery filie: w Olkuszu, Chrzanowie (Małopolskie), Pajęcznie (Łódzkie) i Włoszczowie (Świętokrzyskie). SOL, KORESPONDENCI "RZ" | W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy.Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych. W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku. Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych.. |
WIEK FUTBOLU
Pele nienawidził urugwajskich strzelców goli i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii
Skrzydłowy, bramkarz i łącznik
Być może najlepsza jedenastka w historii - mistrzowski zespół Brazylii z 1970 roku. Od lewej - stoją: Carlos Alberto Torres, Felix, Wilson Piazza, Brito, Clodoaldo, Everaldo i specjalista przygotowania fizycznego Admildo Chirol; klęczą: Mario Americo (masażysta), Jairzinho, Gerson, Tostao, Pele, Rivelino i K.O. Jack (masażysta).
FOT. BRAZYLIJSKA FEDERACJA FUTBOLOWA
STEFAN SZCZEPŁEK
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Bez tego nie byłoby wielkich piłkarzy i trenerów, a futbol bez gwiazd nigdy nie stałby się fascynującym zjawiskiem. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło jedynie konsekwencję tych faktów i zmian dokonujących się w świecie nie mającym ze sportem wiele wspólnego.
Brazylijska segregacja
Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich.
Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki.
Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów.
Głupie pytanie
Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. Słynny Leonidas, strzelający gole Polakom podczas mistrzostw świata we Francji, w roku 1938, należał do pierwszego pokolenia "wyzwolonych" kolorowych Brazylijczyków. Cała druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych.
Problem ten, dziś niezrozumiały, jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Kiedy w roku 1966 jej reprezentacja zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Drugi, Ade Coker, po następnych dwóch latach. Obydwaj zresztą urodzili się w brytyjskich koloniach - na Bermudach i w Nigerii. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Lawina ruszyła. Czy może istnieć futbol bez kolorowych? Głupie pytanie. Bez Pelego, Eusebio, Rijkaarda, Gullita, Romario, Ronaldo...?
Pomysły Chapmana
Na Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana. Inżyniera górnika, który w roku 1903 jako całkiem przeciętny gracz został sprzedany z Northampton do Notts County za 300 (słownie trzysta) funtów. I nie jako piłkarz zdobył sławę. Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Zmarł na posterunku, w biurze na stadionie Highbury.
Ciągle czegoś szukał i eksperymentował. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. To jednak tylko interesujące ciekawostki. Nie z ich powodu Chapman przeszedł do historii futbolu.
W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie.
Decyduje taktyka
Stary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej. Zdobycie gola było utrudnione, ponieważ większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym, a przebojowi szybcy napastnicy nie dawali sobie rady w pojedynkach z obrońcami. Padało mało bramek. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M.
To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. Dzięki WM Arsenal, nawet po śmierci Chapmana, przez kilka przedwojennych lat nie miał równych w Anglii. Cały świat przyjął ten system jako najbardziej klasyczny w dziejach futbolu. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dopiero Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. Kiedy Andrzej Bogucki i Maria Koterbska śpiewają o "trzech przyjaciołach z boiska - skrzydłowym, bramkarzu i łączniku" - to śpiewają o epoce systemu WM.
Młodszy kolega w bawialni
Największą zasługą Anglii jest "poczęcie" nowoczesnego futbolu i wychowanie go do pełnoletności. Kiedy już dorósł i stał się samodzielny, matka nie była mu potrzebna. Popadł z nią nawet w ostry konflikt, ponieważ chciała go wychowywać jak za czasów królowej Wiktorii i króla Jerzego. Trzymała długo w zamkniętym domu, wmawiając, że jest najlepszy i nie musi uczyć się niczego od innych. Raz jednak wpuściła do bawialni, zwanej Wembley, nieznanego młodszego kolegę z dalekiego kraju i rozchorowała się na serce.
Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki.
Legendy Wembley
Anglii legendy pomagają na każdym kroku. Najpierw była to najdłuższa historia, pierwsza w świecie liga, potem powstanie Wembley i pierwszy finał FA Cup z 1923 roku. "Finał białego konia" o imieniu Billy, na którym konstabl George Scorey usuwał ludzi z boiska za bramki, bo na trybunach nie było już miejsca. Na stadionie znalazło się ponad 127 tysięcy ludzi. Następnie Chapman, Stanley Matthews, tragedia Manchesteru United na lotnisku w Monachium, po której stał się najbardziej lubianym klubem na ziemi. Stulecie The Football Association z legendarnym meczem na Wembley Anglia - Reszta Świata w 1963. Wreszcie tytuł mistrza, poprzedzony kradzieżą Pucharu Rimeta i cudownym odnalezieniem go w londyńskich krzakach przez kundla zwanego Pickles. Najbardziej kontrowersyjna bramka XX wieku w finale. Dwa lata później Puchar Mistrzów dla Manchesteru United - "Dzieci Busby'ego" z cudownie ocalonym z katastrofy Bobbym Charltonem. I dramat Anglii w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami w Meksyku. I jeszcze coś - 1 maja 1966 roku, na trzy miesiące przed finałem mistrzostw świata, The Beatles i The Rolling Stones wystąpili wspólnie na koncercie w Wembley. Jak nie kochać tego wszystkiego? Jak się tym nie emocjonować?
Po latach Anglicy zdobędą kilkakrotnie europejskie puchary, siłami Brytyjczyków i coraz liczniejszej rzeszy zawodników zagranicznych. W pierwszym składzie Chelsea, jednego z czołowych klubów Europy 1998 - 99, gra tylko jeden rodowity Anglik. Manchester United, najlepsza drużyna świata '99, ma ich niewielu. To też znak czasów. Anglia własnymi siłami nie osiąga wyników na miarę oczekiwań jej kibiców już od 34 lat. Tradycja i konserwatyzm obróciły się przeciw niej. To, co stanowiło jej siłę, stało się słabością. Ale na szalikach sprzedawanych kibicom pod jednym z najsłynniejszych stadionów świata znajduje się napis: "Wembley Stadium - Venue of Legends". I tak już pozostanie.
Religia Ameryki Łacińskiej
Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała.
W gronie założycieli nie było nikogo spoza Europy, ale, paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960).
Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich. Dwaj najwybitniejsi gracze lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszy to Isabelino Gradin, zwany Isabel. Napastnik jednego z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej - Penarolu Montevideo - nie tylko strzelał bramki na zawołanie dla tej drużyny i reprezentacji. Był także mistrzem kontynentu w biegu na 200 i 400 metrów, pierwszym idolem urugwajskich kibiców, przyciągającym ich na stadiony, ponieważ kogoś takiego, kto w pełnym biegu mija z piłką przy nodze po kilku przeciwników i strzela gole, jeszcze tam nie widziano. Nigdzie zresztą nie widziano, bo i skąd. Futbol dopiero powstawał. Isabel, a po nim pierwszy uznany przez cały świat Murzyn - dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade otwierają listę gwiazd kontynentu, który dał ich futbolowi więcej niż jakikolwiek inny.
Podeptany honor Brazylii
Spędziłem parę tygodni w Meksyku, chodziłem tam na mecze ligowe, przeżyłem Mundial '86 i łatwiej mi wyobrazić sobie, na czym polega fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej. Tylko tam mogło dojść do wojny futbolowej Hondurasu z Salvadorem. Czy do mobilizacji wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej, kiedy te dwa kraje grały ze sobą w roku 1970 w Meksyku, po raz pierwszy od pamiętnego finału mistrzostw świata roku 1950.
Tamte mistrzostwa organizowała Brazylia. Była faworytem. Zbudowała jeden z największych stadionów na kuli ziemskiej - Maracanę - i nazwała go imieniem dziennikarza Mario Filho. W kraju, w którym piłkarzom stawia się pomniki, największą arenę poświęcono dziennikarzowi, który o tych piłkarzach mówił i pisał. W drodze do finału Brazylijczycy, zgodnie z oczekiwaniami, gromili wszystkich, utwierdzając rodaków w przeświadczeniu, że nie ma lepszych. Ponad dwieście tysięcy ludzi chciało obejrzeć na własne oczy decydujący mecz z Urugwajem. Brazylijska poczta wypuściła już znaczki z okazji zdobycia tytułu przez "canarinhos", wytwórcy pamiątek prześcigali się w produkcji gadżetów z tej samej okazji. Miliony ludzi czekały tylko na formalny drobiazg - zwycięstwo nad Urugwajem.
Pele nie miał jeszcze ośmiu lat, ale już kopał szmaciankę na ulicach Bauru i podobnie jak starsi siedział w jakiejś kafejce obok radioodbiornika, słuchając głosu komentatora, któremu nie zamykały się usta. Wspominał później w swojej książce "Moje życie i piękna gra", że nienawidził urugwajskich strzelców goli, Juana Alberto Schiaffino i Alcide Ghiggii, i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii, więc jakie mogły być naturalne odczucia małego chłopca, który chciał pomścić swoją ojczyznę, chyba nawet nie wierząc, że osiem lat później zostanie mistrzem świata po raz pierwszy. I że stanie się jedynym człowiekiem na ziemi, który tytuł mistrza zdobędzie trzykrotnie.
Sport daje szansę
Moje skromne doświadczenia meksykańskie potwierdzają takie zachowania jak małego Pelego. Łatwiej też zrozumieć i uwierzyć w to wszystko, co o wojnie futbolowej pisze Ryszard Kapuściński. Tam, gdzie futbol jest religią, nie zawsze starcza miejsca na rozum. A jednocześnie nigdzie na świecie nie potrafią cieszyć się tak ładnie jak w Ameryce Łacińskiej. Piłka to sprawa wagi państwowej, honoru, ale i fiesta.
W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii. W Brazylii, Argentynie i innych krajach chłopcy z wielodzietnych rodzin, zarabiający na życie razem ze swoimi ojcami i rodzeństwem, dochodzą dzięki futbolowi do pozycji, o jakich marzą zapatrzeni w nich mali następcy. I tak w kółko, od kilkudziesięciu lat. Pele kopał szmaciankę i czyścił bogatym buty. Jego kolejny następca, najlepszy dziś piłkarz świata Rivaldo, zbierał w morzu muszelki, które sprzedawał turystom, aby przeżyć. A już fakt, że w trosce o życie trzeba mu było usunąć wszystkie zepsute w dzieciństwie zęby, wydaje się w przypadku takiego sportowca nieprawdopodobny. Dziś Rivaldo gra w Barcelonie i zarabia miliony dolarów.
Chwała Francuzom
Akt sprawiedliwości dokonał się w lipcu ubiegłego roku na stadionie w Saint Denis, pod bokiem spoczywających w katedrze królów Francji. Zdobycie Pucharu Świata na dwa lata przed końcem wieku to jak zapłata Opatrzności za wszystko, co Francuzi dla futbolu zrobili. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata, wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. "Złota Nike", jak ją popularnie zwano, zajęła więc stałe miejsce w siedzibie Brazylijskiej Konfederacji Futbolu w Rio. Stałe, ale nie na zawsze. Najpopularniejszy w swoim czasie puchar świata stał się łupem złodziei, nigdy go nie odnaleziono, wszystko wskazuje, że został przetopiony. Jeśli wspominamy dziś cały wiek, to było to w nim największe sportowe świętokradztwo.
Współpracownik Rimeta, Henri Delaunay, jako pierwszy rzucił hasło przeprowadzenia mistrzostw Europy dla reprezentacji krajowych. Największe pismo sportowe Europy, paryska "L'Equipe", poprzez swojego komentatora Gabriela Hanota, nakłoniło UEFA do zorganizowania turnieju dla mistrzów krajowych, dając początek tak dziś rozbudowanym rozgrywkom pucharowym. Bez Hanota nie byłoby "piłkarskich śród", Ligi Mistrzów i podobnych rozgrywek na innych kontynentach, wzorujących się na Europie, z południowoamerykańskim Copa Libertadores włącznie.
"France Football", cieszący się przez lata opinią najbardziej opiniotwórczego tygodnika piłkarskiego w Europie (jakiż był mój szok, kiedy mając go po raz pierwszy w rękach, w roku bodajże 1970, zobaczyłem, że jest czarno-biały), wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata. Tak w roku 1956 narodziła się "Złota Piłka" - marzenie każdego, kto biega po boisku.
Środowy rytm
Wydaje się, że do popularyzacji futbolu w największym stopniu przyczyniły się rozgrywki klubowe, a rola telewizji w tym procesie wymaga całkowicie odrębnego opracowania przez socjologów kultury. "Puchary" miały swój środowy rytm. Dzięki nim nawet do najuboższych krajów i zabitych deskami wiosek, jeśli miały drużyny zajmujące czołowe miejsca w lidze, przyjeżdżali zawodnicy o najbardziej znanych nazwiskach. Każdy mógł ich dotknąć, a przynajmniej zobaczyć w telewizji. A ponieważ w dobrych klubach występowali futboliści z krajów pozaeuropejskich, rozgrywki te dawały przegląd znany tylko z odległych geograficznie mistrzostw świata.
Każde pokolenie miało swoich idoli i mecze, które szczególnie pamięta. Dla mnie to był finał rozgrywek o Puchar Klubowych Mistrzów Europy, rozegrany w Amsterdamie w maju 1962 pomiędzy Realem Madryt a Benficą Lizbona. Pierwszy pokazywany w Telewizji Polskiej. Niezależnie od sentymentów to był ważny mecz. Kończył niepowtarzalną w tym stuleciu dominację jednego klubu - Realu. Kto nie widział na stadionie di Stefano, Puskasa czy Gento, a ile było takich szans, mógł przyjrzeć im się za pośrednictwem telewizji. I zdziwić się przy okazji, że Argentyńczyk di Stefano, być może najlepszy piłkarz wszystkich czasów, to nie jest kruczowłosy amant, tylko łysawy, niezbyt wysoki blondyn. Zdziwiliśmy się po raz wtóry, kiedy zobaczyliśmy, że najlepsi piłkarze Benfiki, z Eusebio i Coluną na czele, pochodzą z portugalskich kolonii w Afryce. W ten sposób dotarł do naszej świadomości fakt, że w piłkę nożną gra się nie tylko w Europie i Ameryce Południowej. I to jak się gra!
Reklama ważniejsza od goli
Telewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie. Doceniona w Ameryce, gdzie pomogła Kennedy'emu zwyciężyć w wyborach, i w Związku Radzieckim, kiedy pokazała wracającego z kosmosu Gagarina, dostrzegła swoją szansę w sporcie. Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów.
Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: Czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Relacje z najważniejszych turniejów piłkarskich przekazywane są za pomocą ponad dwudziestu kamer i coraz więcej kibiców woli oglądać to wszystko, siedząc wygodnie w domu, niż iść na stadion, wydawać na bilet i narażać się na ataki chuliganów. Oglądając mecz w domu, człowiek widzi więcej, słucha czasami nawet fachowego komentarza, ale nie uczestniczy.
Perfekcyjnie pokazywane mistrzostwa we Francji, pełne zbliżeń i powtórek, jakich nie było wcześniej, odkryły na nowo piękno futbolu, który dla wielu osób jest już zbyt szybki. A jednak maestria technologiczna ma złe strony. Pół roku po mistrzostwach brałem udział w naradzie specjalnej grupy piłkarskiej Eurowizji w Genewie. Stwierdzono tam, że wszystko to, czym fascynowali francuscy realizatorzy, jest w gruncie rzeczy artystyczną wizją rzeczywistości, a powtórki zabierały nawet kilka minut meczu. Czy istnieje więc wybór? Mecz na stadionie czy przed telewizorem? Myć ręce czy nogi?
Magia gwiazd
Każde kolejne pokolenie uważa, że najlepsi piłkarze grali w jego czasach. Dla mnie to byli Deyna, Lubański, Gadocha, Szarmach, wcześniej Pol. Nikt nie kwestionuje ich wielkości, ale starzy, odchodzący już kibice, pamiętający więcej mówili - Lubański? Żaden gracz. Wilimowski to był gracz.
Ciekawe, że tego typu emocje towarzyszą na ogół wyborom piłkarzy bliższych sercu, bo znanych. Kiedy mowa o gwiazdach światowych, sporów jest mniej. Pele znów został wybrany na sportowca XX wieku, chociaż jest przedstawicielem sportu zespołowego. Ale Pele jest legendą wszystkich czasów. Gdy miał 16 lat, został po raz pierwszy mistrzem świata, dzięki czemu od początku kariery wzbudzał sympatię na całym globie. Świat mu kibicował i współczuł, kiedy na mistrzostwach w Anglii najpierw bułgarscy, a potem portugalscy obrońcy usiłowali połamać mu nogi. Świat ten widział dzięki telewizji dramat piłkarza i tym bardziej życzył mu szczęśliwego powrotu. To trochę tak jak z Manchesterem po katastrofie lotniczej, w której zginęli jego zawodnicy. Pele był graczem genialnym, a do tego zawsze fair. Nie zapomniał swoich korzeni, pomagał biednym, umiał zachować się po zejściu z boiska, nigdy nie wiązały się z nim żadne afery. A poza tym nie mieszkał i nie grał w Europie, która mogła go zepsuć. Był daleko, w Santosie i Nowym Jorku, a przez to jeszcze bardziej tajemniczy. To samo dotyczy Garrinchy, fenomenalnego prawoskrzydłowego z krótszą nogą, którego nieziemskie zwody zna się głównie z opowiadań, bo nigdy nie opuścił Brazylii.
Maradona, porównywalny z Pele pod względem posługiwania się piłką, był absolutnym zjawiskiem lat osiemdziesiątych. Sposób gry od czasów Brazylijczyka zmienił się, więc Maradona, potrafiący wygrywać mecze w pojedynkę, zasługiwał na wyjątkowe uznanie. Jednak, w przeciwieństwie do Pelego, Argentyńczyk okazał się człowiekiem słabym i nie dającym sobie rady z ciężarem sławy. Nie wytrzymuje więc żadnego porównania ani z Pele, ani z kilkoma innymi piłkarzami. Wykrycie u niego środków dopingujących podczas mistrzostw świata w USA stanowiło dla futbolu szok.
Doping u piłkarzy, awantury na trybunach i wokół nich, ceny na zawodników, niewspółmiernie wysokie w stosunku do ich umiejętności, ponad miarę rozbudowane rozgrywki międzynarodowe, to zagrożenia ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje na kryzys piłki nożnej. Wprost przeciwnie.
Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku
1904- powstanie FIFA
1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii
1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM
1930 - pierwsze mistrzostwa świata
1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley
1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie
1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4
1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji
1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej".
1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel
Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku
1. Pele (Brazylia)
2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania)
3. Franz Beckenbauer (RFN)
4. Johan Cruyff (Holandia)
5. Bobby Charlton (Anglia)
6. Ferenc Puskas (Węgry)
7. Michel Platini (Francja)
8. Diego Maradona (Argentyna)
9. Marco van Basten (Holandia)
10. Garrincha (Brazylia) | Dla losów piłki nożnej niezwykle istotne były dwa fakty z lat 20. – dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii graczy kolorowych i zmiana przepisów o spalonym, która pozwoliła na rozwój taktyki.
Uchodząca za futbolową potęgę świata Brazylia początkowo nie pozwalała grać piłkarzom, którzy nie byli biali. Przełom nastąpił w roku 1923, kiedy klub Vasco da Gama postanowił sprzeciwić się rasistowskim zasadom i w rozgrywkach o mistrzostwo stanu wystawił kolorowych zawodników. Klub wygrywał przez dwa kolejne lata i spowodował prawdziwą rewolucję. Od drugiej połowy XX wieku w składzie Brazylii trudno już znaleźć białych.
W 1925 roku miało miejsce kolejne ważne wydarzenie – International Board zmienił przepisy dotyczące spalonego. Wcześniej w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej mogło znajdować się trzech zawodników. Nowe przepisy ograniczyły liczbę zawodników do dwóch. Wtedy właśnie narodziła się piłka nożna w obecnym kształcie. Przed zmianą zdobywanie bramek było utrudnione, bo napastnicy musieli cofać się aż do linii środkowej, a większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym. Od czasów zmiany o wyniku meczów zaczęła decydować taktyka. |
KYNOLOGIA: Gdzie, kiedy, jak udomowiono najwierniejszego przyjaciela człowieka
O tym jak wilk schodził na psy
RYS. MAREK KONECKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
Mów wilkowi pacierz, a wilk woli kozią macierz; nie wywołuj wilka z lasu; popie oczy, wilcze garło, co zobyczy to by żarło; wilcza przyjaźń; wilcze prawo; wilkiem patrzeć; wilk w owczej skórze... Skoro przysłowia są mądrością narodów, wynika z nich jednoznacznie, że musiało wilczysko człowiekowi solidnie zaleźć za skórę, jeśli doczekało się aż tak niekorzystnego obrazu w porzekadłach. A jednak, jedno z nich mija się z prawdą, przynajmniej w części, mianowicie, tylko w połowie jest słuszne powiedzenie, iż natura ciągnie wilka do lasu. W ciągu ostatniego miliona lat natura ciągnęła wilka raczej do ludzkiego szałasu.
Bliski nieznajomy
Przez całe dziesięciolecia zoologowie dyskutowali o pochodzeniu domowego psa: czy wywodzi się z wilczego rodu, czy z szakalego, kojociego, lisiego, hieniego, czy też raczej wziął początek w odrębnym gatunku dzikiego psa, na przykład takiego jak australijski dingo. Ale ten spór wygasa samorzutnie. Carles Vila, biolog z uniwersytetu w Los Angeles przeprowadził badania genetyczne mające na celu rozwiązanie tego problemu. Nie wdając się w szczegóły - analizował DNA mitochondrialne, pochodzące ze swego rodzaju centrum energetycznego komórki, czyli stamtąd, gdzie jest ono najmniej zakłócone, jeśli tak można powiedzieć - najpierwotniejsze. Wyniki swych badań opublikował w czasopiśmie naukowym najpoważniejszym z poważnych, bo w Jej Świątobliwości "Nature". Z badań tych wynika, że przodkiem udomowionego psa jest wilk, tylko on i żadne inne zwierzę.
C. Vila przebadał 27 wilczych pokoleń reprezentowanych w sumie przez 162 zwierzęta, oraz 67 ras psich, nie licząc kojotów i szakali, również należących do rodziny "canides" ("canis" - po łacinie "pies"). Jego zdaniem, rezultat jego badań jest jednoznaczny: "Canis lupus", czyli wilk jest jedynym przodkiem wszystkich psów żyjących obecnie na świecie (jamników też, choć trudno w to uwierzyć na pierwszy rzut oka). Nauka jeszcze nie powiedziała w tej sprawie ostatniego słowa, lecz jeśli ono padnie, nie będzie już dotyczyć genetycznego dowodu, lecz sposobu, w jaki doszło do udomowienia.
Trzeba bowiem odpowiedzieć na pytanie: jak to się stało, konkretnie, że dziki, agresywny zwierz przylgnął do ludzkiej gromady obozującej przy ognisku? W jaki sposób psia gałąź odłączyła się od wilczego genealogicznego pnia? Kiedy i gdzie do tego doszło? Wysunięto wiele hipotez na ten temat.
Pod okiem mamuta
Jedna z nich utrzymuje, że do wydarzenia tego doszło około 15 000 lat temu, w czasach, gdy dożywały swoich dni mamuty, gdy dobiegała końca epoka lodowcowa. Tu i ówdzie, w Europie od Atlantyku po Ural, płonęły ogniska, przy nich ludzkie gromady konsumowały to, co upolowano i uzbierano za dnia. Poza kręgiem blasków i cieni rzucanych przez ogień czaiły się głodne i ciekawe wilki; ktoś cisnął w ich stronę nie dogryzioną kość; któryś z wilków podwinął ogon, ugiął łapy i dokonał historycznego, heroicznego, epokowego czynu: podpełzł po ochłap, porwał go, pożarł. Następnego wieczoru wrócił po następny, a wraz z nim jego pobratymcy. I tak się działo przez kilka wilczych pokoleń, ile dokładnie - nie wiadomo, może pięć, może dziesięć, może genetyka kiedyś to rozstrzygnie. Aż wreszcie, niepostrzeżenie, przy ognisku warował pies, czujny i wierny.
A może było inaczej: ci wspaniali mężczyźni w swych wspaniałych jaskiniach chcieli sprawić przyjemność kobietom i dzieciom, więc pewnego razu przynieśli z łowów wspaniałe zabawki - małe, puszyste, ciepłe wilcze szczeniaki. To one, dorastając w środowisku ludzkim, zostały udomowione. Krzyżowały się między sobą, ale także, czasami, z dzikimi pobratymcami. Ta wersja bynajmniej nie pochodzi z infantylnych bajek, lecz z pracowni mammologicznej (ssakologicznej) bardzo poważnej placówki badawczej, jaką jest paryskie Muzeum Człowieka, pracownią tą kieruje Francis Petter.
Miłe złego początki
- O, sancta simplicitas! O, święta naiwności! - wykrzyknął Jan Hus na widok staruszki podkładającej drew do stosu, na którym za chwilę miał spłonąć. Ten okrzyk, ten kontekst, ta anegdota pasuje jak ulał do dziejów udomowienia wilka, z tym że nie staruszka, ale on sam donosił drwa na swój stos.
W roku 1861 Geoffroy Saint-Hilaire widział rzecz następująco: Najpierw schwytanie wilczego szczenięcia, potem przyzwyczajenie go do ludzkiego otoczenia, wreszcie - udomowienie, czyli przysposobienie zwierzęcia do bycia użytecznym: pilnowania jaskini, dzieci, trzody, ostrzeganie szczekaniem o tym, że coś się dzieje. W sumie, udomowienie sprowadziło się do oduczenia wilka samodzielnego zapewnienia sobie bytu.
W latach 30. naszego stulecia modna była hipoteza wysunięta przez wiedeńskiego biologa Othenio Abela. Jego zdaniem, wilk, zwierzę drapieżne, postępował śladami superdrapieżnika, najbardziej inteligentnego i skutecznego na świecie, jakim jest "Naga Małpa" (człowiek według określenia Edgara Morina). Ta strategia zapewniała początkowo wilkowi "murowane" powodzenie w łowach. Ale, niestety, skutki uboczne takiego postępowania nie kazały na siebie długo czekać, zaledwie kilka, może kilkanaście pokoleń: wilczysko udomowiło się. "Podłączenie się" do strategii myśliwskiej człowieka, czyli ułatwienie wilczego życia, zaowocowało domestyfikacją, czyli mówiąc wprost - zejściem na psy.
Niezależnie od tego, w jaki sposób to nastąpiło, skutek był taki, że pies stał się nie tylko towarzyszem polowań (to byłoby zbyt piękne, przyroda nie lubi happy endu), ale, przynajmniej w ciągu pierwszych tysiącleci tej pożal się boże "przyjaźni" - pokarmem człowieka. Psy zjadano nie tylko w Chinach, ale także w całym basenie Morza Śródziemnego.
Poza tym, wilk, stając się psem, utracił częściowo siłę szczęk, chyżość i wytrzymałość łap, redukcji uległa zdolność orientacji w terenie, pamięć, słuch itp. Spsiały wilk stracił zdolność działania w stadzie. Zresztą, analogiczna redukcja uzdolnień dotyczy wszystkich udomowionych gatunków zwierząt. Zmienił się również kształt wilczych oczu, z migdałowych, skośnych, strasznych - stały się okrągłe, poczciwe. Oczywiście, człowiek nie byłby sobą, gdyby z czasem nie poprawił tego i owego. Specjalnie hodowane rasy zyskały w stosunku do przodków: skoczność, umiejętność pływania z kaczką w pysku, sylwetkę przypominającą parówkę na krzywych łapach.
Zdziecinniały dzikus
Udomowienie przyniosło również cechę, której nie sposób nazwać inaczej niż "infantylizacją". Rzecz w tym, że dorosły pies, w porównaniu z dorosłym wilkiem, zachowuje się jak młodzieniaszek, rozbrykany nastolatek, któremu nawet matura jeszcze nie w głowie. Stara się zwrócić na siebie uwagę, szczeka (rzecz nie do pomyślenia u dorosłego wilka; wilki wprawdzie wyją do księżyca, ale to jest ich metafizyka), pasjami bawi się, aportuje patyki, wykonuje niepotrzebne czynności, marnuje energię. Łatwo to zrozumieć, bowiem po cóż psu energia, i rozwaga, skoro nie musi być dorosły w żadnym momencie swego żywota. Człowiek go obroni, człowiek zapewni mu byt, zbuduje mu budę, kupi wiklinowy koszyk, wpuści do własnego łóżka pod kołdrę. Człowiek zapewnia psu pożywienie, buduje fabryki, aby produkować konserwy dla psów. Człowiek przyprowadza mu seksualnego partnera. Człowiek decyduje o tym, co pies ma robić: - Siad! Leżeć! Bierz! Do nogi! Szukaj! Przynieś kapcie! Pies już nie musi "poważnie" myśleć, wobec tego każdą wolną chwilę, zajęcia dowolne na trawniku, może poświęcić na bezkarne obszczekiwanie przechodniów (bezkarne, bowiem typową reakcją człowieka na taką agresję nie jest, na przykład, złojenie psu skóry pasem), rozglądanie się za kotem, węszenie za ekskrementami. Wilk zapadłby się ze wstydu pod ziemię.
Zoologowie zadają sobie pytanie: Dlaczego akurat wilk, nie zaś szakal, kojot, lis, hiena, likaon - został udomowiony? Może dlatego, że w odróżnieniu od nich, zwierząt wiodących samotniczy tryb życia, wilk żyje i poluje stadnie, w związku z tym respektuje pozycję przywódcy stada. Może właśnie to go zgubiło, że w nowym, domowym, zagrodowym, szałasowym, jaskiniowym środowisku umiał, bo tak go natura stworzyła, respektować pozycję człowieka - przywódcy?
Hrabiowie i parobki
Według ksiąg kynologicznych, aktualnie na świecie merda ogonami około 300 psich ras. Według ustaleń Juliet Clutton-Brock z British Museum, w zasadzie powinno być możliwe przypisanie ich konkretnym wilczym przodkom. I tak, jej zdaniem, od wilka europejskiego pochodzą teriery, owczarki, wyżły; od wilka indyjskiego pochodzą charty, bernardy, nowofundlandy, buldogi; wilk chiński jest antenatem psów rasy chow-chow i spanieli; wilk amerykański to praojciec psów biegających w eskimoskich zaprzęgach. A co z resztą? Czy tylko psia arystokracja zasługuje na badania nad jej genealogią? Z naukowego punktu widzenia tak nie jest, choć hodowcy sądzą zapewne inaczej.
Na razie, dane archeozoologiczne są zbyt skąpe, po prostu brakuje psich szkieletów wydobywanych podczas wykopalisk. W związku z tym, badania DNA wydobywanego z tkanek, które przetrwały stulecia i tysiąclecia, są praktycznie w powijakach. W ogóle, badania tego rodzaju dopiero raczkują, są skomplikowane i kosztowne, toteż nic dziwnego, że technika ta znajduje zastosowanie głównie w rozpoznawaniu dziejów człowieka, a nie zwierząt. Ale, oczywiście, z czasem każda nowa technika popularyzuje się, staje się mniej kosztowna, zostaje wówczas stosowana w coraz szerszym zakresie. W tym przypadku będzie zapewne podobnie.
Osobną, wciąż nie rozstrzygniętą kwestią pozostaje czas, data udomowienia, od kiedy na świecie rozlegają się nawoływania w rodzaju: - Trezor! Azor! Reksio!
W roku 1979 w Niemczech, niedaleko Bonn, w miejscowości Oberkassel natrafiono na szkieletowy grób ludzki, w którym znajdowały się także kości psa - człowieka i zwierzę pogrzebano 14 000 lat temu. Jak dotąd jest to najstarsze znalezisko tego typu na świecie.
Wilk stykał się z człowiekiem od milionów lat, właśnie tyle czasu miał na oswojenie się z ogniskiem przed jaskinią i szałasem. Udomowienie, teoretycznie, mogło nastąpić niezależnie od siebie w wielu miejscach globu, i w różnych okresach. Sądząc z obecnie znanych szkieletów, w Europie pies szczekał 12 000 lat p.n.e., w Ameryce Północnej 10 000 lat p.n.e., w Australii 6000 lat p.n.e., w Chinach 5500 lat p.n.e. Ale dane te w każdej chwili mogą zostać wywrócone na nice. Nietrudno przewidzieć, że tak jak rodowód człowieka cofa się nieustannie pod wpływem faktów ujawnianych w trakcie wykopalisk, na skutek odnajdowania coraz to nowych i coraz starszych skamieniałości - podobnie będzie z rodowodem czworonoga darzącego człowieka przyjaźnią największą spośród wszystkich zwierząt. | Przez dziesięciolecia zoologowie dyskutowali o pochodzeniu domowego psa. biolog z uniwersytetu w Los Angeles przeprowadził badania genetyczne mające na celu rozwiązanie tego problemu. Z badań tych wynika, że przodkiem udomowionego psa jest wilk. Zoologowie zadają sobie pytanie: Dlaczego akurat wilk został udomowiony? Może dlatego, że wilk żyje i poluje stadnie, w związku z tym respektuje pozycję przywódcy stada. Osobną, wciąż nie rozstrzygniętą kwestią pozostaje data udomowienia. Udomowienie mogło nastąpić niezależnie od siebie w wielu miejscach globu, i w różnych okresach. |
Czasy świetności ZChN zdają się dobiegać końca
Pokusa pragmatyzmu
PIOTR ZAREMBA
Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi.
Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. Na zapędy części dawnej opozycji, pragnącej podporządkować wszystko doraźnej koncepcji liberalnych reform, inna część odpowiadała sięganiem do przeszłości. Choć twórcami ZChN byli ludzie wywodzący się z różnych miejsc opozycyjnej (a nawet i nieopozycyjnej, np. Goryszewski) sceny politycznej, za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego.
Geneza
Chrzanowski podjął i ujednoznacznił jeszcze wcześniejsze wysiłki twórców Ruchu Młodej Polski. Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego, rozumianego jak najdosłowniej. W jej tekście znajdujemy zapis sugerujący, że członkowie partii zobowiązani są do wyznawania i praktykowania religii. Na to nakładała się praktyka. Gdy politycy ZChN usiłowali sami opisywać swoich członków i zwolenników, widzieli w nich najaktywniejszych przedstawicieli Polski parafialnej, zaniepokojonej kierunkiem przemian cywilizacyjnych i obyczajowych, ale równocześnie skłonnej do poświęceń (choćby społeczno-ekonomicznych) w imię dumy z własnego niepodległego państwa.
Osłabiany odejściem znaczących przedstawicieli różnych nurtów (Macierewicz, Łopuszański), ale nie wielkim rozłamem, ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dlatego znajdujemy jego liderów wśród twórców rządu Olszewskiego i Suchockiej, a później wśród twórców i profitentów zwycięstwa AWS. Ich dorobek w tej mierze był traktowany, nawet przez ich zaciętych wrogów, jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem. Symbolem takiej postawy stał się Chrzanowski, stosunkowo bezkrytyczny chwalca dorobku przedwojennej endecji, a równocześnie łatwy partner liberalnych elit w reformowaniu kraju.
Bilans władzy
Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów - Piłka, Niesiołowski, Marcinkiewicz, Szyszko - zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy), a gotowa jest rozmawiać o jeszcze szerszej formacji z ludźmi, których uważała niegdyś za nieprawdziwych czy może niepełnych prawicowców (bracia Kaczyńscy). Z ludźmi, którzy od tradycji narodowo-katolickiej, zwłaszcza tej rodem z Radia Maryja czy "Naszego Dziennika", zawsze się dystansowali.
Teoretycznie rolę strażników świętego ognia wzięli na siebie obecni liderzy ZChN, podtrzymujący jego organizacyjną samoistność. Ale czy do końca? Prezes Stanisław Zając i jego otoczenie brali czynny udział w wewnętrznych rozgrywkach AWS, których efektem było znaczące osłabienie nurtu narodowo-katolickiego, a nawet konserwatywno-solidarnościowego w Akcji. Jak inaczej ocenić walkę z Krzaklewskim u boku SKL i PPChD albo obecną sympatię dla całkowicie pragmatycznej inicjatywy Janusza Tomaszewskiego?
Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Nawet wystąpienia sytuujące ZChN-owców nadal na prawej flance (opór przeciw wyborowi członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z Unii Wolności) po bliższej analizie okazują się działaniem na rzecz egzotycznych sojuszów z PSL lub biznesowych układów z prezesem Polsatu Solorzem.
Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację takich swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Ale już wysiłki jego działaczy, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty (ustawa dyscyplinująca supermarkety, zakaz pracy w niedzielę), rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności, opór innych ugrupowań, a uczciwie mówiąc i niepełny entuzjazm wielu polityków AWS. Skądinąd Zjednoczeniu nie udało się nigdy sformułować klarownego stanowiska w sprawach ekonomicznych. Można było w jego obrębie znaleźć wszystkie opcje - od nieomal socjaldemokratycznego etatyzmu Jerzego Kropiwnickiego po poglądy bliskie UPR-owskim, zwłaszcza młodszej generacji działaczy.
Nie udało się też ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. Próba, podjęta w pierwszym okresie koalicyjnych rządów, dodania do międzynarodowej aktywności rządu Buzka choć odrobiny ZChN-owskiego eurosceptycyzmu, załamała się, a symbolem tego załamania była głośna dymisja ministra Czarneckiego. Trudno powiedzieć, co było tu ważniejsze. Nieporadność polityków Zjednoczenia, czy silny opór przeciw nim instytucji europejskich, i polskich euroentuzjastów mających oparcie w aparacie także i obecnej ekipy rządowej.
W tej sytuacji największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych. Konsumpcja ta była wyolbrzymiana (ZChN naśladował tylko inne ugrupowania), ale nie miało to znaczenia. Do obrazu religijnego i nacjonalistycznego dogmatyka dodano portret obłudnika zapobiegliwie zagarniającego kolejne połacie państwa. Liberalne i lewicowe media utrwaliły oba wizerunki z dużą satysfakcją. Gwoli prawdy - duch wręcz sekciarskiej solidarności z najbardziej wątpliwymi dokonaniami takich postaci jak Henryk Goryszewski czy warszawski radny Ryszard Makowski bardzo ułatwił im zadanie.
Na rozdrożu
Można by rzec, że w poprzednich latach ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. Nie spróbował - śladami Łopuszańskiego - wprząc swego niewątpliwego potencjału intelektualnego i organizacyjnego w budowanie silnego ośrodka antyeuropejskiego. Czy taki ośrodek stałby się naprawdę silny? Nie wiadomo, ale liderzy ZChN podjęli strategiczną decyzję. Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju.
Zarazem długo opierali się rozpuszczeniu w szerszej formule nowoczesnej awuesowskiej prawicy. Najpierw opierał się Marian Piłka, potem walczący z nim Stanisław Zając. Na ile była to obrona własnej tożsamości, a na ile logiki parytetów dających partii realny udział we władzy - rzecz do dyskusji. Niewątpliwie jednak ZChN był mało zainteresowany tworzeniem czegoś szerszego. Nawet za cenę przesycenia tego czegoś własnym programem.
Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów. Formuła sięgnięcia do historii, tak pożyteczna w 1989 roku, staje się coraz mniej przydatna w dobie Internetu i "Big Brothera". Zarazem warto przypomnieć, że ZChN-owcy byli poddani podwójnej presji: pokusy zbytniej pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu (w Polsce to przede wszystkim dzielenie fruktów, a nie realizacja programów) i silnego nacisku najbardziej opiniotwórczych środowisk, którzy najbardziej miękko i rozumnie prezentujących swe koncepcje polityków ZChN oskarżali o fundamentalizm, ekstremizm itd. Skądinąd owa miękkość i rozumność nie były regułą. Zjednoczenie koncentrowało się na najbardziej doraźnych interesach, ale język wielu jego działaczy był anachroniczny, nazbyt wojowniczy, odwołujący się do dawno przebrzmiałych emocji. Czyli taki, który wielu Polaków - czasem słusznie, a czasem nie - odrzuca.
Nie ułatwiała też życia politykom Zjednoczenia zagmatwana sytuacja wewnątrz AWS. Gdy przyjrzeć się ostatnim sporom między twórcami Przymierza Prawicy a ekipą prezesa Zająca, widać, że nie była to walka o wierność ideowym pryncypiom partii określającej się przede wszystkim stosunkiem do wiary i moralności. To w istocie spór między tymi, którzy poddawali krytycznej ocenie metody sprawowania władzy przez AWS, a tymi, którzy skłonni byli tę metodę usprawiedliwiać, szukając przyczyn porażek prawicy gdzie indziej. Można by rzec, że poplątana rzeczywistość AWS wciągnęła ZChN w swoje tryby i przemieliła.
Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Dziś bardziej czytelna wydaje się oferta grupy Mariana Piłki, próbującej znaleźć miejsce w swoistej formacji "czystych rąk". Czytelna - to nie znaczy gwarantująca sukces. Odłam prezesa Zająca uwikłał się w wewnątrzprawicowe rozgrywki i szuka sojuszników raz tu, raz tam, nie wykluczając nawet zewnętrznych aliansów z PSL. Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca.
Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo" | Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi. ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy). Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca. |
Marek Citko: "Najważniejszy jest Chrystus. On jest naszym Panem i Mistrzem. Pokazuje nam, jak żyć."
Człowiek niezależny
FOT. JACEK DOMIŃSKI
Co to jest citkomania?
Moje nazwisko ukazuje się prawie codziennie w jakiejś gazecie albo słychać je w sportowych dziennikach telewizyjnych. Znają mnie nie tylko ludzie, którzy interesują się sportem, lecz także zwykli zjadacze chleba, starsze kobiety i mężczyźni. Niektórzy ludzie chcieli wykorzystać ten chwilowy szum wokół mojej osoby, bo w tym czasie Citko był modny, ludzie chcieli się o nim czegoś dowiedzieć i jeśli w gazetach było coś o Citce, to one szły jak woda.
Skąd się wzięło to zainteresowanie?
Trudno mi powiedzieć. Chciałem tylko uczciwie trenować i pracować. Tak się ułożyło, że miałem bardzo dobre występy w Lidze Mistrzów, strzeliłem dwie bramki, w tym jedną bardzo ładną w meczu z Atletico Madryt. Później było Wembley. Media tak podsycały atmosferę, że każdy czekał na ten mecz. Wszyscy przypominali, że od wielu lat żaden Polak nie strzelił tam bramki. Ja zdobyłem gola w siódmej minucie i ukazały się tytuły w stylu: "Citko odczarował bramkę". Później był plebiscyt telewizyjny na najlepszego sportowca roku, który wygrałem, mimo obecności na liście siedmiu mistrzów olimpijskich. Styczeń to wyjazd do Blackburn. Gazety prześcigały się w podawaniu o mnie informacji, że interesują się mną Milan, Inter, i zwykły człowiek, który nie interesuje się sportem, musiał o mnie usłyszeć. Ludzie dowiedzieli się również o mojej stronie duchowej, przeżyciach wewnętrznych i nawróceniu. To też było coś innego: młody piłkarz, już gwiazda - jak niektórzy twierdzą - mówi coś innego, zachowuje się inaczej, inaczej spędza dzień. Do tego doszły niekonwencjonalne akcje, bramki strzelane piętą. Na moje wystąpienia w Radiu Maryja czy prasie katolickiej zwróciły uwagę osoby starsze.
Czy dużo ludzi zna numer pańskiego telefonu?
Za dużo. Jakoś to zwalczam, ale do moich rodziców do Białegostoku ciągle dzwonią ludzie z całej Polski. Większość tych rozmów jest miła, są podziękowania i życzenia od fanów, prośby, żeby wysłać zdjęcia czy autografy. Gdy mieszkałem w Łodzi w innym mieszkaniu, w ogóle nie podnosiłem słuchawki. Telefon dzwonił dosłownie co minutę. Gdy kładłem się spać, to wyłączałem telefon i domofon, bo budzono mnie już o siódmej rano.
Czy otrzymywał pan oferty małżeńskie?
Troszeczkę, głównie listownie. Teraz tych listów nie otwieram w ogóle, bo jest ich taki stos, że do końca sezonu bym ich nie przeczytał.
Jest pan zmęczony swoją popularnością?
Na pewno. Chciałbym spokojnie przejść przez ulicę, pójść na spacer, usiąść, zjeść obiad w restauracji. Gdyby zachowanie kibiców było kulturalne, to nie byłoby sprawy, ale oni są często natarczywi. Przeszkadza mi dużo telefonów z różnymi prośbami i zaproszeń, bo nie mam chwili odpoczynku. Do klubu oraz do domu przyjeżdżają ludzie, którzy czegoś chcą. Coraz częściej zdarza mi się im odmawiać.
Nie odrzuca pan jednak zaproszeń ze szkół na spotkania z dziećmi?
Staram się nie odmawiać osobom, które kiedyś mi pomogły, i rewanżuję się, jeśli chcą, żebym spotkał się z dziećmi.
Rodzina też nie daje panu schronienia?
Cała rodzina przeżywa moje mecze. Mama na bieżąco śledzi wyniki. Najstarszy brat nagrywa na wideo wszystkie spotkania, w których gram. Także siostra, bratowe, szwagier, ciotki i synowie ciotek, którzy do tej pory nie oglądali meczów, teraz patrzą i przeżywają. Poszła rodzinna fala i każdy mi kibicuje. Jak przyjeżdżam do domu, do Białegostoku, to widzę tę skalę zainteresowania po liczbie zdjęć, które mama u mnie zamawia. W Łodzi staram się nigdzie nie chodzić, jest tylko trening i dom. W Białymstoku gdzieś jednak wychodzę, najczęściej z kolegą. Ludzie też mnie rozpoznają.
Mama bardzo tęskni za najmłodszym synem? Chętnie wraca pan do domu?
Zawsze. Jestem wdzięczny swoim rodzicom za wszystko, co dla mnie zrobili. Swoim postępowaniem dawali pięciorgu dzieciom dobry przykład, dbali o nasze wychowanie duchowe. Tato był zapracowany. Był mistrzem tkactwa, teraz jest na rencie. Mama pracowała w "Społem", była kierowniczką. Żeby nas utrzymać, rodzice wyjeżdżali za granicę, na handel na Węgry i do Czech. W domu zawsze była dyscyplina. Tato się nie wtrącał, zabierał głos tylko wtedy, gdy naprawdę coś przeskrobaliśmy. Wtedy było lanie, takie solidne. Dostałem od taty tylko raz, gdy wróciłem do domu o drugiej w nocy i rodzice musieli mnie szukać. W naszej rodzinie wszyscy byli uczciwi, wszystkie święta były przeżywane w atmosferze uduchowienia, spowiedź, modlitwa, to miało na nas duży wpływ.
A jak było w szkole?
W podstawówce był taki okres, że miałem same piątki i czwórki, potem, w liceum, kiedy więcej grałem w piłkę, już tylko zdawałem z klasy do klasy. Wtedy już było bardzo mało czasu na chodzenie do szkoły, nie mówiąc o nauce. Ale nie miałem większych problemów. Dobrych ocen było mało, ale nigdy nie byłem zagrożony z żadnego przedmiotu. Na maturze zdawałem polski, matematykę i geografię, bo była najłatwiejsza. Nie byłem zbyt dobrze przygotowany, dużo pomogli mi nauczyciele.
Jak trafił pan do katolickiego Ruchu Światło i Życie?
Szukałem sensu i celu w życiu. Błądziłem, różne myśli chodziły mi po głowie, raz byłem optymistycznie nastawiony do życia, innym razem wszystko mnie denerwowało. Nie miałem planu. Kierowałem się emocjami lub urokami życia. Nie miałem żelaznych zasad i celu, do którego bym podążał. Jacek Chańko, mój przyjaciel, był na spotkaniu wspólnoty Ruchu Światło i Życie, opowiedział mi o nim i wybraliśmy się razem. Przedtem na swój sposób też byłem człowiekiem wierzącym, bo chodziłem do kościoła. Poszedłem na to spotkanie z ciekawości, zobaczyć, jak tam jest, i to mnie zafascynowało, nadało cel mojemu życiu. Dało mi wolność duchową. Jestem człowiekiem niezależnym. Nikt nie może mi narzucić stylu bycia, zachowywania się. To mi daje spokój, swobodę. Dzięki Chrystusowi poradziłem sobie ze zniewoleniami i wszystkimi problemami. Byłem niewolnikiem pewnych zachowań. Dzięki Chrystusowi poprzez wspólnotę mogłem sobie z tym lepiej poradzić. Zmieniły się moje pragnienia, myślenie o świecie, podejście do ludzi. Jestem wolny, spokojny i zbyt wiele do szczęścia nie potrzebuję.
Co było pańskim głównym celem w życiu do chwili wstąpienia do Ruchu?
Postawa egoistyczna: wszystko dla siebie, jak najwięcej zarobić, jak najlepiej się ustawić, być sławnym, podziwianym, kochanym, mieć dużo pieniędzy. Byłem chłopakiem, który nie ma innych wartości, tylko stawia sobie modne cele, które proponuje prasa i telewizja, i nazywa to sukcesem. Z doświadczenia wiem, że to jest błędne i nie warto się uganiać za sławą, bo wtedy człowiek staje się niewolnikiem środowiska, układów i ludzi.
Kiedy pan się nawrócił?
Trzy lata temu. Miałem wtedy 20 lat.
Czy Ruch nakłada na pana jakieś obowiązki?
To nie jest żadna instytucja. Tam spotyka się młodzież i nikt od nikogo niczego nie wymaga. Mamy wolność i wolny wybór. Sami decydujemy o sobie. Jeśli sam poczuję się wobec kogoś zobowiązany, to w ten czy inny sposób mu pomagam. To nie jest tak jak w sektach, w których człowiek powiązany jest zobowiązaniami i nie może się wyrwać z kręgu. W Ruchu nikt nikogo na siłę nie trzyma. Są tam ludzie o głębokiej wierze i otwartym sercu, którzy po prostu chcą pomóc sobie nawzajem. Najważniejszy jest Chrystus. On jest naszym Panem i Mistrzem. Pokazuje nam, jak żyć, żeby osiągnąć spokój ducha, szczęście i otrzymać nagrodę na końcu życia. Najważniejsza jest Ewangelia i dziesięć przykazań.
Udziela pan pomocy finansowej potrzebującym?
Jestem daleki od tego, żeby mówić, czy pomagam i komu pomagam. Nawet jeśli pomagam, to staram się, żeby nie wiedzieli o tym inni członkowie wspólnoty, tylko ta jedna osoba. Nie robię tego na pokaz, ale z potrzeby serca i dzielenia się z bliźnimi, jeśli mam wystarczające środki.
Mówi się, że pomoc finansowa z pańskiej strony jest ogromna.
Naprawdę nie chciałbym o tym opowiadać.
Na czym polegają spotkania we wspólnocie?
Ksiądz jest przewodnikiem duchowym, ale spotkania prowadzi młodzież. Są to ludzie odpowiedzialni, którzy założyli tę wspólnotę, są w niej od jakiegoś czasu. Jest modlitwa, jest śpiew przy gitarze. Na każdym spotkaniu jest katecheza, czytanie Pisma Świętego, jego interpretacja. Często są Świadectwa. Różni ludzie opowiadają o swoim nawróceniu, o tym, jak Pan Bóg ich doświadczył w życiu, jak przemienił ich postępowanie. Ale na pierwszym miejscu jest modlitwa. Jest też modlitwa za osoby, które jej potrzebują, bo mają jakieś problemy. Ja takiej modlitwy doświadczyłem przychodząc na spotkanie pierwszy raz. Pan Bóg mnie uzdrowił z moich grzechów, obmył ze wszystkich moich win, jakbym narodził się na nowo.
Poczuł pan to przy pierwszym spotkaniu?
Oczywiście. To podkreślam często w moim Świadectwie.
Co to jest Świadectwo?
Przyznanie się do Chrystusa, opowiadanie o tym, jak on zmienił moje życie. Miałem osobisty kontakt z Jezusem. Tego nie da się opisać słowami. To jest takie doświadczenie, że człowiek czuje wielkie oczyszczenie i powstaje do nowego życia. Nie mogłem powstrzymać łez.
Jak często odbywają się spotkania wspólnoty?
Raz w tygodniu. Osoby, które zaczynają, spotykają się dwa razy w tygodniu, żeby się poznać, nie czuć się wyobcowanym. Grupy liczą 20 - 30 osób.
Kto stoi na czele Ruchu? Kto był jego założycielem?
Nigdy nie interesowały mnie dokładne struktury, po prostu przychodziłem na spotkania. Ksiądz lub inne odpowiedzialne osoby modlą się za wspólnotę i starają się swoim życiem dawać dobry przykład. Opiekują się osobami, które przychodzą, żeby nie czuły się samotne. To jest oparte na prawdzie i miłości. Człowiek już za pierwszym razem czuje się jak w rodzinie.
Często chodzi pan do kościoła?
Teraz w ogóle nie mam czasu na spotkania we wspólnocie Jeśli nie mam wyjazdu na mecz, to w kościele jestem codziennie.
Jakim jest pan piłkarzem?
Staram się nigdy nie oceniać innych ani siebie. Nie mogę siebie dobrze ocenić - ocena będzie albo za wysoka, albo za niska. Jestem taki, jaki jestem. Niech inni mnie oceniają. Staram się słuchać tylko swoich przyjaciół. Jeśli źle mnie oceniają, to przyjmuję ich krytykę. Nie ze złością, bo wiem, że chcą mojego dobra. Staram się zmienić w miarę swoich sił.
Czy na boisku pokazał pan już wszystkie swoje możliwości?
Trudno mi powiedzieć. Chciałbym wyjechać do jakiegoś dobrego klubu i tam sprawdzić, czy naprawdę jestem dobrym piłkarzem. Czuję wewnętrznie, że wszystkiego jeszcze nie pokazałem.
Mówiło się, że kilka znanych klubów europejskich chciało pana kupić. Wokół tych niedoszłych transferów narosło sporo legend. Jak było naprawdę?
Do mnie osobiście do tej pory żaden klub się nie zgłosił. Wszystkie propozycje szły do prezesów Widzewa lub dzwonili do mnie menedżerowie. Ci ostatni nie chcieli jednak podawać konkretnie klubów, tylko prosili, żeby dać im pozwolenie na załatwienie transferu. Nie zgadzałem się, bo nie uznaję załatwiania czegoś w ciemno. Bardzo spokojnie podchodziłem do tych spraw, bo nie chciałem wyjeżdżać z kraju. Teraz jest kilka konkretnych propozycji, które otrzymali moi doradcy.
Kto panu doradza?
Panowie Andrzej Kulikowski i Tomasz Zimoch.
Podpisaliście kontrakty?
Nie, oni po prostu chcą mi pomóc bez żadnej korzyści dla siebie.
Sam pan nie potrafi zadbać o siebie?
Już tyle nieprawdziwych rzeczy napisano o mnie w prasie, że poprosiłem pana Zimocha, żeby wziął na siebie kontakt z mediami. Niebawem te rozmowy z zagranicznymi kontrahentami dojdą do skutku. Odczuwam potrzebę, żeby w czerwcu wyjechać do klubu zagranicznego, taką potrzebę ma, zdaje się, także Widzew. W Polsce gra mi się coraz ciężej, bo jestem pilnowany ciągle przez jednego lub dwóch obrońców. Wszyscy się starają, żeby Citko nie pograł i nic nie pokazał. Ale w ten sposób też pomagam drużynie. Ściągam dwóch, trzech obrońców i koledzy mają więcej miejsca na boisku. Nie jestem załamany swoją słabszą grą. Jeśli drużyna wygrywa, to mi wystarcza. Dalej pracuję nad sobą, to jest dla mnie nowe doświadczenie, żeby sobie poradzić, kiedy mam na plecach dwóch - trzech obrońców. Nie tragizuję, nie chodzę smutny i przygotowuję się do wyjazdu. Uczę się języka angielskiego, staram się poukładać sprawy osobiste, żebym w czerwcu był gotowy do wyjazdu. Zanim wyjadę, podpiszę nowy kontrakt z Widzewem. Wiem, że ta umowa nie zostanie spełniona, ale chcę odwdzięczyć się Widzewowi za wszystko, co dla mnie zrobił. Gdybym nie podpisał nowej umowy, to zgodnie z przepisami międzynarodowymi wszystkie pieniądze z tytułu transferu mógłbym wziąć do kieszeni. Namawiał mnie zresztą do tego jeden z menedżerów. Proponował 2 miliony dolarów. Ja jednak jestem innym człowiekiem. Zawsze pamiętam o ludziach, którzy mi pomogli.
Czy jest pan bogatym człowiekiem?
Zależy, jak na to spojrzeć. Mogę powiedzieć, że stać mnie na wszystko. Kupiłem sobie toyotę celikę, mieszkanie w Białymstoku. Może jestem bogaty, ale to się szybko może rozpłynąć, bo nie jestem taki, żeby gromadzić pieniądze na koncie i patrzeć, jak kupka rośnie. Nie interesuje mnie żadne bogactwo. Dużo ludzi jest niby bogatych, ale oni zdobyli bogactwo na kredytach i przekrętach. Dla mnie biedniejszy człowiek, jeśli postępuje zgodnie z Ewangelią i przykazaniami, jest bardziej wartościowy niż bogaty.
Jak pogodzić pańskie zasady życiowe z brudem, który panuje w polskiej piłce nożnej?
Spotykałem się z okropnym sędziowaniem. Sędziowie śmiali mi się w oczy i prowadzili mecze tak, jak chcieli. Powiedziałem kiedyś prezesowi Jagiellonii Białystok, że gra w drugiej lidze już mnie nie interesuje, bo boiskowe oszustwo zabiera ambicję i chęć do gry. W pierwszej lidze oszustw jest może mniej. Daleki jestem od tego, żeby kogoś potępiać. Każdy powinien spojrzeć na swoje sumienie. Są jednak sędziowie, którzy odnoszą się do piłkarzy bez szacunku, z wyższością i z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Oni uważają, że są najważniejsi. Jeśli któraś drużyna lub piłkarz będą głośno o tym mówić, to sędziowie się zbiorą i mogą taką drużynę lub piłkarza skasować.
Który sędzia najbardziej panu dokuczył?
Nie chciałbym wymieniać nazwisk, ale często słyszałem: "Gnoju, nie odzywaj się". Kiedyś sędzia zamiast podyktować karnego, bo obrońca mnie faulował, pokazał mi żółtą kartkę i jeszcze śmiał się w twarz.
Nie ma pan oporów przed wykonywaniem rzutów karnych po faulach, których nie było?
Na kasecie wideo z ostatniego meczu w Pucharze Polski z Petrochemią widać było, że obrońca Petrochemii nie sfaulował Mirka Szymkowiaka. Jednak na boisku cała drużyna Widzewa widziała tego karnego. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie było to tak ewidentne, że karny nie powinien być podyktowany. Wydawało mi się, że obrońca się spóźnił i podciął Szymkowiaka. Ja wykonywałem tego karnego z czystym sumieniem.
Ma pan przyjaciół w Widzewie?
Przyjaźnię się z Danielem Boguszem i Mirkiem Szymkowiakiem. Jesteśmy najmłodsi w drużynie, blisko siebie mieszkamy i wspólnie spędzamy dużo czasu.
Czy w Widzewie jest podział na starych i młodych?
Nie ma żadnego podziału. Jest superatmosfera. Wspólnie siadamy, wspólnie żartujemy. Jeśli ktoś próbuje wywyższać się, to od razu cała drużyna reaguje negatywnie i on musi się pogodzić z zasadami, które tu panują.
Do zagranicznego klubu wyjedzie pan z dziewczyną?
Mam wiele koleżanek, ale dziewczyny nie mam. Czasopisma brukowe szukają sensacji. "Super Express" zrobił fotomontaż, że niby ojciec mojej dziewczyny ma masarnię, a ja stoję przed tą masarnią z kiełbasą i reklamuję wyroby teścia. Do Blackburn nie wyjechałem niby dlatego, że teść dużo zarabia. "Super Express", mimo że ma tak duży nakład, publikuje dużo nierzetelnych informacji. Dziewczyną mojego życia będzie ta, która kieruje się wartościami podobnymi do moich i nie może tego robić na siłę.
Rozmawiał Krzysztof Guzowski | Marek Citko
Co to jest citkomania?
Moje nazwisko ukazuje się codziennie w jakiejś gazecie albo słychać je w sportowych dziennikach telewizyjnych.
Skąd się wzięło zainteresowanie?
Chciałem uczciwie trenować i pracować. Tak się ułożyło, że miałem dobre występy w Lidze Mistrzów. Później było Wembley. Media podsycały atmosferę, każdy czekał na ten mecz. zdobyłem gola w siódmej minucie i ukazały się tytuły w stylu: "Citko odczarował bramkę". Ludzie dowiedzieli się również o mojej stronie duchowej, przeżyciach wewnętrznych i nawróceniu.
Jak trafił pan do katolickiego Ruchu Światło i Życie?
Szukałem sensu i celu w życiu. mój przyjaciel był na spotkaniu wspólnoty, opowiedział mi o nim i wybraliśmy się razem. to mnie zafascynowało, nadało cel życiu. Dało mi wolność duchową.
Kiedy pan się nawrócił?
Miałem 20 lat.
Ruch nakłada na pana jakieś obowiązki?
To nie jest żadna instytucja. nikt od nikogo niczego nie wymaga. Jeśli sam poczuję się wobec kogoś zobowiązany, to mu pomagam. Najważniejsza jest Ewangelia i dziesięć przykazań. Jest modlitwa, jest śpiew przy gitarze. jest katecheza, czytanie Pisma Świętego, jego interpretacja.
na boisku pokazał pan już wszystkie swoje możliwości?
Chciałbym wyjechać do jakiegoś dobrego klubu i tam sprawdzić, czy naprawdę jestem dobrym piłkarzem.
Mówiło się, że kilka znanych klubów europejskich chciało pana kupić.
Do mnie osobiście żaden klub się nie zgłosił. Wszystkie propozycje szły do prezesów Widzewa lub dzwonili do mnie menedżerowie.
Odczuwam potrzebę, żeby w czerwcu wyjechać do klubu zagranicznego. W Polsce gra mi się coraz ciężej, jestem pilnowany ciągle. Wszyscy się starają, żeby Citko nie pograł i nic nie pokazał. |
BUDŻET
Dyscyplinowanie finansów publicznych
Demokracja i ekonomiczna odpowiedzialność
RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI
JANUSZ JANKOWIAK
Są dwie metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost".
Wielu ludziom wyda się to zapewne dziwaczne, bo w końcu budżet na ten rok nawet jeszcze nie wyszedł z parlamentu, ale pora by już była najwyższa zacząć w Polsce dyskusję o finansach publicznych przełomu wieków. Nie wdając się w szczegóły, można powiedzieć bowiem, że jest co najmniej dziesięć najważniejszych punktów orientacyjnych dla polskich finansów publicznych w przededniu startu negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Będziemy mieli:
mniejszy budżet centralny - większe budżety samorządowe;
słabnące tempo przyrostu dochodów w związku z zapowiedzią stopniowej redukcji stawek podatkowych;
rosnące tempo przyrostu wydatków rządowych z powodu rosnących kosztów obsługi długu publicznego i budżetowych kosztów reformy systemu ubezpieczeń społecznych;
urealnienie, czyli nominalne zwiększenie deficytu wynikające z uwzględnienia w bilansie zobowiązań wymagalnych, różnych rządowych obligacji restrukturyzacyjnych, odpuszczania długów budżetowych oraz trwałego wyłączenia z dochodów budżetu wpływów nadzwyczajnych (na przykład z prywatyzacji);
trudności z finansowaniem deficytu na rynku krajowym w związku z rosnącą konkurencją o środki;
wysokie realne stopy procentowe;
skłonność do zadłużania się za granicą;
szybki napływ kapitału zagranicznego i przyrost rezerw dewizowych netto (zdaniem władz polskich, bo według opinii Międzynarodowego Funduszu Walutowego już w tym roku powinna to być stagnacja);
kłopoty z kontrolą podaży pieniądza;
presję na aprecjację złotego, kończącą się groźbą kryzysu walutowego.
Przy czym nie od rzeczy będzie dodać, że według międzynarodowych badań porównawczych ryzyko ataku spekulacyjnego rośnie, gdy deficyt jest monetyzowany, czyli finansowany bezpośrednio przez bank centralny lub też bonami skarbowymi. Ryzyko spada, kiedy deficyt pokrywany jest wieloletnimi obligacjami (porównaj pracę pod redakcją Jana Joosta Teunissena "Can Currency Crises Be Prevented or Better Managed?"). My, niestety, jesteśmy wciąż w grupie dużego ryzyka, bo co prawda na podstawie konstytucyjnego zapisu kończymy z pożyczaniem przez rząd od NBP, ale ciągle nie możemy się uwolnić od nadmiaru bonów.
Do tych dziesięciu punktów należałoby chyba jeszcze dopisać jeden, sformułowany na podstawie całkiem świeżych doświadczeń z próbą zmiany zasad waloryzacji emerytur mundurowych. Otóż ten jedenasty punkt mógłby brzmieć tak: każda próba racjonalizacji wydatków budżetu, związana z naruszeniem interesów grupowych, napotykać będzie zaciekły opór. A to spowoduje, że modyfikacja któregokolwiek przeciwstawnego trendu wywołującego wzrost napięć w finansach publicznych, jak choćby spadek dochodów i wzrost wydatków, stanie się przedsięwzięciem karkołomnym.
Są to wszystko wystarczające powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). Głównym celem zaimplikowania ROF do polskiego systemu politycznego byłoby wydłużenie w czasie podejmowanych decyzji. A to z kolei umożliwiłoby wyborcom identyfikację następstw średnio- i długookresowych rozwiązań forsowanych przez polityków sprawujących aktualnie władzę. Najkrócej mówiąc, chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. Czyli zamiast zasady "biorę dziś - ktoś kiedyś zapłaci" polityków obowiązywałaby reguła "biorę dziś - płacę dziś".
Wciąż matowe
Utopia? Czyżby? Przecież dokładnie takie założenie, o samoskrępowaniu się polityków, legło u podstaw najważniejszych zapisów z dziedziny finansów publicznych, które trafiły do nowej polskiej konstytucji. Tyle że te zapisy, ograniczające swobodę radosnej twórczości budżetowej parlamentarzystów, nadal nie wykraczają poza najbliższy rok budżetowy, a jedyny konstytucyjny zapis o charakterze wieloletnim, ograniczający wielkość długu publicznego do 3/5 PKB (art. 216 pkt 5), nie wystarczy, gdy na dobrą sprawę nadal nie jest zdefiniowane samo pojęcie długu.
Trudno wszakże zaprzeczyć, że pierwszy krok na drodze do ROF został już w konstytucji zrobiony. Nadal jednak naszym finansom publicznym brakuje przejrzystości. A to sprawia, że możliwe są takie sytuacje, z jaką mieliśmy do czynienia przy okazji ostatniej zmiany ekipy rządzącej. Zdaniem odchodzących finanse publiczne były w stanie zadowalającym; zdaniem przejmujących władzę - w opłakanym. Przeciętny wyborca nie miał najmniejszych szans wyrobić sobie zdania o faktycznym stanie finansów publicznych w perspektywie kilku najbliższych lat. W tej sytuacji zamiast racjonalnych wyborów politycznych pozostają często intuicyjne sympatie. Nie poprawia to z pewnością jakości naszej polityki, ale jest wygodne dla samych polityków.
Dlatego najpoważniejszą przeszkodę do wprowadzenia reguły odpowiedzialności fiskalnej stanowią zawsze i wszędzie sami politycy. Bo co ma się w takiej ROF znajdować, to na podstawie doświadczeń światowych już wiadomo. Przy czym, co ciekawe, szczególnie inspirujący wydaje się tutaj być nie przykład któregoś kraju europejskiego czy Stanów Zjednoczonych, ale egzotycznej Nowej Zelandii.
Przymus i zakaz
Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej niejako przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Tak zwane kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły niespotykaną dyscyplinę na rządach wielu państw tradycyjnie nieodpowiedzialnych pod względem ekonomicznym. Dlatego wzięły się takie dziwy natury, jak Hiszpania z najniższą w Europie inflacją czy Włochy ze zrównoważonym budżetem. Niestety, nikt dziś nie potrafi jeszcze powiedzieć, jak po roku 1999 wyglądać będzie polityka fiskalna w tych państwach, które dziś sprężyły się przed skokiem w euro. Spełnienie kryteriów konwergencji było aktem jednorazowym. Ale zachowanie zdrowych finansów publicznych na stałe to już inna para kaloszy.
Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu kar i sankcji nakładanych na niezdyscyplinowanych członków wspólnoty monetarnej. Czy to się uda? Zobaczymy, ale jedno już teraz można powiedzieć: w wielu krajach europejskich wyraźnie brakuje rozwiązań systemowych samodyscyplinujących polityków. W tej sytuacji jedyne liczące się kryterium odpowiedzialności fiskalnej ma charakter zewnętrzny w stosunku do rozwiązań krajowych. I może to być zabezpieczenie niewystarczające. W końcu łatwiej kogoś do strefy euro dopuścić, niż później wykluczyć.
Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. Pomysł zakazania deficytu wywołał w Stanach prawdziwą polityczną burzę. Najważniejsze jednak z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się to, że ograniczenie politykom swobody w ten akurat sposób ma wymierną cenę. System ekonomiczny z definicji pozbawiony deficytu staje się systemem sztywniejszym. Tak zwane dostosowania w polityce fiskalnej, czyli reakcja za pomocą instrumentów polityki gospodarczej na niespodziewane szoki zewnętrzne lub cykl koniunkturalny, ogranicza się do manewrowania kursem walutowym lub stopą procentową.
Krótko mówiąc: zbilansowanie budżetu jest zawsze teoretycznie możliwe, pytanie tylko, kosztem jakiego bezrobocia, jak wysokich podatków i jaka będzie cena obsługi "historycznego" długu publicznego? Nie bez podstaw wielu ekonomistów podkreśla, że maksymalnie możliwa redukcja deficytu budżetowego nie jest tym samym, co jego prawny zakaz, a budżet zrównoważony nie przekłada się wcale wprost na stan finansów publicznych.
Ponadto wystarczy prosty manewr: wyjęcie kilku najbardziej kosztownych elementów po stronie budżetowych wydatków i ulokowanie ich w funduszach parabudżetowych. Będziemy wówczas mieli formalnie zbilansowany budżet bez deficytu, a faktycznie kryzys finansów publicznych tuż za progiem.
Niezależny zależny
Wybrzydzanie na wzory europejskie i amerykańskie nabiera jeszcze większego sensu, jeśli spojrzymy na model odpowiedzialności fiskalnej z powodzeniem wdrożony w Nowej Zelandii. Charakteryzuje się on trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje z pewnością rozwiązaniom unijnym i amerykańskim.
Nowozelandzki "Fiscal Responsibility Act" stanowi - obok ustawy o banku centralnym - jeden z fundamentów instytucjonalnych reform, jakim swe finanse publiczne poddała w latach dziewięćdziesiątych Nowa Zelandia. Najważniejszym celem tych reform było przypisanie poszczególnym organom państwa jasno określonej odpowiedzialności za konkretne decyzje, dopasowanie do tego instrumentów i udostępnienie obywatelom jak najszerszej informacji o wpływie politycznych rozstrzygnięć na stan finansów publicznych teraz i w przyszłości.
Rozwiązania nowozelandzkie są na gruncie tradycyjnie rozumianej niezależności banku centralnego, takiej niezależności, dla której miary dostarcza, powiedzmy, niemiecki Bundesbank, bardzo nietypowe. W Nowej Zelandii rząd ma zawsze prawo przesądzić o celach polityki monetarnej, tyle że dzieje się to w sposób całkowicie otwarty. Jak łatwo się domyślić, tak jednoznaczne determinowanie przez rząd kształtu polityki monetarnej ma wielu przeciwników (porównaj choćby: C. E. Walsh "Optimal contracts for central bankers?"), utrzymujących, że rezygnacja z maksymalnego duszenia inflacji stanowi zdradę misji niezależnego banku centralnego.
Czysto i przezroczyście
Model nowozelandzki eliminuje ten poważny mankament, jakim jest deficyt demokracji w niełatwo poddającej się demokratycznym procedurom polityce fiskalnej. Prawo o odpowiedzialności fiskalnej, dopełniające ustawę o banku centralnym, jest ni mniej, ni więcej tylko aktem "głasnosti" w dziedzinie finansów publicznych. Odkrywa to, co dotychczas niedostępne dla opinii publicznej. A tam, gdzie nie ma tajemnic, mniej jest podejrzliwości, więcej za to odpowiedzialności.
"Fiscal Responsibility Act" nie zawiera żadnych wielkości liczbowych, nie nakłada na władzę żadnych konkretnych ograniczeń w postaci nieprzekraczalnych limitów. Jest więc pod tym względem rozwiązaniem znacznie bardziej elastycznym niż - powiedzmy - nasza konstytucja, żeby już nie wspomnieć o europejskich kryteriach konwergencji fiskalnej. Reguła odpowiedzialności w wydaniu nowozelandzkim tworzy wyłącznie ramy dla odpowiedzialnego i czytelnego z punktu widzenia opinii publicznej działania polityków. Każdy kolejny rząd ma prawo ogłosić własne cele fiskalne, czyli prowadzić politykę gospodarczą zgodnie ze swoimi preferencjami, pod warunkiem że działa otwarcie i pozostaje w zgodzie z generalnymi regułami odpowiedzialności fiskalnej. Każdy rząd ma na przykład prawo samodzielnie interpretować zapis mówiący o obowiązku uzyskiwania nadwyżki budżetowej do czasu osiągnięcia "rozsądnego poziomu" długu publicznego.
Reguła odpowiedzialności fiskalnej, z grubsza biorąc, sprowadza się do kilku niegłupich postanowień. I tak rząd musi prowadzić rachunek finansów publicznych państwa na zasadach analogicznych do sektora prywatnego. Rząd musi tłumaczyć się przed opinią publiczną z każdego odstępstwa od zaaprobowanych w parlamencie wskaźników finansowych. Niewiele tu pozostaje miejsca na polityczne kuglarstwo. I to wszystko.
Stworzony został system bezpieczeństwa dla finansów publicznych bazujący na zaufaniu do demokracji i poczuciu odpowiedzialności polityków za własne działania. System, w którym stanowcze zakazy są bardzo nieliczne, prawie w ogóle zaś nie ma sztywnych ograniczeń. I okazuje się, że to działa.
Politycy nowozelandzcy nie są zapewne zasadniczo jakimś lepszym gatunkiem niż ich koledzy po fachu w innych krajach. Okazuje się jednak, że potrafią zachowywać się nad wyraz przytomnie, gdy tylko następstwa ich decyzji, również te ujawniające się po upływie kadencji, są dla obywatela-podatnika wystarczająco jasne.
Sądzę, że kwestia przydatności w Polsce reguły odpowiedzialności fiskalnej nie budzi wątpliwości. Przed przyobleczeniem jej w postać prawa musimy jednak rozstrzygnąć kwestię podstawową: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej? W pierwszym wypadku moglibyśmy spokojnie skopiować model nowozelandzki. W drugim - powinniśmy jak najszybciej rozbudować system zakazów i sztywnych ograniczeń, chroniący finanse publiczne przed żyjącymi od wyborów do wyborów politykami.
Autor jest ekonomistą i publicystą. Współpracuje z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE). | Są metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost". Są powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). Głównym celem byłoby wydłużenie w czasie podejmowanych decyzji. to umożliwiłoby wyborcom identyfikację następstw długookresowych rozwiązań forsowanych przez polityków. Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Amerykanie z kolei za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. model wdrożony w Nowej Zelandii Charakteryzuje się przejrzystością, elastycznością i długofalowością. |
TENIS
Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński
Licencja na trawę
KRZYSZTOF RAWA
Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki.
Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca.
Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114.
Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Kolejka do świątyni
Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru.
Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej.
Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej".
Program, plakat i podkładka
W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków.
Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19.
W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis.
Bilety z odzysku
Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne.
Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć.
Logo na czekoladkach
Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet.
Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę.
Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów.
Triumfatorzy z ostatnich lat
1990 Martina Navratilova Stefan Edberg
1991 Steffi Graf Michael Stich
1992 Steffi Graf Andre Agassi
1993 Steffi Graf Pete Sampras
1994 Conchita Martinez Pete Sampras
1995 Steffi Graf PeteSampras
1996 Steffi Graf Richard Krajicek
1997 Martina Hingis Pete Sampras
1998 Jana Novotna Pete Sampras
1999 Lindsay Davenport Pete Sampras
Hiszpańska rebelia
Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji.
Ubiegłoroczne finały
Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5
Davenport - Graf 6:4, 7:5 | Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. widać kolory - fioletowy i ciemnozielony - barwy AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami i ręcznikami ze sklepu Harrodsa. Ceny słone.
Na Wimbledon można dojechać samochodem lub pociągiem podmiejskim, większość przyjeżdża linią metra. Tłum podąża w górę schodów. Kolejki do bram Wimbledonu były zawsze. frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon". Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika.
Rolę gospodarzy pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. dojrzali panowie, którzy kierują, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie. Ze wspomnień stewardów powstają najlepsze anegdoty. Podstawową sprawą na Wimbledonie jest spożycie lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek. Popularne przekazy mówią o truskawkach z bitą śmietaną. W sklepach można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju. istotny jest zakup programu, plakatu oraz wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie.
Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl. Decyduje to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System rozdziału biletów jest co roku weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety są do nabycia tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu.
Turniej się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się do wymogów komercji. Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. słyszymy, że istotne jest kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w BBC Sue Baker.Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy.
Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu gracze hiszpańscy. |
Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne
Spór o szkodliwość "komórek"
PIOTR KOŚCIELNIAK
Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu.
Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French.
Szok dla komórek
Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki.
Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego.
Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku.
Sprzeczne sygnały
Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe.
Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej.
Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu.
Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania.
Dane na pudełku
Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma.
Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". -
Opinia Światowej Organizacji Zdrowia
W związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat".
Obawy użytkowników
Grzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia Poland
Aktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego.
Margines bezpieczeństwa
Piotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w Polsce
Wszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem.
Sprawa nie jest rozstrzygnięta
Profesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie:
Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy.
Coś może być na rzeczy
Profesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog:
Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać. | Australijscy naukowcy są bliscy znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej. Żadnemu z zespołów badawczych nie udało się do tej pory ani potwierdzić, ani wykluczyć takiej możliwości. Naukowcy z St.Vincent Hospital w Sydney po raz pierwszy wykorzystają w badaniach komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Sprawdzą, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to niesie ze sobą zagrożenie budowania się guzów nowotworowych. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych. Nadmierna produkcja tego typu białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych. Równie dobrze może się okazać, że taki efekt w ogóle nie następuje lub też że po pewnym czasie komórki same „uodporniają się” na promieniowanie elektromagnetyczne. Dowiemy się tego najwcześniej za 3 – 6 miesięcy. Uzyskane dotychczas wyniki mają jednak istotną wadę – dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe „komórki” są wystarczająco długo obecne na rynku. Aktualnie najpopularniejszym standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania. Już dziś najwięksi producenci telefonów komórkowych zobowiązali się do oznaczania swoich towarów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. |
ROZMOWA
Prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich
Nie ominą nas problemy europejskie
FOT. PIOTR JANOWSKI
Dziesięciolecie działalności rzecznika praw obywatelskich i zorganizowana w ramach obchodów Roku Praw Człowieka międzynarodowa konferencja "Obywatel - jego wolności i prawa", 27-28 stycznia na Zamku Królewskim w Warszawie, stwarzają okazję do podsumowań i refleksji na temat funkcjonowania tej instytucji w Polsce. W rozmowie z "Rzeczpospolitą" prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich trzeciej kadencji, mówi m. in. o tym, co różni te trzy kadencje, o czym będzie się dyskutować podczas konferencji, o czym piszą nadawcy nadsyłanych do niego listów, o prawie do prywatności, uprawnieniach policji, pozycji i roli polskiego ombudsmana w Europie.
: Prawie 400 tys. listów, jakie nadeszły w upływającym dziesięcioleciu do rzeczników trzech kolejnych kadencji, to chyba najlepszy sprawdzian potrzeby istnienia tej instytucji.
Profesor Adam Zieliński: Ich liczba zresztą rośnie; w 1997 r. było ich prawie 49 tys. Od blisko dwóch lat, czyli od momentu, kiedy objąłem tę funkcję, przychodzi miesięcznie prawie 4 tys. listów.
Czy wszystkie pan czyta? Jaki obraz się z nich wyłania?
Czytam część z nich. Świat zza biurka rzecznika wygląda smutniej niż zza wielu innych biurek. Poruszają przypadki niedostatku, pokrzywdzenia, nieszczęścia.
I jest tych listów tak wiele, mimo że obywatel ma coraz więcej instytucji, do których może się zwrócić w obronie swych praw?
Rozwój różnego rodzaju instytucji obrony praw człowieka jest tendencję ogólnoświatową, widoczną w tych zwłaszcza państwach, które stosunkowo niedawno weszły na drogę demokracji. A więc w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, w państwach byłego ZSRR oraz w Ameryce Południowej. W sumie instytucje ombudsmańskie istnieją w ponad osiemdziesięciu krajach. Powołany został ombudsman Unii Europejskiej, rozważa się celowość utworzenia takiego urzędu w ramach Rady Europy.
Wśród państw postkomunistycznych polski rzecznik działa chyba najdłużej i zebrał najwięcej doświadczeń.
Dlatego właśnie nam ONZ powierzyła rolę koordynatora pomocy technicznej instytucjom ombudsmańskim w innych krajach tego regionu. Zadania te już wykonujemy. Przygotowujemy wydanie tekstów ustaw rzecznikowskich z krajów Europy Zachodniej i naszego regionu. Będziemy organizować konferencje, sympozja, staże i dzielić się doświadczeniami.
Jakie one są?
Zdecydowanie mniej jest naruszeń praw obywatelskich o charakterze podstawowym. Wielkim problemem rzecznika pierwszej kadencji prof. Ewy Łętowskiej było to, że zaczynała działać, kiedy jeszcze nie były przestrzegane prawa polityczne. Obecnie ten problem właściwie przestał istnieć; w urzędzie rzecznika nie pojawia się znacząco wiele spraw o naruszanie praw politycznych.
Jest pan rzecznikiem trzeciej już kadencji. Jak by ją pan scharakteryzował? Co ją odróżnia od dwóch poprzednich?
Nieco inny środek ciężkości. W pierwszej kadencji była to problematyka zasad funkcjonowania państwa prawnego i przeciwdziałania wielu rażącym naruszeniem praw obywatelskich. . W drugiej, gdy tę funkcję sprawował prof. Tadeusz Zieliński - prawa socjalne. Obecnie też problematyka naruszania praw socjalnych jest często podnoszona w listach. Jednak środek ciężkości przesuwa się w stronę problematyki praw osobistych, zwłaszcza ochrony prywatności obywatela, statusu osoby jako obywatela, prawa do informacji. Chodzi o problemy, z jakimi ma dziś do czynienia Europa Zachodnia. Występują zjawiska ksenofobii, niechęci do cudzoziemców, dyskryminacji. Status cudzoziemców jest zaś na Zachodzie jednym z wyznaczników praw człowieka. I nie spodziewajmy się, że te problemy nas ominą. Europa jest dziś jedna i pewne zjawiska pojawiają się w różnych krajach jednocześnie bądź z opóźnieniem, ale ich nie omijają.
Czego ludzie oczekują od rzecznika?
Przede wszystkim pomocy w rozwiązywaniu ich indywidualnych spraw, ale i załatwienia ogólniejszych problemów. Istnieje zresztą ciągle sporo nieporozumień co do możliwości i kompetencji tego urzędu. Wiele osób, których sprawy prawomocnie osądzono, widzi w nim jak gdyby trzecią instancję sądową. Odnotowujemy nawał wniosków o kasację; miesięcznie około trzystu osób zwraca się do mnie, żebym wniósł kasację lub rewizję nadzwyczajną, w tym ostatnim wypadku od prawomocnego wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego. Tylko w grudniu 1997 r. było 267 takich próśb, z czego 110 dotyczyło orzeczeń w sprawach karnych, 72 - w sprawach cywilnych. Tymczasem możliwość taka dotyczy jedynie sytuacji naprawdę wyjątkowych, określonych naruszeń prawa. W ciągu dziesięciu lat rzecznik skierował 212 rewizji nadzwyczajnych i 150 kasacji. Dodać trzeba, iż kasacje funkcjonują dopiero od przeszło roku. Było także 151 wniosków do Trybunału Konstytucyjnego, 268 wystąpień o inicjatywę prawodawczą oraz 1523 wystąpienia o charakterze generalnym. W Biurze RPO przyjęto przeszło 25 tys. obywateli. Pewną nowością jest szersze kierowanie przez rzecznika spraw bezpośrednio do sądów, zwłaszcza do NSA.
Jakie są przyczyny skarg? Co je najczęściej powoduje?
Bieda, bezradność, bezrobocie, nieumiejętność odnalezienia się w nowej rzeczywistości, nieżyciowe przepisy, niewydolność sądów i w ogóle wymiaru sprawiedliwości, niedobre przyzwyczajenia w działalności administracji, brak atmosfery poszanowania prawa. Obywatelowi ciągle trudno przebić się ze swoimi racjami. Wciąż silne są w Polsce tradycje omnipotentnej, wszystko mogącej władzy.
I tak już niezmiennie, od lat?
Na skutek coraz szerszego włączania się w "myślenie europejskie" rosną wymagania dotyczące ochrony praw człowieka również w naszym kraju. Podnosi się poprzeczka w zakresie ochrony np. tajemnicy korespondencje urzędowej, wysyłanej do obywatela chociażby w sprawach sądowych, podatkowych itp. Zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych będzie powołany Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych.
A kwestia uprawnień policji, gorący obecnie temat, chociażby w związku z niedawnymi wydarzeniami w Słupsku?
Właśnie studiuję opracowanie porównawcze na temat nadzoru policyjnego w Europie. Dotyczy ono stosowania podsłuchów telefonicznych, policyjnej kontroli osób, pobierania odcisków palców, możliwości naruszania tajemnicy korespondencji. Nie jest to więc, jak widać, jedynie nasz polski problem.
Czy zabierze pan głos w sprawie słupskiej?
Przygotowuję ogólne wystąpienie na temat potrzeby przeciwdziałania demoralizacji i przestępczości, ale zachowującego zasady prawne. Chcę to jednak zrobić dopiero wówczas, gdy opadną emocje. Stanowisko rzecznika jest wciąż niezmienne: policja musi mieć uprawnienia do zabezpieczania porządku, ale musi działać zgodnie z prawem. Nie chciałbym jednak tego wiązać wyłącznie z wydarzeniami w Słupsku czy wcześniej - na Wybrzeżu, gdyż kwestia jest szersza. Słupsk nie jest jedynym przykładem, w którym można mieć zastrzeżenia do działań policji. Nie wolno używać przymusu policyjnego wobec dzieci. Policjanci nie mogą się "zarażać" agresywnością młodzieży. Muszą być lepiej wyszkoleni i wyposażeni. Jednak bez programu działań, które dawałyby młodzieży możliwość wyszumienia się, będą nadal zadymy. Trzeba też, moim zdaniem, zahamować nasycanie programów telewizyjnych przemocą. Tworzą one bowiem pewien stereotyp: że człowiek jest silny. Uderzony, skopany, podnosi się jak gdyby nigdy nic. Ta fikcja niezwykle silnie oddziałuje na wyobraźnię, zwłaszcza dzieci i ludzi młodych, którzy wyobrażają sobie, że tak jest i w życiu. W rzeczywistości człowiek jest istotą niesłychanie kruchą. Wystarczy jedno uderzenie, jeden cios w głowę, by poniósł natychmiastową śmierć.
Wkrótce będzie obradować w Warszawie międzynarodowa konferencja naukowa pod hasłem: "Obywatel - jego wolności i prawa". O czym będzie się dyskutować?
Pierwszy temat to instytucja rzecznika praw obywatelskich i jej miejsca w systemie prawno-państwowym. Nowa konstytucja wymaga dostosowania do niej również ustawy o rzeczniku. Projekt nowelizacji został już przygotowany, wymaga jednak szerszego przedyskutowania. Drugi blok zagadnień: realizacja międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka w Polsce. Tu też jest sporo problemów. Konstytucja przewiduje, że ratyfikowane przez Polskę umowy międzynarodowe stanowią jedno ze źródeł prawa. Trzeba je jednak doprowadzić do świadomości sędziów, prokuratorów, administracji publicznej. Potrzebne będą nie tylko teksty konwencji czy innych dokumentów międzynarodowych, ale i komentarze do nich, orzecznictwo. W Polsce jest to na razie obszar prawie nie znany. Stoi zatem przed nami wielkie zadanie zdobywania, tłumaczenia i upowszechniania niezbędnych materiałów. Z okazji Roku Praw Człowieka wydaliśmy w formie kalendarza i w odrębnej broszurze tekst Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Chcemy, by dotarł do szkół, sądów, prokuratur, urzędów. Trzeci temat konferencji to rola przepisów konstytucyjnych w ochronie praw człowieka. Pozostaje np. do wyjaśnienia, jak rozumieć poszczególne prawa: do informacji, do odszkodowania, do dwuinstancyjnego postępowania sądowego i nowe środki ochrony tych praw. Na maj 1998 r. zapowiadana jest duża międzynarodowa konferencja, organizowana w Warszawie razem z Organizacją Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Ma to być konferencja wszystkich krajów OBWE, podczas której będziemy mówić o roli praw człowieka i instytucji ombudsmana.
Jakie efekty przyniosło dziesięć lat działalności urzędu rzecznika praw obywatelskich?
Jest to przede wszystkim poprawa klimatu, zwłaszcza w organach centralnych. Pamiętam, z jakimi trudnościami borykała się swego czasu prof. Ewa Łętowska. Dziś już nie myśli się o likwidacji albo ograniczeniu funkcji rzecznika, a takie kłopoty miał prof. Tadeusz Zieliński.
Nie słychać także zarzutów o nadmiernym upolitycznieniu tej instytucji.
Uważam, że jeśli prawo nasyci się nadmiernie elementami politycznymi, trzeba liczyć się z tym, że będzie przedmiotem gier politycznych. W urzędzie rzecznika podejmuje się sprawy wywołujące konsekwencje polityczne, ale chodzi o to, żeby nie było motywacji politycznej w ich podejmowaniu. Bardzo chciałbym uchronić ten urząd od tego, by stał się elementem walki politycznej.
rozmawiała: Danuta Frey | Rozwój różnego rodzaju instytucji obrony praw człowieka jest tendencję ogólnoświatową, widoczną w tych zwłaszcza państwach, które stosunkowo niedawno weszły na drogę demokracji. Zdecydowanie mniej jest naruszeń praw obywatelskich o charakterze podstawowym. środek ciężkości przesuwa się w stronę problematyki praw osobistych, zwłaszcza ochrony prywatności obywatela, statusu osoby jako obywatela, prawa do informacji. Chodzi o problemy, z jakimi ma dziś do czynienia Europa Zachodnia. Występują zjawiska ksenofobii, niechęci do cudzoziemców, dyskryminacji. |
Na okrętach Marynarki Wojennej RP przemycano alkohol
Spirytus zamiast min
FOT. MACIEJ PIĄSTA
MICHAŁ STANKIEWICZ
Według byłych żołnierzy, którzy odbywali służbę zasadniczą w Świnoujściu, na powracających z rejsu do Niemiec okrętach przewożono ogromne ilości alkoholu. Wszystkim kierowała kadra oficerska. Dwa lata temu w trakcie jednego z takich rejsów w niejasnych okolicznościach zginął marynarz.
Do Polski na okrętach miała wędrować dobrej jakości wódka, spirytus, whisky, koniak, likiery. Alkohol przewożony był w zamkniętych pomieszczeniach pod pokładem. Kadra oficerska dokonywała zakupów i organizowała przemyt. Młodzi marynarze - jak to w wojsku - byli tylko wykonawcami poleceń. Potem, już w Świnoujściu, oficerowie wywozili samochodami z jednostki zakupione towary. Interes kręcił się, a ryzyko wpadki było, jak się okazuje, niewielkie, gdyż służby celne i Straż Graniczna nie są uprawnione do kontroli okrętów wojennych. Mogłyby to robić tylko za zgodą Ministerstwa Obrony Narodowej.
- Kilka razy widziałem skład alkoholu na terenie jednostki - mówi "Rz" Rafał Wnuk, były żołnierz VIII Flotylli Obrony Wybrzeża w Świnoujściu, dzisiaj funkcjonariusz policji. - Jak okręty przypływały z Estonii czy Niemiec, to widziałem parkujące koło nich samochody oficerów. Do samochodów ładowano alkohol, po kilkanaście kartonów.
Spirytus porucznika W.
Mimo że ryzyko kontroli flotylli było minimalne, wpaść przecież mogli cywilni nabywcy alkoholu. Możliwe, że według takiego scenariusza rozegrały się wydarzenia w nocy 14 sierpnia 1999 roku. Wtedy jeden z mieszkańców Świnoujścia zauważył z okna swojego mieszkania, jak trzech podejrzanie wyglądających mężczyzn wynosi z sąsiedniego budynku kartony i pakuje je do samochodu. Zawiadomił policję. Okazało się, że w kartonach było 245 litrów spirytusu "Royal Feinspiryt" bez akcyzy. Ekipą kierował Robert Ł., pracujący na co dzień jako inspektor urzędu skarbowego. Pozostali dwaj byli kolegami pomagającymi ładować towar. Przesłuchiwany Robert Ł. zeznał, że spirytus kupił od kolegi - porucznika VIII Flotylli Mariusza W.
- Przyjeżdżałem do Świnoujścia kupować alkohol na promach wolnocłowych, ale Mariusz, który był moim kolegą z wojska, obiecał któregoś dnia większą ilość - wyjaśniał inspektor.
Według jego relacji miał zapłacić za całość pięć tysięcy złotych. Porucznik Mariusz W. nie przyznał się do handlu alkoholem i zarzucił Robertowi Ł. pomówienie. Każdy obstawał przy swojej wersji. Ostatecznie sąd uznał winę obydwu mężczyzn i skazał inspektora Roberta Ł. na cztery tysiące złotych grzywny, a Mariusza W. na tysiąc złotych. Nie udało się jednak ustalić, skąd porucznik wziął spirytus.
Oficer wciąż pracuje w jednostce. Chociaż dowództwa flotylli nie interesuje, co podwładni robią po godzinach pracy, oficer prasowy flotylli komandor Piotr Andrzejewski zna sprawę: - Wiem, że taka sytuacja miała miejsce. Źródło tego alkoholu nie było znane i mógł go kupić na statkach białej floty. Uważam, że oficerowie zarabiają tyle, że nie muszą się trudnić pokątnym handlem spirytusem.
W takim przypadku nie stosuje się żadnego wewnętrznego postępowania: - To nie było związane z pracą wojskową. Nie ma więc podstaw do postępowania dyscyplinarnego. Chyba że na przykład pojedzie samochodem w stanie nietrzeźwym i kogoś zabije - mówi komandor Andrzejewski.
Stracił równowagę
Cztery dni po nocnej wpadce znów pojawił się temat alkoholu. W trakcie powrotnego rejsu z Niemiec za burtę trałowca ORP "Drużno" wypadł marynarz, dwudziestojednoletni Grzegorz W. Zarządzona szybko akcja ratunkowa nie powiodła się. Mimo udziału innych okrętów, także niemieckich, polskich statków, samolotów i śmigłowców, marynarza nie odnaleziono. Prokuratura Wojskowa w Poznaniu podjęła śledztwo. Zeznawali kolejno wszyscy członkowie załogi "Drużna", także niektórzy z towarzyszącego mu ORP "Wicko".
- Około szóstej rano Grzegorz W. otrzymał od oficera rozkaz zmycia pokładu w celu usunięcia wymiocin. Marynarz zwrócił się do dyżurnego elektryka z prośbą o włączenie pompy. Potem na pokładzie zaczął podłączać wąż. Widział to z góry sygnalista. Grzegorz W. stanął koło miejsca, w którym podczas postoju w porcie podstawia się trap (schody - red.). W trakcie rejsu miejsce to jest zabezpieczone jedynie dwoma sznurkami. W pewnym momencie schylił się, okrętem bujnęło i wypadł za burtę. Już się nie wynurzył - streszcza zeznania załogi prokurator prowadzący śledztwo, kapitan Waldemar Praszczyk.
Wszystko wskazywało więc na wypadek. Jednak półtora miesiąca po tragedii pojawiły się nowe okoliczności. Morze oddało ciało. Znalazła je duńska policja na jednej z plaż niedaleko Kopenhagi. Przeprowadzono sekcję, której wyniki były zaskakujące - anatomopatolog znalazł na krtani marynarza ranę - która mogła pochodzić od uderzenia tępym narzędziem. Kolejne dwie sekcje przeprowadzone w Kopenhadze i Szczecinie nie wykazały już rany, ale też jej nie wykluczyły. We krwi marynarza stwierdzono jednak alkohol - ponad 0,6 promila. Według oceny prokuratury wystawionej na podstawie opinii biegłych - to normalne zjawisko u topielców. Śledztwo umorzono.
Rodzina Grzegorza nie pogodziła się jednak z takim zakończeniem sprawy. - Tuż po śmierci zaczęły się anonimowe telefony, od kolegów, że wojsko chce sprawę zatuszować, że to nie był zwykły wypadek - wspomina siostra Agnieszka. - Mówili, że na okręcie była libacja alkoholowa. Sporo osób się upiło, także oficerowie. Co więcej, okręt przewoził dużo alkoholu. Niektórzy wspominali, że mój brat zginął, bo żartował przy kadrze, iż zadzwoni do Polski, mówiąc, że przemycają alkohol.
Wszystko zgłosiła prokuraturze. Ponownie wszczęto śledztwo. Nic nowego jednak nie wniosło.
- Żaden marynarz nie chciał mi potwierdzić tych informacji. Nic nie wiedzieli o alkoholu - mówi kapitan Praszczyk.
Śledztwo umorzono więc drugi raz.
Nie było dyscypliny
Od tamtych wydarzeń minęły dwa lata. Ich uczestnicy, odbywający wtedy służbę zasadniczą, przeszli do cywila.
Odnalezienie byłych marynarzy nie jest łatwe. Mieszkają w różnych częściach Polski. Rozmawiają nieufnie i niechętnie. Po wielu próbach zgodzili się wyjawić "Rzeczpospolitej", co naprawdę wydarzyło się na okręcie. Opowiedzieli o śmierci Grzegorza W. i o alkoholu.
Kiedy zdarzyła się tragedia Stanisław Dobrowolski pełnił wachtę na wyższym pokładzie. Jest jedynym naocznym świadkiem.
- Stracił równowagę, próbował chwycić się relingu (barierki wokół pokładu - red.), ale mu się nie udało i wypadł. Nie krzyczał, nie machał rękoma - opowiada były sygnalista Dobrowolski. Wspomina, że widział kolegę kilka godzin wcześniej. - Nie był w stanie wejść na GSD (punkt dowodzenia - red.), był zmęczony, prawdopodobnie wcześniejszą imprezą.
Moment, w którym spadał W., zauważył Rafał Szkiela, hydroakustyk z sąsiedniego okrętu, pełniący wtedy wachtę jako sternik.
- Zobaczyłem, jak coś niebieskiego wypada za burtę. Leciało jak worek, bezwładnie, bez żadnego ruchu.
Wspomniana wcześniej impreza odbyła się na pożegnanie wspólnych ćwiczeń. Dwa polskie okręty i niemiecki złączyły się burtami na morzu.
- Niemcy mieli beczki z piwem i polewali, były ławeczki, grill. Kadra też piła - opowiada Bartosz Krzemiński, członek załogi "Drużna".
Czy tragiczne w skutkach zachwianie równowagi Grzegorza W. wiązało się więc z alkoholem? Nikt z naszych świadków tego nie neguje. Jednak inny uczestnik rejsu opowiada, że do wypadku doszło dzień po imprezie, a W. mógł pić już zupełnie inny alkohol. Na okręcie nie było przecież żelaznej dyscypliny.
- My piliśmy w Niemczech, na dyskotece, a kadra piła, kiedy chciała - mówi Krzemiński
- Jeden z oficerów wniósł kilka butelek z alkoholem na GSD i tam spożywał go z wachtą, która wówczas pełniła służbę - dodaje Rafał Wnuk, obecnie policjant.
Kadra pakowała, marynarze nosili
Marynarze wspominają też o naprawdę dużym ładunku alkoholu, jaki miał znajdować się na okręcie, i to nie w celach rozrywkowych.
- W niemieckim Olpenitz podjechała pod okręt ciężarówka załadowana wódką "Gorbatschow", whisky "Johnny Walker", likierem "Malibu", koniakami, spirytusem, winem. Było tego sześć albo osiem palet. Na polecenie kadry pomagałem z kolegami wnosić alkohol na okręt do pomieszczeń pod pokładem - opowiada Dobrowolski.
- Wtedy w porcie prawie nikogo nie było, bo był dzień wolny. Na okręcie kadra pakowała alkohol, był w pomieszczeniu trałowym, pod mesą (jadalnią - red.), w przetwórniach i chyba oficerowie mieli u siebie w kabinach - relacjonuje Bartosz Krzemiński.
Jednak kilka dni później, gdy jednostki powróciły do Świnoujścia i wysocy oficerowie kontrolowali okręty, żadnego alkoholu nie było. - Następnej nocy po śmierci Grzegorza kadra wyrzuciła alkohol za burtę - wyjaśnia Krzemiński.
Młodzi marynarze jeszcze przed dopłynięciem do bazy zostali ostrzeżeni: - żadnych rozmów o alkoholu. Nie mówcie też o tym, że Grzegorz pił alkohol, bo rodzina nie dostanie odszkodowania - tłumaczyli oficerowie.
- Jak Grzegorz wypadł za burtę, kadra się wystraszyła. Miałem zakaz mówienia komukolwiek, że był wnoszony alkohol i że ktoś był pijany. Zakazał mi tego dowódca okrętu w obecności dowódcy dywizjonu komandora Henryka Białkowskiego. Na lądzie odbywano z nami rozmowy, żeby z nikim nie poruszać tej sprawy i żeby podczas przesłuchania powstrzymywać się od mówienia o tym - Rafał Wnuk wyjaśnia, dlaczego ich zeznania w prokuraturze różnią się od obecnych relacji.
Enklawa bezalkoholowa
Z oficerem prasowym flotylli komandorem Piotrem Andrzejewskim spotykamy się w budynku sztabu flotylli, w centrum Świnoujścia. Na pytania odpowiada krótko.
Czy na jednostkach był większy ładunek alkoholu?
- Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Nie zostało to udowodnione, a prokuratura takiego zarzutu nie postawiła.
Czy dowódca otrzymał informacje o alkoholu?
- Trudno mi zająć stanowisko w tej kwestii, ale nie pamiętam, by takie sygnały były.
Czy Grzegorz W. był nietrzeźwy?
- W tej sprawie nie mogę zająć stanowiska, gdyż nic na ten temat nie wiem. Komandor rozwija jednak myśl: - Trudno by ktoś spożywał alkohol na służbie. Byłoby niezrozumiałe, gdyby dowództwo okrętu pozwoliło mu na to. Jestem przekonany, że niczego takiego na okręcie nie było. Na okręty i na teren jednostki nie można wnosić alkoholu. W znajdujących się tu bufetach nie ma nawet piwa. Teren jednostek jest enklawą bezalkoholową.
Było więcej
Tymczasem według informacji marynarzy przemyt alkoholu miał miejsce nie tylko podczas wspomnianego wyżej rejsu. Oficerowie nie kryli się też zbytnio z przeładowywaniem alkoholu z okrętów do swoich samochodów. Po takiej operacji samochody opuszczały teren jednostki. Świadkowie nie wiedzą, gdzie dalej towar trafiał. Jego odbiorcami byli prawdopodobnie cywile, którzy wcześniej dawali pieniądze i składali zamówienie u oficerów. Tak też mogło być właśnie ze sprawą porucznika VIII Flotylli Mariusza W. Dwa okręty takie jak "Wicko" i "Drużno" mogły wziąć przynajmniej kilka tysięcy butelek.-
VIII Flotylla Obrony Wybrzeża stacjonuje w Świnoujściu, Kołobrzegu, Dziwnowie i Międzyzdrojach.
Powstała w 1965 roku. Tworzą ją obecnie trzy dywizjony okrętów bojowych - wśród nich dywizjon okrętów transportowo-minowych i dywizjon trałowców, stacjonujące w Świnoujściu - oraz dywizjon kutrów zwalczania okrętów podwodnych w Kołobrzegu. W sumie około sześćdziesięciu jednostek. W skład flotylli wchodzą też jednostki brzegowe w Świnoujściu, Międzyzdrojach, Dziwnowie i Kołobrzegu. Służy w niej około trzech tysięcy żołnierzy, w tym dwa tysiące marynarzy i tysiąc kadry. W roku 1994 flotylla przyjęła imię wiceadmirała Kazimierza Porębskiego. Od kilku lat współpracuje z flotami państw NATO: Flotyllą Trałowo-Minową z Olpenitz, 3. Eskadrą Trałowo-Minową z Frederikshavn oraz okrętami z Warnemuende. Dowódcą VIII Flotylli Obrony Wybrzeża jest kontradmirał Stanisław Kasperkowiak. Rocznie flotylla uczestniczy w sześciu, ośmiu rejsach.
Polska ma trzy flotylle okrętów: III Flotylla w Gdyni, w skład której wchodzą jednostki uderzeniowe, IX Flotylla na Helu i VIII w Świnoujściu. | Według byłych żołnierzy, którzy odbywali służbę zasadniczą w Świnoujściu, na powracających z rejsu do Niemiec okrętach przewożono ogromne ilości alkoholu. Wszystkim kierowała kadra oficerska. Dwa lata temu w trakcie jednego z takich rejsów w niejasnych okolicznościach zginął marynarz.
Kadra oficerska dokonywała zakupów i organizowała przemyt. Młodzi marynarze - jak to w wojsku - byli tylko wykonawcami poleceń. Potem, już w Świnoujściu, oficerowie wywozili samochodami z jednostki zakupione towary. Interes kręcił się, a ryzyko wpadki było, jak się okazuje, niewielkie, gdyż służby celne i Straż Graniczna nie są uprawnione do kontroli okrętów wojennych. Mogłyby to robić tylko za zgodą Ministerstwa Obrony Narodowej.Mimo że ryzyko kontroli flotylli było minimalne, wpaść przecież mogli cywilni nabywcy alkoholu. Możliwe, że według takiego scenariusza rozegrały się wydarzenia w nocy 14 sierpnia 1999 roku. W trakcie powrotnego rejsu z Niemiec za burtę trałowca ORP "Drużno" wypadł marynarz, dwudziestojednoletni Grzegorz W. Zarządzona szybko akcja ratunkowa nie powiodła się. Mimo udziału innych okrętów, także niemieckich, polskich statków, samolotów i śmigłowców, marynarza nie odnaleziono. - Tuż po śmierci zaczęły się anonimowe telefony, od kolegów, że wojsko chce sprawę zatuszować, że to nie był zwykły wypadek - wspomina siostra Agnieszka. - Mówili, że na okręcie była libacja alkoholowa. Sporo osób się upiło, także oficerowie. Co więcej, okręt przewoził dużo alkoholu. Niektórzy wspominali, że mój brat zginął, bo żartował przy kadrze, iż zadzwoni do Polski, mówiąc, że przemycają alkohol.Wszystko zgłosiła prokuraturze. Ponownie wszczęto śledztwo. Nic nowego jednak nie wniosło.Czy tragiczne w skutkach zachwianie równowagi Grzegorza W. wiązało się więc z alkoholem? Nikt z naszych świadków tego nie neguje.
Marynarze wspominają też o naprawdę dużym ładunku alkoholu, jaki miał znajdować się na okręcie, i to nie w celach rozrywkowych.Jednak kilka dni później, gdy jednostki powróciły do Świnoujścia i wysocy oficerowie kontrolowali okręty, żadnego alkoholu nie było. - Następnej nocy po śmierci Grzegorza kadra wyrzuciła alkohol za burtę - wyjaśnia Krzemiński.
Młodzi marynarze jeszcze przed dopłynięciem do bazy zostali ostrzeżeni: - żadnych rozmów o alkoholu. Nie mówcie też o tym, że Grzegorz pił alkohol, bo rodzina nie dostanie odszkodowania - tłumaczyli oficerowie. |
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też
Mniej lub bardziej bezpośrednio
FILIP FRYDRYKIEWICZ
Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu.
Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania.
SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań.
Prezydenci i terminy
Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie.
Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami.
Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska.
Silny burmistrz, słaba rada
O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie.
W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy.
Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK.
Urząd to nie łup
Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami.
W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji.
Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć.
Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym.
Dwie czy jedna tura?
Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk.
Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej.
Diabeł w szczegółach
Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie.
Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych.
Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku".
Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu.
Współpraca AST
JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO
Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy.
Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich.
Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów.
Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu.
Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie.
Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach.
Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji.
Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości.
SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH
Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego.
Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą.
Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański.
- Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara. | Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. ustawa zmieni sposób działania samorządu. polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania.
Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, Platforma - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. posłowie Platformy proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Przeciw idei bezpośrednich wyborów występuje Prawo i Sprawiedliwość. możliwe jest porozumienie SLD z PO. |
W 1990 roku były zaledwie trzy napady na banki,w 1998 roku już 40, w ubiegłym - 91
Złapani podczas skoku
Budynek banku przy ulicy Jasnej 1
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami.
To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie.
Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz.
Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku.
- Wyglądał na odurzonego i nie wzbudził zaufania. Czuć było od niego alkohol. Policjanci go zatrzymali - mówi rzecznik prasowy stołecznej policji, komisarz Dariusz Janas.
Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione.
Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu.
- Wiedzieli, że nie mają szans. Policjanci z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Stołecznej Policji otoczyli budynek - mówi Krzysztof Hajdas.
- W samochodzie zatrzymanych były worki, palnik do cięcia metalu, wiertarki i młot pneumatyczny - podał komisarz Dariusz Janas, który w nocy z niedzieli na poniedziałek cztery godziny spędził na miejscu planowanego napadu. W banku policjanci znaleźli trzy pistolety ukryte w koszu na śmieci. Dwa miały tłumiki.
Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja.
Portier pilnujący domu "pod orłami", w którym siedzibę ma też Krajowa Rada Spółdzielcza, nie zauważył niczego niepokojącego.
- Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prawdopodobnie zajmie się nią nasz Wydział Przestępczości Zorganizowanej - powiedziała rzeczniczka stołecznej Prokuratury Okręgowej, Małgorzata Dukiewicz. - Napad na bank to poważna sprawa. Na razie za wcześnie na wnioski - dodała.
Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej.
Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn.
- Napad się nie udał, bo zareagowało społeczeństwo. Ktoś zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy banku, zadzwonił na policję. Dzięki bardzo sprawnej akcji nie ucierpiał bank i pieniądze klientów - powiedział rzecznik prasowy Powszechnego Banku Kredytowego Marek Kłuciński.
Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. W agencji pracuje ponad 1,5 tys. ludzi. - Pracownicy są starannie selekcjonowani oraz poddawani szczegółowemu procesowi sprawdzania - podał PBK.
- Policja wysoko ocenia nasze zabezpieczenia. Mamy własną agencję ochrony. Są podejrzenia, że jej dwóch pracowników mogło współpracować w przygotowaniu napadu. Trwa sprawdzanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Chcemy się też dowiedzieć, co zaszło w banku - mówi Kłuciński. - Z moich informacji wynika, że pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów zabezpieczających urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony.
Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku doskonale zorganizowana grupa bandytów napadła na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda, której łączna suma wynosi 230 tys. zł. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy.
Harald Kittel, PAP
JAK TO BYŁO W 1964 ROKU
22 grudnia 1964 roku dotąd nieodnalezieni bandyci napadli na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie ,mieszczący się w domu "pod orłami". Zrabowali całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego. O pół do siódmej wieczorem kasjerka Jadwiga Michałowska z dwoma konwojentami przywiozła do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego 1 336 500 zł. Gdy wchodzili do banku, niewysoki młody mężczyzna strzelił w pierś strażnikowi Stanisławowi Piętce, wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Wtedy drugi napastnik wyszedł zza rogu i dwa razy strzelił do konwojenta Zdzisława Skoczka, który zmarł. Zaraz potem milicję zawiadomił redaktor Andrzej Olszewski z "Kuriera Polskiego". Napad widział z okna. Milicja zbadała znalezione na miejscu zdarzenia łuski. Okazało się, że trzy pochodziły z pistoletu PW-33 użytego wcześniej w 1957 r. w napadzie na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu "Chełmek". W roku 1959 zabito z niego plutonowego milicji Zygmunta Kiełczykowskiego a dwa miesiące potem - konwojenta Łukasza Czeczunia i raniono strażnika pocztowego Stanisława Furmańczyka. Pięć innych łusek znalezionych przed domem "pod orłami" pochodziło z pistoletu zabranego zabitemu milicjantowi. Prowadzone na dużą skalę śledztwo po napadzie nie przyniosło efektów. Śledczym udało się tylko zdobyć zeznania świadków, którzy widzieli, jak worek z pieniędzmi przejął mężczyzna w samochodzie. HK
CORAZ WIĘCEJ NAPADÓW
Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach na banki oraz konwoje, listonoszy, poczty i stacje benzynowe padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł.
- We Włoszech jest ponad trzysta napadów rocznie. U nas, niestety, będzie tyle samo. Napada się na bank, bo są tam pieniądze. Nie wszyscy poważnie traktują to zagrożenie - uważa Ryszard Kuciński, zajmujący się zabezpieczaniem banków.
Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych.
- Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków - mówi komisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego Komendy Głównej Policji. HK | W niedzielę wieczorem doszło do napadu na warszawski oddział banku. Policja wysłała patrol, który zatrzymał dwóch ochroniarzy banku podejrzanych o współpracę w przygotowaniu napadu. Po przybyciu grupy antyterorystycznej i negocjacjach z banku wyszło czterech mężczyzn. W kradzionym samochodzie zatrzymanych znaleziono m.in. worki, palnik do cięcia metalu i wiertarki, a w banku - trzy pistolety. Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe ich aresztowanie. Według policyjnych statystyk liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. W 1990 roku były zaledwie trzy, w 1998 roku - 40, a w ubiegłym - 91. |
Polskie nastolatki w czołówce dzieci zażywających środki uspokajające
Świat wrogi dzieciom
Kadry z ogólnie dostępnych gier komputerowych.
LUIZA ZALEWSKA
W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Dzieci od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć - ostrzegają psychologowie.
- Moje najmłodsze dziecko wychowuję zupełnie inaczej niż starszych synów. Im pokazywałam świat, dobre strony życia, podsuwałam wzorce. W przypadku najmłodszego dziecka skupiam się na wyjaśnianiu, czego nie powinno się robić.
Tłumaczę: nie wolno wyrywać zwierzątkom nóżek, nie wolno śmiać się z innych itd. Bo właśnie takimi negatywnymi wzorcami mój syn faszerowany jest przez cały dzień. Korygowanie złych stron tego przekazu zabiera mi tyle czasu, że brak chwil, by mówić mu, jak można robić dobre rzeczy. Ot tak, po prostu dobre - opowiada dr Elżbieta Zubrzycka z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego.
Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. Tak mówi też wielu rodziców, zwłaszcza tych, którzy szybko wzbogacili się w ostatnich latach i dzięki temu zdobyli wysoką pozycję społeczną. Są dla dzieci najlepszym dowodem, że liczy się nie to, co mamy w głowie, ale ile w portfelu.
- Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze. Nonszalancja, chamstwo, brak strachu przed nauczycielami - takie rzeczy spychały kiedyś młodego człowieka na margines klasy.
Teraz właśnie taki nastolatek jest popularny i cieszy się prestiżem w grupie, a nie dziecko, które jest mądre i zdolne - uważa dr Zubrzycka.
Jestem tym, co posiadam
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki "standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie" - mówiła przed dwoma laty profesor Anna Przecławska z Uniwersytetu Warszawskiego na konferencji "Dziecko jako konsument". To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces.
Zdaniem profesor Przecławskiej, na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. W rezultacie od ilości i jakości posiadanych rzeczy materialnych zależy pozycja młodego człowieka w grupie rówieśników.
Amerykańskie dziecko ogląda około 20 tys. reklam rocznie, polskie na razie dużo mniej - szacuje się, że w ciągu roku może obejrzeć od 6 do 10 tys. spotów. Według niektórych badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej, która wypiera tradycyjne bajki. Przez małe dzieci jest zresztą z bajkami mylona. Tymczasem, według dr Lucyny Kirwill z UW, takie dzieci nie mają i długo nie będą miały pojęcia, iż głównym celem reklamy jest perswazja, nie rozumieją, że pobudza ona w nienaturalny sposób ich potrzeby i motywuje do kupna. Dla nich reklama jest źródłem wiedzy o wzorach zachowań i wartościach. Perswazyjny cel reklamy zaczynają rozumieć dopiero siedmio-, ośmiolatki, ale nie są jeszcze krytyczne wobec takiego przekazu. Bo jest on atrakcyjny, więc nadal dostarcza wiele pozytywnych emocji. Sceptyczny stosunek do reklamy pojawia się u nastolatków, ale trudno ocenić, w jakim stopniu jest prawdziwy, dorośli bowiem także deklarują często obojętność wobec takiego przekazu, a jednocześnie mimowolnie mu ulegają.
Jeśli mnie kochasz, to kup mi...
Oglądanie reklam przez dzieci ma swoje dobre strony. To dzięki spotom reklamującym szczoteczki i pasty do zębów wzrosła wśród nastolatków świadomość higieny jamy ustnej, a dzięki reklamom mydeł i płynów do kąpieli - higieny całego ciała. Zalew reklam jogurtów sprawił, że stał się to dziś popularny produkt spożywczy. Psychologowie zwracają jednak uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji ("Olek ma mambę, Marek ma mambę. Mambę owocową ma każdy z nas. Mam i ja").
Reklamy kształtują język dziecka, a także złe nawyki żywieniowe, przekonując na przykład, że czekolada może zastąpić szklankę mleka, a batonik - obiad. Może też podważyć pozycję rodziców, którzy opierają się reklamowej perswazji, a nawet wzbudzić lęk u dzieci, którym rodzice nie chcą kupić na przykład cukierków. Bo czy dziecko nie ma prawa zwątpić w miłość swoich "opornych" rodziców, jeśli słyszy w telewizji taki tekst: "Jeśli twoje dziecko najbardziej na świecie kocha cukierki, a ty najbardziej na świecie kochasz swoje dziecko, to kup mu...".
Rodzice dla rodziców
Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed telewizyjną reklamą, jest niewielka. Przed dwoma tygodniami weszła w życie nowela ustawy o radiofonii i telewizji, według której w radiu i telewizji nie można nadawać reklam skierowanych bezpośrednio do niepełnoletnich. O sformułowanie "bezpośrednio" ostro walczyły przez kilka tygodni środowiska reklamowe i w końcu posłowie zdecydowali się je dopisać. Efekt? Trudno oczekiwać, by z ekranów zniknęła jakakolwiek "dziecięca" reklama. Leszek Popowicz, dyrektor generalny Stowarzyszenia Agencji Reklamowych, zapytany, jakiej reklamy dzieci nie zobaczą już w telewizji, odpowiada: - Takiej, która będzie bezpośrednio skierowana do dzieci, czyli używająca słów: "kup ten produkt" lub bliskoznacznej formuły, i która odwołuje się do dziecięcego portfela.
Tymczasem nie sposób uchronić dziś dziecka przed kontaktem z reklamą. Trzy lata temu do szkół podstawowych i liceów dotarły schoolboardy - tablice wielkości metra kwadratowego, a na nich reklamy kosmetyków, filmów, sprzętu gospodarstwa domowego, a nawet ubezpieczeń. Ostatnio tygodnik "Nowe Państwo" ujawnił, że agencje reklamowe przygotowują się do walki o jeszcze młodszych klientów. Toczą już rozmowy o zamieszczeniu podobnych tablic w przedszkolach.
Stawka jest wysoka. Według szacunków Instytutu Rynku Wewnętrznego i Konsumpcji zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem lub przy współudziale dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej. Amerykanie już trzydzieści lat temu ukuli slogan podsumowujący takie zjawisko: "Na rynku dzieci są rodzicami dla swoich rodziców".
Poza kontrolą
Głównym przekazem reklamowym jest wciąż jeszcze telewizja. Niektórzy obawiają się, że dużo gorsze (bo pozostające praktycznie poza kontrolą rodziców) skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie. Dziś rodzic zaszokowany reklamą środków antykoncepcyjnych w tygodniku "Bravo Girl" może wyperswadować dziesięcioletniej dziewczynce dalsze kupowanie podobnych periodyków. A przynajmniej - przeglądając takie pisma - ma świadomość, że takie reklamy się zdarzają. Tymczasem o treści reklamy internetowej rodzice mogą nie wiedzieć, bo trafia ona bezpośrednio do użytkownika komputera, na przykład jako dodatek do bezpłatnej poczty elektronicznej od koleżanki.
Pod większą kontrolą pozostaje telewizyjny przekaz reklamowy. Pod warunkiem że dziecko ogląda telewizję w obecności dorosłych, a to zdarza się coraz rzadziej. Podczas badań wpływu reklamy na dziecko przeprowadzonych wśród pięcio- i dziesięciolatków przez dr. Pawła Kossowskiego z UW okazało się, że co dziesiąte badane dziecko miało własny telewizor, a część nawet magnetowid.
Zabawa w zabijanie
Z polskich badań wynika, że do osiemnastego roku życia dziecko może obejrzeć około 250 tys. aktów agresji. - Przeprowadzono tysiące badań i dzisiaj już nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza - mówi dr Zubrzycka. U niektórych powoduje wzrost agresji. U wszystkich osłabia wrażliwość i hamulce kontrolujące agresję. Najbardziej podatne na wpływ oglądanej przemocy są dzieci między ósmym i dwunastym rokiem życia, niezależnie od płci, zwłaszcza jeśli same bywają bite, gorzej się uczą i nie są zbyt popularne wśród rówieśników.
Ale - według profesor Marii Braun-Gałkowskiej z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego - istnieje coś gorszego od przemocy oferowanej przez telewizję. To przemoc, na której oparta jest większość (mówi się o 80 proc.) gier komputerowych. Grające dziecko nie tylko bowiem ogląda agresywne zachowania i oswaja się z nimi, ale w nich aktywnie uczestniczy.
Z badań przeprowadzonych w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu (średnio 30 godzin tygodniowo przed komputerem) cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są głównie na posiadanie przedmiotów i nie widzą w tym nic złego. W rezultacie w dorosłym życiu bliskie im będą zachowania psychopatyczne. Nie znają poczucia empatii, więc łatwiej im będzie krzywdzić innych, dbać będą przede wszystkim o siebie i siebie będą cenić najbardziej.
Coraz częściej po gry komputerowe sięgają dziewczęta. Wabią je ich szokujące reklamówki. Na jednej z nich skąpo odziana kobieta (w zasadzie każdy element jej stroju służy głównie jako przechowalnia nabojów, luf i podobnych akcesoriów) z przewieszonym karabinem przez ramię trzyma w ręku urwaną głowę swojej przeciwniczki. - Jakimi kobietami będą w przyszłości dziewczynki, do których dziś trafia taki przekaz - pytała profesor Braun-Gałkowska na promocji swej książki "Zabawa w zabijanie".
Nie trzeba być najlepszym
Jakie będą w przyszłości dziewczynki, jeszcze nie wiadomo, ale już wiemy, że nastoletnie życie wywołuje u młodych bardzo poważne stresy. Z opublikowanego właśnie międzynarodowego raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w ścisłej czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Badano dzieci z 25 krajów Europy oraz Izraela, Kanady i Stanów Zjednoczonych w latach 1997 - 1998.
W kategorii jedenastolatków polskie dzieci uplasowały się na trzecim miejscu - wyprzedzają je tylko równolatki z Izraela i Grenlandii. W starszych grupach wiekowych (trzynastolatki i piętnastolatki) polscy uczniowie znaleźli się na czwartym miejscu, bo wyprzedziły je nastolatki z Rosji.
Dlaczego tak się dzieje? - Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie - przypuszcza psychoterapeutka Maja Szafran. Ich sytuacja upodabnia się do presji wywieranej na młodych Japończyków (japońskie nastolatki nie były badane przez WHO), którzy od dzieciństwa przygotowywani są do kariery. I naszym dzieciom rodzice wpajają przekonanie, że muszą być naj. Podobne oczekiwanie formułują rówieśnicy, bo to najlepsi są najłatwiej przez nich akceptowani. Najlepsi będą mieli najlepsze perspektywy, najlepszą pracę, największe pieniądze. - Wśród dzieci, z którymi pracuje, są i takie, dla których wielkim problemem jest mocna piątka. To, że nie dostały z jakiegoś przedmiotu szóstki, staje się tragedią - mówi psychoterapeutka.
- Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze - podkreśla Szafran. - Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą. | dzieci Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. styl życia "mieć" utrwala reklama. Promowany w niej wysoki standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie. dzieci nie mają pojęcia, iż celem reklamy jest perswazja.
Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed reklamą, jest niewielka. Stawka jest wysoka. zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej. Głównym przekazem reklamowym jest wciąż telewizja. gorsze skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie.
dzisiaj nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza. powoduje wzrost agresji. osłabia wrażliwość. istnieje coś gorszego. To przemoc, na której oparta jest większość gier komputerowych. Z badań wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są na posiadanie przedmiotów.
Z raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie. |
Dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności
Liberum veto i zabytki
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JAN PRUSZYŃSKI
"Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP. Znamienne, że prasa pełna nerwowych wypowiedzi dotyczących mienia Żydów polskich pomija sprawy zabytków budownictwa, dzieł sztuki i rzemiosł artystycznych, księgozbiorów i archiwaliów.
Opieszałość swoistego wymiaru "sprawiedliwości społecznej" działała nie tylko na korzyść ich bezprawnych posiadaczy, ale również na szkodę dziedzictwa kultury. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Czy również kulturalnemu?
Czym była nacjonalizacja
Nacjonalizacja anno 1945 była - podobnie jak "komunalizacja" - aktem represji realizowanym z naruszeniem obowiązującego prawa. Reforma rolna rozpoczęta w 1944 roku nie rozwiązała problemów wsi polskiej, gdyż nie to było jej celem. "Nacjonalizacja podstawowych gałęzi gospodarki narodowej zlikwidowała bazę kapitału, a przeprowadzenie reformy rolnej spełniło tę samą funkcję w stosunku do obszarnictwa" - pisano w podręcznikach prawa.
Odbieranie właścicielom ich mienia, pod nadzorem i przy udziale funkcjonariuszy UB i MO, nie było nacjonalizacją, tj. unarodowieniem, lecz konfiskatą na rzecz państwa, uzasadnioną założeniami ideologii, nie zaś względami sprawiedliwości czy tym bardziej gospodarności.
Gdyby było inaczej, nie byłaby potrzebna ani ochrona policyjna, ani zakaz przebywania dłużej niż jedną dobę właścicieli parcelowanych majątków na terenie powiatów, w których były one położone, ani zagrożenie karą śmierci każdemu, kto w świetle dekretu z 1944 roku o ochronie państwa "utrudniałby wprowadzanie w życie reformy rolnej albo nawoływał do czynów skierowanych przeciw jej wykonywaniu lub publicznie pochwalał takie czyny".
Zgodnie z przepisami przejęciu podlegały jedynie nieruchomości wraz z inwentarzem oraz urządzeniami przemysłu rolnego. W większości parcelowanych majątków znajdowały się jednak obiekty znacznej wartości historycznej i artystycznej, dzieła sztuki i pamiątki osobiste pokoleń ich właścicieli, księgozbiory i archiwa. Ich spisywanie i ocenę powierzono "komitetom folwarcznym" nie mającym żadnego przygotowania i zawłaszczono na podstawie rozporządzenia ministra rolnictwa z 1 marca 1945 roku.
W świetle przepisów - co potwierdziło orzecznictwo SN i NSA - minister ten nie miał kompetencji do decydowania w sprawach "wartości naukowej, artystycznej lub muzealnej" i decyzje podjęte na podstawie jego rozporządzenia były od początku nieważne z mocy prawa.
Kłopoty z bogactwem
Około dwudziestu tysięcy nieruchomości wraz z wyposażeniem znalazło się w posiadaniu państwa, bez jakiejkolwiek koncepcji ich zagospodarowania. Obiekty, które dziś bez wyjątku zaliczylibyśmy do zabytków, były wykorzystywane do celów niezgodnych z ich przeznaczeniem, nieremontowane i opuszczane po zdewastowaniu. Wyzyskiwano je nie tylko na siedziby PGR, szkoły i ośrodków zdrowia, ale wzorem sowieckim na magazyny nawozów, substancji żrących, paliw i składów ziemiopłodów, co powodowało ich przyspieszone niszczenie. "Mnie, towarzysze, cieszy, jak rozbierają te zamki, bo to ginie burżuazja" - głosił oficjalnie wysoki funkcjonariusz partyjny, a dyrektor PGR użytkującego dawny zbór jako... chlew: mówił: "przedtem świnie heretyki tu siedziały, to teraz też świnie mogą tu być, tylko pożyteczniejsze".
Nie inaczej postąpiono z budynkami miejskimi poddanymi dewastującemu reżimowi "gospodarki komunalnej". Była to kolejna, choć pośrednia zemsta na właścicielach. "Władza ludowa" realizowała nie tylko zasadę "sprawiedliwości społecznej", ale także walki klasowej. Wszyscy mieli do wszystkich pretensje, nikt nie był u siebie, a przedstawiciele władzy, przebywający gdzieś na wysokości, brali na siebie wygodną rolę "właściciela" rozdzielającego cudze dobra według własnego uznania tym, którzy w jej mniemaniu na nie zasługiwali.
Na masowe porzucanie zdewastowanych budynków zabytkowych "przeznaczonych do zagospodarowania społecznego" rząd reagował wydawaniem uchwał o lokalizacji w nich zakładów produkcyjnych. Dewastacja zasobu budowlanego trwała z różnym nasileniem aż po schyłek PRL.
"Mienie podworskie"
Ignorowanym produktem dekretu z 6 września 1944 roku była konfiskata zasobów artystycznych określanych odtąd pogardliwą nazwą "mienia podworskiego". Pracownikom Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków, a zwłaszcza jej Wydziału Muzealnictwa, oraz znacznej części pracowników muzeów zabrakło wyobraźni. Dowolność dysponowania zasobem przekraczającym możliwości "zagospodarowania" uczyniła z nich współsprawców zniszczeń.
Przyzwyczajenia wyniesione z lat okupacji i brak odpowiedzialności pozwalały na dokonywanie swoistej selekcji zasobu według nigdzie niezapisanych kryteriów. W inwentarzach nie notowano, ile i jakich obiektów trafiło do muzeów, ile zostało skierowanych do sprzedaży w sklepach DESA, ile "rozdysponowywano" darmo lub za ułamek rzeczywistej wartości między wybrańców, darowano podczas wizyt państwowych i partyjnych, a ile "wypożyczono" urzędom państwowym lub prominentom.
Podobnie traktowano księgozbiory, których większość była niszczona na miejscu, część włączana do bibliotek miejskich i publicznych, skąd były wycofywane w ramach kolejnych reorganizacji lub po prostu przywłaszczane i sprzedawane w antykwariatach. Tysiące książek trafiły na makulaturę lub na... kompost, znacznie mniej do Biblioteki Narodowej.
Mimo upływu lat wiedza o zasobie muzeów nie była lepsza. Według raportu o stanie muzealnictwa polskiego z 1982 roku miał on wynosić "około 7 milionów obiektów", a w 1987 roku 9 milionów 214 tysięcy obiektów oraz 18 tysięcy depozytów. Ten przyrost zbiorów był kolejnym przykładem tezy udanie przedstawionej przez Ilię Erenburga, dotyczącej mnożenia królików w urzędniczej wyobraźni. Kontrole wykazywały niedociągnięcia w inwentaryzacji, brak oszacowania zbiorów i spisów z natury, ale raporty z nich były utajniane przez resort kultury "w interesie społecznym".
Odbudowa zabytków zniszczonych podczas drugiej wojny nie zmienia faktu, że liczniejsze od odrestaurowanych dzieła uległy zniszczeniu. Planowana i realizowana przebudowa ustroju spowodowała niszczenie przejawów i dokumentów przeszłości, zatem argumentowanie, iż dzięki przemianom społecznym były one lepiej chronione i szerzej udostępniane, jest tak absurdalne, że nie zasługuje na polemikę. Ochrona zabytków była iluzoryczna, opieka zaś ograniczona do zabytków wykorzystywanych gospodarczo. Doprowadzono do ruiny kilkadziesiąt tysięcy obiektów budownictwa miejskiego i wiejskiego, tysiące rozebrano na materiał budowlany.
Znaczna część obiektów nie była zresztą nigdy zarejestrowana. Konfrontacja bilansu zasobu zabytkowego odebranego przed ponad półwieczem z zachowaną jego częścią jest niepodważalnym dowodem państwowego wandalizmu. Dziedzictwem minionego ustroju jest zafałszowanie historii, ośmieszenie patriotyzmu i działania we wspólnym interesie i dla wspólnego dobra. Zabytki przestały identyfikować społeczności lokalne i wzmagać poczucie przynależności do własnego narodu lub choćby własnego miejsca na ziemi.
Co gorsza, zrównanie z dziełami sztuki wytworów nie mających wiele wspólnego z artyzmem, talentem, a nawet zwykłą starannością wykonania dawnych wieków spowodowało zamęt pojęciowy i trudności oceny, z którymi będą borykać się przyszłe pokolenia pracowników muzealnictwa i konserwatorstwa.
Łatwiej zmienić ustrój niż przyzwyczajenia
Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. Faktem jest, że przywrócenie praw właścicielskich coraz mniej licznym "przedstawicielom klas posiadających" nie ma wielu zwolenników.
Stosunek różniących się doktrynalnie i programowo przedstawicieli partii stanowiących większość w parlamencie, a także muzealników, władz stowarzyszeń zawodowych i członków społeczeństwa do własności jest wypadkową zastarzałej niechęci, podejrzliwości i zawiści. Nie przyjmują oni do wiadomości, że dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności, a tym bardziej "własności społecznej" - gdyż kategoria taka prawnie nie istnieje. Zwolennicy referendum za reprywatyzacją lub przeciw niej nie zauważają, że równałoby się ono rozstrzygnięciu, czy należy przestrzegać prawa.
Racje prawne byłych właścicieli ustępują też interesom posiadaczy dzieł sztuki i zabytków, którzy weszli w ich posiadanie dawniej lub obecnie wskutek tzw. prywatyzacji nie będącej prawnym przeciwieństwem wywłaszczenia, lecz rozporządzaniem cudzym mieniem. Państwo i jego instytucje - przede wszystkim Agencja Własności Rolnej - wyprzedały liczne zabytki nieruchome, mimo że prawa własności były wątpliwe, zaniżając w dodatku wartość zbywanych nieruchomości lub nawet określając ją jako zerową. Sprzedano w ten sposób kilkanaście zamków, m.in. w Baranowie Sandomierskim, w Krokowej, Łagowie Lubuskim i Rydzynie, oraz kilkadziesiąt pałaców i dworów. Niektóre, jak zamek w Książu, sprzedano za symboliczną złotówkę, inne darowano osobistościom lub partiom. To, że zespoły pałacowo-parkowe stały się po dokonanym przez nabywców remoncie zadbanymi rezydencjami, nie zmienia wadliwości nabycia praw. Inne, o wielkiej kubaturze i nie mniejszej wartości historycznej, czekają na swój los: całkowite zniszczenie lub "sprywatyzowanie".
W pomysłach tzw. uwłaszczenia, których jednym z przykładów była ustawa z 14 lipca 2000 roku o zasadach realizacji programu powszechnego uwłaszczenia obywateli, zignorowano specyfikę zabytków nieruchomych, co następnie "naprawił" Senat, stanowiąc, że "z uwłaszczenia wyłączone są budynki wpisane do rejestru zabytków na podstawie przepisów ustawy o ochronie dóbr kultury", tj. domy i mieszkania dzielnic staromiejskich stanowiące w wielu miejscowościach większość zasobu budowlanego. Do tego uwłaszczenie "użytkowników" kamienic zabytkowych i mieszkań komunalnych byłoby nieoczekiwaną gratyfikacją ich wieloletniego niedbalstwa widocznego w większości miast polskich.
Jak oddać, by nie oddawać?
Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Wyłączono z tego zespoły pałacowo-parkowe określone mianem "szczególnie znaczących dla kultury narodowej": Arkadii, Gołuchowa, Kozłówki, Łańcuta, Nieborowa, Niedzicy, Opinogóry, Oporowa, Pieskowej Skały, Pszczyny, Rogalina, Wilanowa oraz Królikarni. Zrozumiała jest niechęć do oddawania właścicielom lub ich spadkobiercom obiektów wysokiej wartości, nie tylko artystycznej i historycznej, ale i materialnej, o które państwo dbało - inaczej niż o większość zabytków nieruchomych, szczególnie, że nie jest pewne, czy byliby w stanie zająć się nimi i czy nie sprzedaliby ich obrotnym biznesmenom. Rozwiązanie to pozornie słuszne "społecznie" byłoby jednak ustawowym zatwierdzeniem aktów konfiskat naruszających prawo.
Kryterium "szczególnego znaczenia dla kultury" jest zresztą - podobnie jak "oczywisty charakter zabytkowy" - określeniem na tyle pojemnym, że na jego podstawie można dowolnie powiększać listę wyłączeń. Rzecz nie w tym, czy wydzielić spod reprywatyzacji tylko wielkie rezydencje, dwory i dworki, "sprywatyzowane" zabytkowe młyny, wiatraki, kuźnie, warsztaty i pomieszczenia fabryczne, ale czy to "szczególne znaczenie" spowoduje skuteczną opiekę nad obiektami w gestii państwa lub samorządów, zagrożonymi zniszczeniem, ponieważ środki przeznaczane na ich utrzymanie są równe świadomości kulturalnej decydentów.
W przeciwieństwie do regulacji "reprywatyzacji" nieruchomości rozwiązania dotyczące zwrotu dzieł sztuki były powierzchowne, by nie rzec niedbałe. Artykuł 58 ust. 1 ustawy mówił, że osobie uprawnionej przywraca się na jej wniosek własność rzeczy będących dobrami kultury w rozumieniu ustawy o ochronie dóbr kultury i pozostających w posiadaniu muzeów lub instytucji publicznych. Główną przeszkodą realizacji byłaby trudność ilościowego i jakościowego określenia obiektów podlegających zwrotowi.
Ustawa zobowiązała muzea publiczne do sporządzenia w ciągu sześciu miesięcy "wykazów ruchomych dóbr kultury"! Wątpliwe, by muzea lekceważące rozporządzenia ministra kultury i sztuki w sprawach ewidencji i inwentaryzacji chciały i mogły wykonać je w tak krótkim terminie. Władze Muzeum Narodowego poinformowały oficjalnie, że w ich zbiorach znajduje się zaledwie 321 obiektów podlegających zwrotowi, choć do niedawna twierdziły, iż w wyniku zwrotu "opustoszałyby muzea".
Swego rodzaju kuriozum jest przepis, na podstawie którego można by orzec o zachowaniu do siedmiu lat obiektu przez dotychczas nim władającego. Pomysłodawcy zdawali się nie zauważyć sprzeczności tego rozwiązania z artykułem 64 konstytucji, przewidującym możliwość ustawowego ograniczenia własności, jednak "w zakresie, w jakim nie narusza ono istoty prawa własności".
Warto zauważyć, że prywatyzacja dotyczy wyłącznie zabytków nieruchomych, reprywatyzacja miała obejmować zabytki nieruchome i ruchome, a uwłaszczenie wyłączało je całkowicie, co wskazuje na celowość łącznej regulacji problematyki własności obiektów mających znaczenie dla dziedzictwa narodowego, "strzeżonego" w świetle artykułu 5 Konstytucji RP.
Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym...", choćby było to sprzeczne z poglądami polityków, uważających, że drugi człon tego samego artykułu: "...urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pozwala na liberum veto i obstrukcję parlamentarną, jakże podobne do działań, które w odleglejszej przeszłości hamowały działalność ustawodawczą.
Autor jest prawnikiem, profesorem w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Od wielu lat specjalizuje się w problematyce ochrony dziedzictwa kultury. Jest autorem wielu publikacji, m.in. monografii "Prawna ochrona zabytków architektury w Polsce" (1977), "Ochrona zabytków w Polsce. Geneza, organizacja, prawo" (1989), "Dziedzictwo kultury Polski, jego straty i ochrona" (w druku). | "Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP. Opieszałość swoistego wymiaru "sprawiedliwości społecznej" działała nie tylko na korzyść ich bezprawnych posiadaczy, ale również na szkodę dziedzictwa kultury. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Czy również kulturalnemu? Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym...", choćby było to sprzeczne z poglądami polityków, uważających, że drugi człon tego samego artykułu: "...urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pozwala na liberum veto i obstrukcję parlamentarną. |
Krajowa Rada wie, że nie ma jej za co szanować, a to pozwala TVP bezkarnie drwić ze swojej misji
Psy szczekają, karawana jedzie dalej
LUIZA ZALEWSKA
Po raz pierwszy od dawna Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji podjęła próbę odbudowania swego autorytetu i zajęła zdecydowane stanowisko w sprawie telewizji publicznej. Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. TVP dobitnie pokazała, kto naprawdę w mediach publicznych rządzi.
Awantura między telewizją publiczną a Polską Agencją Prasową, jaką mogliśmy śledzić w ostatnich dniach, przypomina podobną historię sprzed roku. W tym samym czasie, gdy SLD przygotowywało się do przejęcia władzy w telewizji publicznej, posłowie tego ugrupowania zwołali konferencję prasową, by ponarzekać na upolitycznienie PAP.
Czy nie chcieli wówczas odwrócić uwagi od sytuacji w telewizji? I czy tym razem nie było podobnie? Czy telewizja, którą od miesięcy atakuje prawica, nie postanowiła zaatakować Agencji tylko po to, by w chaosie wzajemnych oskarżeń odwrócić od siebie uwagę i stworzyć wrażenie, że nie tylko ona jest uwikłana w politykę i że "nikt z nas nie jest bez winy"?
Najwyraźniej tak właśnie było. Depesza PAP o stanowisku Krajowej Rady w sprawie zarzutów pod adresem TVP faktycznie była niezbyt fortunna. Jednak kilka nieszczęśliwych sformułowań (najważniejsze zresztą zostało jeszcze tego samego dnia sprostowane przez PAP) nie tłumaczy tak ostrego ataku. Chyba że jego celem jest odwrócenie od siebie uwagi.
Najlepsza obrona to atak
Prześledźmy, w jaki sposób w miniony wtorek widzowie dowiedzieli się o stanowisku Krajowej Rady, która uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym, a zwłaszcza z pamiętnym rzutem petardą w tłum lewicowców, "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej".
Otóż TVP nie przeczytała krótkiego i bardzo jasnego komunikatu Krajowej Rady, choć tak byłoby najprościej. Nie poinformowała wprost: "Krajowa Rada po przeanalizowaniu wszystkich informacji stwierdza, że jeden z materiałów wyemitowanych w »Wiadomościach« zawierał błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej".
Wynikałoby z tego przecież jasno, że telewizja dopuściła się błędu, jeśli nie - jak twierdzą niektórzy - manipulacji.
TVP nie mogła do tego dopuścić. Skoncentrowała się więc na ataku na PAP. Zaczęła od informacji, że to Agencja zmanipulowała treść owego komunikatu w swojej depeszy i że telewizja zwróci się do Rady Etyki Mediów o ocenę tak niecnego czynu. Dopiero z kolejnych zdań można było wyłowić najważniejszą wiadomość: że depesza dotyczyła skargi na telewizję, a jeden z zarzutów został przez Radę uznany. Widz jednak nie dowiedział się, jaki to zarzut i czego dotyczył. Widz usłyszał jedynie, że potwierdzono "tylko jeden" zarzut, "stosunkowo drobny", "natury formalnej", "dotyczący graficznego ozdobnika". Czy telewizja miała prawo tak postąpić i czy takie działanie nie jest klasyczną manipulacją?
To nie wszystko. Telewizja tak zagalopowała się we własnej obronie, że lekką ręką zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. - Być może to Rada się myli - szybko odbił piłeczkę wiceszef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej Jacek Maziarski. A prezes TVP Robert Kwiatkowski powiedział nam, iż "nie odnosi wrażenia, że Krajowa Rada gani telewizję". - To stanowisko jest na tyle ogólnikowe, że nie można powiedzieć, iż Krajowa Rada skrytykowała telewizję - twierdzi prezes.
Wygląda to tak, jakby skazaniec oświadczył ni stąd, ni zowąd wysokiemu sądowi: "Jestem niewinny, sąd się myli, ja nie idę siedzieć". Różnica między skazanym a telewizją jest jednak wyraźna - z pierwszym łatwo sobie poradzić (kajdanki, strażnicy itp.) i karę wyegzekwować. Z telewizją jest już dużo trudniej. Niby Krajowa Rada jest konstytucyjnym organem czuwającym nad ładem medialnym, ale dla telewizji niewiele z tego wynika. Telewizji nic nie grozi, bo ma to, co najważniejsze - polityczne wsparcie.
Klucz polityczny
Nie ma wątpliwości, że po obu stronach sporu sytuacja nie jest do końca czysta. I w telewizji publicznej, i w Polskiej Agencji Prasowej wysokie stanowiska zajmują osoby, które polityka jest dość bliska. Dla wszystkich jest przecież jasne, że obsadę obu instytucji przeprowadzono według politycznego klucza.
Prezes TVP Robert Kwiatkowski pracował przy kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego i był jego delegatem do Krajowej Rady. Szef telewizyjnej "Jedynki" Sławomir Zieliński i szef Biura Programowego TVP Andrzej Kwiatkowski uczestniczyli w przedwyborczej debacie Kwaśniewski - Wałęsa, zadając pytania w imieniu późniejszego zwycięzcy. Takie nominacje nie byłyby możliwe, gdyby w świecie mediów elektronicznych pierwszych skrzypiec nie grał SLD.
Z kolei prezes zarządu PAP Robert Bogdański był związany z Ruchem STU. W zarządzie Agencji zasiadają też Krzysztof Andracki, który w ostatniej kampanii wyborczej kierował biurem prasowym sztabu Unii Wolności, oraz Piotr Ciompa, publicznie przyznający się, że należał do Ligi Republikańskiej. Pewnie i oni nie pracowaliby w PAP, gdyby nie rządy AWS (Agencja jest spółką skarbu państwa).
A mimo to trudno porównywać polityczne zaangażowanie obu instytucji. "PAP sama nigdy nie komentuje wydarzeń. Nie angażujemy się w żadne akcje o charakterze politycznym, czego jednym z dowodów było ostatnio nieprzyłączenie się Agencji do bojkotu enuncjacji prasowych jednego z ugrupowań politycznych" - oświadczył niedawno redaktor naczelny PAP Igor Janke. Trudno nie przyznać mu racji.
Telewizja natomiast tę granicę przekroczyła już dawno. Przypomnijmy, jak pół roku temu jeden z dziennikarzy "Panoramy" postanowił rozwinąć swe publicystyczne talenty na bazie wypowiedzi ministra Janusza Pałubickiego o "prezydencie wszystkich ubeków". Teraz telewizja wprowadziła nowy obyczaj - wykorzystywanie anteny do własnej obrony. Już przed miesiącem, kiedy Liga złożyła skargę do KRRiTV, telewizja zagrzmiała: "Próby wywierania politycznej presji na dziennikarzy uważamy za niedopuszczalne!". A kiedy Rada postanowiła zwrócić uwagę na niestosowność takiego postępowania, telewizja otwarcie to zignorowała. Jeszcze tego samego dnia ponownie postanowiła się bronić, nazywając "błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej" (za KRRiTV) "stosunkowo drobnym" i formalnym (za "Wiadomościami"). Dzień później pełna oburzenia lektorka poinformowała zdezorientowanych widzów o dalszych krokach przedsięwziętych przeciwko PAP.
Nasuwa się pytanie: czy jeśli sprawa jest - zdaniem telewizji - tak istotna, skoro dwa dni z rzędu informuje się o niej widzów w głównym wydaniu "Wiadomości", a przy tym dość mocno skomplikowana, to czy nie należało poświęcić więcej czasu na wyjaśnienie jej widzom? Zapraszając na przykład do programu publicystycznego wszystkie strony sporu, włącznie z przedstawicielem Krajowej Rady? Zapewne. Wówczas jednak telewizja musiałaby pozwolić zabrać głos swojemu przeciwnikowi. A kiedy nie może on zabrać głosu, łatwiej z nim walczyć i wygrać. Zwłaszcza jeśli ma się do dyspozycji tak potężną tubę propagandową.
Potężna siła kreacji
Prawicowi członkowie Krajowej Rady zwracają uwagę na skutki takiej polityki. - Telewizja publiczna rości sobie prawo do kontroli debaty publicznej. Decyduje, komu przyznać głos, a komu odmówić. Ludziom, którzy rzeczywiście taki dialog prowadzą, anteny się nie udostępnia - zauważa Marek Jurek. W rezultacie telewizja nie przedstawia rzeczywistego obrazu życia politycznego, ale kształtuje go tak, jak chcą tego jej szefowie. W ten sam sposób wpływa na życie społeczne - przypomnijmy, jak celne ciosy padały ze strony TVP, gdy rząd przygotowywał się do wprowadzenie w życie kluczowych reform. Najpierw trzeba było ubłagać stację zobowiązaną ustawowo do pełnienia publicznej misji, by zgodziła się dać opust na reklamy, które miały nam objaśniać zawiłości wprowadzanych reform. Potem rząd musiał prostować katastroficzne wizje TVP o skutkach wchodzących w życie reform. Wystarczy przypomnieć grudniową informację "Wiadomości", że lada dzień zamknięte zostaną szpitale, bo nie zarejestrowano jeszcze wszystkich kas chorych.
Telewizja bez żadnych skrupułów wykorzystuje swą niekwestionowaną potęgę i wyraźnie aspiruje do roli kreatora życia publicznego w Polsce. Wyraża przy tym wielką pogardę nie tylko dla faktów, ale i dla samej Krajowej Rady, choć i ona, i KRRiTV wywodzą się z tego samego, państwowego porządku. Skoro TVP daje taki przykład, to czego można spodziewać się po stacjach komercyjnych, które dziś KRRiTV z trudem próbuje ukarać chociażby za tak ewidentne przewinienia, jak emisja półpornograficznych filmów w najlepszym czasie antenowym.
Dla prawicy wszystko jest jasne - telewizja zdominowana przez postkomunistów robi wszystko, by zdyskredytować prawicowy rząd, i przygotowuje grunt do reelekcji prezydenta. Bardzo ciekawe, jak skuteczne będzie to działanie. Jeden z medialnych ekspertów - Karol Jakubowicz, od dawna przypomina bowiem, że wybory przegrywała zwykle ta strona sceny politycznej, która akurat telewizją publiczną władała.
Krótkotrwały cud
Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Smutne, że doszło do tego, gdy organ ten pierwszy raz od dawna postanowił poprawić swój wizerunek i stanowisko w sprawie zarzutów Ligi Republikańskiej przyjął jednogłośnie. Przypominało to cud, bo jakże inaczej nazwać można tot, że i Marek Jurek (prawica), i Włodzimierz Czarzasty (delegowany do Rady przez Aleksandra Kwaśniewskiego) głosowali w sprawie telewizji publicznej tak samo.
Nie można nie doceniać ambicji nowych członków Rady (zwłaszcza Juliusza Brauna), którzy deklarowali chęć jej odpolitycznienia, nawet jeśli wspólne głosowanie prawicy z lewicą dotyczyło raczej symbolicznej sprawy.
Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. Jeszcze tego samego wieczora mozolnie zawarty układ rozsypał się. Prawica - zgodnie z tradycją - wsparła PAP, a lewica - również tradycyjnie - telewizję. Przestało być jasne, co w końcu Rada zrobiła z zarzutami przeciw TVP: przyjęła jeden, odrzuciła pozostałe, pozostałych nie odrzuciła, bo się nimi nie zajmowała, zajmowała się wszystkimi, ale tylko jeden potwierdzili wszyscy. Wszyscy członkowie Rady w zależności od opcji politycznej przedstawiali inny scenariusz. Witold Graboś, wiceprzewodniczący Rady (były senator SLD), podsumował to dość kuriozalnie: "Pozostałe zarzuty pod adresem TVP ani nie zostały odrzucone, ani uznane za słuszne". A więc nic z tego nie wynika i nadal nie wiadomo, czy to Liga, czy telewizja ma rację.
Jeszcze tego samego dnia stało się zatem jasne, że nadzieje, by Krajowa Rada zaczęła mówić jednym głosem i by jej stanowiska traktować w kategoriach merytorycznych, a nie - jak zwykle - politycznych, spełzły na niczym.
KRRiTV potwierdziła tym samym, że nie ma sensu jej szanować. Dlatego tak łatwo TVP może sobie drwić ze swej publicznej misji. | Po raz pierwszy od dawna Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zajęła zdecydowane stanowisko w sprawie telewizji publicznej. TVP dobitnie pokazała, kto naprawdę w mediach publicznych rządzi. Depesza PAP o stanowisku Krajowej Rady w sprawie zarzutów pod adresem TVP faktycznie była niezbyt fortunna. Jednak nie tłumaczy tak ostrego ataku. Chyba że jego celem jest odwrócenie od siebie uwagi. Rada jest konstytucyjnym organem czuwającym nad ładem medialnym, ale dla telewizji niewiele z tego wynika. Telewizji nic nie grozi, bo ma to, co najważniejsze - polityczne wsparcie. |
BEZPIECZEŃSTWO
Nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność
Wiarygodność obrony
ROMUALD SZEREMIETIEW
W okresie PRL system militarny był zdominowany przez struktury i środki ofensywne, tj. wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej (OT).
Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność.
Preludium klęski
Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Rośnie prestiż zawodu oficera WP (czwarta pozycja - po lekarzu, nauczycielu i adwokacie). A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Przeciętny obywatel uważa, że skoro Polska nie jest supermocarstwem, to w razie wojny jest skazana na przegraną. Ten brak wiary cechuje także kadrę zawodową sił zbrojnych RP. Może to być rezultat "obróbki doktrynalnej" wojska w okresie Układu Warszawskiego. Wtedy w Polsce dominowało taktyczne spojrzenie na wojnę (strategią zajmowano się w Moskwie, a nie w Warszawie). Dla dowódcy LWP rezultat wojny był wynikiem stosunku sił: liczby własnych żołnierzy do liczby żołnierzy przeciwnika, czołgów do liczby czołgów, samolotów do liczby samolotów itp. Dziś, gdy nie mamy "wsparcia" tysięcy sowieckich czołgów, samolotów i rakiet, może wydawać się, że Wojsko Polskie nie ma szans w razie konfliktu zbrojnego.
W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Przygotowania do obrony to niejako preludium tej klęski. Politycy, zdając sobie sprawę z tego stanu świadomości, uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". W konsekwencji pojawia się jednak wątpliwość co do celowości służby wojskowej i sensu przygotowań obronnych Polski dzisiaj, w czasie pokoju. Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? Tymczasem to zaniedbania i opóźnienia, a nie przygotowania do obrony prowadziły do nieszczęść, do przegranych wojen i powstań.
Kreowanie przyszłości
Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu i wzbogacaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu.
Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do tworzenia, kształtowania, kreowania przyszłości państwa polskiego. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności, możliwych klęsk i tragedii.
W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił, takich, jak potencjał ekonomiczny, stabilność wewnętrzna, wkład w rozwój kultury i cywilizacji światowej, siła moralno-etyczna i realistyczna polityka zagraniczna, umiejętnie kojarząca własne interesy narodowe z interesami społeczności międzynarodowej. Ale to wcale nie oznacza, że armia utraciła swoją pozycję w stosunkach międzynarodowych. Nadal przecież obowiązuje reguła, że polityka zagraniczna nie poparta siłą staje się bezsilna. Można dodać, że siła i skuteczność polityki zagranicznej w zakresie bezpieczeństwa jest wypadkową umiejętnego użycia wszelkich środków, a w ostateczności także siły zbrojnej.
Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej.
Zwielokrotnić siłę
Współcześnie sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronnej (w przypadku sojuszy obronnych) i umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Jednak aby poważnie myśleć o sojuszu, należy przede wszystkim posiadać potencjał cenny z punktu widzenia sojuszników. Innymi słowy, państwo w sojuszu obronnym powinno mieć taki system obrony (i sposoby jej prowadzenia), aby było zdolne wytrwać do momentu otrzymania pomocy sojuszników.
Podstawą skutecznej, właściwej strategii obronnej państwa jest umiejętne wykorzystanie atutów, jakie daje obrona własnego terytorium. Dlatego przewaga obrony tkwi w tym, iż obrońca może przygotować i wykorzystać do walki z wojskami operacyjnymi najeźdźcy nie tylko swoje wojska operacyjne, ale również te środki, których nie może wykorzystać napastnik, tj. wojska terytorialne, walory obronne i przygotowanie obronne terytorium, pomoc ze strony przygotowanej obronnie własnej ludności oraz działania nieregularne w masowej skali (powstanie ludowe) podejmowane przez wyszkoloną i zorganizowaną wojskowo ludność.
Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. Należy więc odwołać się do środków właściwych dla obrony Polski ujętych w struktury organizacyjne i funkcjonalne stanowiące siłę obronną Polski, będącą przeciwieństwem siły ofensywnej, tworzonej przez agresora w celu wykonania uderzenia i wtargnięcia do innego państwa. Sprowadzanie możliwości obrony militarnej Polski do stosunku sił i środków wojsk operacyjnych (Polski i sąsiadów), a formy obrony Polski do bitwy walnej (generalnej) bądź też obrony manewrowej przy pomocy wojsk operacyjnych jest przejawem braku zrozumienia potrzeb w zakresie strategii obrony militarnej III RP.
Atut własnego terytorium
Posługiwanie się - być może nieświadomie - schematami doktrynalnymi Układu Warszawskiego pomniejsza możliwości obronne Polski. W skali taktyczno-operacyjnej przyjmowane są tzw. stosunki sił nacierających do broniących się jako gwarantujące atakującemu zwycięstwo - 3:1 bądź 6:1. Nie daje to właściwego obrazu sytuacji na szczeblu strategicznym, gdzie ponadto należy uwzględniać uwarunkowania wynikające z przestrzeni obronnej Polski. Z jednej strony mamy wprawdzie kilkusetkilometrowe fronty i setki ważnych obiektów oraz rejonów do obrony, ale z drugiej - możliwość wykorzystania fundamentalnego dla obrony atutu własnego terytorium i przygotowanego do obrony społeczeństwa. To bowiem tworzy środki właściwe dla obrony państwa.
W tworzeniu siły obronnej III RP chodzi o przygotowanie właściwych do obrony sił i środków militarnych, takich, jakie miała dawna Polska, kiedy była potęgą militarną w Europie, i jakie współcześnie mają na przykład Dania, Francja, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria czy Szwecja. Siła obronna państwa polskiego - jak każdego z wymienionych wyżej - jest oparta na wykorzystaniu (zagospodarowaniu) korzyści strategicznych obrony własnego terytorium. To one właśnie pozwalają stworzyć wystarczającą siłę do skutecznego odstraszania agresora bądź też odparcia agresji nawet wielekroć silniejszych sił uderzeniowych (ofensywnych).
Odstraszyć agresora
Siłę obronną III RP stanowić muszą:
- Wojska operacyjne, komponent uderzeniowy i mobilny sił zbrojnych - ograniczony (układem CFE) co do liczby środków i żołnierzy, ale o wysokim stopniu profesjonalizmu, z nowoczesnym uzbrojeniem. Wojska te powinny być zdolne do działań w ramach akcji sojuszniczych NATO poza Polską, a także do manewru na kierunki uderzenia agresora i wykonania przeciwuderzeń (kontruderzeń) lub wzmocnienia obrony na własnym terytorium.
- Wojska Obrony Terytorialnej - masowy, oparty na przeszkolonych rezerwach, komponent sił zbrojnych, mobilizowany i wykorzystywany do obrony rejonów zamieszkania żołnierzy, uzbrojony w środki do zwalczania czołgów, samolotów i śmigłowców - nowoczesne przenośnie granatniki, rakiety przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Wojska te muszą być zawczasu przygotowane m.in. do natychmiastowego - z chwilą wtargnięcia agresora - podjęcia działań nieregularnych w masowej skali. Kiedy przyjmiemy pomoc sojuszniczej siły, OT będą osłaniać i wspierać wojska sojuszu.
- Przygotowanie obronne całego społeczeństwa, instytucji i zakładów do wsparcia wysiłku wojsk oraz do ratowania ludzi, dobytku i środowiska przed skutkami wojny, katastrof technicznych i klęsk żywiołowych.
- Wykorzystanie i przygotowanie obronne terytorium. W tym do najpilniejszych zadań siły obronnej III RP należy zaliczyć:
- tworzenie obrony terytorialnej (terytorialnych organów dowodzenia);
- zmianę charakteru obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej z długoterminowej (12 miesięcy) na krótkoterminowe szkolenie podstawowe (3 - 4 miesiące) w jednostkach (ośrodkach) szkoleniowych OT oraz późniejsze doskonalenie umiejętności żołnierskich w okresowych ćwiczeniach i szkoleniach;
- podjęcie masowej produkcji przez własny przemysł, przy współpracy z Zachodem, nowoczesnych przenośnych środków przeciwpancernych, przeciwlotniczych i przeciwokrętowych;
- rozważenie stosownie do potrzeb obronnych wielkości potrzebnej infrastruktury wojskowej - szczególnie koszar w miastach - i zagospodarowanie jej przez wojska OT;
- stosowną politykę kadrową przy obsadzie stanowisk dowódczych w wojsku oraz kierowniczych w MON.
W Polsce mamy znaczną liczbę ludności, spore możliwości produkcji nowych generacji taniej i skutecznej lekkiej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, w miarę nowoczesny przemysł obronny oraz możliwość przygotowania wojsk do prowadzenia działań regularnych i nieregularnych w masowej skali. Polska ma tworzywo, z którego można zbudować siłę skutecznie odstraszającą potencjalnego agresora. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu.
Autor jest sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą ministra obrony narodowej. | Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność. |
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych
Nadprodukcja superprodukcji
"Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
BARBARA HOLLENDER
W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów.
Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie.
Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów.
Kto finansuje superprodukcje
Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych.
Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów.
Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe.
Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze.
Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej.
Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP.
Pod zastaw własnych domów
Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy.
Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł.
Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto.
Interes ponad wszystko
Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste.
Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r.
A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji?
Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. - | Na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji. Czy nie jest to przeinwestowanie? Zmienił się rynek filmowy i zmieniły się warunki finansowania produkcji. Inwestorami stały się stacje telewizyjne. Prodcenci ubiegają się też o kredyty pod zastaw własnych majątków. Banki stają się coraz częściej inwestorami-współproducentami reklamując równocześnie swoje produkty. Warto się zastanowić jednak czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. |
MFW
Kolejny kryzys i kolejna krytyka
Jak poprawić wizerunek
Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przed poprzednią, w okresie szczytu finansowego w Waszyngtonie na początku października 1998 roku, funduszowi udało się niemal wybronić. Teraz przedstawiciele MFW już nie ukrywają, że udali się po pomoc do profesjonalnych agencji public relations, aby pomogły ich instytucji odzyskać dawny wizerunek.
Podczas październikowego szczytu panowało przekonanie, że to MFW będzie w stanie najskuteczniej pomóc Brazylijczykom i tak skonstruuje pakiet pomocowy, aby zażegnać największe kłopoty gospodarcze. Krytyków takiego wyjścia było niewielu. I rzeczywiście: ogłoszenie wysokości pomocy udzielonej przez MFW - 41,5 mld USD - miało uspokajający wpływ na rynek. Potem jednak okazało się, że z powodu nieuchwalenia ważnych ustaw gospodarczych Brazylijczycy nie byli w stanie wykorzystać nawet pierwszej transzy w wysokości 4,5 mld USD, która miała być przekazana w grudniu 1998 roku. Ma ona być uruchomiona dopiero teraz.
Broni nie kraju, ale inwestorów
MFW ma jednak swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest wręcz, że bronił nie kraju, ale inwestorów, którzy po uspokojeniu sytuacji mogli bezpiecznie ulokować swoje pieniądze gdzie indziej. Natomiast nie pomógł w rozwiązaniu problemów kraju. Jednym z najzagorzalszych krytyków MFW pozostaje Jeffrey Sachs. Od początku uważał, że bezsensowne jest wydawanie pieniędzy MFW na obronę kursu reala za pomocą bardzo wysokich stop procentowych. Miały one przekonać inwestorów, że w Brazylii warto pozostawić kapitał. To wszystko miało odbywać się przy wielkich oszczędnościach budżetowych. W efekcie rzeczywiście ograniczono wydatki państwa, ale i utrudniło to działalność przedsiębiorstwom, dla których kredyt w realach stał się zbyt drogi, dolarowy natomiast wydawał się coraz bardziej ryzykowny. W efekcie doszło do spowolnienia aktywności gospodarczej.
Pomoc dopiero po kryzysie
Analitycy zapowiadają teraz korektę w dół prognoz gospodarczych dla Brazylii. Cynthia Latta, główny ekonomista ze Standard and Poor's uważa, że nie uda się powrócić do wysokiego kursu reala, bo pieniądz ten był przewartościowany.
Ian Vasquez z liberalnego Cato Institute twierdzi, że wielkie pakiety stabilizacyjne powinny być udostępniane już po wystąpieniu kryzysu, a nie aby mu zapobiec. Tym razem, zdaniem Vasqueza, środki MFW zostały potraktowane jako finansowa morfina, która miała uśmierzyć brazylijski kryzys polityczny i usankcjonować dalsze odkładanie reform gospodarczych. W liście intencyjnym, który Brazylia podpisała z MFW, znalazły się obietnice władz dotyczące przeprowadzenia reform politycznych, wyhamowania wzrostu deficytu budżetowego oraz deklaracje ministrów, że w dalszym ciągu są w stanie wypełnić ostre kryteria wykonawcze.
Te same środki dla wszystkich
Zdaniem Jeffreya Sachsa, MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu, co w efekcie musi przynieść spowolnienie aktywności gospodarczej, a nawet recesję.
Przedstawiciele MFW oczywiście nie zgadzają się z tymi poglądami i wskazują, że program zalecony właśnie przez nich pomógł w opanowaniu kryzysu w Tajlandii i Korei Południowej. W tym tygodniu oczekiwana jest publikacja raportu, w którym MFW oceni trafność swych decyzji podczas ratowania gospodarek w Azji. Rzeczywiście - i Tajlandia, i Korea mają szansę na odnotowanie w tym roku niewielkiego wzrostu gospodarczego, ale i te programy mają swoich krytyków zarzucających funduszowi, że przyczynił się do wzrostu stopy bezrobocia w tych krajach. W Korei powtarzany jest żart, że IMF (skrót angielskiej nazwy funduszu) oznacza I'm Fired (jestem zwolniony z pracy).
W Rosji też się nie udało
Do niepowodzeń MFW należy zaliczyć również zbyt szybkie wypłacenie pieniędzy Rosjanom. Jak wiadomo, co najmniej 4,6 mld USD z pakietu stabilizacyjnego nie wykorzystano na finansowanie reform czy nawet na obronę rubla, lecz zostało wywiezione z Rosji i umieszczone na kontach prywatnych przedstawicieli administracji. Stracona dla reform jest zresztą cała suma 22 mld USD przeznaczona w pakiecie stabilizacyjnym dla Rosjan. Teraz w rozmowach z władzami w Moskwie fundusz jest nieustępliwy. Jego przedstawiciele podkreślają, że program pożyczkowy może być wznowiony dopiero wówczas, kiedy zatwierdzone zostaną przez Dumę odpowiednie ustawy, a budżet będzie realistyczny.
Zbyt wiele tajemnic
MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy, w zaciszu gabinetów, że nie informuje o nadchodzących kryzysach. Ten brak informacji i otaczanie tajemnicą działań były podkreślane zwłaszcza przy krytyce obecności Funduszu w Tajlandii. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. Zaprezentowana pod koniec roku korekta prognoz gospodarczych była jednym z dowodów, że rzeczywiście przejął się krytyką.
Jak powiedział Shailendra Anjaria, szef Departamentu Stosunków Zewnętrznych MFW, w Internecie znajduje się coraz więcej informacji o działaniu organizacji, a miesięcznie zarejestrowano 2 miliony użytkowników strony internetowej MFW. - Nie jesteśmy już instytucją, w której ministrowie finansów i prezesi banków centralnych mogą sobie spokojnie rozmawiać, bo są pewni, że ani słowo nie wydostanie się na zewnątrz - podkreślił. Anjaria jest chyba najbardziej nie lubianym przez dziennikarzy urzędnikiem MFW. Natomiast od kilkunastu miesięcy o wiele sympatyczniejszy i rozmowniejszy stał się dyrektor generalny Michel Camdessus. Znacznie bardziej otwarty i mniej zgryźliwy niż dotychczas jest także Stanley Fischer, jego pierwszy zastępca. Ale właśnie Anjaria, "szara eminencja" tej organizacji, czasami przerywający w pół zdania swym szefom wypowiedzi dla prasy, pozostał symbolem skostniałych struktur.
Polska jako przykład sukcesu
W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem dobrego wykorzystania rad funduszu, przy zachowaniu dyscypliny budżetowej, jest Polska. - Wasz kraj, gdyby tylko pojawiła się taka potrzeba, naturalnie zawsze otrzyma pomoc MFW - podkreślał w rozmowie z "Rzeczpospolitą" jeden z wysokich funkcjonariuszy tej organizacji. Przedstawiciele MFW kokieteryjnie nie zgadzają się też ze stwierdzeniem, że polskie reformy to jedna z "historii sukcesu" funduszu. - Nie można powiedzieć, że jest to sukces MFW, to sukces kraju - powiedział "Rz" Stanley Fischer. A w przypadku współpracy z funduszem są dwa ważne warunki do spełnienia: po pierwsze, rady muszą być właściwe - co, miejmy nadzieję, w większości przypadków się sprawdza, a po drugie, wprowadzenie ich w życie musi być prawidłowe. Jeśli fundusz udzieli nawet najlepszych rad, a potem nie zostaną one wprowadzone w życie, żaden program nie zadziała. - W Polsce zadziałał - powiedział "Rzeczpospolitej" Stanley Fischer
Pomogą profesjonaliści
W każdym razie w najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Przedstawiciele Edelman Public Relations Worldwide oraz Witrhlin Worldwide ocenią, jak widzą tę organizację przedstawiciele administracji krajów członkowskich, dziennikarze oraz przedstawiciele firm. Potem przedstawią program, w jaki sposób to postrzeganie można poprawić. Podobnych zabiegów dokonał rok temu Bank Światowy.
Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji. Dokonają równolegle przeglądu portfeli kredytowych i zasugerują możliwości usprawnienia pracy poszczególnych departamentów. W lutym rozpocznie się kolejna analiza działalności MFW. Były szef departamentu prognoz i analiz Rezerwy Federalnej z Nowego Jorku skontroluje, czy analizy i prognozy funduszu są wykonywane prawidłowo.
Danuta Walewska | trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. MFW ma swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest, że bronił nie kraju, ale inwestorów. Natomiast nie pomógł w rozwiązaniu problemów kraju. MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy. brak informacji i otaczanie tajemnicą działań były podkreślane przy krytyce obecności Funduszu w Tajlandii. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem jest Polska.
W każdym razie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. |
ROZMOWA
Henryka Pieronkiewicz, prezes zarządu PKO BP SA
Utrzymać 18 procent rynku
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Jak ocenia pani obecną pozycję rynkową PKO BP i czy ma pani jakiś pomysł, aby tę pozycję utrzymać, a może nawet wzmocnić?
HENRYKA PIERONKIEWICZ: PKO BP jest obecnie niekwestionowanym numerem jeden na rynku, szczególnie jeśli chodzi o bankowość detaliczną, czyli segment obecnie najbardziej atrakcyjny. Bank od trzech lat utrzymuje udział w granicach 18 proc. w bardzo dynamicznie rozwijającym się rynku. A trzeba pamiętać, że trzy lata temu 18 proc. oznaczało zupełnie co innego niż teraz, bo wtedy aż 70 proc. gospodarstw domowych właściwie nie korzystało z usług banków, a dziś - jak uważają niektórzy - te relacje się odwróciły.
Uda się pani utrzymać taki udział w rynku w przyszłości?
Taki jest mój ambitny plan. Nie mogę powiedzieć, co będziemy robić, aby ten udział utrzymać, bo wiadomo, że konkurencja nie śpi.
Co pani zdaniem jest najmocniejszą stroną banku, a jakie są jego słabości?
Najmocniejszą stroną jest rzesza klientów. Proszę zwrócić uwagę, że samych kont osobistych mamy ponad 3,7 mln.
PKO BP tradycyjnie ma jednak ogromną grupę klientów o najniższych dochodach, na których obsłudze banki nie zarabiają zbyt wiele...
Ktoś ich też musi obsługiwać - z pełnym szacunkiem dla nich. Myślę, że nie będziemy ich tracili z pola widzenia, ale niewątpliwie będziemy starali się wyjść z atrakcyjną i nowatorską ofertą do klientów o wyższych dochodach. Drugim atutem banku jest jego sieć. My docieramy praktycznie do każdego klienta, przy czym sieć z jednej strony może być niewątpliwym atutem, z drugiej istotną przeszkodą. Dlatego jednym z istotnych kierunków działania będzie efektywne zarządzanie siecią, tak aby wykorzystać jej rozległość.
A jakie są słabości banku?
Słabości są ogólnie znane i źle się stało, że w ostatnich miesiącach właściwie mówiono jedynie o słabościach banku, co jest dla niego krzywdzące.
Jedną z podstawowych słabości jest relatywnie niski kapitał. Przyczyny niedopasowania kapitału do wielkości aktywów, którymi PKO BP zarządza i ogromnej rzeszy klientów, w dużej mierze leżą poza bankiem i są uwarunkowane historycznie. Ich rozwiązanie, czyli udzielenie rządowych gwarancji na portfel starych kredytów mieszkaniowych, nie zależy bezpośrednio od nas. My chcemy się skupić na tych działaniach, które od nas zależą.
Co będzie pierwszym widocznym dla klientów efektem objęcia prze Panią stanowiska prezesa PKO BP.
Trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Przy tak rozległej sieci droga pomiędzy wypracowaniem koncepcji a jej realizacją w najodleglejszych placówkach jest bardzo długa. Aby klienci odczuli, że dobre pomysły są realizowane, musi minąć jakiś czas. Będziemy się starali zaktywizować sprzedaż oferty, która moim zdaniem jest naprawdę ciekawa. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co udało się bankowi zrobić w ostatnich trzech latach, a szczególnie w ubiegłym roku. Proszę zwrócić uwagę, że kiedy PKO BP wyszło na rynek z Superkontem, to stało się ono wzorem do naśladowania dla innych banków.
Jako prezes będzie pani w nietypowej sytuacji, ponieważ bank ma kuratora, który ma akceptować decyzje zarządu. Jak pani to ocenia?
Podejmując decyzję o objęciu stanowiska znałam sytuację. Sądzę, że nie będziemy wchodzili sobie w drogę z panem Andrzejem Topińskim, a na samym początku taki układ będzie korzystny dla banku. Mam świadomość, że na co dzień może być trudno to realizować i nie wykluczam, że może dochodzić do jakichś dyskusji, ale w ostatecznym rozrachunku pewnie będziemy dogadywali się tak, żeby bank tego nie odczuł. Prezes Topiński przez 5 lat kierowania PKO BP zrobił wiele, aby przybliżyć bank klientom i zrobić z niego nowoczesną instytucję.
Pani opinia o sposobie kierowania PKO BP przez prezesa Topińskiego jest bardzo dobra, inaczej niż rady banku, która odwołała go, zarzucając mu błędy w zarządzaniu bankiem.
Nie chcę w to wnikać; być może rada miała swoje powody. Ja oceniam pana Topińskiego jak prezesa i robię to z pozycji osoby z zewnątrz, która próbowała konkurować z tym bankiem. Rada współpracowała z zarządem na bieżąco i jeżeli dostrzegła błędy w kierowaniu bankiem, to miała niezbywalne prawo podjąć taką, a nie inną decyzję. Dyskusyjna jest tylko kwestia formy i czasu, w którym decyzja została podjęta, ale to już pozostawiam bez komentarza.
Zgodnie z deklaracjami ministra skarbu PKO BP ma zostać sprywatyzowany bez udziału inwestora strategicznego. BPH, z którego pani odeszła, był do niedawna w podobnej sytuacji: był sprywatyzowany częściowo i bez udziału inwestora strategicznego. Jak pani ocenia możliwości rozwoju banku przy takiej koncepcji prywatyzacji.
W przypadku BPH, pierwszy etap prywatyzacji był fatalny z wielu powodów, w tym niezależnych od ówczesnych decydentów. Wszystko odbyło się pod presją Funduszu Prywatyzacji Polskich Banków, który stawiając pewne środki na restrukturyzację systemu bankowego postawił też konkretne warunki, w tym określił harmonogram prywatyzacji. Jakiś bank musiał być wtedy sprywatyzowany i padło na BPH. A sytuacja na giełdzie w tym czasie była najgorsza z możliwych na wprowadzenie takiej dużej spółki i dlatego sprzedano tylko około połowy akcji, z czego większość została objęta w ramach gwarancji przez inwestorów zagranicznych, bez żadnych zobowiązań z ich strony. Późniejsza sprzedaż akcji posiadanych jeszcze przez skarb państwa musiała tę sytuację uwzględniać.
W PKO BP mamy szansę wypracowania unikalnej koncepcji prywatyzacyjnej i jest to prawdziwe wyzwanie intelektualne i realizacyjne. Ponieważ jest to jeden z ostatnich prywatyzowanych banków, można wykorzystać zebrane doświadczenia i nie popełnić wcześniejszych błędów. Między BPH i PKO BP nie ma też prostej analogii przede wszystkim z powodu zupełnie innej historii i pozycji w systemie bankowym, w tym roli na rynku detalicznym. Trzeba też wziąć pod uwagę opinię publiczną, która oczekuje, że PKO BP pozostanie bankiem polskim i cokolwiek można rozumieć pod tym stwierdzeniem, na pewno tego bagatelizować nie można.
Jak w takim razie mógłby, według Pani, wyglądać akcjonariat tego banku po prywatyzacji?
Można sobie wyobrazić, że ten akcjonariat byłby na tyle rozproszony, żeby żaden z akcjonariuszy nie uzyskał istotnej przewagi. Myślę, że jakąś szansą dla banku mogą być fundusze emerytalne. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że te, które się liczą, są zarządzane przez spółki z kapitałem zagranicznym, ale ja bym się tego nie obawiała, ponieważ mimo że one mają zagranicznych inwestorów to jednak interes widzą tu, na rynku polskim i nie widzę możliwości, aby mogły działać w sprzeczności z interesem tego rynku.
A jak duży pakiet akcji i jak duży wpływ na bank powinien zachować skarb państwa?
Mając na uwadze doświadczenia połowicznej prywatyzacji BPH, będę usiłowała przekonać decydentów, żeby od razu sprywatyzować bank w całości, to znaczy, żeby udział skarbu państwa pozostał nieduży. Uważam, że skarb państwa z wielu powodów nie jest dobrym właścicielem i wobec tego nie powinien odgrywać istotnej roli w akcjonariacie.
Prywatyzacja bez udziału strategicznego inwestora ogranicza możliwości pozyskania kapitału...
Mam tego świadomość i to jest kolejne wyzwanie, które stoi przed zarządem. Ale żeby opracować koncepcję dokapitalizowania, musimy wiedzieć, jaki będzie ostateczny sposób rozwiązania problemu starego portfela kredytów mieszkaniowych. Jeżeli okaże się on naprawdę korzystny dla banku, to może nie będzie w pierwszych latach aż tak palącego problemu braku kapitału. Poza tym można sobie wyobrazić również i taką sytuację, że część dochodów z prywatyzacji PKO BP pozostanie w tym banku. Będzie to trudne w sytuacji ogromnych potrzeb finansowych państwa, ale nie jest niemożliwe.
A kiedy najwcześniej może dojść do prywatyzacji banku? Pod koniec 2001 r.?
Może wcześniej, być może udałoby się to zrobić w połowie 2001 r., to zależy od wielu czynników. Są pewne reżimy proceduralne, których się też nie przeskoczy, choćby przeprowadzenie przetargu na wybór doradcy.
PKO BP zatrudnia 40 tysięcy osób i dość powszechna jest opinia, że jest w nim znaczny przerost zatrudnienia. Ile osób powinien, pani zdaniem, zatrudniać bank tej wielkości?
Nawet gdybym znała odpowiedź na to pytanie, byłabym nieodpowiedzialna udzielając odpowiedzi. Ale i tak przedwczesne byłoby spekulowanie na ten temat, dopóki bank nie zostanie w pełni zinformatyzowany, a wykonywane czynności zautomatyzowane. Przy tej liczbie klientów wdrożenie zautomatyzowanego systemu obsługi masowych operacji i czynności powinno od razu wyzwolić efekt skali zarówno po stronie kosztów - właśnie w postaci prostych rezerw w zatrudnieniu - ale także dzięki istotnemu spadkowi kosztu jednostkowego operacji. Obecnie jesteśmy na końcowym etapie wyboru dostawcy systemu informatycznego. Wykonujemy 700 mln operacji rocznie i jeśli one nie są wystandaryzowane i zautomatyzowane, to koszt ich wykonania jest ogromny.
Rozmawiał Waldemar Grzegorczyk | Jak ocenia pani obecną pozycję rynkową PKO BP?
HENRYKA PIERONKIEWICZ: jest numerem jeden na rynku, szczególnie jeśli chodzi o bankowość detaliczną, czyli segment najbardziej atrakcyjny.
Najmocniejszą stroną jest rzesza klientów. Drugim atutem jest jego sieć. docieramy praktycznie do każdego klienta.
Jedną z słabości jest relatywnie niski kapitał.
bank ma kuratora, który ma akceptować decyzje zarządu.
znałam sytuację. nie będziemy wchodzili sobie w drogę z Andrzejem Topińskim. przez 5 lat kierowania PKO zrobił wiele, aby przybliżyć bank klientom i zrobić z niego nowoczesną instytucję.
Zgodnie z deklaracjami ministra skarbu PKO ma zostać sprywatyzowany bez udziału inwestora strategicznego.
mamy szansę wypracowania unikalnej koncepcji prywatyzacyjnej i to prawdziwe wyzwanie intelektualne i realizacyjne.Trzeba wziąć pod uwagę opinię publiczną, która oczekuje, że PKO pozostanie bankiem polskim.
będę usiłowała przekonać decydentów, żeby od razu sprywatyzować bank w całości, żeby udział skarbu państwa pozostał nieduży. |
PODZIAŁ ADMINISTRACYJNY KRAJU
Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich
Potrzebne korekty na mapie
RYS. PAWEŁ GAŁKA
EDMUND SZOT
Spośród czterech wprowadzonych przez obecną koalicję reform tylko jedna nie wzbudza większych kontrowersji - reforma podziału terytorialnego państwa. Utworzenie w miejsce 49 tylko 16 nowych województw oraz ogniwa pośredniego w postaci 373 powiatów i miast na prawach powiatu przyjęte zostało bez większych sprzeciwów, choć były one dość silne, kiedy nowy podział terytorialny dopiero się kształtował. Różnymi formami nacisku próbowano, często zresztą z pomyślnym skutkiem, wpływać na podejmowane wówczas decyzje.
Wprowadzając reformę administracji, zapowiedziano, że przez dwa lata, tzn. do końca grudnia 2000 roku, można będzie zgłaszać wnioski w sprawie zmian podjętych wówczas decyzji i tyczyć będą one mogły nie tylko granic gmin, ale także kształtu powiatów i województw. A nawet samej liczby województw. Tyle tylko, że inny jest tryb rozpatrywania tych wniosków. W sprawie granic gmin, powiatów i województw zmiany są wprowadzane w drodze rozporządzenia Rady Ministrów, natomiast decyzje o tworzeniu bądź znoszeniu województw zostały zarezerwowane dla Sejmu RP.
Korekta zasadniczego podziału terytorialnego państwa może być jednak przeprowadzana dopiero na podstawie oceny nowego podziału, której do 31 grudnia bieżącego roku dokonają Sejm, Senat i Rada Ministrów.
Pierwsze korekty
W wyniku nowego podziału administracyjnego Polska składa się obecnie z 16 daleko niejednakowych pod każdym względem województw oraz równie zróżnicowanych 308 powiatów i 65 miast na prawach powiatu. Bardzo zróżnicowane są także gminy. W niektórych mieszka mniej niż dwa tysiące osób, inne liczą ponad dwieście tysięcy mieszkańców. Duże różnice zarówno pod względem liczby ludności, jak i potencjału ekonomicznego poszczególnych jednostek utrudniają ich porównywanie i przyczyniają się do powstawania opinii o województwach, powiatach i gminach "lepszych" oraz "gorszych", a więc nie mających jednakowych szans rozwoju. To nic nowego, niepokojące jest natomiast to, że opinia ta często znajduje potwierdzenie w praktyce.
Kilka niewielkich korekt granic gmin, powiatów, a nawet województw mamy już za sobą. I tak w wyniku protestów mieszkańców Pogorzałego (1130 mieszkańców) i Skarżyska Książęcego (1650 mieszkańców) odłączono je od województwa mazowieckiego i przyłączono do województwa świętokrzyskiego.
- Nie było inicjatywy, by przyłączyć do naszego województwa cały powiat szydłowiecki - mówi Henryk Kwiecień, zastępca dyrektora w Wydziale Organizacji i Nadzoru w Urzędzie Wojewódzkim w Kielcach. - Władze Szydłowca sprzeciwiały się przyłączeniu do nas nawet tych dwóch miejscowości.
Wyciągnięto z tego wniosek, że Szydłowiec woli wchodzić w skład województwa ze stolicą nie w Kielcach, a w Warszawie.
W sprawie wprowadzenia następnych korekt granic gmin, powiatów i województw różne środowiska podejmują dozwolone prawem działania, ale ich skutków na razie nie widać. Mieszkańcy Elbląga na przykład zdecydowaną większością głosów ("za" głosowało 98,7 proc. uczestników referendum) opowiedzieli się za przynależnością ich miasta do województwa pomorskiego, nie zaś do warmińsko-mazurskiego, w skład którego Elbląg wchodzi obecnie. Frekwencja w referendum wyniosła 44,7 proc., co wystarczało, aby wyniki takiego głosowania władze potraktowały poważnie.
Niektóre gminy powiatu Chojnice zgłosiły chęć przynależności do województwa kujawsko-pomorskiego, jednak mieszkańcy samych Chojnic wolą pozostać, tak jak teraz, w województwie pomorskim. Jedna z gmin województwa kujawsko-pomorskiego - Janowiec Wielkopolski - zgłosiła chęć przejścia do województwa wielkopolskiego. Ustalono nawet termin referendum w tej sprawie, ale z przeprowadzenia go w końcu zrezygnowano.
Kilkanaście miast nadal czyni starania, by stać się siedzibą powiatów, ale inicjatywa ta pozbawiona jest szans.
Województw nadal za dużo
Niektórzy politycy obecny podział terytorialny kraju krytykują w sposób bardziej zasadniczy. Zdaniem jednego z nich niepotrzebnie utworzono dwa "kadłubkowe", jak się wyraził, województwa: świętokrzyskie i kujawsko-pomorskie, za istnieniem których, jego zdaniem, nie przemawiają żadne racje. Ani ekonomiczne, ani społeczne. Tyle że województwo świętokrzyskie bez istotnych powodów okrojono na rzecz województwa mazowieckiego, do którego przyłączono siedem powiatów dawnego (sprzed 1975 roku) województwa kieleckiego (z Kielecczyzny odpadł także powiat Opoczno, który jest obecnie w województwie łódzkim). Wystarczył pretekst, że mieszkańcy Radomia podobno nie lubią mieszkańców Kielc. W województwie kujawsko-pomorskim tradycyjna niechęć Torunia do Bydgoszczy okazała się, na szczęście, przeszkodą za małą i miast nie rozłączono. "Święta wojna" między Bydgoszczą i Toruniem zakończyła się w końcu pojednaniem.
Zdaniem ekspertów, jeśli województw w Polsce jest obecnie za dużo, to niekoniecznie o te właśnie dwa. Są inne, których utrzymanie może stać się w przyszłości przyczyną nieoczekiwanych kłopotów. Jednym z nich jest województwo lubuskie. Utworzone zostało podobno z inicjatywy polityków ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, którzy chcieli zasłużyć się lokalnej społeczności. Większych racji za istnieniem województwa lubuskiego nie widać. Urzędnik, który miał odwagę to powiedzieć, nie sprawuje już swojej wysokiej funkcji, tym niemniej problem istnieje. I będzie narastał.
Zdaniem profesora Jerzego Regulskiego, niegdyś pełnomocnika rządu (w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego) do spraw reformy samorządu terytorialnego, prezesa Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, województwo lubuskie nie ma sensu. Można przewidywać, że wkrótce strefa podmiejska Berlina przekroczy granicę polsko-niemiecką, a po wejściu Polski do Unii Europejskiej nic nie stanie na przeszkodzie, by w tym województwie osiedlali się także Niemcy, którzy stąd będą dojeżdżali do pracy w Berlinie. Gdyby województwo lubuskie podzielono między dwa inne - dolnośląskie i wielkopolskie - miejscowa ludność miałaby oparcie we Wrocławiu i Poznaniu. Są to jednostki terytorialne znacznie większe i silniejsze od małego i słabego województwa lubuskiego.
Nie liczba najważniejsza
Racji swojego istnienia będzie musiało bronić także nieszczęśnie okrojone województwo świętokrzyskie, może jeszcze parę innych.
Jednak nie sama liczba województw jest najważniejsza, ale ich możliwość decydowania o własnych sprawach. Na razie nie jest ona zbyt duża, wiele decyzji nadal zapada na szczeblu centralnym, reforma funkcjonowania ministerstw była bardzo powierzchowna i Polsce nadal potrzebna jest decentralizacja. Ponadto profesor Regulski uważa, że błędem było upolitycznienie stanowiska wojewody, który stał się przez to zakładnikiem partii politycznych. Skutek jest taki, że urzędy wojewódzkie są obecnie kilka razy większe od urzędów marszałkowskich, gdy powinno być akurat odwrotnie.
Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich. Wśród równych znalazły się w ten sposób powiaty "równiejsze", a stworzono je m.in. po to, by miastom będącym wcześniej siedzibami zlikwidowanych urzędów wojewódzkich "osłodzić" gorycz bycia teraz zaledwie siedzibą powiatu. Tylko trzy byłe miasta wojewódzkie: Ciechanów, Piła i Sieradz, roztropnie zrezygnowały z tego wątpliwego zaszczytu, rozumując, że przyniesie więcej szkody niż pożytku. I rzeczywiście, jak wynika z badań Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, okalające byłe miasta wojewódzkie powiaty ziemskie cechują najniższe w kraju wskaźniki rozwoju gospodarczego i społecznego.
Z dokonanej przez najwyższe władze oceny nowego podziału terytorialnego kraju wyniknie zapewne także potrzeba korekty liczby powiatów. Ale na pewno nie w kierunku jej zwiększenia, o co nadal zabiega kilkanaście miast, gdyż część powiatów obnaży swą słabość i będzie musiała zostać zlikwidowana. Jeszcze przed wprowadzeniem reformy co przytomniejsi politycy i eksperci ostrzegali, że powiatów będzie za dużo i rozsądniej byłoby utworzyć ich o kilkadziesiąt mniej.
Nie będzie chyba natomiast większej korekty liczby gmin. W tej sprawie w Polsce od początku uznano, że gmina powinna być jednostką na tyle silną, aby jej mieszkaniec jak najwięcej spraw mógł załatwić na miejscu. Inaczej jest we Francji, gdzie do utworzenia gminy wystarczy, aby liczyła ona sześć dorosłych osób. Bo pięć nie może wybierać mera. | W wyniku nowego podziału administracyjnego Polska składa się z 16 województw oraz 308 powiatów i 65 miast na prawach powiatu. Kilka korekt granic gmin, powiatów, województw mamy już za sobą. w wyniku protestów mieszkańców Pogorzałego i Skarżyska Książęcego odłączono je od województwa mazowieckiego i przyłączono do świętokrzyskiego. Niektórzy politycy obecny podział terytorialny kraju krytykują. Zdaniem jednego z nich niepotrzebnie utworzono dwa województwa: świętokrzyskie i kujawsko-pomorskie, za istnieniem których nie przemawiają żadne racje. nie liczba województw jest najważniejsza, ale ich możliwość decydowania o własnych sprawach. wiele decyzji nadal zapada na szczeblu centralnym i Polsce potrzebna jest decentralizacja. błędem było upolitycznienie stanowiska wojewody. Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich. Wśród równych znalazły się w ten sposób powiaty "równiejsze". |
GÓRNICTWO
Lobby górnicze wie, że kopalnie czeka umorzenie długów
Jak sprywatyzować polski węgiel
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
BARBARA CIESZEWSKA
Prywatyzacja górnictwa będzie jednym z najtrudniejszych zadań. Jeśli nie uda się jej przeprowadzić obecnemu rządowi, to w przypadku przegranej w wyborach SLD-owski nie przeprowadzi jej także. Będzie to zadanie trudne również ze względów politycznych i ekonomicznych. Nie uda się uniknąć zarzutów związkowców i lewicy, mówiących o wyprzedaży narodowych bogactw i narażaniu bezpieczeństwa energetycznego kraju.
Właśnie dlatego, że problem jest tak trudny, powinno się dyskutować o nim publicznie. Ostatnio ministrowie: gospodarki, finansów, pracy i ochrony środowiska otrzymali od Banku Światowego wstępny raport, który powstał po ubiegłorocznej misji brytyjskich ekspertów. Zauważa się w nim pewne analogie pomiędzy brytyjską a polską sytuacją górnictwa węglowego, ale też wskazuje na spore różnice. Eksperci brytyjscy proponują ich uwagi traktować jako wkład do dyskusji o prywatyzacji polskiego górnictwa.
Na razie polski rząd zdecydował o przygotowaniach do sprzedaży dwóch kopalń, jedynej rentownej lubelskiej Bogdanki i najmłodszej - Budryka (za który budżet jeszcze długo będzie spłacał kredyty). Wstrzymano natomiast przygotowania do prywatyzacji dwóch spółek węglowych. Rząd uznał, chyba słusznie, że najpierw powinna powstać spójna strategia prywatyzacji. I tu właśnie zaczynają się schody. Bo jak podejść do prywatyzacji, skoro chce się zapewnić państwu stabilnego dostawcę energii, a także zadowolić potężne i liczne związki zawodowe? A przede wszystkim, co zrobić, aby państwo nie musiało wydawać co roku z budżetu miliardów złotych na: pokrywanie strat, likwidację kopalń, osłony dla górników itp.
Istnieją dziś trzy metody prywatyzacji polskiego górnictwa węglowego: wolna - polegająca na sprzedaży zakładów po uzyskaniu przez nie rentowności; zapewniająca średnie tempo przekształceń - sprzedajemy co najlepsze i szybka - sprzedaż wszystkiego.
Najpierw rentowność
Do tej pory wydaje się, że rząd realizuje metodę wolnej prywatyzacji. Najpierw chce przeprowadzić reformę branży. Zamyka trwale nierentowne kopalnie, redukuje zatrudnienie. Kiedy branża osiągnie rentowność, rozpocznie się prywatyzację kopalń, bo można mieć nadzieję, że znajdą się chętni, którzy zechcą zainwestować w rentowne już zakłady. "Z grubsza biorąc, jest to metoda, jaką przyjął rząd brytyjski. W najlepszym przypadku będzie trwała długo" - piszą autorzy wspominanego raportu. Problem tkwi właśnie w tym, że nikt nie jest dziś w stanie powiedzieć, kiedy uda się doprowadzić górnictwo do rentowności. Rudzka Spółka Węglowa, którą odwiedziła brytyjska misja, nie spodziewa się prywatyzacji przed 2003 rokiem.
Zwykle bywa tak i zdarzyło się to także w Wielkiej Brytanii, że państwowe spółki określają czas dochodzenia do rentowności, po czym realizują to dużo później. Jeśli przyjrzeć się sytuacji finansowej polskich spółek węglowych, z ich kompletnym brakiem płynności finansowej, można spodziewać się, że osiąganie rentowności potrwa sporo lat. Prywatyzacja odbyłaby się więc nie tak szybko. Można przypuszczać, że jest to scenariusz najbardziej wygodny dla związków zawodowych, bo nie mają one nic przeciwko dotowaniu branży przez budżet.
Pozbyć się najlepszych
Kolejna metoda (średnie tempo), częściowo także realizowana obecnie, to przygotowywanie do prywatyzacji najbardziej rentownych, samodzielnych kopalń (choć kopalni Budryk do rentowności dość jeszcze daleko). Przygotowania do prywatyzacji Bogdanki są już tak daleko posunięte, że prawdopodobnie nastąpi to w najbliższych miesiącach. Jest to kopalnia szczególna, samodzielna, z dala od węglowych ośrodków, można więc chyba potraktować ją nieco inaczej.
Eksperci przestrzegają jednak, że oddzielne sprzedawanie poszczególnych kopalń niesie dla państwa spore ryzyko. Jeśli po prywatyzacji dobrych kopalń na rynku pozostaną państwowe, nierentowne i dotowane, wówczas spółki węglowe mogą mieć spore problemy ze sprzedażą węgla. Bardzo prawdopodobne, że będą zmuszone sprzedawać go poniżej kosztów produkcji. Z punktu widzenia rządu utrata najlepszych kopalń musi zatem pogorszyć sytuację tych, które pozostaną państwowe. Trudniej będzie wtedy doprowadzić je do rentowności i trudniej sprywatyzować. W efekcie dojdzie do sytuacji, w której sprywatyzowana zostanie mniejsza część branży, niż chciałby rząd.
Poza tym sprzedawane w ten sposób kopalnie będą - już jako firmy prywatne - przedsiębiorstwami stosunkowo małymi, wrażliwymi na ryzyko związane z eksploatacją węgla, na zmiany na rynku, a także na konkurencję ze strony dotowanych, jeszcze państwowych spółek. Im mniejsza sprywatyzowana kopalnia czy spółka węglowa, tym większe ryzyko, że problem powróci do rządu, bo firmy mogą zbankrutować, a wtedy państwo ponosi koszty zamykania kopalni, odpraw dla zwalnianych i przejąć musi opiekę nad bezrobotnymi - zwracają uwagę brytyjscy eksperci.
Wszystko na sprzedaż
Rząd może też podejść do sprawy inaczej. Nie czekać, aż górnictwo uzyska rentowność i nie sprzedawać na początku najbardziej rentownych kopalń. Zamiast tego mógłby szukać inwestorów strategicznych dla całego sektora lub jego części - można podzielić przemysł węglowy tak, jak uczynili to Brytyjczycy. Mógłby to być podział ze względu na węgiel energetyczny, węgiel koksujący albo na dobre i nieco słabsze kopalnie. Trzeba byłoby jednocześnie w przyspieszonym tempie realizować program zamykania nierentownych kopalń, głównie dlatego, żeby dostosować potencjał produkcyjny do popytu. Chodzi o to, aby przemysł ten był jak najbardziej atrakcyjny dla potencjalnych inwestorów strategicznych.
Kopalnie mogłyby być grupowane wokół trzech najlepszych spośród siedmiu spółek węglowych - sugerują eksperci - a nie w drodze kolejnych zmian organizacyjnych. Do trzech najlepszych spółek można by dołączyć aktywa pozostałych. Wtedy to inwestorzy strategiczni musieliby utworzyć rentowne spółki, jednak już w sektorze prywatnym. Mieliby oni wówczas pewność, że nierentowne, dotowane przez państwo kopalnie nie produkowałyby węgla, by podcinać ich pozycję na rynku.
Inwestorzy potrzebowaliby jednak - piszą w raporcie eksperci - pomocy ze strony państwa w finansowaniu zamykania kopalń i zwalniania pracowników. Zwracają jednocześnie uwagę, że koszt zamykania kopalń już prywatnych jest dużo mniejszy niż jeszcze państwowych.
W Wielkiej Brytanii fizyczne zamknięcie kopalni kosztuje około 5 mln dolarów (ok. 20 mln zł). W skorygowanym już programie rządowym zapisano, że na likwidację kopalń w latach 2000 - 2002 przeznacza się ok. 4,5 mld zł. W tym czasie zlikwidowanych ma być 8 kopalń całkowicie i 4 kopalnie częściowo, co oznacza, że na likwidację każdej z nich przeznacza się w ciągu 3 lat około 374 mln zł. Zdaniem autorów raportu, likwidację kopalń mogliby współfinansować użytkownicy energii, oczywiście "...jeżeli rząd ustali odpowiednie kontakty pomiędzy spółkami węglowymi a przemysłem energetycznym". Wiadomo jednak, że może to być niesłychanie trudne.
Jeśli szybka prywatyzacja byłaby możliwa do zrealizowania, wówczas byłoby kilka korzyści:
- prywatyzacja przeprowadzona byłaby znacznie szybciej, a problem górnictwa wcześniej przestałby być problemem rządu i kieszeni podatnika;
- metoda ta sprawiłaby, że sektor sprowadzony zostałby do racjonalnych rozmiarów;
- decyzję o zamykaniu nierentownych kopalń podejmowałby inwestor strategiczny, a nie rząd, co ma znaczenie polityczne.
Zapobiec narastaniu długów
Prywatyzacyjna operacja, bez względu na metodę, wymagać będzie dodatkowych zabezpieczeń. Węgiel nadal stanowi najważniejsze źródło energii w kraju (choć z całą pewnością jego udział będzie maleć). Należałoby zatem utworzyć, tak jak w Wielkiej Brytanii, odpowiedni urząd regulacyjny, który w imieniu państwa utrzymuje własność zasobów węgla, wydaje i monitoruje koncesje na eksploatację, a także nadzoruje bezpieczeństwo pracy. Wydaje się zresztą, że rolę taką mógłby pełnić, przyjmując część nowych obowiązków, istniejący Wyższy Urząd Górniczy.
Aby uniknąć brytyjskich problemów z prywatyzacją górnictwa, trzeba przewidzieć i przygotować się na oczywiste zagrożenia. Poza problemem społecznym, siłą związków zawodowych jest też kwestia zapewnienia potencjalnym inwestorom możliwości zawierania kontraktów na dostawy węgla dla krajowej energetyki. W Wielkiej Brytanii energetykę sprywatyzowano przed górnictwem. Polska jest pod tym względem w lepszej sytuacji.
Warto też pamiętać, że przy prywatyzacji górnictwa nawet liberalny ówczesny rząd brytyjski musiał umorzyć jego długi. W Polsce jest to kwota ok. 15 mld zł, jednak w programie reformy branży przewidziano, że około połowy tych długów zostanie umorzonych, a spłata połowy -odroczona, nie jest to więc problem nowy.
Nikt na razie nie jest w stanie powiedzieć, ile wart jest polski sektor węglowy (wpływy z prywatyzacji brytyjskiego węgla wyniosły 1 mld 300 mln dolarów). Nie wiadomo więc, w jakim stopniu wpływy ze sprzedaży pokryją umorzone długi.
Lobby górnicze doskonale zdaje sobie sprawę, że przy sprzedaży kopalń długi będą umarzane. Jeśli nie chcemy pozwalać na produkowanie kolejnych długów w górnictwie, warto przyspieszyć proces jego prywatyzacji.
Istotną wadą polskiego sektora węglowego jest poza tym, zdaniem ekspertów, brak płynności finansowej, czego nie może już nawet zrekompensować stopniowa poprawa wyników samej działalności wydobywczej. Płynność górnictwa pogarsza się z miesiąca na miesiąc. Dawno już wpadło ono w spiralę zadłużenia i coraz bardziej pogrąża je konieczność spłaty coraz większych odsetek od kredytów i od nieregulowanych zobowiązań. Prywatyzacja jest sposobem wyjścia z pułapki. Kwestią otwartą jest jednak, jak widać, metoda jej przeprowadzenia. Niebawem podpisany ma zostać kontrakt z firmą, która dla polskiego rządu opracuje strategię prywatyzacyjną górnictwa. Można spodziewać się, że bez względu na to, jaka ona będzie, wzbudzi ogromne emocje. | Prywatyzacja górnictwa będzie jednym z najtrudniejszych zadań ze względów politycznych i ekonomicznych. dlatego powinno się dyskutować o nim publicznie. Na razie polski rząd zdecydował o przygotowaniach do sprzedaży dwóch kopalń, lubelskiej Bogdanki i Budryka. Wstrzymano przygotowania dwóch spółek węglowych. Rząd uznał, że najpierw powinna powstać spójna strategia prywatyzacji. Istnieją dziś trzy metody prywatyzacji polskiego górnictwa węglowego: wolna - sprzedaż zakładów po uzyskaniu przez nie rentowności; sprzedajemy co najlepsze i szybka - sprzedaż wszystkiego.Do tej pory rząd realizuje metodę wolnej prywatyzacji. Kiedy branża osiągnie rentowność, rozpocznie się prywatyzację. Jeśli przyjrzeć się sytuacji finansowej polskich spółek węglowych, można spodziewać się, że osiąganie rentowności potrwa sporo lat. Kolejna metoda to przygotowywanie do prywatyzacji najbardziej rentownych kopalń. Eksperci przestrzegają, że oddzielne sprzedawanie poszczególnych kopalń niesie dla państwa spore ryzyko. Jeśli po prywatyzacji dobrych kopalń na rynku pozostaną państwowe, nierentowne, spółki węglowe mogą mieć problemy ze sprzedażą węgla. Rząd może podejść do sprawy inaczej i szukać inwestorów strategicznych dla całego sektora lub jego części. Mógłby to być podział na węgiel energetyczny, koksujący albo na dobre i słabsze kopalnie. Kopalnie mogłyby być grupowane wokół trzech najlepszych spółek węglowych. inwestorzy strategiczni musieliby utworzyć rentowne spółki w sektorze prywatnym. potrzebowaliby jednak pomocy ze strony państwa w finansowaniu zamykania kopalń i zwalniania pracowników. koszt zamykania kopalń prywatnych jest dużo mniejszy niż państwowych.Prywatyzacja, bez względu na metodę, wymagać będzie dodatkowych zabezpieczeń. Węgiel nadal stanowi najważniejsze źródło energii w kraju. Należałoby utworzyć odpowiedni urząd regulacyjny. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, ile wart jest polski sektor węglowy. Nie wiadomo, w jakim stopniu wpływy ze sprzedaży pokryją umorzone długi. wadą polskiego sektora węglowego jest poza tym brak płynności finansowej. |
KOSZYKÓWKA
Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok -
Odchudzanie naturalne
MAREK CEGLIŃSKI
Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków.
Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn.
Walka o Euroligę
Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć.
Formuła 2+2
W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit.
Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera.
Nieoczekiwana zmiana miejsc
Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról.
Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego.
Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra.
Łotewska fala
Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy.
Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław.
Maskoliunas i Daneu
O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody.
Wielka trójka
Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka.
Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw.
Bez Krzykały i Tomczyka
Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze.
Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer.
Wójcik wolał w kraju
Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze.
Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa.
Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić).
Rejterada sponsorów
Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał.
Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie.
Rok na zmiany
W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001.
Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok.
Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama. | Stawką rozpoczynającego się sezonu 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Nowy sezon obfituje również w zmiany składów poszczególnych drużyn. Największym powodzeniem wśród zagranicznych gwiazd cieszą się Łotysze – to oni silną grupą zasilają polskie kluby. Rok ten jest też przełomowy pod względem wycofywania się sponsorów. Coraz więcej drużyn boryka się z problemami finansowymi. Rozwiązaniem ma być zmniejszenie ilości drużyn grających w ekstraklasie. |
OCHRONA PRZYRODY
Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem
Co począć z ustalonymi rygorami
ALEKSANDER LIPIŃSKI
Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu.
Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.).
Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą.
Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie.
W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.
W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań.
Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny.
Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem.
Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.).
Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi.
Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków.
Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego).
Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego | Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie.
W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany.Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań.Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. |
OCHRONA KONSUMENTA
W Europie i USA
Ewolucja strategii
EWA ŁĘTOWSKA
Dlaczego właściwie konsumenta należy chronić? Jakie w tej dziedzinie istnieją strategie? Czy wszędzie są one jednakowe? To, że prawo europejskie i cały system jego funkcjonowania chronią konsumenta lepiej niż w naszym kraju, widać choćby z oferty, z jaką tamtejszy się styka. Czy jednak jej bogactwo i dogodność dla klienta są bezpośrednim rezultatem chęci "czynienia konsumentom dobrze"?
Konsument jest jednym z aktorów występujących na rynku jako homo oeconomicus passivus w przeciwieństwie do wytwórców i handlowców, określanych jako homo oeconomicus activus. Ale przecież kontakty między aktywnymi i pasywnymi uczestnikami rynku odbywają się na podstawie umów sprzedaży czy świadczenia usług. A umowa - wiadomo - charakteryzuje się równością pozycji jej partnerów. Dlaczego więc o jednego z nich akurat trzeba się bardziej troszczyć? Kto ma to robić i w jakim zakresie? Czy nie mamy tu aby do czynienia z jakimś uprzywilejowaniem czy dyktowanym lewackimi ideami paternalizmem?
Problem ochrony konsumenta pojawił się - jako zwerbalizowane hasło - mniej więcej w latach sześćdziesiątych- siedemdziesiątych, równocześnie w USA i w Europie, kładącej podwaliny integracji gospodarczej. Ale motywacja ochrony nie była bynajmniej jednakowa.
Upośledzona mniejszość, czyli jak to jest w USA
Amerykańska tradycja każe w ochronie konsumenta widzieć kwestię publicznoprawną, wręcz konstytucyjną. Jest ona bowiem ujmowana jako ochrona interesów pewnej mniejszości, która - rozproszona i dlatego pozbawiona dostępu do instytucji przedstawicielskich - nie może artykułować swych interesów przy wykorzystaniu istniejących kanałów instytucjonalnych. Inaczej mówiąc, konsumenci są tu uznani za przykład upośledzonej, bo pozbawionej stosownej reprezentacji mniejszości. Chodzi o mniejszość mierzoną nie tyle liczbą arytmetyczna, ile słabością pozycji rynkowej, która ma swe źródło w rozproszeniu interesów konsumentów. Należy im pomóc, ponieważ są mniejszością.
W ten sposób problem jest ujmowany w kategoriach dowartościowania jednostek tworzących mniejszość, a to w każdym wypadku jest kwestią publicznoprawną, podobnie jak dowartościowanie kobiet, mniejszości etnicznych czy innych. Remedia służące temu są podobne: zwiększenie możliwości reprezentacji mniejszości, o którą chodzi, w tym wypadku konsumentów. Reprezentacji przed każdą z władz (nie chodzi tylko o ułatwienia i pomoc w prowadzeniu ewentualnych sporów sądowych, do czego jesteśmy skłonni redukować pojęcie "reprezentacja konsumenta"), a więc sądową, ale i ustawodawczą oraz administracyjna, w postaci lobbingu, działania środkami politycznymi (petycje, demonstracje). Ta strategia zakłada ułatwienie konsumentom samoorganizacji i artykulacji przez to ich interesów wobec władz. Jest to więc strategia ruchu oddolnego, bez wyraźnego narzucania celów, jakim ma służyć osiągnięta, lepsza reprezentacja. Strategia ta zakłada duży udział czynnika fachowego, prawniczego, służącego organizacjom konsumenckim radą i pomocą w konkretnych kampaniach, niezależnie od tego, czy ich przedmiotem ma być podniesienie standardu informowania konsumenta o składnikach jakiegoś wyrobu, zmiana ustawodawstwa czy konkretny proces odszkodowawczy pojedynczego konsumenta, mający stać się precedensem, przecierającym innym drogę.
Takie techniki działania (niekoniecznie stosowane tylko po to, aby dowartościować konsumenta; może tu chodzić o inne mniejszości) zyskały nawet specjalną nazwę: "public interest law". Amerykańska strategia nie zakłada więc ochrony konsumentów przez odgórne wskazanie, przed czym należy ich chronić, ale przez ułatwienie im przebicia się, aby mogli sami własne interesy wyartykułować i walczyć o ich realizację.
W Europie jako produkt odgórny
W Europie problem dowartościowania konsumentów nie bywał ujmowany jako deficyt ich reprezentacji, jako grupy społecznej, przed władzą. Na politykę prokonsumencką patrzono tu raczej jako na politykę legislacyjną, której kształtowanie zależy od władzy, a nie jest determinowane niczyimi aspiracjami czy roszczeniami, i która raczej kojarzy się z oktrojowaniem (nadaniem, narzuceniem) pewnych celów przez państwo. Dlatego ochrona konsumenta w ramach integracji europejskiej jest produktem odgórnym, jako efekt działań podejmowanych przez organa Wspólnot.
Lektura dokumentów Wspólnoty, zwłaszcza traktatu, gdzie wprost mówi się obecnie o ochronie konsumenta - nie oddaje ewolucji, jaką przeszły umiejscowienie i strategia prokonsumencka. Początkowo i same Wspólnoty, i ich dokumenty oraz programy były zorientowane "produktywistycznie". Chodziło o stworzenie warunków do integracji gospodarczej, a to zakładało skoncentrowanie się na zagwarantowaniu wolności gospodarczych dla aktywnych uczestników rynku. Produktem ich działań była oczywiście oferta rynkowa, której odbiorcą miał być konsument. Dlatego głównym, niejako pierwotnym celem polityki integracyjnej było zapewnienie przepływu towarów, usług, siły roboczej, możliwość zakładania filii, zapewnienie konkurencyjności i braku dyskryminacji w działalności gospodarczej. Wygoda i poziom życia konsumentów miały się wykreować same, być niejako wtórnym skutkiem celu zasadniczego, jakim było stworzenie wspólnego rynku. Oczywiście nie oznacza to, że oficjalne dokumenty i programy europejskie negliżowały kwestie konsumenckie.
Kochany dla samego siebie
W 1975 r., w pierwszym programie polityki ochrony i informacji konsumentów, wypracowano katalog zasadniczych praw konsumenta. Powtórzono go w drugim programie z 1981 r. i pozostał co do zasady nie zmieniony w podobnych programach z 1985 i 1990 r. Zasadnicze prawa konsumenta obejmują prawo do: ochrony życia i bezpieczeństwa; ochrony interesów gospodarczych; naprawienia doznanej szkody; informacji i edukacji; bycia wysłuchanym. (To ostatnie prawo, zresztą w praktyce europejskiej nie dające się przełożyć na spektakularne posunięcia, odpowiada amerykańskiemu "prawu do reprezentacji", kluczowemu dla tamtejszej koncepcji ochrony konsumenta). Dopiero w latach osiemdziesiątych, w miarę umacniania się i stabilizowania gospodarczej integracji w Europie, ochrona interesów konsumenta zaczyna się stopniowo autonomizować także w dokumentach i programach wspólnotowych. W nowej wersji art. 3 lit. s) traktatu Wspólnot awansuje do rangi jednego z jej celów strategicznych. Po Maastricht nowy art. 129 lit. a) traktatu, w jego rozdziale XI zatytułowanym wprost "Ochrona konsumenta", przewiduje już nie tylko (jak dotychczas) osiąganie wyższego poziomu tej ochrony dzięki działaniom na rzecz wspólnego rynku, lecz także samoistne akcje kierujące politykę państw członkowskich na ochronę zdrowia, bezpieczeństwa, gospodarczych interesów, informację i edukację konsumenta. W 1995 r., w związku z reformą (istniejącej od 1973 r.) Komisji do Spraw Konsumentów (15 przedstawicieli państw członkowskich i 5 przedstawicieli organizacji konsumenckich), przedstawiono dokument przewidujący m.in. akcje:
w zakresie usług finansowych na rzecz konsumentów;
w zakresie podstawowych usług publicznoprawnych na rzecz konsumentów;
mające na celu umożliwienie korzystania konsumentom z dobrodziejstwa społeczeństwa informatycznego;
mające na celu wzmocnienie zaufania konsumentów do produktów żywieniowych;
promocji konsumpcji przyjaznej środowisku naturalnemu;
pomocy dla krajów Europy Centralnej i Wschodniej przy kreowaniu ich polityki konsumenckiej.
Sumując: o ile u początków działania Wspólnoty Europejskiej można mówić, że ochrona pasywnego uczestnika rynku była tylko koniecznym skutkiem, wypadkową działań adresowanych do aktywnych uczestników rynku, o tyle od 1992 r. podnoszenie poziomu ochrony - w zakresie pięciu praw podstawowych konsumentów - staje się autonomicznym celem działań organów wspólnotowych. Konsument jest więc w Unii Europejskiej kochany dla siebie samego, staje się autonomicznym celem działań integracyjnych, prowadzonych z myślą o polepszeniu jego kondycji, podczas gdy dawniej był traktowany raczej jako odbiorca towarów i usług pojawiających się na zintegrowanym, konkurencyjnym i nie dyskryminującym żadnego z aktywnych uczestników rynku europejskim.
Przejrzystość informacji
Europejska ochrona konsumenta opiera się na przejrzystości informacji. Ponieważ współczesne warunki produkcji i rynku zaciemniają przejrzystość zarówno co do przedmiotu oferty (jakość, bezpieczeństwo oferowanych dóbr), jak i sposobu korzystania z niej (warunki umów, konsekwencje prawne zachowań konsumenta), ochrona konsumenta we Wspólnotach (obecnie Unii) oznacza działania na rzecz stworzenia im warunków swobodnego wyboru i decyzji. Słabość konsumenta jest bowiem wynikiem braku transparencji (przejrzystości) oferty i rynku. W USA konsumenta chroni się, ponieważ jest źle reprezentowany, w Europie, ponieważ jest źle poinformowany. W tej sytuacji jego pozycja jako partnera umowy kierującego się własną oceną sytuacji i decydującego o zawarciu umowy ulega degradacji.
Ochrona konsumenta nie oznacza zatem bynajmniej protekcjonistycznego faworyzowania go przez władzę, lecz działanie na rzecz zrekompensowania braków jego wiedzy i orientacji, wywołanych masowością produkcji i obrotu, przywrócenia możliwości oceny sytuacji rynkowej. To zaś jest przesłanką racjonalnego korzystania ze swobody umów. Przedsięwzięcia i instrumenty służące ochronie konsumenta nie mają zatem na celu "danie" mu czegoś dodatkowego, ale raczej przywrócenie równości szans, traconych wraz z rozwojem nowoczesnej produkcji, handlu, marketingu. Dlatego czasem mówi się, że ochrona konsumenta to nic innego jak (podobnie jak walka z monopolizacją i nieuczciwą konkurencją) jeszcze jeden instrument walki o rynek prawdziwie wolny - dla jego uczestników czynnych i biernych.
Znaczenie dyrektyw
Dyrektywy są instrumentami służącymi zwiększeniu przejrzystości niezbędnej dla wolnej decyzji i wyboru konsumenta. Ich celem jest harmonizacja ustawodawstw państw UE. Wskazać tu można:
ochronę przed fałszywymi i wprowadzającymi w błąd informacjami w zakresie etykietowania towarów (dyrektywa 79/112, zm. 86/187, 89/395, 93/102, w sprawie oznaczania towarów żywnościowych, uzupełniona dyrektywą 90/946 o dobrowolnym zamieszczaniu informacji o wartościach odżywczych na środkach spożywczych, a także dyrektywa 89/622 dotycząca oznakowania wyrobów tytoniowych);
określanie cen na artykułach żywnościowych (dyrektywa 79/581, zmieniona przez dyrektywę 88/315) oraz określanie cen na artykułach nieżywnościowych (dyrektywa 88/314);
warunek używania języka zrozumiałego dla konsumenta przy oznaczaniu towarów i informacji o nim (dyrektywa 79/112);
środki ochrony przed wprowadzającą w błąd reklamą i prezentacją towaru (dyrektywa 84/450 zawierająca minimalny standard; dyrektywa 87/367 dotycząca produktów, które wyglądają na inne, niż są w istocie, i tym samym stwarzają zagrożenie dla zdrowia i bezpieczeństwa konsumenta). Te akty zresztą skierowane były raczej na ochronę samej konkurencji przed nieuczciwymi praktykami; ochrona konsumenta jest tu skutkiem ubocznym;
zasadę radykalnej przejrzystości uprzednio sformułowanych klauzul umownych (dyrektywa 93/13 o nieuczciwych klauzulach umownych w umowach z konsumentami).
Utrzymaniu transparencji niezbędnej do orientacji konsumenta (a może raczej: ochrony przed reklamowym szumem informacyjnym) służą "wertykalne" (tj. związane z poszczególnymi grupami towarów) ograniczenia dotyczące zakazu reklamy pewnych produktów czy usług (lekarstwa, alkohole, tytoń, wolne zawody), reklamy kierowanej do pewnych osób (dzieci) czy też w określonych mediach (radio, tv). Trzeba tu wskazać dyrektywę 89/552 o reklamie telewizyjnej. Zawiera ona również zakazy reklamy wyrobów tytoniowych i lekarstw zapisywanych na recepty, a także ograniczenia reklamy kierowanej do dzieci. Dyrektywy 89/622 i 92/41 o reklamie papierosów i innych wyrobów tytoniowych wprowadzają ograniczenia reklamy w innych formach, podobnie jak dyrektywa 92/28 mówiąca o ograniczeniu reklamy lekarstw.
Należą do nich także dyrektywy odnoszące się do poszczególnych umów konsumenckich (sprzedaż poza miejscem stałego prowadzenia handlu - dyrektywa 85/577; o kredycie konsumenckim - 87/107, z modyfikacją w dyrektywie 90/88; o podróżach i imprezach turystycznych sprzedawanych jako pakiet usług - 90/314; seria dyrektyw dotyczących różnego rodzaju umów ubezpieczenia majątkowego - zwłaszcza: 72/166, 73/239, 79/267, 84/5, 88/357, 90/218, 90/619, 90/232, 92/49, 92/96; o własności podzielonej co do czasu korzystania z rzeczy, tzw. time-sharing - dyrektywa 94/47; o umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 97/7).
Wszystkie one zawierają niezwykle rozbudowane obowiązki kontrahenta konsumenta związane z zapewnieniem szerokiej informacji o transakcji: jej warunkach, przedmiocie, konsekwencjach poszczególnych postanowień. (Dość powiedzieć, że np. dyrektywa dotycząca kredytu konsumenckiego zawiera obowiązek przedstawienia planu spłat w różnych wariantach, a nawet wzór matematyczny obliczania kosztów kredytu). Wszystko po to, aby zapewnić wysoki standard przejrzystości (transparencji), umożliwiający świadome i racjonalne zorientowanie się w bogactwie oferty i dokonanie stosownego wyboru.
Dyrektywy, których celem jest ochrona życia i zdrowia konsumentów, także działają przez zapewnienie wiedzy o możliwych niebezpieczeństwach i ryzykach, a więc troszczą się o większą przejrzystość informacji o towarze i bezpiecznym sposobie korzystania z niego. Dyrektywy te działają dwojako. Po pierwsze, nakładają na producenta i sprzedawcę, pod groźbą odpowiedzialności odszkodowawczej, obowiązek informacji o sposobie korzystania z towaru (przede wszystkim dyrektywa 84/374 o odpowiedzialności za produkt). Po drugie, wprowadzają wymogi co do bezpiecznych rygorów jakościowych. Tu wskazać można przede wszystkim wielką liczbę "wertykalnych" przepisów prawa wspólnotowego (a także norm europejskich), dotyczących: żywności, zabawek, kosmetyków, detergentów, samochodów, tekstyliów, niebezpiecznych substancji, lekarstw, nawozów, pestycydów i herbicydów, produktów weterynaryjnych, żywności dla zwierząt. Liczba stosownych aktów jest ogromna; dotyczą one jakości (w różnych jej aspektach), co jest nie bez znaczenia dla życia, zdrowia i bezpieczeństwa konsumentów. Są to zresztą typowe instrumenty "produktywistyczne", których celem jest osiągnięcie integracji gospodarczej. Ochronne działanie wobec konsumenta ma tu skutek refleksowy, choć o znaczeniu nie dającym się przecenić z punktu widzenia jego bezpieczeństwa. Podobne znaczenie mają: wspomniana już dyrektywa 87/357 o niebezpiecznych podróbkach zagrażających zdrowiu i bezpieczeństwu konsumentów i 92/59 o ogólnym bezpieczeństwie produktu, zawierająca określenie generalnych i subsydiarnych (wobec już istniejących regulacji jakościowych) obowiązków państw w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa produktów na rynku.
Raporty równie ważne
Niezależnie od wiążących aktów prawa wspólnotowego, zobowiązujących do zapewnienia przejrzystości rynku dla konsumenta, ważne są bardzo liczne akty o charakterze raportów i informacji. Przykładowo można wskazać: rezolucję Rady Europy z 1995 r. w sprawie produktów prezentowanych jako korzystne dla zdrowia; informację (COM 93/456) przedłożoną przez Komisję Radzie i Parlamentowi Europejskiemu, dotyczącą języka używanego w informacjach dla konsumentów we Wspólnocie; rezolucję Rady i ministrów edukacji z 1986 r. w sprawie edukacji konsumenckiej w szkołach podstawowych i średnich i - na ten sam temat - raport Komisji (COM 89/17) z 1989 r., informację Komisji na temat kampanii informacyjnej i uświadamiającej dotyczącej bezpieczeństwa dzieci (COM 87/211).
Stworzenie szans dla świadomej, racjonalnej oceny i wyboru, wychowanie konsumenta umiejącego korzystać z bogactwa oferty i dobrodziejstw wspólnego rynku - to zasadniczy cel europejskich strategii ochronnych odnoszących się do hominis oeconomici passivi.
Kim jest konsument europejski i co z tego wszystkiego wynika dla nas - w kolejnych odcinkach cyklu.
Autorka jest profesorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej | Konsument jest jednym z aktorów występujących na rynku jako homo oeconomicus passivum, w przeciwieństwie do wytwórców i handlowców, określanych jako homo oeconomicus activus. Kontakty między aktywnymi i pasywnymi uczestnikami rynku odbywają się na podstawie umów sprzedaży czy świadczenia usług, a umowa charakteryzuje się równością pozycji jej partnerów. Problem ochrony konsumenta pojawił się mniej więcej w latach sześćdziesiątych-siedemdziesiątych, równocześnie w USA i w Europie, kładącej podwaliny integracji gospodarczej.
Amerykańska tradycja każe w ochronie konsumenta widzieć kwestię publicznoprawną, wręcz konstytucyjną. Jest ona bowiem ujmowana jako ochrona interesów pewnej mniejszości, która nie może artykułować swych interesów przy wykorzystaniu istniejących kanałów instytucjonalnych. W Europie na politykę prokonsumencką patrzono raczej jako na politykę legislacyjną, której kształtowanie zależy od władzy, i która kojarzy się raczej z oktrojowaniem (nadaniem, narzuceniem) pewnych celów przez państwo. Dlatego ochrona konsumenta w ramach integracji europejskiej jest produktem odgórnym, efektem działań podejmowanych przez organa Wspólnot.
Europejska ochrona konsumenta opiera się na przejrzystości informacji. Ponieważ współczesne warunki produkcji i rynku zaciemniają przejrzystość zarówno co do przedmiotu oferty (jakość, bezpieczeństwo oferowanych dóbr), jak i sposobu korzystania z niej, ochrona konsumenta w Unii oznacza działania na rzecz stworzenia im warunków swobodnego wyboru i decyzji. W USA konsumenta chroni się, ponieważ jest źle reprezentowany, w Europie, ponieważ jest źle poinformowany. W tej sytuacji jego pozycja jako partnera umowy kierującego się własną oceną sytuacji i decydującego o zawarciu umowy ulega degradacji. Ochrona konsumenta oznacza zatem działanie na rzecz zrekompensowania braków jego wiedzy i orientacji, wywołanych masowością produkcji i obrotu, przywrócenia możliwości oceny sytuacji rynkowej. To zaś jest przesłanką racjonalnego korzystania ze swobody umów.
Utrzymaniu transparencji niezbędnej do orientacji konsumenta służą „wertykalne” (tj. związane z poszczególnymi grupami towarów) ograniczenia dotyczące zakazu reklamy pewnych produktów czy usług (lekarstwa, alkohole, tytoń), reklamy kierowanej do pewnych osób (dzieci) czy też w określonych mediach (radio, tv). Dyrektywy, których celem jest ochrona życia i zdrowia konsumentów, także działają przez zapewnienie wiedzy o możliwym niebezpieczeństwie i ryzyku, a więc troszczą się o większą przejrzystość informacji o towarze i odpowiednim sposobie korzystania z niego. Dyrektywy te działają dwojako. Po pierwsze, nakładają na producenta i sprzedawcę, pod groźbą odpowiedzialności odszkodowawczej, obowiązek informacji o sposobie korzystania z towaru. Po drugie, wprowadzają wymogi co do bezpiecznych rygorów jakościowych, zwłaszcza w odniesieniu do żywności, zabawek, kosmetyków, detergentów, lekarstw itp. Zasadniczym celem europejskich strategii ochronnych odnoszących się do hominis oeconomici passiva jest stworzenie szans dla świadomej, racjonalnej oceny i wyboru, wychowanie konsumenta, który będzie potrafił skorzystać z bogactwa oferty i dobrodziejstw wspólnego rynku. |
ROSJA - USA
Putin ma czas
SŁAWOMIR POPOWSKI
z Moskwy
Bill Clinton po raz ostatni gościł w Moskwie w charakterze prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jeszcze miesiąc temu w stolicy Rosji spekulowano o możliwości podpisania porozumienia - choćby wstępnego - w sprawie nowego układu rozbrojeniowego START III. Dowodzono, że jest to marzenie Clintona, który - podobno - chciałby tak mocnym akordem zakończyć swoją prezydenturę. Później jednak nastroje były znacznie bardziej minorowe i - jak stwierdził profesor Gieorgij Arbatow, honorowy dyrektor wpływowego moskiewskiego Instytutu USA i Kanady - jeśli tylko obu prezydentom uda się powstrzymać, albo przynajmniej spowolnić narastanie negatywnych tendencji w stosunkach dwustronnych, to już to wystarczy, aby szczyt rosyjsko-amerykański można było uznać za udany.
W tej dość sceptycznej ocenie sytuacji nie było żadnej przesady. Stosunki rosyjsko-amerykańskie od dłuższego czasu znajdują się w głębokiej zapaści. Clinton nie był w Moskwie od 1997 roku. Najpierw, dlatego że rosyjska Duma, aż do tego roku, nie chciała ratyfikować układu START II, potem, dlatego że Rosja nie chciała przyjąć do wiadomości rozszerzenia NATO, a jeszcze poźniej, kiedy rozpoczynała się operacja w Kosowie - Jewgienij Primakow, lecący właśnie do Waszyngtonu, w dramatycznym geście zawrócił samolot do Moskwy...
Potem też było nie lepiej, a wielu komentatorów moskiewskich głośno zaczęło ostrzegać przed możliwością nowego kryzysu w stosunkach Rosja - USA. Teraz przedmiotem fundamentalnego sporu stawała się amerykańska inicjatywa budowy Rakietowego Systemu Obrony (NMD), a dla Rosjan - przyszłość podpisanego w 1972 roku układu ABM. Ich zdaniem, układ ten stanowi fundament całego dotychczasowego systemu wzajemnego odstraszania, na którym opierają się wszystkie kolejne porozumienia rozbrojeniowe. W konsekwencji jednostronne wyjście z niego USA groziłoby zniszczeniem całej konstrukcji.
ABM czy NMD
Spodziewano się, że Clinton będzie przekonywał Putina do tego, aby się zgodził na "adaptację" układu ABM do warunków współczesnych. Nikt przy tym nie brał pod uwagę możliwości kompromisu ze strony Amerykanów i dominowało przekonanie, że niezależnie od stanowiska rosyjskiego, oni i tak będą budować swój system NMD.
Patrząc z tego punktu widzenia, sytuacja Putina nie była łatwa. W rosyjsko-amerykańskim sporze o przyszłość systemu NMD mocniejsze karty były i są po stronie Waszyngtonu. W Moskwie nikt nie ma co do tego wątpliwości. Obejmując urząd prezydencki, nowy gospodarz Kremla dość jasno sformułował swoją koncepcję polityki wobec Stanów Zjednoczonych. Jej praktycznym wyrazem było szybkie i gładkie przeprowadzenie ratyfikacji układu START II, na co Jelcynowi nie starczało siły, a także - całkiem niedawno - ratyfikowanie układu o zakazie przeprowadzania prób z bronią jądrową. W ten sposób Putin oczyścił drogę do kolejnych porozumień rozbrojeniowych i dał jednoznacznie do zrozumienia, że jest w stanie zapewnić ich realizację u siebie, w kraju.
Sygnał ten wyraźnie jednak został zignorowany za Oceanem i w najmniejszym stopniu nie wpłynął na stanowisko w sprawie NMD. W praktyce więc zakwestionowana została podstawowa formuła, na której opiera się promowana przez Putina koncepcja polityki w dziedzinie bezpieczeństwa: maksymalna redukcja zbrojeń przy dostatecznie efektywnej obronie.
Upór Amerykanów, broniących koncepcji NMD, burzył ten system i zmuszał Putina do zajęcia nieprzejednanej pozycji - rosyjski przywódca na wszelkie próby skłonienia go do ustępstw odpowiadał niezmiennie: jeśli USA wyjdą z układu ABM, wówczas Rosja wycofa się ze wszystkich porozumień rozbrojeniowych - tych dotyczących broni nuklearnych, jak i konwencjonalnych - i przystąpi do realizacji własnej polityki w dziedzinie odstraszania jądrowego. Jedyny kompromis, na jaki dotąd Putin gotów był przystać, to prowadzenie dalszych rozmów w kontekście nie ratyfikowanych dotąd porozumień z 1997 roku. W tej sytuacji było jasno widać, że już przed szczytem układ ten jest on skazany na całkowite fiasko, które jeszcze bardziej zaciąży na stosunkach między Moskwą i Waszyngtonem.
Punkt dla Putina
A jednak - i trzeba oddać to Władimirowi Putinowi - potrafił on znaleźć wyjście z impasu. Na dzień przed spotkaniem z Clintonem, w wywiadzie dla stacji telewizyjnej NBC, rosyjski prezydent zaproponował, aby wspólnie rozwijać system obrony antyrakietowej. Propozycja ta była zaskoczeniem. I to nie tylko dla Amerykanów, ale - być może - w jeszcze większym stopniu dla rosyjskich generałów i przede wszystkim dla dowódcy rosyjskich strategicznych wojsk rakietowych, generała Władimira Jakowlewa. W rzeczywistości nie jest to nawet idea nowa - Moskwa jeszcze za czasów Jelcyna występowała z podobnymi sugestiami, a Putin po prostu ją reanimował. Co przy tym istotne, to to, że ani Stany Zjednoczone, a Rosja tym bardziej, nie są gotowe na realizację podobnego przedsięwzięcia. Realizacja planu budowy amerykańskiego systemu antyrakietowego tylko na Alasce (zasięg w promieniu około 2000 kilometrów, co łącznie z tym, na co zezwala układ ABM, pozwoli zasłonić parasolem antyrakietowym ponad 70 procent terytorium kraju) - kosztować będzie budżet USA prawie 60 miliardów dolarów. I co najmniej tyle samo musiałaby wydać Rosja, a być może nawet więcej, skoro - jak wynika z szacunków rosyjskich wojskowych - aby skutecznie chronić swoje terytorium, z racji warunków geograficznych, Rosja potrzebowałaby od 1000 do 1500 antyrakiet! To jest nierealne i w tym sensie propozycję Putina można porównać do jego wcześniejszej wypowiedzi o gotowości przystąpienia Rosji do NATO.
I mimo wszystko posunięcie rosyjskiego prezydenta było celne. Putin w istocie nie miał wyboru. Gdyby Clinton otwarcie odrzucił propozycję swojego rosyjskiego partnera, wówczas gospodarz Kremla miałby do wyboru dwie możliwości: albo ustąpić i przystać na rozmowy na warunkach Waszyngtonu, ale wówczas straciłby twarz i powtórzył doświadczenia Jelcyna, który nie raz straszył świat, a potem gładko się wycofywał; albo też rzeczywiście musiałby spełnić swoje groźby, co oznaczałoby konieczność zapomnienia na długie lata o równowadze strategicznej i podjęcie nowego wyścigu zbrojeń.
Moskwy nie stać
Moskwa w żadnym razie nie może sobie na to pozwolić, bez powtórzenia tragicznych doświadczeń z czasów stalinowskich i okresu "wielkiej industrializacji". Pod względem wielkości produktu krajowego brutto Rosja zajmuje dziś 21. miejsce na świecie i pod tym względem ustępuje USA 45 razy. W przeliczeniu na głowę ludności wynik jest nieco lepszy, ale i tak ciągle jeszcze 25 razy gorszy niż w Stanach Zjednoczonych. Już teraz, jak otwarcie stwierdzano w toku debaty ratyfikacyjnej nad układem START II, Rosję stać na utrzymanie około 1000-1500 rakiet strategicznych i dokładnie tyle proponowała ona zapisać w porozumieniu START III. I nie może być inaczej, skoro roczne wydatki Rosjan na zbrojenia wynoszą zaledwie około 0,5 procent podobnych wydatków w USA.
Gra na czas
Putin znakomicie zdaje sobie z tego sprawę i trudno odmówić racji Siergiejowi Karaganowowi, który komentując propozycję rosyjskiego prezydenta twierdzi, że miała ona wyłącznie charakter polityczny. Z jednej strony - jest ona swego rodzaju "testem" wobec Amerykanów, a z drugiej - pozwala uniknąć konfrontacji z USA i to na okres 10-15 lat. Mówiąc inaczej, mając do wyboru otwarte starcie i unik, Putin wybrał to drugie, wychodząc z założenia, że skoro nie ma się w ręku dostatecznie mocnych kart, to przynajmniej dobrze jest wygrać na czasie. W końcu - jak twierdzi Karaganow - amerykańska inicjatywa, w krótkim okresie, jest bardziej niepokojąca dla Chin niż dla Rosji.
Zdaniem Siergieja Rogowa - dyrektora Instytutu USA i Kanady - w obecnej sytuacji trudno będzie przeciwdziałać próbom Amerykanów narzucenia Rosji drugoplanowej roli na arenie międzynarodowej i ignorowania jej interesów. Ale właśnie dlatego Moskwa nie powinna dopuszczać do dalszego zaostrzania napięcia i musi zachować wszystkie podstawowe mechanizmy stabilizujące stosunki rosyjsko-amerykańskie. I to był w istocie program minimum szczytu Clinton-Putin, z założeniem, że dialog będzie kontynuowany już z następnym gospodarzem Białego Domu. Temperatura i intensywność tego dialogu w dużej mierze będzie zależeć od tego, kto nim zostanie. Putin ma czas. Poczeka. | Bill Clinton po raz ostatni gościł w Moskwie w charakterze prezydenta Stanów Zjednoczonych. Stosunki rosyjsko-amerykańskie od dłuższego czasu znajdują się w głębokiej zapaści. Duma nie chciała ratyfikować układu START II, Rosja nie chciała przyjąć do wiadomości rozszerzenia NATO. Teraz przedmiotem sporu stawała się amerykańska inicjatywa budowy NMD, a dla Rosjan - przyszłość układu ABM. Spodziewano się, że Clinton będzie przekonywał Putina, aby się zgodził na adaptację układu ABM do warunków współczesnych. mocniejsze karty są po stronie Waszyngtonu. Upór Amerykanów zmuszał Putina do zajęcia nieprzejednanej pozycji - jeśli USA wyjdą z układu ABM, wówczas Rosja wycofa się ze wszystkich porozumień rozbrojeniowych. Putin w wywiadzie dla NBC zaproponował, aby wspólnie rozwijać system obrony antyrakietowej. posunięcie rosyjskiego prezydenta było celne. |
System emerytalny Przyszłe świadczenia zależą od tak wielu czynników, że nie można dokładnie wyliczyć ich wielkości
Wielka niewiadoma
Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni.
Żeby zrozumieć podstawowe elementy wpływające na przyszłe emerytury, najlepiej prześledzić proces wyliczania przykładowej emerytury w nowym systemie emerytalnym.
W systemie tym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków.
Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. Zakładamy, że przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu w kraju, czyli obecnie około 2100 zł. Zakładamy również, że zarobki te rosną z roku na rok o pewien wskaźnik wynoszący od 5,6 proc. w 2002 r. do około 3,5 proc. w 2020 r., a potem około 3,8 proc. po 2030 r. Oznacza to, że w wieku 40 lat osoba ta będzie zarabiać około 4,6 tys. zł, mając lat 60 - około 9,6 tys. zł, a w wieku 65 lat - około 11,5 tys zł.
Zgromadzony kapitał i świadczenie
ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Obecnie, osoba w wieku 60 lat przeciętnie ma przed sobą jeszcze niemal 19 lat życia, a w wieku 65 lat - nieco ponad 16 lat. Jednak dalsze trwanie życia się wydłuża i za 40 lat, według prognoz demograficznych, Polacy w wieku 60 lat będą mieli przed sobą (statystycznie rzecz ujmując) niemal 24 lata życia, a w wieku 65 lat - niemal 20 lat. Oznacza to, że w porównaniu z obecnymi statystykami dalsze trwanie życia może się wydłużyć o około 4 lata. Jeżeli Osoba X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia w tym wieku, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Jeśli natomiast przejdzie na emeryturę mając 65 lat - dostanie 2,4 tys. zł (około 22 proc. ostatnich zarobków).
Nie wiadomo niestety, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru i dlatego trudno przedstawić symulacje wysokości emerytury dożywotniej. Jeżeli zastosować tę samą formułę, co w przypadku ZUS, Osoba X. jako emeryt może oczekiwać świadczenia na poziomie około 1,1 tys. zł w wieku 60 lat i 1,7 tys. zł w wieku 65 lat. W tym wyliczeniu przyjęto, że koszty instytucji wypłacającej emerytury wyniosą około 3 proc. zgromadzonych oszczędności.
Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Na takie zróżnicowanie pozwalał projekt ustawy o zakładach emerytalnych. Zakładano w nim również, że koszty zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających emerytury dożywotnie, mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Im wyższe będą koszty wypłaty emerytur, tym oczywiście niższe emerytury. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci.
Istotne różnice
Kobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej, to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Połączenie tych dwóch przyczyn powoduje, iż kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć nawet o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi. W nowym systemie emerytalnym budżet państwa płaci składki za urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Ale w przypadku urlopów wychowawczych składkę płaci się od minimalnego wynagrodzenia.
Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. Jeżeli na przykład założymy, że wynagrodzenia i stopa zwrotu na rynku kapitałowym rosną o jeden punkt procentowy szybciej, wysokość przyszłej emerytury, z obu filarów razem wynosić może 4,4 tys. zł (32 proc. ostatnich zarobków) w wieku 60 lat i 7,5 tys. zł (43 proc. ostatnich zarobków) w wieku 65 lat - przy tych samych założeniach demograficznych. Różnice są więc istotne.
Ważny kapitał początkowy
Kolejną sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. Praktycznie wszystkie prowadzone i publikowane analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym, czyli rozpoczęły pracę po 1998 r. Dzisiaj mają one niewiele ponad 20 lat.
W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie nie tylko od tego, co zgromadzą na koncie, ale też od kapitału początkowego. Kapitał ten to nic innego jak emerytura należna danej osobie w starym systemie emerytalnym na koniec 1998 r. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. Jeżeli ktoś ma dzisiaj 40-50 lat, może się spodziewać emerytury w relacji do zarobków wyższej niż 20-30-latkowie. Emerytury tych osób będą również wyższe, dlatego że w ich przypadku dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym będzie niższe niż prognozowane na rok 2040.
To tylko symulacje
Na koniec należy podkreślić - wszelkie wyliczenia prezentowane zarówno w tym artykule, jak i przez różne urzędy czy instytucje mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości, prezentowane przez te instytucje. Symulacje mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia.
Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz.
Autorka współpracuje z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową
Waloryzacja w ZUS
W ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu "sumy podstaw wymiaru składek", czyli sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Na najbliższe lata zakładamy, że waloryzacja kont powinna odbywać się w tempie wyższym niż wzrost przeciętnego wynagrodzenia, gdyż zatrudnienie powinno rosnąć. Ponieważ w przyszłości prognozowane jest zmniejszenie się liczebności siły roboczej, spowodowane starzeniem się społeczeństwa, prawdopodobnie wskaźnik waloryzacji kont w dalszej perspektywie będzie niższy od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Załóżmy, że będzie się kształtował na poziomie od około 7 proc. w 2002 r. do około 2,5-3 proc. po roku 2020. Oznacza to, że w wieku 60 lat osoba X. zgromadzi na swoim koncie niemal 410 tys. zł, a w wieku 65 lat - niemal 560 tys. zł. Widać tu istotną różnicę w kwocie oszczędności, która wynika przede wszystkim z przyrostu stanu konta spowodowanego jego waloryzacją. W wieku 61 lat na przykład osoba X. wpłaca na swoje konto około 12 tys. zł składek, a niemal drugie tyle dopisywane jest do jej konta w wyniku waloryzacji.
W OFE: składki, prowizje i opłaty
Od składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję, obecnie jej przeciętna wysokość wynosi 6,8 proc. Zakładamy, że w dalszej perspektywie prowizja zmniejszy się do około 6 proc. Reszta przeliczana jest na jednostki rozrachunkowe i zasila rachunek osoby X. w OFE. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Opłata za zarządzanie nie może być większa niż 0,6 proc. aktywów rocznie. Jeżeli ktoś zmienia fundusz emerytalny przed upływem dwóch lat od wstąpienia do funduszu, z jego oszczędności potrącona zostanie opłata za transfer.
Przy założeniu, że stopa zwrotu z funduszy emerytalnych, po odjęciu opłaty za zarządzanie, będzie kształtować się na poziomie od 9 proc. w 2002 r. do 3,4 proc. po 2020 r., kiedy osoba X. osiągnie 60 lat, zgromadzi na swoim koncie ponad 300 tys. zł, a w wieku 65 lat - ponad 400 tys. zł. Jeżeli od jej składki nie byłyby pobierane żadne opłaty, zgromadzony kapitał w wieku 60 lat byłby o około 70 tys. większy, a w wieku 65 lat - o około 100 tys. większy.
Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury. Należy szukać możliwości redukcji tych opłat przez racjonalizację kosztów funkcjonowania instytucji drugiego filaru. Oszczędności można osiągnąć przez nowelizację przepisów ustawowych, które nakładają na PTE dodatkowe koszty. Przepisy te można dostosować tak, aby - nie obniżając bezpieczeństwa oszczędności emerytalnych - zmniejszyć koszty ogólne. To powinno prowadzić do obniżki opłat, a wówczas oszczędności emerytalne powinny być wyższe.
AGNIESZKA CHŁOŃ | Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur wyciąga się wnioski: emerytury będą bardzo niskie i kobiety będą w gorszej sytuacji niż mężczyźni. Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią która rozpoczęła pracę w 1999 r. przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu. Jeżeli X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie. Kobiety będą miały niższe świadczenia. mniej gromadzą na swoim koncie. dłużej pobierają emeryturę. wszelkie wyliczenia mają charakter symulacji. |
DYSKUSJA
Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa
ELŻBIETA CHOJNA-DUCH
Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania.
Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału.
Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją.
Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów.
Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań.
Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie?
Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa:
administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"),
administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu".
Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej.
Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe.
Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie.
W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one:
30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa,
15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa,
4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej.
Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane.
Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa).
Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów.
Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej.
Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym.
Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych.
Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego | Dyskusję na temat decentralizacji funkcji państwa należy rozpocząć od pytania, czy podjęte reformy ustrojowe zaspokoją potrzeby mieszkańców, czy usprawnią administrację publiczną i obniżają koszty jej funkcjonowania. Podział zadań i kompetencji między organa administracji rządowej i samorządowej powinien być dobrze przemyślany i wyznaczony wspólnie dla wszystkich szczebli podziału administracyjnego. Po wyznaczeniu tych zadań i kosztów ich realizacji można określić potrzeby finansowe na poszczególnych poziomach administracji: centralnej, wojewódzkiej i rejonowej. Wysokość wydatków jednostek administracyjnych powinna wyznaczać ich dochody, których źródła i formy prawne również należy określić. Udział jednostek samorządowych w dochodach publicznych musi być ściśle związany z ich zadaniami.
Rządowy projekt ustaw o administracji rządowej i samorządzie terytorialnym w województwie nie jest pod tym względem jasny. Kompetencje i zadania województwa, sformułowane nieprecyzyjnie, a nieraz sprzeczne z obowiązującym prawem, nie są skoordynowane z zadaniami powiatów i gmin, co uniemożliwia rozdzielenie zadań i środków finansowych między poszczególne szczeble administracji publicznej. Nie ma jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w województwie. W sytuacjach wątpliwych uznaje się, że właściwym organem jest samorząd, ale to uniemożliwia określenie potrzeb finansowych jednostek. Niejasny jest podział kompetencji w obrębie samorządu wojewódzkiego: przewodniczącym organów projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego swoje działania jest ten sam podmiot, marszałek. Zadania merytoryczne są w ustawie przypisane do bezosobowych podmiotów: województwa i samorządu wojewódzkiego. Zaskakująco precyzyjnie określony jest natomiast udział procentowy województw w dochodach budżetu państwa. Wyliczenia te nie są rzetelne, nie uwzględniają wielkości, specyfiki i możliwości poszczególnych województw, co może doprowadzić do dysproporcji w ich rozwoju, ograniczają także dostęp powiatów do źródeł finansowania. Ustawa nie uwzględnia także współistnienia w województwie dwóch budżetów: rządowego i samorządowego, nie określa zakresu ich autonomii oraz wielu innych kwestii szczegółowych. Mnóstwo jest sformułowań niezrozumiałych i wadliwych pod względem techniki legislacyjnej. Propozycję rządową należy traktować jako wstępny zarys reformy. |
Sto lat obchodzi Dom Narodowy Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką
Dom jak testament
W okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski
DANUTA LUBINA-CIPIŃSKA
Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką.
W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność u progu poprzedniego stulecia.
W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. Ukończył gimnazjum w Cieszynie, znał w mowie i piśmie cztery języki: niemiecki, francuski, łacinę i grekę. Korzystał z Czytelni Ludowej, która działała w Cieszynie od 1861 roku. Dzięki zapiskom w "Pamiętniku Starego Nauczyciela" poety i nauczyciela Jana Kubisza wiemy, że studiował dzieła Kaczkowskiego, Korzeniowskiego, Jeża, Mickiewicza. W swym domu zgromadził ogromny księgozbiór polskich dzieł. Nikt nie miał wątpliwości, że czuje się i jest Polakiem. Nic więc dziwnego, że kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. Pięć lat później powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia.
W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. - Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował - opowiada Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni on tablicę upamiętniającą dziadka. Franciszek Górniak był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego, a kiedy towarzystwu zagroził deficyt, zapobiegł temu zapisując w testamencie 10 tysięcy złotych reńskich. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki.
- Na łożu śmierci zobowiązał żonę, by po stosownym okresie żałoby wyszła za mąż za Jerzego Cienciałę, który nie miał pieniędzy, ale za to jako polski działacz narodowy miał talent do polityki. Pradziadek uważał, że małżeństwo z bogatą wdową ułatwi Cienciale patriotyczną działalność. I nie omylił się. Cienciała został posłem do Rady Państwa w Wiedniu i właśnie w Domu Narodowym składał rodakom sprawozdania ze swej działalności - dodaje Anna Górniak-Świątek, bratanica Jana Górniaka, która do Domu Narodowego przychodziła w latach 70. na zajęcia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Cieszyńskiej. Jednak o tym, że jest prawnuczką budowniczego tej placówki, nikt wówczas nie chciał pamiętać. Z goryczą mówi, że o Franciszku Górniaku przypomniano sobie dopiero niedawno.
Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka który był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego
Jan, ojciec jej ojca Franciszka i stryja Jana, jako wiceprezes Macierzy Szkolnej i wicedyrektor Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek, członek "Sokoła", był do czasów podziału Śląska Cieszyńskiego aktywnym działaczem Domu Narodowego. Bywać w nim przestał, gdy w 1919 roku granica odcięła jego rodzinną Sibicę od Polski, zostawiając ją na terytorium Czechosłowacji. Podobnie jak Jan Kubisz, autor hymnu "Płyniesz Olzo" i najważniejszej do dziś pieśni Zaolzian "Ojcowski Dom", podobnie jak wielu innych rodaków zza Olzy, przyrzekł sobie, że jego noga granicy tej nie przekroczy, bo znaczyłoby to, że uznał jej ważność. Ten jeden z fundatorów istniejącego do dziś Gimnazjum Polskiego w Czeskim Cieszynie i wielu innych placówek oświatowych na Zaolziu prawdopodobnie właśnie w Domu Narodowym odbierał wiosną 1939 roku nadany przez premiera RP Felicjana Sławoj-Składkowskiego Krzyż Niepodległości i Srebrny Krzyż Zasługi. Aresztowany w pierwszym dniu wojny przez Niemców, osadzony w więzieniu i torturowany, zmarł w 1940 roku.
Historię związków z Domem Narodowym kolejnego z cieszyńskich rodów otwiera pradziadek Mariusza Makowskiego, prezesa Macierzy Ziemi Cieszyńskiej i od 1989 roku członka Zarządu Miasta. To Krzysztof Lukas - austriacki oficer ewidencyjny w 31. Pułku w Cieszynie, manifestacyjnie posługujący się polszczyzną , działacz mającej siedzibę w Domu Narodowym Macierzy Szkolnej. Był świadkiem powstania tu w 1914 roku sztabu Legionu Śląskiego i wizyt brygadiera Józefa Piłsudskiego. Był przy powołaniu Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, która 30 października 1918 roku ogłosiła, że "proklamuje uroczyście przynależność państwową Księstwa Cieszyńskiego do wolnej, niepodległej Polski i obejmuje nad nim władzę państwową". Był też jednym z najważniejszych uczestników spisku polskich oficerów, którzy po proklamacji zajęli garnizon wojskowy w Cieszynie rozbrajając Niemców.
- Moja babcia, Maria Władysława z Lukasów Woliczko, mówiła mi, że w okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski. Przechowuje świadectwa, że opowieści te nie były gołosłowne: zaproszenia na rauty i bale, zjazdy absolwentów założonego w 1895 roku Polskiego Gimnazjum, wieczorki Mickiewiczowskie, Sienkiewiczowskie, Kościuszkowskie... Jak silne było oddziaływanie patriotyczne Domu Narodowego najlepiej świadczy, że Maria Władysława i jej mąż Józef Woliczko odmówili w 1939 roku podpisania w jego gmachu volkslisty i uciekli z Cieszyna do Generalnej Guberni. Wrócili tu dopiero w 1968 roku. Ich wnuk, Mariusz Makowski, właśnie w Domu Narodowym przeszedł podstawową edukację kulturalną. A kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą mianowanym wówczas dyrektorem Domu Narodowego, dziś konsulem RP w Ostrawie i Janem Olbrychtem, pierwszym demokratycznie wybranym burmistrzem Cieszyna III Rzeczypospolitej, dziś marszałkiem województwa śląskiego, zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej do dziś przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy. Wtedy to zrodził się Festiwal Teatralny "Na Granicy" - obecnie konkursowy przegląd teatrów państw Grupy Wyszehradzkiej, który odbywa się pod patronatem sekretarza generalnego Rady Europy. Wtedy wymyślili organizowane wspólnie z Czechami i Polakami z Zaolzia imprezy, takie jak Dekada Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej, Cieszyńska Jesień Jazzowa i Święto Trzech Braci, rozpoczynające się tradycyjnym spotkaniem Polaków i Czechów na granicznym moście Przyjaźni nad Olzą.
- Dziś Dom Narodowy nie tylko promieniuje, jak przed stu laty, życiem kulturalnym i jest siedzibą wielu organizacji pozarządowych, ale znów jednoczy Polaków mieszkających po obu stronach Olzy. A przy tym jest symbolem coraz lepiej rozwijającej się współpracy transgranicznej w tym regionie - mówi Mariusz Makowski. - Pradziadek Lukas chyba byłby z nas zadowolony - dodaje. -
Zdjęcia Rafał Klimkiewicz | Cieszyn. Rynek 12. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką.
W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych w dolinie Olzy. Wśród nich był pradziadek obecnego premiera RP. kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia.W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy. Górniak był właścicielem cegielni, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego.
Historię związków z Domem Narodowym kolejnego z cieszyńskich rodów otwiera pradziadek Mariusza Makowskiego, prezesa Macierzy Ziemi Cieszyńskiej. To Krzysztof Lukas - austriacki oficer, manifestacyjnie posługujący się polszczyzną. - Moja babcia, Maria Władysława, mówiła mi, że w okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski. Maria Władysława i jej mąż odmówili w 1939 roku podpisania w jego gmachu volkslisty. Mariusz Makowski, w Domu Narodowym przeszedł edukację kulturalną. kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą i Janem Olbrychtem zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej do dziś przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy.
Dziś Dom Narodowy promieniuje, jak przed stu laty, życiem kulturalnym i jednoczy Polaków mieszkających po obu stronach Olzy. |
ROZMOWA
Cezary Kosiński: od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym
Aktor to nie znaczy ktoś lepszy
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Wrócił pan z festiwalu w Awinionie. Jak przyjęto tam polskie spektakle?
CEZARY KOSIŃSKI: Bardzo dobrze. Mimo że Francuzi reagują dość chłodno w trakcie przedstawienia, po spektaklu za każdym razem dostaliśmy brawa na stojąco. Krakowską "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Niemcy zaprosili na festiwal do Berlina. Na ulicy co chwilę ktoś nas zaczepiał i gratulował.
A jak wygląda "festiwalowa" ulica?
Jest bardzo głośno i kolorowo. Wszyscy zapraszają na swoje występy, biegają przebierańcy z ulotkami, jeżdżą samochody z megafonami, aktorzy grają fragmenty przedstawień. Z czasem ten teatralny zgiełk robi się nie do zniesienia. Mówiąc szczerze - po kilku dniach chciałem stamtąd uciekać.
Od paru lat absolwentom szkół teatralnych ciężko jest znaleźć pracę w teatrze. Kiedy cztery lata temu kończył pan Akademię Teatralną, nie bał się pan o przyszłość?
Na pewno nie czułem się aktorem. Studia wspominam raczej oschle. Zdawałem na Wydział Aktorski bardziej z poczucia niezdecydowania, co chcę robić w życiu. Po skończeniu studiów chciałem o nich jak najszybciej zapomnieć. Akademia to miejsce, gdzie wiecznie słyszysz, co robisz źle, a nie co dobrze. Szczęśliwie jeszcze w trakcie grania spektakli dyplomowych, zanim zacząłem się zastanawiać, co dalej, dostałem angaż w Warszawie. Ciągle jednak nie wiedziałem, czy na pewno chcę być aktorem.
I w Teatrze Dramatycznym, mimo aktorskiego wyróżnienia na łódzkim przeglądzie dyplomów, grał pan "ogony". To nie bolało?
Wielu moich kolegów w tym czasie nie robiło nic, więc i tak byłem zadowolony, że jestem w teatrze. To był okres, kiedy bardzo intensywnie żyłem i życie było dla mnie ważniejsze niż praca. Przyjmowałem "ogony" z pokorą.
Studia aktorskie tego pana nauczyły?
Nie. Mimo tego, że profesorowie bez przerwy wytykają studentom błędy, szkoła teatralna daje jakieś dziwne poczucie zadowolenia, że jest się aktorem. Wiele osób płaci potem za to ciężką frustracją.
Kiedy wypatrzył pana Grzegorz Jarzyna, wszystko się zmieniło. Rola Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" Witkacego przyniosła panu duży sukces.
Tak, pisano dobrze.
A pan się z tym nie zgadzał?
Myślę, że jestem dość odporny na pochwały. Poza tym swojej gry nie chciałbym porównywać do tego, co dzieje się na polskich scenach czy ekranach, ale do tego, co naprawdę mnie porusza. Wszelkie splendory, jakie na mnie spłynęły po "Bziku...", to wynik tego, że byłem poprawny. Nie zepsułem roli, a to - przy kiepskiej kondycji teatru i filmu w Polsce - powoduje, że można zostać zauważonym i zbierać nagrody. Nie bardzo mogę się cieszyć, że osiągnąłem jakiś tam malutki sukces, skoro mnie samego moje aktorstwo nie powala. Oglądam film z wybitnymi aktorami, który mnie zachwyca. Jest świetnie zagrany, doskonale wyreżyserowany. Potem oglądam siebie i widzę, że jest to przeciętne. W polskim aktorstwie od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym.
Kiedy pana zdaniem to się zaczęło?
Myślę, że momentem przełomowym była śmierć Tadeusza Łomnickiego. To był człowiek, który wyznaczał kryteria. Kiedy zmarł, okazało się, że nie ma już mistrzów, zapanował chaos. Nie ma autorytetów w polskim teatrze, chociaż myślę, że nie dotyczy to tylko teatru, ale także wielu innych dziedzin życia. W 1989 roku coś się załamało, skończyła się pewna epoka i wielu z nas ciągle błąka się po omacku.
Pan się odnalazł?
Ja staram się po prostu dobrze wykonywać swój zawód, czasem aż przerasta mnie i przeraża, kiedy czytam, że zagrałem świetnie. Teraz czuję, że się zatrzymałem. Po czterech latach grania w teatrze, po rolach naprawdę dla mnie ciężkich, to znaczy takich, które wymagały bardzo głębokiego wejścia we własną psychikę, wydaje mi się, że przyszedł moment, kiedy muszę odpocząć. Nie chcę grać za wszelką cenę z poczuciem, że kolejna rola jest kalką poprzedniej. Kiedyś traktowałem teatr jak świątynię, gdzie zbawia się ludzi. Dziś mam już dystans i wiem, że to jest zdrowsze. Aktor nie jest misjonarzem. Myślę, że ten zawód był dla mnie zawsze próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie "kim jestem?". Już ją znalazłem.
I kim pan jest?
Jestem ojcem. Pół roku temu urodziła mi się córeczka. Jest wspaniała. Po pracy nad spektaklem zostaje pewna pustka, przychodzi poczucie osamotnienia. Dlatego trzeba mieć mocne oparcie.
W czym?
Albo trzeba mieć silnie rozwiniętą duchowość, albo rodzinę.
A pan?
Ja teraz mam rodzinę.
A duchowość?
Ciągle mi się wydaje, że mi jej brakuje. Moment, kiedy wygrywa we mnie rzemiosło, jest moją przegraną. Nawet jeśli próbuję się do tego przed sobą nie przyznawać, poczucie porażki wraca tak długo, aż w roli czy w konkretnej scenie nie odnajdę siebie. Chodzi tylko o to, żeby znaleźć w sobie postać, a nie zastanawiać się, czy rola jest lepsza czy gorsza od poprzedniej.
Myśli pan, że można zagrać kilka dużych ról w jednym sezonie?
Dla mnie byłoby to niemożliwe. Oczywiście są aktorzy, którzy całe życie grają jedną rolę. Nie twierdzę, broń Boże, że to jest coś gorszego, ale ja bym tak nie chciał.
Myśli pan, że wystarczy panu siły na, bądź co bądź, dość idealistyczne myślenie o aktorstwie?
Mam nadzieję, że będę rozwijał się w dobrym kierunku. A dobry kierunek, to taki, kiedy nie będę myślał o sobie, ale o pracy nad konkretną postacią. Chciałbym zachować w sobie tę czystość i niewinność.
A jeśli przyjdzie wielki sukces?
Poczucie ojcostwa jest we mnie silniejsze od największych nawet sukcesów. Poza tym za dużo naoglądałem się kolegów, którzy chełpili się, że są aktorami, tak jakby było to coś lepszego od bycia na przykład hydraulikiem. Cieszę się, że uszczelki nie są moją pasją, ale nie uważam, że być aktorem, to być kimś lepszym.
Rozmawiał Krzysztof Feusette
Wywiad z Grzegorzem Jarzyną opublikujemy w jutrzejszym kolorowym Magazynie
Cezary Kosiński, aktor warszawskiego Teatru Rozmaitości. Na Festiwalu Teatralnym w Awinionie wystąpił w dwóch przedstawieniach: jako Cyryl w "Iwonie, księżniczce Burgunda" Gombrowicza (Stary Teatr w Krakowie) i jako Książę Myszkin w "Księciu Myszkinie" na podstawie "Idioty" Dostojewskiego (Teatr Rozmaitości w Warszawie). Oba spektakle wyreżyserował Grzegorz Jarzyna.
Wybrane nagrody i wyróżnienia:
- nagroda na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (1997) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" S. I. Witkiewicza w reż. Grzegorza Jarzyny;
- wyróżnienie na IV Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej (1998) za rolę Karlosa w "Krawcu" Mrożka w reż. Michała Kwiecińskiego (Teatr Telewizji);
- nagroda dla "najprzyjemniejszego aktora" na Festiwalu Sztuk Przyjemnych w Łodzi (1999) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym";
- nagrody na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu (1999) oraz na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (2000) za rolę Albina w "Magnetyzmie serca" Fredry w reż. Grzegorza Jarzyny. | ROZMOWACezary Kosiński Studia wspominam raczej oschle. Szczęśliwie jeszcze w trakcie grania spektakli dyplomowych, zanim zacząłem się zastanawiać, co dalej, dostałem angaż w Warszawie. Ciągle jednak nie wiedziałem, czy na pewno chcę być aktorem. grał pan "ogony". To nie bolało?Wielu moich kolegów w tym czasie nie robiło nic, więc i tak byłem zadowolony. Myślę, że jestem dość odporny na pochwały. Poza tym swojej gry nie chciałbym porównywać do tego, co dzieje się na polskich scenach czy ekranach, ale do tego, co naprawdę mnie porusza. W polskim aktorstwie od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym. Poczucie ojcostwa jest we mnie silniejsze od największych nawet sukcesów. |
ŚWIĘTY WOJCIECH
Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy.
Stary patron nowej Europy
Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK
EWA K. CZACZKOWSKA
Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił.
Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich.
I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty.
Szukanie tamtych korzeni
Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów.
Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie.
Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy".
- Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów.
Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem).
Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary.
Biskup mnichem
Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci.
Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis.
Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów.
Ucieczki i powroty
Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił.
Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców.
Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji.
Głowę wbito na pal
W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów.
Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju.
"O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha.
Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej.
Siedemnaście legend, wiele cudów
Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha).
Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski.
Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne.
Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii.
"Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel.
Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut". | Życie św. Wojciecha było niezwykle trudne. Urodził się w 956 roku na terenie obecnych Czech, kształcił się w Magdeburgu. Pragnął poświęcić się ascezie - życiu prawdziwie duchowemu. Pomagał potrzebującym, chorym i więźniom. Nawoływał do przestrzegania celibatu i zaniechania cudzołóstwa. Wyjechał z Czech, gdyż nie mógł zapobiec występkom wiernych. Po jakimś czasie znalazł się w Gdańsku, skąd wyruszył, by pokojowo nawracać Prusów. Został przez nich jednak napadnięty. Pogani ciało św. Wojciecha przeszyli włóczniami, a jego głowę wbili na pal. Bolesław Chrobry złożył jego ciało w katedrze gnieźnieńskiej. U jego grobu odbył się w 1000 roku zjazd gnieźnieński, w którym uczestniczyli Otton III i Bolesław Chrobry. Zdecydowano wtedy utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, a cesarz uznał suwerenność naszego kraju. Św. Wojciech zabiegał o jedność i wspólną wiarę w Europie, dlatego warto wspominać o nim także teraz, w XX wieku, gdy dwa wrogie obozy się rozpadły, a Europa potrzebuje jedności. Ostatnio św. Wojciech wpisany został do kalendarza Kościoła powszechnego. Św. Wojciech cieszy się niezwykłą czcią między innymi w Polsce, Czechach i na Węgrzech. Mimo tego, że życie św. Wojciecha należało do trudnych i że doświadczył wielu niepowodzeń, był on dla naszego kraju niezwykle ważną postacią. |
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie
Tajemnica królów nubijskich
Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej)
FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha.
Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później.
W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii.
Korzenie
Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane.
Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej.
Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu.
Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia.
Krzyż
Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo?
-Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów...
Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim.
Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu.
Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii.
Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała
FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI
Polityka
W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe.
W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce:
- Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia.
Pielgrzymi
Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła".
Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych.
Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego".
Fenomen
Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka.
W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. - | Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. dr Bogdan Żurawski przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami. W kryptach spoczywa dwudziestu chrześcijańskich władców Nubii. władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła.
Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. |
RZĄD
O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach
Dwukrotna renta dla rolnika
Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa".
Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł.
Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską.
Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej.
Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha.
- Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec.
Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi.
Pakt dla rolnictwa
Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu.
Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska.
Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy.
Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej.
Kolejne stanowiska
Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe.
W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług.
1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza.
Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat.
Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych.
W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności.
Program mieszkaniowy
Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r.
Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych.
W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby).
W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania).
Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu.
Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali.
W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł.
- Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r.
D.E. | Przed przystąpieniem do Unii Europejskiej rząd wypracował stanowiska negocjacyjne i przyjął założenia kilku programów dotyczących m.in. rozwoju rolnictwa i wsi, rynku transportowego, swobody usług i mieszkań. Ustalono zasady finansowania i przyznawania rolnikom rent strukturalnych. Przygotowywany jest program zrównujący szanse rozwoju ludności wiejskiej i miejskiej.
Zmiany związane z otwarciem rynku transportu lotniczego dotyczyć będą LOT-u. Po okresie przejściowym nastąpi pełna liberalizacja rynku, zaś normy bezpieczeństwa, socjalne czy techniczne będą przyjęte od razu. W ramach nowych założeń polityki mieszkaniowej rząd chce m.in. zlikwidować niektóre ulgi i świadczenia, uruchomić program mieszkaniowy dla rodzin. Będą zmiany m.in. w ustawie o kredycie remontowym. Powstaje projekt ustawy o dodatkach mieszkaniowych i ochronie lokatora. Nowelizacja ustawy o własności lokali została już przyjęta. |
PRAGA
Wielu posłów i senatorów ODS publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu. Jednak większość zwyczajnych Czechów chciałaby go ponownie widzieć na prezydenckim fotelu
Havel na Hrad
Kandydatów do prezydenckiego fotela jest trzech. Pierwszy z lewej to przywódca partii republikańskiej Miroslav Sladek. Pośrodku najpoważniejszy kandydat, dotychczasowy prezydent Vaclav Havel. Komuniści zgłosili Stanislava Fischera (z prawej) - astrofizyka.
FOT. (C) AP
BARBARA SIERSZUŁA
z Pragi
Kandydaci są trzej. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Jeśli nie zawiodą posłowie z ODS, Vaclav Havel zostanie wybrany ponownie na ostatnią już swoją kadencję:1998-2003. Konstytucja RCz dopuszcza możliwość tylko dwukrotnego sprawowania urzędu prezydenckiego przez tę samą osobę.
Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego. Obwinionego o podniecanie nienawiści na tle narodowościowym i rasowym, czeka proces. Zestaw kandydatów zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, kogo należy wybrać. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. O tym, czy głosować będą tajnie czy jawnie, zdecydują w dniu wyborów.
Nic dwa razy się nie zdarza...
Zdarzyło się. W przypadku Vaclava Havla jest to już czwarta kandydatura, a jeśli zostanie wybrany - trzeci urząd prezydencki. Po raz pierwszy został prezydentem Czechosłowacji 29 grudnia 1989 roku. W czerwcu 1992, kiedy zbliżał się rozpad CSRF, jego ponowną kandydaturę odrzucili Słowacy. Stwierdziwszy, że nie może już wypełniać obowiązków wobec CSRF zgodnie ze swym sumieniem i przekonaniami, 20 lipca 1992 Vaclav Havel abdykował, stając się na pół roku osobą prywatną. Pierwszego stycznia 1993 Czechosłowacja rozdzieliła się na dwa suwerenne państwa: Republikę Czeską i Republikę Słowacką. Trzy tygodnie poźniej, 26 stycznia 1993, Vaclav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej. Jego "czeska" kadencja właśnie dobiegła końca. Jaka była?
Na pewno trudna. Chwilami dramatyczna, a przy końcu nawet tragiczna.
Uprawnienia prezydenckie w samodzielnej Republice Czeskiej, w porównaniu z federalnymi, zostały przez czeską konstytucję znacznie ograniczone. Zadaniem Vaclava Havla stało się wypełnienie własną treścią nowych wyobrażeń o prezydencie. Jakie cele sobie wyznaczył i co z nich udało się zrealizować? Wielkim tematem prezydenta była i nadal pozostaje budowa społeczeństwa obywatelskiego, w którym rola partii politycznych byłaby zredukowana do niezbędnego minimum. Zadanie następne to: walka z czeskim prowincjonalizmem i próba wprowadzenia do polityki aspektów moralnych oraz poczucia globalnej odpowiedzialności za sprawy świata. Kolejny zamiar prezydencki łączył się z planami decentralizacji władzy, z utworzeniem samorządu terytorialnego i z dążeniem, aby prezydent pełnił rolę ponadpartyjnego gwaranta wewnętrznej stabilizacji politycznej. Cele zewnętrzne, za którymi Havel mocno się odpowiada, to włączenie się Czech w struktury europejskie, wejście do NATO i UE. Gdy w styczniu 1994 roku odbywało się w Pradze spotkania prezydenta USA Billa Clintona z prezydentami Grupy Wyszehradzkiej, dające początek współpracy w ramach "Partnerstwa dla pokoju", cele te były już wyraźnie sformułowane. Czeska dyplomacja sądziła wtedy, że najlepsza będzie droga w pojedynkę - prezydent nie protestował. Stwierdził, że Środkową Europę można równie dobrze integrować na poziomie prezydenckim, i zaprosił siedmiu prezydentów do Litomyśli, aby wspólnie zastanowić się na przyszłością regionu.
Realizacja reform gospodarczych w Czechach od roku 1993 należała do trójpartyjnej prawicowej koalicji. Została ona zdominowana przez Obywatelską Partią Demokratyczną (ODS) Vaclava Klausa, która aż do wyborów w 1996 roku nadawała główny ton transformacji. Vaclav Havel, aczkolwiek często różnił się z premierem w poglądach na sposób przekształcania gospodarki, usunął mu się z drogi. W polityce zagranicznej też mu ustąpił, zgadzając się m.in. na "cichą śmierć" Wyszehradu. Ze swych krytycznych uwag prezydent jednak nie zrezygnował. W przemówieniu noworocznym 1 stycznia 1995 mówił np., że dla większości ludzi ważne są nie tylko reformy ekonomiczne, ale też klimat moralny, w jakim one przebiegają. Rok poźniej ton jego wypowiedzi stał się bardziej ostry: "Wszystkie nasze sukcesy polityczne i gospodarcze nie przydadzą się na nic, jeśli między ludźmi będzie panowało prawo dżungli."
Pogłębiający się dystans pomiędzy prezydentem i premierem osiągnął swój finał po dymisji szefa rządu. W przemówieniu wygłoszonym przed posłami i senatorami 9 grudnia Vaclav Havel krytycznie ocenił stan państwa i okres rządów Vaclava Klausa, oświadczając: - Zgubiła nas pycha.
Bilans zysków i strat
Nie spełniły się marzenia o moralnej polityce. Pięć lat to, jak się okazało się, zbyt mało, aby Vaclav Havel zdołał przekształcić czeską rzeczywistość. Podczas gdy za granicą czytano i szczegółowo analizowano jego przemówienia, czescy prawicowi politycy traktowali go jak niegroźnego, filozofującego moralistę, a lewica ledwie go tolerowała. Dopiero niedawno Havel przyznał, że ilekroć go odwiedzał Vaclav Klaus, zawsze był przez premiera karcony i łajany. A po każdej udanej zagranicznej podróży dostawał w domu od czeskich polityków coś w rodzaju "kopniaka w kostkę", aby zbyt dużo sobie nie wyobrażał.
Nie zawiodła go jednak publiczność. Od roku 1993 Havel należy do najpopularniejszych polityków w Czechach. Przez pięć lat jego popularność nie spadła nigdy poniżej 65 procent, a na przełomie roku 1996/97 w czasie choroby, a potem ponownego ożenku osiągnęła rekordowe 85 procent. Międzynarodowy moralny autorytet Havla jest jedną z przyczyn jego mocnej pozycji. Czesi wiedzą, że nazwisko prezydenta i jego przesłanie, liczne nagrody i zagraniczne odznaczenia zwiększają prestiż kraju, przynosząc wymierne efekty, jak zaproszenie do NATO.
W Czechach Havel stał się bardziej wyrazisty po wyborach w czerwcu 1996, kiedy wpływy Vaclava Klausa i jego ODS zaczęły wyraźnie słabnąć. Gdy na skutek wyników głosowania powstało niebezpieczeństwo kryzysu politycznego z powodu zrównoważonych sił koalicji i opozycji, prezydent mógł odegrać swoją rolę ponadpartyjnego koordynatora. I odegrał. Inna sprawa, czy pomysł uczynienia z lidera opozycji socjaldemokratycznej Milosza Zemana marszałka Izby Poselskiej był najszczęśliwszy. Dzisiaj Havel sam przyznaje, że nie.
Stworzony półtora roku temu układ polityczny okazał się niewydolny. Dziś Czechy stoją w obliczu przedterminowych wyborów parlamentarnych. Prezydencka idea decentralizacji władzy, czyli ustawa o samorządzie terytorialnym i nowym podziale administracyjnym ujrzała światło dzienne dopiero w drugiej połowie 1997, gdy pozycja Vaclava Klausa była już znacznie osłabiona. Przez kilka lat ODS konsekwentnie odrzucała samorządy. Wielu politologów analizujących przyczyny upadku rządu Klausa, abstrahując od afer finansowych ODS, uważa, że Havel ponosi część odpowiedzialności za obecną sytuację w kraju. Ostre słowa krytyki, które premier i jego rząd usłyszeli 9 grudnia, mogły być wypowiedziane przez prezydenta co najmniej dwa lata wcześniej. Dlaczego tak się nie stało? Z perspektywy pięciu lat jasno widać, że Vaclav Havel nie czuł się dobrze w układzie politycznym zdominowanym przez Klausa i często mu ustępował. Dopiero zmiany personalne (rezygnacja Josefa Zieleńca), przegrupowania na czeskiej prawicy i dymisja premiera spowodowały, że mimo nękającej go choroby prezydent znowu zaczął być sobą.
Zdrowie i sprawy prywatne
Kampanię przedwyborczą Vaclav Havel całkowicie zignorował. Po burzliwych wydarzeniach z przełomu listopada i grudnia (upadek rządu), po poważnym zapalenie płuc (rok temu przeszedł operację usunięcia części płuca z małym złośliwym nowotworem) i sławnym wystąpieniu w Rudolfinum, czekał już tylko na mianowanie nowego premiera. Cztery dni po wręczeniu Josefovi Toszovskiemu aktu nominacji prezydent wraz z małżonką, lekarzem, pielęgniarką, ochroną osobistą i czterema psami odleciał na urlop zdrowotny do rezydencji króla Hiszpanii na Wyspach Kanaryjskich. Tymczasem w kraju jego krytyczne przemówienie z 9 grudnia, mianowanie bezpartyjnego premiera, a potem półpolitycznego rządu wywołało wśród dużej części posłów i senatorów ODS falę silnej niechęci. Wielu z nich publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu 20 stycznia br. Aby zostać wybrany w pierwszej turze, potrzebuje 101 z 200 głosów poselskich, i 41 z 81 senatorskich. W Senacie problemu nie będzie, w Izbie Poselskiej może być trudniej. Tu Vaclav Havel może liczyć jedynie na głosy posłów z nowo powstałej Unii Wolności, która oddzieliła się od ODS Vaclava Klausa.
Stan zdrowia kandydata na prezydenta deputowanych nie interesuje. Do raportu konsylium lekarskiego, przedstawionego w obu izbach, zajrzało 26 posłów i 4 senatorów. Ich spekulacjom, kto będzie za Havlem, a kto przeciwko, nie sekundują zwyczajni Czesi. Większość z nich (59 procent) chciałaby go ponownie widzieć na Hradzie. Według 57 procent druga prezydentura Havla pomoże utrzymać spokój w kraju, a 71 procent sądzi, że wzmocni on pozycję Czech poza granicami. Zaufanie, jakim Vaclav Havel cieszy się wśród w swoich rodaków, ma tylko częściowy związek z jego dysydencką przeszłością. Socjologowie twierdzą, że Czechów najbardziej interesuje zdrowie prezydenta i jego sprawy prywatne. Spadek popularności do 65 procent wywołały rodzinne spory majątkowe ze szwagierką i nie zbyt fortunne wypowiedzi Dagmar Havlovej. Porównania z pierwszą żoną prezydenta, Olgą, nie są dla obecnej małżonki korzystne.
Co Vaclav Havel myśli o drugiej kadencji prezydenckiej? Przede wszystkim chciałby, aby była ona lepsza, aby przyniosła Czechom członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej. Jego zdrowie wymaga, aby to była prezydentura spokojniejsza. Tymczasem w kraju czeka go sytuacja chyba trudniejsza od tej przed 5 laty. Czeska prawica jest rozproszona i skłócona. Opinia publiczna skłania się ku lewicy, a sondaże mówią, że przedwczesne czerwcowe wybory wygrają socjaldemokraci. Jeśli Milosz Zeman zostanie premierem, dla prezydenta Vaclava Havla będzie to następny "twardy" partner. | Wielu posłów i senatorów ODS publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu. Jednak większość zwyczajnych Czechów chciałaby go ponownie widzieć na prezydenckim fotelu
Kandydaci są trzej. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel.Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego. Obwinionego o podniecanie nienawiści na tle narodowościowym i rasowym, czeka proces. Zestaw kandydatów zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, kogo należy wybrać. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. O tym, czy głosować będą tajnie czy jawnie, zdecydują w dniu wyborów.Co Vaclav Havel myśli o drugiej kadencji prezydenckiej? Przede wszystkim chciałby, aby była ona lepsza, aby przyniosła Czechom członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej. Jego zdrowie wymaga, aby to była prezydentura spokojniejsza. Tymczasem w kraju czeka go sytuacja chyba trudniejsza od tej przed 5 laty. |
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS
Rząd grozi i donosi
Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski.
Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce.
ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro.
Szybkie propozycje
Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR.
Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną.
Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski.
Rząd się poskarży
- Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR.
Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce.
Szukanie winnych
Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności".
Mariusz Przybylski
Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce
Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P.
KOMENTARZ
Najważniejszy jest czas
Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji.
Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas.
Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione.
Mariusz Przybylski | ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Systemu IACS z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy to umowa na budowę systemu. Druga to kontrakt na obsługę systemu. Prezes agencji przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Druga propozycja jest groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na warunki, to zakończy z nią współpracę. |
Według "Sąsiadów" w Jedwabnem nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe
Goldhagen dla początkujących
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
NORMAN G. FINKELSTEIN
"Freud dla początkujących" jest jedną z niewielkich książeczek wydanych w Ameryce w serii, która wprowadza czytelników w świat wpływowych myślicieli i idei. "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa są w pewien sposób karykaturą książek z tej serii. Nie tak dawno Przedsiębiorstwo Holokaust (Holocaust Industry) owacyjnie powitało potężną, lecz bezwartościową książkę Daniela Goldhagena "Hitler's willing executioners" ("Gorliwi kaci Hitlera"). Tomik Grossa jest czymś w rodzaju "Goldhagena dla początkujących".
Przypominając "Gorliwych katów Hitlera", w jednych miejscach bardziej, w innych mniej, "Sąsiedzi" mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy Przedsiębiorstwa Holokaust. Poprzez "Przedsiębiorstwo Holokaust" rozumiem te osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej.
Podobnie jak książka Goldhagena, tak i "Sąsiedzi" pełni są rażących wewnętrznych sprzeczności. W jednym miejscu Gross relacjonuje, iż rządzący Polską powojenną komunistyczny reżim ścigał Polaków, "którzy byli zaangażowani w mordy na Żydach", do tego stopnia, że nawet torturował sprawców, by wydobyć od nich zeznania. W innym miejscu utrzymuje, że zabicie Żydów nie było "przestępstwem, którego popełnienie byłoby przez stalinowski wymiar sprawiedliwości ścigane z całą surowością". Gdzie indziej Gross przypisuje sobie oryginalne odkrycie, że sprawcy holokaustu posługiwali się - prócz nowoczesnej technologii - "prymitywnymi, staroświeckimi metodami i narzędziami zbrodni". Ale trzy strony dalej cytuje za głośnymi wspomnieniami opublikowanymi lata temu, że sprawcy posługiwali się "widłami i nożami kuchennymi".
Pogrom czy ludobójstwo
By wytłumaczyć motywację polskich sprawców, Gross przywołuje w jednym z akapitów zarówno Christophera Browninga, jak i Daniela Goldhagena. Czy nie zdaje sobie sprawy, że Browning i Goldhagen doszli do diametralnie przeciwnych wniosków? (Przeciwnie niż Goldhagen, Browning nie wierzy, że to wyłącznie antysemityzm tłumaczy mordercze czyny zwykłych Niemców.) By udokumentować nienawistny antysemityzm przeciętnych Polaków w czasie wojny, Gross przytacza wspomnienia polskiego Żyda, chłopca prześladowanego przez "gromadę kobiet, które przecież równie dobrze mogły zostawić go w spokoju". Jednak faktyczne zeznanie cytowane w całości w zamieszczonej obok nocie podkreśla, że polskie kobiety nie były "powodowane czystym resentymentem czy nienawiścią", lecz raczej spanikowały, gdy żydowski chłopiec "nagle znalazł się na ich kolanach".
W swej książce Gross nazywa wydarzenia w Jedwabnem "pogromem", "krwawym pogromem" i "morderczym pogromem". W artykule opublikowanym po ukazaniu się książki obstaje jednakże przy nazywaniu "tego, co stało się w Jedwabnem, ludobójstwem. Tego nie można nazwać pogromem". By podnieść wartość swych odkryć, Gross używa języka pompatycznego. Stając się przez to śmieszną, jego przesadna retoryka deprecjonuje pamięć o ofiarach.
Karty "Sąsiadów" pełne są również sformułowań absurdalnych. Gross utrzymuje, że zeznanie ocalałego z holokaustu stawia cierpienia Żydów w zbyt pozytywnym świetle. "To są wszystko dowody niekompletne, niebezstronne; to są wszystko historie ze szczęśliwym zakończeniem. Wszystkie zostały stworzone przez tych kilka osób, które miały wystarczające szczęście, by przeżyć". To śmieszne. Czy świadectwa Eliego Wiesela i Primo Leviego są przepełnione radością?
Pseudonaukowa retoryka
Stwierdzeniom banalnym towarzyszą w książce Grossa stwierdzenia dziwaczne. "Nazizm - pisze Gross - jest reżimem, który wykorzystuje instynkt zła tkwiący w człowieku". Przywołując przykład Polaków, którzy najpierw kolaborowali z Sowietami, a później z nazistami, Gross dochodzi do głębokiej refleksji, iż niektórzy ludzie są politycznymi oportunistami. Idąc dalej, tłumaczy ów fenomen "logiką bodźców, z jakimi styka się człowiek w totalitarnych reżimach XX wieku". Lecz polityczny oportunizm nie jest przecież przypisany tylko owym reżimom. Gross nie musiał szukać daleko - wystarczyłoby, gdyby rozejrzał się wśród swych kolegów z Uniwersytetu Nowojorskiego, takich jak choćby profesor Tony Judt, który zmieniał swą orientację z modnej lewicowości na modny antykomunizm, tak jak zmieniały się trendy w amerykańskim życiu kulturalnym. Judt jest zresztą autorem entuzjastycznej recenzji zamieszczonej na okładce amerykańskiego wydania "Sąsiadów" ("prawdziwie pionierska... praca doskonałego historyka").
Podobnie jak w przypadku "Gorliwych katów Hitlera", anglojęzyczny tekst Grossa jest pełen pretensjonalnego, pseudonaukowego języka: "historiograficzny topos", "hiperboliczna metafora", "ten metodologiczny imperatyw wypływa z samego immanentnego charakteru ogółu dowodów", "każda rzecz w historii społeczeństw pozostaje we wzajemnym stosunku ze wszystkimi pozostałymi" itd. Mając na uwadze tego typu głębokie stwierdzenia, pewien pisarz zażartował ongiś: "To brzmi jak burza, ale tak naprawdę jest ledwie chrapnięciem".
Dwa dogmaty
Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy z nich mówi, że holokaust oznacza wydarzenie (zjawisko) nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Żadnego z tych dogmatów nie da się obronić w sposób naukowy. Obydwa jednakże są bardzo użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne; a jeżeli nienawiść nie-Żydów do Żydów jest irracjonalna, Żydzi nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za tę wrogość.
Jako część holokaustu Jedwabne jest "w swej istocie, tajemnicą" - pisze Gross. Inaczej niż w przypadku innych okrucieństw, tutaj możemy jedynie postępować, "JAK GDYBY było to możliwe do zrozumienia" (podkreślenie Grossa). W rzeczy samej Gross niejednokrotnie podkreśla, że zajęło mu to pełne cztery lata, by pojąć "prawdziwość" tego, co się stało.
W Jedwabnem zamordowanych zostało przez swych chrześcijańskich sąsiadów do 1600 Żydów. W Rwandzie Hutu wyrżnęli ponad pół miliona swych sąsiadów - Tutsich. To, co stało się w Rwandzie, da się jednakowoż ogarnąć rozumem; to, co stało się w Rwandzie, nie jest holokaustem.
Główną tezą zawartą w książce "Gorliwi kaci Hitlera" jest twierdzenie, iż irracjonalna nienawiść narodu niemieckiego do Żydów - czasem "utajona", czasem "jawna" - była podstawową przyczyną holokaustu dokonanego przez nazistów. Wszystko, co zrobił Hitler, było - według Goldhagena - "wyzwoleniem powściągniętych dotąd antysemickich emocji". Gross w podobny sposób przedstawia wydarzenia w Jedwabnem. Choć Żydzi z Jedwabnego pozostawali "w dobrych stosunkach z Polakami", "zawsze zdawali sobie sprawę z ukrytej wrogości... ze strony ludności, wśród której żyli" - wrogości żywionej "średniowiecznym uprzedzeniem powodowanym rytualnym mordem". Nagle, w lipcu 1941 roku, owa skrywana wrogość okazała się zabójcza. Przy udziale Niemców, "ograniczonym w zasadzie do robienia zdjęć", "polska połowa miasteczka wymordowała jego żydowską połowę" z "Bogu tylko wiadomych" powodów. Tak jak w przypadku Goldhagena, ustalenia Grossa wywołują ogromną masę pytań. Dlaczego na przykład ów ludobójczy impuls przyszedł w lipcu 1941 roku, a nie wcześniej? Gross sam zauważa, że "niczego tego rodzaju nie odnotowano" we współczesnej historii Polski. W rzeczywistości autor "Sąsiadów" umieszcza Jedwabne w ahistorycznym kontekście - co jest cechą innych produktów Przedsiębiorstwa Holokaust. Tym samym Jedwabne staje się szczególnym wydarzeniem, kiedy to nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe.
Pieniądze i pamięć
Chociaż książka "Gorliwi kaci Hitlera" wzbudziła na chwilę emocje w Niemczech, nie pozostawiła po sobie trwałego śladu. Niemcy zmagali się ze swoim "żydowskim problemem" na długo przed książką Goldhagena i nie wniosła ona do sprawy niczego nowego. Jednakże Polacy, jak się wydaje, nie zmierzyli się jeszcze z tym problemem, a książka Grossa przyniosła nieco nieznanych wcześniej materiałów. Szok i sensacja, jaką wywołała w Polsce, sugeruje, iż Polacy zaprzeczali dotąd wstydliwym epizodom swej przeszłości. W tym aspekcie "Sąsiedzi", choć jest to studium niekompletne i nacechowane zabarwieniem ideologicznym, mogą posłużyć w Polsce jako stymulator użytecznej i niezbędnej debaty. Potencjał ten może jednak zostać zmarnowany ze względu na kwestię rekompensaty za holokaust. Zamiast zdecydowanie oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. Z jego błogosławieństwem "Sąsiedzi" stali się kolejną bronią Przedsiębiorstwa Holokaust w wymuszaniu od Polski pieniędzy. Tragedią jest, że wynikiem tego samoroztrząsania zakamarków polskiej duszy będzie prawdopodobnie odrodzenie najohydniejszych antysemickich stereotypów.
W artykule "Poduszka pani Marx", opublikowanym w "Tygodniku Powszechnym", Gross twierdzi, jakoby Polacy łączyli jego książkę ze sprawą rekompensat za holokaust, gdyż "w naturalny sposób wiążą oni Żydów z pieniędzmi".* Ale jeden z rozdziałów "Sąsiadów" jest poświęcony pytaniu, "kto przejął majątek?". Podniesienie tego tematu przez Grossa jest zastanawiające, jako że pisze, iż sprawa ta nie zwróciła uwagi tych Żydów, którzy przeżyli. Popada tu Gross w kolejną sprzeczność. W "Sąsiadach" zobaczyliśmy bowiem Jedwabne jako wydarzenie nie do ogarnięcia umysłem; miejsce, w którym Polacy wymordowali Żydów z "Bogu tylko wiadomych" powodów. W tym rozdziale Gross odkrywa jednakże nagle, że to "żądza i niespodziewana możliwość obrabowania Żydów... była rzeczywistym motywem". Dlaczego zatem Jedwabne jest taką tajemnicą? Z chęci wzbogacenia się dokonywano wszak zbrodni na o wiele większą skalę. (Kolonizacja i pozbawianie własności w Nowym Świecie i w Afryce pociągnęło za sobą śmierć niezliczonych milionów ludzi.) Jakkolwiek by na to patrzeć, dochodzimy do konkluzji, że sprawiedliwość wymaga zwrotu zagrabionej własności. W artykule "Poduszka pani Marx" Gross przedstawia tę kwestię bez niedomówień.
Gross przywołuje historię pewnej Niemki, którą pięćdziesiąt lat po wojnie gnębią wyrzuty sumienia, gdyż ciągle ma poduszkę zamordowanego Żyda. Dla Grossa jest to oczywisty przykład wyzwania stojącego przed Polakami: by pojednać się z przeszłością - by odpokutować za Jedwabne - Polska musi zwrócić "poduszkę pani Marx". To według Grossa "jedynie brak współczucia i żałoby po tych, którzy zostali zamordowani", sprawia, że roszczenia majątkowe żydowskich spadkobierców są "tak drażliwym i irytującym problemem". Jednak, "ci, którzy w końcu zapłakali nad losem swych żydowskich współobywateli... rozstaną się z »poduszką pani Marx« bez cienia żalu". "Wybór, przed którym stoimy - konkluduje Gross - nie jest trudny". Rzeczywiście - nie byłby trudny, gdyby tylko sprawy były naprawdę tak proste.
Po pierwsze, Przedsiębiorstwo Holokaust nie chce z powrotem jedynie "poduszki pani Marx", chce jej całego domu, a nawet więcej. Chociaż "skala roszczeń jest potencjalnie ogromna - uspokaja Gross - nikt nigdy nie zażąda większości tego, co pozostaje w naszych rękach". Ale roszczenia wobec Polski nie kończą się na roszczeniach indywidualnych ofiar czy ich spadkobierców. W rzeczywistości Przedsiębiorstwo Holokaust rości sobie pretensje do setek tysięcy parceli na polskiej ziemi, wartych dziesiątki miliardów dolarów. Gross nie może nie zdawać sobie z tego sprawy.
Wymuszenie i cierpienie
Co więcej, wyjście naprzeciw tym kolosalnym żądaniom nigdy nie doprowadzi do prawdziwego pojednania. Przedsiębiorstwo Holokaust nie reprezentuje ani "tych, którzy zostali zamordowani", ani ich spadkobierców, ani ocalałych z zagłady. Jest to próba wymuszenia skryta pod płaszczykiem żydowskiego cierpienia. Spójrzmy na ostatnie wydarzenia. W imieniu ofiar holokaustu Przedsiębiorstwo Holokaust przejęło już kontrolę nad zdenacjonalizowanymi, wartymi miliardy dolarów posiadłościami w byłych Niemczech wschodnich. Faktycznie uprawnieni żydowscy spadkobiercy procesują się obecnie z Przedsiębiorstwem Holokaust o zwrot swej własności. Prawie nic z pieniędzy zagwarantowanych w ugodzie z bankami szwajcarskimi nie trafi do ocalałych z zagłady lub ich spadkobierców - większość powędruje do skarbców organizacji żydowskich. Z kolei w wyniku ugody zawartej w Niemczech Przedsiębiorstwo Holokaust zatrzyma najprawdopodobniej większość z pieniędzy przeznaczonych dla byłych żydowskich robotników przymusowych.
Podczas gdy Gross z uznaniem wita "radosną nową rzeczywistość" Polski, w której amerykańscy prawnicy "pomagają" doprowadzić do ugody w sprawach własności ofiar holokaustu według przepisów prawa, nawet konserwatywna, probiznesowa gazeta "Wall Street Journal" (11 kwietnia 2001 r.) określa tychże samych prawników jako "nowych beneficjentów holokaustu" ("the new holocaust profiteers"). (Dla ścisłości: "Wall Street Journal" zaczął atakować tych prawników, dopiero gdy obrali sobie za cel wielkie amerykańskie koncerny, jak na przykład IBM.) Gross kontrastuje "radosną nową rzeczywistość" Polski z "bezprawiem" komunistycznej przeszłości, kiedy to "siła stanowiła prawo". Jednakże to w owej "radosnej nowej rzeczywistości" rząd USA działający na polecenie Przedsiębiorstwa Holokaust ucieka się do taktyki silnej pięści, by zmusić Polskę do uległości. Powtarzając ulubioną propagandową mantrę Przedsiębiorstwa Holokaust, Gross pisze, że "mamy tu do czynienia z kwestią etyki, a nie rachunkowości". Tak naprawdę to mamy do czynienia z - mówiąc krótko - kwestią chuligaństwa Przedsiębiorstwa Holokaust. (...)
Tłum. JANT
* W "Tygodniku Powszechnym" (z 11 lutego 2001 r.) Gross oskarża swych polskich krytyków o antysemityzm. W "Gazecie Wyborczej" demaskuje polskiego profesora za wskrzeszanie "antysemickiego komunału... jakoby Żydzi »szli jak owce na rzeź« podczas wojny" ("Mord »zrozumiały«", 25 - 26 listopada 2000 r.). W rzeczywistości kronikarze holokaustu, w tym Emanuel Ringelblum, często używali tego właśnie wyrażenia.
Autor jest amerykańskim politologiem żydowskiego pochodzenia. Napisał m.in. światowy bestseller "The Holocaust Industry". | "Freud dla początkujących" jest jedną z książeczek wydanych w Ameryce w serii, która wprowadza czytelników w świat wpływowych myślicieli. "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa są w pewien sposób karykaturą książek z tej serii. Nie tak dawno Przedsiębiorstwo Holokaust owacyjnie powitało bezwartościową książkę Daniela Goldhagena "Gorliwi kaci Hitlera". Tomik Grossa jest czymś w rodzaju "Goldhagena dla początkujących". "Sąsiedzi" pełni są wewnętrznych sprzeczności. Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy z nich mówi, że holokaust oznacza wydarzenie nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. "Sąsiedzi", choć jest to studium niekompletne i nacechowane zabarwieniem ideologicznym, mogą posłużyć w Polsce jako stymulator użytecznej debaty. Potencjał ten może jednak zostać zmarnowany ze względu na kwestię rekompensaty za holokaust. Zamiast oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. Przedsiębiorstwo Holokaust rości sobie pretensje do setek tysięcy parceli na polskiej ziemi. wyjście naprzeciw tym kolosalnym żądaniom nigdy nie doprowadzi do prawdziwego pojednania. Przedsiębiorstwo Holokaust nie reprezentuje ani "tych, którzy zostali zamordowani", ani ich spadkobierców, ani ocalałych z zagłady. Jest to próba wymuszenia skryta pod płaszczykiem żydowskiego cierpienia. |
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś
Niemcy muszą się rozliczyć
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania.
Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty.
Jakie są na to szanse?
Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać.
Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje.
To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń.
Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty.
Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich.
Czyje głosy?
Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami.
Ktoś w Kancelarii Premiera?
Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem.
Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi?
Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna.
Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera?
Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa.
Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją?
Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób.
Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej.
Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. - | Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty. Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać.
Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem.
Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją?
Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. |
Koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej - Polskiego Stronnictwa Ludowego - Unii Pracy rozpoczęła wymianę urzędników
Początek kadrowej karuzeli
RYS. RAFAŁ ZAWISTOWSKI
Dyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy, a nawet dyrektorzy biur - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne. W Polsce rozpoczęła się kolejna kadrowa karuzela.
Do 31 grudnia ma się zakończyć przegląd stanowisk i kadr w całej administracji. W nielicznych urzędach centralnych i agencjach przeprowadzono zmiany kierownictwa. Rząd chce około trzydziestu z nich zlikwidować, niektóre łącząc, a zadania innych przekazać bezpośrednio ministerstwom. Agencje, które działają jako spółki akcyjne skarbu państwa, też czekają zmiany organizacyjne. Ma powstać na przykład agencja informacji i promocji Polski, która wchłonie m.in. Państwową Agencję Inwestycji Zagranicznych (jednoosobowa spółka skarbu państwa).
Ochroniarz w drzwiach
W resorcie zdrowia zmiany personalne już dziś są bardzo głębokie. Zdymisjonowano dyrektor generalną Michalinę Rusin, jej obowiązki sprawuje Małgorzata Poręba, dyrektor Departamentu Ochrony Zdrowia, której pozycja w resorcie jest raczej niezagrożona. Zdymisjonowano natomiast jej zastępcę, Krystynę Czarnecką, odpowiedzialną za program restrukturyzacji. Odwołano też całe kierownictwo Departamentu Nauki i Kadr Medycznych (szefa Jacka Molickiego i jego zastępców). Stracili lub najprawdopodobniej stracą stanowiska szefowie departamentów Informacji i Promocji oraz Integracji Europejskiej.
Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantami
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Odwołanych urzędników nie tylko zwolniono z obowiązku świadczenia pracy, ale wręcz - o czym pisało "Życie" - nie wpuszczono w ubiegły piątek do resortu. Wśród zatrzymanych przez firmę ochroniarską przy wejściu byli także Ładysław Nakanda-Trepka, do niedawna naczelnik Departamentu Nauki i eksdyrektor Biura Administracyjno-Gospodarczego Mirosław Rzepka. W agendach podległych Ministerstwu Zdrowia (Główny Inspektorat Sanitarny oraz główny inspektor farmaceutyczny) dotychczas zmiany personalne nie nastąpiły.
W Ministerstwie Kultury karuzela kadrowa najprawdopodobniej ruszy lada dzień - wtedy minister poinformuje, którzy dyrektorzy departamentu stracą pracę, a którzy zostaną na stanowiskach. Dotyczy to także szefów niemal czterdziestu agend podległych temu resortowi.
Byli esbecy "pełnią obowiązki"
Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, zmienił komendanta głównego policji - generała Jana Michnę zastąpił generał Antoni Kowalczyk, dotychczasowy komendant stołeczny. Komendantem głównym Straży Granicznej po generale Marku Bieńkowskim został pułkownik Józef Klimowicz. Nowym szefem Biura Ochrony Rządu jest natomiast podpułkownik Grzegorz Mozgawa, który zastąpił na tym stanowisku generała Mirosława Gawora. Ponadto minister zmienił wiceszefów straży pożarnej. Wakuje natomiast stanowisko wiceministra, który będzie odpowiedzialny za administrację.
Pełniący obowiązki szef UOP Zbigniew Siemiątkowski dotychczas odwołał kilkunastu dyrektorów zarządów i biur w centrali oraz trzech szefów delegatur UOP. Stanowiska stracili m.in. dyrektor Zarządu Śledczego UOP i jego zastępczyni oraz osoby z kierownictwa Biura Kadr, Inspektoratu, Biura Analiz i Koordynacji oraz Biura Ewidencji i Archiwum. Odwołany został także wicedyrektor Zarządu Zabezpieczenia Technicznego (zajmującego się m.in. podsłuchami). Stanowiska stracili też szefowie delegatur UOP w Łodzi (Adam Ostoja-Owsiany), w Olsztynie (Marek Wachnik) i w Szczecinie (Jan Wesołowski). W miejsce odwołanych szefów powołał pracowników UOP, głównie takich, którzy zaczynali służbę jeszcze w SB, powierzając im "pełnienie obowiązków".
Na swoich stanowiskach pozostali szefowie zarządów Wywiadu i Kontrwywiadu, a także Departamentu Ochrony Tajemnicy i Współpracy z NATO, czyli tych struktur UOP, które odegrały najistotniejszą rolę w światowej walce z terroryzmem.
Resorty przed restrukturyzacją
W Ministerstwie Pracy zmiany personalne dopiero będą - mają wynikać z nowej struktury resortu, która jest właśnie opracowywana. Najprawdopodobniej zlikwidowany zostanie Krajowy Urząd Pracy. Powołany zostanie także nowy szef Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych - ma zostać wyłoniony w drodze konkursu.
Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Obrony Narodowej. Przygotowywana jest restrukturyzacja tego resortu, w wyniku której - jak powiedział nam nowy rzecznik prasowy Eugeniusz Mleczak - zostanie zlikwidowanych 150 - 160 etatów. Zmiany zostaną przeprowadzone przypuszczalnie na przełomie roku. Jerzy Szmajdziński, szef resortu, odwołał natomiast szefa WSI Tadeusza Rusaka i na jego miejsce powołał Marka Dukaczewskiego z Kancelarii Prezydenta.
W MON dotychczas został powołany tylko jeden wiceminister - Janusz Zemke. Dwa stanowiska wiceministerialne wciąż wakują.
Zmienił się szef Agencji Mienia Wojskowego (został nim dotychczasowy zastępca Jerzy Wasilewicz), a przypuszczalnie wkrótce zostanie zmieniony szef Wojskowej Agencji Mieszkaniowej. Agencje pozostają w gestii resortu skarbu państwa, ale MON chciałoby je przejąć.
Także w MSZ są przeprowadzane poważne zmiany strukturalne, jedne departamenty są likwidowane, inne łączone. Został przygotowany nowy statut ministerstwa. Do MSZ jest włączany Urząd Komitetu Integracji Europejskiej. Nowym szefem została Danuta Hübner, która zajmowała się już integracją europejską w poprzednich rządach koalicji SLD - PSL. W Urzędzie pozostało dwóch z czterech podsekretarzy stanu mianowanych przez Jerzego Buzka: Jarosław Pietras i Paweł Samecki. Innych zmian formalnie jeszcze nie przeprowadzono.
Bez wstrząsów w sprawiedliwości i edukacji
W Kancelarii Premiera restrukturyzację już przeprowadzono - z trzydziestu jednostek wchodzących w skład Kancelarii pozostało dziewiętnaście. Liczba etatów została ograniczona z 602 do 530 (w tym 21 etatów to rezerwa dla rady ds. uchodźców).
Szykuje się zmiana na stanowisku dyrektora gospodarstwa pomocniczego Kancelarii Premiera i zapewne w jednostkach podległych gospodarstwu.
W resorcie sprawiedliwości dotąd jest tylko jeden nowy dyrektor departamentu - sędzia Hanna Pawlak, która zastąpiła Barbarę Piwnik, nową minister, na jej poprzednim stanowisku w Departamencie Sądów i Notariatu. Odwołani zostali zastępcy prokuratora generalnego - Stefan Śnieżko, Włodzimierz Blajerski i Waldemar Smardzewski. Zastępcami prokuratora generalnego zostali Ryszard Stefański i Andrzej Kaucz. Kaucz podał się we wtorek, po kilkudniowym zamieszaniu, do dymisji.
Zmieniła się obsada kierownictwa dwóch departamentów w Ministerstwie Edukacji i Sportu. Departamentem Kształcenia i Wychowania kieruje Małgorzata Oszmaniec (była dyrektor warszawskiego Liceum im. Stefana Batorego), a Departamentem Edukacji dla Rynku Pracy - Halina Cieślak. Odwołany został dotychczasowy szef Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. Kieruje nim Adam Giersz, podsekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji. Urząd jest przeznaczony do likwidacji. Jego zadania przejmie najprawdopodobniej Konfederacja Sportu Wyczynowego i Profesjonalnego.
W resorcie nauki (Komitecie Badań Naukowych) podała się do dymisji i odeszła podsekretarz stanu Małgorzata Kozłowska, pozostał na stanowisku sekretarz stanu Jan Frąckowiak. Nie doszło dotąd do wymiany dyrektorów departamentów i ich zastępców.
Agencje do likwidacji
W resorcie ochrony środowiska nie było zmian wśród urzędników na poziomie departamentów. Od dłuższego czasu wakuje stanowisko dyrektora generalnego ze względu na nierozstrzygnięty konkurs. Obowiązki dyrektora generalnego pełni Anna Różanek, dyrektor Wydziału Legislacyjno-Prawnego. Minister zmienił natomiast skład rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska (jej przewodniczącym jest teraz wiceminister Krzysztof Szamałek, a nowym członkiem został m.in. Marek Michalik, który był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Ochrony Środowiska w rządzie Jerzego Buzka). Od dłuższego czasu wakuje stanowisko głównego inspektora ochrony środowiska, ale powinno być obsadzone lada dzień.
Stanisław Żelichowski powołał też nowego dyrektora Lasów Państwowych Janusza Dawidziuka, który zastąpił na tym stanowisku Konrada Tomaszewskiego.
Dyrektora generalnego w Ministerstwie Rolnictwa zastępuje Grzegorz Liwiński. Wcześniej stanowisko to zajmował Janusz Warakomski, związany z SKL. Teraz jest na urlopie bezpłatnym. Innych zmian na poziomie dyrektorów departamentów na razie nie ma. Nowym prezesem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa został Andrzej Śmietanko. Poprzednio był ministrem w Kancelarii Prezydenta, zajmował się sprawami wsi. Związany z PSL. Śmietanko zastąpił Mirosława Mielniczuka z SKL. W Agencji Rynku Rolnego nowym szefem jest Jan Sobiecki. Jego poprzednikiem w rządzie Buzka był Andrzej Łuszczewski. Wczoraj wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski odwołał ze stanowiska Głównego Lekarza Weterynarii Andrzeja Komorowskiego. Jego miejsce zajmie Piotr Kołodziej (bezpartyjny) z Wrocławia.
Część urzędów i agencji ma być zlikwidowana. Najprawdopodobniej powstanie jeden urząd inspekcyjny, który przejąłby kompetencje inspekcji: Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych, Ochrony Środowiska, Nasiennej oraz Weterynaryjnej.
Zmiany będą głębokie
W resorcie gospodarki dotychczas nie było większych zmian na stanowiskach niepolitycznych. W gabinecie politycznym pozostała nawet była doradca ministra Janusza Steinhoffa - Lucyna Roszyk. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Skarbu Państwa - zmiany przeprowadzono wyłącznie na stanowiskach ministerialnych (jedno stanowisko wiceministra wakuje). W jednostkach podległych resortowi skarbu państwa zmiany dopiero się szykują i zapewne będą głębokie, gdyż wymiana rad nadzorczych spółek skarbu państwa jest regułą przy każdej zmianie rządu.
W Ministerstwie Finansów odwołano dyrektora Departamentu Podatków Bezpośrednich. Następcy jeszcze nie powołano. Dopiero we wtorek nominację otrzymał ostatni z wiceministrów w tym resorcie. Tak więc w Ministerstwie Finansów jest jeden sekretarz stanu i czterech podsekretarzy.
Ministerstwo Infrastruktury powstało z działów, które wcześniej były podporządkowane różnym ministrom (gospodarki, transportu, łączności). Kierownictwo Generalnej Dyrekcji Dróg Publicznych objął Tadeusz Suwara. Urzędowi Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast szefuje Marek Bryx, podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Oba te urzędy są przeznaczone do likwidacji, podobnie jak Urząd Regulacji Telekomunikacji. Na przykład Generalną Dyrekcję Dróg Publicznych oraz Agencję Budowy i Eksploatacji Autostrad rząd chce połączyć w jeden urząd podporządkowany ministrowi infrastruktury.
M.D.Z., E.O., A.M., MA.S. | Rząd koalicji SLD, PSL i UP na szeroką skalę wymienia kadry w administracji państwowej. Na razie nie dochodzi do spektakularnych kłótni między koalicjantami. Zwalnianych nie wpuszcza się nawet do resortów. W UOP wolne stanowiska obejmują pracownicy z esbecką przeszłością. W ministerstwach dokonuje się też restrukturyzacji. Redukuje się zatrudnienie. Planuje się też likwidację części urzędów i agencji. Szykuje się również tradycyjna wymiana rad nadzorczych w spółkach skarbu państwa. |
SĄDY U INNYCH
Jak jest w Szwecji
Od powszechnych do specjalnych
MAREK ANTONI NOWICKI
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.
Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje.
Jurysdykcja ogólna
System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.
Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych.
Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech.
Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora.
SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym.
Powszechne administracyjne
Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji.
W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją.
Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji.
Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem.
Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy.
Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych.
Na tle prawa pracy
Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy.
Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy.
Do spraw rynku
Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników.
Czynsze najmu i dzierżawne
W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie.
Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy.
Ubezpieczenie społeczne
Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego.
Specjalny patentowy
Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów.
Ziemskie i wodne
Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne.
Wolność prasy
Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych.
W Sztokholmie
Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN.
Jeszcze arbitrażowe
W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza.
Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym.
Trochę statystyki
W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie. | W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.
Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.
Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji.
Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. największa to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. tzw. kontrola legalności.
Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny. Poza opisanymi istnieją sądy szczególne: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. |
Z generałem armii Czesławem Piątasem, szefem Sztabu Generalnego rozmawia Zbigniew Lentowicz
Nie grozi nam bunt oficerów
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Rząd przyjął program przebudowy i modernizacji technicznej armii, a ostatnio zaakceptował projekt ustawy o finansowaniu reformy sił zbrojnych. Od zmian nie ma już odwrotu...
CZESŁAW PIĄTAS: My nie chcemy odwrotu, zamierzamy szybko wprowadzać niezbędne zmiany, dalsze odkładanie tego procesu prowadzi donikąd. Oczekujemy na ustawę, która zapewni stabilność finansowania, a więc także stabilność reform.
Zaczynamy od wycofywania przestarzałego sprzętu i broni, której konserwacja i utrzymanie kosztuje. Pod młotek pójdzie opuszczony przez wojsko majątek koszarowy. Przede wszystkim będziemy jednak rozstawać się z kadrą.
Nie stać dziś Polski na armię dwustutysięczną, a musimy się modernizować.
Kadra twierdzi, że od lat mieliśmy w armii ciągłą reformę, z mizernym efektem.
Od początku lat 90. dokonywane są zmiany, polegające głównie na zmniejszaniu liczebności wojska. Teraz chcemy jednak poprawić przede wszystkim zdolności bojowe sił zbrojnych.
Rozpoczęliśmy właśnie najgłębszą i chyba najszybszą przebudowę armii wśród krajów sojuszu. Za sześć lat w wyniku tych zmian trzecia część armii osiągnie standardy NATO, co znaczy, że będzie możliwe pełne współdziałanie polskich oddziałów z siłami koalicji u nas, ale też w operacjach poza granicami kraju.
Utrwali się więc już dziś zauważalny podział na wojsko lepsze, bo natowskie i zaniedbaną armię drugiej kategorii?
Całe siły zbrojne współdziałają z NATO. Musimy mieć jednak grupę jednostek, która bardzo szybko osiągnie pełną zdolność wypełniania wszelkich wymagań sojuszniczych. Część sił zbrojnych musi być do natychmiastowego użycia, pozostała po pewnym okresie przygotowań. Aby współdziałać z sojuszem, musimy usprawnić rozpoznanie, łączność, przepływ informacji, automatyzować systemy dowodzenia i kierowania ogniem. Niezbędny jest szybszy dopływ nowego uzbrojenia - zwłaszcza systemów precyzyjnego rażenia, środków transportu lotniczego i morskiego. Musimy też lepiej wyposażyć szeregowego żołnierza, począwszy od mundurów, butów, kamizelek kuloodpornych, po radiotelefony i sprzęt ochrony przez skażeniami.
Usprawnić musimy logistykę, tak by wojsko było zdolne do przetrwania w skrajnych warunkach, czasami bardzo daleko od macierzystych baz. Chodzi nam także o poprawę organizacji zaopatrzenia, zapewnienie odpowiednich warunków żywienia, czy chociażby ewakuacji drogą powietrzną rannych z pola walki. Przede wszystkim musimy się jednak szkolić. Intensywniej niż do tej pory.
To wszystko planujecie z myślą o siłach reagowania, a pozostałe jednostki?
Oprócz jednostek o wysokiej gotowości użycia, będziemy dysponować, podobnie jak inne państwa NATO wojskiem o umiarkowanej gotowości i niższej gotowości - tu sytuowałyby się przede wszystkim jednostki tzw. stacjonarnej logistyki, czyli bazy materiałowe i siły pomocnicze, działające na zapleczu oraz jednostki Obrony Terytorialnej, a także część sił głównych wojsk operacyjnych.
Według nieoficjalnych szacunków w tym roku, pierwszym roku rewolucyjnej sześciolatki, odejdzie z wojskowej kadry około 6 tys. osób. Dlaczego do dziś do wszystkich 71 garnizonów, które znalazły się na liście przeznaczonych do skreślenia, nie dotarły rozkazy o likwidacji? Nie można tak długo trzymać kadry w niepewności.
Lista garnizonów jest już gotowa i znana większości zainteresowanych. Pozostały jeszcze tylko ostatnie, drobne rozstrzygnięcia. Oczekiwaliśmy też na decyzję rządu w sprawie ustawy o finansowaniu sił zbrojnych. Ta decyzja gabinetu jest jednym z ostatnich kroków, które mają zagwarantować stabilność, a zwłaszcza realizm planów. Moim zdaniem to prawdziwy przełom.
Akcja obrony garnizonów jest gwałtowna, władze lokalne zarzucają wam, że nie konsultujecie swych decyzji, że przyczyniacie się do upadku lokalnej gospodarki i produkujecie kolejnych bezrobotnych.
Nie my odpowiadamy za bezrobocie. Zmieniając mapę garnizonów, kierowaliśmy się względami operacyjnymi, wynikającymi z potrzeb obronnych kraju i współdziałania z siłami sojuszu, a kluczową rolę odegrały także wyliczenia ekonomiczne. Szansę na pozostanie miały tylko te garnizony, w których wojsko będzie miało zapewnione dobre warunki socjalne, bez konieczności wydawania kroci na remonty koszar, najlepsze (ale też najtańsze) możliwości szkolenia, bo np. po sąsiedzku jest duży poligon. Oceniam, że poważne problemy ze względu na skalę zmian będziemy mieli w pięciu, siedmiu największych restrukturyzowanych garnizonach i przede wszystkim tam skierujemy pomoc rekonwersyjną dla kadry. Pozostałe kilkadziesiąt garnizonów to zazwyczaj niewielkie placówki: małe jednostki, węzły łączności, lokalne sztaby wojskowe czy obiekty administracji.
Rozgoryczeni oficerowie pytają, dlaczego Leszno, a nie Gubin, czy jest sens wycofywać się z Krosna Odrzańskiego, dlaczego wbijacie gwóźdź do ekonomicznej trumny w pogrążonym w strukturalnym bezrobociu Koszalinie?
W Lesznie powstanie silna jednostka przeciwlotnicza i nie tylko tradycje o tym przesądziły. Priorytet mają w każdym przypadku, w tym także, względy operacyjne. Kadra chętnej przemieści się do Leszna niż do Gubina, a to także musimy brać pod uwagę.
W Krośnie Odrzańskim nie likwidujemy wszystkich jednostek, jednak warunki np. łączności dla dowództwa zdecydowanie lepsze są w Żaganiu. Argumenty można by mnożyć: za wyborem Świętoszowa, Wędrzyma, Orzysza na przykład, przemawiają najniższe koszty szkolenia (poligon na miejscu) i już zainwestowane tam miliony. Za pozostawieniem w Krakowie batalionu "czerwonych beretów" - oprócz innych względów, również szczególna, naprawdę wyjątkowa więź z miastem i lokalną społecznością oraz tradycje.
W zeszłym roku kadra odchodziła z wojska niechętne, w tym zaplanowaliście, że koszary opuści prawie trzy razy tyle zbędnych żołnierzy zawodowych, co w 2000 roku. Jakim cudem?
Wdrażana właśnie etatyzacja, która porządkuje sprawy kadrowe, spowoduje także, że dla części kadry po prostu zabraknie miejsca w armii. W najgorszej sytuacji pozostają oficerowie, musimy bowiem w siłach zbrojnych zdecydowanie zmienić proporcje na korzyść podoficerów i chorążych.
Ojczyzna, z którą podpisali kiedyś kontrakt na całe życie, zrezygnuje po prostu z żołnierskich usług?
Nie chciałbym, aby nastąpiło trwałe przerwanie więzi odchodzącej kadry ze sferą obronności. Umiejętności nabyte w służbie będą przydatne w cywilu. Zamierzamy szczególnie chronić kadrę ze zlikwidowanych jednostek, to przede wszystkim ona otrzyma oferty służby w rozbudowywanych (bo będą i takie) jednostkach czy wzmacnianych właśnie garnizonach. Dowódcy jednak otrzymali instrukcje: mają również oceniać przydatność do służby kadry w garnizonach, które nie są likwidowane. Mogą dokonać wyboru najlepszych. Część kadry zdejmie mundur ze względu na emerytalny wiek, inni nie zechcą przenieść się z rodziną do innego garnizonu, czy wreszcie zgodzić się na obniżenie stopnia, co w niektórych wypadkach wymusza etatyzacja.
Świadomość personalnych konsekwencji reformy zapewne jeszcze nie dotarła do wielu zainteresowanych. Gdy dotrze, to czy grozi nam bunt oficerów masowo zwalnianych z armii?
Nie może być o tym mowy, bo przeczyłoby to istocie armii. Mogę obiecać, że skoncentrujemy się na przygotowaniu dobrego programu rekonwersji, który powinien ułatwić start zwalnianym wojskowym. Moim zdaniem należałoby dodatkowo rozważyć możliwość wypłacenia kadrze najbardziej dotkniętej skutkami redukcji odpraw, które dałyby szansę młodym ludziom na odnalezienie się poza wojskiem. Pracujemy nad tym.
Wszystkim zwalnianym, a także rezerwistom będziemy proponować programy przekwalifikowania się. Duże nadzieje wiążemy z powołaniem pełnomocnika MON ds. rekonwersji. Może uda mu się przy okazji wyegzekwować przepisy zapewniające byłym wojskowym pierwszeństwo w zatrudnieniu na administracyjnych stanowiskach związanych z obronnością państwa.
Czy jednak uda się nam rozstać z odchodzącymi żołnierzami elegancko, na co po latach służby w pełni zasługują? Chciałbym, żeby w rezerwie pamiętali, że im przynajmniej szczerze i po ludzku podziękowano.
Rozmawiał Zbigniew Lentowicz | Rząd przyjął program przebudowy i modernizacji technicznej armii. Od zmian nie ma już odwrotu...
CZESŁAW PIĄTAS: My nie chcemy odwrotu, zamierzamy szybko wprowadzać niezbędne zmiany.
Zaczynamy od wycofywania przestarzałego sprzętu i broni. Przede wszystkim będziemy jednak rozstawać się z kadrą.
Nie stać dziś Polski na armię dwustutysięczną. Rozpoczęliśmy właśnie najgłębszą i chyba najszybszą przebudowę armii wśród krajów sojuszu.
Świadomość personalnych konsekwencji reformy zapewne jeszcze nie dotarła do wielu zainteresowanych. czy grozi nam bunt oficerów masowo zwalnianych z armii?
Nie może być o tym mowy. Wszystkim zwalnianym, a także rezerwistom będziemy proponować programy przekwalifikowania się. Może uda mu się przy okazji wyegzekwować przepisy zapewniające byłym wojskowym pierwszeństwo w zatrudnieniu na administracyjnych stanowiskach związanych z obronnością państwa. |
Nowe technologie
Telekomy ograniczają inwestycje
Spada sprzedaż producentów sprzętu
Firmy telekomunikacyjne na całym świecie starają się odzyskać zachwianą w latach 1999-2000 równowagę finansową. Jedną z metod jest ograniczanie inwestycji. W efekcie już drugi rok spada sprzedaż sprzętu telekomunikacyjnego.
Łączna globalna sprzedaż Alcatela, Ericssona, Lucenta, Nokii, Nortelu, Motoroli, Siemensa i wielu innych producentów sprzętu telekomunikacyjnego była w ubiegłym roku - według szacunków banku inwestycyjnego Morgan Stanley - o 1 proc. niższa niż w 2001 r. i wyniosła 233,3 mld USD. W tym roku Morgan Stanley oczekuje spadku wydatków inwestycyjnych telekomów o kolejne 18 proc. do 190,4 mld USD. Tylko w Europie i Japonii rynek ma być względnie stabilny - spadki nakładów inwestycyjnych wyniosą 2 proc. - w pozostałych regionach inwestycje skurczą się o 22 do 36 proc.
Według analityków Morgan Stanley, kolejne lata także przyniosą ograniczenia inwestycji, ale będą one już mniejsze, w tym o 5 proc. w 2003 r.
Równie pesymistycznie na rynek sprzętu telekomunikacyjnego patrzą analitycy JP Morgan. Ich zdaniem, tegoroczne inwestycje operatorów komórkowych w infrastrukturę spadną o 13 proc., w 2003 r. o dalsze 5 proc. Analitycy Deutsche Banku szacują, że operatorzy komórkowi zmniejszą w tym roku inwestycje infrastrukturalne o 11 proc., ale w 2003 r. wzrosną one o 11 proc. Można szacować, że operatorzy komórkowi wydają co czwartego dolara inwestowanego w sieć przez telekomy.
Wielkie długi do spłacenia
Końcówka lat 90. i rok 2000 przyniosły radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Pojawiały się nowe firmy telekomunikacyjne, które po zdobyciu pieniędzy od inwestorów czy to przez emisję akcji, czy to sprzedając obligacje lub zaciągając dług w bankach przystępowały do budowy sieci. Dziś po wielu operatorach alternatywnych pozostały niespłacone długi i sporo nikomu dziś niepotrzebnej infrastruktury, którą można kupić za stosunkowo małe pieniądze.
W końcu poprzedniego stulecia także operatorzy narodowi intensywnie modernizowali swoje sieci. Kulminacja wydatków przypadła na 2000 r., gdy w Europie sprzedawano licencje na telefonię komórkową trzeciej generacji. Telekomy śmiało oferowały wielkie kwoty za licencje w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Potem przyszło opamiętanie, ale i tak w Europie na licencje UMTS wydano ponad 100 mld USD.
W międzyczasie zadłużenie firm telekomunikacyjnych niebezpiecznie wzrosło. Dług France Telecom sięgał 65 mld EUR. Równie wysokie było zadłużenie Deutsche Telekom. Wierzytelności mniejszych operatorów takich jak holenderski KPN były co prawda niższe, ale stanowczo za wysokie jak na możliwości finansowe tych firm. Operatorzy narodowi podjęli próby zmniejszenia długu. Ci, którzy mogli, sprzedawali akcje nowych emisji lub wprowadzali na giełdy swe działy telefonii komórkowej. Inni wyprzedawali budynki i majątek nie związany z główną działalnością. Wszyscy ograniczali inwestycje.
Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. W wyniku zajadłej wojny o klienta ceny niektórych usług, np. związanych z przesyłem danych, spadły poniżej kosztów i nie gwarantują zwrotu z inwestycji.
Tniemy inwestycje
W ostatnich dniach Deutsche Telekom, największa firma telekomunikacyjna w Europie oświadczyła, że zmniejszy tegoroczne inwestycje związane z budową sieci o 10 proc. do 9 mld EUR. France Telecom przedstawiając wyniki za 2001 r. oświadczył, że utrzyma w tym roku inwestycje na poziomie z 2001 r. O zmniejszeniu planów inwestycyjnych poinformował też mmo2, kontrolowany przez British Telecom piąty co do wielkości operator telefonii komórkowej w Europie, a także Vodafone i China Mobile, najwięksi światowi operatorzy komórkowi. Hiszpańska Telefonica, która w ub.r. na inwestycje wydała 8,4 mld EUR (o 7,9 proc. mniej niż w 2000 r.) zapowiedziała zmniejszenie wydatków także w tym roku.
Także nasze firmy telekomunikacyjne tną inwestycje. W ub.r. Telekomunikacja Polska SA zainwestowała 4,8 mld zł, o 2,5 proc. mniej niż w 2000 r. Tegoroczne inwestycje TP SA szacuje na 4,3 mld zł. Wydatki inwestycyjne mocno zredukowała ocierająca się o bankructwo Netia, największy alternatywny operator w Polsce. Telefonia Dialog, drugi co do wielkości operator alternatywny w ub.r. zainwestował 562 mln zł, o 10 proc. mniej niż planował. W tym roku chce wydać 500 mln zł.
Spośród sieci telefonii komórkowej wzrost wydatków inwestycyjnych w tym roku zapowiada kontrolowany przez TP SA i France Telecom PTK Centertel oraz Polkomtel. Centertel, który w 2001 r. zainwestował w sieć 1,3 mld zł, w tym roku chce wydać kolejne 1,4 mld zł. Polkomtel, który w ub.r. wydał na inwestycje 938,5 mln zł, o 22 proc. mniej niż planował, w 2002 r. gotów jest zainwestować 1 mld zł. Stabilizację inwestycji na poziomie 2001 r. zapowiada Polska Telefonia Cyfrowa, największy polski operator komórkowy. Firma w 2001 r. zainwestowała 1,14 mld zł, o 20 proc. mniej niż rok wcześniej.
Według analityków Deutsche Banku, typowy operator komórkowy ok. 60 proc. pieniędzy przeznaczonych na inwestycje wydaje na rozbudowę sieci. Reszta to wydatki m.in. na technologie informatyczne, a także na centra obsługi klientów.
Oszczędności dziś, a jutro
Szukając oszczędności operatorzy telefonii stacjonarnej ograniczają inwestycje w sieć, koncentrując się na jej lepszym wykorzystaniu. W ocenie analityków ING Barings, planowane przez TP SA ograniczenie nakładów na sieć krótkoterminowo przyniesie pozytywne efekty, ale w dłuższej perspektywie odbije się na jakości usługi i możliwości oferowania klientom nowych rozwiązań. Inaczej rzecz ujmując, za kilka lat TP SA z przyczyn technicznych nie będzie w stanie sprzedać swoim abonentom takich nowoczesnych usług, na które będzie popyt. Co wtedy zrobi klient? Zapewne poszuka alternatywnego dostawcy.
Już dziś wielu abonentów TP SA "z przyczyn technicznych" nie może korzystać z szybkiego dostępu do Internetu, czy to w technologii SDI, czy ADSL. W tej sytuacji ci, którzy mogą wybierać dostawców, decydują się albo na dostęp do Internetu za pomocą sieci telewizji kablowych, albo poprzez radiodostęp.
Niższe ratingi
Najwięksi producenci sprzętu telekomunikacyjnego, za wyjątkiem Nokii, dość pesymistycznie patrzą na ten rok. Ericsson spodziewa się ok. 10 proc. spadku sprzedaży sprzętu do budowy sieci. Motorola sądzi, że rynek sprzętu dla telefonii komórkowej skurczy się w tym roku o 4 proc. Jedynie Nokia jest optymistyczna i uważa, że w tym roku zwiększy sprzedaż sprzętu o 15 proc. W ocenie Ericssona dopiero 2003 r. przyniesie 10-proc. wzrost sprzedaży infrastruktury komórkowej.
Pesymistyczna sytuacja na rynku zbytu oraz związane z nią spadki wyników, a często wielkie straty producentów sprzętu sprawiły, że do akcji weszły agencje ratingowe i zaczęły znów obniżać oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego. 13 marca był pechowy dla Nortel Networks. Agencja Moody's zmniejszyła rating spółki z Baa2 do Baa3 z możliwością dalszego obniżenia. W ocenie agencji, niepokojące jest m.in. to, że producenci sprzętu, w tym Nortel, aby zdobyć kontrakt, nadal decydują się na jego finansowanie. W ub.r. w wyniku bankructw odbiorców sprzętu wielu producentów musiało spisać sprzedany na kredyt sprzęt w straty.
22 marca Moody's obniżył z Ba3 do B2 rating Lucent Technologies. Kilka dni wcześniej inna agencja ratingowa - S&P - obniżyła ocenę wiarygodności Lucenta z BB- do B+.
Tomasz Świderek | Firmy telekomunikacyjne na całym świecie starają się odzyskać zachwianą w latach 1999-2000 równowagę finansową. Jedną z metod jest ograniczanie inwestycji. W efekcie już drugi rok spada sprzedaż sprzętu telekomunikacyjnego. Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. ceny niektórych padły poniżej kosztów i nie gwarantują zwrotu z inwestycji. |
LEKTURY: Powieść Dariusza Bitnera "Rak"
Lęk przed nieznanym
JANUSZ DRZEWUCKI
Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu.
Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo. Udowadniając, że jest pisarzem - chociaż formalnie nie należy do żadnego związku twórczego, a jego opublikowany dorobek wydaje się niezbyt imponujący - udowadnia swoją winę.
W stanie podejrzenia
Aby udowodnić, że jest pisarzem, bohater "Raka" musi nie tylko odpowiedzieć na absurdalne pytanie: "jaką się pan para problematyką", ale także zrobić rzecz najbardziej dla pisarza nieznośną - opowiadać swoje opowiadania. Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K. Tej ostatniej paranteli Bitner w tekście nie ukrywa, mało tego, bohater "Raka" również nazywa się na K. Jego nazwisko brzmi - Kaczorek. Czy jednak ktoś o takim - symptomatycznym?, banalnym?, zabawnym? - nazwisku może być skazany na los tak tragiczny, jak los bohatera jednej z najwybitniejszych powieści XX wieku?
Cóż, Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje też sobie sprawę, że wyrok na niego zapadł, zanim zredagowano akt oskarżenia: "Minęło nas kilku mężczyzn. Każdemu bez wyjątku ten z płaszczem i aktówką oświadczał: Jest Kaczorek. Wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, i odchodzili obojętnie. (...) Musiałem coś porządnie przeskrobać. Przestępstwo na skalę co najmniej ogólnokrajową. Kto wie, czy nie jestem szpiegiem aby. Najnowszym okazem mordercy i gwałcicielem kobiet. Każdy, kto usłyszy moje nazwisko, wie od razu, o co chodzi. Tylko ja nie wiem. Tylko mnie moje tak niewinnie brzmiące nazwisko myli. Coś szykują. Mają jakieś plany. Obedrą mnie na przykład ze skóry. Jest świetny, wyostrzony hak, który wlezie mi pod żebra. Stąd te uśmiechy, skurcze ust. Już się cieszą z tego, co będzie. Jest Kaczorek. Będzie zabawa. Szykują rożen". Ale być może są to tylko zrodzone z lęku uzurpacje Kaczorka? W rzeczywistości milicjantom wydaje się on kimś żałosnym i groteskowym, kto niemal do trzech zliczyć nie potrafi. Prędzej czy później - gdy już go nastraszą, gdy pobawią się jego kosztem - zapewne zwolnią go.
Prawdziwy dramat nie odbywa się zatem pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Tym sposobem Dariusz Bitner prowadzi w "Raku" podwójną grę: po pierwsze - pomiędzy bohaterami utworu, po drugie - między sobą, autorem, a nami, czytelnikami.
Relacja z przesłuchania jest inkrustowana cyklem opowiadań Kaczorka, całość składa się z krótkich sekwencji narracyjnych, przedzielonych rozmyślaniami bohatera, do tego dochodzą wyjątki z pisarskiego notesu samego Dariusza Bitnera. Mamy tu więc do czynienia z narracją wielopłaszczyznową. Pisarzowi życie wydaje się co najwyżej "kompilacją dygresji". I tak właśnie chciałby skomponować swój utwór. Tym samym podsuwa nam jeszcze jeden trop metaliteracki, a więc to, co nie od dziś stanowi o specyfice jego prozy.
"Rak" to nie tylko rzecz o kryminalnym zaplątaniu młodego twórcy, to przede wszystkim wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Jednym z głównych tematów zarówno rozmowy na komendzie, jak i kontemplacji samego autora jest proces powstawania dzieła literackiego.
W stanie wojennym
Nie będę ukrywał, że "Rak" jest, według mnie, jedną z najważniejszych książek prozatorskich, jakie ukazały się w ubiegłym roku. Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć, że - jak wynika z dat umieszczonych pod tekstem - swoją opowieść pisał Bitner od kwietnia 1981 do sierpnia 1983, drukiem zaś ukazała się w 1985 roku, w marcowym numerze "Twórczości". Miała być jednym z głównych ogniw prozatorsko-eseistycznej książki "Sam w śmietniku słów", którą do publikacji przyjęło wydawnictwo "Czytelnik". Jak autor wspomina: "Udało się jej dobrnąć do postaci szczotki, z datą na stronie tytułowej 1989, i tu zmarła śmiercią męczeńską na ołtarzu nowego ładu gospodarczego". Za nie opublikowany tom "Sam w śmietniku słów" Bitner otrzymał w roku 1990 Nagrodę im. Edwarda Stachury. Mało tego, w 1991 roku przyznano mu Nagrodę im. Stanisława Piętaka za czekający na książkową edycję zbiór mikropowieści "Trzy razy", który do księgarń trafił kilka lat później. W ciekawych czasach żyliśmy.
To fakt, opowieść Bitnera powstała w stanie wojennym, jednak opowieścią o stanie wojennym nie jest. Być może dzięki temu, że nie ma nic wspólnego z obowiązującą wówczas w naszej prozie konwencją socrealizmu a rebours, uchroniła się przed niebezpieczeństwem anachronizmu, okazała się tekstem odpornym na działanie czasu. Chyba że dla kogoś decydujące znaczenie ma to, że w opowieści występują milicjanci a nie policjanci.
Świadomość zła
Ambicją Bitnera jest "Przedstawić świat, jakiego nie chcielibyśmy znać. (...) Koszmar spychany w nieświadomość, ale przecież i świat w sobie: wyeksponować". Tematami utworów, które Kaczorek relacjonuje podczas przesłuchania, są: samotność, choroba, przemoc, gwałt, samobójstwo, morderstwo, śmierć. Człowiek w jego narracjach nie zawsze brzmi dumnie, bynajmniej nie jest istotą anielską. Wręcz przeciwnie: "w moich opowiadaniach egzystują ludzie-sowy, ludzie-pająki, ludzie-dynie, ludzie-kukły, szmaty, smrody, twarze nie myte, zapocone, z kilkudniowym brudem wciśniętym w zmarszczki na szyi, wokół oczu, ludzie-pokraki, snujące się wszędzie zwidy".
Bitner dosadnie i brutalnie mówi nam, że człowiek z natury jest bardziej zły, niż dobry, że główną jego predylekcją jest skłonność do występku, grzechu, zbrodni, ale także do samounicestwienia. "Zło można równie dobrze wyładować na sobie" - notuje w swoim notesie i zaraz dodaje: "To najdłuższe samobójstwo z wynalezionych przez człowieka".
Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń. Za wieloma, cytowanymi zresztą w utworze, pisarzami powtarza Bitner, że aby być dobrym twórcą, czyli takim, któremu się wierzy, musi "babrać się w najwredniejszych zakamarkach człowieka. Bo cóż dobitniej świadczy o człowieczeństwie, jak nie świadomość istnienia zła". Nie kryje przy tym, że to Jean Genet uzmysłowił mu pisarską powinność, polegającą na tym, iż twórca na siebie musi brać nikczemności i podłości stworzonych przez siebie postaci, co w końcu oznacza, że sam nie jest bez winy.
Proza uprawiana przez Dariusza Bitnera jest wybitnie podmiotowa, jej zasadnicze zagadnienia ogniskują się wokół osoby twórcy, wokół jego cogito. "Świat według mnie" to nawiasem mówiąc tytuł jego nowej, czekającej na wydanie, książki.
Świadomość wyobraźni
Pisarstwo według Bitnera nie sprowadza się do opowiadania mniej lub bardziej zabawnych dykteryjek z umoralniającym przesłaniem. Literatura nie jest też dla niego zabawą czy grą. Temu autorowi nieustannie - w każdym utworze - idzie o powiedzenie choćby cząstki prawdy o człowieku. Rzecz jasna, unaocznienie prawdy w literaturze jest grą, ale grą o dużą, być może nawet największą stawkę, bowiem szukając prawdy o człowieku jako takim, Bitner nie udziela sobie taryfy ulgowej. Powiem więcej, jeśli kogoś w swych narracjach na pewno nie oszczędza, to przede wszystkim samego siebie - jako pisarza i jako człowieka właśnie. Nie ukrywa przecież, że wszystko to, o czym opowiada milicjantom Marian Kaczorek, jest sprawą jego, Dariusza Bitnera, wyobraźni, nawet jeśli ktoś pochopnie stwierdzi, że jest to chora wyobraźnia.
Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją, czystym zmyśleniem, a więc czymś ich bezpośrednio nie dotyczącym i nie dotykającym. Ich przerażenie wzbudzi dopiero historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Na pytanie jednego z zirytowanych funkcjonariuszy: miał tego raka czy nie? - pisarz ani chce, ani może odpowiedzieć. Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Taki sam strach wywołać mogą, przytoczone pod koniec tekstu, fragmenty lekarskiej broszurki o raku napisanej naukowo obiektywnym, a więc "nieludzkim", językiem. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. Strach jest tym większy, im mniej możemy być czegokolwiek pewni. Ten strach jest niezależny od czasu historycznego. To jest nasz, najbardziej własny, strach.
Dariusz Bitner "Rak". Wstęp Henryk Bereza. Wydawnictwo Basil, Szczecin 1998.
Dariusz Bitner (ur. 1954) zadebiutował w 1979 roku książką "Bajka". Na jego dorobek składają się powieści "Ptak" (1981), "Cyt" (1982), "Kfazimodo" (1989), zbiory mikropowieści "Owszem" (1984), "Trzy razy" (1995), "Pst" (1997), tom opowiadań "Bulgulula" (1996), tom literackich felietonów "Ciąg dalszy" (1989) oraz książka eseistyczna "Chcę, żądam, rozkazuję" (1995). Jest autorem książki dla dzieci "Opowieści Chrystoma" (1992). | Fabuła powieści Dariusza Bitnera "Rak" kręci się wokół przesłuchania policyjnego, jakiemu poddany zostaje młody człowiek. Bohater nigdy nie dowiaduje się jednak, dlaczego jest przesłuchiwany. Można tylko przypuszczać, że przyczyną jest jego zawód – pisarstwo. Bohater udowadniając, że jest pisarzem, udowadnia też swoją winę. Autor podejmuje także takie tematy jak samotność, choroba, przemoc, gwałt, samobójstwo, morderstwo, śmierć. Chce opisywać autentyczną ludzką naturę bez upiększeń; w jego ujęciu człowiek nie jest zawsze postacią anielską. |
UE - POLSKA
Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników
Europaradoksy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JANUSZ A. MAJCHEREK
Po nadspodziewanie ostrej reakcji krajów Unii Europejskiej na włączenie przedstawicieli partii Haidera do nowego rządu austriackiego komisarze i funkcjonariusze Unii zasygnalizowali przyjęcie twardego stanowiska negocjacyjnego wobec krajów kandydujących, aby nie narazić się zwolennikom Jorga Haidera i jego ideowym pobratymcom w innych państwach UE. To nie jedyny paradoks i przejaw zagubienia w poczynaniach unijnych władz.
Polityka i logika
W przeważającej większości krajów UE rządy sprawuje lewica. Niektórzy obserwatorzy i komentatorzy skłonni byli tym tłumaczyć przesadną, ich zdaniem, kontrakcję zastosowaną w związku z wprowadzeniem do austriackiego gabinetu prawicowych populistów, przy obojętności na współrządzenie innymi krajami UE przez partie komunistyczne. Okazuje się jednak, że europejska lewica czuje potrzebę podjęcia z prawicowymi populistami rywalizacji w ochronie narodowych interesów przed "obcymi".
To paradoks, ale niekoniecznie zaskakujący. Niemiecka SPD rozpoczęła rządy z zielonymi od deklaracji "większego realizmu" w polityce poszerzania UE, co wywołało w Polsce poważne zaniepokojenie. Obecnie duńscy socjaldemokraci forsują ustawodawstwo antyimigracyjne przekraczające postulaty Haidera. Gaullista Jacques Chirac czy chadek Helmut Kohl mogli śmiało obiecywać Polakom przyłączenie do UE w 2000 r. nie tylko dlatego, że nic ich to nie kosztowało, ale ponieważ niczym nie groziło - ich akurat nie podejrzewano, że mogą niedostatecznie uwzględniać narodowe interesy swych państw. Socjaldemokraci i socjaliści najwyraźniej boją się, że takie zarzuty mogą im być postawione; czynią więc gesty mające je oddalić. Organizując bojkot rządu z udziałem ksenofobów w Austrii, chcą jednocześnie uniknąć narażania się ksenofobom w swoich własnych krajach.
Co to ma wspólnego z zamysłami ojców-założycieli europejskiej wspólnoty i jej deklarowanymi ideałami? Najpierw trzeba by ustalić, co to ma wspólnego z elementarną logiką.
Kto jest lepszym demokratą
Komisarz i przedstawiciele władz UE dają do zrozumienia, że czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą i nie mogą lekceważyć, a tym bardziej prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE.
Wygląda na to, że frustracje kilku milionów obywateli jednego z najbogatszych państw Unii, zaniepokojonych domniemaną perspektywą podzielenia się swoim dobrobytem z nowymi krajami członkowskimi, są dla niektórych członków władz UE ważniejsze niż frustracja 40 milionów Polaków i tyluż obywateli innych krajów kandydackich, którym po raz kolejny daje się do zrozumienia, że obecnością w granicach UE mogą rozdrażnić nacjonalistów i szowinistów w kilku krajach Unii. Głosowanie lub choćby tylko groźba głosowania tychże na partię Haidera i jemu podobnych jest argumentem przeciwko uznaniu za równych - im, pełnoprawnym Europejczykom - obywateli kraju, w którym żadna partia ekstremistyczna, radykalna czy populistyczna nie ma szans na wejście do parlamentu. Im bardziej wyborcy w niektórych krajach Unii dają posłuch i poparcie antyeuropejskim szowinistom i ksenofobom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów, rządzonych przez polityków w pełni respektujących europejskie wymogi.
Beneficjenci i winowajcy
Tym sposobem, w dziesięć lat po upadku komunizmu i rozpadzie sowieckiego imperium, największymi beneficjentami tych zmian okazali się dawni mieszkańcy NRD, którzy - otwarcie, choć oględnie mówiąc - nieszczególnie się do nich przyczynili. Będąc uznanymi za pełnoprawnych członków wspólnoty europejskiej, mogą teraz sprzeciwiać się przyjęciu do niej tych, którzy oddali Europie pod tym względem nieco - określając to znów delikatnie - większe przysługi.
Ciekawe, czy ktoś w Brukseli lub Berlinie zastanawia się, jak to może wpłynąć na stosunki polsko-niemieckie, systematycznie od lat poprawiające się, a teraz zagrożone niepewnością i powiększaniem dystansu, akurat po przeniesieniu niemieckiej stolicy blisko polskiej granicy.
Przy tym wszystkim główny powód obaw i niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny, co wykazały przykłady Portugalii i Hiszpanii, którym również narzucono wieloletnie okresy ograniczeń w dostępie do tego rynku; okazały się one zbędne. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych lub sąsiednich, lecz polityką ekonomiczną i socjalną samej Unii. Stany Zjednoczone przyjmują tłumy imigrantów z całego świata i mają bezrobocie dwa razy niższe od unijnego. Różnice widać na przykładzie losów europejskiej waluty, systematycznie tracącej w stosunku do dolara. Zamiast szukać i wyjaśniać swoim obywatelom przyczyny niezadowalającego tempa rozwoju gospodarki unijnej, co mogłoby wzmóc niezadowolenie z polityki gospodarczej UE, lepiej jest szukać fikcyjnych zagrożeń na zewnątrz. Tymczasem wysoki deficyt handlowy Polski oznacza, że to polscy konsumenci utrzymują co najmniej kilkaset tysięcy miejsc pracy w krajach UE, tracąc je u siebie, choć jednocześnie osiągają od niemal dziesięciu lat wzrost gospodarczy wyższy od unijnego.
Proamerykańskie skłonności
Odpychanie Polski przez Unię Europejską kierowałoby ją nieuchronnie w objęcia innych partnerów i patronów. W przeciwieństwie do niektórych mieszkańców tego regionu Polacy na pewno nie będą szukać sprzymierzeńców na wschodzie, lecz tradycyjnie o wiele dalej - za oceanem.
W Europie już i tak postrzega się nas jako nazbyt proamerykańskich. Według niektórych brukselskich obserwatorów to jeden z powodów rezerwy wobec aspiracji Polski do członkostwa w UE. Posądzając Polaków o nadmierne sprzyjanie interesom Stanów Zjednoczonych, polityką przymykania im drzwi do Europy w istocie popycha się ich w amerykańskie objęcia, faktycznie im miłe. Mając Polakom za złe proamerykańskość, robi się wiele, by tę skłonność jeszcze w nich rozbudzić.
Broniąc i wzbraniając
Tendencje te pogłębia poszukiwanie europejskiej tożsamości obronnej wewnątrz NATO. Próby tworzenia militarnej reprezentacji UE oznaczają, że dopuszcza się wyłączenie Polski (oraz Czech i Węgier) z udziału w kształtowaniu wspólnej polityki obronnej krajów Unii, których jest ona militarnym sojusznikiem w ramach NATO. Polacy mogą dojść do wniosku, że Unia Europejska ma inne, osobne interesy geostrategiczne oraz odrębną, nie obejmującą Polski strategię ich obrony. Inaczej mówiąc: że w ramach NATO polskie wojsko ma zadanie bronić całego europejskiego obszaru paktu w jednakowym stopniu, a kraje UE inaczej traktować będą swoje zobowiązania sojusznicze wobec siebie niż wobec Polski.
W Brukseli mogą sobie nie zdawać sprawy, z czym takie sugestie lub podejrzenia kojarzą się Polakom, w kontekście ich historycznych doświadczeń z zachodnimi sojusznikami. Nie mówiąc o tym, że ich potwierdzenie uczyniłoby z nich jeszcze gorliwszego sprzymierzeńca i sojusznika USA. Chcąc ograniczyć amerykańską supremację w europejskiej strefie obronnej, europejscy politycy i stratedzy zmierzają do tego, by ją umocnić na wschodnioeuropejskiej flance.
Być może już tylko do czystych spekulacji można zaliczyć przypuszczenie, że usztywniając negocjacje z krajami kandydackimi, władze Unii Europejskiej chciałyby je zniechęcić i wywołać w ich społeczeństwach rozczarowanie, by móc im przypisać winę za opóźnienie tego procesu. W każdym razie skrupulatniej nasłuchuje się nastrojów wśród własnych wyborców krajowych niż opinii negocjujących kandydatów.
Nie obrażać się
Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce i innych krajach kandydackich na deprymujące sugestie przedstawicieli Unii Europejskiej byłoby obrażanie się i zniechęcanie, a w rezultacie rezygnowanie z własnych aspiracji. Polacy nie mogą swoim postępowaniem ułatwiać Haiderowi narzucania Unii Europejskiej zmian w polityce poszerzania.
Wymaga to wzmocnienia, a nie osłabienia wysiłków integracyjnych, które - obiektywnie przyznając - w ostatnich miesiącach osłabły. Polska ma zaległości negocjacyjne i dostosowawcze, które powinna szybko nadrabiać. Jeśli władze UE szukają pretekstu, by nasze członkostwo opóźnić, nie wolno im go dawać. Nie powinniśmy na niemieckie czy austriackie fobie skierowane przeciw polskim pracownikom, odpowiadać fobiami przeciw niemieckim inwestorom (jak to się zdarzyło ostatnio choćby przy zwiększaniu wpływów Deutsche Banku w BIG Banku Gdańskim czy w głosowaniu sejmowym nad dostosowaniem do unijnych standardów wielkości udziału zagranicznych inwestorów w mediach elektronicznych). Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników. Jeśli w Unii Europejskiej wątpią, czy zasługujemy na członkostwo, to musimy te wątpliwości rozpraszać, a nie obrażać się.
Znacznie łatwiej byłoby tym problemom stawiać czoło nie w pojedynkę, a zatem bardzo pożądane staje się nasilenie kontaktów i współdziałania ze stojącymi wobec tych samych zagrożeń krajami wyszehradzkimi. | W przeważającej większości krajów UE rządy sprawuje lewica. Niektórzy komentatorzy skłonni byli tym tłumaczyć przesadną kontrakcję zastosowaną w związku z wprowadzeniem do austriackiego gabinetu prawicowych populistów, przy obojętności na współrządzenie innymi krajami UE przez partie komunistyczne. Niemiecka SPD rozpoczęła rządy z zielonymi od deklaracji "większego realizmu" w polityce poszerzania UE, co wywołało w Polsce poważne zaniepokojenie. Komisarz i przedstawiciele władz UE czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE. Im bardziej wyborcy w niektórych krajach Unii dają posłuch i poparcie antyeuropejskim szowinistom i ksenofobom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów, rządzonych przez polityków w pełni respektujących europejskie wymogi. |
ROZMOWA
Viswanathan Anand, arcymistrz szachowy, drugi na liście rankingowej FIDE
Tygrys z Madrasu
FOT. AUTOR
Jest pan pierwszym w historii reprezentantem Azji i zarazem kraju uznawanego za ojczyznę szachów, który walczył o tytuł mistrza świata. Chyba najwyższy już czas, by wreszcie sięgnąć po szachową koronę.
Viswanathan Anand: Też tak myślę. Jednak trudno się na to specjalnie nastawiać. Kiedy FIDE podaje dokładną datę i miejsce - niedawno dowiedziałem się, że to jest czerwiec, Las Vegas - zaczynam o tym myśleć. Ciągle czekam na swoją szansę.
W jakich okolicznościach zetknął się pan z szachami?
Nauczyłem się grać od mojej mamy. Miałem wtedy 6 lat.
Dlaczego gra pan szachy?
Po prostu to lubię. Chciałbym dać panu dłuższą, bardziej wyczerpującą odpowiedź. Ale ta narzuca się natychmiast - po prostu lubię szachy.
Przez kilka lat przebywał pan z rodzicami na Filipinach...
Mój ojciec jest inżynierem specjalizującym się w kolejnictwie i pracował tam jako konsultant. To był czysty przypadek, że pojechaliśmy na Filipiny. Nie miało to nic wspólnego z szachami.
Czy rodzice panu pomagali?
Tak, bardzo. Najczęściej jest tak, że dzieciom. które grają w szachy, rodzice mówią, że najważniejsza jest nauka. Moi rodzice byli zupełnie inni. Zachęcali mnie do gry w szachy, bardzo mnie wspierali.
A nauka?
Zachęcali mnie i do nauki, i do szachów. Jeśli jednak miałem przed sobą jakiś ważny turniej, nie było problemu. Mogłem odpuścić szkołę. Rodzice byli bardzo elastyczni. Taka postawa była czymś niezwykłym, jak na Indie. Zwłaszcza w tamtych czasach, kiedy wszyscy mówili: nauka, nauka i jeszcze raz nauka.
Czy skończył pan studia?
Tak, mam dyplom. Skończyłem uniwersyteckie studia o profilu handlowym i na tym poprzestałem.
Mając 17 lat został pan mistrzem świata do lat 20. Czy to przesądziło, że został pan zawodowym szachistą?
Nie było przełomowego momentu. To stawało się stopniowo.
Szybka kariera i szybki styl gry. Mówi się, że jest pan najszybciej grającym szachistą świata. Skąd ten sposób gry?
Powodów znalazłoby się wiele, ale najprostsza jest odpowiedź, że taka jest moja natura. Taki po prostu jestem.
Szachy mają teraz dwóch mistrzów świata: Garriego Kasparowa i Anatolija Karpowa. Czy jest jakieś wyjście z tej niezdrowej sytuacji?
W mojej opinii jest tylko jeden prawdziwy mistrz - Kasparow. Karpowa za mistrza mogą uważać ludzie, którzy nie mają pojęcia o szachach.
Sprawa jest oczywista. Myślę, że Kasparow jest kimś "ponad Olimpem", osobą jakby spoza świata szachowego. Nie ma też żadnej wątpliwości, że Karpow nie jest mistrzem świata, gdyż utracił tytuł w 1985 roku i nigdy go nie odzyskał. Można zmieniać zasady w nieskończoność, ale nie zmienia to obiektywnej prawdy, że nie jest mistrzem.
Ale przecież grał pan z Karpowem w Lozannie o mistrzostwo świata.
Tak.
A mówi pan, że Karpow nie jest mistrzem.
Zgadza się.
W takim razie, gdyby go pan pokonał, pan również nie byłby mistrzem świata.
Nie. Byłbym mistrzem. Ponieważ zakwalifikowałem się do finału, wygrywając w uczciwej walce w Groningem. Natomiast jego uprawnienia do gry ze mną były nieuczciwe. Dostał się od razu do finału, ponieważ posiada duże wpływy polityczne. To nie są szachy. Możemy mówić, że Karpow jest mistrzem świata w politycznej manipulacji, ale nie możemy powiedzieć, że jest mistrzem świata w szachach. W Groningen wszystko było jasne. W Lozannie tylko jeden zawodnik grał o tytuł, nie dwóch. Jeden z graczy dostał się do finału, ponieważ potrafił manipulować działaczami FIDE. Ja dostałem się tam, wygrywając turniej, który trwał cały miesiąc. Myślę więc, że sprawa jest jasna.
Mógł pan zagrać o mistrzostwo WCC z Kasparowem. Dlaczego nie doszło do tego spotkania?
Miałem podpisany kontrakt z FIDE, który mówił, że nie powinienem grać w konkurencyjnym meczu o mistrzostwo świata. Uważałem, że byłoby to nie fair. Poza tym nie podobało mi się WCC. Podjąłem chyba trafną decyzję. Proszę zobaczyć, co się stało z WCC. Już się rozpadła. Myślę, że dobrze zrobiłem odmawiając.
Który z dotychczasowych sukcesów jest dla pana najważniejszy?
Trudno powiedzieć. Pamiętam wiele turniejów. Wymieńmy mistrzostwa świata juniorów w 1987 roku, dwa zwycięstwa w Groningen, mistrzostwa PCA, mistrzostwa świata FIDE. A oprócz tego, generalnie, moje wyniki w 1997 i 98 roku, za które otrzymałem szachowego Oscara.
W roku 1991 wygrał pan silnie obsadzony (XVIII kategoria) turniej w Reggio Emilia, jako jedyny jego uczestnik spoza Związku Radzieckiego. W pokonanym polu zostali m.in. Borys Gelfand, Garri Kasparow, Anatolij Karpow, Wasilij Iwańczuk.
No, właśnie. Zapomniałem o tej imprezie. Ten turniej z pewnością zaliczał się do najważniejszych. Były to ostatnie "mistrzostwa ZSRR".
Jak pan się wtedy czuł, grając wyłącznie przeciwko radzieckim arcymistrzom?
Było zabawnie. Chcę powiedzieć, że nigdy nie uważałem moich rywali za ludzi ZSRR. Dla mnie byli to pan Poługajewski, pan Sałow, pan Gurewicz, pan Ehlvest. Nigdy nie myślałem o nich jako o Sowietach. Dla mnie to nie jest istotne.
Mówi pan po rosyjsku?
Nie. Tylko kilka słów.
Czy nie żałuje pan życiowego wyboru? Może w innej dziedzinie, na przykład jako programista komputerowy, zrobiłby pan większą karierę? Jeden z pana najgroźniejszych rywali, Gata Kamsky, porzucił szachy na rzecz medycyny.
Nie wiem. Nie było powodu, by myśleć o innym wyborze. Przeciwnie, jestem bardzo zadowolony. Cieszę się z życia, jakie prowadzę. Nie mam takich planów, jak Gata.
Czy komputery są pomocą czy też zagrożeniem dla szachów?
Ich pojawienie się było nieuniknione. Nie można z nimi walczyć. Trzeba się z tym pogodzić. Nawet jeżeli komputery są zagrożeniem, to jakoś trzeba sobie z tym radzić. Ludzie wciąż przyzwyczajają się do nowych wynalazków. Kiedyś samochody były zagrożeniem dla koni.
Skąd ta szrama na pańskim policzku?
Od ugryzienia owada. Miałem wtedy 17 lat. Niestety, nie skorzystałem z pomocy chirurga plastycznego.
Czy uprawia pan inne sporty, kibicuje jakiejś drużynie, sportowcowi?
Kiedyś grałem w tenisa. Teraz dużo gram w ping-ponga. Lubię pływać, jeździć na rowerze.
Interesuje się pan sportem?
Tak, ale na pewno nie jestem jego fanatykiem. Oglądam futbol, ale nie mam ulubionej drużyny. Oglądam tenis, ale nikomu szczególnie nie kibicuję. Dla mnie to sposób spędzania czasu. Mieszkam w Madrycie, więc śledzę wyniki Realu, ale nie jestem jego zapalonym kibicem.
Czym interesuje się pan poza szachami?
Oglądam wiadomości. Lubię filmy, czytam magazyny. Interesują mnie bieżące wydarzenia na świecie.
Wielu szachistów ze światowej czołówki znalazło sobie ostatnio nowe ojczyzny. Nie myślał pan o zmianie obywatelstwa?
Nie. Jestem nadal obywatelem Indii i nim pozostanę. Mieszkam w Hiszpanii, dlatego że stąd wygodniej mi podróżować na turnieje, rozgrywane zwykle w Europie.
Podoba się panu przydomek "Tygrys z Madrasu"?
Tak. Tygrysy to fantastyczne zwierzaki. Nie przeszkadza mi to. Nie ma problemu.
Co sądzi pan o polskich szachistach?
Miewam kontakty z polskimi zawodnikami. Na przykład z Kuczyńskim i Gdańskim grałem na mistrzostwach świata juniorów i na turniejach w Oakham w Anglii. No i oczywiście wszyscy znają Miguela Najdorfa. Nie pamiętam, jakie było jego polskie imię...
Mieczysław.
Słyszałem też o turniejach w Polanicy.
Był pan kiedyś w Polsce?
Nigdy.
A chciałbym pan zagrać w Polanicy Zdroju?
Tak, ale w tym roku nie będzie to możliwe. Może w przyszłości...
Szachiści tworzą wielką wędrującą po świecie rodzinę. Przyjaźnią się ze sobą, ale zdarza się też, że nienawidzą. Kto jest pana przyjacielem, a kogo uważa pan za wroga?
Większość graczy z mojego pokolenia mógłbym nazwać przyjaciółmi, co nie znaczy, że nie mam przyjaciół z innych generacji. Utrzymuję dobre stosunki z Lubojeviciem, Timmanem, Anderssonem. Wrogów nie mam. Nie mieszczą się oni w mojej filozofii życia.
A kto z młodej generacji jest pana przyjacielem?
Wszyscy - Kramnik, Piket, Szirow, Swidler. Każdy z mojego pokolenia.
Ma pan rodzinę?
Tak. Jestem żonaty od dwóch i pół roku. Żona pochodzi z Madrasu. Jesteśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem.
Jeśli będziecie mieli syna, przygotuje go pan do kariery szachisty?
Z pewnością nauczę go zasad gry. Nie będę nalegał, ale jeśli on sam zechce spróbować iść w moje ślady, pokażę mu wszystko, co wiem o szachach.
Różnie mówi się o obecnym prezesie FIDE, Kirsanie Ilumżynowie. To pozytywna czy negatywna postać ?
Wobec mnie Ilumżynow jest zawsze uprzejmy. Patrząc na to, co zrobił w Lozannie, można powiedzieć, że jest prawdziwym patronem szachów. Cóż więcej powiedzieć? Ten człowiek wyłożył prawie 5 milionów dolarów z własnej kieszeni na rozwój naszej dyscypliny i nagrody dla szachistów. Jego ideą jest włączenie szachów do programu igrzysk olimpijskich. Mogę być tylko wdzięczny.
Rozmawiał w belgradzie Marek Cegliński
Viswanathan Anand, urodzony 11 grudnia 1969 roku w Madrasie, mistrz świata juniorów do lat 20 (1987), uczestnik finałowych meczów o mistrzostwo świata PCA (z Garrim Kasparowem) i FIDE (z Anatolijem Karpowem). Aktualnie drugi w światowym rankingu FIDE - 2783 (wyprzedza go tylko Kasparow - 2812). | Jest pan pierwszym w historii reprezentantem Azji i zarazem kraju uznawanego za ojczyznę szachów, który walczył o tytuł mistrza świata. Chyba najwyższy już czas, by wreszcie sięgnąć po szachową koronę.
Viswanathan Anand: Też tak myślę. Jednak trudno się na to specjalnie nastawiać. Ciągle czekam na swoją szansę.Nauczyłem się grać od mojej mamy. Miałem wtedy 6 lat. Najczęściej jest tak, że dzieciom. które grają w szachy, rodzice mówią, że najważniejsza jest nauka. Moi rodzice byli zupełnie inni. Zachęcali mnie i do nauki, i do szachów. Jeśli jednak miałem przed sobą jakiś ważny turniej, nie było problemu. Mogłem odpuścić szkołę. Rodzice byli bardzo elastyczni. Taka postawa była czymś niezwykłym, jak na Indie. Zwłaszcza w tamtych czasach, kiedy wszyscy mówili: nauka, nauka i jeszcze raz nauka.W mojej opinii jest tylko jeden prawdziwy mistrz - Kasparow. Karpowa za mistrza mogą uważać ludzie, którzy nie mają pojęcia o szachach.
Myślę, że Kasparow jest kimś "ponad Olimpem", osobą jakby spoza świata szachowego. Nie ma też żadnej wątpliwości, że Karpow nie jest mistrzem świata, gdyż utracił tytuł w 1985 roku i nigdy go nie odzyskał.
Ale przecież grał pan z Karpowem w Lozannie o mistrzostwo świata.
Tak.
A mówi pan, że Karpow nie jest mistrzem.
Zgadza się. jego uprawnienia do gry ze mną były nieuczciwe. Dostał się od razu do finału, ponieważ posiada duże wpływy polityczne. To nie są szachy. Możemy mówić, że Karpow jest mistrzem świata w politycznej manipulacji, ale nie możemy powiedzieć, że jest mistrzem świata w szachach.Miewam kontakty z polskimi zawodnikami. Na przykład z Kuczyńskim i Gdańskim grałem na mistrzostwach świata juniorów i na turniejach w Oakham w Anglii. No i oczywiście wszyscy znają Miguela Najdorfa. |
LUDZIE
Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę
Dwoje wnucząt
Marta i Jack wpadli na siebie w "Między Nami", knajpce młodej "warszawki". Marta lubiła "Między Nami". Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi.
MICHAŁ MAJEWSKI
Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu". Pani doktor poczuła, jak w kilka sekund przybywa jej dziesięć lat.
Marta - 27 lat, efektowna, wysoka blondynka. W domu od najmłodszych lat znakomite warunki - gosposia, latem wakacje z rodzicami nad morzem, zimą narty z tatą i mamą we Włoszech.
W ogólniaku Marta trenuje biegi i skok wzwyż. Potem przykra wpadka - oblewa maturę przy pierwszym podejściu. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa, nie podoba się jej na tych studiach. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię. Chce zostać terapeutką.
Paweł - 33 lata, brat Marty. Nie miał problemów z nauką. Na prawo dostał się za pierwszym razem. Odwrotność Marty - raptus i gorąca głowa. Żona, dwuletnia córka. Posada notariusza w dobrej firmie.
Mama Marty - elegancka pani. Pediatra, ponadtrzydziestoletnie doświadczenie zawodowe, pracuje w jednym z warszawskich szpitali. Opowiada chętnie, ze swobodą, łatwością, ale stara się nie patrzeć w oczy. Szalenie zakochana w Bogusi - córce Pawła.
Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny, wymagający. Bardzo przeżył nieudaną maturę córki. Do wszystkiego w życiu doszedł ciężką pracą. Idealista. Przekonany, że sprawiedliwość musi zwyciężać.
Amerykanin z Między Nami
Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Marta lubiła Między Nami. Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. Potem spotkania tamtej paczki robiły się coraz rzadsze. Znajomi, starsi od Marty o parę lat, mieli coraz mniej czasu - praca, obowiązki, wyjazdy, rodziny, dzieci.
Jej brat, który był duszą tamtego towarzystwa, cieszył się narodzinami córki Bogusi. Przestali bywać, ale "opuszczona" Marta z przyzwyczajenia przesiadywała w knajpie przy Brackiej.
Trzy dni później przychodzi na przyjęcie do restauracji "Sofia", na którym rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców.
Wtedy pojawia się Jack. Młody Amerykanin wpada jej w oko - wygadany, wesoły, przystojny, podobno tańczył i występował w pokazach mody. Marta jest po prostu zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Zatrudniają się w wytwornej restauracji przy ulicy Marszałkowskiej - on jest szefem kuchni, ona pracuje jako tłumaczka. Niedługo potem Marta zaprasza do tej knajpy rodziców, żeby poznali jej nowego chłopaka. Jack przyrządza na tę okazję wystrzałowe potrawy. - Sprawiał miłe wrażenie - wspomina pani doktor.
Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. Nie podoba im się, że Marta się nie uczy, pracuje w knajpie i na dodatek mieszka z dwoma facetami. Nic jednak głośno nie mówią, bo dziewczyna jest zachwycona. Szkoda, że się nie wtrącają.
Kłamstwo w dużym swetrze
W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. Przyszły tata coraz częściej bez wstydu, na oczach Marty, ugania się za innymi kobietami. Dlaczego Marta nie informuje go o ciąży? Teraz mówi, że bała się, iż ją opuści.
Dlaczego nie mówi rodzicom? Bała się braku ich zgody na związek z Jackiem.
Dziewczyna szybko brnie w coraz bardziej chore sytuacje.
Na przełomie 1997 i 1998 roku Jack i jego kumpel Bob potrzebują pieniędzy na założenie baru z szybkim jedzeniem w znanej warszawskiej dyskotece. Po namowach Amerykanina Marta zastawia w lombardzie mieszkanie swojej świętej pamięci babci. Bez wiedzy rodziców Marty pokój z kuchnią na Mokotowie, wart sto tysięcy złotych, przepada za śmieszne cztery tysiące.
Amerykanin musi wiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży - śpią w jednym łóżku, Marta fatalnie się czuje. Jack udaje, że wszystko jest w porządku. Czasami mówi Marcie, że nie lubi dzieci i nie wyobraża sobie ich wychowywania.
W lutym para wyskakuje ze znajomymi na weekend do Wrocławia. Na miejscu pada pomysł, żeby jechać do Pragi czeskiej. Marta jest bez paszportu. Zostawiają dziewczynę w czwartym miesiącu ciąży na stacji benzynowej, w obcym mieście.
Niemal przez całą ciążę Marta mniej więcej dwa razy w miesiącu widuje się z mamą. Spotykają się w mieście na kawie, bywa, że córka wpada do mieszkania rodziców. - Zawsze była niechlujnie ubrana, przychodziła w szerokim swetrze albo w za dużej bluzie - opowiada pani doktor.
Poza tym ciągle jest w złej formie - przygnębiona, wynędzniała i płaczliwa. Spowiada się mamie, że wszystko przez sercowe kłopoty z Jackiem. Pani doktor myśli, że córka zapadła na anoreksję albo bulimię - wcześniej Marta miała chorobliwą obsesję odchudzania się. W końcu zaniepokojona matka dzwoni do znajomej psycholog. Marta zgadza się pójść na spotkanie. Wizyt jest kilka, ale psycholog nie wyciągnęła od Marty zbyt wiele.
W czerwcu, niecały miesiąc przed porodem, pani doktor namawia marnie wyglądającą córkę, żeby przebadała się w jej szpitalu. Marta się zgadza. Badania wypadają znakomicie, może poza lekką niedokrwistością. Nadal nikt nie wie o ciąży.
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie Santorini na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Jak wtedy wyglądała? Marta wyciąga dowód osobisty, w którym jest jej fotografia sprzed dwóch lat. W pierwszej chwili trudno uwierzyć, że panna ze zdjęcia i efektowna dziewczyna, która siedzi obok, to ta sama osoba - z fotografii patrzy jakaś niezdarnie ostrzyżona, blada kobieta o przerażonych oczach.
Marta zmienia nazwisko
W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. Przy rejestracji celowo przeinacza swoje nazwisko - boi się, że w szpitalu zorientują się, iż jest córką znanych lekarzy.
Potem nie chce pokazać dowodu osobistego. W końcu oddaje dokument, ale błaga lekarzy, aby utrzymali całą sprawę w tajemnicy. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara.
Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna.
Po wyjściu zamiast dzieckiem zaczyna się opiekować szczeniakiem rasy husky, którego kupiła z gazetowego ogłoszenia dzień przed porodem.
Trzy dni później wpada na przyjęcie do restauracji Sofia - rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Znika po dwóch kwadransach, żeby nie prowokować kłopotliwych pytań o swój wygląd i marny nastrój.
Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego (numer telefonu komórkowego Marta zostawiła w izbie przyjęć szpitala na Solcu - M.M.).
Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami. Przyznaje, że jej mama jest pediatrą. Podaje nazwę szpitala, w którym pracuje babcia chłopca.
Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Jedzie z nimi na urlop nad morze - ma zamiar wreszcie wyjawić prawdę. Nie daje rady i po kilku dniach wraca z niczym. Kilka dni później Amerykanin wyrzuca ją z mieszkania przy Emilii Plater. Dziewczyna wraca do pustego mieszkania rodziców. Kilka razy snuje się wokół szpitala. Boi się wejść, innym razem pojawia się z psem i zostaje przegnana przez portiera, kolejny raz zjawia się późnym wieczorem, kiedy lekarze są już dawno w domach. W końcu daje spokój, odpuszcza, znika, nie pojawia się więcej.
Powiem, ale po sylwestrze
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie "Santorini" na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Pod koniec lata Marta zamęcza mamę z pozoru niewinnymi pytaniami. Na przykład chce się koniecznie dowiedzieć, co to oznacza, jeżeli dziecko po urodzeniu leży w cieplarce. Potem pani doktor znajduje w stercie ubrań córki śpioszki dla niemowlaka. Bardzo się cieszy - myśli, że Marta kupiła je dla małej Bogusi.
W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa, profesora Jana Tylkę, który był nauczycielem jej przyjaciółki i jest znajomym ojca. Później profesor tak opowiadał o pierwszej wizycie Marty: "(...) W sumie nie wiedziałem, czego chce. Płakała, trzymała się za głowę (...). Nie zadawałem jej żadnych pytań, chciałem, aby sama powiedziała, jaki ma problem". Na to trzeba będzie czekać do listopada. Najpierw opowiada o sprzedanym za grosze mieszkaniu. Rodzice są zszokowani, ale wybaczają. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego.
W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Z początku nie wierzą w porażającą informację. Daliby głowę, że dziecko jest wymysłem pogrążonej w depresji dziewczyny, ale wiadomości się potwierdzają. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. W końcu na początku stycznia mówi jej, że jest "podwójną babcią". Rozmawiają z Martą. Są porażeni, nieludzko wstrząśnięci jej opowieścią, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mamy synka.
Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem ustanowionym przez sąd opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej. Dziecko ma porażenie mózgowe i wylew trzeciego stopnia. Pani mama będzie wiedziała, co to znaczy".
- To nic! Chcę go odzyskać - woła do słuchawki Marta. Umawiają się za trzy dni, na 12 stycznia 1999 roku - chłopiec ma wtedy pół roku.
Domek był za duży
Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej.
Marta i jej rodzice wychodzą rozgoryczeni. Mają wiele do zarzucenia ośrodkowi i pani Bałut.
Pani Bałut przez wiele dni zastanawiała się, czy rozmawiać z "Rz" o sprawie małego Pawła - to imię nadano chłopcu w szpitalu. W końcu opiekunka prawna dziecka nie zgadza się na spotkanie - odsyła do zeznań, które składała przed sądem. Problem w tym, że zeznania nie wyjaśniają wszystkiego, np. z informacji zebranych przez pełnomocnika Marty wynika, iż dzieci opuszczone przez matki trafiają do jednego szpitala - przez przypadek do tego, w którym pracuje babcia Pawła (pani Bałut znała jej miejsce pracy). Tymczasem chłopczyk trafił do innej placówki. Kolejna rzecz: Przed sprawą o pozbawienie praw rodzicielskich pani Bałut próbuje znaleźć Martę. W dowodzie, który dziewczyna zostawiła na Solcu są dwa adresy - pani Bałut sprawdziła jeden. Tu akurat opiekunka prawna ma przyzwoity argument. Mówi, że Marta jest dorosłą osobą i sama wiedziała, gdzie powinna się zgłosić w sprawie syna.
Mamę Marty dziwi inna rzecz. To, że dziecko z tak poważnymi uszkodzeniami znalazło momentalnie rodzinę preadopcyjną - trafiło do niej tego samego dnia, w którym odebrano Marcie prawa rodzicielskie.
- Nie było żadnego wylewu III stopnia ani porażenia mózgowego. To są nieodwracalne uszkodzenia, a chłopczyk jest przecież zdrowy. Domniemane uszkodzenia były tylko argumentem za szybkim oddaniem dziecka do adopcji - opowiada pani doktor.
W lutym pełnomocniczka Marty, przez przypadek, wpada w sądzie na koleżankę po fachu, która ma reprezentować pewne małżeństwo w sprawie o adopcję. Okazuje się, że chodzi o małego Pawła. Prawniczki postanawiają zaaranżować spotkanie obu stron. Szykuje się przełom, bo ludzie, u których od trzech miesięcy jest dziecko, chcą rozmawiać. Wycofują się w ostatniej chwili - okazuje się, że Anna Bałut zabrania im pojawić się na tym spotkaniu.
W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Kupują większą szafę, żeby pomieścić nowe ubranka dla wnuczka, wymieniają okna, żeby mały nie nabawił się kataru. Wynajmują nad morzem większy dom niż zwykle, by komfortowo spędzić pierwsze, wspólne wakacje.
Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie. Sąd nie zgadza się, żeby rodzice dziewczyny zostali nowymi opiekunami prawnymi. Sąd nie zgadza się też na kontakt Marty i jej rodziców z chłopczykiem i oddala wniosek o powołanie biegłego psychologa, który miałby wydać opinię na temat Marty. Proces wlecze się cały rok. W marcu 2000 r. jest postanowienie - wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej zostaje oddalony. Przewodnicząca składu, która na sali sądowej zwracała się do pani Bałut po prostu: "Pani Aniu", potrzebuje aż dwóch miesięcy z okładem na napisanie uzasadnienia - druzgocącego dla Marty. Sąd ocenia, że dziewczyna jest emocjonalnie nieprzygotowana do wychowywania dziecka. Marta składa apelację - jest maj 2000 r. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy. Od półtora roku jest w rodzinie preadopcyjnej.
Dwa imiona za dużo
Dziecko jest w doskonałych rękach. Nie kwestionują tego nawet Marta i jej rodzice. Dzięki codziennym ćwiczeniom i pomocy fachowej rehabilitantki chłopak jest w znakomitej formie - pogodny, rozgarnięty, ufny i bardzo związany z opiekunami. "Dziecku nie brakuje nawet ptasiego mleka (...). Bardzo je kochają, dbają, robią wszystko dla dziecka. Wiedzą, że matka biologiczna złożyła wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Bardzo się z tego powodu denerwują" - relacjonowała w sądzie pani Bałut.
Z kolei w opinii psychologicznej profesor Tylka napisał o Marcie: Myślę, że jej doświadczenie można uznać (...) za przejaw dezintegracji pozytywnej, kiedy po ciężkich przeżyciach osoba formuje nową osobowość, lepszą i dojrzalszą. W sądzie profesor dodał, że "dziecko ma prawo poznać biologicznych rodziców. Nie ma większej więzi niż ta między biologicznymi rodzicami i dzieckiem".
- Co się stanie, kiedy ten chłopak za kilkanaście lat dowie się, że jego biologiczna matka walczyła o bycie z nim. Walczyła i przegrała. To będzie dla niego koszmar - mówi Bartek, przyjaciel Marty.
Z drugiej strony, co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu?
Ciekawa rzecz dotyczy imion. Otóż jedna z rehabilitantek miała powiedzieć w sądzie, że do chłopczyka w nowej rodzinie nie mówi się Paweł, lecz Wojtuś. Z kolei mama Marty uważa, że po ewentualnym powrocie, wnuczek powinien mieć na imię Boguś, bo wnuczka to przecież Bogusia. Sama Marta nie mówi o dziecku inaczej niż Mały.
- Pani doktor? Nie ciągnie pani, żeby pójść i zobaczyć chłopca? Pani przecież nigdy go nie widziała.
- Poszłabym, gdybym miała pewność, że go odzyskamy. A tak po prostu mam wnuka, którego nie mam. Znajoma neurolog pociesza mnie, że dzieci zaczynają pamiętać od połowy czwartego roku. Jest jeszcze chwila - tłumaczy pani doktor, opędzając się od szalonej husky, rówieśniczki chłopca, na którego ludzie mówią: Pawełek, Wojtek, Mały i Boguś.
Imiona chłopca i innych bohaterów tekstu zostały zmienione | Marta - 27 lat, efektowna blondynka. W ogólniaku przykra wpadka - oblewa maturę. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię.
Mama Marty - elegancka pani. Pediatra.
Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny.
Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Młody Amerykanin wpada jej w oko. Marta jest zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania, które Jack wynajmuje. Zatrudniają się w wytwornej restauracji. od początku rodzice kręcą nosem na faworyta córki. Nic jednak głośno nie mówią.
W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, rodzicom, Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. przez całą ciążę Marta widuje się z mamą. - Zawsze była niechlujnie ubrana, przychodziła w szerokim swetrze - opowiada pani doktor. miesiąc przed porodem, pani doktor namawia córkę, żeby przebadała się w jej szpitalu. Marta się zgadza. Badania wypadają znakomicie. Nadal nikt nie wie o ciąży.
W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta ma bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama do szpitala. rodzi zdrowego chłopca.Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje. Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego.Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po rozmowie z rodzicami. Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Jedzie z nimi na urlop nad morze - ma zamiar wyjawić prawdę. Nie daje rady.
dziewczyna zaczyna odwiedzać psychologa. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. nie starcza mu sił, żeby powiedzieć żonie. W końcu mówi jej. Rozmawiają z Martą. Są porażeni, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii. Marta wykręca numer do Anny Bałut. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem ustanowionym przez sąd opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej. Dziecko ma porażenie mózgowe".- To nic! Chcę go odzyskać - woła Marta. Umawiają się za trzy dni.
Niewypał - Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej.Marta i jej rodzice Mają wiele do zarzucenia ośrodkowi i pani Bałut. dzieci opuszczone przez matki trafiają do szpitala, w którym pracuje babcia Pawła. Tymczasem chłopczyk trafił do innej placówki. Mamę Marty dziwi To, że dziecko z tak poważnymi uszkodzeniami znalazło momentalnie rodzinę preadopcyjną. W marcu zeszłego roku zaczyna się sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko. Sąd nie zgadza się, żeby rodzice dziewczyny zostali nowymi opiekunami prawnymi. nie zgadza się też na kontakt Marty i jej rodziców z chłopczykiem. Proces wlecze się rok. W marcu 2000 r. wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej zostaje oddalony. Marta składa apelację - jest maj 2000 r. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy. |
INTERNET
Drzwi do biznesu XXI wieku
Wielkie wojny wirtualne
RAFAŁ KASPRÓW
Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel.
Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią".
Branża raczej przyszłości
Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych.
Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze.
Wyścig trwa
Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP).
- Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica.
Kupić, co się da
Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln).
Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami.
Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel.
- Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku.
Potentat w sieci
Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet.
- Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet.
Portal "Z"?
Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne.
- Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet.
Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe.
Z telefonu w sieć
W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim.
Nadzieja w Vivendi
Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych.
Agora wszystkich zaskoczy?
Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory.
- To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA.
Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem.
- Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu.
ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy.
Na razie dużo strat
Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft.
Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości.
- portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę.
- wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła.
- e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt.
- Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek.
- on line - sieć, obecność w Internecie. | Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych.Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych.Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali.Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA. Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie.Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. |
ROZMOWA
Elwira Seroczyńska, srebrna medalistka olimpijska ze Squaw Valley: "Czułam się wówczas, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę".
To jedno potknięcie
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Które z wydarzeń zimowych igrzysk olimpijskich w Squaw Valley mocniej utkwiło pani w pamięci - srebrny medal w łyżwiarskim biegu na 1500 metrów czy utrata złotego na 1000 metrów po pechowym upadku na ostatnich metrach?
ELWIRA SEROCZYŃSKA:Trudno rozdzielić te uczucia radości i zawodu. Medal to oczywiście niepowtarzalna satysfakcja, tym bardziej że nie spodziewana dla wszystkich. Upadek to utracona szansa, przed którą już nigdy więcej nie stanęłam, przeżycie tym bardziej przykre, że mógł to być złoty medal.
Długo śnił się pani po nocach ten upadek?
Nie potrafię płakać nad rozlanym mlekiem. Było mi strasznie przykro, ale nie stało się to moją osobistą tragedią. Człowiek powinien patrzeć na życie nieco szerzej niż tylko pod kątem osiągnięć sportowych. Oczywiście tamto wydarzenie można uznać za tragedię sportowca, ale dla mnie nie była to życiowa klęska.
Może bardziej dla polskich kibiców. Już wtedy miała pani szansę zostać "Wojciechem Fortuną w spódnicy". Dwanaście lat przed jego nieoczekiwanym sukcesem i złotym medalem na igrzyskach w Sapporo. Tak jak on znalazła się pani w ekipie w ostatniej chwili.
Okazało się, że do igrzysk można przygotować się szybko i dobrze pod każdym względem. Zostałyśmy objęte przygotowaniami do olimpiady w Squaw Valley we wrześniu 1959 r. tylko ze względu na srebrny medal, który koleżanka Helena Pilejczyk zdobyła w biegu na 1000 m w mistrzostwach świata w sezonie przedolimpijskim. Mnie dokooptowano właściwie jako osobę towarzyszącą jej w treningach i startach. Późno zaczęłyśmy przygotowania, ale tak bardzo cieszyłyśmy się z nominacji, że trenowałyśmy niezwykle intensywnie. Chciałyśmy zaprezentować się jak najlepiej, nie myślałyśmy nawet o sukcesach, jakie było nam dane osiągnąć.
Squaw Valley 1960. Jakie to były igrzyska?
Przede wszystkim dla mnie była to pierwsza olimpiada. Byłam zauroczona tym wyjazdem, atmosferą, jaka panowała w wiosce olimpijskiej. Potem jeszcze parę razy wyjeżdżałam na igrzyska jako zawodniczka, trener kadry, również osoba prywatna, ale nigdzie nie spotkałam się z taką atmosferą. Teraz poszczególne dyscypliny są rozgrywane w różnych, często od siebie oddalonych, miejscach. Wtedy mieszkaliśmy, jak sama nazwa wskazuje, w "Dolinie Indianki", na ograniczonej przestrzeni ze wspaniałą perspektywą i niezapomnianymi widokami. To pozytywnie wpływało na psychikę, przynajmniej tak wrażliwej osoby jak ja. Czuliśmy się wszyscy bardzo zintegrowani, szczęśliwi. Pamiętam tę radość, tę przepiękną pogodę, kalifornijskie słońce, coś wspaniałego. Żyliśmy jak w wielkiej rodzinie. Były tam dwa duże budynki. W jednym mieszkali mężczyźni, w drugim kobiety. Między tymi domami stała olbrzymia stołówka, w której wieczorami często odbywały się różne imprezy, spotkania, zabawy. Przyjeżdżały na nie gwiazdy Hollywoodu. Spotkaliśmy się m.in. z aktorem Tonym Curtisem, który grał w filmie "Pół żartem, pół serio", i znaną potem amerykańską seksbombą Jane Mansfield. Ciekawe, że powszechnie uznane gwiazdy zupełnie inaczej wyglądają na ekranie, a inaczej, gdy siedzi się dziesięć metrów od nich. Mogę powiedzieć, że wśród sportsmenek w Squaw Valley, biorąc pod uwagę urodę, było więcej "gwiazd filmowych" niż wśród aktorek, z którymi się zetknęłam.
Czy to był pierwszy pani wyjazd za ocean?
Tak. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś, zaraz po naszym przyjeździe z Wilna, Cyganka napotkana na ulicy w Elblągu wywróżyła mi, że "widzi podróż za ocean". Śmiałam się z tego, myśląc, że Cyganka po prostu ma tupet i opowiada kłamstwa.
Uprawiała pani wtedy sport?
Wówczas jeszcze nie. Sportem zainteresowałam się zupełnie przypadkowo. Bardzo chciałam pojechać na ferie zimowe do Zakopanego i tylko dlatego zapisałam się do sekcji łyżwiarskiej, która wyjeżdżała tam na zgrupowanie. Nigdy nie myślałam, że zostanę łyżwiarką, ale byłam osobą ogólnie sprawną. Jeździłam na łyżwach, ale takich najzwyklejszych - przykręcanych do butów - po ubitym śniegu, po ulicy. Widocznie zdradzałam predyspozycje do uprawiania sportu, skoro trener pomyślał, że po pierwszym zimowym zgrupowaniu mogę wystartować w mistrzostwach Polski juniorów, które odbywały się w lutym. Zdobyłam na nich od razu złoty medal. Pewnie dlatego zostałam łyżwiarką. Gdybym nie zaczęła od sukcesu, to najprawdopodobniej na tym zakopiańskim zgrupowaniu w 1951 roku skończyłaby się moja kariera.
A tak zdobyła pani w Squaw Valley jedyny w historii zimowych igrzysk srebrny medal dla Polski.
W swoim pierwszym starcie, na 500 metrów, zajęłam punktowane 6. miejsce. To już była niespodzianka. Nazajutrz na 1500 metrów ścigałam się z Amerykanką. Symptomy dobrej formy pojawiły się już na zgrupowaniu w Medeo. Po przyjeździe do Ameryki też odczuwałam swobodę, ogólną lekkość. Pojechałam najlepiej, jak umiałam. Nie słyszałam nawet, jaki miałam czas. Prawdopodobnie trener przestał wierzyć we wskazania stopera, gdy zobaczył, że jadę na rekord świata. Na tablicę wyników spojrzałam dopiero po minięciu mety. Wtedy był to najlepszy czas dnia i wynik tylko o 0,2 sek. gorszy od rekordu świata. Jechała ze mną jeszcze Helena Pilejczyk, która w ostatniej parze z Lidią Skoblikową uzyskała trzeci czas, a Rosjanka zdobyła złoty medal.
Po tym biegu zapanowała wielka radość w wiosce olimpijskiej. W kolejnym, na 1000 metrów, byłam już faworytką. Trener wystawił mnie tym razem w najlepszej grupie. Startowałam w ostatniej parze. Nikt już nie mógł poprawić mojego wyniku. Słyszałam, jak trener, gdy do mety pozostawało mi około 70 metrów, krzyknął: "Jedziesz na złoty medal". Wchodziłam właśnie w wiraż. Gdy to usłyszałam, starałam się jechać jak najbliżej bandy, by nawet o milimetr nie wydłużyć toru jazdy. Do dziś trudno mi powiedzieć, jak doszło do upadku. Prawdopodobnie najechałam na bandę, którą usypano ze śniegu, kiedyś bowiem nie stawiało się kloców na torze. Słońce mogło lekko stopić bandę, mogła obsunąć się jakaś grudka, o którą zaczepiłam łyżwą, i sen o medalu prysnął. To był najczystszy przypadek. Byłam wtedy w fantastycznej dyspozycji. Nie odczuwałam najmniejszego zmęczenia. Srebrny medal i szansa na drugi, złoty, przyszły jakby same. Nie musiałam się napracować na torze w czasie zawodów, żeby tak szybko pojechać. Tak jest wtedy, gdy zawodnik trafi z najwyższą formą właśnie na zawody. Wówczas sportowiec ma pełną swobodę ruchu, która niesie go do najwyższych osiągnięć. Czułam się wtedy, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę". To niepowtarzalne uczucie.
Po Squaw Valley kolejna olimpiada odbywała się w Innsbrucku.
Przygotowywałyśmy się do niej już cztery lata. Cały czas pod presją psychiczną, że jesteśmy medalistkami, że się na nas liczy. Podtrzymałam te apetyty złotym medalem na 500 metrów w mistrzostwach świata w 1962 roku w Imatrze w Finlandii. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że w grudniu 1963 r., podczas zgrupowania w Berlinie, rozchorowałam się na zapalenie zatok. Ciągnęło się to dość długo. Nie wyobrażałam sobie wtedy, że mogę położyć się do łóżka. Leczyłam się i trenowałam. To był błąd. Skończyło się tym, że do Innsbrucka pojechałam ze stanem podgorączkowym. Przeżyłam tam wielką osobistą tragedię. Czułam się bardzo źle, nie miałam na nic siły. Podobnie zresztą Helena Pilejczyk. Ja, która charakteryzowałam się wielką dynamiką, szczególnie na starcie i na pierwszej prostej, która nieraz byłam filmowana przez zagraniczne ekipy jako wzór do naśladowania dla innych łyżwiarek, absolutnie nie znalazłam w sobie sił. Nogi miałam jak z waty. Nie życzę nikomu takich przeżyć: startowania w roli srebrnej medalistki, w pewnym sensie faworytki, gdy jest się kompletnie bezsilnym. Tego się nie da opisać. Starałyśmy się jeszcze ratować. Chodziłyśmy na dodatkowe treningi. Biegałyśmy gdzieś w polu, wykonywałyśmy skoki. Nie udało się. Miejsca w drugiej dziesiątce w porównaniu z nadziejami stanowiły totalną klęskę.
Jakie były pozostałe pani olimpiady?
Innsbruck okazał się dla mnie jakimś fatum. W 1972 r. zostałam trenerem kadry narodowej. Propozycję prowadzenia kadry dostałam pewnie dlatego, że w klubie Sarmata Warszawa wychowałam od samego początku najlepszą wówczas polską łyżwiarkę Romanę Troicką. Niestety ta najbliższa mi zawodniczka zaprzestała wówczas startów, gdyż zaczęła studiować prawo. Prowadziłam w kadrze takie zawodniczki jak Erwina Ryś-Ferens, Janina Korowicka, Ewa Malewicka, Stanisława Pietruszczak. Jeździły fantastycznie. Rysiówna była mistrzynią Europy juniorek, Malewicka medalistką tej samej imprezy. Dziewczyny z roku na rok poprawiały wyniki. Przyszedł czas olimpiady 1976 roku, którą w awaryjnym trybie przeniesiono z Denver do Innsbrucku. Miewam w życiu przeczucia, które się potem sprawdzają. "Boże, znowu ten Innsbruck" - pomyślałam, gdy tylko usłyszałam, gdzie będziemy startować. Dziewczyny jechały tam w wielkiej formie. Pamiętam, jak profesor Tadeusz Ulatowski mówił mi już tam, na miejscu: "Pani Elwiro, niech pani będzie spokojna. Widzę, że one są w fantastycznej formie". Rzeczywiście. Na treningach Polki zwracały uwagę wszystkich konkurentów. Wtedy przyszła jeszcze propozycja startu w Inzell na kilka dni przed olimpiadą. Kierownik wyszkolenia twierdził, że te zawody dobrze zrobią zawodniczkom, że nastąpi tzw. przewyższenie formy. Ja tego nigdy nie stosowałam, ale jako jedyna kobieta w sztabie szkoleniowym nie potrafiłam się przeciwstawić i nie dopuścić do startu w silnie obsadzonych zawodach na dwa dni przed najważniejszą imprezą. Po powrocie z Inzell były to już nie te same dziewczyny. Zmieniły się w ciągu trzech dni. Być może dlatego, że w igrzyskach nie wypadły na miarę oczekiwań. Miały szanse walczyć o miejsca w szóstce, nie powiem, że o medale, a zajmowały 8. - 12. miejsce. Dziś to może byłoby sukcesem. Wtedy kojarzyło się z porażką. Dwa razy byłam w Innsbrucku na olimpiadzie i obydwie imprezy przykro mi się kojarzą.
Już jako działaczka Polskiego Komitetu Olimpijskiego byłam jeszcze na letnich igrzyskach w Moskwie w 1980 roku. Widziałam na własne oczy słynne zwycięstwo Władysława Kozakiewicza na Łużnikach. Cieszyłam się wraz ze wszystkimi Polakami. Zupełnie inaczej przeżywa się zawody sportowe, gdy obserwuje się je z boku, a inaczej, gdy albo samemu się startuje, albo odpowiada za czyjś wynik. Z Moskwy pamiętam niesamowitą kontrolę, jakiej wszystkich poddawano. Trudno było, by ktoś spoza ekipy dostał się do hotelu.
Powiedziała pani, że przyjechała do Elbląga z Wilna.
Tam się urodziłam. Mieszkałam na samej ulicy Ostrobramskiej. Opuściliśmy mieszkanie w 1947 roku. Dosyć późno, w czerwcu, bo mamie zależało, żebyśmy ukończyli szkołę. Kto z Polaków chciał, mógł wyjeżdżać. Większość naszych znajomych zdecydowała się na repatriację. Byli tacy, którzy zostali. Mieli jakieś majątki czy ziemię. Moja babcia też miała ziemię i majątek, ale zostawiła wszystko i wyjechała. Nawet świeżo wykończony duży drewniany dom. Babcia miała trzech synów. Każdy z trzech wujków miał w nim dostać swoją część po założeniu rodziny.
Gdzie stał ten dom?
Dwadzieścia kilometrów od Wilna. Posiadłość nazywała się Dworzec. Po wyjeździe z Wilna już nigdy w niej nie byłam, a bardzo chciałabym pokazać synowi swoje rodzinne strony. Od czasu repatriacji dwa razy jeździłam do Wilna. Raz prywatnie, na zaproszenie znajomych, drugi raz w oficjalnej delegacji na zimowe igrzyska polonijne. Wszystko wydało mi się jakieś inne, mniejsze. Odwiedziłam dom, w którym mieszkałam. Weszłam w podwórko, w znajomą bramę. Zapukałam nawet do mieszkania, ale, niestety, nikogo nie było w domu.
Jaką rolę w pani karierze odegrała Helena Pilejczyk, druga polska medalistka ze Squaw Valley. Mówi się, że wasza rywalizacja była trampoliną do sukcesów?
To oczywiste. Jesteśmy dobrym przykładem, że niekoniecznie trzeba mieć jakieś supermożliwości, by piąć się coraz wyżej po sportowej drabinie. Ta nasza codzienna rywalizacja na zgrupowaniach, treningach, zawodach krajowych, w bardzo trudnych warunkach, których nie chcę już nawet wspominać, przy równorzędnej klasie i osobistych ambicjach, doprowadziła do medalowych osiągnięć na arenie międzynarodowej. To jasne, że Helena była dla mnie motorem, a ja dla niej. Chciałabym tu podkreślić, że przywiązują olbrzymią wagę do rywalizacji stricte sportowej. Starałam się wpajać swoim podopiecznym, że nigdy nie można mieć pretensji do zawodnika, który chce wygrać. Nie można czuć zawiści do kogoś dlatego, że jest lepszy. Każdy trenuje po to, by być najlepszym. Jeśli ktoś ze mną wygrywa, to przede wszystkim powinnam mieć pretensje do siebie, że mu nie dorównuję.
Pozostała pani w sporcie jako trenerka łyżwiarstwa, a potem kierownik wyszkolenia w Polskim Związku Badmintona. Jak zmienił się sport od czasu, kiedy pani go uprawiała?
Trudno porównywać warunki, w jakich trenowałam, z tymi, które ma dzisiejsza młodzież. Ćwiczyliśmy na mniej wygodnych torach naturalnych, ale cieszyliśmy się z wszystkiego. Może dlatego, że sportowe wyjazdy były wówczas dla młodych jedyną praktycznie możliwością zwiedzenia świata. Nie mieliśmy takich wymagań jak dzisiejsza młodzież, za to w każdym z nas było więcej radości. Z biegiem lat młodzież staje się coraz bardziej znudzona, sfrustrowana. Zmieniają się ludzie, zmienia sprzęt. Na olimpiadzie my startowaliśmy w normalnych rajtuzach i swetrach. Dziś są coraz lepsze lodowiska i sprzęt, coraz częstsze zgrupowania w najróżniejszych sportowych ośrodkach, ale talent i praca pozostają wciąż podstawą sukcesu. Z przykrością stwierdzam, że tyle lat minęło, a pan ze mną rozmawia, jakbym nadal była zawodniczką i odnosiła w tej dziedzinie największe osiągnięcia.
Czy praca z badmintonistami to efekt odrzucenia przez środowisko łyżwiarskie?
Myślę, że moje doświadczenia nie zostały wykorzystane do końca. Zrezygnowano ze mnie, jako trenera kadry, tylko po jednym cyklu olimpijskim. Za dużo osób czekało na moje potknięcia. Przez te cztery lata cały czas poprawialiśmy wyniki i to jedno potknięcie na olimpiadzie w Innsbrucku wystarczyło, by mi podziękować za pracę. Nie chcę do tego wracać. Może jestem zbyt wrażliwa, może za bardzo wszystkim się przejmowałam. Po mało satysfakcjonującym mnie okresie pracy w klubie Stegny na nowym torze w Warszawie dostałam propozycję od koleżanki ze studiów w AWF, wówczas sekretarza generalnego Polskiego Związku Badmintona, bym została u nich kierownikiem wyszkolenia. Pracowałam tam sześć lat. Wydaje mi się, że dobrze spełniałam swoją rolę.
Jakie nagrody otrzymała pani za występ w Squaw Valley?
Wtedy nie startowało się dla nagród, bardziej liczyły się względy ambicjonalne, przynajmniej dla mnie. Chodziło o to, by być najlepszym, co wiązało się z szansą wyjazdu na najbardziej prestiżowe zawody. Nagrodą za medal olimpijski było 3000 złotych, a wtedy była to przeciętna pensja pracownika biura w urzędzie państwowym. Dostałam także komplet sztućców od Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. O pieniądzach, o jakich teraz się słyszy, człowiek wówczas nawet nie marzył.
Co w całym życiu dało pani największą satysfakcję?
To, że wykształciłam i wychowałam syna na porządnego człowieka, nie tłumacząc się karierą w sporcie czy sytuacją materialną. Dariusz skończył politechnikę i pracuje jako inżynier w Oxfordzie. Również to, że utrzymuję dobre stosunki z moimi dawnymi zawodniczkami. Zawsze przywiązywałam dużą wagę do tego, żeby znalazły sobie miejsce w życiu. Uważam, że z powodzeniem można pogodzić sport i naukę. Ja w swoim życiu miałam taki okres, w którym trenowałam, studiowałam, wychowywałam dziecko i prowadziłam dom. I wszystko potrafiłam pogodzić. Trzeba tylko naprawdę chcieć i umieć sobie wszystko zorganizować. Jako trenerka starałam się dopingować zawodniczki do systematycznego, rzetelnego treningu, ale i do nauki. Nigdy nie było moim celem przypodobanie się zawodnikom. Zajmowałam taką postawę, jaką uważałam za słuszną i obiektywną. Zawsze mówiłam to, co myślę, i zawsze miałam na to argumenty. Mam wielką satysfakcję, że Romana Troicka skończyła studia i jest radcą prawnym. Do dziś często się spotykamy.
Jakie nadzieje wiąże pani ze startem polskich sportowców w igrzyskach w Nagano?
Szans na medale raczej nie mamy, ale nigdy nie wiadomo, w czyjej kieszeni siedzi marszałkowska buława. Może się zdarzyć taka niespodzianka, jaką sprawiłyśmy w Squaw Valley, choć i my jechałyśmy na igrzyska bez specjalnych nadziei.
rozmawiał: Marek Cegliński | Elwira Seroczyńska, srebrna medalistka olimpijska ze Squaw Valley: "Czułam się wówczas, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę". Które z wydarzeń zimowych igrzysk olimpijskich w Squaw Valley mocniej utkwiło pani w pamięci - srebrny medal w łyżwiarskim biegu na 1500 metrów czy utrata złotego na 1000 metrów po pechowym upadku na ostatnich metrach?ELWIRA SEROCZYŃSKA:Trudno rozdzielić te uczucia radości i zawodu. Medal to oczywiście niepowtarzalna satysfakcja, tym bardziej że nie spodziewana dla wszystkich. Upadek to utracona szansa, przed którą już nigdy więcej nie stanęłam, przeżycie tym bardziej przykre, że mógł to być złoty medal. Squaw Valley 1960. Jakie to były igrzyska?Przede wszystkim dla mnie była to pierwsza olimpiada. Byłam zauroczona tym wyjazdem, atmosferą, jaka panowała w wiosce olimpijskiej. Potem jeszcze parę razy wyjeżdżałam na igrzyska jako zawodniczka, trener kadry, również osoba prywatna, ale nigdzie nie spotkałam się z taką atmosferą. Pozostała pani w sporcie jako trenerka łyżwiarstwa, a potem kierownik wyszkolenia w Polskim Związku Badmintona. Jak zmienił się sport od czasu, kiedy pani go uprawiała?Trudno porównywać warunki, w jakich trenowałam, z tymi, które ma dzisiejsza młodzież. Ćwiczyliśmy na mniej wygodnych torach naturalnych, ale cieszyliśmy się z wszystkiego. Może dlatego, że sportowe wyjazdy były wówczas dla młodych jedyną praktycznie możliwością zwiedzenia świata. Dziś są coraz lepsze lodowiska i sprzęt, coraz częstsze zgrupowania w najróżniejszych sportowych ośrodkach, ale talent i praca pozostają wciąż podstawą sukcesu. Z przykrością stwierdzam, że tyle lat minęło, a pan ze mną rozmawia, jakbym nadal była zawodniczką i odnosiła w tej dziedzinie największe osiągnięcia.Czy praca z badmintonistami to efekt odrzucenia przez środowisko łyżwiarskie?Myślę, że moje doświadczenia nie zostały wykorzystane do końca. Zrezygnowano ze mnie, jako trenera kadry, tylko po jednym cyklu olimpijskim. Za dużo osób czekało na moje potknięcia. Przez te cztery lata cały czas poprawialiśmy wyniki i to jedno potknięcie na olimpiadzie w Innsbrucku wystarczyło, by mi podziękować za pracę. Nie chcę do tego wracać. Po mało satysfakcjonującym mnie okresie pracy w klubie Stegny na nowym torze w Warszawie dostałam propozycję od koleżanki ze studiów w AWF, wówczas sekretarza generalnego Polskiego Związku Badmintona, bym została u nich kierownikiem wyszkolenia. Pracowałam tam sześć lat. Wydaje mi się, że dobrze spełniałam swoją rolę. Co w całym życiu dało pani największą satysfakcję?To, że wykształciłam i wychowałam syna na porządnego człowieka, nie tłumacząc się karierą w sporcie czy sytuacją materialną. Dariusz skończył politechnikę i pracuje jako inżynier w Oxfordzie. Również to, że utrzymuję dobre stosunki z moimi dawnymi zawodniczkami. Zawsze przywiązywałam dużą wagę do tego, żeby znalazły sobie miejsce w życiu. Uważam, że z powodzeniem można pogodzić sport i naukę. Jakie nadzieje wiąże pani ze startem polskich sportowców w igrzyskach w Nagano?Szans na medale raczej nie mamy, ale nigdy nie wiadomo, w czyjej kieszeni siedzi marszałkowska buława. Może się zdarzyć taka niespodzianka, jaką sprawiłyśmy w Squaw Valley, choć i my jechałyśmy na igrzyska bez specjalnych nadziei. |
ARMIA
Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju
Mniej polityki, więcej zmian
PAWEŁ F. NOWAK
Decyzja rządu o zmniejszeniu Wojska Polskiego do 150 tysięcy żołnierzy nie jest przypadkowa. Dojrzewała wiele lat i dla znających głębiej problemy gospodarki oraz ich wpływ na siły zbrojne nie jest żadnym zaskoczeniem.
Poglądy co do wielkości wojska wynikają z realnego spojrzenia na rzeczywistość naszego kraju, jego ekonomię, warunki socjalne społeczeństwa, potrzebę dokończenia reform, ale również z prognoz zagrożeń bezpieczeństwa narodowego, a także konfliktów zbrojnych w Europie w najbliższych 15 - 20 latach. U podstaw tych poglądów jest także nowa strategia NATO, nastawiona na zapobieganie konfliktom i ich rozprzestrzenianiu, czyli dławienie ewentualnych wojen w zarodku.
Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, zwłaszcza ich liczebności, ale bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju, w tym jego pozycji międzynarodowej. Członkostwo w NATO, a w niedalekiej przyszłości w Unii Europejskiej obliguje nas do realizacji wspólnych celów, dotyczących tak bezpieczeństwa europejskiego, jak i światowego. Gdy zimna wojna przeszła do historii mamy do czynienia z innymi zagrożeniami bezpieczeństwa, wynikającymi m.in. z niestabilności i nieprzewidywalności zachowań państw i społeczności, które generują kryzysy i konflikty. Rzecz w tym, by nie dopuścić, aby kryzys dotarł do nas, przekształcając się po drodze w konflikt. Zadania te wymagają innej strategii w działaniach wojskowych. Z tych m.in. powodów, jak również finansowych, wynikających z systematycznych ograniczeń budżetowych, armie natowskie intensywnie analizują stan swoich sił zbrojnych, opracowują nowe koncepcje ich organizacji, liczebności i funkcjonowania.
U sojuszników
Bardzo interesujące są doświadczenia Wielkiej Brytanii, którym początek dała gruntowna analiza stanu sił zbrojnych. Opracowany w 1998 r. Strategic Defence Review stworzył podstawy do zmian oblicza brytyjskich sił zbrojnych i ich otoczenia. Rozwiązania zaskakują nowatorskim podejściem do problemów obronności, funkcjonowania wojska w ścisłej symbiozie z gospodarką, planowego wykonywania zadań obronnych i do ich wykonawców. Ciekawe są rozwiązania dotyczące logistyki. Twierdzi się, że samodzielność rodzajów sił zbrojnych nie stwarza warunków do poprawy efektywności funkcjonowania armii, że osiągnięto praktycznie takie zwiększenie wydajności, jakie było możliwe w systemie opartym na rozdzielności rodzajów sił zbrojnych. Do większej wydajności można doprowadzić w ramach logistyki sił zbrojnych jako całości, gdyż wszelkie zmiany angażujące więcej niż jeden rodzaj sił przebiegały powoli i były trudne do wprowadzenia w życie.
Po długiej samodzielności poszczególnych dowództw są zapewne podstawy, żeby tak twierdzić. Dlatego od 1 kwietnia br. funkcjonuje centralna instytucja logistyczna, która realizuje zadania dla sił lotniczych, lądowych i morskich. My również chcieliśmy zmierzać w tym kierunku, lecz nie było i nie ma sprzyjającej temu atmosfery w SG WP i w poszczególnych rodzajach sił zbrojnych, które nie chcą utracić niedawno nabytej samodzielności logistycznej, nie bacząc na pozytywne efekty, które takie działanie nam przyniesie. Jednak zmniejszając siły zbrojne RP, nie unikniemy tego.
Innym przykładem są Niemcy, gdzie również dokonano przeglądu stanu sił zbrojnych. Wiadomo już, że nastąpi dalsze ich zmniejszenie z obecnych 340 do 255, a może i do 240 tysięcy, co w ponadosiemdziesięciomilionowym państwie, do tego silnym ekonomicznie, jest dość zaskakujące (jeden żołnierz przypadać będzie na 322 lub nawet na 342 obywateli, dzisiaj na 247). Dzięki temu jednak utrzymane będą duże możliwości wprowadzania najnowocześniejszej techniki wojskowej. Zamierza się również zdecydowanie poprawić gospodarkę oraz sprawność Bundeswehry. Prace nad przyszłym kształtem i zadaniami armii niemieckiej przebiegały wielotorowo, w różnych komisjach, bardzo wysokich rangą. Po dyskusjach przyjęty zostanie wariant optymalny, który będzie systematycznie wdrażany. Warto podkreślić, że zarówno w armii brytyjskiej, jak i niemieckiej dużą wagę przywiązuje się do szczególnego partnerstwa z przemysłem.
Inne państwa również usilnie pracują nad przyszłym kształtem swoich sił zbrojnych. Francja planuje zmniejszyć siły zbrojne z 317,3 do 247 tys. żołnierzy w 2002 r. (ok. 240 obywateli na żołnierza), a Wielka Brytania z 212,4 do 204 tysięcy żołnierzy zawodowych (ok. 288 obywateli na żołnierza). Większość armii zamierza znacząco zwiększyć udział żołnierzy zawodowych w swoich szeregach lub całkowicie zrezygnować ze służby zasadniczej. Dyskutuje się również o tym, jaki charakter ma mieć służba z poboru, jeśli powoływać się będzie 10 czy nawet 20 proc. osób zarejestrowanych. Rozważane jest wprowadzenie służby ochotniczej zamiast obowiązkowego poboru wybranej części populacji męskiej.
Fatalnie i coraz gorzej
Oczywiście nikt nie zapomina o podstawowym potencjale zbrojnym niezbędnym do prowadzenia współczesnej wojny. Wymaga on jednak ponoszenia ogromnych kosztów. Równocześnie rozwój techniki umożliwia inne kształtowanie wojska. Coraz częściej wymusza przewartościowanie jego struktury stosownie do nowych możliwości techniki wojskowej, zwłaszcza tej zaawansowanej technologicznie.
Nasz udział w tej działalności jest ograniczony z braku środków finansowych; może nas to umiejscowić w gorszej kategorii członków NATO, tych najsłabszych, przyjmowanych do sojuszu z przyczyn czysto politycznych. Dostęp do najnowszych technologii będzie więc bardzo utrudniony.
Stan sił zbrojnych jest rzeczywiście fatalny, z roku na rok sytuacja się pogarsza. Od lat brakuje pieniędzy na zapewnienie żołnierzom godziwych warunków służby, nie mówiąc o środkach na eksploatację uzbrojenia i sprzętu wojskowego oraz szkolenie wojska. Nie ma pieniędzy na rozwój nowoczesnych środków walki, ich wprowadzenie do wojska i na uzupełnienie zapasów. Nie potrafiliśmy jednocześnie zracjonalizować naszej działalności i zbudować poprawnej struktury wojska, która przystawałyby do możliwości finansowych oraz gwarantowała wykonanie zadań w podstawowym stopniu.
Jednym ze wskaźników dobrze obrazujących możliwości rozwojowe oraz potencjał sił zbrojnych jest ilość pieniędzy w dolarach przypadających na żołnierza w ramach nakładów państwa na obronność. W 1998 r. na głowę żołnierza polskiego było to 14,1 tys. USD, podczas gdy na hiszpańskiego 39,7 tys., portugalskiego 48,3 tys., niemieckiego 99,2 tys., a brytyjskiego 176,1 tys. USD. Żeby myśleć o poprawie zdolności obronnych naszych sił zbrojnych, powinniśmy ten wskaźnik zwiększyć do co najmniej 40 - 50 tys. USD na żołnierza. Oznaczałoby to, przy zachowaniu dzisiejszego poziomu finansowania obronności, armię mającą 60 - 70 tys. żołnierzy. Ustaliwszy liczebność armii na poziomie 150 tys., nadal będziemy w ogonie NATO, mając około 23 tys. USD na jednego żołnierza (w odniesieniu do wartości nakładów obronnych z 1998 r).
Zdefiniowanie zadań
W ciągu najbliższych 15 - 20 lat musi zostać dokonana gruntowna wymiana techniki wojskowej, do której trzeba zgromadzić zapasy środków bojowych i materiałowych, przebudować system szkolenia specjalistów i rzeczywiście szkolić wojsko, poprawić wreszcie żołnierzom warunki socjalne itd. By to przeprowadzić, jest konieczne dokonanie gruntownego, kompleksowego przeglądu stanu sił zbrojnych, dokładne zidentyfikowanie problemów i zdefiniowanie najważniejszych zadań i kierunków działań oraz ustalenie priorytetów w przebudowywaniu wojska. Na to potrzebny jest czas, którego nigdy nie mamy.
Liczebność struktur zarządzających nie zależy od liczebności wojska oraz ilości uzbrojenia i sprzętu. Struktury te mają określone funkcje i zadania i czy wojsko będzie liczyło 100 czy 200 tys. żołnierzy, 100 czy 500 statków powietrznych itd., nie powinny się różnić liczbowo. Powszechne jest dążenie do zmniejszania struktur Ministerstwa Obrony i dowództw różnych sił zbrojnych, co akurat w przypadku resortu obrony narodowej nie ma uzasadnienia. Można to oczywiście zrobić, ale wówczas nie wolno zapominać o konieczności realizacji zadań, które trzeba komuś przekazać, jeśli chcemy, by wojsko dobrze funkcjonowało. Tak jest w państwach natowskich, gdzie w resortach obrony funkcjonują urzędy, agencje, biura i inne organizacje podporządkowane ministrom obrony, szefom sztabów oraz dowódcom poszczególnych sił zbrojnych.
Dzisiaj stoi przed nami kolejne wyzwanie, które wymaga przewartościowania wielu poglądów dotyczących struktur sił zbrojnych, systemu dowodzenia, systemu wsparcia (nie tylko logistycznego) oraz funkcjonowania instytucji okołowojskowych. Konieczna jest gruntowna przebudowa Wojska Polskiego, zerwanie z myślą operacyjną lat osiemdziesiątych. Inne są dzisiaj realia polityczne, operacyjne i ekonomiczne. Konieczne stało się opracowanie takich zmian, które chociaż na jakiś czas ustabilizują funkcje, zadania i struktury w resorcie obrony narodowej. Do tego niezbędne jest porozumienie ponad podziałami politycznymi, które musi obowiązywać specyficzną dziedzinę, jaką w państwie jest obronność.
------
Pułkownik Paweł F. Nowak jest doradcą ministra obrony narodowej. | Decyzja rządu o zmniejszeniu Wojska Polskiego do 150 tysięcy żołnierzy nie jest przypadkowa. Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, ale bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju. armie natowskie analizują stan swoich sił zbrojnych, opracowują nowe koncepcje ich liczebności i funkcjonowania. W ciągu najbliższych 15 - 20 lat musi zostać dokonana gruntowna wymiana techniki wojskowej. |
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.