source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC. Długa ochrona rynku Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł). W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony. Fiat i Daewoo narzucają ceny Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. - Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów. Koreańska presja Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce). Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu.Na polskim rynku widać początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi.
PRAWICA Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność Ryzykowne wezwanie do jedności Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI MARCIN DOMINIK ZDORT Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. Projekt Kaczyńskiego '94 O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa. Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji. Projekt Kaczyńskiego '97 Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski. Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy. Formuła usługowa i szlachetne lęki Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy. Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi. Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz. Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów. "Solidarność" integruje Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski. Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą". Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL. Chadecy bez tradycji Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską". Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS. Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL. Czas partii wyrazistych Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka. Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka. Przyspieszenie spowoduje opóźnienie Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata". Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN. Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania. Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii. Problem lidera Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności". Kłopoty z Wałęsą Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS. W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy.
Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową wydawało się przesądzone. Jednak lansowany przez Mariana Krzaklewskiego pomysł, może nie doczekać się realizacji. Odgórne próby wymuszania jedności wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. O konieczności rozwiązania klikudziesięciu partii prawicowych i powstaniu jednego ugrupowania mówiło się od wyborów parlamentarnych w 1993. Jarosław Kaczyński deklarował rozwiązanie Porozumienia Centrum w celu powołania jednej formacji, w zamian za taką samą deklarację innych partii. PC w porozumieniu zjednoczeniowym zawarło zasadę reprezentacji partii według proporcji głosów z wyborów w 1993 roku, demokratyczny charakter partii oraz wysunięcie jednego kandydata na prezydenta (nie Wałesę). Planów tych nie potraktowano poważnie. Po powstaniu Akcji Wyborczej Solidarność, pod wpływem Mariana Krzaklewskiego zadecydowano o przekształceniu się Akcji w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania, chcące nadal należeć do AWS.Obawiając się rozpadu AWS po wyborach, Jarosław Kaczyński poparł Krzaklewskiego i przygotował projekt powołania jednej partii. Zwolennikiem tej koncepcji jest PC i przeciwnicy Kaczyńskiego, którzy proponują, aby w czerwcu zwołać zjazd programowy, a po wyborach - zjednoczeniowy.Bronisław Komorowski mówi, że skutki konfliktów są dotkliwe, a potrzebna jest partia mogąca przezwyciężyć monopol lewicy. Sekretarz generalny SKL, niezbyt entuzjastyczny wobec zjednoczenia, podkreśla, że Polsce potrzebne jest silne przywództwo narodowei i polityczne, jakie jest na lewicy, ale nie na prawicy. Wielu związkowców chce utoworzenia partii. Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Jednak Komorowski, mimo argumentów za, obawia się utraty dorobku programowego, tożsamości, a także rozłamu w partii. Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wyborcom łatwiej identyfikować się z istniejącymi wyrazistymi partiami. Dodatkowo ZChN obawia się, że wraz z utworzeniem jednej partii przed wyborami z AWS odejdzie "Solidarność", pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Dopuszczają jednak powstanie federacji po wyborach.Na pytanie o ideowy charakter partii, uczestnicy AWS odpowiadają róznie: chadecja lub nurt katolicko-narodowy. Słabością chadecji jest brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznej w Polsce, ale jej zwolennik Bronisław Komorowski ocenia, że chadecja to klamra spinająca środowisko AWS. Jednak decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Poglądy lidera Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej, a wiceprzewodniczącymi zostali reprezentanci ugrupowań katolicko-narodowych. Komorowski twierdzi, że elementem integracji będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". Marian Piłka zaznacza, że ewentualne powołanie federacji może nastąpić dopiero po wyborach. Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej partii. Problemem jest też osoba przyszłego lidera, co może powodować w przyszłości konflikty w AWS. Ponadto powstaniu jednolitej partii może zaszkodzić również Lech Wałęsa, który nie zakceptuje zepchnięcia na margines życia politycznego. Plany Krzaklewskiego odnośnie zjednoczenia mogą się skończyć jego pierwszą porażką i spowodować konflikt w Akcji.
ROZMOWA Ryszard Kapuściński, reporter i podróżnik, o sytuacji w Zairze i w innych państwach Afryki Laboratorium polityczne Czy wydarzenia rozgrywające się w Zairze rzeczywiście są takie ważne? Nagle Afryka jest znowu na pierwszych stronach gazet, wszyscy analizują sytuację... RYSZARD KAPUŚCIŃSKI: Niewątpliwie tak. Jest to ważne wydarzenie z kilku względów. Konflikt w Zairze jest dziś jednym z największych na naszej planecie. Ale jeśli chodzi o samą Afrykę, jest to wyraźne zakończenie epoki zimnej wojny. Okres zimnej wojny na tym kontynencie przebiegał bardzo dramatycznie. Dziś to, co sobie wówczas wyobrażano, wydaje się dziwne. Ale w okresie dekolonizacji, walki o niepodległość, nie znając dobrze Afryki, zakładano, że procesy tam zachodzące mogą stać się zalążkiem wielkiego konfliktu między mocarstwami, że może wybuchnąć tam trzecia wojna światowa. Pamiętam, że kiedy w 1960 roku po raz pierwszy jechałem do Konga (dziś Zairu), w ówczesnej prasie światowej pisano o wielkim niebezpieczeństwie, jakie może wiązać się z konfliktem w tym państwie. Panowała nerwowa atmosfera, do akcji włączyła się Organizacja Narodów Zjednoczonych. Obawiano się najgorszego. Afryka kojarzyła się z czymś niebezpiecznym i niepewnym. W sumie spowodowało to, że w ten wiszący w powietrzu konflikt włączyły się Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, a nawet Chiny. I właśnie na tej fali niepokoju wyrósł Mobutu. Był on właściwie nikomu nie znanym człowiekiem, wcześniej był sierżantem armii kolonialnej (do 1960 roku Kongo było kolonią belgijską). Kiedy Patrice Lumumba (pierwszy premier) ogłosił niepodległość Konga i wystąpił z bardzo radykalnymi hasłami, kiedy dał się poznać jako człowiek bardzo zapalczywy, ambitny, który mówi, że pójdzie dalej - a na dodatek w Kongu pojawia się wielu Rosjan - Amerykanie zaczynają szukać swego człowieka. Mają powody. Nie wiedzą, jak dalej potoczą się losy Konga, państwa doskonale położonego strategicznie, dysponującego wieloma bogactwami naturalnymi, trzeciego pod względem obszaru kraju Afryki. Zachód boi się zdecydowanego na wszystko Lumumby. Politycy zachodni szukają kogoś, na kim można by się oprzeć. Najpierw pojawia się niejaki Adula, ale jest to tylko urzędnik, biurokrata, którego ta rola przerasta. W takiej sytuacji jak zwykle sięga się po armię. Jednym z liderów wojska jest Joseph Mobutu. Człowiek, jak już mówiłem, który z sierżanta awansował na generała. W armii kongijskiej nie było oficerów, wcześniej stanowiska te obsadzali Belgowie, ale oni po ogłoszeniu niepodległości opuścili ten kraj. Ludzie robili wtedy błyskawiczne kariery. Przykładem jednej z nich jest sukces Mobutu. W 1965 roku w wyniku zamachu stanu Mobutu przejmuje władzę w państwie i formalnie do dziś jest dyktatorem. Zachód zachowuje się wobec Afryki, wobec Zairu dwuznacznie. Z jednej strony chce mieć kontrolę nad tym, co się dzieje na tym kontynencie, z drugiej nie ma żadnej koncepcji, co robić z Afryką. I mamy przez prawie 30 lat do czynienia ze stanem trudnym do zdefiniowania. Właściwie martwym okresem, kiedy właściwie nic się dzieje. Jest zastój. Wszyscy na coś czekają. Czyli, że zmiany, jakie dziś obserwujemy w Afryce, są związane z zakończeniem zimnej wojny. Amerykanie po uregulowaniu swoich problemów z Rosją, po zakończeniu budowania nowych struktur bezpieczeństwa w Europie teraz dopiero zabierają się do porządkowania Afryki, do wypełniania tej czarnej dziury, jaką był ten kontynent w polityce globalnej... Proces zmian zaczął się wraz z końcem zimnej wojny, wraz z wycofaniem się z Afryki Rosjan, wraz ze zniknięciem z tego kontynentu wszystkich podziałów wynikłych z rywalizacji mocarstw. Zaczęły się pozytywne procesy, zaczęto odchodzić od jednopartyjnych systemów, wprowadzono nowe konstytucje, bardziej demokratyczne, rządy stały się otwarte na zmiany. Poza tym w Afryce doszła do władzy zupełnie nowa generacja polityków. Następują zmiany w elitach politycznych. Ludzie związani z okresem zimnej wojny ustępują pola młodszym, kształconym na uniwersytetach afrykańskich, rozumiejących lepiej swoje afrykańskie korzenie, w przeciwieństwie do poprzedników, którzy uczyli się w wyższych szkołach na Zachodzie, w Paryżu, Londynie, Rzymie. W tej chwili poza Mobutu nie ma właściwie polityka u władzy z tamtej epoki. Albo umarli, jak prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej, albo się wycofali, jak Julius Nyerere z Tanzanii, czy zostali odsunięci od władzy, jak Siad Barre w Somalii. W tej sytuacji dziwolągiem nie z tej epoki jest Mobutu. Ale nadal jest u władzy... To tylko kwestia czasu. Wydarzenia w Zairze to nie tylko wyznaczenie pewnej cezury czasowej - końca zimnej wojny - to przykład innego zjawiska, jakie obserwujemy w świecie, nie tylko w Zairze, kryzysu państwa narodowego. W wielu państwach świata można dziś dostrzec, że tradycyjna koncepcja państwa centralnie rządzonego przechodzi bardzo silny kryzys. Nawet w Europie szereg państw się rozpadło: Czechosłowacja, Jugosławia, Związek Radziecki. Problemy tego typu mają Włochy, Belgia, Hiszpania. Ze szczególnym nasileniem ten kryzys przebiega jednak w Afryce, gdzie państwo zawsze było słabe, bo nie miało tradycji, bo trwało niespełna 30 - 40 lat. Rozpadła się Somalia, Liberia, bliski rozpadu jest Czad, słabymi państwami są Angola, Mozambik. Takich państw w Afryce jest więcej. Ten proces się nasila. Od dawna także i ten kryzys trawił Zair. Państwo to istniało sztucznie, bez komunikacji, bez łączności. Na tym wielkim obszarze w rzeczywistości istniały struktury federalne, oparte albo na silnej grupie etnicznej, albo terytorium. Teraz ten kryzys państwa postkolonialnego uwidocznił się tym bardziej. To chyba nie jest dobre dla całej Afryki, taki właśnie przykład... Tego na razie nie wiemy. Trzecim powodem, dla którego to, co dzieje się dziś w Zairze, jest ważne, to przejaw konfrontacji - która na tym kontynencie toczy się od 100 lat - między światem anglojęzycznym i frankojęzycznym. To jest stara rywalizacja. Ponad sto lat temu doszło do zbrojnego starcia francusko-angielskiego w Faszodzie. Francja musiała wtedy ustąpić. Ale obie strony przejawiały w swych poczynaniach chęć przeprowadzenia przez całą Afrykę korytarza swoich posiadłości. I tak Anglicy zawsze dążyli, aby oś ich kolonii biegła od Kairu do Kapsztadu, Francuzi zaś widzieli ją od Dakaru do Madagaskaru. Te ambicje obu państw, ich interesy zawsze się krzyżowały. Skończyło się to podziałem Afryki na słynnym kongresie w Berlinie, ale mimo wszystko ta konkurencja nigdy się nie skończyła. I paradoksalnie ścieranie się interesów trwa pod dziś dzień. Szczególnie dotyczy to Francji, gdzie rozbudowana biurokracja kolonialna jeszcze dziś ma swoje interesy w Afryce. Mit francuskiej Afryki był i jest nadal podtrzymywany przez władze w Paryżu. Do ponownego starcia doszło w Zairze. Tym razem jest to konfrontacja na linii Paryż - Waszyngton. Prasa francuska, co ciekawe, widzi jeszcze, że rzecz dotyczy nie tylko różnic w interesach, ale także walki na polu kulturowym i językowym. Dlatego, że przywódca powstańców Laurent-Desire Kabila jest związany silnymi więziami personalnymi z prezydentem Ugandy Yoveri Musevenim, jak i z wiceprezydentem Rwandy gen. Paulem Kagame. Mówi w kraju frankofońskim po angielsku i skończył amerykańską akademię wojskową. Do tego kręgu ludzi, preferujących język i kulturę anglosaską, należy Kabila. Oni się dobrze znają od dawna, zawsze współpracowali ze sobą. Dziś to, co się dzieje, jest ich tryumfem. Z tą różnicą, że miejsce Anglii, która jest zajęta swoimi wewnętrznymi problemami i w sprawy afrykańskie się nie angażuje, zajęły Stany Zjednoczone. Jest to fenomen, dlatego, że do tej pory obecność amerykańska nigdy nie była tak widoczna w Afryce jak teraz. Ameryka przez długi czas trzymała się z daleka od spraw afrykańskich. Dlaczego robi to teraz? Po wycofaniu się Rosjan, całkowitym braku zainteresowania ze strony Wielkiej Brytanii w Afryce wytworzyła się pustka. Amerykanie, którzy załatwili gdzie indziej swoje sprawy, wchodzą dziś do Afryki. Robią to na kilku szczeblach. Politycznie odpowiada za to Departament Stanu, ale bardzo aktywne są tzw. organizacje pozarządowe, których w Afryce jest mnóstwo. Są wreszcie różne odmiany ruchów religijnych, sekt chrześcijańskich, też niesłychanie prężnych. Sporo dobrego robi Korpus Pokoju, w którym pracuje ochotniczo wielu młodych Amerykanów. Razem daje to znaczącą obecność. Do tego dochodzi jeszcze zainteresowanie ekonomiczne. Amerykańskie firmy odkrywają Afrykę. Nie mówię o interesach naftowych, w Nigerii czy w Angoli, ale o ostatniej umowie zawartej między powstańcami Kabili a amerykańskim koncernem American Mineral Fields w Lubumbaszi. Jest ona warta miliard dolarów. To nie jest tylko symboliczne opowiedzenie się za Kabilą, ale uznanie go za gwaranta stabilizacji w Zairze. To jest coś nowego dla Afryki. Opuszczony, zadłużony kontynent stał się przedmiotem zainteresowania ze strony jedynego dziś mocarstwa, które jest gotowe zaangażować tam swoje środki, ludzi i ruszyć ten wyłączony z życia międzynarodowego kontynent. To wszystko oznacza, że wchodzimy w erę postpostkolonialną. Czy to oznacza, że wchodzimy pozytywnie ? Po pierwsze pozytywne jest to, że nie ma już zimnej wojny. Po drugie jest pewna szansa udzielenie wsparcia finansowego, którego Afryka potrzebuje i bez którego nie ma możliwości wyjścia z kryzysu. Jedynymi instytucjami, które choćby w części mogą te oczekiwania zaspokoić, są Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, obie kontrolowane przez kapitał amerykański. To jest dziś ważne, bo młoda burżuazja afrykańska rozumie, że w jej interesie należy związanie się z tymi instytucjami. Wie też, że stare mocarstwa kolonialne - Francja, Wielka Brytania czy Belgia - nie mają pieniędzy, bo same mają problemy, i że z tej strony nie ma już czego oczekiwać. Młoda burżuazja wiąże swoją przyszłość z Bankiem Światowym i MFW, które symbolizują USA. Czy dobrze rozumiem, że nastąpiła zbieżność interesów a zarazem przesunięcie zainteresowania nowych elit afrykańskich w kierunku Ameryki? W zeszłym roku, kiedy jeździłem po Afryce Zachodniej, dawnych koloniach Francji, zauważyłem wielką zmianę. Dwadzieścia lat temu każdy urzędnik, student, uczeń mówił po francusku, to było naturalne. Teraz równie biegle mówią po angielsku. Pytałem, dlaczego się uczycie angielskiego. Odpowiadali bez zażenowania - dwadzieścia lat temu panami byli Francuzi, dziś panem jest Bank Światowy, a tam mówi się po angielsku. To jest przykład wielkiej zmiany, jaka dokonuje się wśród średniej klasy afrykańskiej. Ona orientuje się, że kapitał międzynarodowy jest w rękach amerykańskich i dobrze jest znać język, w którym mówią bankierzy. Jeszcze coś istotnego, gdy idzie o Zair i nie tylko. Wskutek braku łączności, komunikacji wytworzyła się regionalna czy federalna struktura władzy. Państwa afrykańskie, takie jak Zair, mogą i chcą korzystać w tej mierze z rozwiązań prawnych i praktyki amerykańskiej. Afrykańskim warunkom geograficznym, historycznym i komunikacyjnym doskonale odpowiadają luźne federalne struktury. Szczególnie w Zairze, gdzie jest ponad 200 grup etnicznych. Z tych względów myślę, że cały ten proces, który obserwujemy w Zairze, jest niesłychanie ważny dla całej Afryki. Istotną rolę - co chcę podkreślić - po raz pierwszy od wielu lat na kontynencie odgrywa prezydent RPA Nelson Mandela. Jego osoba budzi powszechny szacunek. Jest on największym obecnie przywódcą w Afryce. Kiedyś - wracając do przeszłości - takim uznaniem cieszył się cesarz Etiopii Hajle Selasje. Świadczy to także o roli, jaką zaczyna odgrywać Republika Południowej Afryki. Między USA i RPA są jednak różnice interesów? Zapewne tak, ale gdy chodzi o Zair, oba państwa mają taki sam interes: doprowadzanie do stabilizacji kontynentu, usunięcie pozostałości, gdziekolwiek one są, zimnej wojny. Wtedy dopiero będzie można korzystać z bogactw kontynentu, co leży zarówno w interesie ludzi biznesu z RPA, jak i z USA. Jednak są między nimi spory, chodzi o ostatni kontrakt. Kabila wypędził z prowincji Szaba (Katanga) znany koncern De Beers, a zaakceptował Amerykanów. W tej grze bierze udział wielu aktorów, są i będą konflikty. Jednak, co istotne, to fakt, że wielkie koncerny są zgodne, że Afrykę należy zagospodarować, ożywić jej gospodarkę, tchnąć w nią nowe życie. Włączyć ją do organizmu światowej ekonomii. Aby tak się stało, w Afryce musi być zapewniona stabilizacja. Pokojowa rola Mandeli akurat w tym momencie jest zgodna z interesem Waszyngtonu. Oba państwa mają taki sam cel: zamknąć zły rozdział w historii Afryki i otworzyć nowy, pomyślny. Jeśli dobrze pana rozumiem, trwa pewien proces, Zair jest w środku tych wydarzeń. Jaki będzie finał? Zair zawsze był na pierwszej stronie. O losy Lumumby martwił się cały świat. Potem były tu liczne rebelie i secesje. Zawsze się coś działo. Zair był i jest laboratorium politycznym. Rozgrywały się tu wydarzenia ważne dla całego kontynentu. Tak jest i teraz. Kończy się wielka epoka Mobutu, zaczyna się nowa Kabili. Jaka jest przyszłość tego kontynentu, nadal wlokącego się z tyłu za wszystkimi? Trudno odpowiedzieć. W Afryce są 52 państwa, ponad 800 mln ludzi, setki narodów i języków, żyją wyznawcy wielu religii. Różne są też poziomy życia, inne drogi rozwojowe. Jest to kontynent bardzo zróżnicowany. Na pewno nie będzie też jednej formuły rozwiązań. Z procesu, jaki obserwujemy, wynika, że będzie mniej konfliktów, więcej stabilizacji i demokracji. Nie zabraknie trudności ekonomicznych. Aby ożywić gospodarkę Afryce są potrzebne pieniądze. Tam ich nie ma. Jeśli coś drgnie w jednym miejscu, niech to będzie Zair czy inny kraj; pojawi się szansa, że za nimi pójdą inne państwa. Afryka stanie na nogi, kiedy dostanie pieniądze z zewnątrz. Jeśli mówimy o ekonomii, to konkurentem dla USA będą Chiny. Dlaczego Chiny? Zalewają rynek tanim towarem. Zeszyty, T-shirty, tenisówki, latarki kosztują grosze. Wypierają firmy zachodnioeuropejskie, których produkty są za drogie na kieszeń Afrykańczyka. W przyszłości może dojść do powtórzenia się sytuacji sprzed kolonizacji Afryki przez Europejczyków, kiedy Afryka była silnie związana z Azją. Obok chińskich produktów w Afryce można też spotkać malezyjskie, tajwańskie, tajlandzkie i z innych krajów. A jaka jest pozycja Afryki Północnej? Ten region swoją aktywność kieruje w dwie strony. Bardzo silnie państwa Afryki Północnej są zaangażowane w basenie Morza Śródziemnego, gdzie szukają swego miejsca w związkach ekonomicznych z Europą. Kontynuują jednocześnie swoje związki sprzed wieków: handlowe, a zwłaszcza religijne z czarną Afryką. Islam jest nadal bardzo obecny w wielu krajach Afryki, a nawet się umacnia. Firmy handlowe z Egiptu, Libii, Maroka można spotkać na całym kontynencie. Czy można powiedzieć, że coraz mniej do powiedzenia w Afryce ma Europa, że jest wypierana przez innych, że zajęta swoimi problemami wypadła z gry? Niewątpliwie Europa, szczególnie b. państwa kolonialne, jak Francja, Belgia czy Anglia, mają wewnętrzne problemy i nie angażują się, nie mając środków, Afryce. Wielkim przegranym, moim zdaniem, jest Francja, która próbowała budować mit francusko-parysko-afrykański; wiele złego zrobiła polityka b. prezydenta Francoisa Mitterranda. Dlaczego? Był to człowiek, który za wszelką cenę chciał stworzyć idylliczny obraz współpracy Paryża z b. koloniami francuskimi. Francja popierała najgorsze dyktatury, ludzi mających wiele złego na sumieniu. A jedyną polityką było wysłanie spadochroniarzy w celu ratowania zagrożonego dyktatora. Taka polityka musiała się skończyć tak, jak się kończy dziś w Zairze. Paryż nie ma koncepcji. Francja po śmierci dyktatora Burundi w 1994 roku zaczęła tracić wpływy w całym regionie Wielkich Jezior. Teraz, jeśli straci Zair - a wszystko na to wskazuje - utraci cały region. Politycy francuscy zdają sobie z tego sprawę i to jest bardzo trudno Francuzom zaakceptować. Oskarżają o wszystko co złe Amerykanów. W Zairze, popierając do końca Mobutu, stawiają się z góry na przegranej pozycji. To, co dziś obserwujemy, jest początkiem końca pewnej epoki w polityce afrykańskiej Paryża, po przegranej Mobutu nic już nie będzie takie jak przedtem. Wracając do generalnej tendencji, afrykańscy politycy, młoda generacja, podobnie jak biznesmeni, rozumieją, że minął czas starych kolonialnych powiązań, że odchodzi w przeszłość model współpracy, np. z Francją metropolią kolonialną, która w razie potrzeby ratowała dyktatora, albo przysyłając mu oddziały interwencyjne, albo pieniądze. Swoje miejsce w Afryce dostrzegły Stany Zjednoczone i ich polityka została zaakceptowana przez afrykańskie elity. Nastąpiła zatem zbieżność interesów. Co to oznacza dla przyszłości Afryki? Jest to pozytywne zjawisko. Amerykanie proponują bowiem demokratyczne rozwiązania, wolny rynek, swobodny przepływ kapitału. Zresztą jest to moda obowiązująca w całym świecie. Nikt nie przyzna się dziś, że jest przeciw demokracji. W Afryce wydarzenia w Zairze oznaczają rozstanie się z starym modelem. Na pewno będą jeszcze konflikty, walki wewnętrzne. Ale nowi politycy, Kabila czy Etienne Tshisekedi, są politykami nowej generacji, mający bardzo afrykańskie podejście, widzący potrzebę zmian. Są przeciwieństwem Mobutu, złego, brutalnego dyktatora, niereformowalnego. Przykładami przywódców godnych naśladowania w Afryce są dziś Mandela i Museveni. Są to ludzie reprezentujący interesy swoje kraju, o czystych rękach, mający wizję przyszłości. A oni obaj popierają zmiany w Zairze. Czy w czasie jednej ze swych afrykańskich wypraw spotkał pan Kabilę? Kto wie. Może w Kisangani w 1961 roku, może w Dar es Saalam, czy w Nairobii, Kigali, czy Kampali. Żartuję sobie, ale być może nasze drogi się skrzyżowały, natomiast osobiście nigdy z nim nie rozmawiałem. Rozmawiał Ryszard Malik
wydarzenia rozgrywające się w Zairze są ważne? RYSZARD KAPUŚCIŃSKI: Konflikt w Zairze jest dziś jednym z największych na naszej planecie. jest to wyraźne zakończenie epoki zimnej wojny. Zaczęły się pozytywne procesy, zaczęto odchodzić od jednopartyjnych systemów, wprowadzono nowe konstytucje, bardziej demokratyczne. Wydarzenia w Zairze to przykład kryzysu państwa narodowego. tradycyjna koncepcja państwa centralnie rządzonego przechodzi kryzys. powodem, dla którego to, co dzieje się w Zairze, jest ważne, to przejaw konfrontacji między światem anglojęzycznym i frankojęzycznym. ambicje obu państw zawsze się krzyżowały. Skończyło się to podziałem Afryki. Do ponownego starcia doszło w Zairze.Tym razem jest to konfrontacja Paryż - Waszyngton. rzecz dotyczy nie tylko różnic w interesach, ale także walki na polu kulturowym i językowym. Po wycofaniu się Rosjan, Wielkiej Brytanii Amerykanie wchodzą do Afryki. odpowiada za to Departament Stanu, ale bardzo aktywne są organizacje pozarządowe. Są różne odmiany ruchów religijnych. Opuszczony, zadłużony kontynent stał się przedmiotem zainteresowania ze strony mocarstwa, które jest gotowe zaangażować tam środki, ludzi i ruszyć wyłączony z życia międzynarodowego kontynent. wchodzimy w erę postpostkolonialną. jest pewna szansa udzielenie wsparcia finansowego, którego Afryka potrzebuje. Jedynymi instytucjami, które choćby w części mogą te oczekiwania zaspokoić, są Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, obie kontrolowane przez kapitał amerykański. wielkie koncerny są zgodne, że Afrykę należy zagospodarować, ożywić jej gospodarkę. Włączyć do organizmu światowej ekonomii. jaka jest pozycja Afryki Północnej? Ten region aktywność kieruje w dwie strony. silnie państwa Afryki Północnej są zaangażowane w basenie Morza Śródziemnego, gdzie szukają miejsca w związkach ekonomicznych z Europą. Kontynuują jednocześnie związki handlowe, a zwłaszcza religijne z czarną Afryką. b. państwa kolonialne nie angażują się w Afryce. Wielkim przegranym jest Francja.
CHINY Zatrzymywani przez tajniaków zwolennicy Falun Gong nie protestują, nie wznoszą okrzyków, nie agitują. Mimo to władze twierdzą, że są oni ogromnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa. Siła w słabości Niemy protest jednego ze zwolenników sekty Falun Gong na placu Tienanmen FOT. (C) EPA PIOTR GILLERT z Pekinu Młoda kobieta usiadła na placu i zdjęła buty. Druga obok niej zrobiła to samo. Jeszcze przed momentem nic nie odróżniało ich od tłumu zwiedzających, nieustannie kręcących się po placu Tienanmen. Jednak w chwili, gdy położyły stopy na udach, skrzyżowały łydki, zamknęły oczy i próbowały rozpocząć medytację, dopadło je kilku tajniaków i zaciągnęło do radiowozu. Ani razu nie krzyknęły, nie wznosiły haseł, nie namawiały do niczego. "Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa? Aż takie wielkie, że bezprecedensowe? W obronie społeczeństwa Parę godzin wcześniej, w czwartek rano, władze zwołały wielką konferencję prasową w głównej sali konferencyjnej gigantycznego gmachu parlamentu. Pekin rzadko organizuje tego rodzaju imprezy, więc gdy już to robi, wiadomo, że sprawa jest arcyważna. Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Porównywał Li Hongzhi do Shoko Asahary z japońskiej Najwyższej Prawdy i Davida Koresha z amerykańskiej Gałęzi Dawidowej, mówił o ponad 1400 ofiarach. Potem na kilku wielkich monitorach wyświetlił urywki z wystąpień Li. Li mówił o obrotowym lusterku, które każdy człowiek ma w czole i które zaczyna się kręcić, w miarę jak doskonalimy się poprzez qi gong. Mówił, że Ziemia została w swej historii zniszczona 81 razy i że nadchodzi kolejna zagłada. Mówił, że ma wiele wcieleń i może obdarować nimi swych wiernych, by uchronić ich przed zbliżającą się apokalipsą. Mówił, że stworzył własnych rodziców. Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu. Od obojętności do współczucia Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. - Rozumiem, gimnastyka, ale te opowieści o kole prawa i końcu świata to brednie, ja wierzę w rozum - mówi emerytowany inżynier, którego często spotykam w pobliskim parku. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. - Co oni zrobili, żeby ich tak prześladować? - pyta inżynier. - Jak chcą wierzyć w te bajki, to niech sobie wierzą, dlaczego im tego zabraniać? Pekińczycy dziwią się: po co takie prześladowania, skoro w sekcie już po jej lipcowej delegalizacji pozostała - wedle oficjalnych doniesień - tylko garstka ludzi, a po niedawnej nowelizacji kodeksu karnego organizatorom ruchu grożą wieloletnie wyroki więzienia. Nie ma wątpliwości, że sekta jest poważnie zagrożona. W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Większość przeszła krótką "reedukację" i została wypuszczona na wolność. W aresztach pozostało jednak kilkudziesięciu liderów ruchu, których kolejne procesy w różnych częściach kraju właśnie się rozpoczęły lub rozpoczną lada dzień. Ludzie ci spędzą co najmniej parę lat w więzieniu. Niewykluczone, że niektórzy zostaną straceni. Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Zniszczeniu uległy struktury organizacyjne, materiały informacyjne, do pewnego stopnia także kanały komunikacyjne (choć wiadomo, że członkowie Falun Gong wciąż porozumiewają się ze sobą za pomocą beeperów, telefonów komórkowych i Internetu). Jeden z największych i najsprawniejszych aparatów policyjnych świata tropi każdy ruch sekty. Władza grzmi i grozi. Niespokojny Luo Gan Ale Luo Gan, członek biura politycznego, któremu Jiang Zemin powierzył dowodzenie kampanią przeciw Falun Gong, nie może czuć się jeszcze zwycięzcą. Niezwykły pokaz biernego oporu, jaki sekta dała w ciągu ostatnich dwóch tygodni na placu Tienanmen, świadczy o tym, o czym mówili już świadkowie kwietniowej, dziesięciotysięcznej manifestacji zwolenników sekty przed siedzibą władz państwowych w pekińskiej dzielnicy Zhongnanhai: Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny, którego uczestników łączy wiara w Li Hongzhi, w zdrowe dla ciała działanie zalecanych przez niego ćwiczeń i zbawienny dla ducha wpływ jego nauk. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju, choć ograniczyło jego poczynania, nie sparaliżowało Falun. Z nie potwierdzonych doniesień wynika, że choć po lipcowej delegalizacji w obawie przed prześladowaniami wielu ludzi opuściło sektę, wielu innych przyłączyło się do niej tylko po to, by dać wyraz sprzeciwowi wobec władz. W niedawnym komentarzu rządowa agencja prasowa Xinhua podkreśliła, że nowe prawo zobowiązuje do wytężonej walki z sektami także lokalne władze. Gdyby najniższe szczeble administracji sprawnie radziły sobie z Falun, Xinhua zapewne nie zamieszczałaby takiej uwagi. W nieoficjalnych wypowiedziach przedstawiciele władz niechętnie przyznają, że w miastach prowincjonalnych walka z Falun nie przebiega tak sprawnie jak w Pekinie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, trudno jest kontrolować miliony ludzi niczym nie różniące się od pozostałego miliarda mieszkańców kraju o powierzchni porównywalnej z Europą. Po drugie, lokalne władze nie chcą firmować drastycznych działań przeciw ruchowi na własnym terenie, bo wyczuwają, że w najwyższych władzach państwa nie ma zgody co do tego, jak ostro można postępować z sektą. Wielu pekińskich polityków obawia się, chyba słusznie, że prześladowania uczynią z członków sekty męczenników, co tylko spopularyzuje Falun Gong wśród ludzi, którzy w innych warunkach reagowaliby na sektę wzruszeniem ramion. Nawrócenie Wanga Li Hongzhi nie jest Chrystusem, a Falun Gong to nie chrześcijaństwo. Ale patrząc na dwie bezbronne kobiety i ich niemy akt wiary oraz na tłum tajniaków nie za bardzo wiedzących, jak się zachować wobec tak pokojowo i biernie nastawionych manifestantek, które w zasadzie niczego nie manifestowały, pomyślałem o pierwszych chrześcijanach w Rzymie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek, na obelgę - dobrym słowem. Chyba najbardziej alarmujące dla władz są przypadki takich ludzi jak aresztowany niedawno 37-letni Wang Zhiguo z prowincji Liaoning na północnym wschodzie kraju. Wang jest (czy raczej był dotąd) członkiem partii, który po kilkunastu latach zawodowej służby w wojsku przeszedł przed rokiem do pracy w policji. Pewnie wtedy zetknął się z sektą. I mimo że już w lipcu partia i wojsko nakazały wszystkim swym członkom opuszczenie Falun Gong, a policja przystąpiła do ścigania organizatorów i zwolenników ruchu, Wang nie zerwał z "niebezpieczną" organizacją. Co więcej, przed dziesięcioma dniami wystąpił wraz z grupą innych zwolenników sekty na konferencji prasowej zwołanej potajemnie na przedmieściach stolicy i zapowiadał, że bez względu na konsekwencje będzie głosił prawdę o dobru Falun. Czyż historia Wanga nie przypomina którejś z biblijnych historii nawrócenia? Dwie kobiety na placu Tienanmen demonstrowały zaledwie kilka minut. Wang Zhiguo też już siedzi w areszcie. Jednak postawa tych osób mówi więcej o zagrożeniu dla bezpieczeństwa chińskiego państwa niż dwugodzinna konferencja prasowa dyrektora Urzędu ds. Wyznań. Areszt lub obóz pracy Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy - twierdzi organizacja obrony praw człowieka działająca w Hongkongu. Karę "reedukacji przez pracę" otrzymało niedawno 16 osób z miasta Tangshan z prowincji Hebei. W ostatnich dniach zatrzymano kolejnych członków sekty Falun Gong. W niedzielę w prowincji Guangxi usunięto z pracy i z partii komunistycznej, a następnie aresztowano pracownika naukowego po tym, jak odmówił zaprzestania praktyk Falun Gong. Z kolei w prowincji Hebei członek miejscowych władz został zatrzymany, gdy ukradł tajny dokument na temat sekty i upowszechnił go w Internecie. Razem z nim oskarżonych zostało kilka innych osób. P.K., AP, REUTERS, AFP
"Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. władze zwołały konferencję prasową w głównej sali konferencyjnej gmachu parlamentu. Pekin rzadko organizuje tego rodzaju imprezy, więc gdy już to robi, wiadomo, że sprawa jest arcyważna. Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. sekta jest poważnie zagrożona. W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Większość przeszła krótką "reedukację" i została wypuszczona na wolność. W aresztach pozostało jednak kilkudziesięciu liderów ruchu. Niewykluczone, że niektórzy zostaną straceni. Luo Gan, członek biura politycznego, któremu Jiang Zemin powierzył dowodzenie kampanią przeciw Falun Gong, nie może czuć się jeszcze zwycięzcą. Nawet aresztowanie liderów ruchu w całym kraju, choć ograniczyło jego poczynania, nie sparaliżowało Falun. rządowa agencja prasowa Xinhua podkreśliła, że nowe prawo zobowiązuje do wytężonej walki z sektami także lokalne władze. Dwie kobiety na placu Tienanmen demonstrowały zaledwie kilka minut. postawa tych osób mówi więcej o zagrożeniu dla bezpieczeństwa chińskiego państwa niż dwugodzinna konferencja prasowa dyrektora Urzędu ds. Wyznań. Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
W ostatnim tygodniu rząd przyjął kilka nowych ustaw. W obszarze rolnictwa uzgodniono nowe, zgodne z regułami Unii Europejskiej zasady przechodzenia na rentę strukturalną. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Podpisano też pakt dotyczący poprawy oświaty na wsi i pakt, którego podstawowym celem jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne w kwestii polityki transportowej w dziedzinach lotnictwa (konkurencyjność i prywatyzacja LOT-u) i kolei (jej rentowność). Przyjęto też założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003.
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC. Długa ochrona rynku Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł). W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony. Fiat i Daewoo narzucają ceny Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. - Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów. Koreańska presja Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce). Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
Od kilkunastu miesięcy ceny nowych aut w Polsce są czasami nawet o 20% niższe niż ceny tych samych aut w krajach Unii Europejskiej. Według specjalistów powodem takiej sytuacji jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w rozwijającym się dynamicznie polskim rynku. Z kolei polskim kierowcom opłacałoby się kupować auta w krajach Unii gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 ceny auta. Na razie cła na import samochodów, zarówno używanych jak i nowych, wynoszą 20 %, w następnych latach będą obniżane co roku o 5 punktów procentowych. Dzięki temu w 2002 r. import samochodów z krajów UE będzie zwolniony z opłat.
GOSPODARKA Oszczędzać, inwestować, tworzyć miejsca pracy Biznesplan dla Polski WITOLD M. ORŁOWSKI Zaproponowana przez Ministerstwo Finansów i przyjęta już przez rząd "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. Jej treść wynika po prostu z arytmetyki. Czy chcemy, aby gospodarka szybko się rozwijała? Jeśli mówimy, że tak, to musimy pokazać źródła finansowania jej wzrostu. I to właśnie pokazano w "Strategii..." Wbrew wszystkim problemom i pamiętając o wszystkich popełnionych błędach, możemy śmiało stwierdzić, że polska gospodarka w latach 90-tych z powodzeniem przebyła pierwszy, najbardziej ryzykowny i najtrudniejszy etap transformacji. Udało się ją zliberalizować, ustabilizować i otworzyć na konkurencję rynku światowego. Udało się stworzyć podstawowe instytucje rynkowe. Nasz sukces najlepiej ilustruje porównanie wyników gospodarczych Polski w ostatniej dekadzie z wynikami jakiegokolwiek innego kraju transformującego swoją gospodarkę. Kombinacja rozkwitającej prywatnej przedsiębiorczości z niezbędnym poziomem stabilności makroekonomicznej zaowocowała tym, że polski produkt krajowy brutto (PKB) zwiększył się w stosunku do roku 1989 o jedną trzecią, a wydajność pracy w przemyśle przetwórczym wzrosła o ponad 60 proc. Nie oznacza to jednak, że proces polskiej transformacji jest zakończony. Niesłychanie szybki wzrost deficytu obrotów bieżących, obserwowany od roku 1996, jest dowodem na to, że proces reform strukturalnych przebiegał zbyt wolno. Okazało się, że gospodarka nie jest w stanie znaleźć dostatecznych środków na finansowanie swojego wzrostu: zbyt małe są oszczędności gospodarstw domowych, zbyt niskie zyski firm, zbyt wiele kapitału musi być zużywane na finansowanie dziury budżetowej. Gwałtowna reakcja na kryzys rosyjski przypomniała nam, że jesteśmy wciąż postrzegani jako "rynek wschodzący", na którym chętniej się spekuluje, niż dokonuje długookresowych inwestycji. Nadal nie są rozwiązane potężne problemy sektorowe, a o rzeczywistych zdolnościach adaptacyjnych i konkurencyjności polskich przedsiębiorstw przekonamy się dopiero wówczas, gdy członkostwo w UE zniesie bariery dla zagranicznej konkurencji. Priorytety polityki gospodarczej Ograniczenia, o których mowa powyżej, musimy brać pod uwagę ustalając dla polskiej polityki gospodarczej priorytety na nadchodzące lata. Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie, przez kilka dziesięcioleci, stopy wzrostu PKB na poziomie co najmniej 6 - 7 proc. To jedyny sposób na likwidację w dającej się przewidzieć przyszłości gigantycznej luki rozwojowej między Polską a Europą Zachodnią. Obecny poziom rozwoju kraju, sięgający zaledwie 40 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej, nie jest wystarczający dla zaspokojenia konsumpcyjnych i cywilizacyjnych aspiracji społeczeństwa. Mając PKB na tym poziomie, postrzegani będziemy zawsze jako ubodzy krewni, żyjący bardziej z zasiłków UE niż z własnej pracy, a zajęcie "godnego Polski miejsca w Europie" będzie jedynie publicystyczną mrzonką. Osiągnięcie i utrzymanie przez długi okres wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. W latach 90-tych obserwowaliśmy, jak jedna za drugą załamywały się gospodarki krajów, w których wierzono, że wzrost taki może być sfinansowany bez wyrzeczeń, np. przez pożyczanie kapitału z zagranicy. Nie wytrzymały gospodarki naszych najbliższych sąsiadów, Węgier i Czech, przez pewien czas stawiane za wzór udanej transformacji. Mechanizmy załamania były różne, ale zasadnicze powody niemal zawsze takie same: rozziew między potrzebami w zakresie finansowania wzrostu a zdolnością do zmobilizowania dostatecznych zasobów krajowych. Tak jak w planującej ekspansję firmie, tak i w skali kraju potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan, zestawiający niezbędne dla rozwoju wydatki inwestycyjne z bezpiecznymi źródłami ich finansowania. Aby inwestować, trzeba oszczędzać Przygotowując taki plan, trzeba zacząć od oszacowania niezbędnych dla rozwoju nakładów. Analiza dotychczasowego rozwoju gospodarczego Polski oraz innych gospodarek rynkowych sugeruje, że osiągnięcie i utrzymanie tempa wzrostu rzędu 7 proc. wymaga w naszym kraju inwestycji sięgających ponad 30 proc. PKB. Oczywiście można wskazać na przykłady krajów, które dzięki niezwykle wysokiej efektywności inwestowania uzyskiwały taki wzrost i niższym kosztem. Można również wskazać na to, że stosunkowo wysokie stopy wzrostu gospodarczego Polski w latach 1995 - 1998 nie wymagały aż tak wielkich inwestycji. Musimy jednak pamiętać, że po latach zaniedbań potrzebujemy ogromnych inwestycji w infrastrukturę, oczyszczenie i ochronę środowiska naturalnego, w rozwój budownictwa mieszkaniowego. Takie inwestycje - niestety - przekładają się na wzrost PKB w znacznie mniejszym stopniu i z większym opóźnieniem niż wymiana parku maszynowego w przedsiębiorstwach, charakterystyczna dla procesów inwestycyjnych lat 1995 - 1998. Kiedy znamy już swoje potrzeby, musimy zastanowić się nad źródłami ich sfinansowania. Część nakładów można oczywiście pokryć dopożyczeniem kapitału z zagranicy. Jesteśmy jednak nadal "wschodzącym rynkiem", a więc gospodarką, która nie może sobie pozwolić na nadmierne ryzyko. Przekroczenie bezpiecznych granic deficytu obrotów bieżących (będącego prostą konsekwencją pożyczania kapitału z zagranicy) grozi kryzysem walutowym, który może cofnąć rozwój gospodarki o kilka lat. W związku z tym większość środków na sfinansowanie naszych potrzeb inwestycyjnych musimy wygospodarować w kraju, więcej oszczędzając. Obecnie relacja oszczędności do PKB wynosi u nas niewiele ponad 20 proc. Mówiąc obrazowo, średnio jedną piątą wypracowanego w Polsce dochodu przeznaczamy nie na bieżące spożycie, lecz na finansowanie inwestycji i wzrostu. Uzyskanie i utrzymanie relacji inwestycji do PKB pozwalającej na wzrost w granicach 7 proc., przy rozsądnych ograniczeniach w zapożyczaniu się za granicą, oznacza konieczność oszczędzania od 5 do 10 punktów procentowych PKB więcej. Rzetelny biznesplan dla Polski musi wskazać, skąd te dodatkowe oszczędności zdobyć. Finanse publiczne i wzrost Jedną z głównych przyczyn tego, że oszczędności jest w Polsce za mało, jest stan finansów publicznych, które - w postaci różnych podatków - pochłaniają około 40 proc. całej wartości PKB. Oczywiście część tych pieniędzy przeznacza się na inwestycje. Przygniatająca większość z nich jest jednak konsumowana bądź bezpośrednio (wydatki sfery budżetowej), bądź poprzez transfery socjalne. Zabierane 40 proc. dochodu nie wystarcza sektorowi publicznemu na pokrycie całości wydatków. Sektor publiczny, głównie budżet, dodatkowo pochłania ze skromnego polskiego rynku kapitałowego około 3 proc. PKB, finansując swój deficyt. W ten sposób sektor ten sam nie robi niemal żadnych oszczędności, nakładając jednocześnie ciężar wysokich podatków i pomniejszając tym samym dochody tych sektorów gospodarki, które skłonne są oszczędzać znacznie więcej - gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Sektor publiczny jest w Polsce niewspółmiernie duży w stosunku do naszych możliwości finansowych. Jest nieefektywny, a struktura jego wydatków - niewłaściwa. Porównania międzynarodowe pokazują, że kraj na poziomie rozwoju Polski nie może znosić takiego ciężaru, jeśli chce się szybko rozwijać. Nie jest też w stanie dobrze wywiązać się ze swoich podstawowych funkcji wobec społeczeństwa i gospodarki. Nakłady na inwestycje publiczne, np. na przyzwoite drogi i oczyszczalnie ścieków, są żenująco niskie w stosunku do potrzeb. Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej problem ten - paradoksalnie - ulegnie raczej zaostrzeniu niż złagodzeniu. UE będzie wprawdzie szczodrze wspierać rozwój polskiej infrastruktury, tworzenie nowych miejsc pracy w regionach przeżywających kłopoty czy też modernizację obszarów wiejskich. Będzie jednak wymagać od Polski znalezienia środków na współfinansowanie tych inwestycji. Również NATO prędzej czy później zacznie coraz mniej poważać członka sojuszu niezdolnego do wysłania w rejon potencjalnego konfliktu choć kilku nowoczesnych samolotów. Polska racja stanu wymaga zwiększenia tak inwestycji publicznych, jak i innych wydatków służących rozwojowi gospodarczemu, choćby na edukację i badania naukowe. Tymczasem pomija się je, by uniknąć drażliwych politycznie decyzji dotyczących stopniowego zmniejszenia ciężaru wydatków socjalnych. Wejście Polski na ścieżkę szybkiego wzrostu wymaga gruntownej reformy sektora publicznego, zwiększającej stopę oszczędności krajowych i kierującej więcej środków publicznych na cele prowzrostowe. Prosta arytmetyka wskazuje, że można tego dokonać jedynie w drodze stopniowego zmniejszania udziału wydatków socjalnych sektora publicznego w PKB. Nie oznacza to zresztą wcale, że konieczne będą cięcia tych wydatków, a tylko czasowe spowolnienie ich realnego wzrostu zdecydowanie poniżej tempa wzrostu PKB. Od czego zacząć Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Przestaniemy w ten sposób zużywać skąpe oszczędności krajowe na finansowanie spożycia. Doprowadzimy do spadku stóp procentowych, zwiększymy stabilność gospodarki, ograniczymy presję na nadmierną aprecjację waluty i ryzyko kryzysu walutowego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Pozwoli to na uproszczenie i ograniczenie skali podatków, w pierwszej kolejności od zmuszonych do coraz bardziej zażartej walki konkurencyjnej przedsiębiorstw, w drugiej od gospodarstw domowych. Pozostawienie większych dochodów w sektorze prywatnym zwiększy skłonność do oszczędzania w skali całej gospodarki, pozwalając na sfinansowanie ambitnego programu inwestycyjnego potrzebnego Polsce do wzrostu. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, by uniknąć ewentualnych kłopotów budżetowych oraz zapewnić inwestowanie polskich oszczędności w efektywny sposób, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki. Program taki oznaczałby jednak nie tylko zmiany w wysokości podatków - definiowałby ponownie rolę państwa w gospodarce, pozostawiając większe pole do inwestowania i wzrostu dla sektora prywatnego. Celem stopniowego obniżenia relacji wydatków budżetowych do PKB (z około 44 proc. do 35 proc. przed rokiem 2010) nie byłoby po prostu wycofanie się państwa z gospodarki, lecz nadanie jej zdolności do "tygrysiego" wzrostu gospodarczego. Podobny program wprowadzony w latach 1985 -1988 w Irlandii spowodował, że w ciągu kilkunastu lat kraj ten nadrobił wielowiekowe zaległości w rozwoju i stał się najbardziej dynamiczną gospodarką Europy. Dodatkowy problem: bezrobocie Należy też pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. Najbliższe dziesięciolecie będzie pod tym względem niesłychanie trudne. Z jednej strony gwałtownie wzrośnie liczba ludności w wieku produkcyjnym, z drugiej zaś na rynek pracy spłynie fala pracowników zbędnych w szybko restrukturyzujących się przedsiębiorstwach. Na nowe miejsca pracy czekać też będzie rzesza mieszkańców wsi, w rzeczywistości już objęta ukrytym bezrobociem. Szacuje się, że dopiero stworzenie w ciągu najbliższych lat 3 - 4 milionów nowych miejsc pracy, głównie w sektorze usług, pozwoliłoby na opanowanie problemu bezrobocia. Polska potrzebuje więc wzrostu gospodarczego, dzięki któremu powstałoby wiele nowych miejsc pracy, zarówno w miastach, jak i na obszarach wiejskich. W przeciwnym razie grozić nam może los Hiszpanii - jej sukcesowi gospodarczemu lat 80. towarzyszyło 25-proc. bezrobocie. Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał z czasem problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy. Koszty pracy powinny być obniżone przez spadek obciążenia podatkowego i obciążenia składkami emerytalnymi. Proces negocjacji płacowych powinien być uproszczony, koszty zatrudnienia pracowników ograniczone, ich wykształcenie i umiejętności lepsze, a mobilność - większa. Tylko w ten sposób Polska może stawić czoło wyzwaniom nowego wieku i nadrobić to, co straciła w wiekach poprzednich. Autor jest dyrektorem Zakładu Badań Statystyczno-Ekonomicznych GUS i PAN oraz Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych NOBE
"Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. Jej treść wynika z arytmetyki. Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie stopy wzrostu PKB na poziomie 6 - 7 proc. osiągnięcie i utrzymanie tempa wzrostu rzędu 7 proc. wymaga inwestycji. musimy zastanowić się nad źródłami ich sfinansowania. większość środków musimy wygospodarować oszczędzając.należy wyeliminować deficyt sektora publicznego. większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe. szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia.
TRANSFORMACJA Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo Bilans pierwszej dekady RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ KOJDER Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe. Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości. - Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością. - Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się". - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu. - Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia. - Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa. Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi. Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki. Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy.
Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji.Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego.- Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę.- W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Do zjawisk szczególnie niekorzystnychnależy zaliczyć:- Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego.- Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe.
MULTIPLEKSY W ciągu kilku lat przybędzie 800 sal - Szansa dla filmów artystycznych Inwazja kinowych molochów Multipleksy oferują kinomanom supernowoczesne, klimatyzowane sale z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym oraz dźwiękiem stereo FOT. PIOTR KOWALCZYK BARBARA HOLLENDER Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie. Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno uroczystym pokazem "Patrioty" zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni. Czterech aktywnych "Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych. Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce. Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy. Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach. Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów. Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii pierwszy multipleks zbudowano w 1985 roku, dzisiaj jest ich już ponad 150. Dynamicznie rozwijają się multipleksy w Niemczech; w samym Berlinie przybyło w ostatnich latach 30 takich obiektów. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Jak będzie w Polsce? Raj dla dystrybutorów Warto przypomnieć, że w latach 70. funkcjonowało w kraju ok. 2,5 tys. kin. W połowie lat 90. było ich już tylko 700, potem liczba ich stopniała do ok. 600. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo. Szef Warner Bros Poland Arkadiusz Pragłowski twierdzi, że multipleksy zmienią polski krajobraz filmowy. - Na naszym rynku - mówi - mamy z jednej strony wielkie sukcesy frekwencyjne "Titanica" czy polskich superprodukcji, z drugiej całą resztę, która musi zadowolić się mizernymi wynikami. Dzięki powstaniu nowoczesnych kin wielosalowych znikną tak duże dysproporcje. Dzisiaj wiele tytułów schodzi z ekranów po dwóch tygodniach, bo wypychają je filmy nowsze, premierowe. W multipleksach, w mniejszych salach, będą mogły zarabiać na siebie przez wiele tygodni, a nawet miesięcy. Dzięki temu pojawi się coś w rodzaju "filmowej klasy średniej" - obrazy może nie przebojowe, ale osiągające przyzwoite wyniki. Pragłowski uważa też, że powstanie multipleksów wzbogaci repertuar: - Warner Bros. ma bogatą ofertę. Wprowadzam na ekrany tylko kilkanaście tytułów rocznie, ponieważ nie chcę przedwcześnie zdejmować z kin własnych tytułów. Poza tym dotąd koncentrowałem się na hitach. Jeśli będę miał do dyspozycji niewielkie sale, będę mógł również wprowadzać filmy bardziej ambitne, w mniejszej liczbie kopii. W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze. - Tam, gdzie pojawiają się multipleksy, jest mi znacznie łatwiej znaleźć ekrany dla moich filmów - mówi znany dystrybutor Roman Gutek. - I nie chodzi wyłącznie o szansę, jaką stwarzają te kinowe molochy. Gdy wiele kopii filmowych zagospodarowywanych jest przez multipleksy, luźniej robi się w małych, tradycyjnych kinach. Już dzisiaj kierownicy kin z miast, w których są multikina, dzwonią z pytaniami o filmy. Małe kina zagubione Czy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami. Jest oczywiste, że po to, by wytrzymać konkurencję, małe kina muszą się modernizować, dbać o wystrój sal, zmieniać fotele, jak to już dzieje się np. w warszawskim "Muranowie", ulepszać sprzęt projekcyjny. I to jest już jakaś korzyść. Ale czy nawet po takich inwestycjach utrzymają się? Ich dyrektorzy nie kryją zaniepokojenia. Przeciętny Amerykanin chodzi do kina 4-5 razy w ciągu roku, przeciętny Francuz, Niemiec czy Brytyjczyk - 3 razy w roku; Polak - mniej więcej raz na dwa lata. W ubiegłym roku mówiliśmy o wielkich sukcesach "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza". Filmy te zgarnęły 13 mln widzów. Ale ogólna liczba widzów zwiększyła się w stosunku do roku ubiegłego zaledwie o cztery miliony. Już z tego zestawienia widać, że w Polsce hity nie zwiększają kinowej frekwencji, raczej zabierają widzów innym tytułom. I zapewne trzeba będzie wielu lat, by to zmienić. Przede wszystkim dlatego, że z kina niemal odeszło średnie pokolenie; dla młodego - ceny biletów są relatywnie do kieszonkowego i zarobków bardzo wysokie, dla starszego - zupełnie niedostępne. Szansa dla polskiego kina? Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Dobrze radził sobie na ekranach film Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", pół roku grany był w Ster Cinema "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ale oprócz nich w ostatnim czasie poza wielkimi produkcjami nie weszło na ekrany zbyt wiele atrakcyjnych polskich tytułów. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud. - U nas też obowiązują reguły rynkowe - mówi Mirosław Trębowicz, zastępca kierownika w kinie "Silver Screen". - Możemy utrzymywać filmy na ekranie, dopóki zarabiają pieniądze. Ponad miesiąc pokazywaliśmy komedię Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", jednak gdy frekwencja spada - tytuł zdejmujemy. Izabela Duda, dyrektor programowy "Silver Screen" zapewnia, że jej firma chce tworzyć repertuar dla każdego. Stara się, by na ekranach znalazło się zarówno kino akcji, jak i tytuły ambitniejsze. - Ale nie chcemy wyświetlać obrazów niedobrych, niezależnie od tego, czy są to produkcje amerykańskie czy polskie - mówi. Na ciekawą kwestię zwraca uwagę Urszula Malska, prezes ITI Cinema: - Może się i tak zdarzyć - mówi - że multipleksy odbiorą część widowni polskim superprodukcjom. "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz" zajmowały po premierze większość dobrych ekranów w mieście. Człowiek, który chciał wówczas iść do kina, nie miał wielkiego wyboru. Multipleksy mają szeroką ofertę. W nowych warunkach następne polskie superprodukcje będą już musiały rywalizować z filmami zagranicznymi. Dzisiaj nowoczesność na kinowym rynku to niewątpliwie multipleksowe centra rozrywki. Większość krajów, może poza Francją, która się przed nimi broni, już poszła w tym kierunku. Ale na polskim rynku wprowadzeniu kinowych molochów ciągle jeszcze towarzyszy wiele pytań. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat.
Multipleksy zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie. Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni. Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu?
Drobna przedsiębiorczość ma już inny charakter niż na początku transformacji, ale nadal stwarza szanse na zmniejszenia bezrobocia Nadzieja w małych firmach PAWEŁ GLIKMAN Drobna przedsiębiorczość budzi żywe zainteresowanie polityków, ekonomistów i mediów. Dzieje się tak zarówno w Polsce, jak i na świecie. Nasza sytuacja ma wprawdzie swoją specyfikę, ale zjawiska, jakie zachodzą w tym sektorze na świecie, mają dla polskich firm tego typu znaczenie szczególne ze względu na obecną - i przede wszystkim - przyszłą ich rolę w gospodarce. Dla zarysowania perspektyw tego sektora konieczne wydaje się spojrzenie na drogę, jaką przebył on w ostatnich kilkunastu latach. Na pojęcie "drobna przedsiębiorczość" składają się trzy rodzaje podmiotów funkcjonujących poza rolnictwem: mikropodmioty (1-10 pracowników), firmy małe (11-50 pracowników) i średnie (51-250 pracowników). W roku 1989 drobna wytwórczość w gospodarce pozarolniczej składała się niemal wyłącznie z mikropodmiotów. W realnym socjalizmie przedsiębiorstw średnich prawie nie było. Ci "prywaciarze" wegetowali na obrzeżach gospodarki, ich udział w produkcji sprzedanej i produkcji czystej wynosił 12-13 proc., a w majątku trwałym - tylko 2,3 proc. A już wtedy, pod rządami ustawy z 1988 r. zrównującej w prawach jednostki sektora prywatnego i publicznego, w miastach było widoczne ożywienie prywatnej przedsiębiorczości. Prawdziwa erupcja drobnej wytwórczości w Polsce nastąpiła w latach 1989-1991. Amortyzator terapii szokowej Można zaryzykować tezę, iż najistotniejszym efektem planu stabilizacyjnego ("planu Balcerowicza") z przełomu lat 1989/90 okazało się współistnienie i współzależność dwóch światów: wielkich przedsiębiorstw sektora publicznego (WP) oraz prywatnych małych i średnich przedsiębiorstw (MSP). W skali gospodarki narodowej produkcja sprzedana w pięciu działach (przemysł, budownictwo, transport, handel, gospodarka komunalna) zmniejszyła się o 21,5 proc. W WP - zmalała aż 51,2 proc., natomiast w MSP wzrosła niemal trzykrotnie, a w zakładach osób fizycznych - ponad czterokrotnie. Nie wszyscy pamiętający ten okres zdają sobie sprawę, iż amortyzatorem skutków terapii szokowej, skierowanej na uzdrowienie chorej gospodarki publicznej, byli ci "groszowi" drobni wytwórcy, uliczni handlarze, którzy rychło stali się właścicielami sklepów (handel detaliczny został prawie w całości sprywatyzowany w ciągu 2-3 lat). Gdyby nie to koło ratunkowe, pacjent znacznie gorzej zniósłby zaaplikowaną końską kurację. Ożywienie w sektorze prywatnym błędnie wszakże tłumaczy się głównie ekspansją drobnego handlu. W 1989 r. MSP tylko w 5,1 proc. partycypowały w produkcji sprzedanej przemysłu, ale w 1991 r. było to już 23,7 proc., w transporcie zaś udział MSP wzrósł z 9,9 do 27,7 proc. W ciągu dwóch lat MSP stały się w tych pięciu działach sektorem ważącym w tworzeniu dochodu narodowego. Ich udział w produkcji czystej wzrósł z 13,1 do 41,1 proc. Ten ogromny wzrost w tworzeniu dóbr materialnych i usług dokonał się przy niewspółmiernie mniejszym zaangażowaniu kapitałowym. W 1991 r. na cały pozarolniczy sektor prywatny przypadało 23 proc. wartości brutto środków trwałych. Jeśli wyeliminować sprywatyzowane już do tego czasu wielkie przedsiębiorstwa, okaże się, iż w dyspozycji MSP znajdowało się nie więcej niż 18 proc. majątku trwałego. Ponad 2/3 tego majątku stanowiły budynki mieszkalne, zatem udział MSP w kapitale produkcyjnym nie przekraczał 7 proc. Z zestawienia tych liczb widać, że wydajność kapitału trwałego w MSP była sześciokrotnie wyższa w porównaniu z resztą gospodarki. Niezmiernie istotna jest wszakże odwrotna strona tego medalu: otóż bardzo niska absorpcja kapitału przez MSP oznaczała bardzo wysoką absorpcję pracy. Pisał o tym Krzysztof Dzierżawski powołując się na moje badania ("Rz" z 1 grudnia 2001 r.). Dodam tylko, iż gdyby nie nowe zakłady osób fizycznych i spółdzielnie powstałe na gruzach dawnej (z nazwy tylko) spółdzielczości pracy, bezrobocie już w 1991 r. sięgnęłoby 3,5 mln osób zamiast zarejestrowanych wtedy ok. 2,2 mln osób. Nie trzeba dużej wyobraźni, aby uzmysłowić sobie społeczne skutki tej ponurej alternatywy braku w tym okresie ożywionej działalności small businessu. Erupcja przedsiębiorczości Czemu należy przypisać erupcję drobnej przedsiębiorczości, w latach 1989-1991? Na pierwszy plan wysunąłbym tu polską specyfikę potencjału przedsiębiorczości w warunkach realnego socjalizmu, szukającej sposobów swojego ujawnienia na granicy ówczesnego prawa. Wystarczy wspomnieć niezwykle prężną i pomysłową turystykę zarobkową. Najważniejszy był tu wszakże klimat społeczny - gotowości do podejmowania ryzyka biznesu, skoro tylko odpadną bariery krępujące inicjatywę i przedsiębiorczość. W latach 1988-1989 te bariery odpadły. Po pierwsze - otwarto gospodarkę, umożliwiając tym samym dostęp do rynków zagranicznych każdemu, kto spełniał warunki regulacyjno-prawne, po wtóre - wprowadzono wewnętrzną wymienialność złotego, co stanowiło podstawę działania czynnika pierwszego, po trzecie - ułatwiono wejście na rynek, co dało potężny impuls oddolnej prywatyzacji. Na to zaś trzeba nałożyć znane z historii gospodarczej zjawisko, iż w okresach kryzysów pracownicy zwalniani z większych zakładów upatrują szanse na przeżycie w podejmowaniu działalności na własną rękę. A że istniał po temu sprzyjający klimat społeczny, kryzys transformacyjny w Polsce - nie do uniknięcia przy zmianie ustroju na skalę historyczną - okazał się znacznie mniej dolegliwy niż w krajach ościennych. Dzięki erupcji drobnej przedsiębiorczości proces transformacji w Polsce nabrał impetu. Był to fenomen nie tylko na skalę europejską, ale i światową. Inne czasy Zarówno czynniki, które zadecydowały o pojawieniu się tego zjawiska, jak i jego specyfika to jednak zamknięta karta historii. Szukanie obecnie znaczących rezerw walki z bezrobociem w odtworzeniu tego samego procesu to tylko bezowocne sianie złudzeń. Nie oznacza to jednak, że trzeba zaniechać przeszukiwań poprawy sytuacji na rynku pracy za pomocą promocji drobnej wytwórczości, jak to się dzieje na całym świecie. Wysiłki w tym kierunku należy jednak wiązać z drobną przedsiębiorczością dnia dzisiejszego, działającą w odmiennych warunkach niż w początkowej fazie transformacji. W późniejszych latach sektor publiczny nadal "wypchał" zatrudnionych; restrukturyzacja musiała tam z natury rzeczy oznaczać eliminację nagromadzonego latami utajonego bezrobocia (28,1 proc. ogółu zatrudnionych w przemyśle w 1989 r.) i oparcia wzrostu ich produkcji niemal wyłącznie na podniesieniu wydajności. Część pracowników zwolnionych z sektora publicznego wchłonął sektor prywatny, głównie MSP. Jednak drobna przedsiębiorczość pod względem udziału w zatrudnieniu, tworzeniu wartości dodanej brutto, wydajności pracy czy rentowności powoli upodobnia się do europejskiej, choć pozostały jeszcze pewne cechy odrębne. Można stwierdzić, iż pod tym względem jesteśmy już przygotowani do wejścia do UE. Nie bacząc na dzielący nas jeszcze dystans od europejskich MSP, prognozy ich rozwoju stanowią drogowskaz dla naszych firm tego typu, (patrz tabela). W UE mali liczą się bardziej Z danych tych można wnioskować, że w Polsce tempo tworzenia nowych miejsc pracy w MSP może jeszcze przez pewien czas wyprzedzać tempo wzrostu zatrudnienia w skali całej gospodarki. Oznacza to, iż w dającej się przewidzieć przyszłości właśnie małe i średnie firmy powinny dokonywać absorpcji pracy. Biorąc pod uwagę rozmiary bezrobocia, promocję ich rozwoju uznać należy za priorytet w polityce gospodarczej. Z doświadczeń UE widać też, iż coraz większy udział w zatrudnieniu w MSP powinny mieć przedsiębiorstwa mikro i małe. Natomiast w tworzeniu wartości dodanej brutto udział polskich MSP jest mniejszy niż w UE, co tłumaczy się głównie różnicą w strukturze wydajności pracy. W UE widoczna jest zależność między wielkością przedsiębiorstw a wydajnością pracy. Jest to oczywiste potwierdzenie znanej z teorii wzrostu gospodarczego zależności między poziomem technicznego uzbrojenia pracy a jej wydajnością, który to poziom z reguły jest wyższy w większych zakładach. U nas ta zależność nie potwierdza się; wydajność pracy jest wyrównana niezależnie od wielkości przedsiębiorstw. Przyczyną jest nieprzewidziana w teorii dwoistość naszej gospodarki w procesie transformacji. Obok mrowia wielce wydajnych mikro- i małych, prywatnych podmiotów, mamy odziedziczone po realnym socjalizmie kolosy w sektorze publicznym, w których wysoki poziom uzbrojenia technicznego pracy nie przekłada się na równie wysoką wydajność. Jest też prawdopodobne, iż nadal istnieje tam bezrobocie utajone. Koszty pracy Szokujące są różnice między Polską a UE w udziale kosztów pracy w wartości dodanej brutto; w Polsce jest on niemal dwukrotnie wyższy niż w krajach UE. Natomiast udział płac netto byłby bliski poziomowi unijnemu, ale z narzutami. Te właśnie dane dowodzą słuszności wysuwanych w wielu dyskusjach argumentów o przyczynach bezrobocia w Polsce i kierunkach jego zwalczania. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że znacznie łatwiej jest ujawnić te przyczyny niż znaleźć na nie remedium. Szczególnie jeśli uwzględnić, że występujące w Polsce zwichnięcie proporcji między liczbą pracujących a pobierających świadczenia społeczne (łącznie z zasiłkami dla bezrobotnych) to sytuacja unikatowa w skali Europy. Pozostawimy też bez komentarza stwierdzenie zawarte w raporcie "The European Observatory for SMEs", iż główną przeszkodą w tworzeniu miejsc pracy w unijnych MSP są również zawyżone podatki płacowe, choć udział płac brutto w wartości dodanej jest tam niemal o połowę niższy niż w Polsce. Warto natomiast spojrzeć na europejską gospodarkę w latach 1988-2000 oraz jej prognozę do 2005 r. - mając na widoku mniej lub bardziej odległą przyszłość gospodarki polskiej. Eksportują wszyscy Interesujące są zwłaszcza dane pokazujące rolę eksportu w dynamice produkcji w krajach europejskich (w tabeli oprócz krajów UE uwzględniono cztery kraje europejskie spoza Unii). We wszystkich klasach przedsiębiorstw dynamika eksportu była w latach 1988-2000 niewspółmiernie wyższa od dynamiki sprzedaży krajowej. Charakterystyczne, że te różnice dotyczyły wszystkich klas przedsiębiorstw. Porównując tempo sprzedaży krajowej z tempem eksportu można jedynie dojść do wniosku, iż wpływ eksportu na wzrost sprzedaży ogółem w krajach Unii był w WP jedynie nieco większy niż w MSP. Przewiduje się, iż w jeszcze większym niż dotychczas stopniu eksport będzie lokomotywą rozwoju gospodarki krajów europejskich; średnioroczny wzrost sprzedaży ogółem za okres 2000-2005 wyniesie 2,2 proc. (w MSP 2,1 proc., a w WP - 2,3 proc.). Natomiast wskaźniki wzrostu będą się w tym czasie kształtować odpowiednio: 6,3, 6,2 i 6,3 proc. Spójrzmy teraz na inne wskaźniki rozwoju MSP i WP w krajach europejskich, porównując dwa okresy 1993-2000 i prognozę 2000-2005. Wykorzystać szansę O możliwościach rozwojowych unijnych MSP można wiele wywnioskować z prognozy kształtowania się kilku istotnych wskaźników (patrz tabela). Z przytoczonych danych płyną dwa wnioski o znaczeniu kluczowym. Po pierwsze - wejście Polski do UE stanowić będzie silny impuls przyspieszenia wymiany międzynarodowej - szczególnie wewnątrzeuropejskiej, w czym będą uczestniczyć wszystkie klasy przedsiębiorstw, w także podmioty mikro i małe. Po drugie - Europa zapewne już osiągnęła próg udziału MSP w zatrudnieniu ogółem (jest to 2/3). Od 1997 r. wzrost zatrudnienia zaznacza się jedynie w mikropodmiotach, zaledwie kompensując jego spadek w innych klasach przedsiębiorstwach. U nas istnieją jeszcze możliwości wzrostu tego udziału, czemu sprzyja taniość tworzenia miejsc pracy w MSP (w WP koszt miejsca pracy jest 4,2 razy wyższy). Jednak należyte wykorzystanie tego czynnika (wraz z regulacjami zmierzającymi do obniżenia pozapłacowych kosztów pracy) nie będzie możliwe bez zmian zewnętrznych uwarunkowań, w jakich działa drobna wytwórczość. Jest wielce charakterystyczne, iż pomimo ogromnych różnic w poziomie rozwojowym polskich i europejskich MSP, odczuwane przez nie bariery są podobne. Pierwszą są trudności dostępu do źródeł finansowania; banki wszędzie na świecie wolą za swoich klientów mieć wielkie przedsiębiorstwa niż tysiące drobnych biznesmenów. Druga bariera to brak wykwalifikowanych kadr. Jest naturalne, iż działanie tej bariery silniej odczuwają kraje bardziej rozwinięte niż nasz, ale i u nas, mimo nadpodaży absolwentów szkół wyższych, często ich kwalifikacje nie są zbieżna z popytem ze strony MSP. Płyną stąd konkretne wnioski pod adresem polityki gospodarczej. Stanowią one przedmiot licznych badań, są szeroko komentowane w mediach, ale ich szczegółowa analiza wychodzi poza ramy tego szkicu. - Dane zaczerpnięto z VI raportu przygotowanego przez 19 europejskich instytutów zajmujących się MSP pod nazwą "The European Observatory for SMEs" (Luksemburg 2000). Autor jest profesorem w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN.
Drobna przedsiębiorczość składa się z trzech rodzajów podmiotów funkcjonujących poza rolnictwem - mikropodmiotów, firm małych i średnich. W roku 1989 najwięcej było firm mikro, bo w realnym socjalizmie przedsiębiorstwa średnie praktycznie nie funkcjonowały. Później nastąpiła jednak eksplozja drobnej wytwórczości w Polsce. Okazała się amortyzatorem skutków „planu Balcerowicza”, który miał uzdrowić gospodarkę publiczną. Gdyby nie ona, sytuacja gospodarcza kraju byłaby znacznie gorsza. Przyczyn eksplozji należy upatrywać w tym, że w roku 1989 opadły bariery krępujące przesiębiorczość. Dzięki temu proces transformacji znacznie przyspieszył. Także dziś należy stawiać na promocję sektora MSP, bo jego udział w zatrudnieniu ogółem może jeszcze wzrosnąć, co byłoby pomocą w walce z bezrobociem. Obecnie polska drobna przedsiębiorczość powoli upodabnia się do europejskiej. Istnieją duże różnice między Polską a UE pod względem udziału kosztów pracy w wartości dodanej brutto, który w Polsce jest prawie dwukrotnie wyższy niż w Unii. Wejście do UE oznaczać będzie dla polsich MSP przyspieszenie wymiany międzynarodowej. Pomimo różnic w poziomie rozwojowym polskich i europejskich MSP sektory napotykają podobne trudności – niski dostęp do finansowania i brak wykwalifikowanych kadr.
Demokracja pozbawiona retoryki i symboliki narodowej staje się zimna Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie RYS. PAWEŁ GAŁKA MAREK A. CICHOCKI "Codziennie staje przed nami sprawa Ojczyzny. Ojczyzna przychodzi ku nam jako jakiś dar. Zarazem od nas zależy trwanie Ojczyzny. Mimo że Ojczyzna jest dla nas darem, jej los od nas zależy" - tak dwadzieścia lat temu napisał ks. Józef Tischner. We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest jednak mile widziany, a szczególnie taki patriotyzm, który nawiązuje do narodowej martyrologii, zbiorowego i indywidualnego poświęcenia oraz heroizmu. Nawet podjęta ostatnio próba przywrócenia tego tematu do publicznej debaty przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które zorganizowało wystawę "Bohaterowie naszej wolności" połączoną z ogólnopolską akcją plakatową, nie spotkała się z życzliwością, a w niektórych tygodnikach została wręcz zgromiona za anachronizm. Krytycy i prześmiewcy Nie wiązałbym tej niechęci do patriotyzmu z istniejącymi wcześniej w polskiej tradycji różnymi formami krytyki wobec narodowej mitomanii. Na przełomie wieków, a potem także w czasach II Rzeczypospolitej, polski patriotyzm miał swoich bezlitosnych krytyków i prześmiewców w różnych środowiskach. Realiści - spadkobiercy pozytywizmu i zwolennicy Narodowej Demokracji - piętnowali romantyczną wersję patriotyzmu uosabianą przez "malowanego ułana", ponieważ ich zdaniem pchała ona pokolenia Polaków do bezsensownych powstań zamiast skutecznej obrony narodowych, ekonomicznych interesów. Prześmiewcy - tacy jak Witold Gombrowicz z jego słynną formułą "i na kolana padłem" z "Transatlantyku" - wyszydzali polski patriotyzm pompatyczny i koturnowy. Lewicowa, postępowa inteligencja odrzucała polski patriotyzm, dopatrując się w nim przede wszystkim groźby klerykalizmu i dominacji w kulturze i polityce jedynie słusznej opcji "Polaka katolika". Wszystkie te krytyczne postawy miały jedną cechę wspólną. Odnosiły się do różnych form patriotycznej retoryki i patriotycznych symboli faktycznie obecnych w życiu publicznym i kulturze Polaków. Do czego konkretnie odnosi się obecna niechęć wobec patriotyzmu trudno doprawdy stwierdzić. Wiele można zarzucić polskiemu życiu publicznemu ostatnich dziesięciu lat, z pewnością jednak nie cierpi ono na specjalnie rozbuchaną retorykę i symbolikę patriotyczno-narodową. Nie ma bardziej bezbarwnego i pozbawionego treści polskiego święta niż 11 Listopada. Wydaje się więc, że obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem. Zgodnie z nim współczesna, nowoczesna demokracja nie potrzebuje języka wspólnotowego i symboli patriotycznych mówiących o konieczności poświęcenia się obywateli dla własnej ojczyzny. Krótka droga do nietolerancji Istnieje przewidywalny i monotonny zestaw argumentów wysuwanych dzisiaj przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Mówi się, że od postawy patriotycznej do wrogości wobec obcych, rasizmu i przemocy droga jest bardzo krótka. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej w obecnych czasach. Polska wchodzi do UE, nie ma wrogów u swych granic, ludzie koncentrują się przede wszystkim na swoich interesach. Jedyna więc sensowna forma patriotyzmu we współczesnej Polsce to zarabianie pieniędzy, kumulowanie kapitału, wzmacnianie wzrostu gospodarczego, stabilizowanie złotego. Sprawy te stanowią bowiem o autorytecie i sile naszego państwa w świecie. I wreszcie argument trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. Zdradza to jakoby ciągotki militarystyczne i pogardę dla jednostki. Nie ma sensu polemizować z tymi argumentami. Nikt przytomny nie będzie przeczyć, że istnieją przypadki zwyrodnienia patriotyzmu, kiedy to miłość do ojczyzny mylona jest z miłością do kija bejsbolowego (np. przez niektórych krewkich kibiców piłkarskich). Wiele jest także form ekonomicznego patriotyzmu godnego szacunku i propagowania. I nie ma cienia wątpliwości, że najtrudniejszym egzaminem wiarygodności własnego patriotyzmu jest moment zagrożenia i ryzyka własnego życia, i że każdy egzamin ten zdaje indywidualnie. Trudno natomiast zgodzić się z intencją tej krytyki patriotyzmu, która chciałaby zredukować go wyłącznie do owych trzech postaci: rasistowsko-etnicznej dewiacji, kapitalistycznej cnoty i prywatnych, indywidualnych przekonań. Współcześnie istnieje wiele demokracji, począwszy od Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych, a skończywszy na Francji, Wielkiej Brytanii czy Włoszech, gdzie wspólnotowa, patriotyczna retoryka i symbolika funkcjonują w sferze publicznej i państwowej. Nikt demokracje tej nie będzie posądzać o anachronizm. Także w przypadku Polski istnieją przynajmniej trzy ważne powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną naszej demokracji. Wartość ofiary Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. Trudno jest abstrahować od faktu, iż nasza wolność nie została nam dana za darmo. Nie ma żadnych powodów, dla których współcześni, beztroscy beneficjenci wolności, szczególnie ludzie młodzi bez narzuconych z zewnątrz ograniczeń swobodnie poruszający się w sferze gospodarki, polityki i kultury, mieliby być pozbawieni świadomości, że ich wolność jest darem, który otrzymali od innych, i że często ten dar okupiony był najwyższą ofiarą. Bez tej świadomości nie można zrozumieć, dlaczego z faktu naszej wolności nie tylko czerpiemy korzyści i przyjemności, ale jesteśmy też za nią odpowiedzialni - jak pisał Tischner; dlaczego mielibyśmy tym, którzy za naszą wolność poświęcili wszystko lub bardzo wiele, okazać przynajmniej minimum wdzięczności i szacunku, a nie traktować ich jako ofiary losu, ludzi, którym po prostu mniej niż nam poszczęściło się w życiu. Idzie więc o utrzymanie w demokracji solidarności pokoleń i taka idea przyświecała jak się zdaje wspomnianej na początku wystawie "Bohaterowie naszej wolności". Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty, szczególnie widoczna w Polsce, kraju o radykalnych zmianach gospodarczych i społecznych. Nasze współczucie budzą dalekie katastrofy, wojny i rzezie. Chętnie przyłączamy się do różnych form pomocy w poczuciu międzyludzkiej solidarności. Jednocześnie te grupy społeczne w Polsce, które są tuż obok nas i nie radzą sobie w rynkowej i społecznej konkurencji, nie zasługują już aż tak bardzo na naszą uwagę i współczucie. W sferze publicznej grupy te często zostały zepchnięte na margines i pojawiają się jedynie jako temat skandalizujących reportaży, przedstawiane są jako resentymentalny, roszczeniowy motłoch, obcy duchowi ekonomicznych i społecznych przemian nowoczesnej Polski. Popularne wśród beneficjentów polskich przemian koncepcje podatku liniowego czy systemu indywidualnych kont emerytalnych wypierają ideę społecznego solidaryzmu. Uważa się, że solidarność społeczną można zastąpić charytatywnością. Ta zamiana ma jednak swoje konsekwencje. Uderzające jest porównanie polskiej demokracji z wieloma demokracjami zachodnimi. O ile w Niemczech lub Szwecji wśród ludzi młodych popularne są wolontariaty oraz projekty społecznej, nieodpłatnej działalności dla innych, to w Polsce takie postawy są raczej wyjątkiem. Tymczasem dla ukształtowania się zdrowej demokracji niezbędne jest, aby szczególnie młodzi obywatele gotowi byli poświęcić jakiś czas swojego życia nie dla własnej kariery czy zysku, ale dla swych współobywateli. Na tej idei oparta została w demokracjach także zasada powszechnej służby wojskowej - Szwajcaria dostarcza tutaj klasycznego przykładu - całkowicie w Polsce skompromitowana i wypaczona. Choroba obojętności Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną. Chodzi tutaj o problem partycypacji w demokracji, która przejawia się nie tylko w udziale w wyborach, ale także w gotowości obywateli do służby publicznej przede wszystkim na szczeblu samorządowym. Sprofesjonalizowanie tej służby, oddanie jej prawie wyłącznie partiom politycznym, zwalnia obywateli z odpowiedzialności wobec demokracji. Czyni ich także obojętnymi na takie negatywne zjawiska jak korupcja czy zawłaszczanie państwa przez partie polityczne. Kiedyś lord Dahrendorf przeciwstawił zimną i ciepłą odmianę demokracji. Posługując się tym rozróżnieniem, można powiedzieć, że demokracja pozbawiona retoryki i symboliki patriotycznej staje się zimna. Bez niej nic nie może uchronić nas przed egoizmem: postawą pogardy dla przeszłych pokoleń, obojętności wobec słabszych współobywateli i lekceważenia dla politycznych losów własnej politycznej wspólnoty. Autor jest doktorem filozofii, pracownikiem Centrum Stosunków Międzynarodowych i Uniwersytetu Warszawskiego.
We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest jednak mile widziany, a szczególnie taki, który nawiązuje do narodowej martyrologii. podjęta ostatnio próba przywrócenia tego tematu do publicznej debaty przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które zorganizowało wystawę "Bohaterowie naszej wolności" połączoną z ogólnopolską akcją plakatową, nie spotkała się z życzliwością, a w niektórych tygodnikach została wręcz zgromiona za anachronizm. Na przełomie wieków, a potem także w czasach II Rzeczypospolitej, polski patriotyzm miał swoich bezlitosnych krytyków i prześmiewców w różnych środowiskach. Prześmiewcywyszydzali polski patriotyzm pompatyczny i koturnowy. Lewicowa, postępowa inteligencja odrzucała polski patriotyzm, dopatrując się w nim przede wszystkim groźby klerykalizmu i dominacji w kulturze i polityce jedynie słusznej opcji "Polaka katolika". Do czego konkretnie odnosi się obecna niechęć wobec patriotyzmu trudno stwierdzić. obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem. Istnieje zestaw argumentów wysuwanych przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej w obecnych czasach. argument trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. Nie ma sensu polemizować z tymi argumentami. istnieją przynajmniej trzy ważne powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną naszej demokracji. Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty. Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną.
Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek domagać się poszanowania naszej kultury, o co tak gwałtownie występuje Fallaci Głos w obronie Zachodu RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI BRONISŁAW WILDSTEIN Po dziesięciu latach milczenia sławna dziennikarka i pisarka włoska, śmiertelnie dziś chora Oriana Fallaci, na łamach "Corriere della Sera' (29.09) wybuchnęła tekstem, który obudził burzę. Wygląda na to, że "GW", która tekst przedrukowała, przestraszyła się jego konsekwencji i opublikowała później wyłącznie wybór zagranicznych tudzież krajowych napaści na autorkę (mimo że odpowiedzią na "Wściekłość i dumę" nie był na świecie wyłącznie chór potępienia). Głosem szczególnym, choć jedynie do ostateczności doprowadzającym tezy oponentów Fallaci, był artykuł polskiego eksperta od poprawności politycznej, Konstantego Geberta, który nie tylko subtelnie uznał autorkę za emanację "europejskiego chama", ale przede wszystkim oburzył się, że artykuł został wydrukowany. Gebert zawyrokował, że w odniesieniu do tego typu niesłusznych tekstów redakcji przysługuje wyłącznie prawo krytycznego ich omówienia. W nagonce wzięła udział również Rada Etyki Mediów, która zaprotestowała przeciwko tego typu publikacjom. Uznano, że pisarka szerzy nienawiść i nawołuje do rasizmu. Na świecie jeszcze większą wrzawę wywołało wystąpienie premiera Włoch Silvia Berlusconiego, który podkreślił wyższość zachodniej cywilizacji ze względu na przestrzeganie w niej praw człowieka. Przerobić po swojemu Swojego czasu lewicowi strażnicy poprawności politycznej załatwiali swoich przeciwników określeniem "faszysta". Dziś takim epitetem młotem stało się określenie "rasista". Nie chodzi oczywiście o to, że rasizm nie występuje i nie należy strzec się tego typu aberracyjnych i niebezpiecznych postaw. Jednak łatwe szermowanie tym epitetem walnie przyczynia się do jego banalizacji, a w efekcie rehabilitacji. Skoro tak wiele zjawisk i postaw określić można jako rasistowskie, skoro określenie to traktowane jest jako instrument dezawuowania adwersarzy, to trudno utrzymać wobec niego odium, które rasizmowi rzeczywiście się należy. Nie sposób też wyodrębnić i nazwać rasizmu prawdziwego. Jeżeli określana jest tak każda niewygodna postawa, to coraz trudniej będzie wzbudzić oburzenie z powodu rasizmu autentycznego. Podobnie rzecz ma się w Polsce (i nie tylko) z oskarżeniem o antysemityzm. Nieograniczone możliwości rzucania oskarżeń o rasizm stworzył zawodowym antyrasistom koncept "rasizmu kulturowego". Zmienił on zasadniczo znaczenie pojęcia rasizmu. O ile bowiem hierarchizacja ludzi ze względu na przynależność rasową jest ponurym absurdem, o tyle hierarchizacja kultur i ich przejawów jest nieuniknionym elementem każdego wartościowania. Przynależność rasowa jest dana człowiekowi niezależnie od niego, i to ostatecznie, w wypadku kultury sprawa ma się inaczej - zwłaszcza współcześnie. Kultura jest bytem złożonym i człowiek przynależący do niej może ją przekształcać, przyjmować aktywną postawę wobec konkretnych jej przejawów, a wreszcie odejść od niej. Uznanie, że nie możemy wartościować kultur i ich określonych aspektów, oznacza, że nie możemy wartościować w ogóle. Jest to stwierdzenie nie tylko absurdalne, ale i paradoksalne. U jego fundamentów musi leżeć mocne przeświadczenie o równowartości wszystkich kultur - a przeświadczenie takie sformułować można wyłącznie na gruncie kultury zachodniej. Ten wstrętny Berlusconi Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazał się tekst Fallaci, włoski premier Silvio Berlusconi powiedział, że "musimy być świadomi wyższości naszej cywilizacji, systemu, (...) który w przeciwieństwie do krajów islamskich gwarantuje poszanowanie praw religijnych i politycznych". Berlusconi wyraził się jak na polityka niezręcznie, używając określenia "wyższość". Powiedział jednak prawdę: w cywilizacji zachodniej obowiązują prawa religijne i polityczne, w krajach islamskich (poza, w ograniczonym sensie, Turcją) - nie. Jeśli więc prawa takie uznajemy, a odwołują się do nich krytycy Berlusconiego, nie możemy niczego zarzucić jego rozumowaniu. Niezręcznością Berlusconiego było również stwierdzenie, że "Zachód będzie kontynuował podbój ludów, tak jak podbił komunizm". Oczywiste w tym kontekście było, że premierowi Włoch chodzi o "podbój" kulturowy. Przecież komunizm nie upadł na skutek fizycznej wojny ze światem Zachodu. A więc określenie "podbój" znaczyło w tym wypadku również "podbój świata" przez prawa człowieka i kulturę demokracji. Ataki na premiera Włoch ujawniały całą wewnętrzną sprzeczność kulturowego relatywizmu. Belgijski minister spraw zagranicznych Luis Michel oświadczył: "wartości europejskie nie pozwalają nam sądzić, że nasza cywilizacja jest wyższa od innych". W wypowiedź tę wpisane jest stwierdzenie, że zasadą naszej cywilizacji jest otwartość na innych. Tylko że w pewnym momencie cecha ta musi wejść w konflikt z cywilizacją zamkniętą na innych, zwłaszcza jeśli cywilizacja ta ma ambicje uniwersalne, a takie ambicje ma również islam. Popularny pisarz i teoretyk włoski Umberto Eco w artykule "Święte wojny, pasja i rozum" ("La Republica", 5.10), który miał być odpowiedzią na wystąpienie premiera Włoch, a jest ciągiem frazesów składających się na obowiązującą dziś w opiniotwórczych sferach Zachodu poprawną politycznie wykładnią kultury, wzywa, abyśmy spojrzeli na siebie oczyma drugiej cywilizacji. Wezwanie jest słuszne, zawsze płodne jest popatrzenie na siebie cudzymi oczyma, ale apel ten jest właśnie charakterystyczny dla kultury Zachodu. To z jej perspektywy możemy zobaczyć kulturę muzułmańską jako propozycję, nad którą należy pochylić się z dobrą wolą i zainteresowaniem - natomiast w oczach jej reprezentantów możemy zobaczyć Zachód jako materialistyczny świat pochłonięty żądzą indywidualnego użycia, apoteozujący ją w pełnej hipokryzji koncepcji praw człowieka. W chórze potępień, które wywołała wypowiedź Berlusconiego, nastąpiło pomylenie praw człowieka i uprawnień zbiorowości. Tymczasem w wielu istotnych kwestiach zasady te mogą wchodzić ze sobą w konflikt. Jeśli zbiorowości muzułmańskich imigrantów na Zachodzie nie tylko domagają się prawa do wyznawania swojej religii, ale i budowania swojej społeczności opartej na jej prawach - to konflikt z normą europejską staje się oczywisty. Muzułmańskie prawo - szarijat - jest sprzeczne z prawami człowieka. Pod groźbą śmierci zakazuje apostazji, czyli opuszczenia muzułmańskiej wspólnoty religijnej, ogranicza prawa kobiet i zbudowane jest na zupełnie odmiennej zasadzie niż prawo europejskie, dla którego podmiotem jest osoba ludzka. Odwoływanie się więc do praw człowieka w polemice z Berlusconim jest wyjątkowo nietrafne, gdyż idea ta o jednoznacznie zachodnim rodowodzie jest sprzeczna z kulturą islamu, a w każdym razie z jej dominującą dziś wersją. Ta rasistka Fallaci Fallaci pisze, że wojna wypowiedziana naszemu światu w dniu ataku na USA to "wojna religijna, której chce i którą wypowiada być może tylko odłam tamtej religii". Wzbudziło to oburzenie, a przecież trudno polemizować z tym stwierdzeniem. Fundamentaliści islamscy odwołują się do religii. To ona jest absolutną podstawą i ostateczną formą ich kultury. Odrzucają możliwość budowy świeckiego państwa, rozdzielenie państwa od religii uznają za herezję. W ich przeświadczeniu jest to wojna religijna. Nie mają racji i źle interpretują Koran? Co daje nam podstawę do takiego osądu? W islamie nie ma hierarchicznego Kościoła, który mógłby narzucić wiernym swoją interpretację religii. Jedyny w miarę zwarty system kościelny, który od niedawna w odłamie szyickim powstał w Iranie, broni takiej właśnie fundamentalistycznej interpretacji islamu. Ulemowie, czyli uczeni islamscy z całego świata islamu, w ogromnej przewadze (głosy innych są niesłyszalne) głoszą jego interpretację w fundamentalistycznej wersji. - Islam jest religią miłości - tak brzmi mantra dzisiejszej poprawności politycznej. Podtrzymują to również fundamentaliści, ale dodają - miłości, ale nie dla świata rządzonego przez grzech. "Dom pokoju" to świat rządzony przez wiernych, poza nim rozciąga się "Dom wojny". Tak brzmi tradycyjna i przyjęta powszechnie nie tylko przez fundamentalistów zasada islamu. Muzułmanin nie nawraca siłą. Podporządkowany władzy muzułmanina innowierca ma prawo wyznawać swoją religię, ale muzułmanin nie może zgodzić się, aby być rządzonym przez niewiernego. W przeciwieństwie do chrześcijaństwa, które rozpięte jest między skażoną doczesnością a boską transcendencją, islam jest monistyczny. Jest projektem ustrojowym, w którym grzech jest przestępstwem. Projektem, który łatwo zinterpretować w wymiarze totalitarnej ideologii. W przeszłości istniały odmienne interpretacje islamu, również w łonie muzułmańskiej kultury. Ale dziś dominuje złowroga, ideologiczna interpretacja tej religii. Pełni ona dziś funkcję globalnie zreinterpretowanego marksizmu. Za globalną klasę wyzyskiwaczy uznany został bogaty Zachód, świat bezbożny, opętany przez demona materializmu. Zniszczenie go otworzy bramy dla wprowadzenia boskiego porządku na całym świecie. Ma to również społeczno-polityczną genezę. Muzułmańskie kraje wychodzące z kapitalizmu, a raczej ich elity, chętnie odwoływały się do zachodniego, lewicowego utopizmu. Przejmowały trzecioświatowe warianty marksizmu, arabską wersję socjalizmu. Skończyło się to tak jak zawsze: cywilizacyjną zapaścią i gospodarczą klęską. To na tej glebie wyrósł wymierzony w świat Zachodu fundamentalizm - owoc resentymentu. Ponure utopie totalitarnych dyktatur rodziły się zawsze z poczucia krzywdy i upokorzenia. O tym wszystkim pełnym namiętności językiem pisze Oriana Fallaci. Pisze o wyższości kultury Zachodu, która ufundowana została na wolności i która zweryfikowała się w historii, przynosząc niespotykaną wcześniej zamożność i cywilizacyjny postęp. To dzięki tej wolności kultura zachodnia zbudowała naukę, nie jakiś pojedynczy wynalazek, ale system poznawania świata i wykorzystywania wiedzy dla potrzeb cywilizacji. Poprawność polityczna każe dziś tonować sukcesy naszej cywilizacji, opowiadać, że Chińczycy wynaleźli papier i proch, kto inny kalendarz, a kto inny jeszcze co innego... Być może wynaleźli, ale nigdy nie zastosowali powszechnie, nie uczynili elementem gospodarki. Powody tego są oczywiste, tak jak oczywiste jest, że nauka powstać mogła tylko w systemie wolności, jaki stworzyła cywilizacja zachodnia. Choć dziś wydaje się, że korzystać z niej mogą wszyscy, również przedstawiciele innych cywilizacji, to w sposób pełny mogą ją adaptować tylko wtedy, kiedy przejmą zasady cywilizacji, która naukę stworzyła. Ostatnim dowodem na to jest klęska komunizmu. Powodowana szlachetną namiętnością Fallaci często przesadza i bywa nieprzyjemna. Dzieje się tak, gdy odnajduje w sobie wyrozumiałość dla rosyjskich najeźdźców na Afganistan. Przesadza zwłaszcza wtedy, gdy zaczyna postrzegać muzułmanów jako jednorodną zbiorowość. Kultura warunkuje ludzi, ale przecież nie modeluje ich ostatecznie. Z Fallaci nie sposób się zgodzić, kiedy zaczyna wrzucać do jednego worka i uznawać za plagę wszelkich muzułmańskich imigrantów, którzy przybyli do Europy. Ale kiedy oburza się na ekscesy europejskiej tolerancji wobec barbarzyństwa niektórych imigrantów, kiedy uznaje, że kraje europejskie winny domagać się od wszystkich stosowania się do swoich zasad - ma rację. Racje polityków - prawdy pisarzy Bush zachowuje się rozsądnie, starając włączyć do antyterrorystycznej koalicji jak najwięcej krajów muzułmańskich. Trzeba starać się uniknąć globalnej konfrontacji cywilizacyjnej. Zmiażdżenie ośrodków terrorystycznych przy utrzymaniu choćby neutralności większości krajów islamskich będzie sukcesem i może ograniczyć skalę konfliktu. Dla osiągnięcia takich celów trzeba bardzo ważyć słowa i często unikać mówienia prawdy. Dlatego z perspektywy politycznej wystąpienie Berlusconiego było błędem. Jednak innym regułom winna podlegać działalność intelektualistów, pisarzy, dziennikarzy. Barbarzyństwo, którego Fallaci doświadczyła i które obserwowała w krajach islamu, jest faktem. Opisując je, spełnia swoją powinność. Zwolennicy poprawności politycznej, którzy nawołują do powstrzymywania się przed tego typu relacjami, bo mogą być one wodą na młyn rasistów, bo są doświadczeniem subiektywnym i deformują prawdę obiektywną, albowiem w każdej kulturze... itd. - przypominają Sartre'a, który protestował przeciw pisaniu o sowieckich gułagach, aby nie pozbawiać nadziei francuskich robotników. Nie należy zamykać oczu na to, że europejskie kraje azylu dla imigrantów muzułmańskich stały się również krajami azylu dla fundamentalizmu i wyrastającego zeń terroryzmu, który pasożytuje na glebie tolerancji i demokratycznej kultury. To, że kraje europejskie nie potrafią sobie z tym poradzić, jest symptomem rozkładu i tchórzostwa tutejszych elit politycznych. Jeśli istnieją normy prawne, które karzą za działalność antykonstytucyjną, za nawoływanie do nienawiści na tle rasowym i religijnym, to czemu nie można zastosować ich do podejmujących takie działania fundamentalistycznych ugrupowań muzułmańskich? Jak można tolerować pochwały bin Ladena wygłaszane przez "autorytety" religijne w Londynie czy Brukseli? Czy trzeba czekać, aż w kolejnym zamachu, tym razem być może w Europie, zginą znowu tysiące ludzi? Po zamachu na USA cały Zachód znalazł się w sytuacji wyjątkowej. Czy nie powinien, używając nawet środków wyjątkowych dla liberalnej demokracji, stosowanych jednak, kiedy prowadzi ona wojnę, zniszczyć wszystkich ośrodków fundamentalizmu, nie czekając, aż jeszcze głębiej uda się im zakorzenić w muzułmańskich diasporach? Mit wielokulturowości W tym momencie dotykamy być może najbardziej delikatnej kwestii, o której tak gwałtownie pisała Fallaci. Kwestii imigracji. I znowu, jakkolwiek można zarzucić jej przesadę, każdego, kto zna trochę Europę Zachodnią, uderza paradoks. Zbiorowości imigrantów uciekających ze swojego świata przed despotyzmem i nędzą usiłują częstokroć odbudować warunki, które do despotyzmu i nędzy prowadzą. Czy winniśmy więc zmuszać je do przyjęcia zasad naszej kultury? Mit wielokulturowego państwa jest niebezpieczny i sprzeczny wewnętrznie. Oczywiście, jeśli ograniczymy definicję kultury do rytuału religijnego i obyczaju, to wielokulturowość istnieje już w państwach Zachodu i ma się doskonale. Jeśli jednak kulturę zgodnie ze współczesnymi definicjami rozumieć głębiej, jako model organizacji ludzkiego życia, to od razu pojawiają się problemy. Konflikt dotyczy systemu prawnego, który jest formą życia społecznego. Winniśmy domagać się, aby przybysze przyjęli zasady kultury, z dobrodziejstwa której korzystają. Inaczej fundujemy chaos i - na zasadzie reakcji - rasizm, który ugodzi we wszystkich. Również w niewinnych przybyszy. Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek domagać się poszanowania naszej kultury, o co tak gwałtownie występuje Fallaci. Tylko że w tym celu sami musimy szanować jej fundamenty. Współczesne relatywizmy kulturowe prowadzą do podważenia naszej kultury, tworząc niebezpieczny klimat, na którym łatwo wyrasta ideologia przemocy. Taki klimat, jaki opisywał choćby Witkacy w okresie międzywojennym. -
Po dziesięciu latach milczenia sławna dziennikarka i pisarka włoska, śmiertelnie dziś chora Oriana Fallaci, na łamach "Corriere della Sera' (29.09) wybuchnęła tekstem, który obudził burzę. Głosem szczególnym, choć jedynie do ostateczności doprowadzającym tezy oponentów Fallaci, był artykuł polskiego eksperta od poprawności politycznej, Konstantego Geberta, który nie tylko subtelnie uznał autorkę za emanację "europejskiego chama", ale przede wszystkim oburzył się, że artykuł został wydrukowany. W nagonce wzięła udział również Rada Etyki Mediów, która zaprotestowała przeciwko tego typu publikacjom. Uznano, że pisarka szerzy nienawiść i nawołuje do rasizmu. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazał się tekst Fallaci, włoski premier Silvio Berlusconi powiedział, że "musimy być świadomi wyższości naszej cywilizacji, systemu, (...) który w przeciwieństwie do krajów islamskich gwarantuje poszanowanie praw religijnych i politycznych".Berlusconi wyraził się jak na polityka niezręcznie, używając określenia "wyższość". Powiedział jednak prawdę: w cywilizacji zachodniej obowiązują prawa religijne i polityczne, w krajach islamskich - nie. Ataki na premiera Włoch ujawniały całą wewnętrzną sprzeczność kulturowego relatywizmu. Odwoływanie się więc do praw człowieka w polemice z Berlusconim jest wyjątkowo nietrafne, gdyż idea ta o jednoznacznie zachodnim rodowodzie jest sprzeczna z kulturą islamu. Fallaci pisze, że wojna wypowiedziana naszemu światu w dniu ataku na USA to "wojna religijna, której chce i którą wypowiada być może tylko odłam tamtej religii". Wzbudziło to oburzenie, a przecież trudno polemizować z tym stwierdzeniem.Fundamentaliści islamscy odwołują się do religii. To ona jest absolutną podstawą i ostateczną formą ich kultury. Odrzucają możliwość budowy świeckiego państwa, rozdzielenie państwa od religii uznają za herezję. W ich przeświadczeniu jest to wojna religijna. W tym momencie dotykamy być może najbardziej delikatnej kwestii, o której tak gwałtownie pisała Fallaci. Kwestii imigracji. Mit wielokulturowego państwa jest niebezpieczny i sprzeczny wewnętrznie. Oczywiście, jeśli ograniczymy definicję kultury do rytuału religijnego i obyczaju, to wielokulturowość w państwach Zachodu ma się doskonale. Jeśli jednak kulturę zgodnie ze współczesnymi definicjami rozumieć głębiej, jako model organizacji ludzkiego życia, to od razu pojawiają się problemy. Konflikt dotyczy systemu prawnego, który jest formą życia społecznego. Winniśmy domagać się, aby przybysze przyjęli zasady kultury, z dobrodziejstwa której korzystają. Inaczej fundujemy chaos i - na zasadzie reakcji - rasizm, który ugodzi we wszystkich. Również w niewinnych przybyszy.Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek domagać się poszanowania naszej kultury, o co tak gwałtownie występuje Fallaci. Tylko że w tym celu sami musimy szanować jej fundamenty. Współczesne relatywizmy kulturowe prowadzą do podważenia naszej kultury, tworząc niebezpieczny klimat, na którym łatwo wyrasta ideologia przemocy.
Wileńszczyzna O wigilijnej wieczerzy dla żywych i umarłych, o obejmowaniu płotów, o nasłuchiwaniu psiego szczekania i innych wróżbach dla panien, o śliżykach z posytą i kiślu z owsa, który "przylipia się do podniebienia", o kolorowych opłatkach i sianku, podkładanym pod obrus tak hojnie, że aż talerze ledwo stoją i jeść niewygodnie Gęba uśmiechnięta i żyć lżej Najbarwniejsze są wspomnienia ze wsi i miasteczek, gdzie tradycje przetrwały i śnieg sypie jak dawniej. Na zdjęciu: Miedniki koło Wilna FOT. JERZY HASZCZYŃSKI MAJA NARBUTT z Wilna Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Dowiedzieć się, komu pisane długie życie i szczęście, której pannie rychłe zamążpójście, a kto w przyszłym roku już nie usiądzie z żywymi do wigilijnego stołu. W położonych dwadzieścia kilometrów od Wilna Turgielach co przezorniejsi już kilka dni temu zdjęli wszystkie furtki i bramy. Mniej zapobiegliwi jeszcze długo po świętach będą po całej wsi szukać swej własności - odnajdą ją w cudzej zagrodzie albo i na własnym dachu. - To prawdziwe utrapienie - wzdychają starsi mieszkańcy, sarkając na chłopaków, którzy nie oszczędzą żadnej furtki. Turgielskie dziewczyny nie żałują bram; otwarte szeroko obejścia mają im zapewnić powodzenie i napływ konkurentów. Bramy i płoty mają szczególne znaczenie w matrymonialnych aspiracjach panien z podwileńskich wiosek. To, co dzieje się tam w wigilijny dzień, na niewtajemniczonych może sprawiać dziwne wrażenie. Miejscowi nie zwracają jednak uwagi na to, że dziewczęta znienacka podbiegają do płota i szeroko rozpostartymi rękami obejmują żerdzie. Jeżeli liczba żerdzi okazuje się parzysta - do przyszłej Wigilii znajdzie się męża. Jeśli nie - jest jeszcze szansa. Trzeba trzy razy splunąć, nogą zatrzeć i biec do następnego płota. Spotkane przeze mnie turgielskie panny bez zażenowania przyznają, że nie tylko będą obejmować płoty, ale i łapać drewno na opał - i tu parzysta liczba polan jest korzystna - a także nasłuchiwać, skąd naszczekują psy. Stamtąd bowiem nadejdzie mąż. O niego w Turgielach dość trudno - są chłopcy, ale jakoś się nie żenią. Dobrze, że choć rodzice nie krzyczą jak kiedyś na spóźniające się z zamęściem panny, którym dawniej bez ogródek mówiono, że "mąż to grunt, bez niego zginiesz jak szara myszka". Prawie jak przed wojną "Bóg się rodzi, moc truchleje" - parterowy budynek turgielskiego domu kultury rozbrzmiewa dźwiękami kolędy. Władysława Szyłobryt, kierowniczka miejscowego zespołu Turgielanka, energicznie wystukuje rytm obcasikiem. Dwanaście kobiet przy akompaniamencie akordeonu śpiewa na dwa głosy. Jest tak zimno, że nie zdejmują nawet kurtek i chustek. Dobiega końca próba przed występem zaplanowanym na pierwszy dzień świąt. Do dużej sali przyozdobionej olbrzymim świerkiem zaglądają dzieci. Jeszcze raz chcą przećwiczyć jasełka. Wystawia się je w Turgielach już od paru lat. Gdyby przywrócić chodzenie po domach z gwiazdą, to święta we wsi - mówią starsze kobiety - byłyby zupełnie jak "za polskich czasów". Dzieci są w różnym wieku, ale wszystkie już świątecznie uświadomione. Nie wierzą już w aniołki, które - jak wmawiają maluchom rodzice - w nocy przychodzą pożywiać się resztkami wigilijnej wieczerzy. Wiadomo przecież, że to nie aniołki, lecz zmarli. Nie ma się jednak co bać, bo duchy odejdą, zanim rodzina zasiądzie do śniadania. Podstawowym świątecznym obowiązkiem dziecka jest wypatrywanie pierwszej gwiazdki i liczenie wigilijnych potraw. Koniecznie musi być ich dwanaście. Nawet jeśli osobno trzeba policzyć i chleb, i sól. Zanim jednak potrawy znajdą się na nakrytym białym obrusem stole, musi tam znaleźć się sianko. W Wilnie - symboliczna garstka kupiona w przykościelnym kiosku albo i podarowana przez gospodarza na rynku. Na wsi sianko ściele się hojnie, "aż lekkie talerze ledwo ustoją, a jeść niewygodnie". Sianko odgrywa ważną rolę. Jeśli spod obrusa wyciągnie się długie i zielone źdźbło - pomyślność w nowym roku gwarantowana. Krótsze i żółte - niedobrze. W skrajnych wypadkach należy się obawiać, że w następnej wigilijnej wieczerzy będzie się uczestniczyć tylko w nocy, by przed świtem zniknąć. Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami. Tradycja wymaga tu, żeby podać kisiel: czerwony z żurawin i biały z owsa, o którego smaku nikt dobrego słowa nie powie, bo to "jak kit z okien i przylipia się do podniebienia ". Wszyscy za to lubią śliżyki - drobne okrągłe ciasteczka, koniecznie robione w domu, a nie kupne. Śliżyki podaje się z posytą, rodzajem zalewy zrobionej z utartego do białości maku, miodu i wody. Pod okiem proboszcza - Dla Jezusa i aniołków - mówi stanowczo mama turgielskiego proboszcza, księdza Józefa Aszkiełowicza, nagabnięta o to, dla kogo parafianie zostawiają na stole wigilijną wieczerzę. Chętnie podzieli się sekretami wypieku śliżyków - "dawaj pani zawsze drożdże, a nie sodę" - ale wyraźnie nie ma zamiaru zdradzać "duchowych" tajemnic. Zapewnia, że "pierwsze słyszy" o wigilijnych wróżbach, i bezskutecznie stara się uciszyć pożywiającą się na gościnnej plebanii parafiankę, która skwapliwie opowiada o pogańskich przecież wierzeniach. Także ksiądz Aszkiełowicz, który pojawia się na plebanii na chwilę, bo zaraz udaje się na mszę w pobliskich Taboryszkach, stara się przedstawić swych wiernych w jak najlepszym świetle. - Mileńka moja, daleko mniej piją. A młodzież w ogóle nie pije, bo się sportuje. Kościół pomógł postawić siłownię. W ogóle ludzie u nas ambitni i honorowi. Jak powiedziałem w kościele, że płot świadczy o gospodarzu, to wygląd wsi się poprawił. Co ksiądz powie, to tak nasi robią - twierdzi proboszcz. Zwłaszcza w okresie przedświątecznym ksiądz Józef nasilił swą walkę z pijaństwem, z której słynie na Wileńszczyźnie. Jak mówi się nawet w Wilnie, "zwariowawszy na punkcie wódki, wpada do chałup i jeśli ją znajdzie na stole, to łaje". Nie zawsze znajduje sojuszników nawet tam, gdzie wydawałoby się to naturalne. - Nie trzeba obzywać tych, którzy piją. Oni przecież w brudzie, głodzie żyją. Mój mąż niedospany, niedojedzony. Toż to prawdziwy pokutnik - ubolewa jedna z turgielanek, zastanawiając się, czy przypadkiem właśnie za te cierpienia mąż nie pójdzie do nieba. Nie ma już czarnych kartek w kalendarzu - Najlepiej i z całego serca bawiono się w czasie Bożego Narodzenia na wioskach - mówi Dominik Kuziniewicz, czyli Wincuk, najpopularniejszy na Wileńszczyźnie gawędziarz. Wieś wileńska nigdy nie była bogata, ale "niezepsute pieniędzmi ludzie zawsze potrafili obchodzić święta wesoło i zgodnie z tradycją". - Mama, rocznik 1908, wieczna pamięć, do końca wspominała, jak spędzała Boże Narodzenie w rodzinnej wsi, jak ważne były przygotowania robione przez cały adwent, a potem wypatrywanie pierwszej gwiazdki. W latach trzydziestych przeniosła się do Wilna, ale stamtąd nie miała już takich barwnych świątecznych wspomnień - opowiada Wincuk. Wilno ówczesne było "Jerozolimą Północy", znaczącym skupiskiem Żydów, a miejskie święta miały w ogóle inny wymiar - były mniej religijne i wzruszające, a bardziej huczne i bogate. Bawiono się na rautach i wielkich balach w ratuszu. Świąteczna tradycja nigdy jednak w Wilnie nie zanikła, nawet w najbardziej niesprzyjających czasach, gdy Wigilię i Boże Narodzenie wskazywały czarne kartki w kalendarzu. Zawsze całe rodziny zasiadały w wigilijny wieczór przy zaścielonym białym obrusem wigilijnym stole. A i w pracy starano się jakoś obchodzić święta, choć to "zależało od kolektywu". - Ktoś przyniósł śliżyki, ktoś postawił nalewkę i tak, choć nie na stoliku u dyrektora, ale urządzano prawdziwe święta - wspominają Polacy z Wilna. Teraz w Wilnie już nie tylko oficjalnie, ale i ostentacyjnie obchodzi się Boże Narodzenie. Na placu Katedralnym i placu Ratuszowym w przedświątecznym okresie ustawiono olbrzymie rzęsiście oświetlone choiny. Pojawiła się nawet swoista bożonarodzeniowa moda - na kolorowe opłatki. Można więc usłyszeć, jak miejscowe Polki narzekają: W Ostrej Bramie opłatki tylko białe, trzeba iść do dominikanów, bo tam różowieńkie, żółcieńkie, ładnieńkie. Mimo wszystko tradycyjnym białym opłatkiem proponuje w imieniu Polaków na Litwie przełamać się Wincuk, przesyłając czytelnikom "Rz" życzenia z Wilna: - Kochanieńkie, wy moje. Zostawajcie wy się żywe, zdrowe i uśmiechnięte. Bo pamiętajcie, że gdy gęba uśmiechnięta, to lżej przez życie kołdybać się.
Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Dowiedzieć się, komu pisane długie życie i szczęście, której pannie rychłe zamążpójście, a kto w przyszłym roku już nie usiądzie z żywymi do wigilijnego stołu. W położonych dwadzieścia kilometrów od Wilna Turgielach co przezorniejsi już kilka dni temu zdjęli wszystkie furtki i bramy. Turgielskie dziewczyny nie żałują bram; otwarte szeroko obejścia mają im zapewnić powodzenie i napływ konkurentów. Bramy i płoty mają szczególne znaczenie w matrymonialnych aspiracjach panien z podwileńskich wiosek. To, co dzieje się tam w wigilijny dzień, na niewtajemniczonych może sprawiać dziwne wrażenie. Miejscowi nie zwracają jednak uwagi na to, że dziewczęta znienacka podbiegają do płota i szeroko rozpostartymi rękami obejmują żerdzie. Jeżeli liczba żerdzi okazuje się parzysta - do przyszłej Wigilii znajdzie się męża. Jeśli nie - jest jeszcze szansa. Trzeba trzy razy splunąć, nogą zatrzeć i biec do następnego płota. turgielskie panny przyznają, że nie tylko będą obejmować płoty, ale także nasłuchiwać, skąd naszczekują psy. Stamtąd bowiem nadejdzie mąż. Dzieci Nie wierzą już w aniołki, które w nocy przychodzą pożywiać się resztkami wigilijnej wieczerzy. Wiadomo przecież, że to zmarli. Nie ma się jednak co bać, bo duchy odejdą, zanim rodzina zasiądzie do śniadania. Podstawowym świątecznym obowiązkiem dziecka jest wypatrywanie pierwszej gwiazdki i liczenie wigilijnych potraw. Koniecznie musi być ich dwanaście.
CZECZENIA W ciągu dnia nie widać Rosjan na ulicach. Po zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. Potem młodzi rosyjscy chłopcy piją wódkę i modlą się o nadejście poranka. Zwykły dzień w Groznym Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, przed podziurawioną jak sito bramą swego domu FOT. ANDRZEJ WIKTOR PIOTR JENDROSZCZYK z Groznego Godzina policyjna zaczyna się w Groznym o ósmej wieczorem, ale już z nastaniem zmierzchu wszyscy mieszkańcy szukają schronienia w swych norach. Emil Dżanaralijew wraz z żoną i synem oraz rodziną sąsiada zamknęli się w dusznej piwnicy przy ul. Trudowoj. Nieopodal Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, zatrzasnęła podziurawioną jak sito bramę swego domu, z którego po bombardowaniach zostały dwa marne pomieszczenia. Asłambek w tym samym czasie ułożył się na legowisku w gruzach nieopodal głównego punktu kontrolnego rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Handlująca na bazarze papierosami Eliza zebrała cały swój sklepik w jedną plastikową torbę wraz z pięćdziesięcioma rublami dziennego utargu i pokuśtykała do mieszkania przy ul. Lenina. Blok, w którym mieszka, to sterta gruzów z kilkoma nie do końca zburzonymi ścianami. Tego dnia tuż przed piątą wieczorem przy placu Minutka, na północy miasta, rozległy się strzały. Najpierw dwa pojedyńcze, potem cała seria. Nic nadzwyczajnego. W Groznym kanonada trwa przez cały dzień, a w nocy seriom karabinów towarzyszą odgłosy wystrzałów artyleryjskich. Nikt z ponad 60 tys. mieszkańców miasta nie zwraca już na to uwagi... Trzeba umieć cierpieć Na pierwsze dwa wystrzały nie zwrócił też uwagi na Minutce 19-letni Andi. Podążał za kuzynem do jego mieszkania - nory takiej jak wszystkie. W chwilę później padł ścięty serią z automatu. Jedna kula utkwiła w lewym obojczyku, druga zatrzymała się w kręgosłupie. Obie widać doskonale na zdjęciu rentgenowskim. Następnego dnia pokazuje je lekarz szpitala nr 9 w Groznym. Nic pomóc nie może. Sparaliżowany do pasa Andi, z tkwiącą w kręgosłupie kulą, leży w izbie przyjęć na stwardniałym od zakrzepłej krwi innych pacjentów materacu i czeka na transport do odległego o ponad sto kilometrów szpitala w Nazraniu w sąsiedniej Inguszetii. "Trzeba umieć cierpieć" - mówi zaciskając zęby. Rodzina przywiozła go do szpitala dopiero następnego dnia, bo o zmierzchu nikt, nawet w takiej sytuacji, nie odważy się wyjść na ulicę. Podobnie było z innym pacjentem szpitala. Walczy obecnie ze śmiercią. Kula dosięgła go we własnym domu w Jermołowce niedaleko Groznego. Siedzący obok sąsiad zginął na miejscu od serii karabinowej. Nieco wcześniej - tego samego dnia - pracownik prorosyjskiej administracji Groznego wyszedł z samochodu w okolicach bazaru. Po kilku krokach padł martwy. Zgon stwierdzono w szpitalu. Nikt nie wie, ile tego dnia było podobnych przypadków w całym Groznym. Nikt nie prowadzi żadnej statystyki. Nikt też nie szuka winnych. Andi jest pewien, że strzelali do niego rosyjscy żołnierze z pobliskiego punktu kontrolnego. Rodzina zastrzelonego w Jermołowce twierdzi, że śmiercionośne kule wpadły przez okno, w chwili gdy przejeżdżał tamtędy rosyjski transporter. Porachunkami pomiędzy Czeczenami, i być może zemstą, tłumaczy się śmierć pracownika nowej administracji. Ponad rok po rozpoczęciu tak zwanej antyterrorystycznej operacji w Czeczenii w republice nadal toczy się wojna. W ciągu jednego tylko listopadowego tygodnia w republice zanotowano dwadzieścia ataków czeczeńskich bojowników na wojska rosyjskie. Zginęło co najmniej pięciu Rosjan, dziewięciu odniosło rany. Nie można się dziwić, że Rosjanie boją się własnego cienia. W ciągu dnia nie widać ich na ulicach Groznego. Dopiero po zapadnięciu zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. O zmroku kanonadę rozpoczynają rosyjskie posterunki w wielu punktach miasta. Ma to odstraszyć bojowników przed atakiem na poszczególne punkty kontrolne, gdzie za betonowymi blokami i workami z piaskiem młodzi rosyjscy chłopcy strzelają, piją wódkę i modlą się o nadejście poranka. Można żyć z ropy O zwyczajach rosyjskich żołnierzy wiele powiedzieć może Asłambek. Wraz z Timurem i Rosjaninem Jurą koczują nie dalej jak sto metrów od minitwierdzy rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Cała trójka pilnuje tam nocą i dniem swego naftowego biznesu. Wykopali dwie studnie głębokie na dziesięć metrów. Na tym poziomie znajduje się już tzw. kondensat czyli roztwór wody i ropy. W chwili gdy oglądałem to miejsce, 18-letni Timur pogłębiał jedną ze studni. Asłambek na górze dmuchał z całych sił w plastikową rurę, dostarczając powietrze duszącemu się od oparów ropy Timurowi, który wybierał na dole kamienie stojąc po kolana w kondensacie. Druga studnia jest już gotowa. Pracuje tam elektryczna pompa głębinowa. Jako że elektryczności nie ma w całym Groznym z wyjątkiem okolic szpitala nr 9, w pobliskich krzakach terkocze wysłużony generator. Jego warkot słyszą doskonale na posterunku Rosjanie. Tolerują działalność Asłambeka za 600 rubli dziennie. Takich szybów jest w najbliższej okolicy co najmniej cztery. Łatwo obliczyć dochody dowódcy pobliskiego posterunku. Wytwórnia Asłambeka daje dziennie około trzech ton kondensatu. Sprzedają go tym, którzy w prymitywnych warunkach w potężnych kotłach gotują to na ogniskach i przetwarzają na benzynę, naftę i paliwo do silników diesla. Paliwo jest oczywiście wyjątkowo marnej jakości, ale na każdej ulicy w Groznym można kupić je po 5 rubli za litr podczas, gdy benzyna szabrowana przez rosyjskie wojska za pomocą sieci pośredników kosztuje 8 rubli za litr. Asłambek i jego dwaj współpracownicy obliczają swe obroty na ok. 5 tys. rubli dziennie, kiedy wszystko działa jak należy. Fortuna - prawie dwieście dolarów dziennie. Ale po zapłaceniu łapówek lokalnej milicji, rosyjskiej milicji, administracji i pracownikom rosyjskiego kontrwywiadu do podziału pozostaje im około tysiąca rubli. I tak nieźle jak na Grozny. Jura 62-letni Rosjanin, którego syn jest szturmanem (oficerem) Floty Północnej nie wydaje nawet wszystkich zarobionych pieniędzy. Jest sam. Przyjechał do Groznego osiem lat temu z Kazachstanu, gdzie przyjaźnił się z rodziną Asłambeka. Setki tysięcy Czeczenów wywiózł do Kazachstanu Stalin w ciągu nieomal jednej nocy, oskarżając ich o sprzyjanie Niemcom w czasie II wojny światowej. Zrehabilitowani dopiero w 1956 r. powracali na ukochany Kaukaz przez lata. "Wczoraj zmieniła się obsada punktu kontrolnego - opowiada Asłambek. Nowy komendant powiadomił mnie o tym zapiską z żądaniem dostarczenia kilku butelek wódki oraz 1200 rubli. Odmówiłem, bo wódki Rosjanom dostarczać nie będę. Wyprawiają poźniej straszne rzeczy. Pijani strzelają gdzie popadnie. Nie mogę też płacić więcej niż dotychczas, bo przecież nie pracuję każdego dnia. Niedawno z czyjegoś rozkazu zniszczono nam cały sprzęt. Jeszcze wszystkiego nie naprawiliśmy" - skarży się Asłambek. Bazar nie dla wszystkich Nafciarzy stać na utrzymanie rodzin i zaopatrywanie się w produkty na bazarze w Groznym. Mięso kosztuje tam 50 rubli za kilogram, ser 30 rubli, mąka 800 rubli za worek, chleb 5 rubli, kurczak 25 rubli. Wszystkiego jest w bród. Produkty przywozi się z Nazrania. Po drodze kilkanaście rosyjskich posterunków. "Na każdym z nich zostawiamy co najmniej sto rubli łapówek. Zarabiamy na transporcie niewiele" - mówi Eliza z bazaru, sprzedająca niewiadomego pochodzenia papierosy. Groźnieńscy nafciarze, podobnie jak hurtownicy na bazarze należą do elity. W lepszej sytuacji są jedynie milicjanci czeczeńskiej milicji Bisłana Gantemirowa, obecnie mera Groznego wyznaczonego przez rosyjskie władze. Swe oddziały zorganizował w grudniu ubiegłego roku przy pomocy rosyjskich władz do walki z bojownikami. Mają regularne pensje. Niektórzy otrzymali nawet po 2 tys. dolarów za udział w działaniach wojennych po stronie rosyjskiej. Jest to w Groznym suma niewyobrażalnie wysoka. Reszta mieszkańców zamienionej w morze gruzów czeczeńskiej stolicy żyje w warunkach nie do opisania. 70-letni Emil Dżanaralijew mieszka w piwnicy od stycznia tego roku. Jego żona i dziewięcioletni syn dzielą jedno piwniczne pomieszczenie z rodziną sąsiadów. Siedem prycz odziedziczyli po brodatych bojownikach, wahabitach, którzy mieli tu kiedyś swą bazę. Ciemno, zaduch, brud, brak wody, o elektryczności nikt nawet nie marzy. Pijemy wodę z Sundży - mówi. Nie stać nas na kupno wody pięćdziesiąt kopiejek za wiadro - mówi Emil. Nieopodal mieszka Swietłana Kozłowa, Rosjanka urodzona w Groznym. Dwa tygodnie temu pochowała w ogrodzie swego kuzyna. Zginął w jakiś kryminalnych porachunkach. Bez grosza przy duszy Swietłana zmuszona była sama zająć się ciałem. Odbudowała dwa pomieszczenia swego maleńkiego domku. "Nigdy stąd nie wyjadę. Instytut naftowy, w którym pracowałam 26 lat, jest mi winien sporo pieniędzy, gdyż od trzech lat nie otrzymywałam wynagrodzenia" - mówi. Czeka na te pieniądze z uporem maniaka, nie dopuszczając myśli, że może być inaczej. Ludzie ci żyją z pomocy humanitarnej rozdzielanej w Groznym głównie przez czeską organizację "Człowiek w biedzie". Na froncie bez zmian Rosyjskie władze nadal nie mają żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii - mówi w Moskwie Aleksander Iskanderian szef Instytutu Studiów Kaukaskich. Jego zdaniem, nie powiodła się próba szukania przez Moskwę sojuszników wśród prorosyjskiej części społeczeństwa. Chodzi zwłaszcza o Gantemirowa, mera Groznego, który nie tai, że jest zaciekłym wrogiem Ahmeda Kadyrowa, muftiego Czeczenii, szefa tymczasowej administracji republiki. Kadyrow nie zdołał zdobyć żadnego poparcia w społeczeństwie, Gantemirow cieszy się zaufaniem nielicznej mniejszości. W tej sytuacji Moskwa oznajmiła, że jest zainteresowana rozpoczęciem rozmów z Rusłanem Giełajewem, znanym czeczeńskim dowódcą polowym, ignorując prezydenta Asłana Maschadowa, wybranego w uznanych zarówno przez Rosję, jak i społeczność międzynarodową wyborach przed prawie czterema laty. Rosjanie po raz kolejny odrzucili ofertę Maschadowa złożoną trzy tygodnie temu za pośrednictwem prasy. Proponuje on rozpoczęcie negocjacji bez jakichkolwiek warunków wstępnych. Kilka miesięcy temu mówił o niezależności Czeczenii i wspólnej przestrzeni "gospodarczej i obronnej z Rosją" Zdaniem Iskanderiana uzyskanie przez Czeczenię niezależności państwowej jest w obecnej sytuacji politycznej Rosji wykluczone. "Nie można zapominać, że większość społeczeństwa nadal popiera działania rosyjskich wojsk w republice. Duży wpływ na rozwój wydarzeń w Czeczenii nadal mają generałowie, którzy nie widzą innego prócz militarnego "wyjścia z sytuacji" - mówi Iskanderian. Potwierdził to niedawno prezydent Putin. "Antyterrorystyczna operacja w Czeczenii musi być kontynuowana do końca" - oświadczył publicznie. Oznacza to, że nic w Czeczenii w najbliższym czasie się nie zmieni. Z ocen niezależnych źródeł wynika, że uzbrojonych bojowników jest w republice 1-1,5 tys. Znacznie więcej jest jednak zdesperowanych młodych ludzi, którzy gotowi są na wszystko w obronie własnej godności. Broni i materiałów wybuchowych nie brakuje.
w Groznym rozległy się strzały. Andi padł ścięty serią z automatu. jest pewien, że strzelali do niego rosyjscy żołnierze z punktu kontrolnego. Ponad rok po rozpoczęciu tak zwanej antyterrorystycznej operacji w Czeczenii w republice nadal toczy się wojna. Asłambek z Timurem i Jurą koczują nie dalej jak sto metrów od minitwierdzy rosyjskich wojsk. Cała trójka pilnuje tam swego naftowego biznesu. Rosjanie Tolerują działalność Asłambeka za 600 rubli dziennie. Rosyjskie władze nadal nie mają żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii.
ROZMOWA Joram Bronowski, izraelski krytyk: Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków Biblia nie uznaje tragedii Habima była uważana za teatr diasporowy FOT. HABIMA Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu? JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Duża część imigrantów, w tym milionowa rzesza przybyła z byłego Związku Radzieckiego, patrzy na tutejsze dziedzictwo z góry. Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer, czyli Most, wystawia sztuki głównie po rosyjsku. Starają się nauczyć hebrajskiego, ale robią to z niechęcią, z obowiązku. Ostatnio wystawili adaptację "Opowiadań odeskich" Babla. Połączyli w ten sposób tradycję rosyjską i żydowską. Grają też "Zmierzch" Babla, także klasykę, którą ceniono w sowieckich teatrach - Czechowa, Moliera i Szekspira. Grają w bardzo pięknej sali, a poza zyskami z kasy otrzymują też państwowe dotacje. Tak jak wszystkie teatry. Same by się nie utrzymały, a rosyjscy imigranci grają w każdym z większych miast. A sceny hebrajskojęzyczne? Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Powstała w Moskwie tuż po rewolucji bolszewickiej, a wśród jej twórców byli najwięksi sowieccy reżyserzy - Stanisławski, Wachtangow. Pierwsza grupa aktorów przyjechała do Izraela w latach trzydziestych. Było to w czasie wielkiego światowego tournée. Wcześniej, w latach dwudziestych, Habima odwiedziła również Polskę. Boy pisał wtedy recenzję z "Dybuka" An-skiego. Do najważniejszych aktorów należeli Hana Rowina i Aharon Meskin. Jak Habima przeżyła drugą wojnę światową? Społeczność izraelska była odcięta od świata i znajdowała się w kleszczach. Z jednej strony zagrażała jej zbliżająca się niemiecka armia Rommla, z drugiej okupanci brytyjscy, którzy nie zgadzali się na istnienie państwa żydowskiego. Ale paradoksalnie był to czas rozkwitu kultury żydowskiej. Była sztandarem wolności, ludzie kochali teatr i literaturę. Nielegalnie imigrowało do Izraela wielu intelektualistów żydowskich. Dla potrzeb sceny pisali najwięksi poeci: Natan Alterman i Awraham Szlonski. To właśnie Alterman przetłumaczył Moliera i Szekspira, stworzył kanon klasyki teatralnej w języku hebrajskim. Pod koniec lat czterdziestych młode pokolenie teatralne zbuntowało się przeciwko teatrowi klasycznemu, akademickiemu, który uosabiała Habima. Młodzi stworzyli własną scenę. Tak powstał Teatr Kameralny, który działa do dzisiaj w Tel Awiwie. Czym jeszcze odróżniał się od Habimy? Habima była uważana za teatr diasporowy. Młode pokolenie chciało stworzyć coś oryginalnego, co miałoby już korzenie w nowym państwie. Takim zewnętrznym przejawem walki ze starym teatrem było m.in. naśmiewanie się z rosyjskiego akcentu aktorów Habimy. Młodzi urodzili się w Izraelu, chociaż ich główna diva Hana Maron, jedna z najważniejszych postaci życia teatralnego lat 50. i 60., pochodziła z Niemiec. Żyje do dziś i poniekąd jest bohaterką narodową. Stała się ofiarą ataku terrorystycznego na lotnisku w Monachium. Straciła wtedy nogę. Jaki repertuar grali aktorzy Teatru Kameralnego? Warto wspomnieć o sztuce młodego Mosze Szamira "Szedł przez pola". To była sztuka na modłę sowieckiego produkcyjniaka, o kibucu, ale powstała już w Izraelu i mówiła o tutejszym życiu. Z biegiem lat i Kameralny zaczął grać klasykę, teatry wymieniały się repertuarem i dziś trudno mówić o jakiejś specjalizacji, różnicach. Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii? Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Zmarł w zeszłym roku. W jego dramaturgii było coś z Felliniego. Wyrastała z poetyki jarmarku. Często wykorzystywał wątki baśniowe, swoimi bohaterami czynił królów, książąt, ale silnie związany był z rzeczywistością Izraela. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru, miał wspaniałe poczucie humoru. Za jedną z jego najważniejszych sztuk wypada uznać "Najokrutniejszy jest Król". Odbierano ją jako zawoalowaną satyrę na Ben Guriona. To były czasy, kiedy zaczęto pokpiwać z założyciela państwa Izrael, który był postacią nieco bolszewicką. W późniejszym okresie Aloni napisał wiele sztuk w czechowowskim klimacie, w tym "Ciocię Lizę". Zagrała ją właśnie Hana Rowina i była to jej ostatnia wielka rola w Habimie. A Chanoc Levin? Jest również poetą, reżyserem, objawił się w czasie wojny sześciodniowej w 1967 r. Zasłynął jako autor czarnych komedii, bardzo obscenicznych, lewicowych. Już pierwsza jego sztuka "Królowa wanny" wywołała polityczny skandal. Najogólniej mówiąc, Levin w groteskowy sposób przetworzył w niej mit ofiary Izaaka. Bodaj najważniejszy w historii Izraela, bo tu ciągle giną młodzi ludzie składani na ołtarzu ojczyzny. Przedstawiciele rządu, włącznie z ministrem obrony Mosze Dajanem opuszczali premierę trzaskając drzwiami. Levin był wtedy młodym chłopcem, ale przez ostatnie trzydzieści lat wyrósł na główną postać izraelskiego teatru, przy której zbladła gwiazda Aloniego. Czy "Dybuk" An-skiego jest pierwszym ważnym dziełem teatru żydowskiego? "Dybuk" powstał w jidysz i został przełożony na hebrajski przez jednego z twórców nowoczesnego hebrajskiego, słynnego poetę narodowego Bialika. Wcześniej jednak przełożono "Celestynę" Rojasa, który był marranem, Żydem hiszpańskim. Warto wspomnieć o komedii "Śmiech wokół małżeństwa", która powstała w XVII wieku we Włoszech, z licznymi wpływami comedia dell'arte. Została napisana w części po aramejsku. Jest to język pokrewny semickiemu. To główny język literatury talmudycznej. Przechowało się w nim wiele ksiąg Biblii. Dwadzieścia lat temu "Śmiech wokół małżeństwa" odnowił na scenie młody reżyser izraelski Omri Nican. Nie byłoby współczesnego teatru izraelskiego bez odnowionego języka hebrajskiego. Kiedy rozpoczął się ten proces? W latach 80. ubiegłego wieku. Po hebrajsku, a więc językiem Biblii, zaczęła mówić wtedy inteligencja żydowska. Już później osiadała w dzielnicy Tel Awiwu, która nazywa się Oazą Sprawiedliwości. Tam, na początku swojego pobytu w Izraelu, zamieszkał żydowski noblista Szmuel Josef Agnon. Jakie są korzenie teatru w jidysz? Jidysz był mieszaniną dolnoniemieckiego z naleciałościami słowiańskimi. Uprawiany w nim teatr przypominał jasełka i zrodził się dość późno, bo w wieku XVII i XVIII w polskich miasteczkach. Był związany z ludowym świętem głupców - Purim. Miał charakter jarmarczny. Jedną z jego głównych postaci stał się Hirszełe z Ostropola, postać zaczerpnięta z chasydyzmu, później pojawiająca się w opowiadaniach Babla, ktoś w rodzaju żydowskiego Dyla Sowizdrzała. Czy jidysz jest dziś językiem martwym? Jeszcze niedawno uważano, że jest na wymarciu, ale ostatnio odradza się. Można z niego zdawać maturę. Właśnie w tym roku obchodzona jest sto czterdziesta rocznica urodzin największego pisarza jidysz Szaloma Alejchema, również dramaturga. Bardzo dużo mówi się o nim w telewizji, jest także obecny w teatrze. Zwłaszcza w skupiskach żydowskich w Nowym Jorku, Buenos Aires, mniej w Londynie, bo Żydzi angielscy są silnie zasymilowani. Mało tam biedoty, a to właśnie biedota mówiła głównie w jidysz. Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa? Judaizm nie uznaje takiej kategorii jak fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Najbardziej tragiczna w potocznym mniemaniu postać biblijna, jaką jest Hiob, w porządku religijnym nie ma losu tragicznego. Nie ma też w Biblii absurdu, jest kara, ale i nagroda. Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków. A jednak żył w Aleksandrii Żyd zwany Ezechielem z Egiptu, który pisał sztuki na tematy biblijne, ale po grecku. Dlatego nie jest uważany za współtwórcę kultury żydowskiej, lecz hellenistycznej. Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru? Raczej pozostał negatywny. Nie interesują się teatrem, nie bywają w nim. Czy dramaturgia polska jest chętnie grana przez izraelski teatr? Wystawia się dużo sztuk. Niedawno Teatr Chanu zagrał w Jerozolimie "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Dwadzieścia lat temu grał ją Teatr Kameralny. Grany był Mrożek i "Kartoteka" Różewicza. Ale zdecydowanie silniejsze są jednak tradycje i wpływy rosyjskie. Rozmawiał Jacek Cieślak Joram Bronowski, ur. w 1948 r., od 1958 w Izraelu. Dziennikarz niezależnej gazety "Haarec". Krytyk literacki oraz tłumacz z literatur starożytnych, jak również z polskiego, francuskiego, angielskiego. Mieszka w Tel Awiwie.
Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu? JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Utworzony w Jaffie przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer wystawia sztuki głównie po rosyjsku. A sceny hebrajskojęzyczne? Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Jak Habima przeżyła drugą wojnę światową? paradoksalnie był to czas rozkwitu kultury żydowskiej. Była sztandarem wolności, ludzie kochali teatr i literaturę. Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii? Nissim Aloni. A Chanoc Levin? Zasłynął jako autor czarnych komedii, bardzo obscenicznych, lewicowych. przez ostatnie trzydzieści lat wyrósł na główną postać izraelskiego teatru. Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest częścią jej dziedzictwa? Judaizm nie uznaje kategorii fatum. Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków. dzisiaj stosunek rabinów do teatru pozostał negatywny.
TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI Funaki znów wygrał - Mateja na 22. miejscu - Goldberger piąty Hasło do lotów Kazuyoshi Funaki - trzy konkursy, trzy zwycięstwa FOT. (C) AP ANDRZEJ ŁOZOWSKI z Innsbrucku Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu. Miał być i jest tłum, ale nie tylko dlatego że dzisiaj skacze syn marnotrawny Andreas Goldberger. W górach nie ma śniegu i dzieci się nudzą, więc rodzice mają dla nich bardzo dobrą ofertę, tzn. konkurs skoków na Berg Isel. Dzieci jedzą ciastka i bawią się w berka, a rodzice piją piwo i łapią słońce. Miał być halny i zachmurzone niebo, tymczasem jest piękny, bardziej majowy niż styczniowy dzień. Śnieg jest tylko na rozbiegu i zeskoku, ale czy to na pewno śnieg, a nie jakaś chemiczna mieszanina białego koloru? Koniec marzeń Strasznie blisko leci Adam Małysz (88 m) i nie ma co marzyć, że będzie w finale. Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej w stylu podobnym do Małysza, ale różnica w długości jest przytłaczająca na korzyść Austriaka. Nie ma co również marzyć o awansie z listy "szczęśliwych przegranych" - skok był po prostu słaby. To początek finałowego konkursu. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Ten wykrzyknik jest dlatego, że na razie musimy zapomnieć o podium, pierwszych dziesiątkach i innych temu podobnych zaszczytach, bo na przełomie roku polskim skoczkom przejście pomyślnie kwalifikacji i - jak się uda - dostanie się do finału sprawia problem. Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma. Jak samolot Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada, który dzień wcześniej leżał, ale stało się to przy tak wielkiej odległości (119 m), że mimo upadku pozostał on w konkursie. Kazuyoshi Funaki tym razem nie szarżuje, lecz w jak pięknym stylu ląduje na 108. metrze! Dwóch sędziów widzi to jak trzeba i daje mu maksymalne noty. Natomiast dlaczego pan Ralf Goertz z Niemiec ocenia ten skok na 19 punktów, pozostanie jego tajemnicą. Pewnie myśli perspektywicznie i przygotowuje grunt dla Dietera Thomy, który długością potrafi dorównać Japończykom, ale ląduje, nie przymierzając, jak samolot - na obie nogi. Skoro jesteśmy przy sędziach, to dlaczego przestraszyli się pierwszego finałowego skoku Rosjanina Kobylewa na odległość 111,5 m? Przekroczył on punkt konstrukcyjny o jeden metr, to prawda, ale po pierwsze to jest finałowa seria z udziałem trzydziestu najlepszych, a po drugie skok Kobylewa jest naprawdę perfekcyjny. On szybował tak daleko nie dlatego, że rozbieg jest zbyt długi, lecz dlatego, że "trafił na punkt", co i jemu i wielu innym zdarza się bardzo rzadko. Śmieszne spekulacje No, może przesadzam, bo kiedy finał dobiegał końca, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Hasło już nie do skoków, ale prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Oczywiście objął prowadzenie, oczywiście był szał na trybunach, ale nie trwało to długo. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu. Wtedy pojawił się na górze Funaki. Ma po pierwszej finałowej serii małą stratę do Harady i ponad pięciu punktów do Hannawalda. Może przegrać ten konkurs, jeśli pozwoli sobie na bezpieczny skok, niechby stylowo perfekcyjny. Za chwilę te spekulacje wydają się śmieszne, bo Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko. Delikatny temat Na pytanie, czy najpierw była skocznia Berg Isel, czy położony w najbliższym sąsiedztwie cmentarz, nie otrzymuje się jednoznacznej odpowiedzi. Dość, że każdy uczestnik konkursu w Innsbrucku widzi dokładnie miejsce wiecznego spoczynku, kiedy pojawia się na rozbiegu i patrzy przed siebie. Różnie to opisywano w przeszłości, w zależności od taktu piszących. Niektórzy wypytywali skoczków, czy to ich mobilizuje, czy jest im obojętne. Byli i tacy, którzy o nic nie pytali, tylko walili prosto z mostu, że sąsiedztwo skoczni i cmentarza jest jak najbardziej prawidłowe, bo wiadomo jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Temat jest delikatny, z gatunku tych, których lepiej nie poruszać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, a dzięki Bogu takiej potrzeby nie było w ostatnich dziesięcioleciach i miejmy nadzieję że tak będzie nadal. Na pewno pobliski cmentarz nie robi żadnego wrażenia na Japończyku Kazuyoshim Funakim, który nie zwraca uwagi na to, gdzie skacze i co widzi na horyzoncie. Po wygraniu dwóch z czterech konkursów turnieju przyjechał do Innsbrucku z wyraźnym postanowieniem, by tak trzymać. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). Oczywiście nie miał konkurencji, bo pozostali z największym wysiłkiem przekraczali granicę 110 m. Mógł z nim powalczyć rodak Masahiko Harada, ale usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Wyglądało to nawet groźnie, bo Haradą cisnęło o śnieg jak workiem z cementem. Zaraz jednak wstał i na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha, ale Harada zawsze się śmieje. Blady ze złości Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). To dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego, Saitoha czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, a biedny dlatego, że jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki. W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce) i kiedy odpiął narty i wchodził po schodkach na górę, był blady ze złości. Na pytanie, czy nie lubi skoczni w Innsbrucku, machnął tylko ręką i powiedział, że nie wie, co się dzieje. Oczywiście nie jest jedynym przegranym, ale to dobrze, że jest tak zły na siebie. On może skakać, będzie skakać i powinno to mieć miejsce już niedługo. Czego nie można powiedzieć o Wojciechu Skupieniu, któremu chyba wystarczy to, co robi, a robi za tło dla Funakiego, Harady i innych. To jest w końcu wolny wybór.
Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu. Adam Małysz słabo skoczył w serii eliminacyjnej i nie dostał się do finału. Koniec konkursu był niezwykły. Andreas Goldberger wylądował na 115. metrze. Po "Goldim" Fin Ahonen wylądował na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald miał 113,5 m i objął prowadzenie. Wtedy pojawił się na górze Funaki. Wylądował na 113. metrze, dostał 20. za styl i bezapelacyjnie wygrał konkurs.
OSCARY '99 50 podpisów pod listem Stevena Spielberga Dwie szanse Andrzeja Wajdy BARBARA HOLLENDER Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność". Hołd dla polskiego mistrza Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku". Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina. 39 gniewnych ludzi Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz". Konkurenci "Pana Tadeusza" Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera. "Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV. Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina.
Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii.Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. O nominację do Oscara walczy jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz"."Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu.
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC. Długa ochrona rynku Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł). W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony. Fiat i Daewoo narzucają ceny Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. - Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów. Koreańska presja Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce). Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe. zdaniem stowarzyszenia producentów samochodów, wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych.
OBYCZAJE Kariera Bogdana Tyszkiewicza Radny z rewolwerem za paskiem FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy. Bogdana Tyszkiewicza policja zatrzymała po telefonie od mieszkańca Warszawy, że jakiś pijany grozi bronią gościom pubu na Żoliborzu. On utrzymuje, że jedynie spacerował bez marynarki z rewolwerem za paskiem. Według policji nie miał zezwolenia na broń, wygasło kilka tygodni temu. Badanie wykazało 2,5 promila alkoholu we krwi radnego. O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Były hokeista, międzynarodowy sędzia hokeja, prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, warszawski kupiec (wraz z żoną właściciel dwóch pubów, kilku sklepów) i działacz gospodarczy. "Dla jednych rzutki biznesmen i dobry organizator, dla drugich Nikodem Dyzma" - pisaliśmy o nim w 1998 roku. Kandydat nieformalny Karierę w samorządzie i częściowo w polityce zaczął po zostaniu szefem Warszawskiej Rady Gospodarczej - stowarzyszenia stołecznych kupców i rzemieślników. Najpierw zakładał wałęsowski Bezpartyjny Blok Wspomagania Reform. W 1993 roku startował nawet z jego listy z województwa ciechanowskiego do Senatu, ale przegrał. Później jako przedstawiciel "środowisk gospodarczych" (przy nazwisku widniało "ekonomista", choć miał zaledwie wykształcenie średnie techniczne) dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. Pod koniec kadencji przeniósł się do tworzącego się właśnie Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. W następnych wyborach występował już na pierwszym miejscu listy AWS w Śródmieściu. Ale przy jego nazwisku nie było informacji, jakie ugrupowanie go rekomenduje. Nieformalnie popierała go mazowiecka "Solidarność". - Formalnej rekomendacji nie miał, nieformalnie poparcie regionu miał - przyznaje jeden z członków ówczesnych władz "S" na Mazowszu. - Związkowcy dziwili się nawet, że ktoś, kto ma tyle kasy i nie jest związkowcem, występuje jako ich przedstawiciel. Bronił tej kandydatury przewodniczący Jacek Gąsiorowski - mówi nasz rozmówca, który woli pozostać anonimowy. - Według moich obserwacji Tyszkiewicz, człowiek towarzyski, otwarty, elokwentny i zamożny, zaimponował przewodniczącemu, który jest prostym związkowcem z Huty Lucchini - dodaje. Od tej pory Bogdan Tyszkiewicz, na różnych etapach negocjacji w sprawie koalicji w warszawskim samorządzie, był mniej lub bardziej oficjalnym kandydatem "Solidarności" na przewodniczącego rady (został nim na kilka tygodni, ale kiedy zmieniła się koalicja, został odwołany), na prezydenta, na wiceburmistrza gminy Centrum. Potem mówił, że jest doradcą ministra spraw wewnętrznych Janusza Tomaszewskiego oraz doradcą szefa UKFiT Jacka Dębskiego. Ale i to nie jest pewne. - Z tego, co wiem, nie był na etacie w MSWiA - mówi poseł Piotr Wójcik, który uchodził za bliskiego współpracownika Tomaszewskiego. Wcześniej Tyszkiewicz zabiegał o stanowisko ministra sportu. Wraz z odejściem obu polityków jego kariera się skończyła. Ostatnio jeszcze liczył na jakąś funkcję przy komisarzu rządu w gminie Centrum, ale i to pragnienie nie zostało spełnione. Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu, noce spędza w nocnych klubach. Jego styl określają: czarny mercedes z kierowcą, złoty zegarek ze złotą bransoletą, czarne ubrania z kolorowymi krawatami. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem. Ktoś, kto przedstawiał się jako jego asystent, rezerwował w rządowym ośrodku wypoczynkowym w Łańsku miejsca dla Tyszkiewicza i "bliskiego współpracownika jednego z bosów [pruszkowskiego] gangu" ("Życie" z 13.05.2000 r.). W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD. Czy organizacjom tym nie przeszkadzało, że taki człowiek reprezentuje je na eksponowanym stanowisku? Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę? Człowiek z zewnątrz - Przewodniczący rady to mimo wszystko funkcja papierowa - wspomina poprzednią kadencję samorządu jeden z warszawskich liderów UW Piotr Fogler, wtedy w Partii Konserwatywnej. - Nie ma bezpośredniego wpływu na decyzje, funkcji wykonawczej Tyszkiewicz by nie dostał. Jako przewodniczący był sprawny. Towarzysko bardzo miły, ze wszystkimi żył dobrze - i z lewicą, i z prawicą - dodaje. Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii. - Pozostał człowiekiem z zewnątrz - ocenia Fogler. - W 1994 roku mało go znaliśmy - mówi szef mazowieckiej Unii Wolności Paweł Piskorski. - W klubie unijnych radnych uzyskał najwięcej głosów jako kandydat na przewodniczącego rady. W trakcie kadencji współpraca z nim systematycznie się pogarszała. Zdawał sobie sprawę, że nie dostanie się na listę kandydatów na radnych w następnych wyborach i przeniósł się do AWS - dodaje. Dlaczego więc Unia ponownie głosowała na Tyszkiewicza po wyborach w 1998 roku? - Dostaliśmy od przewodniczącego mazowieckiej AWS Jacka Gąsiorowskiego pismo, że Tyszkiewicz jest oficjalnym kandydatem na przewodniczącego rady - wyjaśnia Piskorski. - Jak zaczęlibyśmy grzebać w kandydatach AWS, to oni chcieliby w naszych. W Sejmie Unia głosowała na Jana Marię Jackowskiego z AWS na przewodniczącego Komisji Kultury, chociaż jego poglądy mogły nam nie odpowiadać. Takie są zasady w koalicji. Na tę samą zasadę powołuje się szef warszawskiego SLD Jan Wieteska: - Przyjęliśmy filozofię, że nie wnikamy w personalia koalicjanta. Obowiązuje zaufanie do partnera. Zresztą Tyszkiewicz wtedy jeszcze nie wyjmował pistoletu. Był trochę innym człowiekiem. Nie wiedziałem, co pije i ile pije. Każdy pije wódkę. On się w tym nie wyróżniał. Żeby kogoś oskarżać, trzeba mieć dowody. Na bankietach - przeciętnie Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS (RS AWS, PPChD, ZChN, Ruch Stu). Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL). - O Tyszkiewicza proszę pytać Jacka Gąsiorowskiego - odpowiadają posłowie Andrzej Smirnow, Piotr Wójcik, Andrzej Anusz. - Jego kandydaturę na przewodniczącego rady wysunął Region Mazowsze "S", to była kandydatura nie uzgodniona z resztą AWS - przypomina Smirnow. Jedynie poseł Maciej Jankowski (wystąpił z Klubu AWS w Sejmie), który w 1998 roku mówił, że Tyszkiewicz jest dobrym kandydatem na prezydenta miasta, próbuje go bronić. - To, co się wypisuje o wypadku Tyszkiewicza, to nagonka, hucpa - mówi. - Jak mi wiadomo, rzecz się miała inaczej, niż była opisywana. Alkohol i rewolwer są naganne, ale nie zostało popełnione przestępstwo. Podtrzymuję opinię, że Tyszkiewicz to człowiek, który zna się na mieście, a takich nie ma wielu. - A jego picie? Nigdy nie widziałem u niego nadmiernej skłonności do alkoholu. Widywałem go i przed południem, i po południu, i na bankietach. Zachowywał się przeciętnie. Chcieliśmy zapytać przewodniczącego mazowieckiej AWS i regionalnej "Solidarności" Jacka Gąsiorowskiego, dlaczego tak mocno popierał Bogdana Tyszkiewicza, wysuwał jego kandydaturę na różne stanowiska. Dwa razy prosił o przesunięcie rozmowy ze względu na inne zajęcia. Za trzecim rzucił do słuchawki: "Nie będę tego komentował". I przerwał rozmowę. Filip Frydrykiewicz Kto głosował na przewodniczącego rady Centrum Bogdana Tyszkiewicza Lipiec 1994 r.: 61 głosów z Unii Wolności i Samorządności, Forum Samorządowego, SLD - PSL Listopad 1998 r.: 55 głosów z UW, "S", SKL, SLD
Bogdan Tyszkiewicz, radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.Bogdana Tyszkiewicza policja zatrzymała po telefonie od mieszkańca Warszawy, że jakiś pijany grozi bronią gościom pubu na Żoliborzu. On utrzymuje, że jedynie spacerował bez marynarki z rewolwerem za paskiem. O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Były hokeista, warszawski kupiec i działacz gospodarczy. Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem. W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD. Czy organizacjom tym nie przeszkadzało, że taki człowiek reprezentuje je na eksponowanym stanowisku?
POLICJA Nieporozumienia wokół systemu poszukiwania skradzionych samochodów Lojack wprowadzany tylnymi drzwiami Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut (nadajniki montowane są w pojazdach, a odbiorniki w radiowozach). Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy". Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na tak szerokie testowanie systemu (umowy czasowe z Lojackiem podpisało 13 komendantów wojewódzkich i komendant stołeczny). Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych. Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo. Nie wiadomo także, dlaczego po kilku latach negatywnych opinii w policji o systemie Lojack nagle zdecydowano się wybrać tę firmę. Rzecznik firmy gwałtownie zaprzecza, jakoby Lojack uprawiał jakiś nieformalny lobbing. Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Ministerstwo nie odpowiedziało, ponieważ - jak oświadczył Paweł Ciach, rzecznik prasowy ówczesnego szefa resortu Janusza Tomaszewskiego - "odpowiedź przekazała już KGP". Z tego powodu bez odpowiedzi pozostały m.in. pytania o zaangażowanie się w poparcie dla tej firmy doradcy jednego z wiceministrów spraw wewnętrznych i administracji oraz samego wiceministra. Z informacji "Rz" wynikało, że firma dążyła do zawarcia umowy z Komendą Główną Policji, jednak mimo sugestii z MSWiA kierownictwo policji nie zdecydowało się jej podpisać. Po decentralizacji policji w styczniu tego roku zdecydowano, że umowy z Lojackiem mogą zawierać sami komendanci wojewódzcy, jednak - jak informował nas w czerwcu rzecznik prasowy KGP - "urządzenia miały być wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Lojack: to nie test Firma Lojack zapytana o czas, na jaki zawarto umowy z policją, odpowiedziała: "przez jeden rok od czasu podpisania umowy trwa program wdrożeniowy. Jeżeli potwierdzona zostanie w tym okresie w praktyce przydatność tego systemu dla zwiększenia efektywności odzyskiwania kradzionych pojazdów i zatrzymywania sprawców kradzieży pojazdów, to umowa zostanie przekształcona w długoterminową. W większości podpisanych umów długoterminowa umowa o współpracy zostanie zawarta na okres 10 lat, niezwłocznie po pozytywnej ocenie programu wdrożeniowego. Umowa długoterminowa ulegać będzie automatycznemu przedłużaniu na okres kolejnych 5 lat". - Czy firma informuje swoich klientów, że są to wyłącznie umowy dotyczące czasowego pilotażowego testowania urządzeń - zapytaliśmy Lojacka. Odpowiedź brzmiała: "Nasi klienci są poinformowani o zasadach działania systemu, jego zasięgu i opisanych powyżej, a popartych umowami z poszczególnymi KWP zasadach współpracy z policją". "Rz" telefonicznie zapytała Henryka Gawucia, rzecznika prasowego Lojacka - skąd mają pewność, że policja podpisze z nimi umowy długoterminowe i - po raz kolejny - czy firma informuje swoich klientów, że policja wyłącznie testuje urządzenia Lojacka. - Wiążące są odpowiedzi na piśmie - powiedział Henryk Gawuć i dodał: "W umowach, które podpisaliśmy z komendantami wojewódzkimi nie ma mowy o teście, ale o programie wdrożeniowym". Komendant główny sprawdza umowy Paweł Biedziak powiedział wczoraj "Rz", że komendant główny zarządził sprawdzenie "poprawności umów" komendantów wojewódzkich z Lojackiem. - Wszystkie umowy zostały faktycznie zawarte na nie dłużej niż rok. Komenda wyraziła zgodę wyłącznie na testowanie produktu i dlatego zawierane przez KWP umowy muszą dotyczyć czasowego pilotażowego sprawdzenia testowanych urządzeń. W razie stwierdzenia uchybień prawnych, umowy - z polecenia komendanta głównego - muszą zostać poprawione. Lojack: nie trzeba przetargu Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. W przedstawionej nam przez firmę opinii z Urzędu Zamówień Publicznych napisano, że "nie zachodzi przesłanka wydatkowania środków publicznych, wobec czego zawarcie umowy przez jednostki organizacyjne policji z firmą Lojack nie musi być poprzedzone postępowaniem o udzielenie zamówienia publicznego i nie podlega ustawie o zamówieniach publicznych". Policja: będzie przetarg Firma, która ma możliwość montowania urządzeń odbiorczych w policyjnych radiowozach uzyskuje przewagę nad innymi. Komenda Główna Policji pytana przez "Rz" o takie "preferowanie jednej firmy", odpowiedziała: - KGP jest w kontakcie z innymi podmiotami, działającymi w branży budowy systemów radiowego lub satelitarnego pozycjonowania pojazdów. Uczestniczymy w prezentacjach, nie wykluczając możliwości czasowego testowania proponowanych rozwiązań. - Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania, jeśli policja w ogóle zdecyduje się na trwałe zainstalowanie systemu, Lojack będzie musiał stanąć do przetargu - dodał Paweł Biedziak, rzecznik KGP. Co ze Strażą Graniczną Firma w swoich materiałach reklamowych pisze także: "Aktualnie wyposażamy jednostki Straży Granicznej w komputery śledzące Lojack". Marek Bieńkowski, komendant główny Straży Granicznej, powiedział jednak "Rz", że były jedynie wstępne rozmowy, po których nie podpisano żadnego dokumentu. - SG mogłaby być tym zainteresowana jedynie po pozytywnych ocenach innych instytucji, w tym policji. A także po przeprowadzeniu testów w Straży, czego na razie nie robimy - mówi szef SG, oceniając zachowanie Lojacka jako "nadużycie". Co to jest Lojack "Rz" pisała szczegółowo o firmie Lojack w kwietniu br. w dodatku "Nauka i technika". Informowaliśmy wówczas, że spółka Lojack Polska dostała licencję na system od amerykańskiej Lojack Corp. (spółka giełdowa; NASDAQ). W Stanach Zjednoczonych system Lojack zaczęto wprowadzać już przed 10 laty. Od 1993 r., na podstawie licencji, system trafił do 22 krajów. Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze montowane w pojazdach objętych nadzorem; urządzenia odbiorcze w samochodach policyjnych lub firm ochrony mienia, lokalizujące pojazd emitujący sygnał identyfikacyjny. Urządzenie montowane jest w zabezpieczanym aucie tak, że nawet właściciel samochodu nie zna miejsca jego instalacji. Pojazd otrzymuje indywidualny kod identyfikacyjny. Po zgłoszeniu kradzieży urządzenie zostaje uruchomione (aktywowane) przez sieć nadajników i emituje sygnał. Odbierają go urządzenia zainstalowane w pojazdach policji lub firm ochrony mienia i lokalizują poszukiwany samochód. Przedstawiciele spółki uważają, że mają duże szanse na przedłużenie umów z policją, ponieważ są jedyną firmą lokalizującą auta w systemie komputerowo-radiowym (wykorzystującym w swym działaniu bezprzewodową sieć komputerową). Nie tylko Lojack Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów (przy wykorzystaniu sieci satelitów GPS). Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży. Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję. Oferowane systemy wykorzystują do lokalizacji pojazdów techniki satelitarne (GPS) lub techniki radiowe. Do komunikowania się z pojazdami wykorzystuje się łączność radiową (np. w paśmie UKF) lub sieci telefonii komórkowej GSM. Konkurujące ze sobą firmy podkreślają, co oczywiste, walory jedynie swoich systemów. Gdy na przykład używają systemów satelitarnych, twierdzą, że radiowe można zagłuszyć i odwrotnie, np. przed satelitarnym systemem auto można ukryć. Przed dwoma laty swe systemy próbowały wprowadzić warszawskie spółki PW Milawa oraz Zasada-Noram, miały za sobą okres testów, ale potem mniej było o nich słychać. Funkcjonują też później wprowadzone systemy warszawskiej firmy Boguard oraz system Mobitel (też ma centralę w stolicy). Są to systemy oferowane zarówno użytkownikom prywatnym, jak i instytucjonalnym. Natomiast dla firm mających większy tabor pojazdów oferuje system satelitarny Satlok firma Elektronika 2000 z Gdyni. Z pewnością są jeszcze inne, ale nie afiszują się ze swoją działalnością. Anna Marszałek, Z.Z.
Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy". Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja nie ogłaszają przetargu dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na szerokie testowanie systemu. Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych. Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania Lojack będzie musiał stanąć do przetargu. Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów.
Ministerstwo Skarbu Państwa zorganizowało maraton zgromadzeń akcjonariuszy Drugie rozdanie stanowisk RYS. PAWEŁ GAŁKA W środę na zgromadzeniu akcjonariuszy PKN Orlen Ministerstwo Skarbu Państwa (MSP) próbowało zmienić radę nadzorczą, by uzyskać pełną kontrolę nad tą - wydawałoby się - już sprywatyzowaną firmą. W poniedziałek MSP zdobyło większość w radzie nadzorczej PZU, łamiąc porozumienie z zagranicznym inwestorem w tej firmie. Również w wielu innych firmach, w których państwo ma udziały, na walnych zgromadzeniach akcjonariuszy wybierane są nowe rady nadzorcze. Może to mieć związek z finansowaniem przyszłych wyborów parlamentarnych. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że rady nadzorcze w firmach, w których państwo ma udziały, są wymieniane w rytm wyborów parlamentarnych. Ostatnio wyborów nie było, a mimo to jesteśmy świadkami masowej wymiany przedstawicieli skarbu państwa. Jak się wydaje, zmiany te są spowodowane przygotowaniami do tegorocznych wyborów parlamentarnych oraz chęcią zapewnienia uposażeń członkom rządzących partii. Niestety, zmiany te dotyczą również spółek, w których skarb państwa nie jest już jedynym, a czasami nawet nie dominującym, akcjonariuszem. Zdarzają się przypadki ewidentnego naruszania praw mniejszościowych akcjonariuszy. Ministerstwo dąży też do przejęcia władzy nad spółkami, w których państwo nie ma bezpośrednich udziałów. Do niedawna stanowiska w radach nadzorczych traktowano przede wszystkim jako uzupełnienie pensji urzędników. Dzisiaj podstawowym wyznacznikiem do pełnienia tych funkcji wydaje się przynależność partyjna. Nastąpiła też drastyczna zmiana postrzegania skarbu państwa jako akcjonariusza w spółkach, w których nie ma on większości głosów. Do tej pory Ministerstwo Skarbu Państwa było traktowane jako neutralny akcjonariusz broniący tylko interesu państwa. Teraz trudno o racjonalne wytłumaczenie niektórych jego posunięć. Kluczowe PZU Na początku tego tygodnia na zgromadzeniu akcjonariuszy PZU Ministerstwo Skarbu Państwa powołało nową radę nadzorczą, która z kolei wyłoniła nowy zarząd firmy. Oznaczało to zerwanie umowy prywatyzacyjnej podpisanej z konsorcjum, w skład którego wchodzi BIG Bank Gdański oraz międzynarodowa firma ubezpieczeniowa Eureko. Konsekwencją tego będzie spór międzynarodowy, który na pewno nie poprawi wizerunku Polski za granicą. Ministerstwo twierdzi, że musiało się zdecydować na taki krok, bo umowa prywatyzacyjna dawała mu mniej władzy nad PZU, niż wynikałoby to z posiadania 56-proc. pakietu akcji. Ale właściwie można odnieść wrażenie, że wojna o kontrolę nad PZU w rzeczywistości jest bitwą o PZU Życie (w 99,9 proc. należy do PZU). Ministerstwo proponowało na pewnym etapie konfliktu, by konsorcjum Eureko-BIG Bank Gdański zachowało władzę nad PZU, ale pozostawiło bez zmian nieprzychylne sobie kierownictwo PZU Życie z prezesem Grzegorzem Wieczerzakiem. Konsorcjum nie chciało się na to zgodzić. Argumentowało, że za przeszło 3 mld zł kupiło 1/3 akcji całej grupy, a nie tylko samo PZU, którego wartość bez spółki ubezpieczeń na życie oraz kontrolowanego przez nią towarzystwa emerytalnego była o przeszło połowę niższa. Ministerstwo - po odrzuceniu, jego zdaniem, ugodowej propozycji - przystąpiło do siłowego rozwiązania konfliktu łamiąc umowę prywatyzacyjną i statut spółki, narażając Polskę na utratę prestiżu i mniejsze wpływy budżetowe. Wierny sojusznik Dlaczego więc ministerstwo uznało, że warto dla PZU Życie ryzykować międzynarodowy skandal. Wiele wskazuje na to, że o dużym znaczeniu tej spółki decyduje rola, jaką odgrywa ona na polskim rynku kapitałowym. Towarzystwa ubezpieczeń życiowych lokują na rynku składki swoich klientów (w akcje, papiery skarbowe) i bardzo dobrze nadają się na sojusznika w operacjach na rynku kapitałowym. Tę rolę grupa PZU zaczęła pełnić jeszcze przed sprzedażą jej akcji konsorcjum. Na początku ubiegłego roku PZU, zgodnie z polityką Ministerstwa Skarbu Państwa przesądziło o sprzedaży Citibankowi kontrolnego pakietu akcji Banku Handlowego. Odrzucono wtedy wartą kilkadziesiąt milionów złotych więcej ofertę Commerzbanku. Wojna o fundusze Już w tym roku grupa PZU wraz z MSP przystąpiła do walki o kontrolę nad trzema narodowymi funduszami inwestycyjnymi (wcześniej kontrolowanymi przez grupę Capital Everest). Dotychczasowi akcjonariusze funduszy byli całkowicie zaskoczeni zaangażowaniem ministerstwa wspierającego PZU. Do tej pory resort nie mieszał się do kłótni między akcjonariuszami NFI. Pilnował jedynie, by nie umniejszano jego pozycji, np. poprzez podniesienie kapitału akcyjnego, w efekcie czego malałby udział skarbu państwa. Atak Ministerstwa Skarbu Państwa i PZU zakończył się połowicznym sukcesem. Tylko w zaatakowanym w pierwszej kolejności NFI Foksal udało się wybrać nową radę, która powołała kierownictwo funduszu popierane przez PZU Życie. Atak na Zachodni NFI odparto. Najciekawsza sytuacja wystąpiła w VII NFI. Tam, ze względów proceduralnych, zdecydowano o pozbawieniu prawa głosu przedstawiciela Ministerstwa Skarbu Państwa i wybrano radę nadzorczą kontrolowaną przez dotychczasowych akcjonariuszy. Jednak ministerstwo podało do protokołu zgromadzenia własne informacje (tak jakby głosowało). Na podstawie tych informacji sąd zarejestrował inny skład rady, niż podano w protokole. W efekcie, fundusz ma dwie rady i dwa zarządy. Ministerstwo twierdzi, że porzuciło neutralność, bo akcjonariusze kontrolujący wcześniej fundusz nie interesowali się restrukturyzacją tzw. spółek parterowych, dbając tylko o bieżące zyski. Nietrudno jednak zauważyć, że nie ma specjalnych różnic w strategii realizowanej przez zaatakowane fundusze i inne działające na polskim rynku. Dlatego bardziej przekonująca jest teza, że ministerstwu zależy na wprowadzeniu swoich ludzi do rad nadzorczych firm kontrolowanych przez NFI. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w końcu ubiegłego roku we wszystkich firmach kontrolowanych przez fundusze, będące pod wpływem grupy PZU, zwołano walne zgromadzenia akcjonariuszy. W porządku obrad zazwyczaj znajduje się tylko jeden punkt - zmiany w radzie nadzorczej. Niespodziewany atak W końcu grudnia ubiegłego roku odbyło się walne zgromadzenie akcjonariuszy KGHM. Miało ono przeprowadzić zmiany w radzie nadzorczej. Spodziewano się, że chodzi tylko o zamianę jednego z członków rady - Jerzego Zdrzałki, prezesa PZU, który utracił zaufanie Ministerstwa Skarbu Państwa. Ostatecznie wymieniono jednak 6 z 9 osób, wyrzucając z rady m.in. przedstawiciela banku depozytariusza GDR. Podobnie jak w PZU, teoretycznie zrobiono to na wniosek drobnego akcjonariusza, tyle że uzyskał on poparcie skarbu państwa. Podobny przebieg miało zgromadzenie akcjonariuszy PKN Orlen. Państwo usiłowało przejąć kontrolę nad tą spółką - też przy współdziałaniu PZU. Atak był całkowitym zaskoczeniem. W porządku obrad były zapisane zmiany w radzie nadzorczej, ale wydawało się to naturalne, skoro jeden z członków złożył rezygnację. Mało kto spodziewał się, że ministerstwo będzie chciało przejąć kontrolę nad spółką, a tym bardziej że będzie usiłowało odwołać z rady przedstawiciela inwestorów zagranicznych. Ostatecznie zgodzono się na kandydaturę reprezentanta Templetona, który wcześniej nie raz współpracował z PZU. Przejęcie kontroli na KGHM i PKN Orlen pozwoli zdobyć władzę nad Polkomtelem. Państwo nie ma w nim bezpośrednio udziałów, ale dwaj inni akcjonariusze są spółkami skarbu państwa. Przez te spółki i poprzez wymienione wcześniej firmy państwo kontroluje przeszło 60 proc. akcji Polkomtelu. Państwo we współdziałaniu z PZU Życie próbowało odwołać również zarząd Polskiego Towarzystwa Reasekuracyjnego. Jednak ze względu na chwilowe sukcesy konsorcjum Eureko-BIG BG w bitwie o PZU (brakowało w związku z tym większości na WZA) nie udało się osiągnąć tego celu. Kierownictwo Ministerstwa Skarbu Państwa wymienia rady nadzorcze także w spółkach, w których jest jedynym akcjonariuszem. W październiku ubiegłego roku zmieniono prawie całą radę nadzorczą PKO BP (z 9-osobowej rady odwołano 6 członków). Miesiąc wcześniej resort wymienił 5 z 11 członków rady nadzorczej Ruch SA. Dla pieniędzy i kariery Niepotwierdzone informacje o tym, że PKN Orlen finansował kampanię wyborczą Mariana Krzaklewskiego, mogą być wskazówką do wyjaśnienia przyczyny wszystkich tych posunięć MSP. Warto zwrócić uwagę, że wśród firm, które wymieniliśmy, znajdują się spółki dysponujące olbrzymimi środkami i wielkimi funduszami promocyjnymi. Dlatego hipoteza, że zmiany w radach nadzorczych wynikają z chęci zdobycia środków na zbliżającą się kampanię wyborczą, jest bardzo prawdopodobna. Ale warto też zwrócić uwagę na zmiany w radach nadzorczych mniejszych spółek. Do nowych rad ministerstwo często desygnuje ludzi według niejasnego klucza. Część z nich pochodzi z Nowego Sącza, miasta, w którym minister Andrzej Chronowski został wybrany na senatora. W PKO BP do rady powołano wicedyrektora nowosądeckiego oddziału Kredyt Banku. Dowiedział się o tej nominacji z "Rzeczpospolitej". Następnego dnia Ministerstwo Skarbu Państwa zwołało kolejne walne zgromadzenie i odwołało go z rady. Świadczy to o pośpiesznym zdobywaniu stanowisk dla ludzi powiązanych z kierownictwem partii i o braku jasnej polityki personalnej. Wydaje się, że kierownictwo MSP chce zapewnić dobrze płatne dodatkowe zajęcie swoim poplecznikom. Wprawdzie należy się liczyć z tym, że po wyborach ludzie ci stracą stanowiska, ale do tego czasu minie kilka miesięcy. Paweł Jabłoński
W środę na zgromadzeniu akcjonariuszy PKN Orlen Ministerstwo Skarbu Państwa próbowało zmienić radę nadzorczą, by uzyskać pełną kontrolę nad tą już sprywatyzowaną firmą. W poniedziałek MSP zdobyło większość w radzie nadzorczej PZU, łamiąc porozumienie z zagranicznym inwestorem w tej firmie. Jak się wydaje, zmiany te są spowodowane przygotowaniami do tegorocznych wyborów parlamentarnych oraz chęcią zapewnienia uposażeń członkom rządzących partii. zmiany te dotyczą również spółek, w których skarb państwa nie jest już jedynym, a czasami nawet nie dominującym, akcjonariuszem. Zdarzają się przypadki ewidentnego naruszania praw mniejszościowych akcjonariuszy. Ministerstwo dąży też do przejęcia władzy nad spółkami, w których państwo nie ma bezpośrednich udziałów. Do tej pory Ministerstwo Skarbu Państwa było traktowane jako neutralny akcjonariusz broniący tylko interesu państwa. Teraz trudno o racjonalne wytłumaczenie niektórych jego posunięć.
Przyjeżdżających mniej, obroty mniejsze Bazary poradzą sobie z przepisami Bazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz, a nie rejestrowane obroty zagraniczne, w dużej części skoncentrowane właśnie na targowiskach, Instytut Badań na Gospodarką Rynkową podliczył w 1996 roku na 5,6 mld dol. Szacunków za 1997 rok wprawdzie jeszcze nie ma, ale sądząc z ubiegłorocznego ruchu na bazarach, obroty nadal były znaczne. Od początku stycznia bazarowa aktywność znacznie zmalała, co - zdaniem wielu handlujących - wynika przede wszystkim ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. Opinie co do tego, czy te zmiany oznaczają zamarcie bazarowego handlu zagranicznego, nie są jednak jednoznaczne. Warszawa: towar jest, handlujących mniej O 8 rano w okolicach warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia z trudem można znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Na większości płatnych parkingów napis "miejsc brak". Stoją również autobusy, furgonetki. Mniej więcej co 10. z rejestracją z Ukrainy lub Litwy. Tych jest najwięcej. Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa nie ukrywa swego zadowolenia z nowych przepisów. - Tak, zawracają na granicy, ale tylko tych, którzy nie mają dokumentów w porządku. Dla niego samego uzyskanie zaproszenia to żaden problem. Tyle że trzeba zapłacić 20 dolarów, ale te pieniądze po prostu wliczy sobie w cenę sprzedawanego towaru. Teraz jest zadowolony, że znacznie krócej niż kiedyś czeka na granicy. - Wszystko będzie w porządku, unormuje się. Tak - zgadza się. - Może się okazać, że nie przyjadą drobni handlarze, którzy z całego targowania mieli zysku ze 100 dolarów. Takim nie będzie warto przyjeżdżać. A on sam z Polską handluje już od 5 lat i dalej będzie handlował. Do półciężarówki ładuje kartony z azjatyckimi tekstyliami, trochę elektroniki, ale ta już sprzedaje się na Ukrainie coraz słabiej. Inny sposób na bezproblemowy wjazd do Polski to założenie na miejscu firmy - tłumaczy starszemu mężczyźnie młoda zgrabna brunetka. - A jaką firmę ty założyłaś? Agencję towarzyską? - No szto wy! U mienia galierieja i siżu spakojno. Można zapłacić nawet czekiem O godzinie 9 rano sprzedającymi obstawiona jest cała korona stadionu. Sprzedają to co zawsze - od lornetek po ikony, kawior i herbatę, kawę, kosmetyki, drobny sprzęt gospodarstwa domowego. Trafiają się również lasery, narzędzia chirurgiczne, alkoholu znacznie mniej niż kiedyś. Mniej złota, za to bursztyn we wszystkich możliwych odcieniach, wypracowane lakowe pudełeczka - niektóre z nich to prawdziwe cacka rękodzieła, ale i prymitywne zabawki, jak chociażby lekko używany biały plastykowy kotek, na którego można zakładać kolorowe kółka. Kilku mężczyzn stoi bez żadnego towaru, choć widać wyraźnie, że czymś jednak handlują. Galina Raznieckaja sprzedaje na stadionie nakrycia stołowe. Przyjechała ze Smoleńska prawie miesiąc temu. Za 10 dużych łyżek chce 5 złotych i nie daje się namówić na jakiekolwiek targi. Już opuściła, bo przed świętami za takie same łyżki brała 7, nawet i 8 złotych za 10 sztuk. Teraz już musi pozbyć się resztki, bo jutro wyjeżdża. Podobne ceny proponuje jej sąsiadka ze stadionu i ze Smoleńska. Nie wiedzą, czy jeszcze przyjadą do Polski, bo 20 dolarów za możliwość przyjazdu to jednak sporo pieniędzy. Równie pesymistycznie jest teraz nastawiona kobieta sprzedająca ikony. Ten handel chyba zniknie zupełnie. Nie dosyć, że trzeba mieć nowe zaproszenia i wizy, to i ikon na wschodzie już coraz mniej. Przy większych zakupach na stadionie należność można uregulować nawet czekiem polskiego banku. Pesymizm polskich kupców Bardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu. - Czy pani widziała, żeby o 10 rano można było przejść pomiędzy budkami? - ubolewa właściciel stoiska z kurtkami uszytymi z polaru. - Przecież zawsze był taki tłok, że ledwo można się było przepchnąć. Rzeczywiście tylko sporadycznie widać Rosjan i Ukraińców ciągnących wielkie torby z przyczepionymi kółkami. - Pójdziemy na bezrobocie - mówi. Pewnie tego chcą władze. Jeśli wolą dopłacać do nas, zamiast dostawać pieniądze od nas, to ich sprawa. Nie ma wątpliwości, że polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów, a ceny nie są wygórowane. Porządny sweter kosztuje nie więcej niż 60-70 złotych. Towar sprowadzany jest najczęściej z Chin, ale z reguły produkowany jest w Tajlandii i Korei Południowej. Tam można teraz kupić najtaniej. Rozmówca "Rzeczpospolitej" nie zgadza się, aby podać jego nazwisko i nazwę firmy, która jest właścicielem straganu. - Nigdy nie wiadomo, co władza jeszcze wymyśli - tłumaczy. Na spadek obrotów narzekają również właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące zupy, pyzy, flaki i herbatę. Miska ogórkowej i grochówki kosztuje 3 złote. Teraz w ciągu dnia nie sprzedaje więcej niż 30-40 porcji. Kiedyś, zwłaszcza podczas mroźnych zim, można było sprzedawać 200 i więcej porcji. Od pięciu lat związany jest ze stadionem właściciel budki z pieczonymi kurczakami. Połówka sporego kuraka, który przed upieczeniem musiał ważyć ponad kilogram, kosztuje 7 złotych. Wczoraj sprzedał tylko 24 porcje. Nie ma nadziei, że będzie lepiej. Klient się zmienił Nie są tak pesymistycznie nastawieni ci, którzy dostarczają towar na stadion. Przyznają, że zmienili się ich klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. W każdym sezonie trzeba szyć co innego. Kiedyś doskonale sprzedawały się kurtki obszywane futrem, potem smokingi, najchętniej wiśniowe i brązowe, teraz już tylko garnitury, i to z coraz lepszych materiałów. - Chętnie załatwię mojemu odbiorcy zaproszenie, byle tylko przyjeżdżał - słyszeliśmy wielokrotnie. Z drugiej jednak strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie, że tak jak zamarł polski bazar w Berlinie, tak i zmniejszą się obroty na bazarach, gdzie kwitł handel polsko-wschodni. Nie ukrywają, że chcieliby, aby stało się to jak najpóźniej, chociaż w swoich stosunkach z odbiorcami z Rosji i Ukrainy widzą już zalążki prawdziwego biznesu. Psychicznie przygotowują się do tego, że zmienią się również warunki płatności, bo handel będzie cywilizował się dalej i nie będzie można już wymagać zapłaty gotówką, i to z góry. Na żoliborskim bazarze przy Hali Marymonckiej, gdzie od kilku lat handlują przybysze zza wschodniej granicy, wczoraj w zadaszonych straganach swoje towary rozłożyło kilkudziesięciu śniadolicych sprzedawców. Jak wyjaśnia obsługa targowiska, są to głównie handlarze z Armenii i Azerbejdżanu, którzy mieszkają w Polsce praktycznie na stałe. Od początku stycznia jest ich mniej. Azerowie i Ormianie na żoliborskim bazarze handlują odzieżą, butami, zegarkami, drobną biżuterią, zabawkami i narzędziami, dla amatorów mają też spirytus. - Tak naprawdę to ci Ormianie wcale nie jeżdżą po towar na Wschód. Kupują wszystko na Stadionie Dziesięciolecia, a czasem w hurtowniach - wyjaśniają pracownicy spółki zarządzającej bazarem. Jak mówią polscy handlarze i obsługa bazaru, prawdziwe dostawy ze wschodu docierają tu w czwartki i w soboty, średnio po dwa autokary. Z reguły są to już stali bywalcy z Grodna i okolicznych miasteczek. Od początku stycznia autokary z Białorusi na razie się nie pojawiły. Nie wiadomo jednak, czy dlatego, że do Polski trudniej jest teraz wjechać, czy po prostu handlarze świętują. - U nich później są święta i w styczniu zawsze handel jest nieco mniejszy - pocieszają się pracownicy bazaru. Na oceny za wcześnie - Poczekajmy jeszcze z ocenami. Teraz jeszcze na nie za wcześnie - mówi Ryszard Rybakiewicz, dyrektor generalny spółki Damis zarządzającej Jarmarkiem Europa na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Jak podkreśla, co roku w styczniu, gdy w Kościele prawosławnym obchodzone jest Boże Narodzenie, a potem Nowy Rok, handel jest znacznie słabszy niż w pełni sezonu. Sezon na dobre zaczyna się dopiero w końcu marca. Na pierwsze bardziej wiarygodne oceny skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców należałoby poczekać co najmniej do początku lutego. Zdaniem jednak dyr. Rybakiewicza, Stadion Dziesięciolecia nie jest typowym targowiskiem dla drobnych handlarzy. Ubiegłoroczne obroty na Jarmarku Europa Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową ocenił na 1,9 mld zł (o 0,2 mld więcej niż w 1996 r.), w tym eksport - 400 mln USD. Dominuje handel hurtowy, niewielu jest więc kupców ze Wschodu, którzy przyjeżdżają po kilka artykułów i których mógłby zniechęcić wzrost kosztów przyjazdu do Polski o kilkanaście dolarów. Od kilku lat widać proces koncentracji handlu na stadionie, gdzie stoiska coraz częściej mają nie pośrednicy, a producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. Na ich potrzeby - jak ocenia IBnGR - pracuje ok. 1100 polskich firm. Zdaniem dyr. Rybakiewicza, dla hurtowych odbiorców z Rosji, którzy jednorazowo przywożą 4-10 i więcej tysięcy dolarów i kupują na stadionie najlepszą polską odzież oraz kolekcje z Paryża, wydanie dodatkowych 17-25 dolarów na vouchery nie jest znaczącym obciążeniem. Rzgów: handel nie lubi biurokracji - Zmiany w przepisach wjazdowych zbiegły się ze świętami na Wschodzie. Na razie więc trudno ocenić ich skutki. Teraz i tak mamy martwy sezon, który potrwa do początku lutego - ocenia Kazimierz Ćwikła, prezes zarządu spółki Centrum Handlowe Ptak w Rzgowie k.Łodzi. Do Rzgowa, gdzie w sezonie przyjeżdża dziennie ok. 50-70 autokarów ze Wschodu, teraz każdego dnia przybywa ich zaledwie kilkanaście. Zdaniem prezesa Ćwikły, choć nowe wymagania wobec przybyszów ze Wschodu utrudnią życie handlarzom, na pewno już wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Przyznaje, że dla dużych hurtowników z Moskwy, którzy w ciągu tygodnia przyjeżdżają do Rzgowa, większe koszty przyjazdu do Polski nie będą problemem, ale mogą nim być biurokratyczne utrudnienia. Konieczność załatwiania dodatkowych podpisów, pieczątek, kolejki w konsulatach - to może rzeczywiście przyhamować handel. Tym bardziej że do Rzgowa hurtownicy ze Wschodu przyjeżdżają na uzgodnione już wcześniej transakcje z polskimi partnerami. Dzięki kupcom z Rosji, a przede wszystkim z Moskwy, którzy kupują w Polsce duże partie dobrych, drogich towarów, prosperuje wiele polskich firm, np. odzieżowych, które kiedyś szyły na zlecenie kontrahentów z Europy Zachodniej, a dziś przestawiły się na zamówienia odbiorców na rynku wschodnim. - Hurtownicy z Moskwy kupują najlepsze i najdroższe polskie ubrania czy buty. To są naprawdę duże pieniądze - mówi prezes Ćwikła oceniając, że niektórzy kupcy z Centrum Ptak są teraz zniechęceni. Boją się, że umówieni na styczeń kontrahenci mogą nie przyjechać. Przemyśl: to tylko świąteczny marazm - Nie widzimy, aby po zmianie przepisów zmniejszyła się w dużym stopniu liczba handlarzy ze Wschodu - ocenia kierownik zajmującego się targowiskami oddziału gospodarki komunalnej Urzędu Miejskiego w Przemyślu, Janusz Szostek. Na razie co prawda handlowych turystów zza wschodniej granicy jest mniej, ale jest to sytuacja, która powtarza się co roku w styczniu, gdy przypadają prawosławne święta. W tej sytuacji wpływ zmian przepisów będzie można ocenić najwcześniej w pierwszej dekadzie lutego. Według Janusza Szostka, największe utrudnienia nowe przepisy przyniosą drobnym handlarzom przemycającym na polskie bazary np. tańszy alkohol ze Wschodu. Tymczasem na największym przemyskim targowisku, Bolonii - najbardziej popularnym wśród kupców zza wschodniej granicy - już wcześniej pilnowano przestrzegania zakazu handlu alkoholem. Białystok: zabrakło klientów Od początku roku białostockie bazary świecą pustkami. Zabrakło kupujących - turystów zza wschodniej granicy, którzy dotychczas stanowili blisko 90 procent targowej klienteli, przynajmniej na bazarze przy ul. Kawaleryjskiej. Zdaniem wielu właścicieli straganów, zastój w handlu to skutek niedawnego uszczelnienia granicy. Od listopada ruch na granicy zmniejszył się aż kilkakrotnie. Wczoraj przed białostockim targowiskiem Madro wódkę sprzedawała tylko grupka Azerów, a przy ul. Kawaleryjskiej zakupy robili nieliczni Białorusini. Gros niedzielnej klienteli stanowili białostocczanie, którzy raczej spacerowali niż kupowali. Właściciele prywatnych kwater w Białymstoku wpadli w panikę. Z miejscowego Urzędu Wojewódzkiego, gdzie usiłowali się starać o nowe zaproszenia, wychodzili z niczym. - Jedna kobieta z osiedla przy Kawaleryjskiej, która wynajmuje pokoje, poszła do urzędu po dziesięć zaproszeń. Tam poproszono ją o wyciąg z konta - opowiedział nam jeden z kupców z ul. Kawaleryjskiej. - Dowiedziała się, że nie zaprosi już nikogo, jeśli nie dowiedzie, że ją na to stać. - Koło się zamyka. Większość utrzymywała się, dorabiała do emerytur i pensji, bo byli wschodni turyści. Płacili za kwatery, dawali zarobić piekarzom, masarzom i sprzedawcom hamburgerów. Wynajmowali kwatery zazwyczaj u emerytów i rencistów. Jak dzisiaj taka kobiecina z pocztowym odcinkiem renty wykaże, że ją stać na przyjęcie gościa z zagranicy? - pyta sprzedawca swetrów. Dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Denerwują się przedsiębiorcy, detaliści, hurtownicy, właściciele kantorów i straganów, i to nie tylko na bazarach. - To skandal - przekonywał jeden z białostockich producentów artykułów gospodarstwa domowego. - Ucierpią nie tylko sprzedawcy, ale i producenci wszystkiego, co znajdowało dotychczas zbyt na Wschodzie. Większość, zwłaszcza Rosjan, to stali klienci hurtowni i bazarowych straganów. Oni zostawiają u nas mnóstwo pieniędzy. Kupują wszystko, od słoniny po meble, łazienkową armaturę, tekstylia, dosłownie każdą rzecz. To prawdziwa klęska. Biała Podlaska: widmo bankructwa Podlasie i Lubelszczyznę w ostatnich dniach odwiedza znacznie mniej gości zza wschodniej granicy. - Zmiany przepisów na wschodniej granicy to dla nas prawdziwa terapia wstrząsowa. Czasami przez cały dzień nie udaje się nam nic sprzedać - twierdzą państwo Kuczyńscy, właściciele stoiska na bazarze przy ul. Brzeskiej w Białej Podlaskiej. We wtorek, mimo pięknej pogody, na bialskich targowiskach zabrakło kupujących. - Już teraz brakuje nam pieniędzy na utrzymanie działalności - opowiada pani Krystyna, która nie chce ujawnić nazwiska. Na największym bialskim targowisku przy ul. Brzeskiej niemal połowa z 200 budek była we wtorek nieczynna. Sprzedający na lubelskiej giełdzie przy ul. Spółdzielczości Pracy są zgodni - gdyby nie klienci ze Wschodu, giełda nie miałaby racji bytu. Ruch zmniejszył się tutaj o ok. 40-50 proc. - W zeszłym roku, licząc "na oko", w ciągu dnia rosyjskojęzyczni kupcy potrafili zostawić tutaj 100 tys. dolarów. 80 proc. z nich to Ukraińcy. Mimo że nadal z Ukrainą obowiązuje ruch bezwizowy, obroty naszych hurtowni spadły o jakieś 40 proc. - mówi Tadeusz Wlizło, właściciel jednej z firm przy ul. Spółdzielczości Pracy. Szczecin: Rosyjscy nabywcy nie przyjechali Na szczecińską giełdę samochodową, największą na zachodniej granicy, usytuowaną na terenie stadionu tutejszego klubu sportowego Pogoń, nie dojechali minionej niedzieli Rosjanie oraz obywatele pozostałych republik b. Związku Radzieckiego, stanowiący jej główną klientelę. Obowiązująca od 27 grudnia minionego roku nowa ustawa o cudzoziemcach spowodowała nagły spadek obrotów, a w dalszej perspektywie, twierdzą eksperci, może doprowadzić do całkowitej śmierci tej firmy handlu używanymi samochodami. Z nieoficjalnych danych wynika, że spadek sprzedaży przekroczył 80 proc. Wzrosła natomiast minionej niedzieli o około 25 proc. podaż używanych aut oferowanych do sprzedaży. Podobnie jak wcześniej dominowały wśród nich wozy różnych zachodnich marek z rejestracją holenderską i niemiecką, sprowadzanie do Szczecina przez naszych rodaków, Rosjan oraz Turków zamieszkałych w Niemczech. Wszyscy oni z przerażeniem obserwowali powstałą sytuację na szczecińskiej giełdzie. Znaleźli się i tacy, którzy próbowali pozbyć się aut za połowę ceny. Czteroletniego forda escorta oferowano za 4 tys. marek niemieckich, a BMW, rocznik 1993, o dwa tysiące marek drożej. Tak niskie ceny nasuwały podejrzenia, że samochody pochodziły z kradzieży. Tymczasem, jak na ironię, minionej niedzieli otwarto w Szczecinie drugą, znacznie większą giełdę samochodową. Usytuowano ją na peryferiach miasta przy ul. Cukrowej. Krótko po godz. 13 "Rz" doliczyła się na jej rozległym terenie zaledwie około 50 samochodów i trochę gapiów. Rosjan, którzy mieli być jej głównymi klientami, nie było w ogóle. Ocena eksperta: wszystko wróci do normy Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zmiany w przepisach wizowych są niewątpliwie utrudnieniem, podobnie jak np. przepis, że nie wolno przewozić towarów na siedzeniach samochodowych. Przyczyną obecnego spadku obrotów są zresztą nie tylko nowe przepisy o cudzoziemcach, ale i naturalne osłabienie ruchu, spowodowane prawosławnymi świętami Bożego Narodzenia. - Uważam - mówi Bohdan Wyżnikiewicz - że po jakimś czasie wszystko wróci do stanu wyjściowego, podobnie jak odrodził się handel przy zachodniej granicy po dużym spadku w następstwie powodzi. Sądzę tak dlatego, że nie ustały przyczyny, które sprawiają, że ten handel jest dla uczestników opłacalny. Te przyczyny to różnica cen oraz dostęp do rynków zaopatrzeniowych. Wprawdzie obecna sytuacja jest dla handlujących denerwująca - oni nie są przyzwyczajeni do przerw, pracują przecież nawet w niedziele - ale potraktują nowe przepisy po prostu jak kolejną barierę, którą trzeba pokonać i którą pokonają. Funkcjonują przecież już długie łańcuchy zaopatrzeniowe, są firmy pracujące tylko na zlecenie bazarów i wszyscy ci ludzie znajdą sposoby przystosowania się do nowej sytuacji. Tyle że pokonywanie tych barier może spowodować wzmożenie korupcji. Co do wielkości obrotów na bazarach, to - według naszych wstępnych ocen - w 1997 roku było z nimi różnie - na niektórych bazarach wzrosły, na innych spadły, ale generalnie sądzę, że ta forma handlu zagranicznego osiągnęła w roku 1996 swoje apogeum i w przyszłości należy się liczyć raczej z tendencją spadkową. Materiały zebrali: Anita Błaszczak, Halina Bińczak, Edmund Kieszkowski, Danuta Walewska, Ewa Sosnowska, "Kurier Poranny" Białystok, jak, esz "Dziennik Wschodni"
Bazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz. Według badań Instytutu Badań na Gospodarką Rynkową wyniósł w 1996 roku 5,6 mld dol. Jednak z początkiem stycznia, po wejściu przepisów wjazdowych dla cudzoziemców, aktywność bazarowa znacznie zmalała. Na bazarze wokół warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia panuje jak zwykle duży ruch, brakuje miejsc parkingowych, duża część już zaparkowanych to furgnetki z Ukrainy lub Litwy. Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa cieszy się z nowych regulacji - krócej się czeka na granicy, i zaznacza, że dla niego niewiele się zmieni, ponieważ dokumenty ma w porządku a drobny koszt uzyskania zaproszenia może wliczyć w cenę sprzedanego towaru. Niketórzy handlarze zakładają firmy w Polsce, żeby ominąć formalności. Polscy kupcy nie kryją pesymizmu, przez ostatnie lata żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu, a polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów. Ceny zresztą nie są wygórowane - większość towarów jest sprowadzana z Chin, a produkowana w Tajlandii i Korei Południowej. Na spadek obrotów narzekają właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące posiłki. Sprzedawca zup porównuje, że teraz sprzedaje 30-40 porcji dziennie, kiedy wcześniej sprzedawał po 200. Dostawcy towaru patrzą bardziej optymistycznie. Podkreślają, że zmienili się klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. Popularnym towarem stały się garnitury wysokiej jakości. Z drugiej strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie. Za wcześnie na ocenę skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców trzeba poczekać do początku lutego. Sytuacja Stadionu Dziesięciolecia jest również wyjątkowa, ponieważ dominuje tu handel hurtowy. Stoiska mają producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. Według badań na ich potrzeby pracuje ok. 1100 polskich firm. Według Kazimierza Ćwikły, prezesa zarządu spółki Centrum Handlowe Ptak w Rzgowie, nowe przepisy utrudnią życie handlarzom, ale wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Zarówno zarządzający bazarami, jak i sprzedawcy podkreślają, że styczniowy spadek ruchu powtarza się co roku i jest związany ze świętami prawosławnymi, dlatego faktyczne skutki wejścia nowych przepisów będzie można ocenić na początku lutego. Janusz Szostek z Urzędu Miejskiego w Przemyślu uważa, że większe trudności mogą mieć drobni handlarze przemycający na część polskich bazarów np. tańszy alkohol ze Wschodu. W Białymstoku widać skutki uszczelnienia granicy. Turyści zza wschodniej granicy stanowili 90 procent targowej klienteli, dzisiaj bazary świecą pustkami. Martwią się również właściciele prywatnych kwater, którzy zapraszali zagranicznych turystów. Urzędy odmawiają wydawania zaproszeń, jeśli zainteresowany nie uzasadni, że go na przyjęcie gościa stać. W Białymstoku dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Na Podlasiu i Lubelszczyźnie również jest mniej przybyszy zza wschodniej granicy. Bazarowi sprzedawcy mówią, że czasami cały dzień nie udaje im się nic sprzedać i brakuje im na utrzymanie działalności. Trudna jest sytuacja w Szczecinie. Na giełdę samochodową nie przyjechali klienci ze Wschodu stanowiący jej główną klientelę. Według ekspertów zmiany przepisów mogą doprowadzić do upadku tej firmy. Spadek sprzedaży wyniósł już ok. 80 proc., a podaż używanych aut wzrosła minionej niedzieli o około 25 proc. Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zmiany w przepisach wizowych są niewątpliwie utrudnieniem, ale spadek jest spowodowany również świętami prawosławnymi. Przewiduje on, że wszystko wróci do stanu wyjściowego, ponieważ hadel jest dla jego uczestników opłacalny i handlowcy znajdą sposób na pokonanie tej nowej bariery.
POLICJA Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce Kolczyk w uchu majora IWONA TRUSEWICZ Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców. Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Pieprzem w mafię Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje. - Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk. Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby. Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji. - Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy. W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza. - W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada. Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym. Już nie szukam innej pracy Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze. Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy. - Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi. Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski. Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną. - Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby: - W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo. Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe. - W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem. W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić". We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy. - Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin. - Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi. "Ekstradycja" może być Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat. - Dlaczego został pan policjantem? - To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje. Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit. Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego. Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska. - Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości. - A "Ekstradycja"? - Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą". Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie. - Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko. Po co akademia? - Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć. Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach. Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej. Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier. W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
Porucznik Katerina Bronisova Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Austriacki policjant Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie. może wystąpić do swojego przełożonego o zgodę na dorabianie do pensji. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden zarabia 3 - 3,5 tys. DEM. Weber rozpracowuje włoską mafię. zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Weber przyznaje, że w jego pracy najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe. Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej Rozpracowuje właśnie gang samochodowy. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów. Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. podinspektor polskiej policji kryminalnej z biura ds. narkotyków Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody Co robić ze starością KRYSTYNA GRZYBOWSKA Niedługo już osiemdziesięciolatkowie będą się czuć jak dwudziestolatkowie, będą uprawiać sport tak jak ludzie młodzi - twierdzi Lee Miller, uczony z Longevity Institute w Los Gatos w Stanach Zjednoczonych. Za dwadzieścia lat uda się nam zatrzymać proces starzenia się i cofnąć zegar biologiczny - prorokuje inny naukowiec, Michael Fossel z Michigan State University. Na razie jednak społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby. Zwraca uwagę fakt, że w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych, kiedyś powiedzielibyśmy - długowiecznych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie. Starość - dopust boży Niewiele ponad sto lat temu Bolesław Prus odnotował w swoich "Kronikach" wypadek na warszawskiej ulicy: czterdziestoletni mężczyzna wpadł pod omnibus. Starca odwieziono do kliniki, napisał Prus. Dziś o osobie siedemdziesięciopięcio-, a nawet osiemdziesięcioletniej mówi się starszy pan, starsza pani. Słowa starzec używa się w stosunku do szczęśliwców, którzy doczekali stu lat. A i to nieczęsto. Nie wypada. Dlaczego starość jest traktowana jak nieszczęście, którego nie można uniknąć? Starość łączy się z chorobą, w dzisiejszych czasach często długotrwałą, a więc oczywiście z koniecznością pielęgnowania osoby starej przez wiele lat. Starzy ludzie nie umierają już w domu, ale w szpitalu, gdzie mimo najlepszej opieki lekarskiej pozostają osobami anonimowymi. Choroba i starość szpecą. Dzieci chętnie oddają swoich rodziców do szpitala, gdy szansa na wyzdrowienie jest już nikła, albo do domu starców, kiedy "staruszkowie" stają się ciężarem. W Polsce, co prawda wskutek niedostatku odpowiednich instytucji, starzy ludzie pozostają w rodzinnych domach. Choć niejednokrotnie woleliby zamieszkać w domu starców, aby uniknąć piekła spowodowanego warunkami mieszkaniowymi. Jednak i to się zmienia. Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Taka powinna być kolej rzeczy, tak jest na Zachodzie, gdzie nie ma problemów mieszkaniowych. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci. Wesołe jest życie staruszka Na emeryturę przechodzą ludzie raczej zdrowi, doświadczeni w zawodzie i mądrzy mądrością życiową. Wielu z nich mogłoby jeszcze pracować co najmniej kilka lat, ale związki zawodowe walczą (podobno dla ich dobra) o jeszcze wcześniejsze emerytury. By z ludzi w pełni sił zrobić niepotrzebnych nikomu starców. Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Zresztą wygląd zewnętrzny nie stanowi już wielkiego problemu. Nad poprawą samopoczucia starszych pań i panów pracują dziesiątki tysięcy chirurgów plastycznych, przemysł kosmetyczny i producenci konfekcji. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat i dbają o dochody dobrych hoteli i luksusowych liniowców. Media również pracują dla ludzi starszych. To dla nich przede wszystkim produkowane są łzawe opery mydlane, dla nich powtarzane są stare filmy, programy historyczne emitowane o północy, gigantyczne krzyżówki w magazynach ilustrowanych itp. rozrywki. Sprytni handlowcy wpadli na przykład na pomysł organizowania autokarowych wycieczek połączonych ze sprzedażą różnych, podobno niedostępnych w sklepach, za to atrakcyjnych towarów. Podczas takiej wycieczki z Warszawy do Kazimierza Dolnego (cena 10 złotych) niezorientowani w cenach i produktach emeryci gotowi są wydać za aparat do masażu trzy razy więcej, niż kosztuje on w supermarkecie. Nabieranie staruszków ma długą tradycję w zachodniej Europie, w Polsce dopiero kiełkuje, ale ma przed sobą kolosalną przyszłość. Zastanawia tylko, skąd starsi ludzie w Polsce biorą pieniądze na to, aby zakupić na takiej "taniej" wycieczce piecyk elektryczny z pilotem za 1200 złotych. Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody. Ale za to pozostało poczucie samotności i tęsknota za rodziną. Oziębłość uczuciowa, jaka zapanowała w stosunkach między pokoleniami, jest pochodną egoizmu młodych, nastawionych na karierę ludzi i tempa życia. Starzy muszą organizować sobie życie tak, aby nie było ono czekaniem na śmierć. Życie dla innych pomaga zapomnieć o starości. Dlatego emeryci coraz intensywniej uczestniczą w życiu kulturalnym, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. Niosą pomoc dzieciom, zwierzętom i ludziom starszym od siebie, skazanym na dobroć i bezinteresowność innych. W ten sposób życie może zostać naprawdę spełnione, a śmierć będzie jego ukoronowaniem. Niezależnie od działalności charytatywnej ludzie starsi organizują się w rozmaite stowarzyszenia, uczestniczą w życiu politycznym i są liczącym się potencjałem wyborczym, co zostało zauważone również u nas. Jest paradoksem, że ministrem, prezydentem czy premierem może zostać osoba w podeszłym wieku, a równocześnie zwykły, przeciętny sześćdziesięciopięciolatek musi odreagowywać swoją polityczną frustrację w ogródku działkowym. Jeśli jest mężczyzną. Jeśli kobietą - jeszcze wcześniej. Kult młodości Niesłusznie uważa się, że młodość jest czasem beztroski i radości. Głupstwa popełnione w młodości, choć są jej przywilejem, mogą odbić się na przyszłym życiu. W gruncie rzeczy młodość jest najtrudniejszym okresem w życiu człowieka. Już w szkole podstawowej dziecko musi wybrać swój przyszły zawód, nie mając pewności, czy - gdy zda maturę i ukończy studia - znajdzie pracę. Młody człowiek boryka się z problemami sercowymi i finansowymi, walczy z konkurencją w miejscu pracy i ciuła na mieszkanie dla siebie i rodziny. Musi się ograniczać, musi oszczędzać, a zakładając rodzinę, nie wie, czy jest to związek na całe życie, czy tylko jeden z jego etapów. Wieczny stress i pogoń za karierą jest głównym elementem życia dojrzałego. Jednak kult ciała, kult młodości lansowany przez przemysł i media stwarza pozory szczęścia, które można osiągnąć tylko będąc młodym. Młodemu pokoleniu funduje się obraz młodości jako synonimu szczęścia, a kiedy młody zaczyna się starzeć, wpada w panikę, bo nie ma recepty na życie po sześćdziesiątce. Widać to po gwiazdach filmu i rozrywki, które za wszelką cenę próbują się odmłodzić, a na widok pierwszych zmarszczek sięgają po alkohol lub narkotyki. Kult pięknej zewnętrzności sprawia, że dla nich kończy się świat. Nie wątpię, że już niedługo medycyna podaruje bogatszej części ludzkości receptę na młodość i długie życie. Ale nawet po najdłuższym życiu przyjdzie śmierć i trzeba się do niej przygotować. A przygotowywać trzeba zacząć się wcześnie, aby umieć godnie się zestarzeć. W pewnym domu starców w Niemczech pensjonariuszom z bardziej zaawansowaną sklerozą zakłada się na nogi elektroniczne kajdanki, aby nie zgubili się, wychodząc na spacer czy do sklepu. To z powodu braku personelu - tłumaczy dyrekcja domu. Młodym, zdrowym obywatelom cywilizowanego świata nie życzę na starość takiej znieczulicy. -
w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej rośnie armia ludzi starych. Na Zachodzie emeryci żyją pełną parą, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. kult ciała lansowany przez media stwarza pozory szczęścia, które można osiągnąć tylko będąc młodym. kiedy młody zaczyna się starzeć, wpada w panikę, bo nie ma recepty na życie po sześćdziesiątce.
UKRAINA Ludzie mają radziecką mentalność. Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Niewolnicy lęku PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Malejący zapas nadziei Ze stacji metra "Uniwersytet" w Kijowie wylewa się na bulwar Szewczenki tłum ludzi. Większość z nich kieruje się w stronę przejścia podziemnego prowadzącego ku poprzecznej ulicy Pirogowa i dalej, ku pełnej sklepów ulicy Chmielnickiego. Przejście pod bulwarem Szewczenki nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przypomina wszystkie inne takie miejsca w Kijowie - pełne ludzi usiłujących coś sprzedać, by zarobić choćby kilka kopiejek. Kobiety trzymające w rękach paczki papierosów to zapewne pracownice państwowych przedsiębiorstw pracujących zaledwie dzień czy dwa w tygodniu. A może nauczycielki, które dostają pensje z wielomiesięcznym opóźnieniem? Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki wieczorem sprzedające bułki to po prostu emerytki nie mogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien (ok. 80 złotych) miesięcznie. Ludzie handlujący towarami wyłożonymi na ziemi - od skarpetek po garnki - też pewnie gdzieś są zatrudnieni, ale faktycznie nie mają zajęcia i próbują dorobić do marnych pensji. Nie każdy, kto zarabia sto czy sto kilkadziesiąt hrywien miesięcznie albo otrzymuje jeszcze niższą emeryturę, potrafi dorobić sobie choćby w taki prosty sposób - drobnym handlem. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej. Mieszkańcy Kijowa, a właściwie niemal całej Ukrainy (niemal - bo na zachodzie kraju jest jednak trochę inaczej, tam komunizm panował krócej), stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo. Urlop na własny rachunek Luba pracuje w fabryce obuwia. Słowo "pracuje" jest grubo przesadzone - w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien (niecałych 80 złotych), a w pozostałe miała "urlop na własny rachunek". Luba jest rozwiedziona, ma syna. Były mąż pracuje (znów słowo "pracuje" jest tu nie całkiem właściwe) na jednej z kijowskich uczelni. Od września nie dostaje jednak pensji, więc Luba nie otrzymuje alimentów. Na Ukrainie nie ma funduszu alimentacyjnego. Można się procesować, ale to bez sensu - eks-mąż nie będzie miał z czego zapłacić nawet, jeśli sąd mu to nakaże. - Na szczęście mam rodziców na wsi, mieszkają w obwodzie połtawskim - mówi. - Mają malutką działkę przyzagrodową. Mama piecze kilkadziesiąt bułeczek drożdżowych dziennie, a tata dostarcza je do szkoły. W ten sposób dorabiają trochę do emerytury. Dają mi, co mogą - a to worek kartofli, a to jakieś jarzyny czy przetwory, czasem nawet królika. Ale z tego i tak trudno byłoby wyżyć. Luba ma więc wraz ze znajomą stragan na Bazarze Wołodymirskim, jednym z większych i lepszych w Kijowie. Handluje butami - obuwie zna zresztą dobrze ze swojej fabryki! - tyle że nie kijowskimi, a importowanymi, z Polski czy skądkolwiek, ważne, że w niezłym gatunku i nawet nie tak szalenie drogimi. - Za miejsce na bazarze płacę dwieście dolarów - mówi. - I udaje się jakoś zarobić, choć od czasu do czasu wpadają reketerzy i żądają pieniędzy... A znajoma Luby, współwłaścicielka straganu, wraz z mężem nieustannie wędruje. Jest zatrudniona w jednym z instytutów naukowych, ale tak naprawdę zostawia w nim jedynie swoją "książkę pracy". Ten cenny dokument będzie w przyszłości podstawą do otrzymania emerytury, jakąś posadę trzeba więc mieć. Wykreślona z listy żywych Ma lat czterdzieści siedem, mieszka na wschodnim, lewym brzegu Dniepru - w Darnicy. W pobliżu złotawego gmachu, mieszczącego dom towarowy "Ditiaczy Swit" ("Świat Dziecka"), oraz sporego bazaru, na którym handluje się najrozmaitszymi towarami dla dzieci, znajduje się długi, półkolisty budynek mieszkalny. To właśnie dom Swietłany - żyje w nim wraz z kilkunastoletnim synem i rodzicami. - Od czterech lat jest ciężko - mówi i wylicza: ja zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie (ok. 300 zł). Ojciec, który pracował przy likwidacji awarii w Czarnobylu, ma stosunkowo wysoką emeryturę - 100 hrywien (ok. 200 zł). Matka dostaje przeciętną emeryturę, około 50 hrywien (ok. 100 zł). Razem mamy trzysta hrywien na miesiąc. To mało. Tak, to mało. W Kijowie jest drogo, ceny zarówno żywności, jak i ubrań są częstokroć dwukrotnie wyższe od tych w Polsce. - Odzieży nie kupuję wcale, chyba że dla syna, który przecież rośnie - mówi Swietłana. - Oszczędzamy też na jedzeniu. Zakupy robimy na bazarze - tutaj, w Darnicy, jest taniej niż w centrum. Mięso jadamy bardzo rzadko, na co dzień na talerzu są ziemniaki i kasza. A do chleba - biały ser. Swietłana nie szuka pomocy w organizacjach charytatywnych. - Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Na przykład w ogóle nie mają pracy - tłumaczy. - My jeszcze nie mamy tak źle. Nie szuka lepszej pracy. Jest architektem, jak sądzi - niezłym, ale te firmy, które płacą więcej niż wynosząca 150 hrywien miesięcznie średnia, są po prostu niepewne. Dziś są, jutro ich nie ma - a trzeba już myśleć o starości. Dotrwać do emerytury, choćby tej śmiesznie niskiej, niecałych pięćdziesiąt hrywien miesięcznie. Zresztą, kto przyjmie do pracy kobietę pod pięćdziesiątkę... Trzeba mieć najwyżej trzydzieści pięć lat - starszych nie przyjmują. - Jestem wykreślona z listy żywych - śmieje się. Ale Swietłana też dorabia: co kilka dni robi zakupy parze cudzoziemców. Tych kilkadziesiąt hrywien, które dostaje, wystarcza akurat na opłacenie zajęć dodatkowych syna, który ma zdawać na studia. Znaczki i bułki Kawałek drogi od Darnicy, w Rejonie (dzielnicy) Charkowskim mieszka Mykoła. Niewysoki, szczupły, od ładnych paru lat na emeryturze. W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika Armii Radzieckiej. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Tyle samo otrzymuje jego żona, a dwa razy tyle córka, która straciła dobrą pracę i musi się zadowolić mizerną połówką etatu. - Emerytura moja i żony wystarcza akurat na opłacenie czynszu - uśmiecha się Mykoła. - Wyżyć z tego nie sposób. Mykoła siada więc wieczorami nad swoim bezcennym, jak się okazuje, skarbem: klaserami. Delikatnie wyciąga z nich znaczki, które latami zbierał, dokupował i wymieniał. Zastanawia się, które z nich zabierze na cotygodniowe spotkanie filatelistów w pobliskim klubie. Na szczęście jego kolekcja jest duża i nie zniknie prędko. Mykoła stara się nie pozbywać swych najcenniejszych znaczków - niech zostaną na "czarną godzinę". Gdy uda się coś sprzedać, idzie z żoną na bazar. Długo chodzą, szukają tańszego sera, ziemniaków... Uważnie sprawdzają to, co kupują - na bazarze strasznie oszukują na wadze. Niedaleko Mykoły, na sąsiedniej klatce schodowej, mieszka Ołena. - Mam za sobą trzydzieści parę lat pracy, ordery i odznaczenia, medale - wylicza z dumą. - Ale na co te lata, na co te dyplomy... Dziś dostaję czterdzieści trzy hrywny miesięcznie. Trzydzieści sześć hrywien (ok. 80 złotych) wystarczyłoby na opłacenie mieszkania i kawałek chleba dziennie, ale pani Ołena od dawna już nie płaci czynszu i za elektryczność, co najwyżej rachunek telefoniczny. - Bo inaczej odłączą telefon - wyjaśnia. Na szczęście Ołena ma córkę, która jej pomaga, choć też zarabia mało. Ołena musi więc dorabiać sama. Raniutko idzie do sklepu i kupuje bułki - "batony" i proste, inne niż w Polsce, "rogale". Po południu, przed piątą, krąży wokół najbliższej stacji metra. Ludziom spieszącym z pracy nie zawsze chce się iść do sklepu, gdzie zresztą pewnie i tak nie ma już bułek, tylko został chleb "ukraiński". Zapłacą tych kilka kopiejek więcej i kupią batona od staruszki. Postradzieckie społeczeństwo Opisani wyżej ludzie wbrew pozorom wcale nie mają tak źle - są tacy, którym wiedzie się znacznie gorzej. Czy tak musi być? Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Lepiej żyć? Czy mogą sami próbować poprawić swój los? Emeryci raczej nie, bo przecież płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Obliczone na pozyskanie wyborców działania komunistów, próbujących doprowadzić do podwyższenia emerytur, nie mają pokrycia w budżecie - nie ma pieniędzy na podwyżki. Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są przecież tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, mającej swą siedzibę w Rejonie Pieczerskim Kijowa. Sam zalicza się do klasy średniej, która według najnowszych badań jest bardzo mała - stanowi ok. 2 proc. społeczeństwa. Widoczni są głównie ludzie bogaci (6 - 8 proc.), ich mercedesy i bmw, ich eleganckie stroje - oraz biedni (cała reszta). - Ludzie mają radziecką mentalność - twierdzi Siergiejew. - Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Dominuje sposób myślenia lumpów. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Przytacza przykład znajomego, który założył firmę budowlaną. Nie mógł znaleźć robotników z Kijowa, byli jedynie chętni z okolicznych wsi. - Wyrzucił trzy kolejne ekipy. Pierwsza ukradła ciężarówkę cementu, druga bez przerwy piła - mówi. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. - Szkoła na pewno do tego nie przygotowywała - twierdzi. Czy warto cierpieć Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? Iwan Siergiejew uważa, że nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja, gdy zostanie zrealizowana prywatyzacja kuponowa (na wzór rosyjski). - Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają - przecież dostają niezłe pensje, choć nic nie robią - ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca. Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, uważa podobnie jak Iwan Siergiejew, że w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". - To strach wytworzył w nas takie właśnie psychologiczne struktury. Ludzie nie widzą i nie rozumieją, że jest możliwość wyboru. Całkiem już utracili inicjatywę i czekają, że ktoś im da pracę, pomoże... - mówi. - Nieliczni decydują się na samodzielne działanie i wybierają to, co jest najprostsze - na przykład handel. Zdaniem doktora Sajenki problem polega również na tym, że o ile dawniej w przedsiębiorstwach państwowych dyrekcja była ściśle powiązana z zespołem pracowniczym i jej pomyślność zależała od funkcjonowania całego zakładu i pracujących w nim ludzi, o tyle teraz jest inaczej. - Szefowie przedsiębiorstw, choć formalnie pełnią funkcje dyrektorskie, faktycznie porzucili swe firmy i ludzi. Zgromadzili wokół siebie mafijne grupy i troszczą się wyłącznie o siebie - twierdzi. - Żyją znakomicie i wcale nie zależy im na tym, by przedsiębiorstwa funkcjonowały normalnie. Dr Sajenko jest pesymistą. - U nas nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Nie ma Wałęsy, który - cokolwiek by o nim mówić - miał kolosalną wolę uczynienia z Polski takiego kraju, jakiego chciała większość. Jest gorzej niż w Rosji, która ma Jelcyna, "ojca narodu", oraz imperialną ideę - twierdzi. - Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a u nas ten zapas się kurczy. Iwan Siergiejew wciąż liczy na jakieś zmiany. - Moi znajomi, którzy się dorobili, natychmiast wyjeżdżali na Zachód... by po "przejedzeniu" pieniędzy wracać na Ukrainę. Ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Chcę, by u nas było normalnie - mówi. A pani Swietłana jest optymistką. - Jak sobie pomyślę... ojca i dziadka zabrało NKWD - zamyśla się. - Już nie wrócili. Więc warto trochę pocierpieć, żeby tego NKWD więcej nie było. *** Na prośbę rozmówców (z wyjątkiem dr. Jurija Sajenki) imiona i nazwiska osób występujących w reportażu zostały zmienione.
Badania wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., reszta to biedni. Ludzie handlujący towarami próbują dorobić do marnych pensji. Mieszkańcy Kijowa stanowią model społeczeństwa postradzieckiego. w Darnicy znajduje się dom Swietłany. Od czterech lat jest ciężko: zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie. Odzieży nie kupuję. Mięso jadamy bardzo rzadko. Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Ołena od dawna nie płaci czynszu i za elektryczność. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, dlatego że nigdy nie byli do tego przygotowywani. utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika".
ŚWIĘTY WOJCIECH Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy. Stary patron nowej Europy Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK EWA K. CZACZKOWSKA Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich. I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty. Szukanie tamtych korzeni Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów. Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie. Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy". - Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów. Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem). Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary. Biskup mnichem Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci. Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis. Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów. Ucieczki i powroty Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił. Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców. Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji. Głowę wbito na pal W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów. Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju. "O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha. Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej. Siedemnaście legend, wiele cudów Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha). Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski. Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne. Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii. "Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel. Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut".
3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. w XX wieku, gdy Europa ponownie się jednoczy, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Wojciech wiódł życie ascetyczne. Nie mogąc poradzić występkom wiernych, wyjechał z Pragi. na początku 997 roku wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą dwóch towarzyszy. 23 kwietnia Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha.Proces kanonizacyjny zakończył się w 999 roku.
ROZMOWA Prof. Lech Kaczyński, minister sprawiedliwości, prokurator generalny Łagodność rozzuchwala przestępców FOT. ANDRZEJ WIKTOR Rz: Jest pan już prawie cztery miesiące ministrem sprawiedliwości. Co w tym czasie udało się panu zrobić? LECH KACZYŃSKI: Przede wszystkim udało się przygotować projekt około stu trzydziestu zmian w prawie karnym materialnym. To jest niewątpliwie sukces. Skierowałem też do prokuratorów wytyczne w sprawie walki z najgroźniejszymi przestępstwami, czyli przeciwko życiu i zdrowiu, a także wytyczne przypominające konstytucyjną zasadę równości obywateli. Podjąłem też kilka decyzji personalnych w prokuraturze, będących sygnałem, że nastąpiła zmiana podejścia do tego, jak ma działać prokuratura. Gdy przychodził pan do ministerstwa, spodziewano się personalnego trzęsienia ziemi. Niektóre gazety nawet pana do tego namawiały, podając konkretne nazwiska. Jednak nic takiego się nie stało. Nie słuchałem ani nie szedłem za tymi podszeptami. Zależy mi jedynie na sprawnym działaniu. Przyszedłem do ministerstwa, aby dokonać generalnych zmian w polityce karnej i sposobie zwalczania przestępczości. Gdy jednak zauważę u podległych mi pracowników brak kompetencji lub niesumienne wykonywanie zadań, będę podejmował właściwe decyzje personalne. Czy ministerstwo jest sprawnym urzędem? Nie jest. Pod tym względem mam jeszcze dużo do zrobienia. Na pewno najsłabszym ogniwem jest obieg informacji. Często bywa, że prasa jest szybsza od ministerstwa. W niejednej sprawie czuję się nieodpowiednio szybko poinformowany. Niedawne posiedzenie kierownictwa było zwołane właśnie w tej sprawie. Wróćmy do pana najważniejszego problemu, czyli prawa karnego. Obstaje pan nadal przy jego reformie? Obstaję. Nad jej pogłębianiem pracuje cały zespół. Co ma być jej istotą? Zmiana relacji między uprawnieniami przestępcy, państwa oraz poszkodowanego. Ma doprowadzić do tego, że państwo i społeczeństwo uzyska przewagę nad przestępcą. W tej chwili każdy dzień dostarcza dowodów, że jest odwrotnie. Pan jednak położył przede wszystkim nacisk - co spotyka się z krytyką - na surowość karania. W dalszym ciągu uważam, że kary za szczególnie brutalne przestępstwa, którymi zagrożenie jest bardzo wysokie, są śmiesznie niskie. Kary kodeksowe czy wymierzane? I te, i te. W wielu wypadkach nie zgadzam się z zagrożeniami przewidzianymi przez kodeks karny ze względu na trudno zmienialną tendencję sądów do wymierzania kar w dolnych granicach lub nawet korzystania z nadzwyczajnego ich złagodzenia. A w praktyce jest jeszcze gorzej. Poza tym - wspominałem o tym wielokrotnie - środowisko sędziowskie i prokuratorskie uzyskiwało dotychczas sygnały: łagodzić. Nowelizacja prawa karnego ma na celu odwrócenie tych tendencji. Jest ona absolutnie potrzebna nie tylko ze względu na obecną sytuację, ale także na elementarne wartości. Nie może być tak, że najgroźniejsze przestępstwa powodują dla ich sprawców skutki mało dotkliwe i przemijające. Ale przecież w najgłośniejszych procesach ostatnich miesięcy, podczas których rozpoznawano sprawy najmocniej bulwersujące opinię publiczną, zapadały wyroki dożywotniego więzienia, ze zdecydowanym ograniczeniem możliwości starania się o warunkowe przedterminowe zwolnienie. Z analiz wynika, że tylko trzynaście procent kar za zabójstwa to dożywocie i dwadzieścia pięć lat. Kiedyś było dziesięć procent. To efekt niezwykłej łagodności sądów, niczego więcej. A teraz proszę pozwolić na pewną dygresję. Otóż gdy się mówi o karze śmierci, o unicestwieniu przestępcy, to natychmiast padają argumenty o niezwykłej cenie życia. Gdy zaś mówimy o cenie ponoszonej przez ofiarę, wartości te jakoś znikają. Jeśli ktoś zabija, to karę 25 lat więzienia, a praktycznie 15 lat, należy uważać za łagodną. A dożywocie z zastrzeżeniem, że o przedterminowe zwolnienie można się starać po czterdziestu latach? Jest karą stosunkowo surową, ale tylko stosunkowo. Poza tym jak mi pan poda trzy takie przykłady z czterdziestoletnim zastrzeżeniem, to już będzie bardzo dobrze. W tym gabinecie siedział u mnie sędzia, który orzekał w niejednej drastycznej sprawie. Powiedział mi, że ma spokojne sumienie, bo tylko raz w życiu skazał na dożywocie. Odpowiedziałem mu krótko: właśnie z tego powodu powinien czuć się źle. Jaka kara za zabójstwo jest adekwatna? Jeśli chodzi o drastyczne zabójstwa, np. okrutne, popełnione z chęci zysku, połączone z gwałtem, czy wielokrotne, to właściwa jest kara śmierci. A na gruncie obowiązującego prawa, gdy jej nie ma? Dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności - potraktowane dosłownie, a nie jako piętnaście lat - oraz dożywocie. To są kary przeciętnie adekwatne. Choć jest wiele wypadków, gdy występują rzeczywiste okoliczności łagodzące, wtedy mogą zapadać wyroki łagodniejsze. Czy naprawdę uważa pan - nawet jeśli przyjmie się pańskie argumenty na temat zabójstw - że zaostrzenie kar uzdrowi sytuację? Przecież przestępca nie kalkuluje sobie kary, którą w przyszłości być może dostanie? Bardzo często kalkuluje. Nie chodzi tu o moje osobiste odczucia. Są wyniki badań wyraźnie na to wskazujące. Wskazuje też na to zdrowy rozsądek. Wielu przestępców bierze pod uwagę, że będzie siedziało w więzieniu, chociaż zgadzam się, że przy obecnej wykrywalności i liberalizacji ten element w rozumowaniu przestępcy niejako słabnie. To jest samonakręcające się koło. Jeżeli wielu sprawców dość drastycznych bądź bardzo drastycznych przestępstw może liczyć na wyrok z zawieszeniem - myślę tu np. o zbiorowych gwałtach - to liczenie się z karą oczywiście nie jest zbyt mocne. Przestępcy mają znakomite warunki bezpieczeństwa i higieny pracy. Trzecia Rzeczpospolita w żadnej dziedzinie nie odniosła tak znakomitych sukcesów jak właśnie w tej. Chciałbym to zmienić. Twórcy kodeksów karnych mówią, że doszło do zaostrzenia w nich kar, tylko sędziowie nie zawsze z tego korzystają. Pan też nawet teraz na to się skarży. Po wejściu w życie kodeksu karnego przed dwoma laty usiłowano cynicznie oszukiwać opinię publiczną, że nowy kodeks nie jest łagodniejszy od poprzedniego. Jest oczywiście mniej surowy, co udowodniono. I to gdy chodzi o konkretne zagrożenia, a już zasadniczo, jeśli chodzi o dyrektywy wymierzania kary. Pod tym względem w ogóle nie ma o czym mówić. Rzeczywiście, w pewnych, pojedynczych wypadkach sankcje zostały zaostrzone, niektóre są nawet skrajnie ostre. Proszę nie sądzić, że nie doceniam niebezpieczeństwa fałszowania papierów wartościowych, ale zagrożenie za to od pięciu do dwudziestu pięciu lat, gdy za zatłuczenie człowieka jest od roku do dziesięciu lat, wydaje mi się całkowicie nieproporcjonalne. Natomiast zupełnie wystarczająca jest kara - od roku do dziesięciu lat - za włamanie. Czy może pan zagwarantować, że pańska terapia da pożądane skutki? O tym, iż mam rację, świadczą doświadczenia amerykańskie i po części angielskie. Także w innych krajach, na które dziś zwykle się nie powołujemy, gdyż nie były demokratyczne, ostre kampanie przeciwko przestępczości dawały efekty. Przed 1989 r. w Polsce, i to nie w czasach stalinowskich, siedziało w więzieniach 130 tys. osób, były ustawy zaostrzające karanie różnych rodzajów przestępstw, i nie było lepiej. Przykro mówić, ale było lepiej. Poziom bezpieczeństwa był wyższy, co nie oznacza, że zadowalający, a w ostatnich latach PRL wyraźnie się jeszcze obniżał. Był to m.in. efekt przeorientowania całego aparatu policyjnego, także MO, na walkę z przeciwnikiem politycznym. Jeszcze raz podkreślam, mówiłem o tym już wielokrotnie, ważny jest poziom bezpieczeństwa obywateli i wypełnianie przez państwo jego elementarnego obowiązku, jakim jest zapewnienie tego bezpieczeństwa, a nie liczba więźniów. W USA w więzieniach będzie niedługo jeden procent obywateli, ale bezpieczeństwo się poprawia. Jak surowa kara spowoduje, że radykalnie spadnie liczba kradzieży aut, okradzionych mieszkań, wymuszeń rozbójniczych? Całkiem się tych przestępstw nie wyeliminuje. Jednak by można mówić o zdecydowanej poprawie, musi zaistnieć jednocześnie kilka okoliczności. Po pierwsze - musi sprawnie działać policja. Po drugie - ujęty przestępca musi być przekonany, że nie spotka go tylko symboliczna kara, czyli że nie będzie bezkarny. Nie twierdzę, że za okradzenie komórki trzeba wsadzać na wiele lat, ci ludzie muszą jednak wiedzieć, że pójdą siedzieć w warunkach nie przypominających sanatorium. Czy nie sądzi pan jednak, że liczba tych dokuczliwych przestępstw zmaleje, gdy będzie się łapało większą liczbę ich sprawców, a nie, jak dotychczas, symboliczną? W tej chwili łapie się rzeczywiście symboliczną liczbę złodziei, ale gdyby wpadało ich znacznie więcej, to i tak - moim zdaniem - nic by się nie zmieniło. A to dlatego, że byliby absolutnie bezkarni w wyniku przewlekłego postępowania i skazywania z zawieszeniem. Zgodzi się pan jednak, że najpierw trzeba złapać. Między surowością kar a efektywnością organów ścigania istnieje bardzo łatwy do uchwycenia związek. Po pierwsze - bezkarność czy zbyt łagodne kary rozzuchwalają przestępców, zwiększają ich pewność siebie, co bardzo utrudnia pracę operacyjną policji. Po drugie - praca policjanta we wskazanej wyżej sytuacji traci sens, co jest bardzo istotnym powodem rozkładu aparatu policyjnego, jego demoralizacji. Po trzecie - zwykły obywatel, a także policjant i prokurator, postawiony w sytuacji strony słabszej wobec przestępcy, któremu niewiele można zrobić, traci chęć do powiadamiania o przestępstwach - ich liczba jest wielokrotnie większa niż wykazywana w statystykach - do zeznawania jako świadek itp. Rośnie zaś tendencja do układania się ze światem przestępczym. Jeśli więc opisać związki przyczynowo-skutkowe odnoszące się do działań mających ograniczyć przestępczość, to zaostrzenie kar jest w oczywisty sposób pierwszym ogniwem tego łańcucha. Przechodząc do najbardziej oczywistych faktów, jeśli policjant wie, że po 24 czy 48 godzinach od złapania przez niego przestępcy ten wyjdzie na wolność, jeśli świadek wie, że za dwa dni czy dwa miesiące może spotkać człowieka, którego obciążył, to trzeba stwierdzić, że jest to sytuacja nienormalna, niezwykle utrudniająca walkę z przestępczością. I z tym trzeba absolutnie skończyć. I projektowane przez pana zmiany w prawie karnym na to nie będą pozwalały? Tak, bo jego dyrektywy idą w zupełnie innym kierunku niż obecnego. Prof. Andrzej Gaberle powiedział, że na pierwszym miejscu planów walki z przestępczością powinna znaleźć się reforma instytucji z nią walczących. Jeżeli za reformę uznać nowe formy organizacyjne, to ja w to nie wierzę. Teraz bowiem potrzebne są przede wszystkim środki finansowe, procedury i ludzie. Ze wszystkim jest źle, bo klasa polityczna więcej o walce z przestępczością mówi, niż np. w sferze rozwiązań budżetowych cokolwiek robi. Tutaj określam sytuację jako bardzo złą. Procedury są teraz w fazie urealniania. Ale przez wiele lat mieliśmy do czynienia z czymś, co określiłbym jako fiksację. I w końcu jeśli chodzi o ludzi, jest to czynnik niezwykle istotny, ale niezmiernie trudny do zmiany. Na pewno jest tak, że wśród sędziów dominuje mentalność liberalna, wśród prokuratorów ten sposób myślenia pozostawił również głębokie ślady. Myślę też, że w obu tych środowiskach zdarzają się wypadki korupcji - choć nie tak często, jak się słyszy, a środki walki z nią są więcej niż ubogie. Co jest najsłabszym ogniwem walki z przestępczością: policja, prokuratura, sądy, procedury? Nie potrafię powiedzieć. Każda z tych instytucji wskazałaby zresztą na kogo innego. Zdaję sobie jednak sprawę, że tendencja liberalna jest najsilniejsza w sądach. Co do tego nie mam wątpliwości. Patologiami, jak wykazały ostatnie badania, jest zaś najbardziej dotknięta policja, co nie oznacza, iż inni są od nich wolni. Jak ocenia pan realne szanse wprowadzenia w życie planowanych przez pana zmian w prawie karnym? Jego luminarze są w większości im przeciwni. Nowelizacja procedury jest według mnie pewna. Możliwość dokonania tzw. małej nowelizacji w prawie materialnym oceniam na ponad pięćdziesiąt procent. Czas może utrudnić natomiast większe zmiany. Chciałbym też przekonać prokuratorów, że można działać inaczej, że dotychczasowa aksjologia była niesłuszna. Rozmawiał: Jan Ordyński
Rz: Jest pan już prawie cztery miesiące ministrem sprawiedliwości. LECH KACZYŃSKI: udało się przygotować projekt około stu trzydziestu zmian w prawie karnym materialnym. Skierowałem do prokuratorów wytyczne w sprawie walki z najgroźniejszymi przestępstwami. Podjąłem też kilka decyzji personalnych w prokuraturze. Wróćmy do prawa karnego. Obstaje pan przy jego reformie?Co ma być jej istotą? Ma doprowadzić do tego, że państwo i społeczeństwo uzyska przewagę nad przestępcą. Pan położył nacisk na surowość karania. Nie może być tak, że najgroźniejsze przestępstwa powodują dla ich sprawców skutki mało dotkliwe i przemijające. Czy uważa pan że zaostrzenie kar uzdrowi sytuację? Przecież przestępca nie kalkuluje sobie kary? Bardzo często kalkuluje. by można mówić o zdecydowanej poprawie, Po pierwsze - musi sprawnie działać policja. Po drugie - ujęty przestępca musi być przekonany, że nie będzie bezkarny. Między surowością kar a efektywnością organów ścigania istnieje łatwy do uchwycenia związek. zbyt łagodne kary rozzuchwalają przestępców, co utrudnia pracę policji. praca policjanta we wskazanej wyżej sytuacji traci sens. zwykły obywatel postawiony w sytuacji strony słabszej wobec przestępcy traci chęć do powiadamiania o przestępstwach.
Służba zdrowia - rokowania nie są pomyślne Nieskuteczna terapia JANUSZ A. MAJCHEREK Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach (majątkowych, samochodowych itd.). Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. Reglamentacja zamiast konkurencji System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Tyle tylko, że wówczas była ona wynikiem "bezpłatności". Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej cenie, musi być reglamentowane, co w czasach PRL potwierdziło się wielokrotnie i na różne sposoby. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy. Progi i bariery Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem", czyli swobodnego wyboru usługodawcy oraz nieograniczonego korzystania z jego oferty, i zastąpienia jej kontraktowym limitowaniem. Pierwszy to zamiar zapobieżenia największemu ryzyku w każdej działalności ubezpieczeniowej - wyłudzaniu świadczeń. Jego groźba jest o tyle realna, że w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych mamy do czynienia ze wspólnym interesie pacjentów i lekarzy. Jedni chętnie skorzystają z szerokiej oferty usług zdrowotnych, natomiast drudzy ochoczo się ich podejmą, wystawiając stosowne rachunki. Drugim powodem administracyjnego limitowania i dystrybuowania usług medycznych jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych powiązań i interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. Układ jest rozbudowany ponieważ członkowie kas chorych są desygnowani również przez władze samorządowe. W rezultacie niemal wszyscy mają pieniędzy po równo, ale każdemu ich brakuje. Rodzi się niedostatek usług medycznych dla rzeczywiście potrzebujących i pieniędzy dla rzetelnie je świadczących. Wyłudzeniom to zaś nie zapobiega, o czym świadczy ogromna liczba zwolnień chorobowych i lawinowo narastające koszty refundacji lekarstw. Choć oferta publicznych zakładów opieki zdrowotnej jest nieadekwatna do potrzeb (np. zmniejszająca się liczba ciąż i urodzeń powoduje spadek zapotrzebowania na usługi ginekologiczno-położnicze i pediatryczne, a rosnący wiek pacjentów wywołuje popyt na usługi geriatryczne i pielęgnacyjno-opiekuńcze), restrukturyzacja postępuje ślamazarnie. W rezultacie uzyskanie usług przez pacjentów jest utrudnione, oferta tych usług nieadekwatna do potrzeb, a środki finansowe dla usługodawców zbyt małe, bo w dużej części marnowane. Leczenie objawowe Świadomość objawów jest jednak nieporównanie bardziej powszechna niż zrozumienie przyczyn, dlatego proponowane środki zaradcze są na ogół chybione i nieskuteczne. Mówiąc językiem medycznym, mylna diagnoza prowadzi do niewłaściwej terapii. Podstawowe, i najprostsze z ordynowanych, lekarstwo, to podniesienie składki ubezpieczeniowej. Z góry można jednak przewidzieć, że skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system i bez racjonalnych kryteriów rozdziału nie przyniesie poprawy jego efektywności. Ostatnio podniesiono składkę o 0,25 proc., co ma dać dodatkowo ok. 800 mln zł, lecz budżetowi dysponenci tej kwoty zastrzegają, że to nie ułatwi pacjentom dotarcia do lekarzy ani nie podniesie wynagrodzeń personelu. Czy jest taka kwota, która usatysfakcjonowałaby jednych i drugich? Wątpliwe. Zarówno zapotrzebowanie na usługi medyczne i paramedyczne, jak oczekiwania płacowe pracowników służby zdrowia nie są przecież limitowane i nie mają górnej granicy. Społeczeństwo nie jest natomiast świadome, że każde zwiększenie transferu środków do sektora medycznego oznacza równoważny deficyt w budżecie państwa, co wymaga oszczędności w innych dziedzinach, podniesienia podatków lub zwiększenia długu publicznego, czyli przerzucenia kosztów takiej operacji na przyszłe pokolenia. Idący po władzę SLD, a przynajmniej jego lider, zapowiada rozważenie likwidacji kas chorych, podobne sugestie formułowane są w PSL. To chwytliwe hasło, bo zdołano społeczeństwu przedstawić te instytucje jako kosztowne i marnotrawne. Wynagrodzenia pracowników i koszty siedzib kas chorych mogą rzeczywiście budzić kontrowersje czy nawet oburzenie, lecz nie mają znaczenia ekonomicznego, stanowiąc 1 - 2 proc. wszystkich wydatków na finansowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Oszczędności na nich dokonane nie zmieniłyby sytuacji całej branży, bo wyniosłyby mniej niż połowę kwoty spodziewanej w przyszłym roku z podniesienia składki o 0,25 proc. Wezwania do likwidacji kas chorych są równie demagogiczne i populistyczne, jak żądania likwidacji innych instytucji publicznych, na czele z parlamentem i samorządami lokalnymi, również bulwersującymi część obywateli płacami, dietami czy siedzibami. Zlikwidować można, tylko co w zamian? Czy zamiast kas chorych powołać jakąś centralną instytucję do dystrybucji środków, a może wrócić do finansowania bezpośrednio z budżetu, jak dawniej, z całą korupcyjną otoczką? Unia Wolności proponuje oddanie opieki zdrowotnej w gestię samorządów. To jeszcze bardziej wplotłoby placówki medyczne i osoby za nie odpowiedzialne w sieć lokalnych interesów, całkowicie już unicestwiając szanse na zdrową konkurencję i poprawę efektywności. Trudno wskazać korzyści, jakie mogliby z tego odnieść pacjenci. Niektórzy proponują więc ten układ interesów osłabić przez odebranie samorządom prawa powoływania członków kas chorych i powierzenie ich wyboru samym pacjentom. Można się jednak obawiać, że wybory do kas chorych skończyłyby się klapą wynikającą ze znikomej frekwencji, która ułatwiłaby manipulacje. Zresztą rozważano taki wariant we wstępnych pracach nad reformą, ale porzucono go ze względu między innymi na te zastrzeżenia i niebezpieczeństwa. Lekarstwo musi być bolesne Czy więc z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych. Bez obciążenia pacjentów częścią kosztów opieki medycznej trudno będzie powstrzymać, a przede wszystkim zaspokoić rosnące żądania dotyczące ilości i jakości świadczeń oraz lawinowo narastające wydatki. W Polsce przyjęto założenie, że podstawowe usługi medyczne mają być gwarantowane "za darmo", czyli dla pacjenta bezpłatnie. Tymczasem prawie każdego stać na częściowe przynajmniej pokrycie kosztów leczenia przeziębienia, które nie jest groźną chorobą, natomiast prawie nikogo nie stać na sfinansowanie nieporównanie droższego zabiegu na otwartym sercu czy przeszczepu, bez którego niechybnie umrze. Na tę sprzeczność bezskutecznie zwracał uwagę podczas debaty konstytucyjnej ówczesny senator Zbigniew Religa. Nikt przecież nie wymusza i prawie nikt nie dokonuje zbędnych lub fikcyjnych zabiegów operacyjnych (pomijając operacje plastyczne), natomiast wyłudzenia, nadużycia i marnotrawstwo szerzą się przy okazji zwykłych, rutynowych i masowych porad lekarskich, krótkotrwałych zwolnień chorobowych czy bezpłatnych recept. Współfinansowanie ich przez pacjentów zmniejszyłoby te obciążenia w dwójnasób, bowiem oprócz przysporzenia dodatkowych środków ograniczyłoby rozmiary oszustw i nadużyć. Podobne efekty dałoby dopuszczenie komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych, czyli prywatnych kas chorych. Na pewno wymusiłyby większą efektywność gospodarowania powierzonymi im środkami i pracy placówek medycznych, a ponadto skłoniły klientów do wpłacania większych składek w zamian za gwarancje lepszych usług. Współfinansowanie standardowych usług medycznych przez pacjentów zostało jednak odrzucone, a dopuszczenie działalności prywatnych kas chorych odroczone. Pierwsze rozwiązanie byłoby zapewne trudne do przeprowadzenia bez społecznych protestów, ale cała reforma wywołuje dziś opory, i tak więc trzeba sobie będzie z nimi poradzić. Natomiast prywatne ubezpieczenia zdrowotne mają społeczne przyzwolenie, co pokazał niedawny sondaż, są jednak sabotowane przez polityków, którzy najwyraźniej boją się konkurencji dla publicznych kas chorych, obsadzonych przez swoich partyjnych komilitonów. Na zwiększenie środków i poprawę efektywności w służbie zdrowia trudno więc, w obliczu tych faktów i tendencji, liczyć.
Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach. Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej ceniemusi być reglamentowane. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe.Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy.
REPORTAŻ Prokurator ustalił: filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich par Lot nad bocianim gniazdem JERZY MORAWSKI Pilot pogonił motolotnię w stronę bocianów. Miał wykonać lot równoległy do lecącego ptaka. Operator kamery, umocowany w latającej maszynie, w pięciosekundowym kadrze powinien uchwycić piękno naszej krainy - zakładał scenariusz. Gdy motolotnia zbliżała się do ptaków, one zgodnie z instynktem dawały nura. Okazało się, że bociany są zwrotniejsze niż maszyna latająca. Powietrzny pojedynek bocianów z motolotnią oglądało z zadartymi głowami Żywkowo. Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Osada w zaniku. Dziewięć numerów. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. I co tu kryć: nie ludzie, ale bociany ciągną Żywkowo do świata. Kurtka w górze Nim rozpoczęto łowy na szybujące ptaki, reżyser filmu musiał załatwić furę papierów. Sztab Generalny Wojska Polskiego za loty motolotnią w pogoni za bocianami pobrał 600 zł opłaty. Filmowcy, mający nakręcić wizytówkę z narodową maskotką na wystawę Expo 2000, uzyskali również pozytywną opinię co do lotów od Straży Granicznej. Straż Graniczna zawiadomiła rosyjskich pograniczników o motolotni wzbijającej się w powietrze w pasie nadgranicznym, aby nie wzięli jej za niezidentyfikowany obiekt latający. Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Prosto z Afryki. Kilka dni później przyfrunęła z Gdańska motolotnia. Filmowców przywitał z markotną miną Władysław Andrejew, prezes lokalnego koła zajmującego się bocianami. Zliczył na swojej chałupie, stodole, oborze i okolicznych wierzbach zaledwie dwadzieścia trzy gniazda z ptakami. Ktoś zadzwonił, że w innych wsiach wylądowało o pięć boćków więcej. Powiało grozą. Prezes wiedział, co oznacza rozejście się wieści, że Żywkowo ściąga w swe niskie progi, a raczej na dachy mniej boćków od innych. Prezes Adrejew postanowił dołożyć starań, aby chociaż w Hanowerze dowiedzieli się, że Żywkowo wciąż dzierży palmę pierwszeństwa w bocianach. Wsiadł na traktor i orał pole, aby zachęcić siedzące w gniazdach bociany do konsumpcji tak ulubionych pędraków. Ptaki się nie poderwały z gniazd, chociaż filmowcy zrobili klapsa. Motolotniarz z operatorem wbił się w przestworza. Robił puste kółka na Żywkowem. Andrejew przymknął oczy, gdy reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, tupał i klaskał na bociany. Ostatecznie uciekł się do sposobu wypróbowanego przez gołębiarzy: zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków mających za nic sztukę filmową. Kilka boćków poderwało się w niebo. Na to czyhał motolotniarz. Motolotnia uwijała się w powietrzu, podstępnie nadlatywała nad ptaki od tyłu, równała się z nimi, zalotnie machała skrzydłami wielkimi jak wierzeje stodoły. Bociany jednak za nic nie chciały statystować w filmie. Motolotniarz, doświadczony pilot wojskowy, gdy wylądował, wyrzucił z siebie: - Nigdy więcej. Żywkowo na Expo Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była gościom, tłumnie odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Cieszy oko. Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce przygraniczne bociany zaklekotały im w głowach: otrzymali wezwania na komisariaty policji w różnych częściach kraju. Od Gdańska po Kraków, tam gdzie mieszkają. Na komisariatach policjanci zadali pytania: Czy ktoś z ekipy wymachiwał odzieżą? Jaki był sens wykorzystywania motolotni do zdjęć? Reżyser filmu na Expo 2000, Dariusz Małecki, przyznał się na komisariacie, że raz rzucił kurtkę w górę. - Nie bardzo rozumiałem związek podrzucenia w powietrze kurtki ze śledztwem w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie - wspomina swoje zdziwienie reżyser Małecki, gdy usłyszał w komisariacie policji w podwarszawskim Nadarzynie, o co chodzi. Rolnik Władysław Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi. Nie kryje oburzenia. Kręcili w Żywkowie - wylicza - zdjęcia do "Pana Tadeusza", z Gdańska film do Dwójki, kręcili "5-10-15", byli z teleranka, była francuska telewizja, była niemiecka. - Każdy zachował się po ludzku. Ale żeby motolotnią jeździć po niebie? A sam reżyser chodził po podwórkach, machał marynarką i płoszył bociany z jaj. Ja tego nie widziałem, ale sąsiedzi mówili. Taki chwyt jest niedozwolony - twierdzi. Dariusz Małecki wraz z ekipą spożywał posiłki w domu rolnika Andrejewa. Za gościnę zapłacił gospodarzowi, jak należy. Nie udobruchał go jednak. - Reżyser bezczelnie się zachowywał. To nie był miłośnik przyrody. To był miłośnik pieniędzy. Za wszelką cenę chciał zrobić dobry film. A co się narobiło? Po zadziałaniu podrzuconej marynarki reżysera - według Andrejewa - z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Zbiegły na tydzień. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja. Operator Szymon Tarwacki (również przesłuchiwany przez policję) z motolotni filmował bociany. Motolotnia zniżyła się do stu metrów nad gniazdami. - Bociany nic sobie nie robiły z naszej obecności. Były przyzwyczajone do ludzi. Gospodarz Andrejew ciął drewno piłą mechaniczną. Huk jak sto diabłów. Bociany nie drgnęły. Zaobserwował z powietrza sytuację, gdy jeden bocian przeganiał drugiego. To nie są takie niewinne ptaszki - dodaje. Niektóre samce przylatują do obcego gniazda, wyrzucają jaja i samca, który się tam gnieździł. Zajmują miejsce wyrzuconego i zapładniają zastaną samicę na nowo. Byłem tam świadkiem tego wiele razy - przekonuje Szymon Tarwacki. - Podejrzewam, że jeśli jakieś bociany opuściły swoje gniazda, to tylko z jednej przyczyny. Tam było za mało pokarmu, jak na taką liczbę bocianów. O co naprawdę chodzi? Policja goni filmowców Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie, który w tej sprawie złożył doniesienie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora Mirosława Skowyry z Bartoszyc. Prokurator Skowyra zapytał biegłego z zakresu ochrony środowiska: czy szkody w świecie zwierzęcym miały znaczne rozmiary? (Przy "znacznych rozmiarach" reżyser Małecki może liczyć nawet na pięć lat więzienia). Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów". Biegły nie jest z zawodu ornitologiem, co wytknięto. Prokurator Skowyra przyznaje, że jest wyczulony na sprawy ekologiczne. - W czterech gniazdach nic się nie wykluło. Szkoda jest - akcentuje prokurator. Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków traktuje Żywkowo jako jedną z trzech największych kolonii lęgowych bociana białego w kraju. Kalski uważa, że człowiek z kurtką, biegający po zagrodach i zrywający bociany do lotu, spowodował tragedię. - Doprowadził do opuszczenia gniazd, co wykorzystały sroki - wyjaśnia. W opinii do wojewódzkiego konserwatora przyrody w Olsztynie Roman Kalski wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł. Policja w Górowie Iłoweckim na zlecenie prokuratury ustala szczegóły wyczynu filmowców. Wysyła faksy po kraju, zleca przesłuchania podejrzanych i musi oglądać filmy w telewizji, aby przeniknąć tajniki kuchni filmowców. Józef Gower z Komisariatu Policji w Górowie Iławeckim nie kryje rozczarowania filmowym akcentem swej pracy. Przesłuchał mieszkańców Żywkowa. - Z moich rozmów wynika, że nie doszło do wystraszenia bocianów - mówi. - Pełno rozbojów, złodziejstwa w okolicy. A policja goni filmowców, bo podobno pogonili ptaki. Teraz ekologia Chałupy w Żywkowie pod naporem bocianich gniazd (jedno waży pół tony) zaczęły się walić. Co roku dwa, trzy siedliska ptaków spadały. Groziły odloty bocianów. Organizacje wspierające ekologię, aby przytrzymać ptaki we wsi na granicy kraju, sypnęły groszem. Poustawiano na wyremontowanych dachach platformy pod gniazda. Wybudowano wieżę widokową, wydrukowano bilety (za 1 zł można sobie zajrzeć do gniazda bociana). Uruchomiono też izbę edukacji przyrodniczej. Wszystko za 150 tys. zł. - Sukces został odniesiony - przekonuje Roman Kalski. Przed modernizacją dachów było 38 par bocianów. Po - kolonia wzrosła o sześć par. Władysław Andrejew od sponsorów - jak określa organizacje ekologiczne - otrzymał zlecenie na wykonanie drewnianych podstaw pod nowe gniazda. Stare gniazda narzucił na podstawy. Bociany na wiosnę przyleciały i miały nowe chatki. - Czy chciały w nich mieszkać? - A miały wyjście? - odpowiada rolnik Andrejew. Andrejew wie, że rolnictwo przy granicy pada. - Ręce urobione, nogi wychodzone. Renty nie chcą dać - mówi. - Przestawiam się na ekologię.
filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich par Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. reżyser tupał i klaskał na bociany. Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była gościom, odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Filmowcy otrzymali wezwania na komisariaty policji. Po zadziałaniu podrzuconej marynarki reżysera z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Zbiegły na tydzień. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja. Operator z motolotni filmował bociany. Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie, który w tej sprawie złożył doniesienie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora. Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów". Biegły nie jest z zawodu ornitologiem. Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków traktuje Żywkowo jako jedną z trzech największych kolonii lęgowych bociana białego w kraju.W opinii do wojewódzkiego konserwatora przyrody w Olsztynie wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł.Chałupy w Żywkowie pod naporem bocianich gniazd (jedno waży pół tony) zaczęły się walić. Co roku dwa, trzy siedliska ptaków spadały. Groziły odloty bocianów. Organizacje wspierające ekologię, aby przytrzymać ptaki we wsi na granicy kraju, sypnęły groszem. Poustawiano na wyremontowanych dachach platformy pod gniazda. Wybudowano wieżę widokową, wydrukowano bilety (za 1 zł można sobie zajrzeć do gniazda bociana). Uruchomiono też izbę edukacji przyrodniczej.
WILNO Litewska prokuratura żąda ukarania polskich samorządowców za dążenia autonomiczne w latach 1990 - 91 Prawo czy polityka Oskarżeni Polacy (od lewej): Jan Kucewicz, Jan Jurołajc, Alfred Aluk. JAKUB OSTAŁOWSKI ANDRZEJ KACZYŃSKI z Wilna Oczekiwany w piątek w Wilnie wyrok w procesie czterech Polaków i jednego Łotysza, byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego na Wileńszczyźnie, nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę do 13 sierpnia z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija, którzy byli w gmachu sądu, ale - być może na widok obserwatorów z Polski - nie stawili się na sali. Vilniję mieli reprezentować Kazimieras Garszva i Jozuas Stankunas. Organizacja ta głosi, że wśród rdzennej ludności Wileńszczyzny właściwie nie ma Polaków, a ci, którzy się za nich podają, są spolszczonymi, wskutek wielowiekowej "okupacji" Litwy przez Polskę, Litwinami. Na ich określenie używają pogardliwego "-icze", od polskiej końcówki, jakoby sztucznie "przylepionej" do litewskich nazwisk. Poglądowi nie nowemu, bo dziewiętnastowiecznemu, z okresu budzenia się nowożytnej litewskiej świadomości narodowej, współcześnie nadał pseudonaukową oprawę lider Vilniji, językoznawca, Garszva. Nacjonalizm tej organizacji ma ostrze wyłącznie antypolskie; nie dostrzega ona żadnych innych niebezpieczeństw dla tożsamości narodowej Litwinów, jak tylko ze strony Polski i Polaków. Vilnija wielokrotnie pikietowała ambasadę RP w Wilnie i demonstrowała przeciwko aspiracjom Polaków z Wileńszczyzny. Wbrew konwencjom międzynarodowym oraz stanowisku władz i głównych sił politycznych Litwy Vilnija uważa, że warunkiem pełnego uznania praw obywatelskich Polaków na Litwie jest ich pełna asymilacja. Deklaracje i praktyka Litewscy partnerzy w dialogu z Polską bagatelizują zwykle działalność Vilniji jako marginesową. Dopuszczenie jednak jej przedstawicieli jako oskarżycieli posiłkowych oraz waga, jaką Sąd Apelacyjny przywiązał do ich nieobecności (a właściwie rejterady), powodują, że proces ten zasługuje na baczną obserwację. Sąd odrzucił wszystkie wnioski oskarżonych i ich adwokatów, jak np. skargę na prokuratora, którego opinie - nieprzychylne dla podsądnych oraz ignorujące fakt, że sąd pierwszej instancji oddalił główny zarzut - publikowała litewska prasa. Na rozprawę jako obserwatorzy przyjechali senatorowie Anna Bogucka-Skowrońska (UW) i Stanisław Marczuk (AWS), którzy udzielają się w komisji polonijnej Senatu i w Polsko-Litewskim Zgromadzeniu Parlamentarnym, oraz prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska" prof. Andrzej Stelmachowski. - Zarzuty stawiane oskarżonym dotyczą ich działalności politycznej i proces nabrał charakteru politycznego. Organ wymiaru sprawiedliwości, jakim jest prokuratura, realizuje politykę państwa. Litewska Prokuratura Generalna żąda bardzo wysokich kar dla oskarżonych Polaków, którzy byli wybrani do samorządu rejonu o największym na Litwie procencie ludności polskiej, i - lepiej czy gorzej, co trudno ocenić, bo działo się to w okresie zamętu związanego z rozpadem ZSRR - wyrażali aspiracje i lęki swoich wyborców. Chcemy więc skonfrontować deklaracje władz Litwy, dotyczące stosunku państwa do polskiej mniejszości narodowej, z praktyką - tak wyjaśniła "Rz" powody swego przyjazdu senator Bogucka-Skowrońska. Prośba o autonomię Rozprawa toczy się przeciwko pięciu byłym (w latach 1990-91) działaczom samorządu rejonowego w Solecznikach. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie - w 80 procentach zamieszkanym przez Polaków - autonomii. Postulat taki pojawił się w środowiskach polskich na początku roku 1989, czyli przed proklamowaniem niepodległości Litwy. Prawo ZSRR dopuszczało tworzenie autonomicznych obszarów, a inicjatywa działaczy polskich była odpowiedzią na postanowienie prezydium Rady Najwyższej Litwy o przejściu w ciągu dwóch lat na język litewski, jako państwowy, do czego zwarte skupiska ludności polskiej nie były przygotowane. (Podobne projekty ruchów narodowych na Białorusi, Ukrainie, także na Łotwie, wzbudziły tam niepokój i w następstwie odepchnęły od nich znaczną część innojęzycznych wyborców.) Działacze polscy powołali Radę Koordynacyjną do utworzenia Polskiego Obwodu Autonomicznego; jedni uważali, że w składzie Litwy, inni - że w składzie ZSRR. Rada rejonu solecznickiego (ale poprzedniej kadencji, niż ta, do której wchodzili oskarżeni) uchwaliła prośbę do Rady Najwyższej Litwy (ciągle jeszcze radzieckiej) o przyznaniu rejonowi takiego statusu. Zarzut przeciwko oskarżonym dotyczy postawienia wniosku w radzie solecznickiej następnej kadencji o ponowne przyjęcie takiej uchwały - już po proklamacji niepodległości, ale przed uchwaleniem prowizorium konstytucyjnego i kodeksu karnego. Akt oskarżenia stawia także zarzuty mniejszego kalibru, m.in. o popieranie poboru do armii ZSRR, o przekazaniu budynku gminnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Sąd rejonowy, po wielokrotnym odsyłaniu akt prokuraturze do uzupełnienia, w procesie wznowionym w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi na Litwie, na początku kwietnia wydał wyrok: oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Leona Jankielewicza na dwa lata, a Alfreda Aluka, Jana Jurołajcia, Jana Kucewicza oraz Łotysza Karla Bilansa na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych zaostrzonego reżimu". Od wyroku odwołali się skazani, a także prokurator, który zażądał wyroków od 6 do 7,5 roku. Zemsta czy próba zastraszenia Mimo oddalenia głównego oskarżenia w prasie litewskiej skazanych nazywa się uporczywie "autonomistami". W piątek na rozprawie pojawili się m.in. ówcześni deputowani do Rady Najwyższej Litwy, Walentyna Subocz i Stanisław Pieszko. Tłumaczyli ówczesne postępowanie działaczy polskich stanem faktycznej dwuwładzy, podwójnego prawa, a właściwie nieistnienia prawa (najwyżej prowizorium) niepodległej Litwy. Przypomnieli, że m.in. ówczesny szef Sajudisu i przewodniczący Rady Najwyższej, a obecnie marszałek Sejmu Litwy - Vytautas Landsbergis - zapowiadał wtedy na spotkaniach z ludnością polską przychylne rozpatrzenie postulatu autonomii. Frakcja polska w Radzie Najwyższej podzieliła się wprawdzie w głosowaniu nad deklaracją niepodległości (3 głosy "za", 6 wstrzymujących się), ale już podczas zbrojnej interwencji radzieckiej na początku 1991 roku jednomyślnie opowiedziała się za niepodległością Litwy. Na zaproszenie posła Akcji Wyborczej Polaków na Litwie Jana Sienkiewicza parlamentarzyści polscy i prezes "Wspólnoty Polskiej" wystąpili wraz z nim w gmachu Sejmu litewskiego na konferencji prasowej. Sienkiewicz stwierdził, że wobec oskarżonych zastosowano działanie prawa wstecz, a prawdziwą intencją procesu jest wywarcie zniechęcającej presji na społeczność polską. - Na Litwie - dodał - nie ma ustawy lustracyjnej ani dekomunizacyjnej, panuje wręcz niechęć do przejrzystego prawnego działania. Profesor Andrzej Stelmachowski zwrócił uwagę, że oskarżeni nie działali tajnie ani przemocą, lecz jawnie, w ramach demokratycznych (czy wówczas jeszcze parademokratycznych) organów i procedur, i że skazywanie ich za sformułowanie projektu uchwały rady samorządowej jest absurdalne. Senator Marczuk podniósł, że ponieważ działania oskarżonych nie miały praktycznych skutków, to ściga się ich za poglądy polityczne. Senator Bogucka-Skowrońska pytała, jakie zagrożenie dla obecnego państwa litewskiego może stanowić działalność polityczna sprzed kilku lat osób, które dochowują Litwie lojalności, że - zamiast odstąpić od ścigania - żąda się tak drakońskich kar. - Proces polityczny może stworzyć w stosunkach między naszymi państwami problem polityczny - dodała.
Oczekiwany w piątek w Wilnie wyrok w procesie czterech Polaków i jednego Łotysza nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę do 13 sierpnia z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija. Organizacja ta głosi, że wśród rdzennej ludności Wileńszczyzny właściwie nie ma Polaków, a ci, którzy się za nich podają, są spolszczonymi, wskutek wielowiekowej "okupacji" Litwy przez Polskę, Litwinami. Nacjonalizm tej organizacji ma ostrze wyłącznie antypolskie. Litewscy partnerzy w dialogu z Polską bagatelizują zwykle działalność Vilniji jako marginesową. Dopuszczenie jednak jej przedstawicieli jako oskarżycieli posiłkowych oraz waga, jaką Sąd Apelacyjny przywiązał do ich nieobecności, powodują, że proces ten zasługuje na baczną obserwację. Na rozprawę jako obserwatorzy przyjechali senatorowie Anna Bogucka-Skowrońska (UW) i Stanisław Marczuk (AWS)oraz prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska" prof. Andrzej Stelmachowski.Rozprawa toczy się przeciwko pięciu byłym (w latach 1990-91) działaczom samorządu rejonowego w Solecznikach. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie - w 80 procentach zamieszkanym przez Polaków - autonomii. Postulat taki pojawił się w środowiskach polskich na początku roku 1989, czyli przed proklamowaniem niepodległości Litwy. Prawo ZSRR dopuszczało tworzenie autonomicznych obszarów. Sąd rejonowy oddalił oskarżenie główne. wobec oskarżonych zastosowano działanie prawa wstecz, a prawdziwą intencją procesu jest wywarcie zniechęcającej presji na społeczność polską.
CZECZENIA Zdobycie namiotu kosztuje sto dolarów. Dlatego 200 uchodźców musi mieszkać w byłej kołchozowej chlewni. Talerz owsianki Czeczeńskie dzieci na granicy z Inguszetią FOT. (C) EPA PIOTR JENDROSZCZYK z Nazrania W starej szopie z dziurawym dachem w miejscowości Altijewa Metega w pobliżu Nazrania leży siedem worków z mąką. Pięć dni temu przywieźli je tutaj pracownicy Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Inguszetii dla 35 rodzin uchodźców z Czeczenii. Przed szopą stoi kilka kobiet i gromada dzieci. Nikt nie odważy się ruszyć chociażby jednego worka. Głodni, czekają na rozdzielenie mąki przez odpowiednie służby. Pytam Zułpę, jedną z kobiet, co jadły ostatnio jej dzieci. Zułpa ugotowała owsiankę, którą wyprosiła od mieszkającej nieopodal Inguszki. - To był jedyny posiłek pięciorga naszych dzieci, moich i żony brata mojego męża. Przez cały dzień nie dostaliśmy ani grama chleba. Na próżno stałam od 5.00 rano w kolejce przed biurem służby imigracyjnej - opowiada Zułpa. Uchodźcy w Altijewa Metega mieszkają w rozpadających się chlewniach byłego kołchozu. Sowieckie czasy przypomina świetnie zachowana rzeźba hutnika witającego się z Inguszem w stroju narodowym z jagnięciem pod pachą. W kolejce do obozu To miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Dla prawie 200 uchodźców z Czeczenii rozszabrowane zabudowania kołchozu są jedynym miejscem, gdzie mogą znaleźć schronienie przed deszczem i chłodem. To cud, że jest tutaj gaz i elektryczność. Wyremontowano nawet kilka kuchenek gazowych. Jest woda, brakuje jednak żywności. W jednej z chlewni, w dwu małych izdebkach skleconych naprędce z desek i cegieł, mieszka od kilku tygodni 5 rodzin, w sumie 25 osób. Warunki koszmarne. Wszystkie rodziny zapisały się w kolejce po namioty, które potem rozbija się w dwu obozach dla uchodźców. - Mogłabym dostać namiot już jutro, ale za 100 dolarów. Skąd wezmę takie pieniądze? - mówi Bełkis, 32-letnia kobieta, która szuka schronienia dla swej siedmioosobowej rodziny. Nie pozostaje im nic innego, jak czekać. W obozie dla uchodźców o nazwie Sputnik w pobliżu Nazrania warunki są lepsze. W namiocie rodziny Madaków z miejscowości Martan Czu w zachodniej Czeczenii mieszka 13 osób. Jest tam siedem prycz, w środku piecyk, zwany tutaj burżujką, stół i telewizor Panasonic. Gotować można na elektrycznym piecyku. Przed namiotem traktor z przyczepą, na której przywieziono krowę i część dobytku. Rodzina Madaków należy do obozowej arystokracji. Puka, 50-letnia kobieta rządząca całym gospodarstwem, zarabia 15 rubli dziennie na sprzedaży mleka. W dodatku jej mąż otrzymał kilka dni temu 470 rubli emerytury. - Dzięki temu możemy jakoś żyć. Szóstka naszych dzieci nie głoduje - mówi Puka. Pół litra zupy Madakowie nie biorą nawet zupy, którą z samego rana gotuje się w dziewięciu kuchniach polowych, aby starczyło dla siedmiu tysięcy uchodźców. Na każdego przypada 500 gramów zupy, w której pływają kawałki mięsa. Z chlebem jest gorzej - nie zawsze starcza dla wszystkich. Kto ma pieniądze, może zaopatrzyć się w margarynę Rama za 20 rubli, paczkę francuskich parówek za tę samą cenę czy banany po 5 rubli za sztukę. Sprzedaje je Larysa, która stoi po kostki w błocie za prowizoryczną ladą z desek. - Są to resztki z naszego sklepiku w Samaszkach. Zabraliśmy je ze sobą. Jednak ludzie mało kupują. Dzienny utarg nie przekracza 100 rubli - opowiada. Wszystkie opowieści są do siebie bardzo podobne. Gdy spadły pierwsze bomby na Grozny, Samaszki, Urus Martan i dziesiątki innych miejscowości w Czeczenii, ludzie zdecydowali się szukać schronienia w Inguszetii. Larysa straciła dom w 1996 roku. Rozniosły go w pył pociski słynnych rosyjskich katiuszy. - Zbudowaliśmy małą chatkę, w której mieścił się nasz sklepik. Dziesięć dni temu otrzymałam wiadomość, że nasz nowy dom rozbiły bomby - mówi Larysa. Musa, 27-letni mężczyzna z Martan Czu, opowiada, jak jego brat zginął na bazarze w Groznym w czasie ataku rakietowego. Z kolei Liza, 23-letnia pielęgniarka z Groznego, mówi o śmierci jej sąsiada, którego pochowano bez głowy, bo nie można jej było znaleźć wśród ruin domu w dzielnicy Oktiabrskaja w Groznym. 60 centów na osobę Ci, którzy ostatnio uciekli z Czeczenii, szukali już schronienia w Inguszetii w czasie poprzedniej wojny. - Wtedy było tu jednak zaledwie 100 tysięcy uchodźców. Dzisiaj jest ich dwa razy więcej. Wielu się nie rejestruje. Najczęściej są to osoby, które mają dość środków, aby utrzymać się bez naszej pomocy - mówi Walerij Kuksa, minister ds. nadzwyczajnych Republiki Inguszetia, liczącej 300 tysięcy mieszkańców. Minister ocenia, że jedna trzecia uchodźców z Czeczenii nie korzysta z pomocy jego resortu. Na utrzymanie pozostałych republika otrzymała do tej pory z Moskwy 45 milionów rubli, czyli około 1,8 miliona dolarów z obiecanych 142 milionów rubli. Według przyjętych w Rosji standardów utrzymanie jednego uchodźcy kosztuje 15 rubli dziennie, czyli około 60 centów. Minister przyznaje, że to mało. - Nie można mówić o katastrofie humanitarnej w Inguszetii. Nikt u nas nie umiera z głodu - podkreśla minister Kuksa. Ale sytuacja się pogarsza. Dopiero wczoraj dotarł pierwszy konwój z zagraniczną pomocą humanitarną z Niemiec. Do republiki przybywa codziennie około półtora tysiąca nowych uchodźców. Maleńka Inguszetia pęka w szwach. Na ulicach Nazrania tłok jak na Marszałkowskiej, tworzą się nawet korki. Ingusze nie narzekają na przypływ niespodziewanych gości. Pomagają im, jak mogą, w imię narodowej solidarności. - Czeczeni to nasi kuzyni. Każdy z nas ma tam krewnych czy znajomych - mówi Ibragim. - Wiemy, że to nie oni są winni, ale Rosja, która nie może się pogodzić z utratą Czeczenii. Czeczeni minują Grozny Bojownicy czeczeńscy spodziewają się rychłego szturmu na Grozny. Według rosyjskich źródeł wojskowych Czeczeni minują miasto i ściągają posiłki z Afganistanu - podobno wczoraj do Groznego dotarło 80 ochotników. Według niepotwierdzonych informacji w mieście zaczyna brakować żywności i lekarstw. W niektórych miejscach Rosjanie są już tylko o kilometr od przedmieść stolicy Czeczenii. Ciągle jednak nie udaje im się zamknąć okrążenia od południa. Broni się tam miasto Urus-Martan. Premier Władimir Putin powiedział wczoraj w Dumie, że ani okrążenie, ani zniszczenie Groznego nie jest celem wojsk federalnych: "Celem jest zniszczenie terrorystów. Decyzja, czy nastąpi to przez okrążenie miasta, czy wyparcie ich z niego, należy do wojskowych". Jednocześnie Putin zapowiedział, że na kampanię w Czeczenii rząd przeznaczy dodatkowo 3 miliardy rubli (około 113 milionów dolarów). Pod znakiem zapytania stoi wyjazd do Czeczenii szefa Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie Knuta Vollebaeka. Na szczycie OBWE w Stambule Rosja zgodziła się wpuścić na teren republiki przedstawicieli tej organizacji. Potem Moskwa zaczęła piętrzyć trudności. Gdy Vollebaek zwrócił się do Rosji o rozpoczęcie rozmów w tej sprawie, szef rosyjskiej dyplomacji Igor Iwanow powiedział, że nie ma czasu na spotkanie. P.W.R., REUTERS, DPA
w miejscowości Altijewa Metega siedem worków z mąką. przywieźli pracownicy Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Inguszetii dla uchodźców z Czeczenii. jedna trzecia uchodźców z Czeczenii nie korzysta z pomocy. Na utrzymanie pozostałych republika otrzymała do tej pory z Moskwy około 1,8 miliona dolarów. sytuacja się pogarsza.Bojownicy czeczeńscy spodziewają się szturmu na Grozny.
LEKARZE Odpowiedzialność cywilna Od niedbalstwa do błędu JAROSłAW CHAŁAS Mimo upływu czasu wciąż jestem poruszony artykułem "Bezprecedensowy proces. Kardiochirurg twierdzi, że igły nie zagrażają życiu pacjentki" ("Rzeczpospolita" z 14 lutego 1997 r.) Dlatego pragnę wrócić do tematu. Nie od dziś dostrzegam znaczący wzrost zainteresowania tematyką nazwijmy to "lekarską". Jest, jak sądzę, kilka tego przyczyn. Należą do nich słusznie skądinąd nagłośnione przez media żądania środowiska lekarskiego dotyczące poprawy sytuacji finansowej w służbie zdrowia oraz odmawianie świadczenia usług leczniczych przez lekarzy państwowej służby zdrowia (zabiegi przerywania ciąży). Wydaje mi się, że rozbudzi to w nas poczucie podmiotowości w stosunkach z lekarzami. Pacjent, którym przecież każdy z nas był i z pewnością będzie jeszcze nieraz, ma wiele praw, których respektowania może nie tylko oczekiwać, ale wręcz żądać. Czas zatem uświadomić sobie, że o swe prawa należy walczyć. Dobrowolna z nich rezygnacja skazuje nas na przedmiotowe traktowanie w sytuacjach, w których z naturalnych przyczyn jesteśmy bezradni. Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy jest zjawiskiem korzystnym dla jednych i drugich. Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług świadczonych w tak delikatnej materii, jaką jest nasze zdrowie i życie, z drugiej zaś, siłą rzeczy, podniesie prestiż tego zawodu, a w konsekwencji da zasłużoną satysfakcję. Nie zamierzam polemizować z wypowiedziami pana profesora T. Brossa, który w rozmowie z dziennikarzem stwierdził, że "pozostawienie igieł w worku osierdziowym nie stanowi zagrożenia dla życia pacjentki", gdyż to on jest specjalistą, ale już pogląd, że pacjentka nie ma podstaw do żądania odszkodowania, wywołuje mój żywy sprzeciw. Ani sobie, ani nikomu (także panu profesorowi Brossowi) nie życzę obcego ciała w sercu, pragnę więc poruszyć przede wszystkim temat odpowiedzialności cywilnej lekarza oraz podstaw prawnych zadośćuczynienia. To być może każe zwrócić baczniejszą uwagę na "przedmiot" poddany leczeniu czy operacji, którym jest człowiek mogący skutecznie upomnieć się o swe prawa, naruszone wskutek niedbalstwa czy niewiedzy lekarzy. Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, w zależności chociażby od tego, czy świadczy usługi lecznicze w np. zakładzie opieki zdrowotnej lub spółdzielni lekarskiej (pozostając w stosunku pracy w rozumieniu art. 22 § 1 kodeksu pracy), czy też wykonuje prywatną praktykę. W pierwszym wypadku obowiązuje odpowiedzialność ex delicto (wyrządzenie szkody na osobie jest czynem niedozwolonym). Jej zasady uregulowano w art. 415 i nast. kodeksu cywilnego. W drugim zaś - ex contractu (lekarz zawiera bowiem z pacjentem umowę o świadczenie usług leczniczych), czyli odpowiedzialność z art. 471 i nast. k.c. W grę może wchodzić również zbieg obu rodzajów odpowiedzialności. Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody. Szkodą jest każdy uszczerbek na dobrach prawnie chronionych. Może ona przyjąć postać szkody majątkowej lub niemajątkowej. Szkodę majątkową może stanowić m.in. uszkodzenie ciała lub rozstrój zdrowia, straty wynikłe z całkowitej lub częściowej utraty zdolności do pracy zarobkowej, koszty leczenia, utrata dochodów, koszty związane z przekwalifikowaniem itd. Jest to bowiem uszczerbek na osobie lub w mieniu. Szkodę niemajątkową, rozumianą jako doznana krzywda, stanowią cierpienia fizyczne i moralne będące wynikiem błędów lekarza lub przeprowadzenia zabiegu wykraczającego poza zgodę udzieloną przez pacjenta. Brak bowiem zgody pacjenta jest wystarczającą przesłanką dla roszczenia odszkodowawczego. "Funkcjonowanie w praktyce lekarskiej zasady wzajemnego zaufania lekarza i pacjenta nie może prowadzić zbyt daleko. Zdrowie człowieka także ustawowo (art. 23 k.c.) zostało zaliczone do jego dóbr osobistych i poza szczególnymi wypadkami do chorego musi należeć podjęcie świadomej decyzji co do stosowania zwłaszcza niekonwencjonalnych zabiegów i metod leczenia, które wiążą się z istotnym ryzykiem dla jego organizmu" (wyrok SN z 14 czerwca 1983 r., IV CR 150/83, nie publikowany). W doktrynie przyjęto, że wina to dwa razem występujące elementy: obiektywny i subiektywny. Obiektywny element winy to szeroko rozumiana "bezprawność" postępowania, czyli zachowanie niezgodne z obowiązującymi normami: nakazami i zakazami (prawnymi, etycznymi). Subiektywny zaś element winy ujmowany jest jako "wadliwość" postępowania, oceniana przez ustalenie możliwości postawienia sprawcy zarzutu, że podjął i wykonał niewłaściwą decyzję, a w określonych sytuacjach - że nie uczynił tego, co należało, choć mógł i powinien (na tej podstawie ocenia się stopień winy: umyślność bądź niedbalstwo). Lekarzom stawia się szczególnie wysokie wymagania, gdy idzie o dokładanie należytej staranności, sumienność oraz poziom prezentowanej wiedzy. Przedmiotem działalności lekarza jest wszak materia tak delikatna jak zdrowie i życie pacjentów. Jego błędne działania pociągają za sobą najdotkliwsze i najdalej idące konsekwencje (pogląd taki ugruntowało orzeczenie SN z 7 stycznia 1966 r., ICR 369/65, OSPiKA 1960, poz. 278). Z tych też powodów właśnie na lekarza spada odpowiedzialność za jego błędy. Zarówno w reżimie odpowiedzialności ex delicto, jak i ex contractu (należytą staranność lekarza prowadzącego praktykę prywatną ocenia się z uwzględnieniem zawodowego charakteru jego działalności) lekarz odpowiada za każdy stopień winy, tzn. nie tylko za umyślność działania, ale także za niedbalstwo, tj. niedołożenie należytej (a nawet szczególnej) staranności, ostrożności. Obowiązek udowodnienia zaistnienia przesłanek dla roszczenia odszkodowawczego obciąża pacjenta. Udowodnienie winy lekarza jest z reguły niezwykle trudne, bo pacjent pozbawiony jest przede wszystkim wiedzy medycznej, ale często także dostępu do rzetelnych informacji o zastosowanej wobec niego terapii oraz przebiegu leczenia. W razie istnienia zobowiązania rezultatu (np. operacja plastyczna nosa) lekarza obciąża jednak domniemanie winy. Oznacza to przeniesienie na niego ciężaru udowodnienia braku przesłanek, od których zależy jego odpowiedzialność. Podobnie jest, gdy szkoda spowodowana została działaniami nie wchodzącymi w zakres pojęcia "sztuka lekarska". Dotyczy to m.in. takich działań jak dokonanie zabiegu bez zgody pacjenta lub - powołane na wstępie - pozostawienie ciała obcego w polu operacyjnym. W doktrynie prawa obowiązuje pogląd, że pozostawienie ciała obcego traktuje się jako niedbalstwo. Został on utrwalony w orzecznictwie (orzeczenie SN z 17 lutego 1967 r., I CR 435/66, OSN 1967, poz. 177): "Zaniedbanie polegające na niezapewnieniu pacjentowi opieki wykwalifikowanego lekarza i pozostawieniu po operacji w zszytej ranie środków opatrunkowych nie może być traktowane jako błąd w sztuce lekarskiej. Zaniedbanie takie należy ocenić jako niedopełnienie ze strony ordynatora i lekarza dokonującego operacji zachowania należytej staranności przy wykonywaniu swych funkcji (...)". Spotyka się w doktrynie również odmienny pogląd, według którego nie można przyjąć takiego stanowiska, gdy lekarz posłużył się nieodpowiednim narzędziem, które na skutek niewłaściwego zastosowania złamało się bądź odłamało, pozostając w organizmie ludzkim. To bowiem jest błędem sztuki lekarskiej, tzn. postępowaniem sprzecznym z uznanymi zasadami wiedzy medycznej. W odczuciu prof. T. Brossa ani to, ani brak możliwości usunięcia igieł nie rodzi po stronie pacjentki uzasadnionych roszczeń odszkodowawczych. Zwłaszcza że, jak twierdzi profesor, lekarze, przy pełnym zaskoczeniu, dowiedzieli się o tym dopiero teraz. Brzmiałoby to groteskowo, gdyby nie tragedia, jaką przeżywa owa kobieta, oraz fakt, że pogląd ów wyraża znakomity lekarz. Jeśli bowiem takie jest stanowisko znakomitości lekarskiej, to jaką świadomość etyczną prezentują osoby o niższych walorach zawodowych? Podobną sprawę rozpatrywał SN. Była zresztą przytaczana i rozpatrywana szerzej w pracach prof. dr hab Mirosława Nesterowicza. SN w orzeczeniu z 25 lutego 1972 r. (II CR 610/71, OSPiKA 1972, poz. 210), rozpatrując sprawę pozostawienia pod powłoką czaszki odłamka narzędzia chirurgicznego, odkrytego przypadkowo po siedmiu latach (przy czym nie wystąpiły żadne powikłania pooperacyjne lub późniejsze dolegliwości) zasądził na rzecz pacjenta zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, przyjmując, że "powód może żywić uzasadnione obawy co do możliwości powstania ujemnych następstw dla jego zdrowia, a to spowodowało i permanentnie powoduje rozstrój psychiczny". Nie można mieć wątpliwości, iż świadomość posiadania igieł w sercu (bo tak jest to powszechnie rozumiane i potocznie postrzegane przez pacjenta nie mającego wiedzy medycznej pana profesora, która zapewniłaby mu równie głęboki spokój) jest tragedią. Doradzam wysilenie wyobraźni i postawienie się w sytuacji pacjentki. Mam nadzieję, że ta i jej podobne publikacje uzmysłowią, w większym niż dotychczas stopniu, że lekarz ponosi odpowiedzialność za proces leczenia, a w związku z tym jego pacjentom przysługują konkretne prawa. Autor jest radcą prawnym w Kancelarii Prawnej "Bentkowski, Chałas & Wysocki" w Warszawie
Mimo upływu czasu wciąż jestem poruszony artykułem "Bezprecedensowy proces. Kardiochirurg twierdzi, że igły nie zagrażają życiu pacjentki". Nie zamierzam polemizować z wypowiedziami profesora T. Brossa, który stwierdził, że "pozostawienie igieł w worku osierdziowym nie stanowi zagrożenia dla życia pacjentki", gdyż to on jest specjalistą, ale już pogląd, że pacjentka nie ma podstaw do żądania odszkodowania, wywołuje mój sprzeciw.
W Mielcu udał się plan ratowania miasta bankrutującego wraz z upadającą fabryką Odbicie od dna - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski. Przepracował 26 lat przepracował w WSK, a dziś zarządza mielecką specjalną strefą ekonomiczną. FOT. KRZYSZTOF ŁOKAJ JÓZEF MATUSZ Jeszcze kilka lat temu Mielec umierał wraz z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego (WSK). Dziś stopa bezrobocia jest tu najmniejsza na Podkarpaciu. Duża w tym zasługa specjalnej strefy ekonomicznej, w której pracuje ponad sześć tysięcy osób. Dalszych kilka tysięcy zatrudniają spółki i instytucje obsługujące firmy ze strefy. Powoli z dna podnoszą się również spółki powstałe na bazie majątku upadłej WSK. Tradycje lotnicze w Mielcu zostały zachowane. Jest nadzieja, że wraz z zakupem samolotów wielozadaniowych dla naszej armii do Mielca w ramach offsetu trafią nowoczesne technologie. - Problemy są jak wszędzie, ale nie wyobrażam sobie miasta bez strefy. Miasto bankrutowało na naszych oczach. Znaleźliśmy jednak pomysł na ratowanie Mielca. Wprawdzie nie wszystkie założenia się powiodły, ale miasto odbiło się od dna - mówi Janusz Chodorowski, prezydent Mielca. Nobilitacja w WSK Pomysł ulokowania w Mielcu wielkiego przemysłu i produkcji lotniczej pochodzi od przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Polskie Zakłady Lotnicze były kluczową fabryką Centralnego Okręgu Przemysłowego. Przed wojną produkowano w Mielcu słynne superbombowce Łoś. Władze komunistyczne postanowiły kontynuować lotnicze tradycje, ale rynek zbytu towarów był jeden - wschód. We wczesnych latach pięćdziesiątych z linii produkcyjnych PZL Mielec (przemianowanych na WSK) schodziły radzieckie migi, które trafiały prosto na wojnę koreańską. W latach 60. produkowano tu popularne antki na potrzeby sowieckich kołchozów. W WSK powstawały też samochody, pompy wtryskowe, lodówki, chłodnie i silniki. Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu. W fabryce pracowało ponad dwadzieścia tysięcy osób i w sześćdziesięciotysięcznym mieście trudno było znaleźć rodzinę, w której przynajmniej jedna osoba nie pracowałaby w WSK. Po szkole szło się prosto tam - i tak do emerytury. Fabryka budowała przedszkola, domy kultury, stadion. Dla pracowników były przydziały, talony na malucha i wczasy w Bułgarii. Dyrektor WSK był ważniejszy od pierwszego sekretarza komitetu miejskiego partii. Praca w WSK nobilitowała: z całego kraju zjeżdżała do Mielca kadra inżynierska. Janusz Chodorowski, zanim w 1994 roku został prezydentem miasta, też zaczynał karierę zawodową w wytwórni. - Fabryka dawała duże pole do popisu. W WSK były pierwsze komputery. Żyliśmy w przekonaniu, że w Mielcu robi się naprawdę wielkie rzeczy, i to w wymiarze światowym - wspomina. W latach 70. i 80. Mielec stał się sławny dzięki klubowi piłkarskiemu Stal Mielec, utrzymywanemu z pieniędzy WSK. Nazwiska: Lato, Szarmach, Kasperczak czy Domarski były znane szeroko za granicą. Mało kto pamięta, że WSK Mielec o kilka tygodni wyprzedziła gdański Sierpień. Załoga zastrajkowała, bo nie przywieziono ręczników. Trumny zamiast samolotów Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. Jeszcze w 1989 roku do Związku Radzieckiego wysłano dużą partię samolotów, za które fabryka nie dostała pieniędzy. RWPG rozpadła się, a nikt inny nie chciał kupować samolotów z Mielca. Stanął zakład, a wraz z nim zaczęło umierać miasto. Zwolnienia, strajki, tragedie rodzinne. Gospodarka wolnorynkowa nie pasowała do Mielca. Jeśli ktoś przez dwadzieścia lat toczył takie same części, to nie miał pojęcia o samodzielnej działalności. Nowa władza nie miała pomysłu na Mielec, choć politycy często tu gościli. Niektórzy denerwowali załogę swymi wypowiedziami. Premier Jan Krzysztof Bielecki powiedział, że skoro WSK nie może sprzedawać samolotów, to niech produkuje igły. Wprawdzie igieł nie produkowano, ale przebojem eksportowym stały się trumny wysyłane do Niemiec. Pracownicy mówili, że wyrób trumien symbolizuje pozycję zakładu. Rodziły się pomysły, by w Mielcu wspólnie z Włochami produkować karetki pogotowia. Później miały być tam wytwarzane wozy strażackie i wagony dla warszawskiego metra. Wszystko kończyło się na pomysłach. Brnięto po omacku, a wszyscy zastanawiali się, czym to się skończy. W listopadzie 1992 roku do WSK przyjechał minister przemysłu Wacław Niewiarowski i długo tłumaczył załodze, że rząd chce pomóc fabryce i miastu. Odpowiedzią były gwizdy. Po jednym z pytań ministrowi puściły nerwy i powiedział: "A g... wy tu robicie". Niewiele brakowało, aby kilkutysięczny tłum zlinczował ministra. Irlandzki pomysł To właśnie od tej wizyty zaczęło się nowe w Mielcu. Rząd przygotowywał przepisy o strefach ekonomicznych. - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski, który przepracował w WSK 26 lat, a dziś zarządza strefą ekonomiczną w Mielcu. Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła przetarg na restrukturyzację Mielca. Wygrała go irlandzka grupa konsultingowa Shannon Development. W Mielcu powstała specjalna grupa, nad którą pieczę sprawował wiceminister przemysłu Edward Nowak. Efektem było zdiagnozowanie istniejącego stanu i opracowanie planów wyjścia z zapaści. Irlandzko-polski program wskazywał, że należy: zrestrukturyzować przemysł i cały region, gdyż poza WSK istniało tam niewiele zakładów, i utworzyć w Mielcu specjalną strefę ekonomiczną. Pojawiły się pierwsze pieniądze z funduszu PHARE. - Wszystko było pionierskie i wówczas nikt w kraju takich rzeczy nie robił - dodaje Błędowski. Najtrudniej było z restrukturyzacją wytwórni. Fabryka zawarła ugodę z wierzycielami, głównie bankami, które stały się współwłaścicielami zakładu, choć nie były do tego przygotowane. W rezultacie nikt nie kwapił się, żeby modernizować fabrykę. Przeciągające się trudności postanowili wykorzystać inni. Kierownictwo WSK związało się ze spółką Grand Limited, zarejestrowaną na jednej z wysp Karaibów. Pełnomocnikami spółki byli pochodzący z Mielca bracia Józef i Andrzej Gaj - teraz nazywają ich tutaj Big Brothers. Grand miał wyłączność na doradztwo prawne, ale gdy zakładowi brakowało na wypłaty dla załogi, to właśnie Grand pożyczał pieniądze. W zamian przejmował w zastaw kolejne składniki majątku wytwórni, łącznie z lotniskiem. Finałem była tzw. afera mielecka i aresztowanie ścisłego kierownictwa WSK oraz pełnomocników spółki Grand. Pierwsza strefa w Polsce Mielec zaczął się jednak zmieniać. Powstała Mielecka Agencja Rozwoju Regionalnego, która uruchomiła inkubator przedsiębiorczości. Małym biznesmenom zapewniano pomieszczenia w halach produkcyjnych, obsługę księgową, kredyty, a nawet promocję. Mieli zdobyć doświadczenie, by samodzielnie poruszać się na rynku. Przełomem stała się jednak uchwala rządu z października 1994 roku o strefach ekonomicznych. Rok później w Mielcu powołano pierwszą w Polsce Specjalną Strefę Ekonomiczną Euro-Park, a organem zarządzającym została Agencja Rozwoju Przemysłu, której oddział powstał w Mielcu. Pierwszą kadrę stanowili byli pracownicy WSK. - Byliśmy pierwsi, więc wszystkiego musieliśmy się uczyć. Zamierzeniem było przyciągnięcie inwestorów, którzy mieli odmienić Mielec i zapewnić miejsca pracy. Wiedzieliśmy, że strefa nie będzie sklepem, przed którym ustawiają się kolejki. Ulgi podatkowe to nie wszystko. Inwestorów trzeba było jeszcze przekonać, że strefa to trwały twór ustanowiony na dwadzieścia lat. Mielec miał też ten atut, że dysponował w miarę dobrze wyszkoloną kadrą inżynierską - mówi Błędowski. Podkreśla, że wykorzystano sytuację, iż Mielec był pierwszy. Później powstawały kolejne strefy i brały przykład z Mielca. Niektóre, jak katowicka, gliwicka czy legnicka, stały się poważnymi konkurentami Mielca. Mimo to Mielec nadal zajmuje wśród nich czołową pozycję. Wszystko inaczej Dotychczas wydano ponad siedemdziesiąt pozwoleń na działalność w strefie, a produkcję rozpoczęło prawie pięćdziesiąt firm. Spółki zatrudniły ponad sześć tysięcy osób, a zainwestowały niemal 1,5 mld złotych. Od podstaw zbudowano dwadzieścia fabryk. Inne spółki ze strefy kompletnie zmodernizowały obiekty należące kiedyś do WSK. Miejsce stanowiącego kiedyś monokulturę przemysłu metalowego zajęły takie dziedziny, jak przemysł elektroniczny, motoryzacyjny, drzewny, papierniczy. Roczna sprzedaż wyrobów ze strefy wynosi 1,8 mld złotych: jedna trzecia tej kwoty to eksport. Cztery spółki z SSE znalazły się wśród pięciuset największych przedsiębiorstw w kraju w ostatnich rankingach "Rzeczpospolitej" i "Polityki". W niektórych firmach sprzedaż na jednego zatrudnionego przekracza milion złotych, a to już jest wydajność na poziomie światowym. Największa z tych spółek zatrudnia półtora tysiąca osób. Strefa odmieniła oblicze upadającego miasta. Powstało kilka tysięcy miejsc pracy w firmach i instytucjach współpracujących ze spółkami strefowymi. Dzięki SSE zatrudnienie mają transportowcy, kolejarze, agencje ochrony mienia itp. W mieście przybyło banków, a przed dwoma laty powstała tu Wyższa Szkoła Gospodarki i Zarządzania. Działa też Centrum Kształcenia Praktycznego, które szkoli ludzi "na zamówienie". Od dna odbijają się również spółki, które powstały z upadłej WSK. Polskie Zakłady Lotnicze regularnie zwiększają zatrudnienie. Największy kontrakt realizują dla Wenezueli, która zamówiła kilkadziesiąt samolotów Skytruck. Również polska armia w większym stopniu zainteresowana jest samolotami z Mielca. Marynarka Wojenna zamówiła kilkanaście samolotów Bryza. W PZL liczą na rozstrzygnięcie przetargu na samolot wielozadaniowy i związany z tym offset. Potrzebny następny plan Stopa bezrobocia w powiecie mieleckim wynosi 13,8 procent i jest najniższa w województwie podkarpackim (wyłączając powiaty grodzkie w Rzeszowie i Krośnie). Zarejestrowanych jest 9,5 tys. bezrobotnych. W większości są to pracownicy byłej WSK, gdyż strefa chłonie głównie ludzi młodych. Stanisław Stachowicz, kierownik Powiatowego Urzędu Pracy, przypomina, że w 1994 roku było ponad jedenaście tysięcy bezrobotnych. - O pracę jest trudno, ale co by było, gdyby nie powstała strefa? - pyta. W latach 1993-96 Mielec był rejonem szczególnie zagrożonym wysokim bezrobociem. Dzięki temu do Mielca wpływały większe środki na aktywne formy walki z bezrobociem. Z irlandzkiego planu ożywienia Mielca w pełni powiodło się utworzenie strefy. Gdyby jeszcze udała się restrukturyzacja WSK, to Mielec miałby szansę stać się rekinem gospodarczym w kraju. Pojawiają się jednak zagrożenia. Od stycznia obowiązują nowe przepisy, mniej korzystne dla chcących prowadzić działalność w strefach, a tym samym pojawia się mniej inwestorów. W Mielcu mówią, że przydałby się kolejny irlandzki plan ożywienia gospodarczego. -
Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu. Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. Stanął zakład, a wraz z nim zaczęło umierać miasto. Przełomem stała się uchwala rządu z października 1994 roku o strefach ekonomicznych. Rok później w Mielcu powołano Specjalną Strefę Ekonomiczną Euro-Park. Zamierzeniem było przyciągnięcie inwestorów. Dotychczas produkcję rozpoczęło prawie pięćdziesiąt firm. Powstało kilka tysięcy miejsc pracy w instytucjach współpracujących ze spółkami strefowymi.
POWÓDŹ Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia Tylko głupi się nie boi Opole 1997 FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI MAREK SZCZEPANIK W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia samorządowcy alarmują - przedłużają się prace przy likwidacji skutków powodzi, brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna. - Nigdzie na świecie nie buduje się wałów na ochronę przed wodą, która statystycznie przypada raz na tysiąc lat - tłumaczy kierownik opolskiego oddziału Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej Tadeusz Pawłowski, do którego należy m.in. administrowanie opolskim odcinkiem koryta Odry. - Wały są obliczane i budowane na wodę stuletnią. Nie należy zapominać, że ochrona przeciwpowodziowa to nie tylko wysokie wały. W przyszłym roku zakończymy prace, których celem jest zwiększenie przepustowości rzek w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu, a tym samym odciążenie miejskich umocnień. Sama przebudowa węzłów wodnych w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu zapewni znaczącą ochronę mieszkańców tych miast przed powodzią. Przez cały czas zbiorniki koło Nysy są gotowe do przyjęcia stu milionów metrów sześciennych wody. Już dziś jest znacznie lepiej niż w 1997 roku, a kiedy zostanie wybudowany zbiornik w Raciborzu, możemy zapanować nawet nad bardzo dużą wodą - zapewnia Pawłowski. Uniknąć tych samych błędów Tego optymizmu nie podziela burmistrz Głuchołaz Jan Szawdylas. - Cieszę się, że mieszkańcy Kędzierzyna i Opola mogą spać spokojniej. Mnie jednak interesuje moja gmina i problemy jej mieszkańców, a te są ciągle związane z powodzią. Niestety, ta zawsze dociera najpierw do nas - mówi Szawdylas. Na poparcie swoich słów pokazuje pismo do marszałka Sejmu, w którym prosi o pomoc w odbudowie zniszczonego w 1997 roku muru oporowego na Białej Głuchołaskiej. Przez wyrwę w tym murze woda wdarła się do uzdrowiskowej części miasta. - W ubiegłym roku znowu mieliśmy powódź i kolejny raz woda weszła do miasta. Jesteśmy miastem uzdrowiskowym, ale ludzie nie przyjeżdżają do nas, bo i do czego. Kto zainwestuje pieniądze w terenie ciągle narażonym na zalanie i gdzie miasto ma znaleźć piętnaście milionów złotych na odbudowę zdroju, skoro od trzech lat nie ma z niego dochodów - denerwuje się burmistrz. - Staramy się zrobić jak najwięcej - mówi odpowiedzialny za odbudowę i modernizację wałów dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych Tadeusz Cygan. - Powódź ujawniła wszystkie błędy. Teraz staramy się je wyeliminować. Dlatego jako główny cel przyjęto ochronę dużych skupisk ludzkich. Zgodnie z planami główne prace w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu powinny zostać zakończone w przyszłym roku. Mamy nadzieję, że w tym samym czasie w rejonie Opola rozpocznie się budowa obszaru zalewowego, do którego będzie kierowana woda z fal powodziowych. Po zbudowaniu siedmiu kilometrów wałów powstanie teren zalewowy o pojemności przekraczającej dwadzieścia milionów kubików. Zdaniem szefa WZMiUW do zadań pilnych należy jeszcze zaliczyć budowę dziesięciu kilometrów nowych wałów chroniących wsie gminy Lubsza i ulepszenie zabezpieczeń Lewina Brzeskiego i Nysy. Bez zapłaty Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Tu zaczyna się problem. Od początku roku firmy pracujące na rzecz WZMiUW nie otrzymują zapłaty za wykonane prace. Jak tłumaczy Cygan, nie mogą jej dostać, bo na jego konto do tej pory nie wpłynęła złotówka z funduszy pomocowych przewidzianych w rezerwie budżetowej i Funduszu Rozwoju Społecznego Rady Europy. Mimo to firmy nie przerywają pracy. Prezes spółki Polwod Stanisław Staniszewski, którego firma wykonuje gros robót przy odbudowie i modernizacji wałów, na swoją działalność bierze już komercyjne kredyty. Mniejsi wykonawcy nie mają takich możliwości. Wśród przedsiębiorców mówi się o kilku firmach, które zbankrutowały, nie doczekawszy się należności. Dyrektor Cygan powodów takiego stanu upatruje w skomplikowanych procedurach rozliczeń prac i w związanych z nimi zasadach uruchamiania nowych transz pieniędzy. - Na ten rok na prace przy wałach przyznano mi 12,5 miliona złotych. Już wykonane prace pochłonęły 70 procent tej kwoty. A mam informację, że przyznany limit może zostać zredukowany. Prac nie mogę cofnąć, więc w lipcu powinienem wstrzymać roboty - rozważa Cygan. Zdaniem zadłużonych przedsiębiorców wstrzymanie prac oznacza dla części z nich likwidację. Sytuację komplikuje system prowadzenia prac. W Opolu na przykład jest trzech inwestorów. RZGW modernizuje kanał Ulgi, WZMiUW obwałowanie na lewym brzegu wyspy Bolko. Prawy brzeg tego samego odcinka przypadł miastu. Każdy inwestor pieniądze pozyskuje w różny sposób i w różnym tempie. WZMiUW ze swoimi pracami (podwyższenie o metr istniejących wałów) chce uporać się przed końcem roku, a wtedy dopiero miejska część inwestycji się rozpocznie. Gdyby więc przyszła woda w wysokości podobnej do tej sprzed trzech lat, zalałaby prawobrzeżną część miasta w rejonie Komendy Wojewódzkiej Policji. Nadzieja w smoku W Urzędzie Wojewódzkim opracowano plany mobilizacji sił i środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. System monitoringu ochrony kraju ma dopiero powstać. Alarmowany przez mieszkańców przy każdym deszczu burmistrz Głuchołaz ma już swój system pomiaru wód. Jeździ w sobie znane miejsca na rzece i w ten sposób stara się określić skalę grożącego Głuchołazom niebezpieczeństwa. Powodzi nadal boją się mieszkańcy gminy Lubsza. - Nasze wsie leżą na terenie położonym poniżej koryta Odry - opowiada wójt Lubszy Wojciech Jagiełłowicz. Co gorsza, wybudowane jeszcze przez Niemców umocnienia opierają się na niestabilnym gruncie. W kasie rolniczej gminy, gdzie co piąty dorosły ma prawo do zasiłku dla bezrobotnych, brakuje pieniędzy na wszystko. Także na odbudowę zniszczeń powodziowych (woda zalała 70 procent powierzchni gminy). Woda przyniosła też straty niematerialne. W ocenie pracującej w Lubszy psycholog Teresy Brandys-Tylipskiej u powodzian widoczne są objawy zespołu stresu pourazowego, objawiające się m.in. zmniejszoną aktywnością, osłabieniem więzi społecznych. - Tylko głupi się nie boi, a woda nie będzie czekać, aż ludzie zrobią umocnienia - mówi Jan Mykita z całkowicie zalanego przez powódź Dobrzynia. Takiej wody nic nie powstrzyma. Syn już przygotował na strychu miejsce na meble, gdyby znowu nas zalało. Tu nie ma życia. Przez cały czas szukam miejsca, żeby przenieść chociaż część swojej szkółki krzewów, bo tu nie chcą nawet nas ubezpieczyć. Żeby chociaż ktoś dał mi gwarancję, że w tym roku nas nie zaleje. Ale czy ktoś taki istnieje? - martwi się gospodarz. - Zrobiono bardzo dużo i nie można tego negować. Jednak gdyby przyszła taka fala jak w 1997 roku, obecne umocnienia nie zapewnią pełnego bezpieczeństwa ludziom mieszkającym w sąsiedztwie Odry i jej dopływów - mówi były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński. Wiadomo, że wały buduje się na wodę "stuletnią". W razie wody "tysiącletniej" czy "trzystuletniej", która nawiedziła Górny Śląsk w 1985 roku, ważne jest szybkie obliczenie, dokąd woda dojdzie i skąd należy ewakuować ludzi i ich mienie. Do tego konieczne jest utworzenie nowoczesnego systemu monitoringu stanu wód opartego na automatycznych pomiarach i komputerach, a nie archaicznych wodowskazach odczytywanych przez strażników wałowych, jak jest teraz. Informacje o tym, że budowa systemu przekładana jest na kolejne lata, są po prostu zatrważające. Boję się, że gdyby dziś przyszła fala podobna do tej z 1997 roku, naszą najmocniejszą stroną kolejny raz okazałaby się improwizacja - uważa były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński.
W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. samorządowcy alarmują - brakuje pieniędzy na konieczne remonty. groźba powodzi jest nadal realna. Wały są obliczane i budowane na wodę stuletnią. W przyszłym roku zakończymy zwiększenie przepustowości rzek w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu, zbiorniki koło Nysy są gotowe do przyjęcia stu milionów metrów sześciennych wody. jest znacznie lepiej niż w 1997 r. optymizmu nie podziela burmistrz Głuchołaz Jan Szawdylas. W ubiegłym roku znowu mieliśmy powódź. Jesteśmy miastem uzdrowiskowym, ale ludzie nie przyjeżdżają do nas. Kto zainwestuje w terenie ciągle narażonym na zalanie.Staramy się zrobić jak najwięcej - mówi Tadeusz Cygan. jako główny cel przyjęto ochronę dużych skupisk ludzkich. Zdaniem szefa WZMiUW do zadań pilnych należy zaliczyć budowę nowych wałów chroniących wsie gminy Lubsza i ulepszenie zabezpieczeń Lewina Brzeskiego i Nysy.Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Od początku roku firmy pracujące na rzecz WZMiUW nie otrzymują zapłaty za wykonane prace, bo do tej pory nie wpłynęła złotówka z funduszy pomocowych przewidzianych w rezerwie budżetowej i Funduszu Rozwoju Społecznego Rady Europy. Zdaniem zadłużonych przedsiębiorców wstrzymanie prac oznacza dla części z nich likwidację. Sytuację komplikuje system prowadzenia prac. W Urzędzie Wojewódzkim opracowano plany mobilizacji środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. konieczne jest uruchomienie monitoringu rzek. Powodzi boją się mieszkańcy gminy Lubsza. brakuje pieniędzy na wszystko. Tu nie ma życia. Zrobiono dużo. Jednak obecne umocnienia nie zapewnią bezpieczeństwa.
POMOCE SZKOLNE Szkołokrążcy, prywatni i państwowi Ryzykowny biznes ANNA PACIOREK Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Trwanie w poczuciu misji - Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. "Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw." Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?". - Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową. Co zostało z tych lat Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu. W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie. Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych. Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych. Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre. Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Sporne zamówienia publiczne Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. - Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły. Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. - W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom. - Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas. Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX. - Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono. Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0 Lista zalecanych środków dydaktycznych Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów. - Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna. - Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz. - Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset. System do naprawy Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar? - Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych. - Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy.
Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami.
KABRIOLETY W 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy więcej samochodów z otwartym dachem. Za kierownicą takich aut dojrzali mężczyźni odzyskują "utraconą młodość" Pęd wiatru we włosach MICHAł KORSUN JAN PALARCZYK z San Francisco Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii, tak jak tutejsze wino z doliny Napa, ser rodzimej produkcji, niebieskooka blondynka w bikini czy też opalony młodzieniec ślizgający się na desce surfingowej po falach Pacyfiku. Pod wpływem takich reklam kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów nadciągających tutaj zarówno z innych stanów USA, jak i z całego świata. W Kalifornii takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko za tę frajdę odpowiednio zapłacić - opłata za samochód bez dachu kosztuje trzy razy więcej niż za zwykły. Sportowymi samochodami klasy Mercedesa, Jaguara, Porsche czy Ferrari - ze złożonym dachem - jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Badania opinii publicznej wykazują, że właśnie za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać swą utraconą młodość" i poczuć "pęd wiatru we włosach". Przedstawiciele Hondy twierdzą, że w 1995 roku sprzedano w USA 50 tys. takich sportowych wozów, a ponieważ teraz znowu stają się modne, w 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy tyle kabrioletów. Honda też wprowadza na rynek swój sportowy model S2000, który będzie miał nie tylko składany dach, ale i przyspieszenie pozwalające na osiągnięcie prędkości 100 km w ciągu 6 sekund. Poszaleć w wakacje Ameryka potrafi sprowadzać takie kosztowne zabawki na ziemię - wszystkie kalifornijskie wypożyczalnie samochodów posiadają już tańsze modele kabrioletów, które są rozchwytywane przez turystów. W czasie wakacji na Zachodzie chcą poszaleć i zapomnieć o swym codziennym życiu oraz o "zadaszonych" samochodach, które wożą ich do pracy. Na "najbardziej widokowej" trasie nr 1 wzdłuż wybrzeża oceanu chcą pojeździć inaczej, czyli tak, jak uśmiechnięci młodzi ludzie z reklam w samochodach bez dachu nad głową. W San Francisco i Los Angeles działają też specjalne wypożyczalnie, które oferują wynajęcie kabrioletów "z myszką", czyli z auta lat 60. Na chętnych oczekują lśniące nowym lakierem stare Mercedesy, Volkswageny, Alfa Romeo, Fiaty i MG, a także amerykańskie Mustangi i olbrzymie krążowniki szos. Za naciśnięciem guzika dach unosi się w nich wysoko w górę, niczym przyczepa wywrotki, a potem składa się sam za tylnym siedzeniem. Młodzi Europejczycy uwielbiają wielkie, amerykańskie wozy i często na ulicach miasta widać, jak się bawią podnoszeniem i opuszczaniem dachu. Okazuje się jednak, że mimo swej kalifornijskiej popularności, nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. - Mam Jeepa z otwartym dachem - wyznaje Jason Hunter z San Francisco - ale w mieście więcej z nim kłopotu niż przyjemności. Muszę prowadzić w czapce i w ciemnych okularach, bo inaczej kurz wpada w oczy lub wiatr urywa głowę. A po południowej Kalifornii nie da się jeździć bez klimatyzacji, zakładam więc plandekę. Za to na pokaz czerwony Jeep prezentuje się świetnie i wzbudza zazdrość kolegów. - Przede wszystkim trzeba nieustannie uważać, aby nic nie zostawić w środku. Wszystkie rzeczy muszę zamykać w bagażniku. Ale jest z tym autem dużo frajdy w słoneczne dni. Lubię jeździć nim szybko, kiedy nad głową słychać pęd powietrza - zauważa Adeline Yu z San Francisco, która jest dumną posiadaczką starego Jaguara. - Już od dawna było moim marzeniem - opowiada Thomas Klein z Niemiec - zwiedzić Kalifornię dużym Cadillakiem. W nocy, na parkingach przy autostradzie naciskam przycisk, opuszczam dach, rozkładam siedzenia, wyciągam śpiwór i śpię pod gwiazdami. Nie potrzebuję campingu. - Jak wakacje, to wakacje. Jeżdżę bez dachu. Jak było gorąco w Los Angeles, to prowadziłem w szortach, a teraz w San Francisco wkładam po południu kurtkę. Z kabrioletu inaczej ogląda się świat. Czasami śmierdzi spalinami, a czasami bardzo wieje, ale taką Kalifornię zabiorę we wspomnieniach do domu - zauważa Antonio Cardaras z Hiszpanii. Uwaga na slumsy Kabriolety pełne są wakacyjnego uroku i wywołują narzekania tylko wśród tych, którzy jeżdżą nimi na co dzień do pracy. Albowiem turyści zachwalają poczucie szybkości oraz nie ograniczone dachem widoki. Nie są to jednak auta bezpieczne. Przekonałem się o tym podczas podróży do Los Angeles, kiedy wypożyczalnia zaoferowała na lotnisku wynajęcia kabrioletu za cenę zwykłego samochodu, gdyż było to przed sezonem. Na autostrady Miasta Aniołów wyjechałem wielkim, czerwonym Dodgem i natychmiast opuściłem dach. Było to nowe auto, które lśniło czystością, a w przezroczystych szybach odbijało się słońce. Po drodze do centrum wybrałem zły zjazd i znalazłem się na terenie latynosko-murzyńskich slumsów. Jechałem boczną ulicą i byłem już tylko o parę skrzyżowań od poszukiwanego wieżowca w centrum. Nagle zapaliło się czerwone światło, a drogę zatarasowała mi długa ciężarówka. Wtedy jak spod ziemi wyrosło czterech murzyńskich gentlemanów, którzy wyglądali tak, jakby właśnie wyszli z siłowni. Jeden z nich nachylił się nade mną, spojrzał na nonszalancko pozostawiony na drugim siedzeniu portfel, a potem rzucił: - Umyjemy ci szyby. Są bowiem bardzo brudne. Zamarzyłem o dachu nad głową, o zamknięciu wszystkich okien i zamków. Na próżno - przeżywałem moje "kalifornijskie marzenie" w kabriolecie, podczas gdy jeden z osiłków brudną ścierką mazał przednią szybę. Nie dało się uciec. Za mną stanął autobus. - Za tak ciężką pracę należy się nam 20 dolarów - rzucił jego kolega i podstawił mi pod nos wielką łapę. Zapłaciłem bez mrugnięcia okiem. - To i tak cud, że nie straciłeś portfela, a może i głowy - zauważył potem mój znajomy, który mieszka w Los Angeles. Kalifornijskie marzenia Po tej historii przestały mi się podobać kabriolety. Niech się nimi rozbijają Niemcy, Holendrzy czy Hiszpanie, auto z blaszanym dachem i działającymi zamkami ma w Ameryce swoje zalety. Nie wspominając już o wywrotkach, albowiem termin "dachowanie" w odniesieniu do kabrioletów brzmi co najmniej dwuznacznie. Na co dzień przydaje się samochód, który ma całą karoserię, bo jest bezpieczniejszy. Zresztą tymi niskimi, sportowymi, czerwonymi lub żółtymi maszynami poruszają się po Kalifornii panowie dobrze już po czterdziestce, chociaż na reklamach mają co najmniej 20 lat mniej i deskę surfingową na tylnym siedzeniu. Podobnie panowie i panie ratownicy na plażach San Diego i Los Angeles prezentują się znacznie gorzej niż w telewizyjnych serialach. Wiadomo przecież, że Kalifornia potrafi eksportować marzenia na cały świat. Także i o tym, że prawdziwe wakacje należy przeżyć w samochodzie bez dachu nad głową.
Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii. takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko za tę frajdę odpowiednio zapłacić - opłata za samochód bez dachu kosztuje trzy razy więcej niż za zwykły.Sportowymi samochodami ze złożonym dachem jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Badania opinii publicznej wykazują, że właśnie za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać swą utraconą młodość" i poczuć "pęd wiatru we włosach". Ameryka potrafi sprowadzać takie kosztowne zabawki na ziemię - wszystkie kalifornijskie wypożyczalnie samochodów posiadają już tańsze modele kabrioletów, które są rozchwytywane przez turystów. W czasie wakacji na Zachodzie chcą poszaleć i zapomnieć o swym codziennym życiu oraz o "zadaszonych" samochodach, które wożą ich do pracy. W San Francisco i Los Angeles działają też specjalne wypożyczalnie, które oferują wynajęcie kabrioletów "z myszką", czyli z auta lat 60. Okazuje się jednak, że mimo swej kalifornijskiej popularności, nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. kurz wpada w oczy lub wiatr urywa głowę. trzeba nieustannie uważać, aby nic nie zostawić w środku. Na co dzień przydaje się samochód, który ma całą karoserię, bo jest bezpieczniejszy.
Od dzisiaj "Życie" ukazywać ma się w nowej wersji. Atuty dziennika prawicy Od dzisiaj "Życie" ukazywać ma się w nowej wersji. Szczątkowe informacje gospodarcze i zagraniczne, rezygnacja ze współpracowników, w tym niemal ze wszystkich korespondentów zagranicznych, oraz poważne oszczędności w samej redakcji wskazują, że gazeta jest w trudnej sytuacji finansowej. Najprawdopodobniej najbliższe miesiące pokażą, czy na rynku prasowym jest jeszcze miejsce dla ogólnopolskiego dziennika o prawicowej orientacji. Czy "Życie" ma kłopoty finansowe? - Już tyle razy ogłaszano nasze bankructwo, że nie ma sensu tego komentować - odpowiada Paweł Fąfara, zastępca redaktora naczelnego dziennika. Jego zdaniem powody zmian w gazecie są inne - "Życie" uznało, że nie ma szans na skuteczną konkurencję z "Gazetą Wyborczą" i "Rzeczpospolitą", i postanowiło postawić na czytelnika, którego interesują przede wszystkim wiadomości z Polski. Dlatego newsy z innych dziedzin zastąpią informacje z kraju, które znaleźć będzie można aż na ośmiu stronach. Jak poinformowano w ubiegłym tygodniu dziennikarzy "Życia", radykalna kuracja oszczędnościowa (bardzo ograniczono m.in. korzystanie z taksówek) ma zmniejszyć długi gazety. Szefowie gazety zaprzeczają: - Nie mamy żadnych długów. Zbyt duża cena Dziś - według rejestru handlowego - właścicielami Domu Wydawniczego "Wolne Słowo", który wydaje "Życie", są Poltrust (warszawska spółka inwestycyjna założona przez Swiss Bank Corporation z siedzibą w Bazylei, Bussines Management and Finanse SA Warszawa oraz BMF International Limited z Londynu), Ruhl International GmbH&Co (niemiecka spółka budowlana), związana z nią warszawska firma Format (urządzenia przemysłowe i montażowe) oraz redaktor naczelny Tomasz Wołek. Po ubiegłorocznym podwyższeniu kapitału do 29,6 mln zł najwięcej akcji posiada Poltrust (63,17 proc. akcji). Ruhl i Format mają po 18,35 proc. akcji, a Wołek 0,13 proc. Jak dotąd "Życie" przynosi straty. W 1996 roku (pierwszy numer dziennika ukazał się we wrześniu 1996 r.) wyniosły one 3,7 mln zł, w 1997 - 6,6, mln zł. Wyniki z dwóch ostatnich lat nie trafiły jeszcze do akt spółki w sądzie gospodarczym. - Nie potrzebujemy pieniędzy na przetrwanie, jeśli potrzebujemy, to na rozwój - mówi Jerzy Wysocki, prezes zarządu spółki "Wolne Słowo". Na razie jednak rozmowy z potencjalnymi inwestorami nie zakończyły się sukcesem. W ubiegłym roku z "Życia" zrezygnowały skandynawskie wydawnictwo Bonnier Group oraz brytyjski Telegraph Group. - Zbyt wysoko wyceniono ten tytuł. Choć skłonni byliśmy negocjować, to nie mogliśmy zaakceptować najważniejszego warunku: że wyłożymy dużo pieniędzy, a mimo to nie będziemy mieli żadnego wpływu na "Życie" - wyjaśnia przyczyny fiaska w rozmowach jeden z niedoszłych inwestorów. Dwa scenariusze Według dziennikarzy "Życia" kierownictwo miało ich poinformować, że o losach gazety rozstrzygną dwa najbliższe miesiące. W redakcji spekuluje się, że tak pesymistyczne prognozy mogą być związane z dwoma wydarzeniami: wkrótce może zakończyć się proces z Aleksandrem Kwaśniewskim (prezydent pozwał "Życie" o naruszenie dóbr osobistych po tym, jak gazeta napisała, iż Kwaśniewski i agent KGB Władimir Ałganow spędzali wakacje w tym samym ośrodku wczasowym w Cetniewie), niedługo też może zdecydować się los byłego wicepremiera Janusza Tomaszewskiego (sąd bada prawdziwość jego oświadczenia lustracyjnego). Dziennik jeszcze niedawno uważany był za blisko związany z byłym wicepremierem. Nie tylko z nim. Udało nam się ustalić, że Maciej Kulesza, który od października 1996 roku wchodził w skład zarządu spółki "Wolne Słowo", jest równocześnie radcą prawnym firmy Banpol. Tak poinformowano nas w siedzibie tej spółki. Kulesza, pytany przez nas o to, zaprzeczył: "To pomyłka". Ale po chwili przyznał, że jest związany z Banpolem. Najpierw powiedział, że w jednym procesie był obrońcą Banpolu, potem wyjaśnił, iż przed rokiem został wyznaczony na pełnomocnika w jednej ze spraw wytoczonych przez Banpol. Banpol to firma zajmującą się dostarczaniem urządzeń elektronicznych. W zeszłym roku "Rzeczpospolita" napisała, że Banpol zawierał z Pocztą Polską kontrakty warte setki milionów złotych i wyjątkowo niekorzystne dla Poczty, co potwierdziła NIK, a sprawą zainteresowały się prokuratura i UOP. Od kilku dni Kulesza nie pracuje już w "Wolnym Słowie". Czy "Życie" było związane z Banpolem? Jerzy Wysocki zaprzecza. Od wyborów spadek Chociaż od dawna mówi się o złej kondycji finansowej "Życia" (w 1998 r. po kilku miesiącach wydawania zmuszone było zamknąć dwa lokalne oddziały w Poznaniu i Wrocławiu), prezes zarządu spółki "Wolne Słowo" zapewnia, że gazeta jest spokojna o swoją przyszłość. Według monitoringu "Żyrafa" prowadzonego przez spółkę "Presspublica", wydawcę "Rzeczpospolitej", wpływy "Życia" z reklam (według cenników, a więc bez rabatów) rosną: w 1997 roku wynosiły 13,6 mln zł, w 1997 - 16,9 mln zł, w 1999 - 18,9 mln zł. Ale od "Życia" odchodzą jego czytelnicy. Najwyższą sprzedaż - ponad 89 tys. egzemplarzy - dziennik osiągnął rok po powstaniu, czyli we wrześniu 1997 roku. Był to miesiąc wyborów parlamentarnych, ale mogło być to również związane z publikacjami na temat wakacji Kwaśniewskiego w Cetniewie - "Wakacje z agentem". Potem sprzedaż "Życia" na ogół już malała. Coraz mniejsze zainteresowanie dziennikiem potwierdzają dane SMG/KRC. Według nich czytelnictwo "Życia" wyglądało następująco: 1996 r. - 2,6 proc., 1997 - 2,9 proc., 1998 - 2,4 proc., 1999 - 2 proc. (Polskie Badania Czytelnictwa, czytelnictwo cyklu sezonowego, czyli przynajmniej raz w tygodniu, tyle procent Polaków powyżej piętnastego roku życia sięgało po tytuł). Zdaniem Izabelli Anuszewskiej z SMG/KRC bardzo trudno wyjaśnić, dlaczego coraz mniej osób sięga po ten tytuł. - Na pewno wiąże się to z ogólnym trendem. Twierdzenie, że ludzie coraz mniej czytają, byłoby zbyt pochopne, ale pewne jest, iż nie daje się odnotować wzrostu zainteresowania prasą. A w takiej sytuacji tytuł, który na starcie miał mniejszy zasięg, bardziej narażony jest na wahania niż gazety o większym czytelnictwie - spekuluje Anuszewska. Innym powodem może być ograniczona liczebnie grupa stałych czytelników "Życia" - osoby z dużych miast, ze średnim, a przede wszystkim wyższym wykształceniem, powyżej czterdziestego roku życia. Jerzy Wysocki uważa, że na rynku prasowym cały czas jest miejsce dla gazety o prawicowej orientacji. - I to nie tylko dlatego, że redakcja chce upowszechniać takie poglądy, ale dlatego, że takie jest zapotrzebowanie czytelników - twierdzi. - Ale upowszechnianie prawicowych poglądów musi się odbywać za pomocą dobrego produktu, który zawierać będzie też informacje o wydarzeniach sportowych, gdzie kupić mieszkanie, co obejrzeć w telewizji. Pod tym względem nie jesteśmy konkurencyjni. Dlatego postanowiliśmy się wyróżnić czymś innym. Naszym głównym atutem będą teraz informacje z kraju i publicystyka. Redaktor naczelny "Życia" Tomasz Wołek przypomina, że kiedy tworzono gazetę, odmawiano jej, a są i tacy, którzy nadal odmawiają, racji bytu i prawa do życia. - "Życie" startowało w skrajnie trudnych warunkach, a mimo to zdobyło ważny przyczółek - mówi Wołek. - Nie w pełni nas to satysfakcjonuje i ten przyczółek chcemy poszerzyć. Nawet na tak ciasnym rynku jest miejsce na pismo niezależne, o orientacji konserwatywnej, które wyraża opinie znacznej części obozu Polski posierpniowej. Luiza Zalewska
Od dzisiaj "Życie" ukazywać ma się w nowej wersji. Szczątkowe informacje gospodarcze i zagraniczne, rezygnacja ze współpracowników, w tym niemal ze wszystkich korespondentów zagranicznych, oraz poważne oszczędności w samej redakcji wskazują, że gazeta jest w trudnej sytuacji finansowej.Ale od "Życia" odchodzą jego czytelnicy. Najwyższą sprzedaż dziennik osiągnął rok po powstaniu. Potem sprzedaż "Życia" na ogół już malała.
Skażona chemikaliami ziemia, szpitale z kalekimi, potwornie zdeformowanymi noworodkami, setki ton niewypałów na polach i w dżungli, tysiące zaginionych ludzi, których nigdy już nie uda się odnaleźć - w Wietnamie nadal trudno zapomnieć o wojnie, która skończyła się ćwierć wieku temu Witamy w wilczym dole Agent Orange zabił lub okaleczył co najmniej milion osób FOT. (C) BE&W JAN TRZCIŃSKI Z HOSZIMINU W Hosziminie, dawnym Sajgonie - stolicy niegdysiejszego Wietnamu Południowego, wiele osób wciąż nienawidzi Północy za to, że ich "wyzwoliła". Ci, którzy myślą inaczej, dzielą się z grubsza na trzy grupy - obojętnych, nieprzejednanych i praktycznych. Lim, 50-letni przewodnik z biura organizującego wycieczki do tuneli Wietkongu w dystrykcie Cu Chi, należy chyba do tych ostatnich. - Nie pytajcie mnie o politykę - prosi pasażerów autobusu, wśród których przeważają Amerykanie, i uśmiecha się, dając do zrozumienia, że pewnie miałby coś do powiedzenia, tylko że niespecjalnie może. Kryjąc oczy za bardzo ciemnymi okularami, napomyka jedynie, umiejętnie modulując głos, że osiem lat służył w armii Wietnamu Południowego i że w 1968 roku został zdemobilizowany ze względu na odniesione rany. Lim szybko nawiązuje kontakt z ludźmi, rozpręża się i zaczyna ze swadą opowiadać o wojnie. "Przychodziliśmy w nocy, to jest, przepraszam, w dzień, u schyłku dnia, to znaczy tak, w dzień, oczywiście, że w dzień, bo przecież w nocy to przychodzili ci z Wietkongu". Albo: "Tam u nas, na północy, to znaczy chciałem powiedzieć: tam na północy, nie u nas, ale w Wietnamie Północnym, u komunistów - o, o to mi chodziło...". Mylą się i inni, chcący zarobić na Amerykanach i wyobrażający sobie widocznie, że najlepiej robić to, udając byłych żołnierzy Południa. Tak jakby nie zdawali sobie sprawy, ilu sympatyków mieli w USA komunistyczni wrogowie proamerykańskiego reżimu w Sajgonie. Son, żołnierz przeczołgujący turystów po tunelach Wietkongu we wsi Nhuan Duc, w ogóle nie kryje natomiast swego stosunku do Jankesów. Pokazując najeżone metalowymi prętami wilcze doły, demonstrując działanie zapadni i opowiadając o męczarniach, w jakich umierali schwytani żołnierze, Son śmieje się lubieżnie, tak głośno i szeroko, że wygląda, jakby za chwilę miała mu pociec ślina. Potem, nadal rozradowany, zapędza turystów do tuneli. Tunele są odpowiednio poszerzone, tak żeby zwiedzający mogli poruszać się w miarę swobodnie, ale i tak ci, którym udało się przejść "pieskiem" 150-metrowy, "turystyczny" odcinek, nie czują potem nóg. Odpoczywając, mogą podbudować się lekturą broszury wręczanej przy zakupie biletu do tuneli: "Zapraszamy zagranicznych turystów do Cu Chi, by zrozumieli ciężką i długą walkę narodu wietnamskiego, jak również jego głębokie i żarliwe pragnienie trwałego pokoju, niepodległości i szczęścia". Agent niezmordowany Tunele Cu Chi to najbardziej "rozrywkowe" z miejsc przypominających o wojnie - amerykańskiej, jak nazywa się ją w Wietnamie, czy też wietnamskiej, jak mówi się o niej w Ameryce. Gdzie indziej jest o wiele mniej wesoło. 11 kilometrów pod Hanoi mieści się Wieś Przyjaźni, ośrodek zdrowia postawiony za pieniądze organizacji kombatanckich z Wielkiej Brytanii, USA, Niemiec, Japonii i Francji. Na rozległym dziedzińcu - plac zabaw, skryty częściowo pod cienistymi drzewami. Jedno z nich posadził, uwieczniony na pamiątkowej fotografii, Vo Nguyen Giap, mózg północnowietnamskiej ofensywy wojskowej, w wyniku której upadł Sajgon. 88-letni dziś Vo toczy teraz, jak mówi, inną wojnę - walkę z biedą i zacofaniem. W ośrodku leczy się dzieci i dorosłych, ofiarny straszliwego herbicydu Agent Orange, który Amerykanie zrzucali hektolitrami na dżunglę, by w ciągu kilkunastu minut pozbawić drzewa liści, a komunistycznych partyzantów naturalnej osłony. Według nieoficjalnych danych, 44 milionami litrów obrzucono z samolotów ponad trzy miliony hektarów lasów. Hanoi twierdzi, że przyniosło to śmierć bądź uszczerbek na zdrowiu co najmniej milionowi osób. Jeszcze dziś rodzą się wskutek tego dziesiątki tysięcy kalekich niemowląt, ofiar w trzecim już pokoleniu, a setkom kobiet nie udaje się donosić ciąży. We Wsi Przyjaźni, otwartej przed dwoma laty, przebywa naraz, na półrocznych turnusach, stu pacjentów - siedemdziesięcioro dzieci i trzydzieścioro dorosłych. Mieszkają w eleganckich domkach, w czystych, ale skromnie, żeby nie powiedzieć biednie wyposażonych pokoikach. Malutkie dzieci z kończynami wykrzywionymi niczym po chorobach wenerycznych, z wodogłowiem, wytrzeszczem... Nastolatki - niektóre skarłowaciałe, chore psychicznie, albo ze stawami kręcącymi się na wszystkie strony tak, że dziecko nie jest w stanie samo się poruszać i trzeba nosić je na rękach. Patrzą na mnie, mimo choroby, z uśmiechem i pokazują sobie palcem. To dlatego, że wydaję im się ogromny - większość Wietnamczyków jest niewysoka, a tu nagle taki duży człowiek, od dyrektora wyższy o dwie głowy. Dyrektor Nguyen Khai Hung, weteran Wietkongu, w mundurze bez dystynkcji, zapewnia, że wszyscy pacjenci to ofiary defolianta Agent Orange. Dyrektor oprowadza po ośrodku każdego chętnego dziennikarza w nadziei, jak mówi, że słowo pisane wywrze jakiś wpływ na możnych tego świata, by pomogli ofiarom tej wojny. Na rząd USA nie ma co liczyć, bo Waszyngton odmawia wzięcia na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności w obawie przed procesami o odszkodowania - uważa wielu Wietnamczyków. A tymczasem zadośćuczynienie, pomoc w leczeniu ofiar, nierzadko przecież już wnuków ludzi, którzy wówczas ucierpieli, nie jest nawet kwestią obowiązku wynikającego z prawa, ale zwykłego humanitaryzmu - argumentują. Nguyen nie wspomina, może zresztą nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, że i Hanoi - głównie w obawie o zyski z eksportu płodów rolnych - nie zawsze skłonne jest do ujawniania całej prawdy o skażeniu. Choć ślady defolianta odkryto dotąd tylko w tłuszczu niektórych gatunków ryb, kaczek i krów, istnieje obawa, że ktoś mógłby "rzucić oskarżenie" na ryż. A zmiana koniunktury na ryż, którego Wietnam jest drugim eksporterem na świecie, miałaby dla budżetu państwa skutki bardziej niż poważne. Ziemia nieobiecana Najbardziej skażony jest teren dawnego lotniska amerykańskiego w Bien Hoa nieopodal Hosziminu. W 1970 roku przedostało się tu do ziemi i wód gruntowych około 30 tysięcy litrów Agent Orange. Poziom obecności pochodnych defolianta w organizmie jest u okolicznych mieszkańców dwieście razy wyższy od dopuszczalnych norm. Żeby oczyścić skażoną ziemię pod Bien Hoa, trzeba by ją wysterylizować w temperaturze tysiąca stopni Celsjusza. Kosztowałoby to miliard dolarów, kwotę, której wyasygnowanie przez kogokolwiek byłoby cudem. O kosztach leczenia chorych nikt nawet nie wspomina; zwyczajnie - strach liczyć. Co Agent Orange może uczynić z człowiekiem, jak może zdeformować płód, widać też w hoszimińskim Muzeum Pozostałości Wojny, gdzie w jednej z sal stoi kilka słojów z formaliną i ze zwłokami noworodków i nienarodzonych dzieci, które nie przyszły na świat w szpitalu Tu Du. Brzuchy mają wzdęte jak potężne bębny, nogi i rączki mikre za to jak paluszki, ciałka całe w skrzepach. Obok zdjęcia innych ofiar - na przykład mężczyzny, który urodził się i przeżył, ale co to za życie - jego ręce pokrywa niedźwiedzia skóra... Takich eksponatów jeszcze więcej jest w samym szpitalu Tu Du, skąd przyniesiono słoje, i - choć dzisiaj rzadziej - wciąż ich przybywa. Świat zaginiony Przybywa też ofiar niewypałów. Ćwierć wieku po wojnie dwa tysiące ludzi rocznie ginie, bądź zostaje ciężko rannych od min. To najczęściej Bogu ducha winne nierozsądne dzieci, pechowi rolnicy, głupi do bólu zbieracze złomu. W sumie śmierć od niewypałów poniosło już 40 tysięcy osób. Na następne ofiary czeka jeszcze w ziemi trzysta tysięcy ton min i bomb - dwa procent z piętnastu milionów ton zrzuconych, wystrzelonych i podłożonych w czasie wojny. W wyniku konfliktu wietnamskiego zginęło od półtora do trzech milionów Wietnamczyków z obu stron i 58 tysięcy Amerykanów. Sześć i pół miliona Wietnamczyków musiało opuścić swoje domy. Trzysta tysięcy Wietnamczyków zaginęło bez wieści; o losie większości z nich ich rodziny nigdy się już nie dowiedzą - czas i dżungla dobrze strzegą swych tajemnic. Amerykanie szukają z kolei w Wietnamie, z różnym szczęściem, jeszcze tysiąca pięciuset żołnierzy, którzy nie powrócili do domów; od 1988 roku, kiedy rozpoczęli poszukiwania, udało im się odnaleźć szczątki 283 osób. Większości zaginionych nie odnajdą nigdy, choć wydają na ich poszukiwania 75 milionów dolarów rocznie. I Hanoi, i Waszyngton wiedzą - ocenia miesięcznik "Vietnam Economic Times" - iż czas już powiedzieć na głos, że więcej nie da się już praktycznie nic zrobić. Nikt jednak nie chce być tym, który powie to pierwszy. Płyniemy motorową łódką przez zaułki delty Mekongu. Z kominów wiosek skrytych za ścianą dżungli sunie ku niebu dym, gdzieś za drzewami pieją koguty. Jest środek dnia, słońce pali jak diabeł, ale dżungla zasłania wszystko i między drzewami panuje ciemność taka, że nie dojrzysz nic choć oko wykol. W gęstym, wilgotnym powietrzu słychać buńczuczne, malaryczne moskity, "kochane zwierzaki, które nucą ci, drogi panie, pieśni prosto do ucha" - opowiada sternik. Robert, pięćdziesięciolatek z Nowego Jorku, ociera z twarzy pot. Robert podróżuje z żoną, która "była Wtedy aktywistką antywojenną i demonstrowała na uniwersytecie". On sam "był zbyt zajęty grą w tenisa na Florydzie, by się Tym zajmować". Teraz patrzy nabożnie na dżunglę i - wyraźnie pod wrażeniem tego co widzi - pyta na głos sam siebie: "Jak my mogliśmy w ogóle myśleć, że możemy wygrać tę wojnę?". "Jacy my? Tenisiści? - ironizuje czujny sternik i odpalając papierosa od papierosa, pokazuje, niby od niechcenia, oparty na zgrzebnej metalowej protezie kikut uciętej na wysokości kolana prawej nogi...-
W Hosziminie, dawnym Sajgonie - stolicy niegdysiejszego Wietnamu Południowego, wiele osób wciąż nienawidzi Północy za to, że ich "wyzwoliła". Tunele Cu Chi to najbardziej "rozrywkowe" z miejsc przypominających o wojnie - amerykańskiej, jak nazywa się ją w Wietnamie, czy też wietnamskiej, jak mówi się o niej w Ameryce. Gdzie indziej jest o wiele mniej wesoło. pod Hanoi mieści się Wieś Przyjaźni, ośrodek zdrowia. Na rozległym dziedzińcu - plac zabaw pod cienistymi drzewami. Jedno z nich posadził Vo Nguyen Giap, mózg północnowietnamskiej ofensywy wojskowej, w wyniku której upadł Sajgon. 88-letni dziś Vo toczy teraz inną wojnę - z biedą i zacofaniem. W ośrodku leczy się dzieci i dorosłych, ofiarny herbicydu Agent Orange, który Amerykanie zrzucali hektolitrami na dżunglę, by w ciągu kilkunastu minut pozbawić drzewa liści, a komunistycznych partyzantów naturalnej osłony. Hanoi twierdzi, że przyniosło to śmierć bądź uszczerbek na zdrowiu co najmniej milionowi osób. Jeszcze dziś rodzą się dziesiątki tysięcy kalekich niemowląt, ofiar w trzecim już pokoleniu. Dyrektor Nguyen Khai Hung, weteran Wietkongu, zapewnia, że wszyscy pacjenci to ofiary defolianta Agent Orange. rząd USA odmawia wzięcia na siebie odpowiedzialności w obawie przed procesami o odszkodowania. Hanoi - w obawie o zyski z eksportu płodów rolnych - nie zawsze skłonne jest do ujawniania prawdy o skażeniu. ktoś mógłby "rzucić oskarżenie" na ryż. miałby dla budżetu państwa skutki bardziej niż poważne. Najbardziej skażony jest teren dawnego lotniska amerykańskiego w Bien Hoau. Poziom obecności pochodnych defolianta w organizmie jest u okolicznych mieszkańców dwieście razy wyższy od dopuszczalnych norm. Co Agent Orange może uczynić z człowiekiem, jak może zdeformować płód, widać w hoszimińskim Muzeum Pozostałości Wojny, gdzie stoi kilka słojów z formaliną ze zwłokami noworodków Przybywa też ofiar niewypałów. śmierć poniosło już 40 tysięcy osób. W wyniku konfliktu wietnamskiego zginęło od półtora do trzech milionów Wietnamczyków z obu stron i 58 tysięcy Amerykanów.
SEJM Do czego posłom służy regulamin Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę. Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy). - Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku. Godziny pyskówek w sprawie porządku Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą. W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną. Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej. Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów. Gra o województwa W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć. W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć. Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa. Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym. Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17. Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji. Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście. Miller kontra Lipowicz Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad. W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek". - Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD. Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej. - Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie. Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD. Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca. Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu. Eliza Olczyk
Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę. Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku. Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą. Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę.
Propozycje SLD walki z bezrobociem są niekompetentne i nieskuteczne Kiedy góra rodzi mysz Jan Winiecki Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. Nie pierwszy raz zresztą zauważamy słabość zaplecza intelektualnego najsilniejszego obecnie ugrupowania na polskiej scenie politycznej. Nie dziwi to, ale martwi, biorąc pod uwagę dużą siłę sprawczą kiepskich pomysłów, jeśli forsuje je silna partia. Zacznijmy od spraw podstawowych, od zrozumienia istoty problemu przez twórców programu SLD. Otóż ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się - powtarzane zresztą przez różnych "specjalistów" - rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie. Swoją drogą, skąd takie umiarkowanie? Dlaczego nie domagać się 8, 10, a może 12 procent rocznie? Zdarzały się przecież we współczesnej historii gospodarczej takie przypadki! PKB rośnie, bezrobocie nie spada Podstawowe pytanie o relacje wzrostu gospodarczego i zatrudnienia nie dotyczy tego, jak szybko rosnąć powinien PKB, lecz tego, dlaczego wysokie skądinąd tempo wzrostu nie zwiększa w Polsce zatrudnienia? Dlaczego w Czechach w roku 2000 - pierwszym po trzech latach zerowego wzrostu - wzrost PKB o 2,8 procent spowodował zauważalny wzrost zatrudnienia, a w Polsce wzrost o ponad 4 procent przyniósł zwiększone bezrobocie? Wszystkiego nie da się wytłumaczyć wyżem demograficznym, gdyż równolegle ze wzrostem bezrobocia w Polsce wyraźnie zmalała liczba stanowisk pracy. Po prostu czeski rynek pracy jest znacznie bardziej elastyczny pod względem reakcji płac na zmiany zatrudnienia, mniej przeregulowany, a świat polityki nie jest zdominowany przez krótkowzrocznych związkowców i nie mniej krótkowzrocznych polityków, którzy nie chcą narażać się tym ostatnim (najnowszy przykład u nas: niedawna ustawa o skróceniu tygodnia pracy!). Przy okazji, domaganie się od RPP pilnego obniżania stóp procentowych bez dostrzegania warunków, w jakich dokonują się decyzje monetarne i fiskalne, świadczy o zupełnej nieznajomości makroekonomii gospodarki otwartej. Dla ilustracji istoty problemu nawiążę do przykładu Czech. Otóż recesja w Czechach w latach 1997 - 1999 (trzy lata zerowego wzrostu) była następstwem kryzysu bilansu płatniczego i w konsekwencji kryzysu walutowego. Te zaś z kolei wyniknęły z nadmiernie stymulacyjnej polityki banku centralnego, który nie chciał czy nie potrafił zredukować inflacji, aby nie narazić stabilności stałego kursu korony. Trwający rozziew między inflacją krajową i partnerów handlowych Czech spowodował utratę zaufania rynków finansowych, ucieczkę od korony i w efekcie wymuszenie przejścia na kurs płynny i deprecjację korony. Restryktywna polityka monetarna wymusiła w latach 1997 - 1999 działania dostosowawcze i deficyt bilansu płatności bieżących spadł z około 7,5 do około 2,5 procent PKB. Spadła też wyraźnie inflacja. Proponuję twórcom programu SLD, aby zastanowili się przez chwilę, jaka polityka jest korzystniejsza dla gospodarki: ta, która zmusza do dostosowania ex post, jak w Czechach, czy ta, która zmusza do dostosowania ex ante? Wyższość polskiego wariantu Porównanie kosztów wyraźnie wskazuje wyższość polskiego wariantu. Czesi przeszli trzy lata zerowego wzrostu, a my będziemy mieli dwa, trzy lata wzrostu około 3,5 - 4 procent rocznie, jeśli polityka monetarna pozostanie jeszcze przez 12 - 15 miesięcy umiarkowanie restryktywna (umiarkowanie, gdyż uwzględniać musi trwały spadek inflacji w tym okresie). Nie weszliśmy jeszcze w obszar bezpiecznej skali deficytu płatności bieżących i nie osiągnęliśmy jeszcze trwałego wzrostu orientacji proeksportowej polskich przedsiębiorstw, choć zrobiliśmy postęp. Dlatego na razie popyt krajowy musi rosnąć wyraźnie wolniej niż wzrost PKB, co oznacza utrzymywanie strategii wzrostu ciągnionego eksportem (export-led growth). Warto przypomnieć coś, co mogło umknąć uwagi tych, którzy w tych latach akurat "reformowali socjalizm", że pomysły stosowania polityki makroekonomicznej do stymulowania gospodarki umarły pod koniec lat siedemdziesiątych. Dlatego "zdolność polityki budżetowej i pieniężnej do stymulowania inwestycji krajowych" należy odłożyć tam, gdzie jest jej miejsce od ćwierćwiecza - do lamusa zaprzeszłych pomysłów. Natomiast do księgi nonsensów wpisać należy propozycję "rozwoju instrumentów makroekonomicznych" poprzez "zróżnicowanie instrumentów finansowych i podatkowych" między regionami. Zróżnicowane regionalnie stopy procentowa czy podatkowa zasługują niewątpliwie na jakiegoś "anty-Nobla" (czy też może po prostu "jobla", jak proponował kiedyś Janek Pietrzak). W porównaniu z pomysłami dotyczącymi posunięć makroekonomicznych pomysły dotyczące mikroekonomicznych interwencji odznaczają się większą różnorodnością - ale, niestety, wcale nie większym sensem. Od dłuższego czasu - nie tylko w niewydarzonym programie będącym tutaj obiektem krytyki - słychać z szeregów SLD nawoływania do ulg i preferencji dla inwestorów czy eksporterów. Izolacja I tutaj widać lata izolacji od gospodarki światowej. Tego rodzaju pomysły, proponowane przez interwencjonistycznie nastawionych ekonomistów spod znaku tzw. development economics, stosowane były bez większego skutku przez dziesięciolecia w różnych krajach Trzeciego Świata. To, co pomagało w utrzymywaniu wysokiego tempa wzrostu oszczędności, inwestycji i eksportu, to: równowaga makroekonomiczna i dodatnie stopy procentowe (zachęcające do oszczędności), konkurencja (wymuszająca efektywność podejmowanych inwestycji) i niskie podatki (pozwalające zatrzymać większą część dochodów i zysków oraz zwiększające zakres niezależności inwestowania od polityki monetarnej). Innymi słowy, nie Indie, lecz Hongkong, nie Egipt, Pakistan czy inny interwencjonistyczny potworek, lecz Tajwan (który w efekcie ma dochód na mieszkańca kilkanaście razy większy) powinny być dla nas wzorcem do naśladowania. Przy okazji propozycji ulg inwestycyjnych, kredytów preferencyjnych i obniżania podatków dla tych, którzy "naprawdę tworzą miejsca pracy", warto wyjaśnić sobie jeszcze jedną sprawę zaciemniającą umysły liderów SLD i ich doradców. Otóż pomysł obniżania podatków dla przedsiębiorców, a nie dla wszystkich w danej klasie podatkowej świadczy znowu o nieznajomości podstawowych zasad ekonomii. Miejsca pracy są następstwem trafionych, sensownych inwestycji, a inwestycje są następstwem oszczędności. Przedsiębiorcy, inwestując, sięgają po oszczędności własne i oszczędności cudze, zbierane przez efektywny system finansowy (taka jest właśnie przewyższająca inne systemy uroda kapitalizmu). Niskie podatki pozwalają na zwiększanie oszczędności przez innych, nie tylko przez przedsiębiorców. I im większe będą te oszczędności, tym większe możliwości inwestowania, tworzenia miejsc pracy itd., itp. Stopa oszczędności w Polsce jest niska i nie możemy na dłuższą metę polegać na jej uzupełnianiu wyłącznie oszczędnościami zagranicznymi poprzez inwestycje bezpośrednie w polskiej gospodarce. Stąd konieczność obniżenia podatków od działalności gospodarczej i podatku od dochodów indywidualnych. Co do reszty rozlicznych propozycji, wychodzących poza nic nie znaczące pustosłowie, to można zgodzić się nazwać "porozumieniem dla pracy" kroki propodażowe, zmniejszające podatki, obciążenia przedsiębiorców z tytułu świadczeń nakładanych na nich przez kodeks pracy i z tytułu przeregulowania polskiej gospodarki. Jak zwał, tak zwał, chociaż rozliczne "pakty" i "porozumienia" wywołują już odruch wymiotny. Nad szczegółowymi propozycjami zwiększania wydatków lub wprowadzania nowych czy zwiększonych ulg (funduszy gwarancyjnych, poręczeń dla małych i średnich przedsiębiorstw) można dyskutować, mając jednak na uwadze dwa zastrzeżenia: - pieniądze przeznaczone na proponowane cele nie spadają z nieba i należy jednocześnie wskazać, jakie wydatki trzeba odpowiednio zmniejszyć; - odstępstwa od jednolitych reguł gry rynkowej (alokacja zasobów na zasadach szczególnych) muszą być stosowane rzadko i z pełną świadomością ich kosztów, aby nie utracić sprawności podstawowych reguł gry rynkowej. To, nad czym można by ewentualnie dyskutować, w programie SLD okazuje się jednak marginesem zagadnienia. Co do całej reszty, to można powiedzieć, że góra (góra krytyki stanu obecnego i triumfalnych zapowiedzi przełomu) urodziła mysz. I do tego garbatą.
Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. domaganie się od RPP pilnego obniżania stóp procentowych bez dostrzegania warunków, w jakich dokonują się decyzje monetarne i fiskalne, świadczy o zupełnej nieznajomości makroekonomii gospodarki otwartej. pomysły stosowania polityki makroekonomicznej do stymulowania gospodarki umarły pod koniec lat siedemdziesiątych. W porównaniu z pomysłami dotyczącymi posunięć makroekonomicznych pomysły dotyczące mikroekonomicznych interwencji odznaczają się większą różnorodnością - ale, niestety, wcale nie większym sensem. Miejsca pracy są następstwem trafionych, sensownych inwestycji, a inwestycje są następstwem oszczędności.
Polemika Strzembosz nie chce zauważyć, że trzecia część osadzonych w łagrach to Żydzi Historia Polski po Jedwabnem będzie wyglądała inaczej RYS. PAWEŁ GAŁKA JÓZEF LEWANDOWSKI W "Rzeczpospolitej" z 27 stycznia 2001 roku przeczytałem artykuł profesora Tomasza Strzembosza o Jedwabnem. W wielu sprawach zgadzam się z nim. Nie należy mordować ludzi, i to niezależnie od pobudek, które by ten mord uzasadniały. Zgadzamy się też co do zbrodniczego charakteru systemu sowieckiego. Niestety, profesor Strzembosz w dalszych rozważaniach anuluje swoje słuszne stwierdzenia. Bo co prawda nie należy mordować, ale w przypadku Jedwabnego winni byli Żydzi, miejscowi i niemiejscowi, którzy byli komunistami. Gdy władza sowiecka zajęła Jedwabne, zbudowali bramę triumfalną, zajęli urzędy dotychczas zajmowane przez polskich urzędników, wstąpili do milicji, a nawet prawdopodobnie (dowodów na to Strzembosz nie ma, ale dedukuje) sporządzali listy proskrypcyjne na Polaków. A więc, jak sądzi, spalenie 600 czy 1600 Żydów w stodole Śleszyńskiego było odwetem za postępowanie Żydów. Kiedy zacząć debatę Rozbiór tekstu profesora Strzembosza przekracza ramy, jakich "Rzeczpospolita" skłonna byłaby mi udzielić, chciałbym więc zwrócić uwagę na kilka uproszczeń. W tekście nader ważną rolę odgrywa przeświadczenie, że tak naprawdę stosunki polsko-żydowskie zaczęły się od 17 września 1939 roku, czyli wraz z wkroczeniem wojsk sowieckich na teren Rzeczypospolitej. Jest to uproszczenie częste w dyskursie publicznym. Jest to jednak chwyt zaskakujący u historyka, od półwiecza ślęczącego nad najnowszymi dziejami Polski. Pisze więc Strzembosz, że w II Rzeczypospolitej czyniono Żydom jakieś nieokreślone, bagatelne krzywdy, ale "...nie wywożono Żydów na Sybir, nie rozstrzeliwano, nie zsyłano do obozów koncentracyjnych". Co do Sybiru - zgoda, Sybiru nie było. Jeśli chodzi o obozy koncentracyjne - nieco dalej. Co do rozstrzeliwania nasze zdania się rozchodzą. Pomijam inspirowane przez hitlerowski przykład pogromy lat trzydziestych; używano w nich, jak mi wiadomo, pałek i siekier, zresztą mordowano pojedynczo, taka specyfika. Chciałbym natomiast przypomnieć pogromy tuż po odzyskaniu niepodległości, na przełomie 1918 i 1919 roku. Piszę o tym z przykrością, bo o faktach jednak nie powinniśmy dyskutować. Zwłaszcza trzy pogromy. Pierwszy - we Lwowie w ostatnich dniach listopada 1918 roku. Nie znam liczby śmiertelnych ofiar, źródła wahają się od 40 do 200, więc dużo. Mordowali wojskowi i zapewne narzędziem była broń palna. Jeśli nawet sprawcami pogromu były rzezimieszki, to faktem jest, że wchodzili w skład polskich oddziałów. Nie słyszałem, by któryś z nich został ukarany. Kilka miesięcy później - 5 kwietnia 1919 roku - Pińsk. Na rozkaz majora Łuczyńskiego rozstrzelano 35 miejscowych Żydów. Próbując zatrzeć zbrodnię, twierdzono, że zamordowani byli komunistami i że szykowali powstanie. Ze źródeł żydowskich wiadomo, że byli to syjoniści, zebrani w domu ludowym w celu podziału amerykańskiej pomocy żywnościowej przed Wielkanocą. Zbrodniarzowi nic się nie stało, przeciwnie - awansował, został generałem. Budziło to zgrozę również w wielu polskich działaczach. O zbrodni w Polsce zapomniano, zwłaszcza że historycy dużo uczynili, by ją zamazać. Trzeci pogrom, też z użyciem broni palnej, miał miejsce dwa tygodnie po Pińsku, w Wilnie, 19 kwietnia. Ofiary śmiertelne - ponoć 55 Żydów obojga płci i w różnym wieku. Tu nikogo nie schwytano za rękę i też nikogo nie ukarano. Mimo bezkarności nagle mordowanie Żydów ustało. Dlaczego, jakim cudem? Cudu nie było, nastąpiły tylko reperkusje. Otóż władze sowieckie wykorzystały sytuację i spośród pozostałych w Moskwie Polaków wzięły zakładników. Branie zakładników - rzecz wstrętna, jest to przerzucenie odpowiedzialności na niewinnych ludzi, a odpowiadano gardłem. Nie zmienia to postaci rzeczy: pogromy ustały. Widocznie we wszystkich tych przypadkach sprawcy ich byli dotychczas pewni swej bezkarności. Pogromy nie były dziełem polskiego społeczeństwa, przeciwko nim występowali nie tylko pepeesowcy, ludowcy z "Wyzwolenia", ale również duża część piłsudczyków. Ale parasol ochronny nad mordercami rozpięła najbardziej wpływowa Narodowa Demokracja. Twierdzi się, że dwadzieścia lat później miała ona i jej odpryski wielkie wpływy w rejonie Jedwabnego. Czy tak było, panie profesorze? Dlaczego komunizm był popularny Otóż jeśli się bierze pod uwagę popularność komunizmu wśród Żydów, a był popularny, tyle że nie w takim zakresie, jak sugeruje Strzembosz, to nie zapominajmy również, iż polska polityka przez cały okres II Rzeczypospolitej czyniła, co tylko mogła, by ich do tego skłonić. W latach osiemdziesiątych miałem w Izraelu, w kibucu Ayeleth Hashachar, długą rozmowę z wybitnym artystą malarzem Kapłanem. Opowiadał, jakim entuzjazmem napełniło go odzyskanie niepodległości przez Polskę. I jak jego entuzjazm prysł na wiadomość o Pińsku. Nie u wszystkich entuzjazm wygasł. Moi dwaj wujkowie w 1920 roku chcieli walczyć o Polskę, zgłosili się do wojska. Ale żydowskich ochotników, było ich dużo, zamknięto w obozie (koncentracyjnym?) w Jabłonnie. Co zamierzał z nimi zrobić twórca Jabłonny generał Sosnkowski? Badań nie ma, zdania są różne... Przejdźmy do zagadnień metodologicznych. Strzembosz nadużywa wielkich kwantyfikatorów: Polacy, Żydzi... Nadmierne uogólnienia stosuje się niekiedy z powodu nieudolności, czasem jednak w niegodziwych celach. Wybaczy profesor Strzembosz nieprzyjemne, również i dla mnie, porównanie. Minęło prawie czterdzieści lat, a mnie ciągle dźwięczy w uszach rozmowa z rosyjskim historykiem. Gdy mówiłem mu o wymordowaniu Polaków w ZSRR w latach 1934 - 1938 (a mordowano ich tylko nieco łagodniej, niż Hitler mordował Żydów, i niewiele łagodniej niż Żydów w Jedwabnem), usłyszałem: A czy ty wiesz, co Polacy wyrabiali w ZSRR - Dzierżyński, Mężyński, Sosnowski? Na nic zdały się argumenty, że kto inny mordował, a innych mordowano, że starcy i dzieci... Dla niego były to porachunki z Polakami. Uważam, że nie należy mordować Polaków, Żydów, czy Rosjan pod jakimkolwiek pretekstem. Nie chciałbym, abyśmy się pod tym względem różnili. Dla poparcia swego zdania Strzembosz przytoczył relacje mieszkańców Jedwabnego i okolic, że Żydzi witali władzę sowiecką, że byli jej entuzjastami, że służyli w milicji, że na każdej furmance z deportowanymi siedział Żyd z karabinem. W wypowiedziach tych jest nieco prawdy, ale nie zawsze prawda i nie zawsze cała prawda. Bo Strzembosz ani autorzy relacji nie zauważyli, że co najmniej trzecia część deportowanych i osadzonych w łagrach to byli Żydzi. Dowiodłem przed laty, że represje wobec Żydów były nawet częstsze niż wobec Polaków. Również półprawdą albo ćwierćprawdą jest zdanie Strzembosza, że w ZSRR, jeśli deportowano Żydów, to za chęć powrotu pod jarzmo Hitlera. Żydów miejscowych represjonowano za to, że działali społecznie, że byli kapitalistami, syjonistami czy bundowcami, nie mówiąc o trockistach. Także za to, że byli żołnierzami Legionów, bo znam i takie przypadki. Żydów uchodźców wsadzano głównie za odmowę przyjęcia sowieckiego obywatelstwa. Mimo złego traktowania w II Rzeczypospolitej wielu z nich nadal było lojalnymi obywatelami Polski, a do jej obywatelstwa przywiązywało wagę wręcz mistyczną. Ci ludzie płacili za to wysoką cenę. Późniejtysiącami, panie profesorze, żydowscy ochotnicy stawali przed komisjami poborowymi II Korpusu, bo chcieli potwierdzić polskość walką w polskim wojsku. Z wiadomym, mnie przynajmniej, rezultatem. Co do wywiadów, to uderza mnie, że nie ma w nich ani jednego nazwiska. Żyd jest w nich uosobieniem żydostwa, a takowe obywa się bez nazwisk i twarzy. A Żyd, wiadomo, to komunista i można, a nawet należy, go mordować. Jeśli miałem co do tego wątpliwości, to rozwiały się kilka lat wcześniej, zanim Jedwabne stanęło na porządku dnia. W Instytucie Sikorskiego w Londynie znajduję dokument z roku 1945, w którym radca Kisielewski, bodajże Józef, pisarz i publicysta, donosi, iż ktoś opowiedział, że podczas powstania warszawskiego eneszetowcy mordowali Żydów. Radca Kisielewski żąda represji wobec opowiadającego. Nie podaje w wątpliwość faktu, ale wie, dlaczego ich mordowano: "To na pewno byli komuniści". No, ale zdaniem Jerzego Giedroycia Józef Kisielewski był "endekiem ponurym". A nie zastanowił się profesor Strzembosz, że w tym właśnie uogólnieniu Kisielewskiego tkwi jedno ze źródeł tego, co się stało w Jedwabnem? Strzembosz wszystko potrafi skomentować na niekorzyść Żydów... Nawet to, że jakaś nieznana z nazwiska Żydówka z Jedwabnego ostrzegła sąsiadkę, by się ukryła, bo jest (lub raczej może być) na liście do wywózki. Owa ostrzegająca Żydówka też znalazła śmierć w płomieniach stodoły Śleszyńskiego - jej bowiem nikt w porę nie ostrzegł. Przed sąsiadami. I wreszcie, na zakończenie, cierpka i wcale nie osobista uwaga: przyznaję, że do ubiegłego roku nie wiedziałem o istnieniu miasteczka Jedwabne, cóż mówić o dokonanej w nim zbrodni. Ale profesor Strzembosz nie tylko wiedział o mieście, ale - jak wynika z jego słów - znał je, był tam, prowadził badania, rozmawiał z panią Chojnowską, zanotował jej relację. Może nikt mu o zbrodni nie mówił, w domu powieszonego nie mówi się o stryczku, ale wszak badał dzieje okupacyjne. Nie zauważył, że w czasie okupacji znikła połowa ludności? Musiał zauważyć, bo stał tam jakiś obelisk, kłamliwy, bo kłamliwy, ale stwierdzający ów fakt. Ci zamordowani to byli polscy obywatele, ale Żydzi, więc nie znajdowali się w polu jego zainteresowania. Miał inny temat, więc zrobił to, co czyni większość polskich historyków - zignorował ich. Nie moja gorączka - mówi się w żargonie lekarzy. Nie zintegrował historii Żydów z historią Polski. Gdy dziesięć lat temu opublikowałem książkę o zafałszowaniach w sprawach związanych z dziejami polskich Żydów ("Szkło bolesne...", Uppsala, 1991), znalazłem zrozumienie u historyków literatury, ale wśród historyków napotkałem ponure milczenie, a jeden uczony wyznał mi, że co prawda całkowicie się ze mną zgadza, ale nie ma odwagi o tym napisać. Nowa historiografia Milczał zresztą o Żydach w pierwszych swoich pracach również Jan Tomasz Gross, bo - jak pisze - tak się w Polsce robi. Tylko Gross po każdym przekłamaniu czuł niesmak i wreszcie postanowił swój grzech naprawić. Stąd zresztą gorzki ton jego nowych prac. Strzembosz jednak nie widzi nic złego w ominięciu faktów, na które jako historyk winien zwrócić przynajmniej nieco uwagi. Nie zdaje sobie też sprawy, że po ujawnieniu sprawy Jedwabnego historia Polski będzie wyglądała zgoła inaczej niż do roku 2000. Bo jeśli historiografia polska potrafiła przez sześćdziesiąt lat zatajać ową zbrodnię, to każdy czytelnik wrażliwy na prawdę będzie teraz patrzył piszącym o dziejach na ręce, czy aby znowu czegoś nie zataili. Będą to robić przede wszystkim czytelnicy z zagranicy. "Patriotyczna" zmowa ich bowiem nie obowiązuje. Autor jest założycielem i wieloletnim kierownikiem seminarium kultury i historii Polski Uniwersytetu w Uppsali, był wieloletnim współpracownikiem paryskiej "Kultury" i "Zeszytów Historycznych"Autor jest założycielem i wieloletnim kierownikiem seminarium kultury i historii Polski Uniwersytetu w Uppsali, był wieloletnim współpracownikiem paryskiej "Kultury" i "Zeszytów Historycznych"
W "Rzeczpospolitej" z 27 stycznia 2001przeczytałem artykuł profesora Tomasza Strzembosza o Jedwabnem. Pisze Strzembosz, że w II Rzeczypospolitej czyniono Żydom jakieś nieokreślone krzywdy, ale "...nie wywożono na Sybir, nie rozstrzeliwano, nie zsyłano do obozów koncentracyjnych". Chciałbym przypomnieć pogromy na przełomie 1918 i 1919 roku. Strzembosz ani autorzy relacji nie zauważyli, że trzecia część deportowanych i osadzonych w łagrach to Żydzi. półprawdą albo ćwierćprawdą jest zdanie Strzembosza, że w ZSRR, jeśli deportowano Żydów, to za chęć powrotu pod jarzmo Hitlera..
PROKURATURA Umorzenie największych śledztw w sprawie niegospodarności w PFRON Dobre intencje prezesów Andrzej Pałka, Leszek Kwiatek i Karol Świątkowski, prezesi PFRON w latach 1993 - 96, nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura. - Decyzja o umorzeniu tych śledztw jest wielkim skandalem - mówi Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący UP, który trzy lata temu złożył zawiadomienie o przestępstwie. Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON. Umarzając pożyczki dla zakładów pracy chronionej (według NIK były to często działania bezprawne i niegospodarne), zarządy PFRON brały pod uwagę przede wszystkim względy społeczne, ochronę miejsc pracy dla inwalidów - twierdzi prokuratura. Bywało i tak, że Fundusz padał ofiarą sprytnych oszustów wyłudzających wielomilionowe pożyczki, ale po zbadaniu takich przypadków prokuratura nie dopatrzyła się winy szefów PFRON. Wadliwa okazała się ustawa z 9 maja 1991 roku o zatrudnianiu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, która weszła w życie już 1 lipca 1991 roku. Według warszawskiej prokuratury zbyt krótki okres vacatio legis sprawił, że Fundusz nie miał czasu przygotować się do działalności, a równocześnie zarządy PFRON obarczono zakresem obowiązków "porównywalnych z zadaniami aparatu skarbowego całego państwa". Przeciw "quasi-mafii" Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów. Przykładem skrajnej niegospodarności była utrata 45 mln złotych w spółce Normiko Holding (w tej sprawie prokuratura skierowała do sądu dwa akty oskarżenia, w tym przeciwko byłemu prezesowi PFRON, Zbigniewowi M.). Wiśniewski argumentował, że PFRON dofinansowuje niewiarygodne spółki, które nie rozliczyły się z wcześniejszych dotacji. Jednocześnie zarząd Funduszu nie ściągał pieniędzy od firm zobowiązanych do wpłat na PFRON - pod koniec 1995 roku należności od 300 podmiotów gospodarczych opiewały na 200 milionów złotych. Do końca 1995 roku Fundusz nie skierował na drogę egzekucji administracyjnej ani jednej sprawy. Osoby powiązane z kierownictwem PFRON otrzymywały intratne zlecenia. Jednocześnie szefowie Funduszu działali w organizacjach, które PFRON dotował. W 1996 roku posłanka Unii Pracy Krystyna Sienkiewicz, po lekturze raportu NIK, nazwała PFRON "quasi-mafią", natomiast Stanisław Wiśniewski skierował sprawę do prokuratury. W rewanżu ówczesny prezes PFRON Roman Sroczyński, dziś poseł SLD, doniósł do prokuratury na Wiśniewskiego, zarzucając mu przestępstwo... rozgłaszania nieprawdziwych zarzutów o postępowaniu kierownictwa PFRON. Wiśniewskiego chronił jednak immunitet poselski. Kolejne zawiadomienie dotyczące niegospodarności w PFRON NIK złożyła w prokuraturze w grudniu 1997 roku. Rostimex, czyli zdarzenia losowe W październiku 1996 roku prokuratura wszczęła dwa śledztwa. Pierwsze dotyczyło niegospodarności w wydatkach PFRON, drugie - zaniechania ściągania składek. Przez trzy lata badano, czy członkowie kolejnych zarządów Funduszu popełnili przestępstwo polegające na niedopełnieniu obowiązków i przekroczeniu uprawnień. Jednym z ważniejszych wątków pierwszego śledztwa były pożyczki dla bydgoskiego zakładu pracy chronionej Rostimex II, udzielane w latach 1994 - 1995. 750 tys. zł na zakup linii technologicznej do produkcji butelek typu Pet przyznał tej spółce Leszek Kwiatek. Kolejne 650 tys. zł dał Karol Świątkowski. Sprawa Rostimeksu zakończyła się skandalem - okazało się, że nie obciążono hipotek na rzecz PFRON, a linia produkcyjna, nie dość że nie została przewłaszczona na PFRON, nigdy nie została przez spółkę kupiona. Jesienią 1995 r. okazało się, że firma jest na krawędzi bankructwa, zwalnia inwalidów, a jej konta zajęte są przez komornika na poczet zadłużenia wobec dostawców. W kwietniu 1996 r. Piotr R., właściciel Rostimeksu, poprosił PFRON o zgodę na przejęcie firmy przez inny zakład pracy chronionej - przedsiębiorstwo Roan. Informował o trudnej sytuacji finansowej Rostimeksu, spowodowanej "licznymi niepowodzeniami produkcyjnymi oraz nieprzychylnymi zdarzeniami losowymi". Fałszywe dokumenty Analizę obydwu firm PFRON powierzył kancelarii adwokackiej Verpol mecenasa Andrzeja Werniewicza, który przez miesiąc zarobił 183 tysiące złotych. Fundusz sprzedał później wierzytelność Rostimeksu wartą nominalnie 1,7 mln zł spółce "Wody mineralne" za... 100 tysięcy złotych. Według NIK prezesi PFRON, przyznając lekką ręką niewiarygodnej firmie pożyczki bez zabezpieczeń, popełnili przestępstwo. Zdaniem prokuratury szefowie Funduszu są bez winy, gdyż kondycję Rostimeksu badał wcześniej Agrobank, który obsługiwał pożyczkę, a w świetle posiadanych przez PFRON dokumentów wydawało się, że jest ona w pełni zabezpieczona. Dopiero później wyszło na jaw, że właściciel Rostimeksu fałszował dokumenty - Piotrowi R. prokuratura postawiła już zarzuty. Po upadku Agrobanku PFRON nie wiedział, co dzieje się z pieniędzmi pożyczonymi Rostimeksowi. "Trzyosobowa obsada Działu Pożyczek nie pozwalała na monitorowanie spłaty oraz sprawdzenie prawidłowości wykorzystania środków" - argumentuje prokurator Krystyna Nogal-Załuska w 144-stronicowym uzasadnieniu umorzenia śledztwa. Drogi mecenas i bezkonkurencyjna Hera Prokuratura odrzuciła zarzuty NIK dotyczące intratnych zleceń dla kancelarii adwokackiej Verpol - bez przeprowadzenia konkursu ofert i analizy kosztów. Kancelaria nieraz wyręczała dział prawny Funduszu, pobierając 30 - 50 tys. zł za tydzień pracy. Prokuratura zbadała tylko jedno zlecenie, dotyczące analizy ekonomiczno-prawnej upadającej firmy Mrass z Łodzi. "Zlecenie opracowań prawnych określonej kancelarii adwokackiej świadczyć może o wysokiej ocenie przygotowania zawodowego zatrudnionych w niej pracowników, jak również o rzetelności jej pracy - twierdzi prokurator Krystyna Nogal-Załuska. - Praca prawnika i jej jakość nie może być postrzegana i oceniana poprzez wybór najkorzystniejszej oferty, a w tym przypadku najtańszej oferty". Podobnie prokuratura oceniła zlecenia z wolnej ręki dla Biura Doradztwa i Usług Hera w Katowicach, zawierane - zdaniem NIK - na warunkach wyjątkowo korzystnych dla zleceniobiorców. Tajemnicą poliszynela było, że właściciel tej spółki jest zaprzyjaźniony z jednym z szefów Funduszu. Prokuratura uznała argumenty prezesa Hery Czesława Wydmańskiego, że na rynku związanym ze spółdzielczością inwalidów jego firma nie miała konkurencji, gdyż inne firmy konsultingowe "nie znały specyfiki tego sektora gospodarki". Przeciążone komputery Śledztwo w sprawie nieegzekwowania przez PFRON obowiązkowych wpłat od zakładów pracy zostało umorzone, gdyż - zdaniem prokuratury - wyegzekwowanie tych pieniędzy było niemożliwe. Lokal PFRON był zbyt ciasny, aby utworzyć odpowiednią liczbę stanowisk pracy połączonych siecią komputerową. Od początku istnienia PFRON nie miał bazy danych o płatnikach; jeśli płatnik sam nie zarejestrował się w Funduszu, nikt od niego nie domagał się wpłaty. "Fundusz nie był w stanie ogarnąć skali problemu związanego z dużą liczbą płatników" - twierdzi prokuratura. W przypadku awarii przeciążonej sieci przestawały działać wszystkie komputery. Pieniędzy od firm nie można było ściągać, gdyż "na ówczesnym etapie komputeryzacji Funduszu nie było możliwe ustalenie wiarygodnego stanu ich należności". Zdaniem prokuratury kolejni prezesi PFRON zrobili wszystko, co możliwe, aby skomputeryzować Fundusz. Od decyzji prokuratury o umorzeniu śledztwa - podtrzymanej przez Prokuraturę Apelacyjną - odwołał się obecny zarząd PFRON. Ostateczną decyzję o tym, czy śledztwo umorzyć, czy kontynuować - podejmie sąd. Ściganie płatników - Umorzenie tych śledztw jest wielkim skandalem - powiedział "Rz" Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący Unii Pracy. - Jak można mówić, że sześciu prezesów w ciągu sześciu lat miało za mało czasu, aby skomputeryzować Fundusz? Takie tłumaczenie jest absurdalne. Dostarczyłem do prokuratury kilka kilogramów dokumentów, potwierdzających, że w PFRON były nadużycia i pospolite "przekręty". Według wiceminister finansów Doroty Safjan, PFRON do dziś ma duże kłopoty w ściąganiu składek, a ewidencja płatników jest dziurawa. Fundusz temu zaprzecza. - W ubiegłym roku rozliczono prawie 22 tysiące podmiotów - mówi rzecznik PFRON Krzysztof Perkowski. - Z wpłatami zalega ponad tysiąc firm. Są to zaległości z ubiegłych lat, które systematycznie rozliczamy. Leszek Kraskowski
Andrzej Pałka, Leszek Kwiatek i Karol Świątkowski, prezesi PFRON w latach 1993 - 96, nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura. - Decyzja o umorzeniu tych śledztw jest wielkim skandalem - mówi Stanisław Wiśniewski. Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON. Umarzając pożyczki dla zakładów pracy chronionej, zarządy PFRON brały pod uwagę przede wszystkim względy społeczne, ochronę miejsc pracy dla inwalidów - twierdzi prokuratura. Bywało i tak, że Fundusz padał ofiarą sprytnych oszustów wyłudzających wielomilionowe pożyczki, ale po zbadaniu takich przypadków prokuratura nie dopatrzyła się winy szefów PFRON. Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów. Wiśniewski argumentował, że PFRON dofinansowuje niewiarygodne spółki, które nie rozliczyły się z wcześniejszych dotacji. Jednocześnie zarząd Funduszu nie ściągał pieniędzy od firm zobowiązanych do wpłat na PFRON. Do końca 1995 roku Fundusz nie skierował na drogę egzekucji administracyjnej ani jednej sprawy.Osoby powiązane z kierownictwem PFRON otrzymywały intratne zlecenia. Jednocześnie szefowie Funduszu działali w organizacjach, które PFRON dotował.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku,studiował w Monachium,a potem we Wrocławiu.W 1915 został wcielony do armii niemieckiej,po zakończeniu wojny wzią udział w Powstaniu Wielkopolskim,pełnił wysokie funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami oraz Powstaniu Sląskim,blisko współpracował z marszałkiem Piłsudzkim.Zbierał informacje na temat Niemiec i Austrii,oraz analizował sytuację panującą w ZSRR.Na początku ll Wojny Swiatowej brał udział w bitwie pod Iłzą,W 1940 r.dostał sie do Budapesztu,gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód.Rok później dotarł do Londynu,w 1981 roku zmarł i został tam pochowany.
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie Dokąd zmierzasz, kasacjo? ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji. Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego. Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji. Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN. Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę. Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi. Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji. Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu. W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze. Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron. W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania. SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej. Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82). Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane. Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę. Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji. Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić. Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej
Zapewnienie obywatelom szerokiego dostępu do niezależnego i niezawisłego sądu to jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego, a wprowadzona przed trzema laty instytucji kasacji miało to prawo wzmocnić. W efekcie Sąd Najwyższy, obsługujący kasację, część swojej działalności poświęca na rozpatrywanie różnych spraw, często takich, które nie miałyby nigdy do niego trafić ze względu na poprawne orzecznictwo sądu drugiej instancji. Aby uchronić SN przed zalewem spraw o kasację powinno nastąpić zaostrzenie kryteriów, jakie powinny spełniać sprawy oraz wprowadzenie instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw rzeczywiście wymagających merytorycznego rozpoznania.
Rumunia Cyganie biorą swój los we własne ręce Romowie w mundurach Wiosny Ludów Maj 1998 - taniec protestacyjny przed budynkiem MSW w Bukareszcie po zabiciu Cygana przez policję (C) ARCHIWUM CENTRUM ROMÓW W BUKARESZCIE Bogumił Luft z Bukaresztu Kilka lat temu pochodzący z zasymilowanej cygańskiej rodziny Vasile Ionescu, urzędnik rumuńskiego Ministerstwa Kultury, o wyglądzie długowłosego kontestatora, poszukiwał po omacku sposobów i możliwości działania na rzecz ludu, z którego się wywodzi. Dziś, ostrzyżony i starannie ubrany, przedstawia się jako "menedżer Centrum Romów". - Widząc, że i z lewicą, i z prawicą trudno się nam dogadać, próbujemy działać sami - mówi Ionescu. Urzędnikiem pozostał, ale jednocześnie stał się jednym z czołowych animatorów cygańskich organizacji pozarządowych. Przyjmuje mnie na dziedzińcu siedziby Centrum Romów w dzielnicy starych, parterowych domów na obrzeżach śródmieścia Bukaresztu. W pomieszczeniach Centrum roi się od komputerów. Na ścianach niezliczone fotografie w znacznym powiększeniu. Na jednej z nich - prezes sejneńskiej Fundacji Pogranicze Krzysztof Czyżewski, odwiedzający podbukareszteńską wieś, w której za czasów Ceausescu siłą osiedlono cygański tabor. Ta wieś to miejsce niezwykłe. Pod rządami postkomunistów urzędnicy miejscowej gminy traktowali "problem cygański" - tak jak i niemal wszystkie rumuńskie władze - jako problem policyjny: trzymać pod kontrolą kryminogenny żywioł. Od wyborów samorządowych w 1996 roku gminą rządzi jednak marginalna w skali kraju partia monarchistyczna, której lokalny lider, odtąd na stanowisku wójta, uznał, że Cyganie to tak samo ważni poddani żyjącego na emigracji w Genewie Michała I jak inni mieszkańcy rumuńskiego państwa. Dlatego zresztą wygrał wybory - był, nie wiedzieć czemu, jedynym kandydatem, który Cyganów odwiedził, wysłuchał ich skarg, zanotował sobie ich problemy i namówił ich do pójścia do urn. Vasile Ionescu, z którym odwiedziłem go rok później, znalazł w siedemdziesięcioletnim wójcie, skromnym emerytowanym nauczycielu, dobrego partnera do realizacji wspieranych przez Radę Europy projektów pomocy dla Romów. Ani z królem, ani z Partidą W ciągu ostatnich kilku lat zasymilowana, wykształcona elita rumuńskich Cyganów wykazała się sporą aktywnością obywatelską, przede wszystkim tworząc liczne (dziś jest ich 102) stowarzyszenia i fundacje. Tak powstał trzeci, najbardziej nowoczesny nurt samoorganizacji i uczestnictwa w życiu publicznym rumuńskiej społeczności cygańskiej, liczącej według danych oficjalnych 400 tysięcy osób, a według ostrożnych szacunków - 2 miliony. Pierwszy - to tradycyjne cygańskie struktury, włącznie z tymi, które tworzą wokół siebie król i cesarz - postacie raczej folklorystyczne. Drugi - to Partida Romilor, stowarzyszenie prowadzące działalność polityczną. Partida przez całe lata 90. szła ręka w rękę z postkomunistami, którzy rządzili do 1996 roku, a dziś są w opozycji. Ruch stowarzyszeń, których większość zrzeszyła się w Alternatywie Obywatelskiej Romów, nie jest z nią skłócony, ale sam odcina się od polityki, a co za tym idzie - i od Partidy. Już ten fakt oraz fascynacja zachodnim stylem działania i zachodnimi wartościami zbliża w naturalny sposób Alternatywę do obecnej centroprawicowej koalicji. Dwa lata temu powstała Grupa Robocza Stowarzyszeń Romów, której celem miało być udzielenie pomocy rządowi w wypracowaniu strategii działania na rzecz społeczności cygańskiej. Dziś jednak Vasile Ionescu nie jest zadowolony z rezultatów tej współpracy. Jego zdaniem, ani lewica, ani prawica w Rumunii nie uczyniły zbyt wiele w sprawie rozwiązania problemów Romów. Taniec protestacyjny Centrum Romów stworzyło 6 najpoważniejszych rumuńskich stowarzyszeń i fundacji cygańskich realizujących projekty finansowane między innymi przez Fundację Sorosa, program PHARE, rząd Holandii, ambasady państw zachodnich, w tym Republiki Czeskiej. Wspólnie organizują różne konferencje i spotkania, założyli w Bukareszcie specjalistyczną bibliotekę, zorganizowali ośrodki dokumentacji sytuacji Romów w 16 z 42 rumuńskich województw. W Centrum jest reprezentowana między innymi Agencja Rozwoju Wspólnotowego "Razem", która w ramach międzynarodowego programu finansowanego przez Radę Europy buduje osiedla dla bezdomnych Cyganów. Z kolei fundacja "Chodźcie z nami", której prezesem jest Ionescu, sporządza ekspertyzy dotyczące polityki państwa wobec Romów, współpracuje z prasą, gromadzi dokumentację prawną, prowadzi działalność wydawniczą. Jest też Stowarzyszenie Kobiet Romskich, które - jak zaznacza Ionescu - nie ma nic wspólnego z ruchem feministycznym. Jest wreszcie Stowarzyszenie Romów Kotlarzy, którzy do lat sześćdziesiątych prowadzili żywot nomadów. Wielu z nich i dziś jeszcze sezonowo, w lecie, wyrusza na wędrówkę. W całej Rumunii żyją w 38 szatrach - zamkniętych społecznościach, rządzących się własnymi, egzotycznymi prawami. Zdecydowana większość to analfabeci i do prowadzenia działalności swego stowarzyszenia potrzebowali kogoś z zewnątrz - tak Vasile Ionescu został ich sekretarzem generalnym, jako jedyny członek stowarzyszenia spoza społeczności Kotlarzy. Najbardziej rzuca się w oczy działalność Związku Studentów i Młodych Romów Antyrasistów, który ma około 500 członków w siedmiu ośrodkach uniwersyteckich. To oni organizują demonstracje uliczne - przeważnie w formie malowniczych, kolorowych happeningów. Dwa lata temu, na znak protestu po zabiciu Cygana przez policjantów rewidujących jego dom, tańczyli w tradycyjnych, cygańskich strojach przed budynkiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W 150. rocznicę Wiosny Ludów zorganizowali marsz ulicami Bukaresztu, w wojskowych mundurach i cywilnych strojach z epoki, przypominając, że rumuńscy rewolucjoniści proklamowali wówczas zniesienie niewolnictwa Cyganów. Gdy przywódca skrajnie nacjonalistycznej Partii Wielkiej Rumunii Corneliu Vadim Tudor zaproponował zamknięcie Cyganów w specjalnych obozach, pomaszerowali pod parlament i siedzibę rządu z przypiętymi na piersiach żółtymi gwiazdami nawiązującymi do czasów holokaustu oraz transparentem: "Kolonia karna C. V. Tudora". Gdy Cygan jest ofiarą Siódmą organizacją pozarządową reprezentowaną w Centrum Romów jest fundacja Echosoc założona przez grupę młodych rumuńskich socjologów nie mających, z punktu widzenia etnicznego, nic wspólnego z cygaństwem. Echosoc - Fundacja na Rzecz Odzyskania, Integracji i Promocji Społecznej istnieje od czterech lat i zajmuje się problemami grup społecznie upośledzonych. Między innymi prowadzi wszechstronne doradztwo na rzecz cygańskich stowarzyszeń i fundacji. - Instytucjonalna dyskryminacja Romów w Rumunii jest ewidentna, głównie gdy chodzi o dostęp do nauki i lecznictwa - mówi trzydziestoparoletni prezes Echosoc Sorin Cace, pracownik naukowy w Instytucie Jakości Życia Akademii Rumuńskiej. - Dopiero niedawno zrobiło coś Ministerstwo Edukacji, wprowadzając częściowe nauczanie w języku romskim w niektórych szkołach. Natomiast dochodzenia w sprawach o zabójstwo, gdy Rom jest ofiarą, a nie zabójcą, z reguły ślimaczą się, często tak długo, aż sprawa się przedawnia. Zdaniem Cace, u podstaw tego wszystkiego leżą dość upowszechnione w społeczeństwie rasistowskie stereotypy, zgodnie z którymi każdy Cygan jest przestępcą. A Romowie są w większości przede wszystkim biedni - nędza jest głównym problemem tej społeczności. Perspektywa zmiany stanu rzeczy otworzyła się ostatnio, gdy Departament do spraw Mniejszości Narodowych rządu Rumunii stworzył wreszcie kompleksowy program działania. - Powstaje wprawdzie komitet, złożony z przedstawicieli ministerstw i romskich organizacji, mający nadzorować jego realizację od jesieni tego roku, ale trudno będzie coś zrobić bez silniejszego niż dotąd wsparcia politycznego - twierdzi Sorin Cace. Na szczęście pojawiło się przynajmniej źródło finansowania. Pod auspicjami Rady Europy (RE) i pod szczególną opieką rządu Holandii powstał ramowy program na rzecz Cyganów w pięciu krajach Europy Środkowowschodniej, na który RE, UE, Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju oraz Fundacja Sorosa przeznaczyły łącznie 50 milionów euro. Sorin Cace jest nieco zdziwiony, że na Rumunię, gdzie Romów jest najwięcej, przypadło tylko 5 milionów, ale dobre i to. Praca nie dla Cygana Cygańskie stowarzyszenie Romani Criss poinformowało wczoraj w Bukareszcie, że złożyło oficjalny protest w Ministerstwie Pracy przeciw opublikowaniu przez państwowy urząd zatrudnienia oferty pracy zawierającej klauzulę wykluczającą Romów z grona adresatów oferty. Według Costela Bercusa z Romani Criss, podobne klauzule zawiera rosnąca liczba ofert pracy i usług oraz ogłoszeń drobnych o wynajmie mieszkań. Romów nie wpuszcza się też do niektórych restauracji i dyskotek. Organizację zaniepokoił szczególnie fakt, że tym razem publikacji oferty patronowała instytucja państwowa. Jednocześnie Bercus wyraził radość z powodu zarzucenia przez policję niektórych dyskryminacyjnych praktyk wobec społeczności romskiej. (AFP)
Kilka lat temu pochodzący z zasymilowanej cygańskiej rodziny Vasile Ionescu, urzędnik rumuńskiego Ministerstwa Kultury, o wyglądzie długowłosego kontestatora, poszukiwał po omacku sposobów i możliwości działania na rzecz ludu, z którego się wywodzi. Dziś, ostrzyżony i starannie ubrany, przedstawia się jako "menedżer Centrum Romów". Urzędnikiem pozostał, ale jednocześnie stał się jednym z czołowych animatorów cygańskich organizacji pozarządowych. W ciągu ostatnich kilku lat zasymilowana, wykształcona elita rumuńskich Cyganów wykazała się sporą aktywnością obywatelską, przede wszystkim tworząc liczne (dziś jest ich 102) stowarzyszenia i fundacje.Centrum Romów stworzyło 6 najpoważniejszych rumuńskich stowarzyszeń i fundacji cygańskich realizujących projekty finansowane między innymi przez Fundację Sorosa, program PHARE, rząd Holandii, ambasady państw zachodnich, w tym Republiki Czeskiej. Wspólnie organizują różne konferencje i spotkania, założyli w Bukareszcie specjalistyczną bibliotekę, zorganizowali ośrodki dokumentacji sytuacji Romów w 16 z 42 rumuńskich województw.W Centrum jest reprezentowana między innymi Agencja Rozwoju Wspólnotowego "Razem", która w ramach międzynarodowego programu finansowanego przez Radę Europy buduje osiedla dla bezdomnych Cyganów. Z kolei fundacja "Chodźcie z nami", której prezesem jest Ionescu, sporządza ekspertyzy dotyczące polityki państwa wobec Romów, współpracuje z prasą, gromadzi dokumentację prawną, prowadzi działalność wydawniczą. Jest też Stowarzyszenie Kobiet Romskich. Jest wreszcie Stowarzyszenie Romów Kotlarzy, którzy do lat sześćdziesiątych prowadzili żywot nomadów.Najbardziej rzuca się w oczy działalność Związku Studentów i Młodych Romów Antyrasistów, który ma około 500 członków w siedmiu ośrodkach uniwersyteckich. To oni organizują demonstracje uliczne - przeważnie w formie malowniczych, kolorowych happeningów.Siódmą organizacją pozarządową reprezentowaną w Centrum Romów jest fundacja Echosoc założona przez grupę młodych rumuńskich socjologów nie mających, z punktu widzenia etnicznego, nic wspólnego z cygaństwem.
ŚWIĘTY WOJCIECH Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy. Stary patron nowej Europy Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK EWA K. CZACZKOWSKA Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich. I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty. Szukanie tamtych korzeni Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów. Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie. Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy". - Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów. Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem). Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary. Biskup mnichem Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci. Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis. Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów. Ucieczki i powroty Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił. Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców. Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji. Głowę wbito na pal W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów. Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju. "O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha. Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej. Siedemnaście legend, wiele cudów Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha). Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski. Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne. Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii. "Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel. Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut".
Życie św. Wojciecha było niezwykle trudne. Urodził się w 956 roku i kształcił na duchownego. Poświęcił się ascezie, pomagał potrzebującym. Wyjechał z Czech, gdyż nie mógł zapobiec występkom wiernych. Po jakimś czasie wyruszył, by nawracać Prusów. Ci napadli go i zabili. U jego grobu w katedrze gnieźnieńskiej odbył się w 1000 roku zjazd gnieźnieński. Św. Wojciech zabiegał o jedność Europy, dlatego warto wspominać o nim także w XX wieku, gdy dwa wrogie obozy się rozpadły, a Europie potrzeba jedności. Św. Wojciech cczony jest Polsce, Czechach i na Węgrzech. Mimo że w swym trudnym życiu doświadczył wielu niepowodzeń, był dla naszego kraju ważną postacią.
ROZMOWA Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej Jeszcze o plamie na honorze nauki polskiej Panie profesorze, na pana spadł obowiązek wyjaśnienia sprawy słynnego już plagiatu. Kiedy przed dwoma laty uczelniana Komisja Dyscyplinarna umarzała postępowanie w sprawie plagiatu, jaki popełnił doktor Andrzej Jendryczko ("Rz" opisała sprawę 8 stycznia), postąpiła, jak państwo twierdzicie, zgodnie z prawem. Czy prawo rzeczywiście uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza? TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jest to fatalne. Przy czym plagiat jest tu tylko jednym z przypadków. Dotyczy to każdego wykroczenia przeciw regulaminowi akademickiemu. Czy to oznacza, że rektor nie może zwolnić pracownika naukowego, który, popełniając plagiat, zachował się głęboko nieetycznie, czy nie może go zwolnić choćby dlatego, że jest to słaby pracownik? W każdej firmie takiego pracownika po prostu się zwalnia. Jeśli pracownik ten nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, w wyniku postępowania karnego, to praktycznie nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. Można skierować sprawę do Komisji Dyscyplinarnej. Ma ona prawo dawać nagany, upomnienia, aż do odsunięcie od wykonywania zawodu, lecz pod warunkiem, że nie nastąpiło przedawnienie sprawy. Przyznam, że budzi to zdumienie... Moje również. Jeśli jestem niezadowolony z nauczyciela akademickiego, bo źle prowadzi zajęcia ze studentami, albo jeśli jestem niezadowolony z kierownika katedry, bo prowadzi fatalnie badania naukowe, nie mam prawa go zwolnić. Raz na cztery lata jest oceniany ustawowo przez komisję, lecz nawet negatywna opinia nie jest powodem do zwolnienia. Trzeba mu jeszcze pozwolić na pracę przez rok. Po drugiej negatywnej opinii komisji można zastanawiać się, jak rozwiązać z nim stosunek pracy. A sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki i kilku autorów dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii profesora Drożdża, w której był zatrudniony doktor Jendryczko, informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Profesor Drożdż (wpisywany jako współautor, zrzekł się stanowiska kierownika katedry - B.C.) poinformował o tym rektora. Ten skierował sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Rzecznik potwierdził zarzuty duńskiego komitetu. Rektor (wtedy był to profesor Władysław Pierzchała - B.C.) zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno... Wiemy już, że nie mógł go natychmiast zwolnić... Nie mógł go zwolnić, a jedynie zawiesić na pół roku, stwarzając mu komfortowe warunki, ponieważ ten pan nie musiał przychodzić do pracy, nie musiał niczego wykonywać, a pierwszego przychodził jedynie po pieniądze. Dotyczy to każdego zawieszonego pracownika naukowego, nie tylko Jendryczki. A czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że już wszystko jest w porządku? Z całą pewnością nie. Wykonała rzecz bez precedensu. Zwróciła się do trzech profesorów prawa, aby wyjaśnili, jak należy rozumieć zapis tej ustawy. Profesorowie stanęli na stanowisku, że plagiat plagiatem, my, profesorowie, nim się nie zajmujemy. Tępimy plagiaty, lecz jeśli chodzi o merytoryczną stronę, to sprawa jest przedawniona. Na podstawie tych właśnie opinii prawnych komisja, po rocznym postępowaniu, dziesiątkach posiedzeń i wyjaśnień, zajęła stanowisko takie: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy. Dlaczego jednak komisja nie zawiadomiła pism medycznych, a szczególnie "Przeglądu Lekarskiego", o popełnieniu plagiatu? Komisja nie jest ciałem stałym. Działała w najlepszej wierze, o czym jestem głęboko przekonany, ale nie wiedziała, przez nikogo nie została poinformowana, że tak należy postąpić. Nie ma tu znów żadnych wytycznych, a byłoby to rozwiązanie. A pan Jendryczko mógł spokojnie sam odejść z uczelni... Szczęśliwie złożyło się, że panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Była to Katedra Chemii i Analizy Leków. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy, ale już nie na stanowisko kierownika katedry. Pan Jendryczko po kilku miesiącach wyraźnego niezadowolenia poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją natychmiast. Został zatrudniony na stanowisku profesora. Nikt z częstochowskiej uczelni nie pytał państwa o opinię? Nie uznaliście, że należy poinformować nowego pracodawcę o popełnionym plagiacie? Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak zawsze być. W związku z tym nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii. Czy nie wydaje się panu profesorowi, że jest to luka w mechanizmach akademickich? Jest to luka. Uczelnia może, ale nie musi wystawiać opinii. Nie jest też nigdzie powiedziane, że uczelnia musi zasięgać opinii z poprzedniego miejsca pracy. Ciekawe, jak teraz, po ujawnieniu ponad trzydziestu kolejnych plagiatów, zachowa się obecny pracodawca pana Jendryczki, rektor Politechniki Częstochowskiej. A jakie instytucje oprócz uczelni zajmowały lub powinny zajmować się tego typu sprawą? Nikt się nią nie zajmował oprócz uczelni. W takich przypadkach, jeśli obwiniony czuje się poszkodowany, ma prawo odwołać się do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego i Nauki. Nic takiego się nie stało, wszyscy byli zadowoleni. Czy nie wydaje się panu profesorowi, że coś więcej należało uczynić, powiedzieć o sprawie głośno, uprzedzić innych naukowców, by nie powoływali się na plagiaty Andrzeja Jendryczki? Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej - mając bardzo krytyczny stosunek do plagiatów - napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do tejże Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Ale to jest moje stanowisko dzisiaj, a nie wiem, czy dwa lata temu postąpiłbym tak samo. Dziś już wiemy, że pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści. Wprawdzie nie mówi się o tym głośno, lecz wiadomo, że plagiaty naukowe nie są niczym nowym. Tak, to bardzo przykre i, niestety, ma miejsce na całym świecie. Także w najwybitniejszych instytucjach naukowych. Co ciekawe, po ujawnieniu plagiatu jednostka nie traci prestiżu, dalej jest świetną jednostką naukową, mimo że pozbyła się plagiatora. Może właśnie oczyszczanie się i mówienie wprost o winach jest lepsze niż ich tuszowanie. Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy? O tej sprawie mówi się dużo i głośno. Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To jest bardzo aktywne ciało kolegialne, które piętnuje w sposób jednoznaczny działania niegodne uczonego czy nauczyciela akademickiego. Natomiast nie ma przekładni prawnej. Brakuje nam możliwości odwołania się do litery prawa. Szkoda wobec tego, że komitet nie zajął stanowiska w sprawie Andrzeja Jendryczki... Może powinniśmy w Polsce utworzyć na wzór duński niezależny od uczelni komitet badania nierzetelności naukowej? Oczywiście, powinniśmy utworzyć reprezentatywne ciało, w którym zasiadałyby autorytety w nauce, by wywierały presję na tych, którzy postępują tak niegodnie. Osobę popełniającą plagiat należy potępić, zwolnić natychmiast z pracy, zakazać jej pracy naukowej i dydaktycznej. rozmawiała Barbara Cieszewska
TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeżeli czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. plagiat jest tu tylko jednym z przypadków. sprawa pierwszego plagiatu Andrzeja Jendryczki, kiedy duński Komitet ds Nierzetelności w Nauce informując, że został popełniony plagiat. Rektor zawiesił Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno. nie wydaje się panu, że należało powiedzieć o sprawie głośno? Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej spowodował przesłanie sprawy do Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Dziś wiemy, że Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści.
STULECIE BOKSU Kariery wielu mistrzów pięści rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy Magia zła Dwie przedwojenne walki Joe Louisa i Maksa Schmellinga przeszły do legendy. Pierwszą wygrał Schmelling, w drugiej (na zdjęciu) Amerykanin znokautował Niemca w drugiej minucie i czwartej sekundzie pierwszej rundy (C) AP JANUSZ PINDERA W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Straszliwa dolegliwość pięściarzy, tzw. punch drunk (pijany po ciosie), która jak zły urok spada na większość z nich z dnia na dzień, to przecież nic innego jak skutek serii drobnych wylewów w mózgu, spowodowanych częstymi uderzeniami w głowę. Medycyna nazywa to encefalopatią bokserów. Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. Kto wie, czy właśnie życiorysy mistrzów pięści nie są magnesem przyciągającym do boksu podobnie jak ich kariery, które rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Mistrzowie urodzeni w świecie składającym się z desek i zardzewiałej blachy - tak wspominał swoje dzieciństwo słynny Carlos Monzon - dzięki sukcesom w ringu przechodzą do legendy. Tak jak Monzon, mistrz wagi średniej, który w Argentynie jeszcze za życia był bohaterem. Gdy trafił do więzienia za zabójstwo żony, którą wyrzucił przez okno, wstawił się za nim prezydent Carlos Menem. Monzon nie doczekał wolności. Zginął w wypadku samochodowym, kiedy wracał z przepustki do więzienia. Konkwistadorzy i książęta Irlandzki aktor Liam Neeson, który w młodości sam był bokserem, nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki ("Gdy walczysz z przeciwnikiem twarzą w twarz, czujesz się trochę jak gladiator. Boks to sport, w którym nigdy nie pada cios w plecy."). Alain Delon, przyjaciel Carlosa Monzona, we wstępie do jego książki napisał: "Bokserzy tacy jak Carlos to jakby konkwistadorzy i książęta w jednej osobie, mający w sobie coś niewyjaśnialnego, co sprawia, że gdy się pojawiają, od razu widać, że są godni królestwa". W podobnym tonie, choć innymi słowy, o mistrzach pięści pisali: Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki, który w 1973 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Boks" powiedział: "Jest w tym sporcie pewna groza, jaką zawsze wyzwala walka człowieka z człowiekiem". To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją. W obronie rasy Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Miał w tym swój udział znany pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney zwycięstwo Johnsona nad białym mistrzem Tommym Burnsem. To wtedy, kończąc swoją relację z Australii, London zaapelował do byłego mistrza świata wszechwag, Jamesa Jeffriesa, by powrócił na ring i "starł złoty uśmieszek z oblicza Johnsona". Aleksander Reksza w książce "Słynne pojedynki" pisze: "Nadzieja na to, że Jeffries zdoła zdetronizować czarnego Johnsona i tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Roztrząsano ją wszędzie, nawet w kuluarach Kongresu". Termin walki Jeffries - Johnson ustalano na 4 lipca, w amerykańskie święto niepodległości. W Reno zaczęto na gwałt budować hotele i zajazdy, by pomieścić tysiące ludzi napływających ze wszystkich stron kraju do tej małej spokojnej osady. Dziennikarze rozpalali wyobraźnię tłumów. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Nie było wtedy jeszcze radia i telewizji. "Gdy »Tex« Rickard, organizator całego przedsięwzięcia, ogłosił zwycięstwo Johnsona, na widowni zamiast oklasków rozległy się rewolwerowe strzały. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów, cudem uszedł wtedy z życiem" - pisał dla "New York Heralda" Jack London. Pierwszy milion Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach wszystkich największych gazet, które wysyłały do obsługi tych pojedynków swych najlepszych dziennikarzy lub znanych pisarzy. Walka Dempseya z Carpentierem interesowała w równym stopniu Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Coś podobnego zdarzyło się w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 roku, w pamiętnym dniu zawieszenia broni. Carpentierowi kibicowali w Ameryce, między innymi: Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks. Wśród tych, którzy wysłali mu po przegranej walce depesze, był premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później, gdy Dempsey w obecności 120 tysięcy widzów (kolejny rekord) przegrywał z Tunneyem, jego detronizacja stała się sensacją. Nie mniej sensacyjne były sumy, jakie oferowano bokserom. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później. Pupil Hitlera Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej na punkty przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. To czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w pojedynku z Johnsonem 25 lat wcześniej, stało się faktem. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. A o tym co się wtedy stało na ringu w Nowym Jorku, tak pisze Aleksander Reksza w cytowanej już książce "Słynne pojedynki": "Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję z Nowego Jorku wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: - Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: - Heil Hitler. To było wszystko! Nie podano wcale wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie". Tak było w istocie. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy. Stary jak świat Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula, który sprowadzał siłaczy z Afryki, a zwycięzcom dawał w nagrodę piękne niewolnice. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Jedyny wyjątek stanowiła średniowieczna Rosja, w której ludowy "kułaczy bój" uświetniał zabawy i uroczystości. Interesujące są również zapisy o poczynaniach św. Bernarda, który w XV wieku we Włoszech propagował walkę na pięści i uczył jej. Miało to być antidotum na pojedynki szermiercze i liczne związane z nimi wypadki śmiertelne. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Wtedy też rzucił wyzwanie, że z każdym, kto się zgłosi, będzie się bił o tytuł mistrza Anglii. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Opracował go wraz z gronem przyjaciół Jack Broughton. Przepisy te, nieznacznie modyfikowane, obowiązywały do 1889 roku, kiedy rozegrano ostatnie walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej, w 1865 roku, brytyjski dziennikarz John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które firmowane przez Johna Sholto Douglasa, VIII Markiza Queensberry, przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. Pierwszy olimpijski turniej bokserski, w zgodnej opinii obserwatorów, nie był udany. Startowali w nim wyłącznie Amerykanie, którzy uważali boks za swój sport narodowy. Wojna o igrzyska W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć, a Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana w 1946 roku pod nazwą AIBA, toczy nieustanną wojnę o pozostanie w igrzyskach. Niewiele brakowało, by po igrzyskach w Seulu (1988), gdzie turniej bokserski był nieustającym pasmem skandali, pięściarze stracili prawa olimpijskie. AIBA obroniła się, wprowadzając elektroniczne sędziowanie, które jak nigdy w historii tak dalece oddala boks amatorski od zawodowego i sprawia, że powoli staje się on inną dyscypliną sportu. Wymiar nie tylko sportowy Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał przecież wymiar nie tylko sportowy. Niepowtarzalny występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964), gdzie trzykrotnie, w krótkich odstępach czasu grano polski hymn, też miał znaczenie szczególne. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dość powiedzieć, że jedyny polski mistrz świata, Henryk Średnicki, tytuł ten zdobył 21 lat temu w Belgradzie. Ostatni polski mistrz olimpijski w boksie, Jerzy Rybicki, słuchał Mazurka Dąbrowskiego w 1976 roku w Montrealu. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Gdyby rok później pokonał Lennoxa Lewisa i został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej, prawdopodobnie zostałby wybrany na najlepszego sportowca Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego, zawodowego mistrza świata kategorii półciężkiej, który choć walczy pod niemiecką flagą, to nie ukrywa, że jest Polakiem. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać. Telewizja zamiast mafii W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Gene Tunney był pierwszym bokserem, który otrzymał honorarium w wysokości miliona dolarów za drugi pojedynek z Dempseyem. Tak naprawdę zarobił wtedy 990 445 dolarów, ale sam dopłacił brakującą do miliona sumę, by honorarium ładniej wyglądało. Rekord Tunneya przetrwał długo. Nie pobił go ani Joe Louis (625 000 za drugą walkę z Billym Connem w 1946 r.), ani niepokonany mistrz wagi ciężkiej Rocky Marciano (468 374 dolary za pojedynek z Archie'em Moore'em w 1955 roku). Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Muhammad Ali za pierwszy pojedynek z Joe Frazierem (1971) otrzymał 2,5 mln dolarów. Za drugi 100 tysięcy więcej. Za słynną walkę w Kinszasie (1974), tak sugestywnie opisaną przez Normana Mailera, Ali z Foremanem dostali po 5 mln dolarów, co z finansowego punktu widzenia było lotem na inną planetę. Kilka lat później Larry Holmes otrzymał za pojedynek z Gerrym Cooneyem 10 mln dolarów. Sport stał się globalną sceną, gdzie za występy gwiazd płacono krocie. Kolejną granicę finansowych marzeń przełamią w 1987 Ray "Sugar" Leonard i Marvin Hagler. Za fantastyczny pokaz boksu w Las Vegas dostaną po 12 mln dolarów i mniej istotny w tym wszystkim jest fakt, że walka prawdopodobnie była reżyserowana. "Słodki" wywinduje jeszcze rekord na 15 mln za pojedynek z Dannym Lalonde, gdy do akcji włączy się "Bestia", czyli Mike Tyson. Najmłodszy w historii boksu mistrz świata wagi ciężkiej za walkę z Michaelem Spinksem otrzyma 16 mln, a za porażkę z Jamesem Busterem Douglasem w Tokio 25 mln dolarów. Rekord ten pobije dopiero siedem lat później Evander Holyfield, który za drugi pojedynek z Tysonem (1997) dostanie 35 mln dolarów. Walka ta, rozegrana w największym hotelu świata, MGM Grand w Las Vegas, przyniosła największe dochody w historii show-biznesu i wywołała największy skandal. Tyson odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha, został zdyskwalifikowany i pozbawiony licencji na kilkanaście miesięcy. Ucho zaś, a właściwie jego strzęp w formalinie, znalazło nabywcę za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Legenda wciąż żywa Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Największy ze współczesnych mistrzów, Roy Jones jr., nie otrzymał jeszcze za żaden pojedynek więcej niż 3 mln dolarów. Bruce Seldon, który padał bez ciosu w walce z Tysonem, odebrał czek na 5 mln. Jones, nawet walcząc tak pięknie jak niezapomniany Ray "Sugar" Robinson, nie jest w stanie przyciągnąć tylu ludzi co odrażający Tyson, który ma w sobie magię zła. Muhammad Ali też był odrażający, gdy krzyczał: "Ja jestem największy", ale był też sympatyczny, na tyle sympatyczny, że rozbrajał wszystkich, nawet najbardziej zażartych nieprzyjaciół. Gdy mówił rywalom: "Jesteś szmatą, jesteś tłusty i wstrętny i ruszasz się jak słoń, zabiję cię", był taki jak Tyson. Ale gdy widział przed sobą puste, przekrwione oczy przeciwnika, który chwieje się na nogach i nie może dotrwać do końca, oszczędzał go, przyznając się do własnej słabości słowami: "Nie mógłbym go uderzyć jeszcze raz. To okropny zawód. W świecie i tak jest dużo przemocy" - był bardziej ludzki niż większość współczesnych mistrzów. Boks jak płatny seks To, że schorowany Muhammad Ali jest dziś tak szanowany, jest też po części odpowiedzią na większość pytań związanych z boksem. Ali jest częścią legendy tak jak Jack Johnson, Dempsey, Joe Louis, Rocky Marciano czy George Foreman. Ta legenda wciąż żyje, a tworzą ją nowi, tacy jak Oscar De La Hoya (na jego walce z Trinidadem było pół Hollywoodu), Evander Holyfied czy Lennox Lewis, który mówi, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy. Jeśli więc inny z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. Każdy z nas lubiących boks, nosi bowiem w sobie inną prawdę o tej magicznej dyscyplinie, która ma w sobie posmak zła. Aldo Cosentino, znakomity bokser francuski, a przy tym uroczy i dowcipny człowiek, gdy pytałem go przed laty o przyszłość boksu, uśmiechnął się i powiedział: "Nie martw się. Boks będzie zawsze, tak samo jak płatny seks".
W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Termin ustalano na 4 lipca. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. Johnson obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów.Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później.Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Boks jest tak stary jak świat. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała FIBA, która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich, choć nie brak głosów, by go wykluczyć. Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego.W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze.
ROSJA Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury Wielka, silna i potężna RYS. (C) LURIE SŁAWOMIR POPOWSKI "Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny." Oto program polityczny Władimira Putina, wyznaczający kierunek, w którym chciałby poprowadzić Rosję. W dużym stopniu odpowiada on oczekiwaniom Rosjan - zmęczonych dziesięcioleciem nieustających batalii politycznych, zawiedzionych nieudanymi reformami oraz tęskniących za elementarną stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję jej dawnego prestiżu i potęgi. Coś podobnego, jak twierdzi emigracyjny politolog rosyjski Aleksander Janow, przeżywali Niemcy u schyłku Republiki Weimarskiej. Czy Rosja pójdzie jej drogą? Takiej ewentualności wykluczyć nie można. Po dziesięciu latach niekonsekwentnych reform jelcynowskich Federacja Rosyjska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. Bilans otwarcia W latach 90. - co niedawno ujawnił sam Putin - wielkość rosyjskiego Produktu Krajowego Brutto zmniejszyła się prawie dwukrotnie. Dziś wynosi on 10 razy mniej niż w USA i pięć razy mniej niż w Chinach. W przeliczeniu na jednego mieszkańca wielkość PKB zmalała do 3500 dolarów, co jest wskaźnikiem pięć razy gorszym od podobnego średniego wskaźnika w krajach tzw. Wielkiej Siódemki. A jeszcze trzeba spłacić astronomiczne długi państwa - i to nie tylko przejęte po ZSRR, ale i zaciągane na prawo i lewo już przez nową Rosję. W tym roku na spłatę kolejnych rat należy wydać kilkanaście miliardów dolarów, co grozi ogłoszeniem niewypłacalności państwa. Tymczasem struktura produkcji jest archaiczna. Dominują branże surowcowe, przemysł przetwórczy właściwie się nie liczy. Produkuje przestarzałe wyroby, które nie wytrzymują żadnej konkurencji, nawet na rynku rosyjskim. Wydajność pracy wynosi zaledwie 20 - 24 proc. podobnego wskaźnika w USA. W rezultacie jedynym towarem "rosyjskim" są nieprzetworzone surowce, których udział w eksporcie wynosi ponad 70 proc. Do tego dodajmy: powszechną korupcję, kryminalizację gospodarki i gigantyczny rozrost szarej strefy, słabość wszelkich struktur władzy państwowej, w tym przede wszystkim w regionach, kompromitację elit politycznych i walczących ze sobą klanów oligarchicznych. Wreszcie - brak spójnego porządku prawnego i jakiegokolwiek poszanowania dla prawa, a w społeczeństwie niechęć do wszystkiego, co kojarzy się z takimi pojęciami jak "liberalizm" czy "reformy". Jeszcze tylko takie terminy jak "demokracja" i "wybory" są w stanie wywołać żywszy odzew, choć coraz częściej odbiera się je jak pusty dźwięk. Z całą tą spuścizną będzie musiał sobie poradzić następca Borysa Jelcyna. Nikt nie wątpi, że zostanie nim Putin. Dwuznaczny Putin Kiedy w sylwestra 1999 r. Borys Jelcyn ogłaszał swoją dymisję, komentatorzy pisali: w Rosji kończy się cała epoka i zaczyna coś zupełnie nowego, nie całkiem rozpoznanego i z tego powodu groźnego. Wątpliwości budził sam wybór następcy Jelcyna. Putin, wieloletni kadrowy oficer KGB, został wyciągnięty niczym królik z kapelusza, jako kolejny szef rządu - faworyt tzw. rodziny kremlowskiej, przerażonej możliwością utraty władzy, wpływów i majątków na rzecz szturmującej Kreml konkurencji: mera Moskwy Jurija Łużkowa i byłego premiera Jewgienija Primakowa. Konto małomównego Putina obciąża jego KGB-owska przeszłość, a także łatwość, z jaką potrafił wykorzystać wojnę czeczeńską do realizacji wewnętrznych celów politycznych. Plusem ma być natomiast jego pragmatyzm oraz związki z liberalnymi reformatorami: merem Petersburga Anatolijem Sobczakiem i takimi przedstawicielami "klanu petersburskiego" jak Anatolij Czubajs. Ta niejednoznaczność Putina była wyraźnie widoczna po opublikowaniu przez niego programowego artykułu "Rosja na przełomie tysiącleci". Część analityków dostrzegła w nim deklarację woli budowania nowej Rosji, której siła mierzona będzie nie samą liczbą głowic jądrowych, ale przede wszystkim poziomem rozwoju cywilizacyjnego. Inni natomiast koncentrowali się na tym, co potwierdzało opinie o Putinie, jako o kandydacie na nowego dyktatora, skłonnego do rządów twardej ręki i chętnie odwołującego się do haseł nacjonalistycznych. Karty już rozdano Nikt nie wątpi, że Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury. Jedyny problem stanowi to, ile dostanie głosów. Nie może być ich zbyt mało (bo tylko zdecydowana przewaga da mu legitymację podobną do tej, którą przed laty cieszył się Jelcyn), ale jednocześnie muszą być zachowane pozory walki wyborczej, gdyż inaczej spotka się z zarzutem, że wszystko zostało rozstrzygnięte przez przyspieszenie terminu wyborów. Najważniejsze jest to, co będzie potem. Nie tylko za granicą, ale również w Rosji można spotkać się z opiniami, że wszystkie obecne mocarstwowe gesty i nacjonalistyczna retoryka pierwszego kandydata na prezydenta to tylko chytra taktyka, która zostanie odrzucona następnego dnia po wyborach, i wówczas Putin pokaże swój głęboko skrywany wizerunek prawdziwego liberała i demokraty. Ale jeśli tak, to czym na przykład wytłumaczyć forsowany już przez p.o. prezydenta program militaryzacji rosyjskiej gospodarki, jego zapowiedź zwiększenia o 50 proc. wydatków na zakup nowej broni dla armii i przejęcia przez wojsko kontroli nad dostawami ropy naftowej, gazu i energii elektrycznej, a przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa - nad całą infrastrukturą telekomunikacyjną? Według opinii Borysa Tumanowa z liberalnego tygodnika "Nowoje Wremia" błąd tkwi w samym założeniu, że istnieje wiele wariantów rozwoju sytuacji w Rosji, a wybór będzie w taki czy inny sposób związany z losami politycznymi Putina. W rzeczywistości kierunek, w którym pójdzie państwo rosyjskie, został określony znacznie wcześniej i na długo przed tym, zanim Jelcyn wyznaczył swojego następcę. O przyszłości zadecyduje konsensus rosyjskich elit politycznych, podyktowany wspólnotą interesów, które każą odrzucić konieczność włączenia Rosji w dyscyplinujący system cywilizacji światowej. Gdyby nie było Putina - uważa Tumanow - znalazłby się ktoś inny, kto realizowałby podobny program. Punktem zwrotnym i podarunkiem losu był konflikt w Kosowie, który pozwolił rosyjskim elitom politycznym uzasadnić zaostrzenie stosunków z Zachodem i rozpoczęcie nowej wojny w Czeczenii, a także skonsolidować społeczeństwo wokół idei patriotycznej. Rosyjscy politycy - od lewicy do prawicy - nie chcą słuchać argumentów OBWE i Rady Europy, chociażby w sprawie wojny czeczeńskiej. Są gotowi ponownie zaprowadzić Rosję do antynatowskich okopów i przeciwstawić zachodniej cywilizacji własny, czysto rosyjski system wartości. Szukanie równowagi Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności, ale przecież tego stanu na dłuższą metę nie da się utrzymać. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: po pierwsze, porażka w Czeczenii, po drugie, krach ekonomiczny i po trzecie, wybuch kolejnej wojny oligarchów, a także elit politycznych i regionalnych. To ostatnie niebezpieczeństwo część moskiewskich komentatorów uważa za najgroźniejsze, gdyż może wpływać i na dalszy rozwój wypadków na Kaukazie, i na stan gospodarki. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że rosyjskie elity, nawet te popierające Putina, wcale nie są zainteresowane jego przytłaczającym zwycięstwem już w pierwszej turze. Dla nich najwygodniejszy byłby prezydent zwyciężający z trudem i zależny od ich poparcia. Dlatego też Putin jest skazany obecnie na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi. Musi kontynuować grę, którą po mistrzowsku prowadził Jelcyn. Jednak polityczne doświadczenie Putina jest znacznie mniejsze. Putin wybory wygra, bo inaczej być nie może. Potem będzie musiał jeszcze poświęcić wiele sił na umocnienie własnej pozycji, a jednocześnie walczyć o uniezależnienie się od tych grup i klanów kremlowskich, które faktycznie wyniosły go do władzy. Jeśli marzy mu się kariera nowego Piotra Wielkiego - a podobno jego portret powiesił w swoim gabinecie - to musi dokonać zasadniczej zmiany istniejącego systemu jelcynowskiego. Mówiąc krótko: będzie musiał podzielić się władzą z innymi instytucjami demokratycznymi - parlamentem, rządem, itp. - i przystąpić do budowy prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwą gospodarką rynkową. To o wiele trudniejsze zadanie niż zwycięstwo w wojnie z Czeczenami. Nic jednak nie wskazuje na to, żeby to był jego cel, i dlatego, jeśli można dziś mówić o jakimś zagrożeniu dla Rosji, to o powrocie nie komunizmu, lecz tych porządków, do których przyzwyczaił nas Jelcyn. Z istotną różnicą: o ile autorytaryzm Borysa Jelcyna był "miękki", "patriarchalny", o tyle w przypadku Putina może on przybrać znacznie groźniejszą postać. "Rosja ma być wielka, silna i potężna" - powtarza przyszły prezydent. Ale ciągle nie wiadomo, co to znaczy. Poza jednym: po gorbaczowowskiej pieriestrojce, która zakończyła się rozpadem systemu komunistycznego, i po epoce mało udanych reform jelcynowskich będzie to jeden z najważniejszych i najbardziej niepokojących problemów świata na początku XXI wieku.
"Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny" to program polityczny Władimira Putina. W dużym stopniu odpowiada on oczekiwaniom Rosjan tęskniących za elementarną stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję jej dawnego prestiżu i potęgi. Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: porażka w Czeczenii, krach ekonomiczny i wybuch kolejnej wojny oligarchów, a także elit politycznych i regionalnych. Dlatego też Putin jest skazany obecnie na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi. Musi kontynuować grę, którą po mistrzowsku prowadził Jelcyn. Jednak polityczne doświadczenie Putina jest znacznie mniejsze.Putin wybory wygra. Potem będzie musiał podzielić się władzą z innymi instytucjami demokratycznymi i przystąpić do budowy prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwą gospodarką rynkową. To o wiele trudniejsze zadanie niż zwycięstwo w wojnie z Czeczenami.
Z Cezarym Banasińskim, prezesem Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, rozmawia Hanna Fedorowicz Krótka historia, silna pozycja FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Tegoroczny Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa. CEZARY BANASIŃSKI: Bardzo mnie to cieszy. Pozycja Urzędu była budowana stopniowo. Powstał on 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały na niego kolejne zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, ochronę rynku przez zwalczanie nieuczciwej konkurencji oraz pomoc publiczną. Nadzorowanie pomocy publicznej jest stosunkowo najnowszym zadaniem. Przez cały czas istnienia Urzędu dążono do umacniania jego pozycji, co jest zrozumiałe ze względu na jego orzeczniczą funkcję. Wydaje on decyzje w sprawach praktyk monopolistycznych, koncentracji przedsiębiorców, może także zakazać sprzedaży produktów niebezpiecznych dla życia i zdrowia konsumentów. Sprawuje także nadzór nad udzielaniem pomocy publicznej zgodnie z unormowaniami Unii Europejskiej. Tak więc historia Urzędu jest krótka, ale jego pozycja stosunkowo silna. W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć. Mają one przejąć znaczną część uprawnień Komisji Europejskiej, która m.in. pełni funkcję organu antymonopolowego. Przewiduje się decentralizację jej uprawnień w zakresie prawa konkurencji. Mamy tego świadomość. Przy czym należy wskazać przynajmniej dwa powody wzrostu pozycji Urzędu po wejściu Polski do Unii. Po pierwsze - ze względu na wagę, jaką ma konkurencja w ramach jednolitego rynku opartego na swobodzie przepływu usług, kapitału, towarów i osób. Żadna z tych swobód nie może funkcjonować bez jednakowych zasad konkurencji, które pozwalają na rozwój konsolidacji jednolitego rynku. Po drugie - w Unii zapowiadane są obecnie zmiany prawa konkurencji. W Białej Księdze z 1999 r. w sprawie modernizacji stosowania przepisów dotyczących praktyk monopolistycznych Komisja podniosła m.in. konieczność zwiększenia efektywności w stosowaniu wspólnotowych reguł konkurencji. Ma to być realizowane w drodze ograniczenia kompetencji Komisji do podejmowania działań z urzędu jedynie w sprawach mających charakter najpoważniejszych ograniczeń konkurencji, zwłaszcza zwalczania karteli na rynkach skoncentrowanych i świeżo zliberalizowanych, na których działają byli monopoliści. Jest to równoznaczne ze zdecentralizowaniem stosowania wspólnotowych reguł konkurencji na rzecz krajowych organów ochrony konkurencji. Równocześnie Komisja zaproponowała odejście od obecnego, scentralizowanego w gestii Komisji, systemu indywidualnych wyłączeń porozumień ograniczających konkurencję na rzecz systemu wyłączeń wpisanych do ustawodawstw państw członkowskich. Projekt ten spotkał się z aprobatą Parlamentu Europejskiego, Komitetu Gospodarczo-Społecznego i wszystkich państw członkowskich Unii. Oznacza to, że już wkrótce dojdzie do likwidacji dotychczasowego monopolu Komisji w tym zakresie i wzmocnienia organów antymonopolowych państw członkowskich. Rangę Urzędu podkreślają również sędziowie sądu antymonopolowego. Ich zdaniem decyzje, jakie podejmuje ten Urząd, powinny podlegać wyłącznie kontroli sądowej. Cieszy mnie stanowisko Sądu Antymonopolowego. Konieczność zachowania niezależnej pozycji Urzędu odnotowuje również tegoroczny Raport Okresowy. Niezależność tę gwarantować ma zarówno podporządkowanie Urzędu prezesowi Rady Ministrów, dzięki czemu wolny jest od wpływów koniunkturalnej polityki resortowej, jak i kadencyjność stanowiska prezesa Urzędu. Oba elementy są równie istotne i wzajemnie powiązane. Nawiasem mówiąc, kwestię niezależności Urzędu w strukturze administracji rządowej jako gwarancji skutecznej ochrony konkurencji podnosi się także w Raporcie OECD z maja tego roku. Trzeba jednak dodać, na co zwraca się zresztą uwagę w obu wspomnianych raportach, że materialną przesłanką niezależności Urzędu jest jego zdolność administracyjna, a zwłaszcza, co odnotowano również w raporcie OECD, jego możliwości finansowe. W tzw. Strategy Paper - dokumencie, który zostanie rozpatrzony przez Radę Europejską w Leaken w połowie grudnia 2001 r. - Komisja Europejska zapowiedziała zdecydowane egzekwowanie zdolności administracyjnej instytucji, co traktuje jako konieczny element procesu integracji i zarazem warunek uczestnictwa w Unii. Podejście takie jest w pełni zrozumiałe, jeśli Urząd ma skutecznie reagować na patologie rynku, gdy chodzi o konkurencję. Reagowanie na praktyki ograniczające konkurencję jest wyjątkowo trudne, wymaga w równym stopniu wiedzy prawniczej i ekonomicznej, i to w odniesieniu zarówno do konkretnej sytuacji, jak i stanu konkurencji na całym rynku. Stąd konieczność przyciągnięcia do Urzędu dobrej kadry, a tę trzeba odpowiednio opłacać, trzeba też prowadzić na bieżąco analizy ekonomiczne rynku w różnych sektorach, co wymaga znacznych nakładów finansowych. A jak raport ocenia kreowanie polityki konsumenckiej przez Urząd? Unia przywiązuje do tego dużą wagę, jej regulacje w dziedzinie ochrony praw konsumentów są dość liczne. Urząd przygotował praktycznie wszystkie akty prawne, których wymaga Unia, i proces harmonizacji prawa na tym etapie został zakończony. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba będzie podjąć nowych inicjatyw ze względu na zmieniające się dynamicznie acquis communautaire (dorobek wspólnotowy - przyp. red.). Komisja Europejska przyjęła w zeszłym miesiącu tzw. Zieloną Księgę uczciwych praktyk handlowych. Jej celem jest wywołanie szerokiej debaty nad poprawieniem funkcjonowania handlu między firmami a konsumentami na obszarze jednolitego rynku. Komisja poddała pod dyskusję dwie główne opcje dalszego rozwoju regulacji Unii w obszarze ochrony konsumentów. Pierwsza zakłada strategię bazującą na dalszej harmonizacji regulacji prawnych państw członkowskich chroniących konsumentów w poszczególnych dziedzinach gospodarki. Druga przewiduje uzupełnienie dotychczasowej tendencji ramową dyrektywą obejmującą praktyki handlowe. Zielona Księga oferuje przy tym wybór miedzy koncepcjami "uczciwych praktyk handlowych" a "wprowadzającymi w błąd i oszukańczych praktyk". Obie mają podstawy w istniejącym prawie Unii, jednak koncepcja uczciwych praktyk handlowych jest szersza, obejmuje bowiem zasadę dobrej wiary na etapie przed zawarciem umowy, chociażby przez ujawnienie istotnych informacji dla konsumenta. Przesłanie Zielonej Księgi jest jasne. Chodzi o przesunięcie punktu ciężkości z ochrony konsumentów traktowanej instrumentalnie na kreowanie skutecznej polityki ochrony konsumentów. Wpasowując się w ten nurt myślenia, Urząd przygotowuje projekt takiej polityki na najbliższe dwa lata, tj. do planowanej w 2004 r. akcesji Polski do Unii. Czy w raporcie nie było żadnych krytycznych uwag? Dopiero od stycznia tego roku funkcjonuje u nas pomoc publiczna dla przedsiębiorców. W sferze polityki antymonopolowej Komisja dość pozytywnie oceniła działalność Urzędu, zaleciła jednak, aby w związku ze znaczną liczbą rozpatrywanych spraw prowadzenie polityki nastawione było na jakość orzeczeń i jednocześnie uznanie za priorytetowe tych kwestii, które powodują największe zakłócenia konkurencji. Pozytywnie oceniono także regulację prawną dotyczącą pomocy publicznej. Zaznaczono jednak, że szybkie jej wprowadzenie nie przełożyło się na równie intensywne stosowanie prawa. Podkreślono wprawdzie niezależność Urzędu w nadzorze nad monitorowaniem pomocy publicznej, jednak zwrócono uwagę, że niektóre problemy, np. specjalne strefy ekonomiczne, nie zostały jeszcze rozwiązane. Komisja podkreśliła konieczność zwiększenia kontroli wszystkich środków pomocy, nie tylko w ramach specjalnych stref ekonomicznych, ale także w wypadku tzw. sektorów wrażliwych (stalowy, motoryzacyjny). Problem specjalnych stref ekonomicznych jest jednym z przedmiotów polskiego stanowiska negocjacyjnego i wymaga uzgodnień z rządem.
Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję. CEZARY BANASIŃSKI: była budowana stopniowo. Powstał 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, zwalczanie nieuczciwej konkurencji. Wydaje decyzje w sprawach praktyk monopolistycznych, koncentracji przedsiębiorców. powody wzrostu pozycji Urzędu po wejściu Polski do Unii. ze względu na wagę, jaką ma konkurencja w ramach jednolitego rynku. w Unii zapowiadane są zmiany prawa konkurencji. dojdzie do wzmocnienia organów antymonopolowych państw członkowskich. Komisja zaleciła, aby prowadzenie polityki nastawione było na jakość orzeczeń i uznanie za priorytetowe kwestii, które powodują największe zakłócenia konkurencji. problemy, np. specjalne strefy ekonomiczne, nie zostały jeszcze rozwiązane.
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU Wolność przepływu towarów Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu CEZARY MIK Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej). W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon). Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE. W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji. Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych. ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE. W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich. ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami. Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie. Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług. Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126. Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
Traktat o Wspólnocie Europejskiej przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. swoboda ta ma być zapewniona przez stworzenie unii celnej i przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. orzekł, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary.Natomiast ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu środek krajowy, który zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego.
PFRON sprzedał swoją najcenniejszą spółkę w tajemnicy, bez przetargu Zagadka RON Leasing W dniu powołaniu rządu Leszka Millera zarząd PFRON kierowany przez Waldemara Flügla (ZChN) zakończył negocjacje dotyczące sprzedaży spółki RON Leasing, należącej do funduszu. Trzy dni później sprzedał ją za 26 mln zł spółce z o.o. CLIF Investment, która ma spore kłopoty finansowe. O transakcji nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po pierwsze - Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych nie rozpisał przetargu na sprzedaż RON Leasing, nie było również żadnych ogłoszeń w prasie. Po drugie - negocjacje z nabywcą, toczone w szybkim tempie, zakończono w dniu uformowania nowego rządu, a umowę podpisano trzy dni później. Po trzecie - o sprzedaży spółki nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po czwarte - nabywca, czyli CLIF Investment jest głównym udziałowcem giełdowej spółki CLiF (Centrum Leasingu i Finansów), której banki gremialnie odmawiają dalszego finansowania; sąd rozpatrywał wczoraj wniosek o ogłoszenie upadłości CLiF-a. Po piąte - spółka RON Leasing przynosiła zysk i co roku wpłacała do kasy PFRON tytułem dywidendy ponad milion złotych. Dlatego transakcja ta budzi kontrowersje. - Wiadomość o sprzedaży RON Leasing była dla mnie jak grom z jasnego nieba - mówi Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik ds. osób niepełnosprawnych w rządzie Jerzego Buzka. - Stało się to w momencie, gdy zmieniali się pełnomocnicy rządu. Oceniam tę decyzję negatywnie. - W sprawie RON Leasing zwrócę się do NIK o przeprowadzenie kontroli i ustalenie prawdziwej wartości tej spółki - zapowiada Anna Filek, posłanka SLD, od wielu lat działająca w środowisku osób niepełnosprawnych. Ukarany prezes Fundusz powołał do życia RON Leasing w 1996 roku, w czasach, gdy kierowali nim prezesi z namaszczenia SLD. Kapitał założycielski wynosił 20 mln zł; ponadto PFRON udzielił spółce pożyczek w wysokości 33 mln zł. Firma miała ułatwiać zakładom pracy chronionej leasing linii produkcyjnych, maszyn i urządzeń. Pracodawcy ją chwalili. Najwyższa Izba Kontroli krytykowała natomiast kontrakty menedżerskie podpisane przez PFRON z członkami zarządu RON Leasing - mieli oni otrzymać 200 tysięcy złotych tytułem odszkodowania w przypadku zwolnienia z pracy. - Spółkę sprzedano poniżej jej wartości - twierdzi Jolanta Banach, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. - Gdy się o tym dowiedziałam, zwróciłam się do rady nadzorczej PFRON z wnioskiem o wydanie opinii w sprawie odwołania pana Flügla z funkcji prezesa. Opinia była pozytywna i prezes został natychmiast odwołany. Jak ustaliła "Rz" RON Leasing sprzedano o 2 mln zł taniej niż wynosił dolny próg "widełek cenowych" ustalonych przez biegłego. 12 września rada nadzorcza PFRON zgodziła się, aby spółkę sprzedać - nie było jednak wówczas mowy ani o cenie, ani o tym, kto będzie nabywcą. - Nie mam sobie nic do zarzucenia, sprzedaż RON Leasing to nasz sukces - mówi Waldemar Flügel, były prezes PFRON. - Następuje konsolidacja spółek leasingowych i tak mała firma nie miałaby szans utrzymania się na rynku. Zakłady pracy chronionej, które były głównymi klientami RON Leasing, są w coraz gorszej kondycji. Gdybyśmy tej spółki nie sprzedali, to za rok nie byłaby nic warta. Bankrut z pieniędzmi Waldemar Flügel wyjaśnia, że zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych nie miał obowiązku ogłaszania przetargu. A zmiana rządu w chwili zakończenia negocjacji to czysty przypadek. Według Flügla RON Leasing wypracowywał zyski głównie na papierze. - NIK, komisja sejmowa, nada nadzorcza i pełnomocnik rządu żądali od nas, abyśmy wycofywali się z działalności gospodarczej - mówi wiceprezes PFRON Marian Leszczyński, kierujący obecnie funduszem. - W sprawie RON Leasing powołaliśmy komisję, która wystąpiła do kilku potencjalnych nabywców. Oferta spółki CLIF Investment jako jedyna zawierała cenę. RON Leasing jest winien PFRON 27 mln zł z tytułu pożyczek. - Jeśli CLIF Investment nie będzie spłacać pożyczek zgodnie z umową, przystąpimy do windykacji - zapowiada Leszczyński. - Maszyny leasingowane przez zakłady pracy chronionej są własnością PFRON, nie ma więc niebezpieczeństwa, że stracimy pieniądze. Jolanta Banach chciała na początku listopada przeprowadzić kontrolę w RON Leasing i wstrzymać jej sprzedaż. Plan się jednak nie powiódł, gdyż nabywca zapłacił za spółkę 31 października, kilka dni przed terminem. Marian Leszczyński zapewnia, że PFRON zaprosił CLIF Investment do rokowań, gdyż spółka ta - jako jedna z nielicznych - ma spore pieniądze, które może zainwestować. CLIF Investment to spółka zależna od Piotra Büchnera. Ma 73 procent akcji spółki giełdowej CLiF, której sytuacja finansowa jest fatalna - firmie nie udało się zdobyć inwestora strategicznego, zaś banki wypowiedziały umowy finansujące jej działalność. W oświadczeniu przekazanym prasie 14 listopada Kredyt Bank, Polski Kredyt Bank, BGŻ, Bank Przemysłowo-Handlowy oraz Spółdzielczy Bank Ogrodniczy wezwały leasingobiorców, aby wpłacali raty na rachunki przez nie wskazane. Klienci CLiF-a obawiają się, że leasingowane przez nich maszyny mogą zostać zajęte przez banki. Matka, córka i tłum wierzycieli Wyniki finansowe giełdowego CLiF-a są złe - spółka ma 24 mln zł strat po trzech kwartałach 2001 r., zaś zobowiązania przekroczyły 240 mln zł. - Problemy ma spółka-córka, my zaś sprzedaliśmy RON Leasing spółce-matce - mówi Waldemar Flügel. - Rodzice nie mogą odpowiadać za grzechy dzieci. Od spółki CLIF Investment otrzymaliśmy oświadczenie, że nie toczą się wobec niej żadne postępowania upadłościowe ani układowe. Wczoraj warszawski Sąd Upadłościowy rozpatrywał wniosek trzech banków o ogłoszenie upadłości spółki-córki, a więc CLiF SA, będącej do niedawna w pierwszej dziesiątce w branży leasingowej. Sąd rozpatrywał jednocześnie złożony 15 października wniosek zarządu tej spółki o otwarcie postępowania układowego z wierzycielami, które miałoby objąć 230 mln zł długów. Pełnomocnicy banków: Kredyt Banku SA, Polskiego Kredyt Banku SA i BGŻ wnosili o ogłoszenie upadłości spółki, twierdząc, że postępowanie układowe to gra na zwłokę i próba wymanewrowania wierzycieli. Argumentowali, że CLiF od września nie reguluje zobowiązań z tytułu wypowiedzianych spółce umów kredytowych, a księgowość CLiF-a jest prowadzona nierzetelna. Prezes spółki Dariusz Baran bronił roztaczał wczoraj perspektywy zasilenia spółki kapitałem z zewnątrz, ale gdy pytano go o konkrety, nie miał czym się pochwalić. Przyznał, że obroty spółki zmniejszyły się w ostatnim roku o dwie trzecie. Ale zdaniem prezesa Barana, aktywa CLiF-a przewyższają jego zobowiązania, długi są "prawie płynnie" regulowane, spółka - choć wymaga sanacji - nie kwalifikuje się do upadłości. To banki mają być winne zapaści CLiF-a, gdyż od roku nie kredytują jego działalności, a bez kredytów w leasingu nie sposób funkcjonować. Na sprawę przyszło kilkadziesiąt osób, głównie przedstawicieli wierzycieli CLiF-a. Z trudem mieścili się w sali. Rozstrzygnięcia sąd ogłosi w przyszłym tygodniu. Leszek Kraskowski, DOM
Zarząd PFRON kierowany przez Waldemara Flügla (ZChN) sprzedał należącą do funduszu spółkę RON Leasing spółce z o.o. CLIF Investment. Spółka została sprzedana w tajemnicy, bez przetargu i poniżej jej wartości, w dodatku jej nabywca ma kłopoty finansowe. Zastanawia też fakt, że negocjacje z nabywcą zakończono w dniu uformowania rządu Leszka Millera.
ARMIA Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju Mniej polityki, więcej zmian PAWEŁ F. NOWAK Decyzja rządu o zmniejszeniu Wojska Polskiego do 150 tysięcy żołnierzy nie jest przypadkowa. Dojrzewała wiele lat i dla znających głębiej problemy gospodarki oraz ich wpływ na siły zbrojne nie jest żadnym zaskoczeniem. Poglądy co do wielkości wojska wynikają z realnego spojrzenia na rzeczywistość naszego kraju, jego ekonomię, warunki socjalne społeczeństwa, potrzebę dokończenia reform, ale również z prognoz zagrożeń bezpieczeństwa narodowego, a także konfliktów zbrojnych w Europie w najbliższych 15 - 20 latach. U podstaw tych poglądów jest także nowa strategia NATO, nastawiona na zapobieganie konfliktom i ich rozprzestrzenianiu, czyli dławienie ewentualnych wojen w zarodku. Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, zwłaszcza ich liczebności, ale bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju, w tym jego pozycji międzynarodowej. Członkostwo w NATO, a w niedalekiej przyszłości w Unii Europejskiej obliguje nas do realizacji wspólnych celów, dotyczących tak bezpieczeństwa europejskiego, jak i światowego. Gdy zimna wojna przeszła do historii mamy do czynienia z innymi zagrożeniami bezpieczeństwa, wynikającymi m.in. z niestabilności i nieprzewidywalności zachowań państw i społeczności, które generują kryzysy i konflikty. Rzecz w tym, by nie dopuścić, aby kryzys dotarł do nas, przekształcając się po drodze w konflikt. Zadania te wymagają innej strategii w działaniach wojskowych. Z tych m.in. powodów, jak również finansowych, wynikających z systematycznych ograniczeń budżetowych, armie natowskie intensywnie analizują stan swoich sił zbrojnych, opracowują nowe koncepcje ich organizacji, liczebności i funkcjonowania. U sojuszników Bardzo interesujące są doświadczenia Wielkiej Brytanii, którym początek dała gruntowna analiza stanu sił zbrojnych. Opracowany w 1998 r. Strategic Defence Review stworzył podstawy do zmian oblicza brytyjskich sił zbrojnych i ich otoczenia. Rozwiązania zaskakują nowatorskim podejściem do problemów obronności, funkcjonowania wojska w ścisłej symbiozie z gospodarką, planowego wykonywania zadań obronnych i do ich wykonawców. Ciekawe są rozwiązania dotyczące logistyki. Twierdzi się, że samodzielność rodzajów sił zbrojnych nie stwarza warunków do poprawy efektywności funkcjonowania armii, że osiągnięto praktycznie takie zwiększenie wydajności, jakie było możliwe w systemie opartym na rozdzielności rodzajów sił zbrojnych. Do większej wydajności można doprowadzić w ramach logistyki sił zbrojnych jako całości, gdyż wszelkie zmiany angażujące więcej niż jeden rodzaj sił przebiegały powoli i były trudne do wprowadzenia w życie. Po długiej samodzielności poszczególnych dowództw są zapewne podstawy, żeby tak twierdzić. Dlatego od 1 kwietnia br. funkcjonuje centralna instytucja logistyczna, która realizuje zadania dla sił lotniczych, lądowych i morskich. My również chcieliśmy zmierzać w tym kierunku, lecz nie było i nie ma sprzyjającej temu atmosfery w SG WP i w poszczególnych rodzajach sił zbrojnych, które nie chcą utracić niedawno nabytej samodzielności logistycznej, nie bacząc na pozytywne efekty, które takie działanie nam przyniesie. Jednak zmniejszając siły zbrojne RP, nie unikniemy tego. Innym przykładem są Niemcy, gdzie również dokonano przeglądu stanu sił zbrojnych. Wiadomo już, że nastąpi dalsze ich zmniejszenie z obecnych 340 do 255, a może i do 240 tysięcy, co w ponadosiemdziesięciomilionowym państwie, do tego silnym ekonomicznie, jest dość zaskakujące (jeden żołnierz przypadać będzie na 322 lub nawet na 342 obywateli, dzisiaj na 247). Dzięki temu jednak utrzymane będą duże możliwości wprowadzania najnowocześniejszej techniki wojskowej. Zamierza się również zdecydowanie poprawić gospodarkę oraz sprawność Bundeswehry. Prace nad przyszłym kształtem i zadaniami armii niemieckiej przebiegały wielotorowo, w różnych komisjach, bardzo wysokich rangą. Po dyskusjach przyjęty zostanie wariant optymalny, który będzie systematycznie wdrażany. Warto podkreślić, że zarówno w armii brytyjskiej, jak i niemieckiej dużą wagę przywiązuje się do szczególnego partnerstwa z przemysłem. Inne państwa również usilnie pracują nad przyszłym kształtem swoich sił zbrojnych. Francja planuje zmniejszyć siły zbrojne z 317,3 do 247 tys. żołnierzy w 2002 r. (ok. 240 obywateli na żołnierza), a Wielka Brytania z 212,4 do 204 tysięcy żołnierzy zawodowych (ok. 288 obywateli na żołnierza). Większość armii zamierza znacząco zwiększyć udział żołnierzy zawodowych w swoich szeregach lub całkowicie zrezygnować ze służby zasadniczej. Dyskutuje się również o tym, jaki charakter ma mieć służba z poboru, jeśli powoływać się będzie 10 czy nawet 20 proc. osób zarejestrowanych. Rozważane jest wprowadzenie służby ochotniczej zamiast obowiązkowego poboru wybranej części populacji męskiej. Fatalnie i coraz gorzej Oczywiście nikt nie zapomina o podstawowym potencjale zbrojnym niezbędnym do prowadzenia współczesnej wojny. Wymaga on jednak ponoszenia ogromnych kosztów. Równocześnie rozwój techniki umożliwia inne kształtowanie wojska. Coraz częściej wymusza przewartościowanie jego struktury stosownie do nowych możliwości techniki wojskowej, zwłaszcza tej zaawansowanej technologicznie. Nasz udział w tej działalności jest ograniczony z braku środków finansowych; może nas to umiejscowić w gorszej kategorii członków NATO, tych najsłabszych, przyjmowanych do sojuszu z przyczyn czysto politycznych. Dostęp do najnowszych technologii będzie więc bardzo utrudniony. Stan sił zbrojnych jest rzeczywiście fatalny, z roku na rok sytuacja się pogarsza. Od lat brakuje pieniędzy na zapewnienie żołnierzom godziwych warunków służby, nie mówiąc o środkach na eksploatację uzbrojenia i sprzętu wojskowego oraz szkolenie wojska. Nie ma pieniędzy na rozwój nowoczesnych środków walki, ich wprowadzenie do wojska i na uzupełnienie zapasów. Nie potrafiliśmy jednocześnie zracjonalizować naszej działalności i zbudować poprawnej struktury wojska, która przystawałyby do możliwości finansowych oraz gwarantowała wykonanie zadań w podstawowym stopniu. Jednym ze wskaźników dobrze obrazujących możliwości rozwojowe oraz potencjał sił zbrojnych jest ilość pieniędzy w dolarach przypadających na żołnierza w ramach nakładów państwa na obronność. W 1998 r. na głowę żołnierza polskiego było to 14,1 tys. USD, podczas gdy na hiszpańskiego 39,7 tys., portugalskiego 48,3 tys., niemieckiego 99,2 tys., a brytyjskiego 176,1 tys. USD. Żeby myśleć o poprawie zdolności obronnych naszych sił zbrojnych, powinniśmy ten wskaźnik zwiększyć do co najmniej 40 - 50 tys. USD na żołnierza. Oznaczałoby to, przy zachowaniu dzisiejszego poziomu finansowania obronności, armię mającą 60 - 70 tys. żołnierzy. Ustaliwszy liczebność armii na poziomie 150 tys., nadal będziemy w ogonie NATO, mając około 23 tys. USD na jednego żołnierza (w odniesieniu do wartości nakładów obronnych z 1998 r). Zdefiniowanie zadań W ciągu najbliższych 15 - 20 lat musi zostać dokonana gruntowna wymiana techniki wojskowej, do której trzeba zgromadzić zapasy środków bojowych i materiałowych, przebudować system szkolenia specjalistów i rzeczywiście szkolić wojsko, poprawić wreszcie żołnierzom warunki socjalne itd. By to przeprowadzić, jest konieczne dokonanie gruntownego, kompleksowego przeglądu stanu sił zbrojnych, dokładne zidentyfikowanie problemów i zdefiniowanie najważniejszych zadań i kierunków działań oraz ustalenie priorytetów w przebudowywaniu wojska. Na to potrzebny jest czas, którego nigdy nie mamy. Liczebność struktur zarządzających nie zależy od liczebności wojska oraz ilości uzbrojenia i sprzętu. Struktury te mają określone funkcje i zadania i czy wojsko będzie liczyło 100 czy 200 tys. żołnierzy, 100 czy 500 statków powietrznych itd., nie powinny się różnić liczbowo. Powszechne jest dążenie do zmniejszania struktur Ministerstwa Obrony i dowództw różnych sił zbrojnych, co akurat w przypadku resortu obrony narodowej nie ma uzasadnienia. Można to oczywiście zrobić, ale wówczas nie wolno zapominać o konieczności realizacji zadań, które trzeba komuś przekazać, jeśli chcemy, by wojsko dobrze funkcjonowało. Tak jest w państwach natowskich, gdzie w resortach obrony funkcjonują urzędy, agencje, biura i inne organizacje podporządkowane ministrom obrony, szefom sztabów oraz dowódcom poszczególnych sił zbrojnych. Dzisiaj stoi przed nami kolejne wyzwanie, które wymaga przewartościowania wielu poglądów dotyczących struktur sił zbrojnych, systemu dowodzenia, systemu wsparcia (nie tylko logistycznego) oraz funkcjonowania instytucji okołowojskowych. Konieczna jest gruntowna przebudowa Wojska Polskiego, zerwanie z myślą operacyjną lat osiemdziesiątych. Inne są dzisiaj realia polityczne, operacyjne i ekonomiczne. Konieczne stało się opracowanie takich zmian, które chociaż na jakiś czas ustabilizują funkcje, zadania i struktury w resorcie obrony narodowej. Do tego niezbędne jest porozumienie ponad podziałami politycznymi, które musi obowiązywać specyficzną dziedzinę, jaką w państwie jest obronność. ------ Pułkownik Paweł F. Nowak jest doradcą ministra obrony narodowej.
Decyzja rządu o zmniejszeniu Wojska Polskiego do 150 tysięcy żołnierzy nie jest przypadkowa. Dojrzewała wiele lat i dla znających głębiej problemy gospodarki oraz ich wpływ na siły zbrojne nie jest żadnym zaskoczeniem. Poglądy co do wielkości wojska wynikają z realnego spojrzenia na rzeczywistość naszego kraju, jego ekonomię, warunki socjalne społeczeństwa, potrzebę dokończenia reform, ale również z prognoz zagrożeń bezpieczeństwa narodowego, a także konfliktów zbrojnych w Europie w najbliższych 15 - 20 latach. Stan sił zbrojnych jest rzeczywiście fatalny. Konieczna jest gruntowna przebudowa Wojska Polskiego, zerwanie z myślą operacyjną lat osiemdziesiątych. Inne są dzisiaj realia polityczne, operacyjne i ekonomiczne. Konieczne stało się opracowanie takich zmian, które chociaż na jakiś czas ustabilizują funkcje, zadania i struktury w resorcie obrony narodowej.
Stanowisko negocjacyjne w sprawie okresów przejściowych w obrocie nieruchomościami strona polska przygotowała fatalnie Jak rząd rzucił rękawicę MARCIN CHUDZIK KLAUS BACHMANN Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje. Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych. Tak złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna co do tego, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie, a niektóre partie i niektórzy politycy podnieśli tę sprawę nawet do rangi interesu narodowego. "Nie wystarczy nosić interes narodowy na ustach, trzeba się po prostu rzetelnie przygotować do negocjacji", powiedziała kiedyś minister Karasińska-Fendler obejmując obowiązki szefa UKIE. Sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców pozwala obserwować jak w soczewce, jak to przegotowanie wyglądało. Można było przewidzieć Stanowiska negocjacyjne są przygotowywane przez zespół negocjacyjny we współpracy z podzespołami w poszczególnych ministerstwach. Następnie są przekazywane do Komitetu Integracji Europejskiej i przyjmowane przez Radę Ministrów. Nie jest tajemnicą, że zespół negocjacyjny wiedział, jakie regulacje z zakresu obrotu nieruchomościami obowiązują w UE, że zdawał sobie sprawę, jak politycznie i psychologicznie drażliwa jest ta kwestia. Przedstawiciel ministra Jana Kułakowskiego jeździł po Europie, aby ustalić zakres możliwych do uzyskania ustępstw ze strony państw Unii i poznać stanowiska w tej sprawie innych krajów kandydujących. Kiedy Rada Ministrów omawiała stanowisko negocjacyjne w tej kwestii, jej członkowie wiedzieli więc, że: 1. Inne kraje kandydujące albo nie zgłaszają podobnych wniosków, albo domagają się krótkich (pięcioletnich) okresów przejściowych, mimo że sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców jest u nich bardziej drażliwa niż w Polsce. Można wątpić, czy obawy przed "wykupem polskiej ziemi" są w Polsce silniejsze niż w małej Estonii (z 30-procentową mniejszością rosyjską), w małej Słowenii (której według takiego scenariusza groziłby wykup kilkudziesięciokilometrowej plaży nad Morzem Śródziemnym przez bogatszych Włochów, Niemców i Austriaków) lub w Czechach, które mają znacznie więcej problemów z Niemcami Sudeckimi niż Polska ze "Związkiem Wypędzonych". 2. Unia Europejska dopuszcza okresy przejściowe w zakresie obrotu nieruchomościami przez obcokrajowców w odniesieniu do kupna tzw. drugich miejsc zamieszkania przez obcokrajowców nie mieszkających na stałe w danym kraju ("posiadaczy zagranicznych dacz"). 3. Wniosek o jakikolwiek okres przejściowy wymaga, aby strona wnioskująca zrobiła rozróżnienie między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w kraju (dla których restrykcje zgodnie z prawem UE nie wchodzą w grę i nie mają miejsca ani w Danii, ani w Austrii) i obcokrajowcami z miejscem zamieszkania poza Polską. Wymaga on też dokładniej definicji, o jakie rodzaje nieruchomości i grunty chodzi. Enigmatyczne stanowisko Ministrowie jednak najwyraźniej w ogóle nie brali tych elementów pod uwagę. Zamiast tego uchwalili enigmatyczne stanowisko, według którego "Polska zadeklarowała gotowość przyjęcia prawa europejskiego do 31 grudnia 2002 roku z wyjątkiem kwestii nabywania nieruchomości przez cudzoziemców. W tym zakresie Polska występuje o dwa okresy przejściowe, które były obiektem konsultacji politycznych: krótszy okres przejściowy (5-letni) na zakup nieruchomości pod inwestycje i dłuższy dotyczący zakupu ziemi rolnej, to znaczy działek rekreacyjnych i gruntów leśnych (18-letni). Obszar ten traktowany jest przez rząd RP jako zagadnienie specyficzne ze względu na uwarunkowania historyczne oraz z powodu dużej różnicy cen na ziemię i nieruchomości w Polsce i krajach Unii Europejskiej". Nie ma dowodów na to, że rząd rzeczywiście traktował kwestię nabywania nieruchomości przez cudzoziemców jako zagadnienie specyficzne. Nie uzasadnił (jak to zrobił rząd czeski), na czym polegają "uwarunkowania historyczne" ani nie udowodnił, czy różnice cen są rzeczywiście tak jaskrawe i dlaczego to zjawisko ma być groźne. To fakt, że duża część ziem polskich należała kiedyś do innego państwa i że niektórzy obywatele tego państwa mają prywatne roszczenia w stosunku do nieruchomości na tych terenach. Ale to zjawisko ma miejsce również w Czechach i w Słowenii. W tych krajach są również miejsca, gdzie ceny nieruchomości są niskie, a same grunty bardzo atrakcyjne dla obywateli państw piętnastki (na przykład miejscowości nadmorskie w Słowenii). Mimo to żaden inny kandydat do UE nie wystąpił o tak długie okresy przejściowe. Stanowisko polskiego rządu nie zawiera rozróżnienia między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w Polsce i obcokrajowcami ze stałym miejscem zamieszkania poza Polską, nie definiuje też, czym różni się nieruchomość pod inwestycje na przykład od budynku mieszkalnego. Gdyby UE przyjęła polskie stanowisko, to po przystąpieniu Polski do UE obcokrajowiec z Unii kupujący kamienicę na wynajem musiałby uzyskać zgodę MSW, ponieważ zakup stanowiłby inwestycję kapitałową. Natomiast obcokrajowiec, który kupiłby kamienicę i zostawił ją pustą, nie musiałby tej zgody uzyskać, ponieważ nieruchomość nie przynosiłaby zysku. Jeszcze bardziej dziwaczne skutki miałby pięcioletni okres przejściowy na zakup nieruchomości pod inwestycje, który rzekomo ma chronić przed nadmiernym wzrostem cen ziemi. Jeżeli po przystąpieniu Polski do UE rozmiar inwestycji zagranicznych dramatycznie zwiększy się, to wzrosną też ceny nieruchomości. Wtedy MSW ma do wyboru: albo udzielić odpowiednio dużo zezwoleń i dopuścić do wzrostu cen, albo odesłać inwestorów z kwitkiem, co opóźniałoby modernizację gospodarki. W istocie polski rząd, przesyłając taki wniosek do Brukseli, prosił UE o zezwolenie, aby po przystąpieniu doń miał prawo szkodzić polskiej gospodarce. Okna zamknięte, drzwi otwarte Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że Rada Ministrów postanowiła z jednej strony wysunąć bardzo daleko idące i nierealistyczne żądania, a z drugiej strony - nie wysunąć żądań, co do których UE nie miałaby większych zastrzeżeń. Stanowisko negocjacyjne nie odnosi się w ogóle do problematyki "posiadaczy zagranicznych dacz". Dacze te zazwyczaj nie leżą na gruntach rolnych, nie są one też inwestycjami. W świetle polskiego stanowiska negocjacyjnego nie byłoby na przykład przeszkód, aby dowolny obywatel kraju piętnastki kupił sobie kamienicę na Starym Mieście w Olsztynie lub domek letniskowy w Międzyzdrojach. Obie nieruchomości leżą na gruntach odrolnionych i nie stanowią inwestycji. Jak mogło dojść do tego, że kwestia najbardziej nagłośniona przez partie rządzącej koalicji i środki masowego przekazu została tak źle przygotowana w dotychczasowych negocjacjach? Ekspertów w Radzie Ministrów nie brakuje, są oni zarówno w zespole negocjacyjnym, jak i wśród doradców premiera, a eksperci poszczególnych ministerstw mieli okazję zapoznać się ze stanem prawa UE podczas przeglądu ustawodawstwa (screening), który poprzedza negocjacje. Ale ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim. Cel - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego" w postaci polskiej ziemi. W ten sposób polski rząd zabarykadował okna, ale główną bramę zostawił otwartą na oścież. Co jest do uratowania Tak czy owak UE odrzuciłaby każdy wniosek o okres przejściowy przekraczający zakres pięcioletnich restrykcji dla "posiadaczy zagranicznych daczy", co nie oznacza, że dla Polski niemożliwe jest, aby uzyskać coś ponad to. Szkopuł w tym, że Rada Ministrów nie robiła nic, aby kogokolwiek przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym pod adresem polskich "obrońców ziemi", których żaden rząd nie próbował dotąd przekonać, że ich obawy są przesadzone. Teraz korespondenci polskich mediów w Brukseli donoszą o szczegółowych analizach polskiego i unijnego rynku nieruchomości, zgodnie z którymi nawet argument o wielkiej różnicy cen nieruchomości w Polsce i w krajach UE nie jest prawdziwy. Czy rząd polski nie mógł zdobyć takich analiz, zanim wpisał ten argument do swojego stanowiska negocjacyjnego? Teraz argumentów ma już coraz mniej. Warto więc zastanowić się, do czego okres przejściowy z zakresu obrotu nieruchomościami w ogóle jest potrzebny i jak miałyby wyglądać jego szczegółowe rozwiązania. Ma on znaczenie przede wszystkim z dwóch powodów, które też są zrozumiałe dla unijnych negocjatorów. Pierwszy - aby duży popyt na ziemię pod inwestycje nie spowodował wzrostu cen działek rolnych, co może utrudnić restrukturyzację polskiego rolnictwa. Temu można jednak zapobiec poprzez uchwalanie ustaw rozgraniczających rynek działek budowlanych i terenów miejskich od rynku ziemi rolnej. Jest to zgodne z prawem europejskim i nie trzeba do tego żadnego okresu przejściowego. Ale dopóki się tego nie robi, dopóty w Brukseli trudno będzie przekonać kogokolwiek, że Polska naprawdę przywiązuje do tej sprawy tak wielką wagę. Drugi powód starania się o ewentualny okres przejściowy to chęć uniknięcia tworzenia się enklaw bogatych obcokrajowców w niektórych szczególnie atrakcyjnych miejscowościach turystycznych. Nie dotyczy to jednak całego kraju ani nawet całego terenu niegdyś należącego do państwa niemieckiego, lecz co najwyżej kilku regionów bardzo atrakcyjnych turystycznie (okolice Międzyzdrojów, region Wielkich Jezior Mazurskich). Można - wzorem Austrii - uchwalić restrykcyjne przepisy dla tych regionów i potem zaproponować w negocjacjach okres przejściowy dla tych regulacji. Obecne polskie ustawodawstwo tak samo traktuje działkę na plaży w Międzyzdrojach i nieużytek pod Białymstokiem, a nowo tworzone samorządy regionalne nie mają tu nic do powiedzenia. Widać więc, że "interes narodowy", który rząd chciał obronić w tak widowiskowy sposób, jest głęboko ukryty w gąszczu przepisów o zagospodarowaniu przestrzennym, w prawie budowlanym i w bardzo żmudnych, zawiłych przygotowaniach do negocjacji.
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami rolnymi przez obcokrajowców i 5-letniego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje. Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych. Ministrowie uchwalili enigmatyczne stanowisko, według którego Polska zadeklarowała gotowość przyjęcia prawa europejskiego z wyjątkiem kwestii nabywania nieruchomości przez cudzoziemców. Obszar ten traktowany jest przez rząd RP jako zagadnienie specyficzne ze względu na uwarunkowania historyczne oraz z powodu dużej różnicy cen na ziemię i nieruchomości w Polsce i Unii Europejskiej. rząd Nie uzasadnił, na czym polegają "uwarunkowania historyczne" ani nie udowodnił, czy różnice cen są jaskrawe. Stanowisko polskiego rządu nie zawiera rozróżnienia między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w Polsce i obcokrajowcami ze stałym miejscem zamieszkania poza Polską. Rada Ministrów postanowiła z jednej strony wysunąć nierealistyczne żądania, z drugiej - nie wysunąć żądań, co do których UE nie miałaby zastrzeżeń. Stanowisko negocjacyjne nie odnosi się do problematyki "posiadaczy zagranicznych dacz". Jak mogło dojść do tego, że kwestia najbardziej nagłośniona została tak źle przygotowana w negocjacjach? ministrowie postawili na swoim. Cel - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego" w postaci polskiej ziemi. Rada Ministrów nie robiła nic, aby przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym. korespondenci polskich mediów donoszą o analizach rynku nieruchomości, zgodnie z którymi argument o wielkiej różnicy cen nieruchomości w Polsce i w krajach UE nie jest prawdziwy. rząd polski argumentów ma coraz mniej. Warto zastanowić się, do czego okres przejściowy z zakresu obrotu nieruchomościami jest potrzebny.Ma on znaczenie z dwóch powodów. Pierwszy - aby duży popyt na ziemię pod inwestycje nie spowodował wzrostu cen działek rolnych, co może utrudnić restrukturyzację rolnictwa. Drugi powód to chęć uniknięcia tworzenia się enklaw bogatych obcokrajowców w atrakcyjnych miejscowościach turystycznych.
USA - KUBA Kres zimnej wojny obnażył bezsens embarga wobec Kuby. Sprawa małego Eliana sprawiła, że coraz więcej jest zwolenników jego zniesienia. Kto się boi normalizacji 23 lutego 2000 - demonstracja przed budynkiem Sekcji Interesów USA w Hawanie na rzecz powrotu na Kubę Eliana Gonzaleza i w proteście przeciwko wydaleniu z Waszyngtonu kubańskiego dyplomaty oskarżonego o szpiegostwo FOT. (C) EPA KRZYSZTOF DAREWICZ z Waszyngtonu Sprawa małego Eliana Gonzaleza nabrała wydźwięku politycznego, bo choć na świecie zimna wojna się skończyła, to w stosunkach amerykańsko-kubańskich toczy się nadal. Nawet jeśli Elian wróci w końcu z ojcem do Hawany, wciąż będzie obowiązywało liczące już czterdzieści lat amerykańskie embargo wobec Kuby i wciąż Fidel Castro będzie wołał na wiecach: "Socjalizm lub śmierć". Lecz na dłuższą metę sprawa Eliana może umocnić w społeczeństwie USA przekonanie o konieczności normalizacji stosunków z Kubą. Już dziś za zniesieniem embarga i dialogiem z Hawaną opowiada się większość Amerykanów. Od czasu wprowadzenia w 1960 roku handlowego i komunikacyjnego embarga wobec Kuby amerykańska polityka ulegała wahaniom, które jednak nigdy nie doprowadziły do zmiany decyzji podjętej przez prezydenta Johna Kennedy'ego. Rząd Richarda Nixona czynił kroki na rzecz wznowienia stosunków dyplomatycznych z Kubą, ale zrezygnował, kiedy Castro skierował swoich "doradców wojskowych" do Angoli. Za prezydentury Jimmy'ego Cartera oba państwa otworzyły w Waszyngtonie i Hawanie sekcje interesów, będące namiastką ambasad, ale znów nie doszło do pełnej normalizacji, bo w 1980 roku Castro wysłał z portu Mariel w stronę Florydy 125 tysięcy kubańskich uchodźców, przeważnie kryminalistów i psychopatów, zwolnionych w tym celu z więzień i zakładów psychiatrycznych. Z kolei administracja Ronalda Reagana zaprzestała czynić starania o poprawę stosunków z Kubą, ponieważ Castro odpowiadał na nie wzmocnieniem poparcia dla antyamerykańskiej partyzantki w krajach Ameryki Środkowej. Również administracja Billa Clintona zabiegała początkowo o poprawę stosunków z Castro. W 1996 roku prezydent zamierzał nawet zawetować republikański projekt ustawy utrwalającej embargo. Kiedy jednak Kubańczycy zestrzelili dwa amerykańskie samoloty cywilne w międzynarodowej przestrzeni powietrznej, Clinton podpisał ustawę. Obraza zdrowego rozsądku Nawet najzagorzalsi krytycy reżimu Castro muszą przyznać, że embargo okazało się nieskuteczne. Jeśli jego podstawowym celem miało być uniemożliwienie ZSRR i innym państwom komunistycznym wykorzystywania Kuby jako bazy do eksportowania komunizmu na kontynent amerykański, to ani ten eksport nigdy nie był udany, ani embargo nie przeszkodziło Moskwie w udzielaniu Castro "bratniej pomocy". Castro przetrwał już dziewięciu amerykańskich prezydentów i trzyma się tak samo mocno jak w roku 1960. A embargo stanowi dla dyktatora idealne usprawiedliwienie gospodarczych niepowodzeń Kuby oraz pretekst do utrzymywania społeczeństwa w ryzach totalitarnej kontroli. Po rozpadzie ZSRR i obozu komunistycznego kubański reżim miałby spore kłopoty z utrzymaniem się przy władzy, gdyby nie wpajana mieszkańcom wyspy rzekoma konieczność zaciskania pasa w imię "walki z amerykańskim hegemonizmem". Kres zimnej wojny obnażył również bezsens amerykańskiego embarga w tym sensie, że wobec wielu innych państw, stanowiących znacznie większe zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, Waszyngton od dawna prowadzi politykę zaangażowania lub przynajmniej dialogu, argumentując, że bardziej niż izolacja sprzyja to dojrzewaniu demokracji w tych państwach. Amerykanie starają się znaleźć płaszczyznę porozumienia, śląc mu sowitą pomoc humanitarną, nawet z reżimem Korei Północnej - o wiele bardziej nieobliczalnym niż kubański i na dodatek uzbrojonym w rakiety z głowicami atomowymi. Coraz biedniejsza i w zasadzie bezbronna wobec amerykańskiej potęgi Kuba pozostaje wyjątkiem przeczącym już nie tylko postzimnowojennym realiom, ale wręcz zdrowemu rozsądkowi. Amerykańskie społeczeństwo nie jest tego rozsądku pozbawione, czego dowodzą sondaże opinii publicznej. Już dwadzieścia lat temu wykazywały one, że 63 procent Amerykanów opowiadało się za zniesieniem embarga, a w maju ubiegłego roku taki krok pochwaliłoby 70 procent ankietowanych. Sprawa Eliana Gonzaleza przyczyniła się do zwiększenia liczby zwolenników normalizacji stosunków z Kubą. Nie dlatego, że Amerykanie nagle zapałali sympatią do Castro, lecz przede wszystkim z powodu zachowania społeczności kubańskich imigrantów na Florydzie i powiązanych z nią polityków, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości faktu, że zimna wojna się skończyła. Walka o "boskiego wybrańca" Amerykańscy komentatorzy są zgodni, że administracja jest zakładnikiem społeczności kubańskich imigrantów, pałającej nienawiścią do Castro. Nienawiść tę można zrozumieć, ale tylko w takiej mierze, w jakiej nie przesłania ona celu, którym powinno być doprowadzenie do upadku reżimu na Kubie. Embargo natomiast mści się na zwykłych Kubańczykach i pomaga Castro trzymać się władzy. Niektórzy porównują akcję odbicia Eliana przez komandosów do uwalniania zakładników z rąk porywaczy. Ale chłopcu nie groziło niebezpieczeństwo ze strony krewnych w Miami i rzecz z pewnością można było przeprowadzić mniej drastycznie. Z drugiej jednak strony nieustępliwi krewni nie pozostawili władzom wyboru. Zwłaszcza, że nie zgadzając się na oddanie Eliana ojcu, jednocześnie pozwalali na spotkania chłopca z politykami, aktorami, piosenkarzami, dziennikarzami. Kilkumiesięczny, niesmaczny spektakl spowodował, że odbicie Eliana i przekazanie go ojcu zostało przez większość Amerykanów zaaprobowane. Czyniąc z Eliana symbol walki z kubańskim reżimem, negując prawo ojca do decydowania o losie małoletniego syna, szantażując polityków w okresie kampanii wyborczej, antycastrowska diaspora pogrążyła się w oczach opinii publicznej. Doprowadziła też do sytuacji, w której władze USA i reżim Castro znalazły się po tej samej stronie barykady. Każdemu kubańskiemu dziecku żyłoby się lepiej w USA niż na Kubie, ale jeśli miałyby o tym decydować racje polityczne, a nie rodzice, to wmawianie tego zwykłym Kubańczykom jest dla nich zniewagą. Reżim Castro zbija na tym polityczny kapitał. Kubańscy imigranci na Florydzie, którzy porozumienie Waszyngtonu z Hawaną w jakiejkolwiek sprawie uważają za pakt z diabłem, pomogli Fidelowi Castro uczynić z ojca Eliana męczennika. Kubańczycy, którzy praktykują kult santeria, stanowiący mieszaninę afrykańskich wierzeń z katolicyzmem, uważają, że cudownie ocalony na oceanie Elian Gonzalez jest "boskim wybrańcem" - w czyichkolwiek rękach ów wybraniec się znajduje, ten jest zabezpieczony przed śmiercią. Jeśli więc Elian wróci na Kubę, to reżim Castro nie musi się obawiać upadku, gdyby zaś chłopiec pozostał w Miami, kres Fidela byłby nieuchronny. W tym ponoć kryje się tajemnica desperackich zabiegów Castro o odzyskanie chłopca, na którego czeka już w Hawanie willa z basenem, specjalną salą do nauki oraz sztabem psychologów, nauczycieli i służby. Szyki Fidelowi mógłby pokrzyżować jedynie Juan Miguel Gonzalez, zwracając się z prośbą o azyl w USA dla siebie i syna. Ale Castro zabezpieczył się na taką okoliczność, bo w charakterze zakładników trzyma na wyspie jego rodzinę. W kręgu niemożności Prawda ta dotarła już do Amerykanów, którzy początkowo liczyli, że po przylocie do Waszyngtonu ojciec Eliana ucałuje amerykańską ziemię i wybierze wolność. Dziś jest niemal pewne, że Elian wróci z ojcem do Hawany, przy pełnej aprobacie władz amerykańskich, a potem o rodzinie Gonzalezów będzie coraz ciszej. Ale czy za sprawą Eliana będzie głośniej o przyszłości stosunków amerykańsko-kubańskich? Według przedstawicieli rządu USA, ocieplenie na linii Waszyngton - Hawana jest na razie wykluczone. Departament Stanu twierdzi, że stosunki ostatnio się pogorszyły, a nie poprawiły. Zaprzecza też oskarżeniom, jakoby administracja zawarła z Castro potajemną transakcję, aby w zamian za zwrot Eliana uzyskać bardziej pojednawcze zachowanie Kuby. Istotnie, Kubę ponowne umieszczono na dorocznie sporządzanej przez Departament Stanu liście państw popierających terroryzm. A ONZ-owska Komisja Praw Człowieka przyjęła potępiającą Hawanę rezolucję, którą formalnie zgłosiły Czechy i Polska, ale faktycznie przygotowały Stany Zjednoczone. Amerykańscy komentatorzy uważają, że poprawa stosunków z Kubą, a zwłaszcza zniesienie embarga, to rzecz niemożliwa w roku wyborów prezydenckich, bo dla obu kandydatów zbyt ważne są głosy dwumilionowego elektoratu kubańskich imigrantów. Ale pomny wyników sondaży opinii publicznej i kompromitacji Kubańczyków z Miami, którzy postawili nienawiść do Castro ponad prawem, nowy gospodarz Białego Domu zapewne podejmie nowe wysiłki na rzecz normalizacji. Proces ten już zresztą się toczy. W ubiegłym roku, mimo embarga komunikacyjnego, Kubę odwiedziło ponad 200 tysięcy amerykańskich turystów - dwa razy więcej niż w roku 1998. Również w roku ubiegłym Senat uchwalił ustawę kładącą kres restrykcjom w dostarczaniu Kubie pomocy żywnościowej i medycznej. Od roku oficjalnie mogą jeździć na Kubę amerykańscy naukowcy, artyści i przedstawiciele niektórych firm. W wyniku złagodzenia przepisów działa także program, który umożliwia amerykańskim obywatelom wysyłanie swym rodzinom na Kubie przekazów pieniężnych na sumę 300 dolarów raz na kwartał. Administracja Clintona wystąpiła nawet z propozycją wznowienia komunikacji pocztowej z Kubą, ale Castro odrzucił ofertę. I tu jest pies pogrzebany. Wszystko wskazuje na to, że zarówno amerykańskie społeczeństwo, jak i większość polityków dojrzeli już do otwarcia nowego rozdziału w stosunkach z Kubą. Tym, który nie chce go otworzyć, jest przede wszystkim Fidel Castro.CASTRO GOTÓW POMÓC UBOGIM AMERYKANOM Podczas sobotniego spotkania z grupą czarnoskórych kongresmanów ze Stanów Zjednoczonych Fidel Castro zaproponował, aby ubodzy studenci medycyny z USA przyjeżdżali na Kubę w celu doskonalenia swych umiejętności. - Po powrocie do domów - powiedział kubański przywódca - mogliby oni wykorzystać zdobyte u nas umiejętności, pracując w ubogich regionach Stanów Zjednoczonych. Oferta Castro była odpowiedzią na przekazaną przez demokratę Benniego Thompsona z Missisipi informację, iż w niektórych częściach tego stanu opieka medyczna pozostawia wiele do życzenia, a śmiertelność wśród dzieci jest nadal duża. Kuba, która szczyci się swymi osiągnięciami w dziedzinie medycyny, jest gotowa wykształcić nieodpłatnie od 10 do 12 amerykańskich studentów. Dotychczas z jej pomocy w tej dziedzinie korzystali głównie studenci z krajów latynoskich i z Afryki. Castro podziękował czarnoskórym kongresmanom za ich poparcie dla sprawy zniesienia obowiązującego od 38 lat amerykańskiego embarga przeciwko Kubie oraz powrotu Eliana Gonzaleza do kraju. MT-O, AP
Sprawa małego Eliana Gonzaleza nabrała wydźwięku politycznego, bo choć na świecie zimna wojna się skończyła, to w stosunkach amerykańsko-kubańskich toczy się nadal.Amerykańscy komentatorzy są zgodni, że administracja jest zakładnikiem społeczności kubańskich imigrantów, pałającej nienawiścią do Castro. Embargo natomiast mści się na zwykłych Kubańczykach i pomaga Castro trzymać się władzy.Amerykańscy komentatorzy uważają, że poprawa stosunków z Kubą, a zwłaszcza zniesienie embarga, to rzecz niemożliwa w roku wyborów prezydenckich, bo dla obu kandydatów zbyt ważne są głosy dwumilionowego elektoratu kubańskich imigrantów.
PRZEMYSł FILMOWY Z likwidowanego Studia Filmowego "Semafor" pracownicy chcą ratować, co się da Reanimacja animacji Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Na zdjęciu kadr z filmu "Siedmiomilowe buty". (C) SEMAFOR JERZY WÓJCIK Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą przy ul. Bednarskiej 42. To jeden z trzech głównych obiektów studia "Semafor". Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejne nieruchomości z budynkami, przy ul Pabianickiej oraz w Tuszynie k. Łodzi, sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia. "Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później w studiu zjawił się likwidator Krzysztof Grabowski. - Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się - wyjaśniał "Rz" Stefan Cimaszewski, dyrektor Zespołu Organizacyjno-Prawnego w Komitecie Kinematografii. Przyczyny upadku Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90., gdy załamała się planowana przez ówczesnego szefa kinematografii Juliusza Burskiego, koncepcja restrukturyzacji polskiego kina. - Anachroniczne przepisy ustawy o kinematografii pętały inicjatywę. Mecenat Komitetu Kinematografii zgasł, a niezbyt zaradne kierownictwo "Semafora" (przez kilka lat studiem kierował p.o. dyrektor Andrzej Strąk) nie umiało znaleźć metody wyrwania się z zapaści. Ograniczane zamówienia telewizji, pogrążały nas - oceniają dziś lata 90. bezrobotni filmowcy z "Semafora". Rosło zadłużenie wobec skarbu państwa, ZUS, energetyki i szwajcarskiego Sondora. Likwidator zwolnił od razu połowę z czterdziestu pracowników. Zrobił przegląd majątku, pogrupował go w tzw. pakiety i przed czterema tygodniami na pierwszym przetargu sprzedał drobną część zasobów upadłego studia, niezwiązaną bezpośrednio z produkcją filmów, m.in. maszyny do obróbki drewna oraz metalu: piły tarczowe, heblarki, frezarki. Dochód z licytacji był niewielki - 43 tys. zł. - Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski. - Jednak przedsiębiorstwa można likwidować na różne sposoby. Można powiedzieć pracownikom, że ich losy i inicjatywy przestały interesować likwidatora oraz jego mocodawców, bo instytucja upadła. Można także spojrzeć na sprawę szerzej, minimalizować straty, jakie ponosi kultura i ratować, co się da. Liczby i sztuka "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Studio Filmów Lalkowych w Tuszynie, od lat oddział "Semafora", osiągnęło w lalkarstwie mistrzostwo. Robiło je do własnych realizacji i na zamówienie. W "Semaforze" rodziły się wieloodcinkowe seriale, jak choćby francusko-polskie "Przygody Misia Colargola" (53 odcinki), rodzimy lalkowo-aktorski "Miś Uszatek" (104), "Klub Profesora Tutki" (13). W "Semaforze" robili swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji: Edward Sturlis, Daniel Szczechura, Piotr Dumała, Tadeusz Wilkosz. Eksperymentował tam przez kilka lat Zbigniew Rybczyński i zrealizował m.in. uhonorowane Oscarem "Tango". Wie o tym likwidator. - "Semafor" mógł produkować nie tylko dobranocki, ale także filmy animowane dla widza w każdym wieku. - Dlaczego ich nie robił? - zastanawia się. - Popularność amerykańskich pełnometrażowych animacji pokazywanych w Polsce dowodzi, że dorośli widzowie chcą je oglądać. Nie chciałbym, aby pieniądze przesłoniły wszystko, a polskie dzieci musiały oglądać wyłącznie kreskówki z awanturami bohaterów koreańskich albo amerykańskich. Nasza telewizja kupuje je dlatego, że są tańsze. I przyczynia się do upadku rodzimej twórczości, dlatego staram się ratować, co można - dodaje likwidator. Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe. - Uznaliśmy, że najcenniejszą częścią w naszej produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowiliśmy zatem ocalić tę produkcję oraz najwcześniejszą nazwę studia - mówi Zbigniew Żmudzki, były kierownik Zakładu Realizacji Filmów "Semafora", obecnie szef 13-osobowej spółki Se-Ma-For. Akcja ratunkowa - Zależało nam również na dokończeniu dwóch zaawansowanych filmów dla telewizji. Są to "Supełki na sznurowadle" Stanisława Lenartowicza i "Podróż Doktora Mordziaczka", dziewiąty odcinek z serii "Mordziaki", reżyserowany przez Mariana Kiełbaszczaka. Zacząłem pertraktować z TVP, aby nie przerywano tej produkcji- dodaje kierownik Żmudzki. - Zwróciliśmy się do szefa Komitetu Kinematografii o umożliwienia nam korzystania z najstarszej nazwy studia. Tadeusz Ścibor-Rylski, przewodniczący KK, zgodził się. W grudniu 1999 r. zarejestrowaliśmy spółkę - dodają jej sygnatariusze. - Myślimy teraz o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajęłaby się m.in. egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Zamierzamy zakupić na przetargu w "Semaforze" potrzebny, choć leciwy sprzęt, realizować nie tylko animacje. Powstaje już dokument o Antonim Bohdziewiczu "Człowiek zwany Czwartkiem", reżyserem jest Leszek Baron. A w bliskich planach mamy film lalkowy, przygotowywany w koprodukcji z Duńczykami. W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor Andrzej Strąk spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. - Wyposażenie likwidowanego studia: kamery, stoły montażowe, oświetlenie pogrupowaliśmy w tzw. pakiety. Będą je mogli kupić wedle potrzeb realizatorzy należący do spółki Se-Ma-For, ci związani z powstającym stowarzyszeniem, a także filmowcy niezwiązani z byłym "Semaforem"; w budynku przy Pabianickiej od dawna wynajmowały pomieszczenia różne firmy filmowe - mówi likwidator. - Uważam, że wyprzedawany sprzęt powinien służyć kinu - akcentuje. Co się stanie z filmami "Semafora", rekwizytami, lalkami? - Filmy są własnością skarbu państwa. Dziś sprzedajemy telewizjom wyłącznie licencje na ich emisje. W zarządzeniu o likwidacji "Semafora" zapisano, że Komitet Kinematografii wytypuje instytucje kinematografii, którym przekazany zostanie dorobek filmowy - wyjaśnia likwidator. Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce. Wartość majątku "Semafora" oszacowano wstępnie na 5-5,5 mln zł; koszty utrzymania likwidowanej instytucji sięgają obecnie ok. 97 tys. zł (przed likwidacją 150 tys.). Zadłużenie studia wobec ZUS przekroczyło 600 tys. złotych; za zużytą energię elektryczną i wodę powinien "Semafor" zapłacić ponad 500 tys.; za uwłaszczenie studia - 430 tys. zł; 194 tys. ma zwrócić Funduszowi Świadczeń Pracowniczych. Dług wobec szwajcarskiej firmy Sondor za sprzęt do nagrywania dźwięku sprowadzony do Łodzi przed laty, przekroczył 5 mln zł. Czy likwidowany "Semafor" zostanie zobligowany do spłaty tej wierzytelności, zadecyduje Szwajcarski Sąd Federalny w Lozannie.
W październiku zeszłego roku padło łódzkie Studio Filmowe "Semafor". Przez prawie pół wieku realizowało filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Robili tu swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji. W latach 90. w "Semaforze" zaczęła maleć produkcja filmowa i pogłębiało się jego zadłużenie. Byli pracownicy likwidowanego studia chcą ratować, co się da. Grupa bezrobotnych filmowców zawiązała spółkę Se-Ma-For. Członkowie spółki chcą ocalić przede wszystkim produkcję filmów lalkowych, ale w przyszłości zamierzają realizować nie tylko animacje. Potrzebny sprzęt zamierzają kupić na przetargu w "Semaforze". Myślą też o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajmowałaby się m.in. promowaniem dorobku filmowców animatorów.
ŁAWNICY Głównie emeryci, lecz i ich jest za mało A ja lubię sądzić KAZIMIERZ GROBLEWSKI Czy ławnicy ludowi uzgodnili wyrok? - takiego pytania około 35-letnia Barbara Bańkowska na pewno nie usłyszy w sądzie. A kto wie, być może myśli, że tak. Bo zapytana, czym zajmują się w sądzie ławnicy, odpowiada otwarcie: - Nie mam o tym pojęcia. To pytanie w tym miejscu nie jest pozbawione podstaw. Przy drzwiach zamkniętych radni gminy Warszawa Białołęka rozmawiają z kandydatami na ławników ludowych. Od przebiegu rozmowy zależy, czy radni wydadzą pozytywną opinię o kandydacie. A od tej opinii zależy, czy rada gminy na sesji wybierze daną osobę na ławnika. Rady do 31 lipca przyjmowały zgłoszenia kandydatów; do końca października miały wybrać ławników. Pierwszą rzeczą, o którą radni proszą kandydata na ławnika, jest pisemne wyrażenie zgody na ubieganie się o funkcję ławnika. Barbara Bańkowska wyraża taką zgodę. Chce być ławnikiem w sądzie rejonowym. Wybory - nie porównywalne z innymi. Nie ma kampanii wyborczej, a u kandydatów, którzy za chwilę staną przed komisją, nie widać napięcia. Ale w końcu nie wybiera się tu prezydentów czy choćby radnych. Ludzie, którzy tu stoją, nie ubiegają się o prawo do dzielenia pieniędzy, wydawania koncesji. Chcą - nie będąc sędziami, nie mając najczęściej wykształcenia prawniczego - dostać możliwość sądzenia innych ludzi. Czyli być przez cztery lata ławnikiem sądowym. Zarobią na tym do 60 złotych miesięcznie - wynagrodzenie za jedno posiedzenie dla ławnika wynosi obecnie 29 złotych, a ławnik, jak mówi ustawa, nie powinien - chyba że są ku temu ważne powody - uczestniczyć rocznie w więcej niż 12 posiedzeniach. Instytucja ławników pasowała do wizji sprawiedliwości wyznawanej dawniej przez rządzących. Dobrze było, że wpływ na wyroki mieli nie tylko sędziowie, często politycznie niepewni, lecz także zdrowi światopoglądowo, wydelegowani przez zakłady pracy robotnicy i emeryci. Ale w praktyce PRL, po początkowym okresie, w którym sporo było wojujących ławników - robotników, potem zakłady pracy rutynowo traktowały ten przywilej, delegując zwykle osoby najmniej w zakładzie potrzebne. Teraz tej ideologicznej nadbudowy już nie ma. Ławników delegują nadal zakłady pracy, a ponadto także organizacje, stowarzyszenia, rady osiedli, związki zawodowe, partie i obywatele (co najmniej 25 podpisów). O zgłoszeniu kandydatów na ławników tradycyjnie pamięta Sojusz Lewicy Demokratycznej. W tym roku dało się zauważyć zainteresowanie wyborami prawicowych partii. W lipcu "Nasz Dziennik" opublikował wzór zgłoszenia, a towarzyszący mu tekst zachęcał "ugrupowania narodowe i katolickie" do proponowania kandydatów: "(....) w sądach orzekali zwykle ławnicy przeciwstawnej orientacji. (...) Obecnie mamy szanse wziąć sprawy orzekania w wymiarze sprawiedliwości w nasze ręce". Ławnicy mają stworzone prawne możliwości, by mieć decydujący głos przy wielu wyrokach w sądach powszechnych: bo głos ławnika jest równoważny z głosem sędziego, a proporcje na rozprawie są: jeden sędzia zawodowy - dwóch ławników, rzadziej: dwóch sędziów - trzech ławników. Dawniej głos ławników często przesądzał o postanowieniu sądu. W dzisiejszej praktyce ławnicy ludowi rzadko wykorzystują swoją przewagę liczebną, najczęściej, w dyskusji, wypracowują z sędziami wspólne orzeczenie. Dlaczego księgowi, ekonomiści, palacze, ślusarze, mechanicy, handlarze chcą być ławnikami ludowymi? Dlaczego prowadząca samodzielną działalność gospodarczą kobieta chce raz lub dwa razy w miesiącu stawiać się w sądzie, zajmować się sprawami obcych ludzi, kradzieżami, może gwałtami, może rozwodami i mieć wpływ na decyzję sądu? Choć Barbara Bańkowska nie ukrywa, że nie zna obowiązków ławnika, to na pytanie, dlaczego chce nim być, odpowiada: - Ktoś komuś musi pomagać. Ale tak naprawdę rzadko jest okazja, by pytanie to zadać osobie takiej jak ona, w najlepszym wieku dla kariery zawodowej. Zdecydowana większość kandydatów na ławników jest od niej znacznie starsza. Praca dość ciekawa Lucyna Cieślicka, 68-letnia emerytka z 42-letnim stażem pracy w tym samym zakładzie, wyciąga z torebki doskonale zachowane zaświadczenie o skończeniu w 1973 roku kursu z prawa o wykroczeniach. Było to po tym, gdy 41-letnia wtedy laborantka przemysłu chemicznego w Polfie została pierwszy raz członkiem kolegium do spraw wykroczeń. Wytypował ją zakład, ale zastrzega, że nie PZPR, bo w partii nigdy nie była. Zasiadała w kolegium przez dwie kadencje, do 1980 roku. Później miała kilkunastoletnią przerwę. Aż do 1997 roku, kiedy Rada Osiedla Piekiełko, na którym mieszka, doszła do wniosku, że była laborantka, obecnie emerytka, będzie dobrym ławnikiem. Została dobrana w trakcie kadencji, na dwa lata. Teraz jest jedną z osób, które - jak mówi - do ponownego wyboru zgłosił prezes sądu. - Nie opuszczam posiedzeń, nie spóźniam się - mówi, pytana, dlaczego prezes chce nadal widzieć ją ławnikiem. - Praca dość ciekawa - mówi. - Napady, zaprzeczanie ojcostwa, sprawy majątkowe. Trzeba rozpatrywać przyzwoicie, bo chodzi o to, aby nikogo nie skrzywdzić. Dwa, trzy razy w miesiącu ma posiedzenia. Od ośmiu lat jest na emeryturze. Otrzymuje 715 złotych. - Jeżeli dodatkowo miesięcznie wpadnie z sądu 50 - 60 złotych to dla mnie dużo. Każdy pieniądz się przydaje - mówi. Krzysztof Rossman z gminy Bielany, 66 lat, będzie ławnikiem piątą kadencję. - Są ludzie, którzy lubią majsterkować, inni lubią malować, a ja lubię sądzić - mówi. Skończył prawo po czterdziestce, za późno, jak mówi, by iść na aplikację. Nigdy nie pracował w wyuczonym zawodzie, ale chciał mieć coś wspólnego z wymierzaniem sprawiedliwości, zwłaszcza że pochodzi z prawniczej rodziny. Pierwszy raz sam zaproponował w zakładzie pracy swoją kandydaturę; potem zgłosił go Związek Byłych Więźniów Politycznych Okresu Stalinizmu, do którego należy, teraz zgłasza go prezes sądu do ponownego wyboru. Uczestniczył m.in. w sprawie będącej jednym z odprysków FOZZ. Rady wybierają Zrobiliśmy rozeznanie we wszystkich warszawskich gminach i w niektórych dzielnicach gminy Warszawa Centrum. Okazuje się, że ślusarze, nauczyciele, mechanicy, wcale się tak nie garną, by być ławnikami. Garną się emeryci. Przez najbliższe cztery lata wpływ na sądowe orzeczenia będą mieli ludzie w większości powyżej 50., a w bardzo znacznej części emeryci powyżej 60. Duży procent było ławnikami w PRL. Ale w większości gmin nawet chętnych emerytów jest za mało. Prawie wszędzie gminy miały problemy ze skompletowaniem tylu kandydatów, ilu ławników potrzebował z danej gminy prezes sądu. Tego problemu nie mają sądy wojskowe - gdzie minister Janusz Onyszkiewicz rozwiązał sprawę "na wojskowo": kandydatów "powinno być więcej co najmniej o 1/4" od liczby ławników, którzy mają być wybrani - uznał w rozporządzeniu z października 1998 roku - a jeśli jest ich za mało, to brakujących zgłasza dowódca jednostki. Niektóre gminy podeszły do sprawy tak jak Białołęka, której radni prowadzili rozmowy z kandydatami, ale są też takie, które wybrały wszystkich, którzy chcieli, nawet ich nie widząc - bo i tak chętnych było za mało. Dużo pracy w związku z wyborami ławników było w największej warszawskiej gminie, Centrum. Wszystkich chętnych, których zgłosiły organizacje lub obywatele, trzeba było poklasyfikować według adresu zamieszkania i miejsca pracy i "porozdzielać" do podległych gminie dzielnic do zaopiniowania. Kandydatów zgłosili m.in. KPN "Obóz Patriotyczny", NSZZ "Solidarność", SLD, Związek Nauczycielstwa Polskiego, PSL, Stowarzyszenie Rodzina Polska, Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej, Polska Partia Socjalistyczna. Jako ostatnia z dzielnic przesłała do gminy Centrum swoją uchwałę w tej sprawie Praga Północ. W ósmym punkcie porządku dziennego na sesji 29 września zaopiniowanie 60 kandydatów na ławników zabrało radnym kilka minut. - Wyszliśmy z założenia, że organizacje zgłaszające kandydatów biorą za nich odpowiedzialność - mówi referent. Spośród 59 zaakceptowanych przez dzielnicę kandydatów, 34 jest emerytami, 33 ma powyżej 60 lat, w tym 14 powyżej 70. Najstarszy z zaakceptowanych przez radę dzielnicy kandydatów na ławników miał prawie 82 lata. Poniżej 40 lat było czterech chętnych. Mniej niż trzeba Z jedenastu warszawskich gmin, w ośmiu zgłosiło się za mało chętnych na ławników. Sławomir Zabawski z Rady Gminy Ursynów, na początku października ciągle czekał na zgłoszenia. - A co mam zrobić. Trzeba jakoś zrealizować zapotrzebowanie. - To się tylko tak nazywa, że takie jest zapotrzebowanie. Ale później sądy z reguły nie wykorzystują w pełni wszystkich ławników. Sędziowie mają swoich sprawdzonych, dyspozycyjnych ławników i z nich korzystają - mówi Elżbieta Sukiennik, dyrektor Biura Rady Gminy Targówek. Zdecydowana większość kandydatów w tej gminie to osoby zgłoszone do ponownego wyboru przez prezesów sądów. Kandydatów zgłosiły także m.in. Spółdzielnia Pracy Bródno, PPS, NSZZ "Solidarność". Dużo jest emerytów. - To wynika z tego, że oni mają płacone - uważa Elżbieta Sukiennik. Zakłady pracy są zobowiązane zwalniać ławników z pracy na rozprawy i płacić im za ten czas pełne wynagrodzenie. Niepracujący ławnicy, w tym emeryci, otrzymują za rozprawę wynagrodzenie w wysokości ustalonej przez ministra sprawiedliwości. W gminie Wilanów nie planowano rozmów z kandydatami. - To mała gmina, znamy większość kandydatów. Około 30 procent to ławnicy zgłoszeni przez prezesów sądów do powtórnego wyboru - mówi Maria Królik z biura rady. - Przeważnie kandydowali emeryci. Myślę, że dlatego, iż są dyspozycyjni, nie muszą się zwalniać z pracy. Poza tym dorabiają sobie. W przeszłości w takich sytuacjach, gdy rady wybrały zbyt mało ławników, prezesi sądów ogłaszali wybory uzupełniające. Gmina Rembertów miała wybrać 29 ławników. Była najbardziej spóźniona ze wszystkich warszawskich gmin, bo dopiero 14 października wybrała zespół opiniujący kandydatów. Choć termin zgłaszania kandydatów minął 31 lipca, gmina dopiero zaczynała ich szukać. Lepiej szybciej Dwie gminy, Wawer i Ursus, zachowały się niestereotypowo: wybrały ławników pod koniec czerwca - na miesiąc przed upływem terminu ich zgłaszania. - Bo było więcej chętnych niż kandydatów. Poza tym zakładaliśmy, że w lipcu będzie przerwa wakacyjna i chcieliśmy się zabezpieczyć, żeby nie było za późno - słyszymy w Biurze Rady Gminy Ursus. Kandydatów było więcej niż miejsc. Zgłaszali się nawet po sesji. - Może dlatego, że padają zakłady pracy, a ławnicy otrzymują jednak jakieś wynagrodzenie. Zgłaszali się nawet ludzie z wykształceniem podstawowym, którzy nie mają, co z sobą zrobić. Podobnie powód przyśpieszenia wyborów w swojej gminie tłumaczy Wiesław Domański, przewodniczący komisji opiniującej kandydatów na ławników w gminie Wawer. To druga gmina, w której było więcej kandydatów niż chętnych. - Sami starsi ludzie - mówi Domański. Ławnicy wybrani w gminie do Sądu Rejonowego dla Warszawy Pragi - Wydział Pracy są w wieku 55 - 65 lat; jeden jest po 70.; do Sądu Okręgowego w Warszawie są w wieku 60 - 70 lat, dwóch jest po 70. W gminie Bielany najmłodszy kandydat ma 27 lat, najstarszy 76. To trzecia gmina, w której było więcej chętnych niż miejsc. Magdalena Zabłocka, wiceprzewodnicząca komisji opiniującej kandydatów: - Zdecydowana większość to emeryci, wybierani na kolejną kadencję, w wieku 60 - 70 lat. Bardzo często są to ludzie z wykształceniem prawnym, na emeryturze, którzy nie potrafią się rozstać z zawodem. Dobrze, że są - Ludzie starsi mają wolny czas, nie zawalają rozpraw. Dlatego sądy ich wolą - mówi Joanna Lubbe, radna z gminy Białołęka z komisji przesłuchującej kandydatów. A przecież większość spraw dotyczy ludzi młodych. Dlaczego jest tak mało chętnych? - Kilka osób mówiło, że boją się siedzieć na sali rozpraw oko w oko z przestępcami. Ale wiele osób spróbowałoby, lecz zakłady pracy nie chcą się zgadzać na zwalnianie pracowników na rozprawy. Problem z obecnością ławników na posiedzeniach to jedno, a z ich przygotowaniem to drugie. - Ale ja się cieszę się, że w ogóle są chętni - mówi radna Lubbe. Rzeczywiście, prezesi sądów zgłosili do gminy Białołęka zapotrzebowanie na 67 ławników, a chętnych jest 35 osób. Dziesięciu z nich zaproponowali prezesi sądów do powtórnego wyboru. Pozostałych zgłosiły zakłady pracy z terenu gminy - do których radni zwrócili się z prośbą o wytypowanie - m.in. Polfa Tarchomin (dwóch), Auchan (dwóch). Swoich kandydatów przedstawili też m.in.: Rada Osiedla Dąbrówka Szlachecka (trzech), Rada Osiedla Piekiełko (jednego). Dwóch kandydatów zgłosiła KPN "Obóz Patriotyczny" i dwóch NSZZ "Solidarność". Swoich kandydatów "S" zaproponowała do Sądu Okręgowego - Sądu Pracy i Ubezpieczeń Społecznych - do którego w równej liczbie kandydatów mogą jedynie zgłaszać związki zawodowe i administracja państwowa. Ale najwięcej (pięciu) kandydatów ze wszystkich organizacji wytypowało na ławników w gminie Białołęka Białołęckie Stowarzyszenie Samorządowe "Nasze Szkoły". Tę organizację reprezentuje m.in. wspomniana Barbara Bieńkowska. BSS "Nasze Szkoły" poniosło klęskę w wyborach samorządowych, nie zdobywając w gminie ani jednego mandatu. Teraz jego członkowie zostają ławnikami. Ławnikiem będzie prezes stowarzyszenia Marek Procki. - Ktoś te odpowiedzialne funkcje musi pełnić. A kto, jeśli nie osoby z wykształceniem prawniczym - mówi ok. 45-letni mężczyzna, urzędnik państwowy, z wykształcenia prawnik. Wizytówka Nie tylko wspomniana Barbara Bańkowska mówi wprost, że nie wie, na czym polega praca ławnika. Tomasza Szelesta wydelegował na ławnika sądu rejonowego hipermarket Auchan. Na pytanie komisji, czy zna obowiązki ławnika odpowiada: - Nie znam. - Jak pan ocenia odpowiedzialność ciążącą na ławniku? - Decydentem jest sędzia... - zaczyna swoją odpowiedź. - Pan też będzie decydentem - zwraca mu życzliwie uwagę jeden z radnych. - Dlaczego zdecydował się pan kandydować? - Mam to u siebie na co dzień - mówi 35-letni Tomasz Szelest i nie można mu nie wierzyć, bo w hipermarkecie Auchan jest szefem ochrony. - Na co dzień rozstrzygam sprawy osób, które popełniają w sklepie drobne przestępstwa. Interesują mnie ich dalsze losy - mówi, ale dodaje od razu, że będzie miał "zdroworozsądkowe" podejście i będzie obiektywny, także gdy przyjdzie mu osądzać złodzieja z jego sklepu. Tomasz Szelest nie zostaje ławnikiem z powodu pieniędzy. Ani dlatego, że ma za dużo wolnego czasu. Zostaje nim dlatego, że ma to związek z jego pracą i - przede wszystkim - dlatego, że tak chciała jego firma. - Zdaję sobie sprawę, iż zostałem obdarzony dużym zaufaniem. Jestem wizytówką firmy - mówi. Radni opiniują go pozytywnie. Nikt nie zwraca uwagi na to, że przepis ustawy o ustroju sądów powszechnych przesądzający, iż nie mogą być ławnikami osoby zajmujące stanowiska związane ze ściganiem przestępstw, być może wyklucza kandydaturę Tomasza Szelesta. Ławnicy ludowi uczestniczą w rozpoznawaniu większości spraw w sądach powszechnych. Nie mogą przewodniczyć rozprawie, ale przy rozstrzyganiu spraw mają takie same prawa jak sędziowie. Ławnikiem może być obywatel polski, który ukończył 26 lat, "jest nieskazitelnego charakteru", przynajmniej od roku mieszka lub jest zatrudniony w gminie, z której kandyduje. Nie mogą być ławnikami osoby zatrudnione w sądach, w prokuraturze, osoby wchodzące w skład organów, od których orzeczenia można żądać skierowania sprawy na drogę postępowania sądowego, funkcjonariusze policji, inne osoby zajmujące stanowiska związane ze ściganiem przestępstw, adwokaci i aplikanci adwokaccy, duchowni, żołnierze w czynnej służbie, funkcjonariusze Służby Więziennej. "Strojem urzędowym sędziego i ławnika sądu wojskowego na rozprawie jest toga. (...). Toga jest suknią fałdzistą z lekkiego czarnego materiału wełnianego lub wełnopodobnego, sięgającą powyżej kostek - około 25 cm od ziemi. U góry ma odcinany karczek szerokości 21 cm. (...) Przy kołnierzu togi wszyty jest żabot z fioletowego materiału wełnianego lub wełnopodobnego, długości 21 cm, szerokości u dołu 28 cm, ułożony w 13 kontrafałd, których środkowa - szerokości 2 cm - ma fałdy po obu stronach; pozostałe kontrafałdy biegną w kierunku rękawów. Żabot z prawej strony togi jest zapinany na guziczek". Z rozporządzenia ministra sprawiedliwości z 27 lipca 1998 r. (Dz.U. nr 116, poz. 750)
Rady do 31 lipca przyjmowały zgłoszenia kandydatów; do końca października miały wybrać ławników. Ludzie Chcą - nie będąc sędziami, nie mając najczęściej wykształcenia prawniczego - dostać możliwość sądzenia innych ludzi. Czyli być przez cztery lata ławnikiem sądowym. Zarobią na tym do 60 złotych miesięcznie - wynagrodzenie za jedno posiedzenie dla ławnika wynosi obecnie 29 złotych, a ławnik, jak mówi ustawa, nie powinien - chyba że są ku temu ważne powody - uczestniczyć rocznie w więcej niż 12 posiedzeniach. Ławników delegują zakłady pracy, a ponadto także organizacje, stowarzyszenia, rady osiedli, związki zawodowe, partie i obywatele (co najmniej 25 podpisów). Ławnicy mają stworzone prawne możliwości, by mieć decydujący głos przy wielu wyrokach w sądach powszechnych: bo głos ławnika jest równoważny z głosem sędziego, a proporcje na rozprawie są: jeden sędzia zawodowy - dwóch ławników, rzadziej: dwóch sędziów - trzech ławników. Dawniej głos ławników często przesądzał o postanowieniu sądu. W dzisiejszej praktyce ławnicy ludowi rzadko wykorzystują swoją przewagę liczebną, najczęściej, w dyskusji, wypracowują z sędziami wspólne orzeczenie.Przez najbliższe cztery lata wpływ na sądowe orzeczenia będą mieli ludzie w większości powyżej 50., a w bardzo znacznej części emeryci powyżej 60. Duży procent było ławnikami w PRL. Prawie wszędzie gminy miały problemy ze skompletowaniem tylu kandydatów, ilu ławników potrzebował z danej gminy prezes sądu. Tego problemu nie mają sądy wojskowe: kandydatów "powinno być więcej co najmniej o 1/4" od liczby ławników, którzy mają być wybrani - a jeśli jest ich za mało, to brakujących zgłasza dowódca jednostki. Z jedenastu warszawskich gmin, w ośmiu zgłosiło się za mało chętnych na ławników. sądy z reguły nie wykorzystują w pełni wszystkich ławników. Sędziowie mają swoich sprawdzonych, dyspozycyjnych ławników i z nich korzystają. Zakłady pracy są zobowiązane zwalniać ławników z pracy na rozprawy i płacić im za ten czas pełne wynagrodzenie. Niepracujący ławnicy, w tym emeryci, otrzymują za rozprawę wynagrodzenie w wysokości ustalonej przez ministra sprawiedliwości. Przeważnie kandydowali emeryci. są dyspozycyjni, nie muszą się zwalniać z pracy. dorabiają sobie. W przeszłości w takich sytuacjach, gdy rady wybrały zbyt mało ławników, prezesi sądów ogłaszali wybory uzupełniające. Dlaczego jest tak mało chętnych? - boją się siedzieć na sali rozpraw oko w oko z przestępcami. wiele osób spróbowałoby, lecz zakłady pracy nie chcą się zgadzać na zwalnianie pracowników na rozprawy.Problem z obecnością ławników na posiedzeniach, z ich przygotowaniem. Ławnicy ludowi uczestniczą w rozpoznawaniu większości spraw w sądach powszechnych. Nie mogą przewodniczyć rozprawie, ale przy rozstrzyganiu spraw mają takie same prawa jak sędziowie. Ławnikiem może być obywatel polski, który ukończył 26 lat, "jest nieskazitelnego charakteru", przynajmniej od roku mieszka lub jest zatrudniony w gminie, z której kandyduje.Nie mogą być ławnikami osoby zatrudnione w sądach, w prokuraturze, osoby wchodzące w skład organów, od których orzeczenia można żądać skierowania sprawy na drogę postępowania sądowego, funkcjonariusze policji, inne osoby zajmujące stanowiska związane ze ściganiem przestępstw, adwokaci i aplikanci adwokaccy, duchowni, żołnierze w czynnej służbie, funkcjonariusze Służby Więziennej.
OSCARY '99 50 podpisów pod listem Stevena Spielberga Dwie szanse Andrzeja Wajdy BARBARA HOLLENDER Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność". Hołd dla polskiego mistrza Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku". Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina. 39 gniewnych ludzi Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz". Konkurenci "Pana Tadeusza" Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera. "Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV. Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina.
Andrzej Wajda ma nie tylko szansę zdobyć Oskara w kategorii obrazów nieanglojęzycznych,ale też ma szansę zdobyć honorową nagrodę za całokształt twórczości. List do Amerykańskiej Akademii Filmowej napisał inny słynny reżyser-Steven Spielberg, a podpisało się pod nim 50 osób. W liście Spielberg prezentuje życiorys Wajdy, przypomina o jego najwybitniejszych filmach i nagrodach jakie zdobyły. Przypomina, że Wajda był nominowany do Oskara już trzy razy - za "Ziemię obiecaną", "Panny z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza", a przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości. We Francuskiej Akademii Filmowej zają miejsce po zmarłym Frederico Fellinim. Spielberg szczególnie docenia Wajdę za film "Korczak". Jego zdaniem jest to jeden z najważniejszych filmów o Holocauście. Oczywiste jest,że od listu Spielberga do przyznania Wajdzie Oskara jest daleka droga. Oskar za całokształ twórczości to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 filmowych zawodów. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii,ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Na posiedzeniu 18 stycznia Board of Governors rozpatrzy tegoroczne kandydatury do tej nagrody. Jednocześnie z kampanią na rzecz Wajdy trwa kampania na rzecz promocji jego filmu pt. "Pan Tadeusz", który jest kandydatem do Oskara dla filmu nieanglojęzycznego. Film ma w tym roku silnych konkurentów,ale mówi się,że mimo wszystko ma on duże szanse na zdobycie statuetki.
POLACY NA UKRAINIE "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym" Ptaki bez skrzydeł Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. LECH WOJCIECHOWSKI Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej. Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę. Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?". Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest. I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją. Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz. Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym". Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy. Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego. ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ
Do 1991 roku na Ukrainie Polakom żyło się trudno. Ziemie te Polska utraciła w 1793 roku, a losy ludzi były często tragiczne. Najwięcej Polaków jest w obwodzie żytomierskim. Jest tu dziś polska szkoła, polskie siostry zakonne, polskie przedszkole i organizacje polonijne. Sytuacja na wschodnim Wołyniu nie jest łatwa, ludzie są biedni i brakuje pieniędzy na wszystko. Polska prasa, radio dociera do nielicznych. Rząd ukraiński nie przyczynia się do poprawy sytuacji. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy.
Krajowa Rada wie, że nie ma jej za co szanować, a to pozwala TVP bezkarnie drwić ze swojej misji Psy szczekają, karawana jedzie dalej LUIZA ZALEWSKA Po raz pierwszy od dawna Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji podjęła próbę odbudowania swego autorytetu i zajęła zdecydowane stanowisko w sprawie telewizji publicznej. Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. TVP dobitnie pokazała, kto naprawdę w mediach publicznych rządzi. Awantura między telewizją publiczną a Polską Agencją Prasową, jaką mogliśmy śledzić w ostatnich dniach, przypomina podobną historię sprzed roku. W tym samym czasie, gdy SLD przygotowywało się do przejęcia władzy w telewizji publicznej, posłowie tego ugrupowania zwołali konferencję prasową, by ponarzekać na upolitycznienie PAP. Czy nie chcieli wówczas odwrócić uwagi od sytuacji w telewizji? I czy tym razem nie było podobnie? Czy telewizja, którą od miesięcy atakuje prawica, nie postanowiła zaatakować Agencji tylko po to, by w chaosie wzajemnych oskarżeń odwrócić od siebie uwagę i stworzyć wrażenie, że nie tylko ona jest uwikłana w politykę i że "nikt z nas nie jest bez winy"? Najwyraźniej tak właśnie było. Depesza PAP o stanowisku Krajowej Rady w sprawie zarzutów pod adresem TVP faktycznie była niezbyt fortunna. Jednak kilka nieszczęśliwych sformułowań (najważniejsze zresztą zostało jeszcze tego samego dnia sprostowane przez PAP) nie tłumaczy tak ostrego ataku. Chyba że jego celem jest odwrócenie od siebie uwagi. Najlepsza obrona to atak Prześledźmy, w jaki sposób w miniony wtorek widzowie dowiedzieli się o stanowisku Krajowej Rady, która uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym, a zwłaszcza z pamiętnym rzutem petardą w tłum lewicowców, "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej". Otóż TVP nie przeczytała krótkiego i bardzo jasnego komunikatu Krajowej Rady, choć tak byłoby najprościej. Nie poinformowała wprost: "Krajowa Rada po przeanalizowaniu wszystkich informacji stwierdza, że jeden z materiałów wyemitowanych w »Wiadomościach« zawierał błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej". Wynikałoby z tego przecież jasno, że telewizja dopuściła się błędu, jeśli nie - jak twierdzą niektórzy - manipulacji. TVP nie mogła do tego dopuścić. Skoncentrowała się więc na ataku na PAP. Zaczęła od informacji, że to Agencja zmanipulowała treść owego komunikatu w swojej depeszy i że telewizja zwróci się do Rady Etyki Mediów o ocenę tak niecnego czynu. Dopiero z kolejnych zdań można było wyłowić najważniejszą wiadomość: że depesza dotyczyła skargi na telewizję, a jeden z zarzutów został przez Radę uznany. Widz jednak nie dowiedział się, jaki to zarzut i czego dotyczył. Widz usłyszał jedynie, że potwierdzono "tylko jeden" zarzut, "stosunkowo drobny", "natury formalnej", "dotyczący graficznego ozdobnika". Czy telewizja miała prawo tak postąpić i czy takie działanie nie jest klasyczną manipulacją? To nie wszystko. Telewizja tak zagalopowała się we własnej obronie, że lekką ręką zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. - Być może to Rada się myli - szybko odbił piłeczkę wiceszef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej Jacek Maziarski. A prezes TVP Robert Kwiatkowski powiedział nam, iż "nie odnosi wrażenia, że Krajowa Rada gani telewizję". - To stanowisko jest na tyle ogólnikowe, że nie można powiedzieć, iż Krajowa Rada skrytykowała telewizję - twierdzi prezes. Wygląda to tak, jakby skazaniec oświadczył ni stąd, ni zowąd wysokiemu sądowi: "Jestem niewinny, sąd się myli, ja nie idę siedzieć". Różnica między skazanym a telewizją jest jednak wyraźna - z pierwszym łatwo sobie poradzić (kajdanki, strażnicy itp.) i karę wyegzekwować. Z telewizją jest już dużo trudniej. Niby Krajowa Rada jest konstytucyjnym organem czuwającym nad ładem medialnym, ale dla telewizji niewiele z tego wynika. Telewizji nic nie grozi, bo ma to, co najważniejsze - polityczne wsparcie. Klucz polityczny Nie ma wątpliwości, że po obu stronach sporu sytuacja nie jest do końca czysta. I w telewizji publicznej, i w Polskiej Agencji Prasowej wysokie stanowiska zajmują osoby, które polityka jest dość bliska. Dla wszystkich jest przecież jasne, że obsadę obu instytucji przeprowadzono według politycznego klucza. Prezes TVP Robert Kwiatkowski pracował przy kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego i był jego delegatem do Krajowej Rady. Szef telewizyjnej "Jedynki" Sławomir Zieliński i szef Biura Programowego TVP Andrzej Kwiatkowski uczestniczyli w przedwyborczej debacie Kwaśniewski - Wałęsa, zadając pytania w imieniu późniejszego zwycięzcy. Takie nominacje nie byłyby możliwe, gdyby w świecie mediów elektronicznych pierwszych skrzypiec nie grał SLD. Z kolei prezes zarządu PAP Robert Bogdański był związany z Ruchem STU. W zarządzie Agencji zasiadają też Krzysztof Andracki, który w ostatniej kampanii wyborczej kierował biurem prasowym sztabu Unii Wolności, oraz Piotr Ciompa, publicznie przyznający się, że należał do Ligi Republikańskiej. Pewnie i oni nie pracowaliby w PAP, gdyby nie rządy AWS (Agencja jest spółką skarbu państwa). A mimo to trudno porównywać polityczne zaangażowanie obu instytucji. "PAP sama nigdy nie komentuje wydarzeń. Nie angażujemy się w żadne akcje o charakterze politycznym, czego jednym z dowodów było ostatnio nieprzyłączenie się Agencji do bojkotu enuncjacji prasowych jednego z ugrupowań politycznych" - oświadczył niedawno redaktor naczelny PAP Igor Janke. Trudno nie przyznać mu racji. Telewizja natomiast tę granicę przekroczyła już dawno. Przypomnijmy, jak pół roku temu jeden z dziennikarzy "Panoramy" postanowił rozwinąć swe publicystyczne talenty na bazie wypowiedzi ministra Janusza Pałubickiego o "prezydencie wszystkich ubeków". Teraz telewizja wprowadziła nowy obyczaj - wykorzystywanie anteny do własnej obrony. Już przed miesiącem, kiedy Liga złożyła skargę do KRRiTV, telewizja zagrzmiała: "Próby wywierania politycznej presji na dziennikarzy uważamy za niedopuszczalne!". A kiedy Rada postanowiła zwrócić uwagę na niestosowność takiego postępowania, telewizja otwarcie to zignorowała. Jeszcze tego samego dnia ponownie postanowiła się bronić, nazywając "błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej" (za KRRiTV) "stosunkowo drobnym" i formalnym (za "Wiadomościami"). Dzień później pełna oburzenia lektorka poinformowała zdezorientowanych widzów o dalszych krokach przedsięwziętych przeciwko PAP. Nasuwa się pytanie: czy jeśli sprawa jest - zdaniem telewizji - tak istotna, skoro dwa dni z rzędu informuje się o niej widzów w głównym wydaniu "Wiadomości", a przy tym dość mocno skomplikowana, to czy nie należało poświęcić więcej czasu na wyjaśnienie jej widzom? Zapraszając na przykład do programu publicystycznego wszystkie strony sporu, włącznie z przedstawicielem Krajowej Rady? Zapewne. Wówczas jednak telewizja musiałaby pozwolić zabrać głos swojemu przeciwnikowi. A kiedy nie może on zabrać głosu, łatwiej z nim walczyć i wygrać. Zwłaszcza jeśli ma się do dyspozycji tak potężną tubę propagandową. Potężna siła kreacji Prawicowi członkowie Krajowej Rady zwracają uwagę na skutki takiej polityki. - Telewizja publiczna rości sobie prawo do kontroli debaty publicznej. Decyduje, komu przyznać głos, a komu odmówić. Ludziom, którzy rzeczywiście taki dialog prowadzą, anteny się nie udostępnia - zauważa Marek Jurek. W rezultacie telewizja nie przedstawia rzeczywistego obrazu życia politycznego, ale kształtuje go tak, jak chcą tego jej szefowie. W ten sam sposób wpływa na życie społeczne - przypomnijmy, jak celne ciosy padały ze strony TVP, gdy rząd przygotowywał się do wprowadzenie w życie kluczowych reform. Najpierw trzeba było ubłagać stację zobowiązaną ustawowo do pełnienia publicznej misji, by zgodziła się dać opust na reklamy, które miały nam objaśniać zawiłości wprowadzanych reform. Potem rząd musiał prostować katastroficzne wizje TVP o skutkach wchodzących w życie reform. Wystarczy przypomnieć grudniową informację "Wiadomości", że lada dzień zamknięte zostaną szpitale, bo nie zarejestrowano jeszcze wszystkich kas chorych. Telewizja bez żadnych skrupułów wykorzystuje swą niekwestionowaną potęgę i wyraźnie aspiruje do roli kreatora życia publicznego w Polsce. Wyraża przy tym wielką pogardę nie tylko dla faktów, ale i dla samej Krajowej Rady, choć i ona, i KRRiTV wywodzą się z tego samego, państwowego porządku. Skoro TVP daje taki przykład, to czego można spodziewać się po stacjach komercyjnych, które dziś KRRiTV z trudem próbuje ukarać chociażby za tak ewidentne przewinienia, jak emisja półpornograficznych filmów w najlepszym czasie antenowym. Dla prawicy wszystko jest jasne - telewizja zdominowana przez postkomunistów robi wszystko, by zdyskredytować prawicowy rząd, i przygotowuje grunt do reelekcji prezydenta. Bardzo ciekawe, jak skuteczne będzie to działanie. Jeden z medialnych ekspertów - Karol Jakubowicz, od dawna przypomina bowiem, że wybory przegrywała zwykle ta strona sceny politycznej, która akurat telewizją publiczną władała. Krótkotrwały cud Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Smutne, że doszło do tego, gdy organ ten pierwszy raz od dawna postanowił poprawić swój wizerunek i stanowisko w sprawie zarzutów Ligi Republikańskiej przyjął jednogłośnie. Przypominało to cud, bo jakże inaczej nazwać można tot, że i Marek Jurek (prawica), i Włodzimierz Czarzasty (delegowany do Rady przez Aleksandra Kwaśniewskiego) głosowali w sprawie telewizji publicznej tak samo. Nie można nie doceniać ambicji nowych członków Rady (zwłaszcza Juliusza Brauna), którzy deklarowali chęć jej odpolitycznienia, nawet jeśli wspólne głosowanie prawicy z lewicą dotyczyło raczej symbolicznej sprawy. Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. Jeszcze tego samego wieczora mozolnie zawarty układ rozsypał się. Prawica - zgodnie z tradycją - wsparła PAP, a lewica - również tradycyjnie - telewizję. Przestało być jasne, co w końcu Rada zrobiła z zarzutami przeciw TVP: przyjęła jeden, odrzuciła pozostałe, pozostałych nie odrzuciła, bo się nimi nie zajmowała, zajmowała się wszystkimi, ale tylko jeden potwierdzili wszyscy. Wszyscy członkowie Rady w zależności od opcji politycznej przedstawiali inny scenariusz. Witold Graboś, wiceprzewodniczący Rady (były senator SLD), podsumował to dość kuriozalnie: "Pozostałe zarzuty pod adresem TVP ani nie zostały odrzucone, ani uznane za słuszne". A więc nic z tego nie wynika i nadal nie wiadomo, czy to Liga, czy telewizja ma rację. Jeszcze tego samego dnia stało się zatem jasne, że nadzieje, by Krajowa Rada zaczęła mówić jednym głosem i by jej stanowiska traktować w kategoriach merytorycznych, a nie - jak zwykle - politycznych, spełzły na niczym. KRRiTV potwierdziła tym samym, że nie ma sensu jej szanować. Dlatego tak łatwo TVP może sobie drwić ze swej publicznej misji.
w miniony wtorek widzowie dowiedzieli się o stanowisku Krajowej Rady, która uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym, "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej". TVP nie przeczytała komunikatu Krajowej Rady. TVP Skoncentrowała się na ataku na PAP. można było wyłowić wiadomość: że depesza dotyczyła skargi na telewizję. Telewizja tak zagalopowała się we własnej obronie, że zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. Telewizji nic nie grozi, bo ma polityczne wsparcie. I w telewizji publicznej, i w Polskiej Agencji Prasowej wysokie stanowiska zajmują osoby, które polityka jest bliska. trudno porównywać polityczne zaangażowanie obu instytucji. Telewizja tę granicę przekroczyła już dawno. Prawicowi członkowie Krajowej Rady zwracają uwagę na skutki takiej polityki. - Telewizja publiczna rości sobie prawo do kontroli debaty publicznej - zauważa Marek Jurek. Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Prawica wsparła PAP, a lewica telewizję. nadzieje, by Krajowa Rada zaczęła mówić jednym głosem i by jej stanowiska traktować w kategoriach merytorycznych, a nie politycznych, spełzły na niczym.
POLITYKA PIENIĘŻNA Nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii Szukanie winnego RYS. MARCIN CHUDZIK BOGUSŁAW GRABOWSKI Ostatnia znaczna podwyżka stóp procentowych NBP oraz gwałtowne przyspieszenie inflacji wywołały ze strony niektórych ekonomistów, analityków i komentatorów krytykę poczynań Rady Polityki Pieniężnej. Niestety, trudno podjąć merytoryczną dyskusję z głosami, które nie zawsze mają charakter merytoryczny i często przeczą zasadom logiki. Ocena polityki pieniężnej i działań RPP jest zjawiskiem bardzo pożądanym, zważywszy rolę, jaką odgrywają w kształtowaniu sytuacji makroekonomicznej, oraz konstytucyjną pozycję RPP jako podmiotu w pełni niezależnego. Rada Polityki Pieniężnej w poczuciu odpowiedzialności przywiązuje wielkie znaczenie do przejrzystości swoich działań od początku istnienia. Dlatego chciałaby podjąć dyskusję z głosami krytycznymi, szczególnie w sytuacji niepowodzeń w ograniczaniu inflacji. Znaczna część ostatnich krytycznych wypowiedzi wobec Rady sprowadzała się właściwie do trzech zarzutów: o to, że ostatnia podwyżka stóp procentowych była "spóźnioną, zbyt nerwową i przesadną" reakcją Rady, której "optymizm co do inflacji trwał zbyt długo", i która "jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją"; że jedną z głównych przyczyn obecnych kłopotów z inflacją była błędna i równie zaskakująca w swojej skali styczniowa obniżka stóp; oraz że "członkowie Rady starają się zrzucić większość winy na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym", a przecież "to RPP, a nie rząd, jest odpowiedzialna za politykę antyinflacyjną". Wtedy, kiedy wiadomo Profesor Leszek Zienkowski sądzi, że "optymizm Rady co do inflacji trwał zbyt długo", a zdaniem Mirosława Gronickiego z CASE "Rada powinna już wcześniej, we wrześniu, podnieść nieco stopy procentowe". Przypomnieć chciałbym obu panom, którzy publikują regularnie swoje prognozy makroekonomiczne, że żaden z nich, ani zresztą nikt inny, nie przewidywał, przynajmniej do końca września, że w 1999 r. inflacja przewyższy cel inflacyjny NBP. Świadczy to chyba dobitnie o tym, że głównymi czynnikami tak gwałtownie od sierpnia przyspieszającymi inflację były szoki podażowe na rynku żywności i paliw. W przeciwnym wypadku należałoby stwierdzić powszechny brak kompetencji krajowych i zagranicznych analityków. Przypomnieć także chciałbym, że we wrześniu właśnie, ku zaskoczeniu rynków i komentatorów, RPP podniosła najważniejszą ze stóp procentowych NBP, ze względu na zagrożenie ze strony rozbudzonych oczekiwań inflacyjnych i dynamicznie rosnących kredytów. Inny komentator stawia z kolei zarzut, że Rada niepotrzebnie zwlekała z decyzją o podwyżce stóp do listopada, gdyż powinna to zrobić w październiku, kiedy wszyscy się tego spodziewali po ogłoszeniu danych o inflacji za wrzesień. Twierdzi także, że przesadzone "rozmiary podwyżki sugerują, że w szeregi Rady wkradła się nerwowość, tak jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją". Świadoma decyzja Chciałbym poinformować, że Rada listopadową decyzję podejmowała w całkowitym spokoju, bez żadnej nerwowości. Ponadto decyzję tę nie dlatego podjęła w listopadzie, i aż w takiej skali, że "zaspała" w październiku, ale dlatego, by podjąć ją w takiej właśnie skali w listopadzie. Dla każdego, kto wie, co to jest efektywność mechanizmu transmisji impulsów polityki pieniężnej do gospodarki i jakie jest znaczenie oczekiwań w tym procesie, decyzja taka jest w pełni zrozumiała. Nie muszą oczywiście o tym wiedzieć, ani nadmiernie o tym myśleć, uczestnicy rynków finansowych czy analitycy makroekonomiczni. Nie jest im ta wiedza, właściwa bankowości centralnej, do niczego potrzebna. Ale krytyków poczynań banków centralnych nic od jej posiadania nie zwalnia. Każdy ma prawo twierdzić, że dokonane podniesienie stóp NBP jest za duże. Pamiętać jednak musi (biorąc pod uwagę, iż krótkookresowym celem RPP jest obniżenie inflacji na koniec 2000 r. do 5,4 - 6,8 proc.), że jego twierdzenie sprowadza się do następującej tezy: skala dokonanej podwyżki stóp procentowych doprowadzi do przestrzelenia celu inflacyjnego w dół, czyli poniżej 5,4 proc. w grudniu 2000 r. Czy rację mają ci, którzy krytykują teraz Radę za przesadę, dowiemy się za rok. Natomiast stosunkowo niedługo dowiemy się, na ile niektórzy krytycy ostatniej decyzji Rady będą pamiętali o przytaczanych przez siebie argumentach i z jaką konsekwencją będą je wykorzystywali w swoich analizach ekonomicznych. Otóż bowiem część obecnych krytyków ostatniej decyzji RPP regularnie publikuje własne prognozy makroekonomiczne (prof. Leszek Zienkowski i prof. Witold Orłowski z NOBE oraz Mirosław Gronicki z CASE). Inne przewidywania, inna rzeczywistość Przejdźmy teraz do zarzutu zbyt dużej redukcji stóp procentowych 20 stycznia 1999 r. Mam szczególne prawo do odpowiedzi na ten zarzut, gdyż w podejmowaniu tej decyzji nie uczestniczyłem. Z formy przytaczania tego zarzutu wynika, że skala styczniowej redukcji stóp była dość szeroko krytykowana. Mam jednak poważne kłopoty ze znalezieniem choćby jednej opinii krytycznej, z której wynikałoby, że ustalona przez Radę skala obniżki stóp była zbyt duża i w wyniku tego inflacja w końcu 1999 r. przekroczy wyznaczony przez RPP cel. Co więcej, nie mogę także przypomnieć sobie żadnej prognozy makroekonomicznej, dokonanej po tej decyzji (aż do września), która kwestionowałaby możliwość realizacji krótkookresowego celu inflacyjnego Rady na ten rok. Pamiętam za to bardzo dobrze, że o słuszności tej decyzji i jej zgodności z celem inflacyjnym napisała m.in. w swoim raporcie misja MFW, przebywająca wówczas w Polsce. Natomiast z zarzutu stawianego wtedy Radzie przez Gronickiego, że tak duża redukcja stóp doprowadzi do wzrostu deficytu w obrotach bieżących, nie wynika nic dla obecnej dyskusji o przyspieszającej inflacji. Sam zresztą autor tych zarzutów optymistycznie zapatrywał się na perspektywy inflacji we wszystkich swoich prognozach publikowanych do jesieni tego roku. Otóż, redukcja stóp w styczniu rzeczywiście była zbyt duża bądź w ogóle niepotrzebna. Problem polega jednak na tym, że o tym wiemy dopiero teraz. Jak sama Rada stwierdza w swoim komunikacie, że skala obniżki stóp procentowych dostosowana była do przewidywanego w 1999 r. przebiegu zjawisk makroekonomicznych. Było to działanie zgodne z zasadą forward looking. Rada przyjmowała wówczas za wiarygodną zapowiedź zaostrzenia polityki fiskalnej oraz przewidywała powolny wzrost eksportu wraz ze spodziewanym przez wszystkie ośrodki analityczne przyspieszeniem rozwoju gospodarek Unii Europejskiej i odbudową rynku rosyjskiego. Spodziewała się również negatywnych szoków podażowych na rynku żywności i paliw. Rzeczywisty przebieg zdarzeń makroekonomicznych był inny: wzrósł deficyt sektora budżetowego, eksport spadał, a szoki podażowe okazały się silniejsze (między innymi ze względu na skalę interwencji państwa) od przewidywanych. Czy Rada czyniła wówczas dobrze, dostosowując instrumenty polityki pieniężnej do prognozowanego przebiegu procesów makroekonomicznych? Oczywiście, że tak, bo przecież w polityce pieniężnej trzeba uwzględniać fakt opóźnień, z jakimi oddziałuje ona na gospodarkę. Czy przewidywany przez Radę scenariusz zdarzeń gospodarczych różnił się od powszechnie spodziewanego? Nie, był całkowicie zgodny z tym, co nazywamy konsensusem rynkowym. Prognozy Rady były więc wówczas powszechnie akceptowane. Diagnoza z użyciem termometru Czy Rada miała przesłanki do wcześniejszej zmiany swoich przewidywań? Bardzo mało i bardzo późno. Przypomnieć przecież należy, że o problemach ZUS dowiedzieliśmy się dopiero w lipcu i to z zapewnieniem, że zostaną do końca roku rozwiązane, bez zwiększenia deficytu sektora budżetowego. O zadłużeniu kas chorych dowiedzieliśmy się jesienią. Gwałtowny wzrost cen żywności rozpoczął się od sierpnia. Również w tym miesiącu najbardziej wzrosły ceny paliw. Z żadnych dostępnych w pierwszym półroczu branżowych analiz i prognoz nie wynikała taka skala wzrostu cen na rynku żywności i paliw, jakiej później doświadczyliśmy. Rząd nie informował o swoich zamiarach w zakresie wzrostu protekcji celnej czy przyspieszenia wzrostu stawek akcyzy na paliwa. Poważniejszy spadek eksportu i wzrost deficytu w obrotach bieżących rozpoczął się od kwietnia. Pamiętać przy tym należy, że informacje o wszystkich tych wydarzeniach dostępne były kilka tygodni po ich faktycznym wystąpieniu. Przypomnieć też muszę, że w połowie lipca z mojej wypowiedzi, udzielonej "Rzeczpospolitej", można było wyczytać większe prawdopodobieństwo podwyższenia aniżeli obniżenia stóp procentowych do końca bieżącego roku. Zasugerowanie takiego scenariusza polityki pieniężnej było pewnym zaskoczeniem dla rynku, który wciąż liczył na kolejne obniżki stóp procentowych. W bieżącym roku niską przewidywalność polityki gospodarczej rządu widać więc było gołym okiem. Doświadczyli jej także uczestnicy rynku walutowego w związku ze spekulacjami funkcjonariuszy Ministerstwa Finansów w zakresie zarządzania przychodami z prywatyzacji. Moją wypowiedź stwierdzającą, że kontynuacja tego zjawiska kwestionowałaby zasadę forward looking Janusz Jankowiak (ekonomista z CASE) nazwał "zbijaniem termometru zamiast gorączki". Otóż, gdyby niska przewidywalność polityki gospodarczej rządu (ze względu na jego słabość polityczną w stosunku do nacisków różnych grup społecznych i zawodowych) okazała się trwałą cechą polskiej rzeczywistości, fakt ten musiałaby uwzględnić polityka pieniężna. Oczywiście, podważyłoby to wiarygodność jakiejkolwiek polityki pieniężnej, opartej na silnej kotwicy nominalnej, czyli i na bezpośrednim celu inflacyjnym. To jest właśnie diagnoza z użyciem termometru. Niezbędny etap przed "zbijaniem gorączki". Nie winić strażaków W tym kontekście stawianie Radzie zarzutu, że będąc odpowiedzialną za walkę z inflacją, stara się zrzucić winę na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym, lub że takie wyjaśnienie wzrostu cen nie jest dla Rady żadnym usprawiedliwieniem, jest po prostu nierzetelne. Nie można winić straży pożarnej za lekkomyślność dziecka z zapałkami, jeśli oczywiście okaże się sprawna w gaszeniu pożaru i sprawnie prowadzi działania prewencyjne. Owszem, średnio- i długookresowe przyczyny inflacji mają charakter monetarny. Ale, nie można przecież - szczególnie w gospodarce przekształcającej się - ignorować krótkookresowego wpływu na inflację czynników pozapieniężnych. A niektóre komentarze zdają się właśnie to sugerować. Gdyby takie "podpowiedzi" znalazły uznanie w działaniach jakiegokolwiek banku centralnego - skutki dla gospodarki byłyby opłakane. Nigdzie na świecie nie stosuje się więc takich praktyk i nie należy postulować, by Polska była tutaj wyjątkiem. To członkowie RPP pierwsi zaczęli zwracać uwagę na brak przejrzystości polityki fiskalnej, na skutkowanie zadłużenia ZUS deficytem sektora publicznego, kas chorych, gotówkowych wypłat rekompensat, wydatków finansowanych subwencjami z Unii Europejskiej. To członkowie Rady alarmują, że nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii. To członkowie Rady zwracają uwagę na to, że podnoszenie opłacalności produkcji rolnej przez inflacyjne opodatkowanie konsumentów nie może być trwałym rozwiązaniem istniejących problemów. Można to zdawkowo nazwać szukaniem winnego. Jeśli tak, to osobiście oświadczam, że tego winnego będę starał się szukać i demaskować przez cały okres swojego uczestnictwa w Radzie. Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej.
Ostatnia podwyżka stóp procentowych NBP oraz przyspieszenie inflacji wywołały krytykę poczynań Rady Polityki Pieniężnej. Znaczna część krytycznych wypowiedzi sprowadzała się do trzech zarzutów: że podwyżka stóp procentowych była spóźnioną reakcją Rady; że jedną z przyczyn obecnych kłopotów z inflacją była błędna styczniowa obniżka stóp; oraz że członkowie Rady starają się zrzucić większość winy na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym. we wrześniu RPP podniosła najważniejszą ze stóp procentowych NBP ze względu na zagrożenie ze strony rozbudzonych oczekiwań inflacyjnych. decyzja taka jest w pełni zrozumiała. redukcja stóp w styczniu rzeczywiście była zbyt duża. jednak Rada przyjmowała wówczas za wiarygodną zapowiedź zaostrzenia polityki fiskalnej oraz przewidywała powolny wzrost eksportu. Prognozy Rady były wówczas powszechnie akceptowane.Rada miała przesłanki do wcześniejszej zmiany swoich przewidywań bardzo późno. informacje o wszystkich wydarzeniach dostępne były kilka tygodni po ich wystąpieniu. niską przewidywalność polityki gospodarczej rządu widać było gołym okiem. stawianie Radzie zarzutu, że stara się zrzucić winę na rząd, jest nierzetelne.
Ze Stanisławem Żelichowskim, kandydatem na ministra środowiska w rządzie SLD - UP - PSL, rozmawia Krystyna Forowicz Ochrona środowiska jest zbyt upolityczniona Rz: Od czego zacznie pan porządki? STANISŁAW ŻELICHOWSKI: Mój poprzednik rozpoczął od robienia porządków w resorcie. Dla mnie liczy się fachowość pracownika. W tym tygodniu rozpocznę spotkania z leśnikami, przyrodnikami, geologami oraz pracownikami gospodarki wodnej. Do tych spotkań zaprosiłem też osoby z terenu. Przez ostatnie cztery lata jako wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska miał pan okazją przyglądać się temu, co dzieje się w resorcie. Czeka nas olbrzymie wyzwanie związane z przystąpieniem do Unii. Pamiętam, jak w latach 1995 - 1996 zagranica nazywała nas Zielonym Tygrysem Europy dzięki mechanizmom ekonomicznym, jakie wówczas w kraju funkcjonowały i dobrze służyły ekologii. Teraz filary naszego systemu finansowania ekologii zostały w znacznym stopniu zdemontowane. Bank Ochrony Środowiska przynosił rocznie sto milionów zysku netto; w ubiegłym roku tylko trzy miliony. Obecnie w BOŚ podejmowane są próby sprzedania niemal 40 procent akcji prywatnej osobie. Pierwsze, co zrobię, to wstrzymam wszystkie decyzje rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska podjęte w ostatnich czternastu dniach. Takie uprawnienia mam jako minister. Gdy ustępowałem ze stanowiska w 1997 roku, budżet resortu wynosił miliard złotych na ekologię; w tym roku mamy tylko 250 milionów. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Niskie zyski BOŚ oraz zerowa rentowność Lasów Państwowych są tego przykładem. Lasy Państwowe weszły w różne spółki, czego rezultatem jest m.in. sprzedaż tartaków mazurskich. Niedługo może dojść do sytuacji, że z Mazur będzie się wozić drewno do obróbki w Bieszczady. Słowem, źle pan ocenia gospodarkę leśną? Nie oceniam źle. Wiele jest jednak problemów do rozwiązania. Mamy na przykład nadmiar wyprodukowanych sadzonek. Mogą się zmarnować, jeśli w tym roku i w następnym nie będzie środków na ich zasadzenie. Sadzonki zostały kupione z myślą o nowej ustawie o zalesieniu gruntów rolnych i o rządowym programie zwiększenia lesistości kraju. Rocznie powinniśmy zalesiać sześćdziesiąt tysięcy hektarów. Inny przykład: lasy pochłaniają dwutlenek węgla. Leśnictwo polskie jest w stanie dostarczyć gospodarce narodowej "dodatkowego prawa" do emisji gazów cieplarnianych. Prawo to może być sprzedane na rynku międzynarodowym. Norwegia płaci 40 euro podatku węglowego od tony. W Polsce znacznie taniej byłoby zapłacić za zalesienie gruntu i utrzymanie rolnika, który pracuje w tych lasach. Mamy około trzech milionów hektarów gruntów piątej klasy i 1,6 miliona klasy szóstej. 90 procent z tego leży odłogiem. Gdybyśmy zalesili tylko półtora miliona hektarów, doszlibyśmy do 33 procent lesistości kraju i wiele rodzin rolniczych otrzymałoby pracę. Mówił pan o banku. W jakiej kondycji znajduje się Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, główny filar naszego systemu finansowania ekologii? W moim przekonaniu - w coraz gorszym. Był rok, że 550 milionów złotych leżało na koncie. Wtedy NIK stawiała zarzuty o niewykorzystanie tych środków. Teraz z Narodowego Funduszu wypłaca się tzw. renty hutnikom. Ogromne kwoty wypłacono z NFOŚ na modernizację jednej ze śląskich hut, która i tak zbankrutowała. Czy powstaną nowe parki narodowe? Mamy dylemat: czy stworzyć jeszcze dwa nowe parki, czy wzmocnić te, które już są. Myślę, że powinniśmy organizować kolejne leśne kompleksy promocyjne, by uchronić najcenniejsze fragmenty w Lasach Państwowych. Stworzyliśmy już dziesięć takich kompleksów. Jeśli wzrosną wpływy do budżetu państwa, pomyślimy o nowych parkach. Czy przywróci pan Wojciecha Byrcyna na stanowisko dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego? Dla mnie zwolnienie Byrcyna było sprawą niezrozumiałą, tym bardziej że minister Tokarczuk uczynił to kilka dni przed końcem swej kadencji. Cenię Byrcyna. Uważam, że każdy dzień, kiedy przebywa poza parkiem, to strata dla tego parku i przyrody. Ale być może w jego aktach są sprawy, o których nie wiem. Kiedy w lipcu 1997 roku wielka powódź przetoczyła się przez kraj, kierował pan resortem środowiska i przewodniczył Głównemu Komitetowi Przeciwpowodziowemu. NIK zarzuciła panu zaniedbania w inwestycjach hydrotechnicznych i przeznaczenie zbyt małych środków na gospodarkę wodną. Czy dziś znajdzie pan pieniądze na ten cel? To najtrudniejsza dziedzina i moje największe zmartwienie. W przyszłym roku Żuławy mogą być zagrożone powodzią - wskazują tak prognozy. Pieniądze na budowę wałów przeciwpowodziowych są w Ministerstwie Rolnictwa, a na zbiorniki retencyjne w Ministerstwie Środowiska. W 1997 roku nie broniłem się przed zarzutami NIK, ponieważ także uważałem, że 210 milionów złotych na inwestycje w gospodarce wodnej to za mało. Przypomnę jednak, że w czasie mojego czteroletniego działania w ministerstwie oddaliśmy do użytku cztery duże zbiorniki wodne. Będziemy starać się zalesiać tereny górskie. Tam, gdzie jest jeszcze wolna przestrzeń, nawet w ramach limitów zalesieniowych, które będą przekazywane przez Agencję Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa. Niezależnie od tego trzeba będzie zwiększyć retencję w kraju, czyli budować nowe zbiorniki. Może na ten cel poszukamy jakiegoś taniego kredytu, który mógłby być spłacany po 2010 roku, bo teraz budżet nie wytrzyma dodatkowych wydatków. Ostatnia powódź zniszczyła budowaną od ponad dwudziestu lat zaporę "Wióry" na rzece Świślina (województwo świętokrzyskie), dlatego że nie została odpowiednio zabezpieczona. Obecnie jesteśmy w stanie przechwycić 5 - 6 procent wód deszczowych, nasi sąsiedzi 12 - 15 procent. Pamiętna sprawa osiedla Eko-Sękocin dziś może utrudnić panu rozmowy z ewentualnym przyszłym kandydatem na dyrektora Lasów Państwowych? W sprawie Eko-Sękocina stworzono fakty medialne, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Przypomnę, że prokuratura mimo doniesienia o tzw. przestępstwie - po zapoznaniu się z faktami - nie wszczęła nawet dochodzenia w tej sprawie. Jest również ostateczna decyzja NSA sankcjonująca budowę. Nie mogę się więc opierać na pomówieniach prasowych, lecz na faktach. Dodam, że Lasy Państwowe 19 października organizują przetarg na sprzedaż osiedla Sękocin. Kiedyś wszystkie karty trzymał w ręku minister. Dziś jest inaczej. Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. Wojewoda odpowiada za dwa sprzeczne zadania: czy zamknąć zakład truciciela, czy chronić bezrobotnych. Czy będzie pan popierał energetykę odnawialną? Chciałbym, żeby w BOŚ powstała specjalna nisko oprocentowana linia kredytowa dla tego typu inwestycji. Może jeszcze nie bardzo nas stać na rozwijanie geotermii, ale energia wiatru, słońca i biomasa w naszych warunkach są obiecujące. A jak będzie z kolegami w rządzie? Czy są proekologiczni? Na przykładzie poprzedniej koalicji muszę przyznać, iż często mieliśmy różne zdania, nieraz była to ostra wymiana poglądów. Wielu ministrów w tym rządzie jest oddanych sprawom ekologii, nawet minister finansów... -
filary naszego systemu finansowania ekologii zostały w znacznym stopniu zdemontowane. Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. Wojewoda odpowiada za dwa sprzeczne zadania: czy zamknąć zakład truciciela, czy chronić bezrobotnych.
INTERNET Drzwi do biznesu XXI wieku Wielkie wojny wirtualne RAFAŁ KASPRÓW Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Branża raczej przyszłości Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wyścig trwa Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP). - Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica. Kupić, co się da Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln). Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami. Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel. - Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku. Potentat w sieci Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet. - Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Portal "Z"? Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne. - Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe. Z telefonu w sieć W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Nadzieja w Vivendi Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych. Agora wszystkich zaskoczy? Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory. - To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA. Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem. - Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu. ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy. Na razie dużo strat Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości. - portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę. - wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła. - e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt. - Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek. - on line - sieć, obecność w Internecie.
czeka nas wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA. Spółka odmawia ujawnienia planów rozwoju. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel.Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA. Polski gigant telefoniczny powołał celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Informacje zza oceanu szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy, by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy.
NAUKA Terapia genetyczna może doprowadzić do zmodyfikowania ludzkiego gatunku Homo sapiens geneticus ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Po wyhodowaniu małpy z fragmentem DNA meduzy, jedynie kwestią czasu są manipulacje genetyczne w zarodku człowieka, a nawet w ludzkich komórkach rozrodczych. Taka perspektywa jest znacznie większym wyzwaniem dla ludzkości niż możliwość sklonowania człowieka. Może doprowadzić do zmodyfikowania homo sapiens i wytworzenia nowego gatunku. "Science" poinformował wczoraj, że specjaliści Centrum Badania Naczelnych w Oregonie doprowadzili do narodzin rezusa o imieniu ANDi poczętego z jajeczka, do którego przemycili gen powodujący, że jego komórki świecą na zielono pod wpływem światła fluorescencyjnego ("Rz" 12.01.). Nie ma już wątpliwości, że podobnie do genomu naczelnych można wprowadzać także inne geny. A jeśli jest to możliwe u małp, już wkrótce podobne próby będzie można przeprowadzić także u ludzi. Manipulacje w łonie matki Prof. French Anderson z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, nazywany ojcem terapii genowej, uważa, że będzie gotowy do przeprowadzanie pierwszych takich doświadczeń u ludzi w ciągu trzech lat. Podobnie zaawansowane badania prowadzą także inni specjaliści. Charles Coutelle z Imperial College School w Londynie zamierza je rozpocząć za 4-5 lat. Obaj naukowcy czekają już tylko na uzyskanie zezwolenia na przeprowadzenie pierwszych prób klinicznych. Podanie w tej sprawie od prof. Andersona w 1998 r. wpłynęło do amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia (NIH). W żadnym kraju nie ma przyzwolenia dla takich praktyk, ale nie wszędzie - tak jak w Polsce - wprowadzono przepisy prawne w pełni regulujące granice manipulacji genetycznych w ludzkich komórkach. Tak czy inaczej należy liczyć się z tym, że stopniowo będą one rozluźniane, bo coraz większe jest zainteresowanie terapią genową - jedyną metodą leczenia chorób dziedzicznych. Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki - u rozwijającego się płodu. Uczeni chcą w ten sposób zapobiec rozwinięciu schorzeń, które zostaną wykryte podczas badań prenatalnych. Jest to najlepszy okres na przeprowadzenie takiego zabiegu, gdyż znacznie skuteczniej jest leczyć niektóre choroby przed narodzinami dziecka - zanim w pełni się rozwiną. Przykładem jest mukowiscydoza, wywołana mutacją tylko jednego genu, doprowadzającą do przedwczesnego zgonu na skutek powikłań płuc i trzustki (prawdopodobnie cierpiał na nią Chopin). Metoda ta ma być bezpieczniejsza niż wykonywana od ponad 10 lat terapia genowa u dzieci i dorosłych. Do organizmu rozwijającego się płodu łatwiej jest przemycić brakujące geny za pośrednictwem niegroźnych wirusów. Nie ma bowiem tak dużego ryzyka, że wywołają one gwałtowną reakcję układu odpornościowego, co zdarzyło się w Pensylwanii u 18-letniego Jesse Gelsingera, który cierpiał na zaburzenie metaboliczne spowodowane brakiem enzymu rozkładającego w wątrobie szkodliwe produkty przemiany materii. Wprowadzone geny powinny być też aktywne przez całe życie, a nie tylko np. przez kilka miesięcy, tak jak przy obecnie stosowanej genoterapii. Powinny być też czynne w większej liczbie odpowiednich komórek, a to zwiększa skuteczność leczenia. Naprawianie embrionów Potwierdziły to badania na owcach, którym na etapie życia zarodkowego uczeni przemycili gen kodujący czynnik krzepnięcia krwi IX: wytwarzał on 80 proc. potrzebnego białka, co oznacza całkowite wyleczenie. Specjaliści Szpitala Dziecięcego w Columbus (Ohio) przeprowadzili też na makakach pierwszą udaną próbę transferu genu do znajdującego się w macicy zarodka. - Eksperyment ten przekonuje, że również u ludzi za kilka lat będzie można bezpiecznie wykonywać terapię genową płodu w łonie matki - twierdzi dr Bruce A. Bunnell. Przy takiej argumentacji trudno będzie utrzymać bezwzględny zakaz manipulacji genetycznych w komórkach somatycznych płodu. Nawet jeśli grożą one tym, że przypadkowo może dojść do zmodyfikowania komórek rozrodczych, za pośrednictwem których geny są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Trzeba jednak pamiętać. że takie zaburzenia mogą wywołać także stosowane obecnie metody leczenia, np. wykorzystywana u chorych na raka chemioterapia. Nikt jednak z tego powodu jej nie zabrania. Poza tym nie można wykluczyć, że do komórek rozrodczych przypadkowo przeniknęły już geny przemycane za pomocą stosowanej terapii genowej. Przyznało to Amerykańskie Towarzystwo Postępu Nauk (AAAS) w raporcie opublikowanym jesienią 2000 r. Tak samo podejrzewa się, że przypadkowo mogło już dojść do sklonowania człowieka - podczas od ponad 20 lat wykonywanych zabiegów sztucznego zapłodnienia. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, bo do czasu wyhodowania przed prawie 5 laty owcy Dolly biolodzy byli przekonani, że klonowanie ssaków z komórek somatycznych nie jest możliwe. Niektórzy specjaliści proponują, by jak najszybciej dokładnie określić granice, których terapia genowa nie będzie mogła przekroczyć: w jakich chorobach można ją stosować, by nie wkroczyć na drogę eugeniki - genoterapii kosmetycznej. Nie wiemy jeszcze na ile jest ona możliwe, ale już teraz przed tego rodzaju dążeniami ostrzega raport największego towarzystwa naukowego, jakim jest AAAS. - Na obecnym etapie badań dziedziczone modyfikacje genetyczne są zbyt niebezpieczne i jako takie nieodpowiedzialne, dlatego powinny być zabronione - przynajmniej na razie - twierdzą amerykańscy eksperci. Ich zdaniem, należałoby stworzyć publiczną komisję nadzorującą badania zmierzające, mniej lub bardziej jawnie, do doskonalenia człowieka. Gerald Schatten z Centrum Badania Naczelnych w Oregonie zapewnia, że wyhodowanie ANDi nie jest pierwszym krokiem do genetycznego projektowania dzieci. Chcemy tylko - podkreśla - badać u małp choroby atakujące ludzi, by uzyskać bardziej skuteczne metody leczenia. Wątpliwe jednak, by nauka zatrzymała się na genoterapii ludzkiego płodu. Po opanowaniu tej metody, co wydaje się być jedynie kwestią czasu, podobnie będzie można modyfikować ludzkie zarodki (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Tym bardziej, że już teraz nie ma przeszkód moralnych dla tego rodzaju praktyk - od kilku lat jest przecież wykonywana selekcja ludzkich zarodków. Kilkaset dzieci urodziło się już na świecie po przeprowadzeniu sztucznego zapłodnienia połączonego z selekcją uzyskanych w ten sposób embrionów. Mimo ogromnych kontrowersji takich zabiegów, coraz więcej małżeństw nie chce ryzykować i woli wybrać do prokreacji jedynie zarodki nie zawierające żadnych wad genetycznych - hemofilii, mukowiscydozy czy anemii sierpowatej. Eugenika pozytywna W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną - usunąć wady płodu powstałe w DNA zarodka (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Byłaby to rewolucja w medycynie prenatalnej, która przestałaby się kojarzyć wyłącznie ze sztuczną aborcją. Jest to dość odległa perspektywa, ale nie trudno przewidzieć, że próby takie zyskają społeczne poparcie. Mogą doprowadzić również do tego, że coraz więcej rodziców będzie zainteresowanych zapewnieniem swym dzieciom od urodzenia większej inteligencji, dłuższego życia i piękniejszej sylwetki, jeśli tylko będzie to możliwe. Następnym etapem może być już tylko modyfikowanie komórek rozrodczych. Wprawdzie AAAS zastrzega się, że takim zabiegom w przyszłości będą poddawane jedynie niezdolne do zapłodnienia plemniki z wadami genetycznymi. Niedaleko jest jednak od naprawiania komórek rozrodczych do ich modyfikowania, szczególnie wtedy, gdy zostaną zaaprobowane manipulacje w ludzkim zarodku. A stąd jest już tylko jeden krok dzieli ludzkość od eugeniki - doskonalenia ludzkiego gatunku. Jeśli należy leczyć choroby genetyczne, to dlaczego nie warto sięgnąć po geny pozwalające znacznie zmniejszyć ryzyko zawału serca czy nowotworu? Eugenika miała najwięcej zwolenników w okresie "naiwnego ewolucjonizmu". Nigdy jednak nie straciła poparcia, nawet po II wojnie światowej. W latach 60. brytyjski zoolog Julian Huxley, brat Aldousa, słynnego autora "Nowego wspaniałego świata", uważał, że choć ludzie nigdy nie będą tolerowali eugeniki przymusowej, to mogą dobrowolnie przystać na nową jej odmianę - eugenikę pozytywną. Sądził, że wystarczy zapoczątkować ją dobrymi przykładami na ochotnikach, by ich śladem podążyli inni. Z czasem "świadome" społeczeństwo przyłączyłoby się do tej inicjatywy samorzutnie. Ludzkość znalazła się właśnie na takim zakręcie rozwoju cywilizacyjnego. -
Po wyhodowaniu małpy z fragmentem DNA meduzy, jedynie kwestią czasu są manipulacje genetyczne w zarodku człowieka, a nawet w ludzkich komórkach rozrodczych. Taka perspektywa jest znacznie większym wyzwaniem dla ludzkości niż możliwość sklonowania człowieka. Może doprowadzić do zmodyfikowania homo sapiens i wytworzenia nowego gatunku. W żadnym kraju nie ma przyzwolenia dla takich praktyk, ale nie wszędzie - tak jak w Polsce - wprowadzono przepisy prawne w pełni regulujące granice manipulacji genetycznych w ludzkich komórkach. Tak czy inaczej należy liczyć się z tym, że stopniowo będą one rozluźniane, bo coraz większe jest zainteresowanie terapią genową - jedyną metodą leczenia chorób dziedzicznych. Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki. Uczeni chcą w ten sposób zapobiec rozwinięciu schorzeń, które zostaną wykryte podczas badań prenatalnych. Metoda ta ma być bezpieczniejsza niż wykonywana od ponad 10 lat terapia genowa u dzieci i dorosłych. Niektórzy specjaliści proponują, by jak najszybciej dokładnie określić granice, których terapia genowa nie będzie mogła przekroczyć: w jakich chorobach można ją stosować, by nie wkroczyć na drogę eugeniki - genoterapii kosmetycznej. W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną - usunąć wady płodu powstałe w DNA zarodka. Byłaby to rewolucja w medycynie prenatalnej, która przestałaby się kojarzyć wyłącznie ze sztuczną aborcją. Następnym etapem może być już tylko modyfikowanie komórek rozrodczych. A stąd jest już tylko jeden krok dzieli ludzkość od eugeniki - doskonalenia ludzkiego gatunku.
Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża. Maleńkość i jej Mocarz RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA JÓZEF TISCHNER Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu, ponieważ usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą. Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Kiedyś powstawało wrażenie, że sam Kościół nie wierzy w większą liczbę zbawionych, skoro tak mało wiernych beatyfikuje, dziś podnoszą się głosy przeciwne, że beatyfikacji jest zbyt wiele i tym sposobem tracą one znaczenie. Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Dla Boga - być miłosiernym dla siebie i bliźnich. Chrystus niedługo przed śmiercią uczył właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebije doniosły głos Chrystusa: "Nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi płaczcie". Drogi miłosierdzia Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu; bywa to najczęściej strach przed utratą życia lub utratą znaczenia, które może być równoznaczne z utratą życia. Z tego powodu zabijali Herod, Piłat, poddani im żołnierze, w końcu także inni poddani. Przypuśćmy, że sam nie będąc władcą, zgodzisz się jednak być miłosiernym dla innych, szczególnie dla przeciwników cezarów i będziesz się starał im ocalić życie. Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika. Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie? Nie widzimy tego dokładnie. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem łaski i okrucieństwa, jak strumienie tej samej rzeki. Orędzie Chrystusa wchodzi w świat, w którym okrucieństwo osiągnęło szczyt. Nie nade mną, ale sami nad sobą, waszymi dziećmi, synami, córkami miejcie litość. Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. Pisał Klerkegaard: "Jednakowoż istnieje wiele odmian miłości; inaczej kocham ojca i inaczej matkę, miłość do mojej żony wyrażam jeszcze inaczej i każda różniąca się od siebie miłość przejawia się inaczej; ale istnieje też taka odmiana miłości, którą kocham Boga, która da się określić tylko jednym słowem - skrucha". W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. Dopiero przy zderzeniu z miłością widzimy, jak ubogi jest język wobec bogactwa treści, które oko ma na widoku. W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. "Zarówno zło fizyczne, jak też zło moralne lub grzech każe poszczególnym synom czy córkom Izraela zwracać się do Boga, apelując do Jego miłosierdzia. Tak zwraca się do Niego Dawid w poczuciu swej ciężkiej winy, ale podobnie zwraca się do Boga zbuntowany Job świadom swego straszliwego nieszczęścia. Zwraca się do Niego również Estera w poczuciu śmiertelnego zagrożenia swego ludu. Jeszcze wiele innych przykładów znajdujemy w księgach Starego Testamentu". Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej o "miłości miłosiernej", w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czy ów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści. Czytamy: "skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna «wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go». Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem głębokiego uczucia i tym się również tłumaczy jego szczerość wobec syna, która tak oburzyła starszego brata. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto Ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Co więcej, zostało ono jakby odnalezione na nowo. Wyrazem tej świadomości są słowa, które ojciec wypowiada do starszego syna: «trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a znów odnalazł się, z tego, że ożył»". Dobro jest proste Trzeba tu pochylić się nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Znaczy raczej, że "moc" dobra jest "wyższa" niż wszelka inna moc. Dobro ani nie "umiera", ani nie "ożywa". To, co powstaje i tworzy się zawsze, przynależy do sfery bytu. Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt, gdy znika, znika przez rozkład. Ale dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Jeśli czasami mówimy inaczej, to tylko dlatego, że mylą się nam kategorie ontologiczne z agatologicznymi. Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. "Istnieje" mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono "zapala się" od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że taki, jakim właśnie jest, był zawsze. Ale spotkanie z tym, który wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie "ma serce". Prawda o miłości Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Zatrzymam się przy cytacie, w którym opisuje ona jedno ze swych "mistycznych omdleń". W nas, bądź co bądź dzieciach racjonalizmu, opisy takich przeżyć budzą "zawodowy sceptycyzm". Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wagę świętości. Siostra Faustyna mówi o bólu. To jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu. Czytamy: "Pragnęłam gorąco spędzić całą noc z Chrystusem w ciemnicy. Modliłam się do jedenastej, o jedenastej powiedział mi Pan: połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez całą noc. I natychmiast położyłam się do łóżka. Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Nawet gdyby te męki mniej mnie samej dotyczyły, to bym mniej cierpiała, ale kiedy patrzę na Tego, którego ukochało całą mocą serce moje, że On cierpi, a ja Mu w niczym ulżyć nie mogę, serce moje rozpadało się w miłości i goryczy. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszelką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszelkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Nie wszystko jeszcze świat wie, co Jezus cierpiał. Towarzyszyłam Mu w Ogrójcu i w ciemnicy, w badaniach sądowych, byłam z Nim w każdym rodzaju męki Jego; nie uszły uwagi mojej ani jeden ruch, ani jedno spojrzenie Jego, poznałam całą wszechmoc miłości i miłosierdzia Jego ku duszom". ("Dzienniczek", s. 303). W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego. Myślałam, że po tych słowach zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski przewyższa swym ogromem ta jedna. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" (s. 304). Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, którzy podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także córa Jaira, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Teraz dopiero coś się ukazuje, coś odsłania. Przede wszystkim ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa - miłość do Miłości - została nagle, dopiero co stworzona, lecz raczej tak, że ona dopiero teraz się odsłania. Była jak nawinięta na kłębki i oto kłębek się rozwinął i miłość stanęła w pełnym blasku. Ale przez sam fakt ujawnienia miłość przybrała na sile. Miłość niewyznana tym się różni od wyznania, że brakuje jej wiedzy o sobie. Gdy miłości brakuje wiedzy o sobie, miłość słabnie, kluczy, raz traci, raz odzyskuje siebie. W takt tej samej melodii Ważne jest i to, że moja wiedza o miłości mojej do innych czy innych do mnie dojrzewa poprzez partycypacje. Wiem, że inny kocha i jak kocha, gdy potrafię partycypować w jego miłości ku mnie. Partycypować to jak tańczyć z innym w takt tej samej melodii. Melodia zagarnia mnie, zagarnia jego. Mocarz uważa, by nie zniszczyć jego "maleńkości". "Nie ugasić świecy o nikłym płomyku". Droga Mocarza do człowieka wiedzie poprzez jego "maleńkość". Nie oznacza to jednak, że człowiek znika. Wręcz przeciwnie, albowiem: "Wszędzie, gdzie człowiek przez posłuszeństwo wychodzi z własnego «ja» wyrzeka się swego, tam musi wejść Bóg. Gdy bowiem ktoś nie chce niczego dla siebie samego, Bóg musi dla niego pragnąć dokładnie tego, czego chce dla siebie" (Mistrz Eckhart, "Pouczenie duchowe", 1). Maleńkość stała się Mocarzem Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa. Można je ująć słowami św. Pawła: "Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus". Człowiek zatracił się w muzyce, którą świat mu zagrał. Stał się artystą - twórcą i odtwórcą zarazem. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża. Cytowany fragment "Dzienniczka" jest śladem pięknej wiary i mistyki św. Pawła. "Bo miłość Chrystusowa przynagla nas, na myśl o tym, że jeden umarł za wszystkich; więc wszyscyśmy pomarli. Umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i zmartwychwstał". Autor jest księdzem, profesorem filozofii w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Tekst uważe się również w świątecznym wydaniu "Tygodnika Powszechnego".
Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie.Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości. W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię.Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Siostra Faustyna mówi o bólu.W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" (s. 304). Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna?
IRIDIUM Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem Osiągnięcie zamienione w porażkę IRIDIUM ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością. Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej. Sukces techniczny - finansowa katastrofa Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki. Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki. Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej. Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? Mało abonentów, małe przychody Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać. Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy. Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi. Zignorowanie GSM Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach. Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest. Inne sieci Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens. "Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem. Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i osiągnięć dzisiejszej techniki. jest jednak równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. mała liczba abonentów rozczarowuje zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu, dostosowanie oferty i sprzedaż usług.
BUDŻET Dyscyplinowanie finansów publicznych Demokracja i ekonomiczna odpowiedzialność RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI JANUSZ JANKOWIAK Są dwie metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost". Wielu ludziom wyda się to zapewne dziwaczne, bo w końcu budżet na ten rok nawet jeszcze nie wyszedł z parlamentu, ale pora by już była najwyższa zacząć w Polsce dyskusję o finansach publicznych przełomu wieków. Nie wdając się w szczegóły, można powiedzieć bowiem, że jest co najmniej dziesięć najważniejszych punktów orientacyjnych dla polskich finansów publicznych w przededniu startu negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Będziemy mieli: mniejszy budżet centralny - większe budżety samorządowe; słabnące tempo przyrostu dochodów w związku z zapowiedzią stopniowej redukcji stawek podatkowych; rosnące tempo przyrostu wydatków rządowych z powodu rosnących kosztów obsługi długu publicznego i budżetowych kosztów reformy systemu ubezpieczeń społecznych; urealnienie, czyli nominalne zwiększenie deficytu wynikające z uwzględnienia w bilansie zobowiązań wymagalnych, różnych rządowych obligacji restrukturyzacyjnych, odpuszczania długów budżetowych oraz trwałego wyłączenia z dochodów budżetu wpływów nadzwyczajnych (na przykład z prywatyzacji); trudności z finansowaniem deficytu na rynku krajowym w związku z rosnącą konkurencją o środki; wysokie realne stopy procentowe; skłonność do zadłużania się za granicą; szybki napływ kapitału zagranicznego i przyrost rezerw dewizowych netto (zdaniem władz polskich, bo według opinii Międzynarodowego Funduszu Walutowego już w tym roku powinna to być stagnacja); kłopoty z kontrolą podaży pieniądza; presję na aprecjację złotego, kończącą się groźbą kryzysu walutowego. Przy czym nie od rzeczy będzie dodać, że według międzynarodowych badań porównawczych ryzyko ataku spekulacyjnego rośnie, gdy deficyt jest monetyzowany, czyli finansowany bezpośrednio przez bank centralny lub też bonami skarbowymi. Ryzyko spada, kiedy deficyt pokrywany jest wieloletnimi obligacjami (porównaj pracę pod redakcją Jana Joosta Teunissena "Can Currency Crises Be Prevented or Better Managed?"). My, niestety, jesteśmy wciąż w grupie dużego ryzyka, bo co prawda na podstawie konstytucyjnego zapisu kończymy z pożyczaniem przez rząd od NBP, ale ciągle nie możemy się uwolnić od nadmiaru bonów. Do tych dziesięciu punktów należałoby chyba jeszcze dopisać jeden, sformułowany na podstawie całkiem świeżych doświadczeń z próbą zmiany zasad waloryzacji emerytur mundurowych. Otóż ten jedenasty punkt mógłby brzmieć tak: każda próba racjonalizacji wydatków budżetu, związana z naruszeniem interesów grupowych, napotykać będzie zaciekły opór. A to spowoduje, że modyfikacja któregokolwiek przeciwstawnego trendu wywołującego wzrost napięć w finansach publicznych, jak choćby spadek dochodów i wzrost wydatków, stanie się przedsięwzięciem karkołomnym. Są to wszystko wystarczające powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). Głównym celem zaimplikowania ROF do polskiego systemu politycznego byłoby wydłużenie w czasie podejmowanych decyzji. A to z kolei umożliwiłoby wyborcom identyfikację następstw średnio- i długookresowych rozwiązań forsowanych przez polityków sprawujących aktualnie władzę. Najkrócej mówiąc, chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. Czyli zamiast zasady "biorę dziś - ktoś kiedyś zapłaci" polityków obowiązywałaby reguła "biorę dziś - płacę dziś". Wciąż matowe Utopia? Czyżby? Przecież dokładnie takie założenie, o samoskrępowaniu się polityków, legło u podstaw najważniejszych zapisów z dziedziny finansów publicznych, które trafiły do nowej polskiej konstytucji. Tyle że te zapisy, ograniczające swobodę radosnej twórczości budżetowej parlamentarzystów, nadal nie wykraczają poza najbliższy rok budżetowy, a jedyny konstytucyjny zapis o charakterze wieloletnim, ograniczający wielkość długu publicznego do 3/5 PKB (art. 216 pkt 5), nie wystarczy, gdy na dobrą sprawę nadal nie jest zdefiniowane samo pojęcie długu. Trudno wszakże zaprzeczyć, że pierwszy krok na drodze do ROF został już w konstytucji zrobiony. Nadal jednak naszym finansom publicznym brakuje przejrzystości. A to sprawia, że możliwe są takie sytuacje, z jaką mieliśmy do czynienia przy okazji ostatniej zmiany ekipy rządzącej. Zdaniem odchodzących finanse publiczne były w stanie zadowalającym; zdaniem przejmujących władzę - w opłakanym. Przeciętny wyborca nie miał najmniejszych szans wyrobić sobie zdania o faktycznym stanie finansów publicznych w perspektywie kilku najbliższych lat. W tej sytuacji zamiast racjonalnych wyborów politycznych pozostają często intuicyjne sympatie. Nie poprawia to z pewnością jakości naszej polityki, ale jest wygodne dla samych polityków. Dlatego najpoważniejszą przeszkodę do wprowadzenia reguły odpowiedzialności fiskalnej stanowią zawsze i wszędzie sami politycy. Bo co ma się w takiej ROF znajdować, to na podstawie doświadczeń światowych już wiadomo. Przy czym, co ciekawe, szczególnie inspirujący wydaje się tutaj być nie przykład któregoś kraju europejskiego czy Stanów Zjednoczonych, ale egzotycznej Nowej Zelandii. Przymus i zakaz Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej niejako przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Tak zwane kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły niespotykaną dyscyplinę na rządach wielu państw tradycyjnie nieodpowiedzialnych pod względem ekonomicznym. Dlatego wzięły się takie dziwy natury, jak Hiszpania z najniższą w Europie inflacją czy Włochy ze zrównoważonym budżetem. Niestety, nikt dziś nie potrafi jeszcze powiedzieć, jak po roku 1999 wyglądać będzie polityka fiskalna w tych państwach, które dziś sprężyły się przed skokiem w euro. Spełnienie kryteriów konwergencji było aktem jednorazowym. Ale zachowanie zdrowych finansów publicznych na stałe to już inna para kaloszy. Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu kar i sankcji nakładanych na niezdyscyplinowanych członków wspólnoty monetarnej. Czy to się uda? Zobaczymy, ale jedno już teraz można powiedzieć: w wielu krajach europejskich wyraźnie brakuje rozwiązań systemowych samodyscyplinujących polityków. W tej sytuacji jedyne liczące się kryterium odpowiedzialności fiskalnej ma charakter zewnętrzny w stosunku do rozwiązań krajowych. I może to być zabezpieczenie niewystarczające. W końcu łatwiej kogoś do strefy euro dopuścić, niż później wykluczyć. Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. Pomysł zakazania deficytu wywołał w Stanach prawdziwą polityczną burzę. Najważniejsze jednak z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się to, że ograniczenie politykom swobody w ten akurat sposób ma wymierną cenę. System ekonomiczny z definicji pozbawiony deficytu staje się systemem sztywniejszym. Tak zwane dostosowania w polityce fiskalnej, czyli reakcja za pomocą instrumentów polityki gospodarczej na niespodziewane szoki zewnętrzne lub cykl koniunkturalny, ogranicza się do manewrowania kursem walutowym lub stopą procentową. Krótko mówiąc: zbilansowanie budżetu jest zawsze teoretycznie możliwe, pytanie tylko, kosztem jakiego bezrobocia, jak wysokich podatków i jaka będzie cena obsługi "historycznego" długu publicznego? Nie bez podstaw wielu ekonomistów podkreśla, że maksymalnie możliwa redukcja deficytu budżetowego nie jest tym samym, co jego prawny zakaz, a budżet zrównoważony nie przekłada się wcale wprost na stan finansów publicznych. Ponadto wystarczy prosty manewr: wyjęcie kilku najbardziej kosztownych elementów po stronie budżetowych wydatków i ulokowanie ich w funduszach parabudżetowych. Będziemy wówczas mieli formalnie zbilansowany budżet bez deficytu, a faktycznie kryzys finansów publicznych tuż za progiem. Niezależny zależny Wybrzydzanie na wzory europejskie i amerykańskie nabiera jeszcze większego sensu, jeśli spojrzymy na model odpowiedzialności fiskalnej z powodzeniem wdrożony w Nowej Zelandii. Charakteryzuje się on trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje z pewnością rozwiązaniom unijnym i amerykańskim. Nowozelandzki "Fiscal Responsibility Act" stanowi - obok ustawy o banku centralnym - jeden z fundamentów instytucjonalnych reform, jakim swe finanse publiczne poddała w latach dziewięćdziesiątych Nowa Zelandia. Najważniejszym celem tych reform było przypisanie poszczególnym organom państwa jasno określonej odpowiedzialności za konkretne decyzje, dopasowanie do tego instrumentów i udostępnienie obywatelom jak najszerszej informacji o wpływie politycznych rozstrzygnięć na stan finansów publicznych teraz i w przyszłości. Rozwiązania nowozelandzkie są na gruncie tradycyjnie rozumianej niezależności banku centralnego, takiej niezależności, dla której miary dostarcza, powiedzmy, niemiecki Bundesbank, bardzo nietypowe. W Nowej Zelandii rząd ma zawsze prawo przesądzić o celach polityki monetarnej, tyle że dzieje się to w sposób całkowicie otwarty. Jak łatwo się domyślić, tak jednoznaczne determinowanie przez rząd kształtu polityki monetarnej ma wielu przeciwników (porównaj choćby: C. E. Walsh "Optimal contracts for central bankers?"), utrzymujących, że rezygnacja z maksymalnego duszenia inflacji stanowi zdradę misji niezależnego banku centralnego. Czysto i przezroczyście Model nowozelandzki eliminuje ten poważny mankament, jakim jest deficyt demokracji w niełatwo poddającej się demokratycznym procedurom polityce fiskalnej. Prawo o odpowiedzialności fiskalnej, dopełniające ustawę o banku centralnym, jest ni mniej, ni więcej tylko aktem "głasnosti" w dziedzinie finansów publicznych. Odkrywa to, co dotychczas niedostępne dla opinii publicznej. A tam, gdzie nie ma tajemnic, mniej jest podejrzliwości, więcej za to odpowiedzialności. "Fiscal Responsibility Act" nie zawiera żadnych wielkości liczbowych, nie nakłada na władzę żadnych konkretnych ograniczeń w postaci nieprzekraczalnych limitów. Jest więc pod tym względem rozwiązaniem znacznie bardziej elastycznym niż - powiedzmy - nasza konstytucja, żeby już nie wspomnieć o europejskich kryteriach konwergencji fiskalnej. Reguła odpowiedzialności w wydaniu nowozelandzkim tworzy wyłącznie ramy dla odpowiedzialnego i czytelnego z punktu widzenia opinii publicznej działania polityków. Każdy kolejny rząd ma prawo ogłosić własne cele fiskalne, czyli prowadzić politykę gospodarczą zgodnie ze swoimi preferencjami, pod warunkiem że działa otwarcie i pozostaje w zgodzie z generalnymi regułami odpowiedzialności fiskalnej. Każdy rząd ma na przykład prawo samodzielnie interpretować zapis mówiący o obowiązku uzyskiwania nadwyżki budżetowej do czasu osiągnięcia "rozsądnego poziomu" długu publicznego. Reguła odpowiedzialności fiskalnej, z grubsza biorąc, sprowadza się do kilku niegłupich postanowień. I tak rząd musi prowadzić rachunek finansów publicznych państwa na zasadach analogicznych do sektora prywatnego. Rząd musi tłumaczyć się przed opinią publiczną z każdego odstępstwa od zaaprobowanych w parlamencie wskaźników finansowych. Niewiele tu pozostaje miejsca na polityczne kuglarstwo. I to wszystko. Stworzony został system bezpieczeństwa dla finansów publicznych bazujący na zaufaniu do demokracji i poczuciu odpowiedzialności polityków za własne działania. System, w którym stanowcze zakazy są bardzo nieliczne, prawie w ogóle zaś nie ma sztywnych ograniczeń. I okazuje się, że to działa. Politycy nowozelandzcy nie są zapewne zasadniczo jakimś lepszym gatunkiem niż ich koledzy po fachu w innych krajach. Okazuje się jednak, że potrafią zachowywać się nad wyraz przytomnie, gdy tylko następstwa ich decyzji, również te ujawniające się po upływie kadencji, są dla obywatela-podatnika wystarczająco jasne. Sądzę, że kwestia przydatności w Polsce reguły odpowiedzialności fiskalnej nie budzi wątpliwości. Przed przyobleczeniem jej w postać prawa musimy jednak rozstrzygnąć kwestię podstawową: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej? W pierwszym wypadku moglibyśmy spokojnie skopiować model nowozelandzki. W drugim - powinniśmy jak najszybciej rozbudować system zakazów i sztywnych ograniczeń, chroniący finanse publiczne przed żyjącymi od wyborów do wyborów politykami. Autor jest ekonomistą i publicystą. Współpracuje z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE).
pora by już była najwyższa zacząć w Polsce dyskusję o finansach publicznych przełomu wieków. Są wystarczające powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. musimy rozstrzygnąć kwestię podstawową: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej? W pierwszym wypadku moglibyśmy skopiować model nowozelandzki. W drugim - powinniśmy rozbudować system zakazów i sztywnych ograniczeń.
Z Józefem Oleksym, szefem Sejmowej Komisji Europejskiej, przedstawicielem polskiego parlamentu w Konwencie UE, rozmawia Andrzej Stankiewicz Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Trzeba utworzyć taką organizację, której chcą społeczeństwa państw członkowskich. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie. Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka. Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE? Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak? Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych. My, co wynika z ostatnich wypowiedzi prezydenta i przedstawicieli rządu, będziemy raczej wspierać Francuzów. Za czasów de Gaulle'a francuskim pomysłem na Unię było hasło "Europa ojczyzn". W tej chwili Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Jak mi tłumaczył francuski minister ds. europejskich Pierre Moscovici, miałaby to być Unia Europejska oparta na państwach narodowych, co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba. Jednak w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Dlaczego? Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna. Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii. Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. To właśnie one będą przyjmować większą część wspólnego prawa. Osobiście sądzę, że potrzebny jest większy nadzór parlamentów narodowych nad europejskimi działaniami rządów. Niemcy lansują pomysł powołania drugiej izby Parlamentu Europejskiego - przypominającej ich Bundesrat. Mieliby się tam znaleźć przedstawiciele rządów państw członkowskich. Jest też koncepcja przekształcenia w drugą izbę parlamentu Rady Ministrów UE, gdzie zasiadają branżowi ministrowie krajów członkowskich. Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu i kłopotów w zarządzaniu tak wielką organizacją jak Unia "25"? Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia śmiesznych przepisów i rekomendacji. Jeśli Parlament Europejski będzie decydował o budżecie, wyborze komisarzy czy dyrektorów generalnych Komisji Europejskiej, będzie ich mógł lepiej kontrolować. Coraz częściej słychać głosy, że w nowej Unii nie do utrzymania jest zasada, że kraje członkowskie po pół roku kolejno kierują jej pracami. Półroczna prezydencja to nie jest dobre rozwiązanie. W poszerzonej Unii trzeba by na nią czekać ponad 12 lat! Jeśli ściśle określimy funkcje instytucji europejskich, to prezydencja będzie raczej honorowa i nie musi być ograniczona do jednego kraju. Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej. Ważne jest określenie roli Karty Praw Podstawowych, przyjętej na szczycie w Nicei. Czy stanie się ona zalążkiem wspólnej konstytucji? W prawie konstytucja jest związana z pojęciem państwa. Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. Dlatego ci, którzy nie chcą federalnej Europy, nie chcą też wspólnej konstytucji już teraz. Oczywiście dokument, który przygotujemy, można nazwać inaczej i włączyć do większej całości. Ja chcę, by zasady i wartości były wyodrębnione i wyraźnie sformułowane. W piątek Niemiec Elmar Brok, reprezentujący w Konwencie Parlament Europejski, przekonywał mnie z entuzjazmem, że powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego - następcy traktatów rzymskich z 1957 r., które stały się podstawą do stworzenia Unii Europejskiej. To niezły pomysł - nowy traktat na nową epokę. Przecież i tak trzeba uporządkować traktaty, których Unia ma za dużo. Można byłoby wszystko uregulować na nowo, wiele uprościć, odświeżyć. To byłby doniosły dokument wskazujący przyszłość Unii. Podczas wizyty w Polsce wiceprzewodniczący Konwentu Jean-Luc Dehaene i ambasador Hiszpanii ds. kontaktów z krajami kandydującymi Jorge Fuentes przyznali, że niekoniecznie musi to być takie rozwiązanie. Powiedzieli mi, że może Konwent powinien przygotować "zespół rekomendacji" dla Konferencji Międzyrządowej, która i tak podejmuje ostateczne decyzje o zmianach w traktatach unijnych. W tyglu 25 krajów, gdzie będą się mieszać interesy państw, rządów i ugrupowań politycznych, można stworzyć nowy traktat europejski? Brok wyliczył, że parlamentarzyści mają ponad 60 procent miejsc w Konwencie. Jeżeli będą działać razem, to są w stanie wszystko przegłosować. Ale jeżeli nie byłoby konsensusu co do jednego, nowego traktatu europejskiego, to oczywiście Konwent sformułuje stanowisko w postaci opinii i rekomendacji. Jest pan przekonany, że prace Konwentu zakończą się sukcesem? Sceptycy twierdzą, że to kolejny organ Unii, którego praca nie na wiele się zda. Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. Wszyscy wiedzą, że UE musi się zmienić, bo pęka w szwach. Wiedzą, a więc nie będą sobie rzucać kłód pod nogi, przynajmniej w zasadniczych sprawach. A jeżeli zadziała wyobraźnia delegatów, Konwent może przygotować rozwiązania, których nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To przecież jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy. Może nie być tak różowo. Przecież w Konwencie znaleźli się też wrodzy Unii politycy, tacy jak Włoch Gianfranco Fini, lider nacjonalistycznego Sojuszu Narodowego. Doliczyliśmy się pięciu. Tylko dodadzą kolorytu. Czy Polska będzie silnym członkiem nowej Unii? To bardzo ważne pytanie. Wielu politykom zależy na wejściu do Unii, ale nie bardzo wiedzą, co dalej. Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. W nowej Unii zlikwidowana zostanie zasada weta, którym jeden kraj mógł blokować decyzje całej "15". Najwięksi tego chcą, my również. Nie sposób sobie wyobrazić jednomyślności "25", poza wyjątkowymi sprawami. Musimy już się rozglądać, z kim będziemy "grać" wewnątrz Unii. Trzeba będzie budować doraźne koalicje w konkretnych sprawach. Nie jesteśmy jeszcze do tego przygotowani. Zapewne Unia podzieli się na liderów i peleton. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące w Unii - obok Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Powinniśmy robić wszystko, aby dla naszych partnerów w Unii szybko stało się to oczywiste. Jak będą wyglądać prace Konwentu? W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie pracować cały czas - to właśnie ono będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat. Była szansa na stanowisko w prezydium dla Polaka? Marszałek Marek Borowski napisał w tej sprawie list do przewodniczącego Valery'ego Giscarda d'Estaing. Była szansa. Na szczycie Unii w Laeken w grudniu 2001 r. postanowiono, że w prezydium znajdzie się dwóch przedstawicieli parlamentów narodowych. Ponieważ w każdej kwestii oprócz głosowania zadeklarowano równość obecnych i przyszłych członków Unii, można się było spodziewać, że jeden parlamentarzysta w prezydium będzie pochodził z państwa UE, a drugi z kraju kandydującego. Wówczas Polska miałaby duże szanse na wydelegowanie swojego przedstawiciela do władz Konwentu. Stało się inaczej. Kraje "15" szybko zajęły obydwa miejsca w prezydium. Wraz z Danutą Hubner, która w Konwencie będzie reprezentować rząd, i Edmundem Wittbrodtem, rekomendowanym przez Senat, zadeklarował pan, że Polska będzie mówić w Konwencie "jednym głosem". Umówiliśmy się, że będziemy się konsultować w najważniejszych kwestiach. Ale nie chodzi o unifikację stanowiska. Mandat każdego z nas jest wolny, a więc nie jesteśmy związani żadnymi poleceniami. Jest jednak oczywiste, że głos polskich delegatów powinien być jednolity, żeby odegrał jakąś rolę, żebyśmy mieli wpływ na pomysły co do wspólnej przyszłości. Bardzo mi zależy, by działalność polskich delegatów do Konwentu Europy była mocno związana z naszymi krajowymi debatami dotyczącymi reform UE - na różnych szczeblach i w różnych środowiskach. Wówczas będziemy mogli podczas obrad Konwentu prezentować szeroko skonsultowane w Polsce poglądy na przyszłość Unii.
Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić.Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta.Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak? Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości.Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii.Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich.
POLSKA - UNIA EUROPEJSKA Scalanie kontynentu po 50 latach różnej pod każdym względem drogi rozwoju dwóch jego części stanowi przedsięwzięcie gigantyczne Im bliżej, tym dalej KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Polska w Unii Europejskiej - kwestia, która od lat dominuje w polityce państwa, zdominowała ostatnio także media. Byłby to sygnał świadczący o tym, że Polacy oswajają się powoli z problemami członkostwa w Unii, gdyby nie to, że przeciętnemu czytelnikowi trudno się zorientować, jak naprawdę układają się sprawy pomiędzy Polską i UE. Bywa, że uchodzimy za prymusa i cel wydaje się w zasięgu ręki. To znów nasze członkostwo się oddala, na przykład z powodu reform wewnętrznych samej Unii, my zaś ciągniemy się w ogonie coraz to dłuższej kolejki, w której ustawiają się - z lepszym niż Polska skutkiem - coraz to nowi kandydaci. Dowiadujemy się nawet, że przez własne opóźnienia Polacy nie tylko przekreślają swoją szansę, ale blokują drogę innym kandydatom, jak pisał ostatnio "Die Welt". Zamieszania powstało także niedawno wokół wyznaczonego przez nas samych terminu gotowości przystąpienia Polski do Unii. Przez moment nie było pewne: obstajemy przy terminie, czy też nie? Doniesienia z ostatniego szczytu UE w Feirze nie zabrzmiały optymistycznie. Niemiecka "Stuttgarter Zeitung" skomentowała go krótko: rezultaty szczytu okazały się poniżej oczekiwań, ponieważ Unia nie zwiększyła swojej zdolności do przyjęcia nowych członków ani o milimetr. Wspólzależność interesów Dobrze byłoby, oceniając sprawy, jakie toczą się pomiędzy UE i Polską oraz innymi kandydatami, uświadomić sobie właściwą miarę rzeczy. Scalanie kontynentu po 50 latach różnej pod każdym względem drogi rozwoju dwóch jego części stanowi przedsięwzięcie gigantyczne. Nie ma jednak podstaw obawiać się, że UE mogłaby z tego projektu zrezygnować. W tej kwestii interesy narodowe państw członkowskich Unii oraz kandydatów są współzależne: jedni muszą się modernizować, żeby przetrwać, i do tego celu potrzebują Unii. Inni z kolei obawiają się, że jeśli podział w Europie się utrzyma, UE nie sprosta wyzwaniom globalnym, a w razie czarnego scenariusza zostanie wciągnięta w otwarte konflikty we wschodniej i południowej części kontynentu z powodu niekończących się sporów, biedy i zacofania (Bałkany, problem imigracji i przykład Dover - to gorzkie lekcje dla Unii). Kwestią rozstrzygającą o powodzeniu rozszerzania Unii jest wybór metody - logiczny i zrozumiały sposób postępowania UE wobec kandydatów. Takiej jasności w postępowaniu Unii nie ma. Nie ułatwia to kandydatom, w tym Polsce, realizowania programu przystosowawczego i utrudnia przebieg negocjacji. O kwestii tej wspomniał premier Francji Lionel Jospin (Francja przejmuje przewodnictwo w UE w drugim półroczu bieżącego roku). Niektórzy z kandydatów - stwierdził Jospin - "oczekują, że w czasie naszego przewodnictwa zapadną decyzje, jeśli nie wytyczające daty następnych etapów rozszerzenia, to przynajmniej jednoznacznie wskazujące metody zakończenia negocjacji". Ruchomy cel Jasność postępowania wobec kandydatów jest niezbędna. Tym bardziej że realizując program dostosowawczy, kandydaci mają przed sobą ruchomy cel. Chodzi nie tylko o przeprowadzane reformy wewnątrz Unii, ale i o zmiany w dziedzinach, które stanowią o istocie UE - takie jak powołanie Unii Walutowej, wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony, Karty Praw Podstawowych - a także o nowe regulacje w dziedzinach właśnie negocjowanych (ochrona środowiska, polityka socjalna). W trakcie negocjacji Unia zmienia wymagania i zasady postępowania w niektórych dziedzinach. Teraz na przykład nie wystarczy włączyć unijnego dorobku prawnego do narodowego, trzeba też wykazać, że państwo potrafi nowe prawo stosować w praktyce. Kwestia niejasnego i niespójnego postępowania Unii wymaga racjonalnej korekty. Z jednej strony program dostosowawczy kandydatów nie powinien hamować wewnętrznego rozwoju ani zmian zachodzących w samej Unii, z drugiej - wewnętrzne sprawy Unii nie mogą hamować ani oddalać momentu zakończenia negocjacji i dopuszczenia kandydatów do członkostwa. Inaczej będzie to dla nich oznaczało sytuację zgoła paradoksalną: im bliżej, tym dalej. Również nie do końca jasna jest zasada wyłaniania kandydatów do UE. Jeśli się potwierdzą domniemania, że poprzez dopuszczanie coraz większej grupy kandydatów do negocjacji (dziś 12) Unia zmierza do zamazania różnic dzielących grupę kandydatów zaawansowanych od gorzej przygotowanych, aby w ten sposób opóźnić rozszerzenie, to będzie to oznaczało utratę wiarygodności Brukseli. W tej kwestii przestrzeganie zasady przejrzystości wprowadziłoby więcej spokoju we wzajemne stosunki. Potrzebne przyspieszenie W ostatnim półroczu Polska nie była prymusem. Ma poważne opóźnienia w dostosowaniu własnego prawa do unijnego. Nie zamknęła też zamierzonej liczby rozdziałów w procesie negocjacyjnym. Z czyjej winy? Premier Portugalii, Antonio Guterres, stwierdził krótko: kto zamyka mało rozdziałów, sam jest sobie winien. Jednak wiele wskazuje na to, że Warszawa upora się z zaległościami. Świadczy o tym z jednej strony przyjęta zasada uchwalenia w jednym pakiecie ustaw europejskich, z drugiej zaś powołanie "wielkiej komisji" - reprezentacji głównych partii - której zadaniem jest szybkie i sprawne przeprowadzenie ustaw w parlamencie. To parlamentarne przyspieszenie jest odpowiedzią na wątpliwości, czy Warszawa utrzyma wyznaczony przez Polskę termin gotowości do członkostwa na pierwszy dzień 2003 roku. Wątpliwości powstały, kiedy Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP, oświadczył w Luksemburgu (14 czerwca), że Polska nie robi już głównego problemu z określenia daty członkostwa w UE, by nie stracić poparcia Francji i Niemiec. Ale dodał też: "Nie zmieniamy naszego stanowiska. Uważamy, że powinna być data..." Wobec rewelacji pierwszego zdania prasa na ogół omijała drugi człon wypowiedzi, choć mógł on wskazywać na chęć pobudzenia do działania zarówno strony polskiej, jak i państw członkowskich UE, które się opierają przed wyznaczeniem daty poszerzenia. Toteż przy pierwszej okazji premier Jerzy Buzek oświadczył w Portugalii w rozmowie z premierem Guterresem (18 czerwca), że "Polska podtrzymuje stanowisko, że na początku 2003 roku chcielibyśmy być pełnymi członkami Unii Europejskiej". Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej, przyznał, że określenie terminu poszerzenia UE miałoby efekt mobilizujący, i powołał się na przykład z wprowadzeniem euro. Jednak Bruksela nadal unika podania terminu. Być może dlatego, że jak długo nie pojawi się data, tak długo jest nadzieja, że znajdzie się jakaś ważna kwestia, która pomoże oddalić na jakiś czas kłopotliwe przyjęcie nowych członków. Zaproponowaną przez Warszawę datę za swoją przyjęła reszta kandydatów z pierwszej grupy. Teraz całej grupie nie pozostaje nic innego, jak dotrzymać słowa, to znaczy być gotowym do członkostwa na początku 2003 roku. Będzie to godzina prawdy dla obu stron. Dla Unii także. Federacja, ale jaka Jaki jest finalny cel integracji europejskiej, jaka będzie ostateczna konstrukcja zjednoczonej Europy? - tego nie wie jeszcze nikt. Pewne jest tylko jedno: nie będzie miał wpływu na kształt Europy, kto nie znajdzie się w Unii. Przez kilka ostatnich lat trwała cisza wokół koncepcji przyszłej Europy. Przerwało ją wystąpienie Joschki Fischera. Zanim czytelnicy w kraju zdążyli się zapoznać z treścią wywodu, podniosły się alarmistyczne głosy. Niektórzy polscy publicyści przestraszyli się koncepcji ministra spraw zagranicznych Niemiec i uznali, iż oznacza ona podział na lepszych i gorszych, na członkostwo pierwszej i drugiej kategorii. Wyrażano wątpliwości, czy zamiast integrować, koncepcja Fischera nie utrwali podziału w Europie. Czy nie zagrozi spoistości samej Unii oraz sprawnemu funkcjonowaniu jej instytucji (federacja ma działać wewnątrz Unii). Projekt Fischera wywołał też ostre kontrowersje wśród państw członkowskich UE. Nie wszystkie kraje "15" odniosły się entuzjastycznie do koncepcji sfederowanej Europy. Projekt federacji u części państw europejskich, szczególnie tych, które - o własnych siłach - odzyskały niedawno niepodległość i suwerenność, nie może wywołać euforii. Fischer jest Niemcem i idea federacji jest mu bliska, bo tkwi korzeniami w dziejach jego kraju. Wszystkim Niemcom jest ona historycznie bliższa niż Francuzom, Brytyjczykom, czy obywatelom krajów skandynawskich. Te różnice, historycznie usprawiedliwione, trzeba dostrzec i uszanować, jeśli Europa ma być jedna. Pomysł federacji wymaga więc oswojenia i przyjrzenia się istocie propozycji. Nie jest to propozycja na najbliższą przyszłość. Jeszcze długo, a może na zawsze, federacja pozostanie kwestią wolnego wyboru państw UE, które nie muszą przecież wejść do federacji, jeśli sobie nie życzą. Według Fischera federację winna tworzyć awangarda. Wiele państw - także Polska - chciałoby do awangardy Unii należeć, ale niekoniecznie znaleźć się w federacji. Jak rozwiązać ten dylemat? Odwołując się do doświadczeń historycznych Europy, Fischer zastrzega się, że "nie chodzi o utworzenie europejskiego supermocarstwa porównywalnego z USA, lecz o łączenie suwerennych interesów narodów europejskich we wspólnych instytucjach i polityce", i mówi o zachowaniu państw narodowych. Ta logika może wydać się pociągająca, ale wymaga większej jasności w szczegółach. Być przy stole Wielką zaletą idei niemieckiego ministra jest to, iż pobudza do myślenia i zmusza do zajęcia stanowiska. Jest to więc dobra okazja, żeby i strona polska rozpoczęła poważne rozważania nad pytaniem: jak widzi przyszłość Europy i miejsce Polski na tym kontynencie? Propozycja utworzenia awangardy państw, o czym chętnie mówiono na szczycie w Feirze, może wzbudzić większe obawy, ponieważ nawiązuje do od dawna rozważanej możliwości utworzenia kół centrycznych lub Europy państw o różnej prędkości (państwa mniej zintegrowane nie mogłyby hamować inicjatywy państw bardziej zaawansowanych). Koncepcja ta przedstawiona przez niemieckich polityków z CDU - Karla Lamersa i Wolfganga Schäublego, zmierzała do zinstytucjonalizowania tego pomysłu, co groziło podziałem Unii na państwa pierwszej i drugiej kategorii. Jednak dopóki Fischerowska idea awangardy pozostanie otwarta dla każdego, kto chce i potrafi sprostać zadaniu, dopóty może ona być atrakcyjna także dla Polski. Jeden z polityków małego kraju z zachodniej Europy zapytany, czy nie obawia się o suwerenność swego kraju, miał odpowiedzieć, że tak długo, jak siedzi przy stole, przy którym zapadają decyzje, nie ma żadnych obaw. Może jest to recepta także na polskie wątpliwości?
Polska w Unii Europejskiej - kwestia, która zdominowała ostatnio media. Scalanie kontynentu po 50 latach różnej drogi rozwoju stanowi przedsięwzięcie gigantyczne. Nie ma jednak podstaw obawiać się, że UE mogłaby z tego projektu zrezygnować. W tej kwestii interesy narodowe państw członkowskich Unii oraz kandydatów są współzależne.Kwestią rozstrzygającą o powodzeniu rozszerzania Unii jest wybór metody - logiczny i zrozumiały sposób postępowania UE wobec kandydatów. Takiej jasności w postępowaniu Unii nie ma. Jasność postępowania wobec kandydatów jest niezbędna. Tym bardziej że realizując program dostosowawczy, kandydaci mają przed sobą ruchomy cel. Chodzi o zmiany w dziedzinach, które stanowią o istocie UE. Kwestia niejasnego postępowania Unii wymaga racjonalnej korekty. Z jednej strony program dostosowawczy kandydatów nie powinien hamować wewnętrznego rozwoju Unii, z drugiej - wewnętrzne sprawy Unii nie mogą hamować dopuszczenia kandydatów do członkostwa. Polska Ma opóźnienia w dostosowaniu własnego prawa do unijnego. Jednak wiele wskazuje na to, że Warszawa upora się z zaległościami. Świadczy o tym z jednej strony przyjęta zasada uchwalenia w jednym pakiecie ustaw europejskich, z drugiej zaś powołanie komisji której zadaniem jest szybkie przeprowadzenie ustaw w parlamencie.To parlamentarne przyspieszenie jest odpowiedzią na wątpliwości, czy Warszawa utrzyma termin gotowości do członkostwa. Przez kilka ostatnich lat trwała cisza wokół koncepcji przyszłej Europy. Przerwało ją wystąpienie Joschki Fischera. Niektórzy polscy publicyści przestraszyli się koncepcji ministra spraw zagranicznych Niemiec i uznali, iż oznacza ona podział na członkostwo pierwszej i drugiej kategorii. Nie wszystkie kraje "15" odniosły się entuzjastycznie do koncepcji sfederowanej Europy. Fischer jest Niemcem i idea federacji jest mu bliska. Wszystkim Niemcom jest ona bliższa niż Francuzom. Te różnice trzeba dostrzec i uszanować, jeśli Europa ma być jedna. zaletą idei niemieckiego ministra jest to, iż zmusza do zajęcia stanowiska. Jeden z polityków małego kraju z zachodniej Europy zapytany, czy nie obawia się o suwerenność swego kraju, miał odpowiedzieć, że tak długo, jak siedzi przy stole, przy którym zapadają decyzje, nie ma żadnych obaw. Może jest to recepta na polskie wątpliwości?
ETYKA PRACY Zachowania etyczne Polaków w życiu zawodowym rozmijają się z uznawanym systemem wartości Wybór czy zaniedbanie Rys. Robert Dąbrowski EWA K. CZACZKOWSKA Kościół w Polsce boi się mówić o etyce pracy. Mówi o transcendencji, ale nie o tym, że korupcja, nepotyzm to grzech - taką uwagą podzielił się Tadeusz Syryjczyk, minister transportu i polityk UW, z uczestnikami konferencji "Jaki kapitalizm dla Polski", zorganizowanej jakiś czas temu przez KAI i "Przegląd Katolicki". W sytuacji, w której wśród coraz większego grona naukowców i praktyków panuje zgodność, że do przetrwania demokracji liberalnej potrzeba nie tylko efektywności gospodarowania, ale podstaw moralnych, to stwierdzenie nabiera głębszego znaczenia. Na uwagę ministra Syryjczyka można by od razu odpowiedzieć, że jest tylko częściowo uzasadniona. Można mieć pretensje do Kościoła, ale i do samych polityków, których zachowania, chcą tego czy nie, są przykładem albo nawet zachętą dla innych do nieetycznych zachowań w życiu społecznym. To właśnie od polityków można by wymagać inicjatyw ustawodawczych zmieniających takie przepisy prawa, które jednych zachęcają, a innych zmuszają do korupcji. Zatrważające było również twierdzenie ministra Syryjczyka, iż zna polityków mieniących się chrześcijańskimi, którzy w ogóle nie uświadamiają sobie istnienia związku między wyznawaną wiarą a sposobem uczestniczenia w polityce. Na pewno nie zawsze jest to cynizm, ale po prostu brak właściwej formacji. W tym świetle inaczej brzmi pytanie o prawdziwość pierwszej konstatacji. Czy w istocie Kościół koncentruje się na transcendencji i unika mówienia o etyce pracy? Co w centrum Bez wątpienia właśnie kwestia pracy człowieka, jej moralnego wymiaru, a także słusznej płacy, sposobu korzystania z własności są najistotniejszą częścią nauki społecznej Kościoła. Nauki, której systematyzacja rozpoczęła się dopiero przed stu laty - w wyniku zderzenia dwóch sprzecznych systemów: kapitalizmu i socjalizmu, choć kwestia pracy od samego początku znajduje się w chrześcijańskim nauczaniu. To przecież święty Paweł mówił: "Kto nie chce pracować, niech też nie je". Obrona praw człowieka, także praw wynikających z pracy, stoi w centrum społecznych zainteresowań Kościoła od czasu Soboru Watykańskiego II. Ich rozwinięcie nastąpiło w nauczaniu Jana Pawła II. Zagadnieniom m.in. treści i sensu pracy, jej moralnej wartości ("Praca jest po to, by bardziej stać się człowiekiem, jest drogą ku Bogu"), humanizacji warunków pracy papież poświęcił encyklikę "Laborem exercens", częściowo "Centesimus annus", a także wiele homilii i katechez. - Podstawowym obowiązkiem Kościoła jest budzenie zmysłu transcendencji. Dopiero z tego wynikają konsekwencje natury etycznej - mówi profesor Aniela Dylus, kierownik Katedry Etyki Gospodarczej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Pani profesor nie odmawia Kościołowi kompetencji mówienia o etyce pracy, ale podkreśla, iż bez realizacji podstawowego zadania, czyli budzenia zmysłu transcendencji, łatwo jest popaść w pułapkę moralizatorstwa - bądźcie oszczędni, pracowici. Biskup Piotr Jarecki, uczestnik wspomnianej konferencji, uważa natomiast, że to właśnie Kościół musi uświadamiać, że właściwa koncepcja pracy jest konsekwencją problemów transcedentnych, prawdziwej wizji człowieka. Dzielenie problemu uznaje więc za sztuczne: potrzebne jest i jedno, i drugie. - To tak, jakby zapytać, czy reformować człowieka, czy struktury? Jeśli człowiek jest zły, nie stworzy dobrych struktur, a nawet jeżeli utworzy je dla niego ktoś inny, to one mogą mu uniemożliwić czynienie części zła, ale nadal będą generować zło. O polskiej chorobie Każdy, kto obserwuje życie Kościoła, musi się zgodzić ze stwierdzeniem ministra Syryjczyka, iż zbyt mało uwagi poświęca on w swoim nauczaniu szeroko pojętym wymogom etycznym pracy, co niezmiennie nadrabia podczas każdej pielgrzymki do Polski Jan Paweł II. Sytuacja ta wynika raczej z zaniedbania niż ze świadomego wyboru. - Są różnego rodzaju uwarunkowania historyczne, które sprawiają, że Kościół - w homiliach, na katechezie - może zbyt rzadko porusza temat społecznych konsekwencji wiary katolickiej. Jest to wynik mentalności ukształtowanej w poprzednim systemie, która musiała także dotknąć księży - mówi biskup Jarecki. Profesor Aniela Dylus: - W poprzednim systemie nawoływanie do dobrej pracy przyjmowano często z dużym dystansem, gdyż ocierało się o kolaborację: im bardziej będziemy bohaterami dobrej pracy, tym bardziej będziemy popierać system. Nie na tym koncentrowano uwagę i ta postawa przetrwała do dziś. Nie będzie przesadą dodanie, że zła praca była dość powszechnie akceptowaną normą społeczną. Właśnie Kościół jako pierwszy zaczął mówić o chorej polskiej pracy, to stąd wyszło wołanie o przywrócenie pracy jej właściwego znaczenia i sensu. Mimo wcześniejszych rozważań na ten temat kardynała Stefana Wyszyńskiego, właściwa "praca nad pracą" rozpoczęła się w 1981 roku wraz z powstaniem "Solidarności" i serią katechez wygłoszonych na pierwszym zjeździe związku przez księdza Józefa Tischnera. Wielu chyba dopiero wtedy odkryło głęboki sens pracy ("...praca jest wzajemnością, jest porozumieniem, jest należnością, jest budowaniem wspólnoty; praca nad pracą to klucz do niepodległości") i społeczne skutki chorej pracy. Opatrznościowym wydarzeniem było ogłoszenie w owym roku encykliki "Laborem exercens". Przełożeniem zaś owych rozważań na poziom duszpasterski było obchodzenie 1 maja wspomnienia św. Józefa Robotnika, co miało być przeciwwagą dla pierwszomajowych pochodów chwalących socjalistyczną robotę. Święto to jednak nie weszło na trwałe do tradycji i świadomości wierzących. W przeciwieństwie do śląskiego sanktuarium ludzi pracy, którym - w dużej mierze za sprawą biskupa Henryka Bednorza - stały się Piekary Śląskie. Duszpasterskie braki Po 1989 roku dyskurs intelektualny w Kościele na temat etyki pracy był kontynuowany, ale na pewno w stopniu niewystarczającym. Na pewno nie miał też szczególnego odbicia ani w homiliach, ani w pracy duszpasterskiej. Również Konferencja Episkopatu Polski nie wydała znaczących na ten temat dokumentów, które byłyby przedstawieniem stanowiska nauki społecznej Kościoła w konkretnych kwestiach społecznych (oprócz dokumentu z 1995 roku na temat sytuacji wsi i małych miast). Próbę aplikowania wartości chrześcijańskich do życia społecznego podjęła reaktywowana przed kilku laty Akcja Katolicka. Ale w istocie jest tak, że największe katechezy społeczne, także na temat pracy, wygłasza w czasie pielgrzymek po Polsce Jan Paweł II. Bez wątpienia nie jest to bez znaczenia dla naszego, bądź co bądź ciągle słabego, systemu społeczno-politycznego. Tym bardziej że na świecie coraz więcej teoretyków, ale i praktyków podkreśla, iż nie może istnieć demokratyczny kapitalizm bez kultury moralnej, opartej na wartościach. W XIX stuleciu Charles Alexis de Tocqueville mówił: "Wolność nie może istnieć bez moralności, a żadna moralność bez wiary". Kilka miesięcy temu w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Michael Novak, znany amerykański naukowiec i publicysta, powiedział: "Wierzę, że aby w dalszej perspektywie mogła istnieć republika, potrzebna jest religia po to, aby utrzymać cnotę. Bez religii cnota staje się samolubna, a w końcu utylitarna". Natomiast profesor Aniela Dylus podkreśla, iż życie gospodarcze może czerpać rezerwy moralne także z innych, pozareligijnych źródeł kulturowych. Widzieć jaśniej Rozmijanie się zachowań etycznych Polaków w życiu społecznym, w tym szczególnie w życiu zawodowym, z uznawanym, przynajmniej deklaratywnie, systemem wartości budzi coraz większy niepokój. Mimo zmiany systemu nasza praca jest ciągle chora. Braki etyczne dotyczą zarówno zachowań pracowników, choć wydawać by się mogło, że bezrobocie wymusi lepszą pracę, oraz pracodawców, z których wielu pragnie wyłącznie zrobić szybkie pieniądze albo utrzymuje się na rynku za cenę uczciwości. Jednym z mierników naszej choroby jest stopień korupcji (czterdzieste miejsce w światowym rankingu Transparency International). Profesor Aniela Dylus uważa, iż ocenianie korupcji z punktu widzenia moralności indywidualnej jest błędne. - Chcemy bohaterów, herosów moralności, gdy są sprawy, które można rozwiązać strukturalnie, rozsądnym prawodawstwem i jego egzekucją. Jeśli zła jest struktura czy prawo, powinnością obywatelską jest organizowanie się, by je zmienić. Wojciech Włodarczyk, od dwudziestu lat przedsiębiorca, obecnie w branży meblarskiej, a od pięciu lat związany z duszpasterstwem przedsiębiorców, uważa jednak, iż "nawet w naszym systemie prawnym, który nie ułatwia rozwoju małym i średnim przedsiębiorcom, co więcej, nie tworzy wolnego rynku, można zachowywać cnoty chrześcijańskie". - To nie znaczy, że człowiek nie ma się prawa potknąć, że jest kryształowy, ale może się trzymać określonej linii postępowania. W jego opinii najważniejszym problemem, z punktu widzenia chrześcijańskiego, jest to, iż praca wciąż nie jest miejscem wspólnego funkcjonowania pracownika i pracodawcy. Nie ma wspólnej płaszczyzny porozumienia, istnieje ciągła walka dwóch stron i trudna do przebicia mentalna bariera. Problemy z etyką pracy sprawiają, że oczekuje się od Kościoła większej aktywności w przekładaniu chrześcijańskiej inspiracji na zachowania etyczne. Odpowiedzią na te oczekiwania są na przykład dokumenty II Ogólnopolskiego Synodu Plenarnego, który po przypomina, co to są grzechy "gospodarcze", oraz zachęca do tworzenia duszpasterstw ludzi pracy i duszpasterstw przedsiębiorców. Dotychczasowe doświadczenia wskazują, iż jest duże zainteresowanie tą formą pracy. Ksiądz Wiesław Ojrzyński wspomina, że kiedy kilka lat temu szukał u przedsiębiorców wsparcia finansowego dla ośrodka rekolekcyjnego w Magdalence, okazało się, iż większej pomocy potrzebują... przedsiębiorcy. Oczywiście pomocy duchowej. Od tamtej pory przez duszpasterstwo przedsiębiorców skupione wokół księdza Ojrzyńskiego przewinęło się około dziewięciuset osób z całej Polski (ponadto działa kilka innych grup, w tym Polskie Stowarzyszenie Chrześcijańskich Przedsiębiorców). Z duszpasterstwem księdza Ojrzyńskiego od pięciu lat związany jest właśnie Wojciech Włodarczyk, który nazywa się chrześcijaninem-przedsiębiorcą. - Liczba problemów, szczególnie w kwestiach moralnych, jest tak wielka, że samemu trudno sobie poradzić. Zdarzają się sytuacje, że wybór jest bardzo trudny, a wytyczenie czarno-białej granicy jest prawie niemożliwe. Ale dzięki duszpasterstwu mam większą jasność co do generalnej linii postępowania.
Kościół w Polsce boi się mówić o etyce pracy. Mówi o transcendencji, ale nie o tym, że korupcja, nepotyzm to grzech. wśród coraz większego grona naukowców i praktyków panuje zgodność, że do przetrwania demokracji liberalnej potrzeba nie tylko efektywności gospodarowania, ale podstaw moralnych. Rozmijanie się zachowań etycznych Polaków w życiu zawodowym z uznawanym systemem wartości budzi coraz większy niepokój. Braki etyczne dotyczą zachowań pracowników oraz pracodawców, wielu pragnie zrobić szybkie pieniądze za cenę uczciwości.
NOWELIZACJE Pracownicze programy emerytalne Jak wspierać trzeci filar RYS. KORSUN MAREK TATAR ADAM KOŚCIÓŁEK Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa. Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne, zwane trzecim filarem. Uregulowania wprowadzone głównie przez ustawy: z 22 sierpnia 1997 r. o pracowniczych programach emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 932 z późn. zm.; dalej: uppe) oraz z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 934 z późn. zm.; dalej: uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny (brak ograniczeń wieku uczestników) i znaczący (wysokość składek) w nowym systemie zabezpieczenia społecznego. Dlatego projektowana właśnie nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk nie tylko prawny, ale i społeczny, zwłaszcza że mogą w niej zostać wykorzystane doświadczenia podmiotów już zaangażowanych w działania wdrożeniowe. Uppe zmieniano dotychczas (jeszcze przed wejściem w życie) dwa razy, przy czym warta przypomnienia jest nowela wprowadzona przez ustawę z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (Dz. U. nr 162, poz. 1118), która m.in. zmieniła warunki prowadzenia pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe) w formie wnoszenia składek do funduszy inwestycyjnych, zakres regulacji uczestnictwa w ppe w formie pracowniczego funduszu emerytalnego (zagadnienie akcji pracowniczych). Już w momencie wprowadzania nowelizacji nie traktowano jej jako rozwiązania całościowego. Jej treść po uchwaleniu stała się podłożem dalszych prac legislacyjnych. W ich wyniku powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej. Podstawowa wada Według pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników z "właściwym statutowo organem organizacji gospodarczej". Pojęcie "organizacje gospodarcze" nie występuje dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, iż z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara i upoważniające swego lidera do reprezentowania członków konsorcjum w tym zakresie. Doraźność stosunku konsorcyjnego stawia jednak pod znakiem zapytania takie rozwiązanie. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców (ustawa z 23 maja 1991 r. o organizacjach pracodawców - Dz. U. nr 55, poz. 235 z późn. zm.), choć określanie ich mianem "gospodarczych" budzi wątpliwości (niezarobkowy cel działalności). Proponowana możliwość ma być zapewne uzupełnieniem funkcjonujących ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Jest jednak zbyt uproszczona. Nie wiadomo bowiem, jaka "wspólna reprezentacja związków zawodowych" przystępowałaby do negocjacji ze statutowym organem organizacji gospodarczej (brak np. odpowiednika pojęcia "organizacja reprezentatywna" z kodeksu pracy), przez co nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Brak również możliwości uwzględniania przez poszczególnych pracodawców ich indywidualnych uwarunkowań, co może uczynić niesprawnymi wdrażane wspólnie rozwiązania. Podstawową jednak wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe, jak chociażby zagadnień podziału generowanych kosztów. Taką płaszczyzną dla programów wdrażanych obecnie jest umowa o wspólnym międzyzakładowym programie emerytalnym. Bez szczegółowych uregulowań trudno będzie prowadzić wspólne ppe. Więcej niż jeden Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe. Nie bez znaczenia jest również, iż po przyjęciu modelu wielości ppe u pracodawcy przemodelowania wymagałaby znaczna część uppe, chociażby w zakresie zawierania zakładowych umów emerytalnych. Zasada jednego ppe podtrzymywana jest w druku 960. Kłopotliwa sytuacja Poruszenie kwestii form ppe skłania do kilku uwag na temat podobnych instytucji sprzed wejścia w życie uppe, jakimi są wymienione w rozporządzeniu ministra pracy i polityki socjalnej z 18 grudnia 1998 r. w sprawie szczegółowych zasad ustalania podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (Dz. U. nr 161, poz. 1106) umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne w granicach 7 proc. przeciętnej płacy u pracodawcy. Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe; dawny art. 45 ust. 2), jako efekt uwzględnienia konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, tworzy nader kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć u siebie atrakcyjniejsze instytucjonalnie i finansowo ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych do tej pory na rzecz pracowników środków. W rezultacie, nie mogąc pozwolić sobie na utrzymywanie dwóch instytucji podobnego typu (koszty) ani zaprzestać wpłacania składek do instytucji zarządzających gromadzonymi środkami (rygory umowne), rezygnują z wdrażania ppe, prowadząc dotychczasowe kontrakty, gdzie wpłacane składki są uśrednione i nie ma możliwości transferowania środków; brakuje też nadzoru UNFE. Niedogodność tę po części likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Z istoty swej jednak zmiana kontraktów wyłącza wybór innej formy ppe niż prowadzona przez dotychczasowego kontrahenta. Tymczasem można przewidzieć tu odpowiednie zastosowanie przepisów o zmianie formy ppe, wprowadzanych właśnie w propozycji noweli z druku 960, lub umożliwić dokonywanie indywidualnych "wypłat transferowych" środków zgromadzonych w dotychczasowo działających instytucjach do ppe. Wzbogacenie form Kolejną kwestią jest wprowadzona w ustawie z 17 grudnia 1998 r. możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. W rezultacie uczestnikom ppe można proponować kilka funduszy inwestycyjnych, lokujących swoje aktywa według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków. Poprawka jest tak interesująca, że nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych, tym bardziej iż otwarte fundusze emerytalne uzyskają taką możliwość z początkiem 2005 r. Przemawiałby za tym przede wszystkim fakt, iż prowadzenie przez jedno pracownicze towarzystwo emerytalne kilku pracowniczych funduszy emerytalnych nie zwiększa ryzyka dla tych funduszy lub pracodawców (np. ryzyka wykazywania zbyt wysokich kosztów przez towarzystwo, ryzyka błędnych decyzji inwestycyjnych). Co ważniejsze, pracownicze fundusze emerytalne, jako instytucje gromadzące środki na zasadach fakultatywności i uzupełniania podstawowego zabezpieczenia emerytalnego, powinny umożliwiać podejmowanie zwiększonego ryzyka inwestycyjnego w zamian za wyższe pożytki z lokat. Znacząca część członków funduszy będzie skłonna do podejmowania mniejszego ryzyka inwestycyjnego (ze względu np. na wiek przedemerytalny), co spowoduje sprzeczność interesów, która pozwoli prawdziwie identyfikować się z funduszem i jego inwestycjami najwyżej jednej z grup. Opłacanie składek Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można z pewnym przybliżeniem potraktować jako kolejne obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Pracodawcy decydują się na podwyżki wynagrodzeń dla przystępujących do ppe, ale nie ma jak wyegzekwować przystąpienia do ppe uczestnika, który skorzystał z podwyżki. Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne (do 7 proc. przychodu brutto), niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe i polepszyłyby się warunki zarządzania wydatkami na system motywacyjny. Biorąc zaś pod uwagę, iż wysokość opłacanych składek i jej zmiana uzgadniane byłyby na szczeblu zakładowym, reprezentacja załogi uzyskałaby nowe pole wpływu na ppe, biorąc równocześnie na siebie część odpowiedzialności za przedsiębiorstwo. Zawieszenie i wznowienie Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych. Propozycja zasługuje na aprobatę, zważywszy zwłaszcza na nowy model opłacania składek podstawowych. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla poszczególnych aspektów prowadzenia ppe. Można wnosić, iż zawieszeniu ulegnie wpłacanie składek podstawowych przez pracodawcę, z całą pewnością nie można będzie jednak zawiesić obowiązków pracodawcy w zakresie prowadzenia obsługi programu (np. zawierania pracowniczych umów emerytalnych, przyjmowania oświadczeń woli od pracowników). Projekt nie uwzględnia także konieczności opłacania kosztów funkcjonowania programu, zwłaszcza w ppe prowadzonym w formie pracowniczego funduszu emerytalnego. Brak szczególnej regulacji na ten temat może ewokować kontrowersję, czy koszty poniesione w okresie zawieszenia będą mogły być traktowane jako koszty uzyskania przychodu pracodawcy. Zastanawiać się można również, czy zawieszenie nie powinno skutkować ustawowym obowiązkiem ujawnienia tego w rejestrze ppe. Idea zasługująca na aprobatę, ale... Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Skutkiem tej poprawki - obok kolejnego tytułu do wzrostu znaczenia uzgodnień zakładowych - byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Dałoby się również niewątpliwie odnotować ożywienie konkurencji na rynku operatorów trzeciofilarowych. Ponownie jednak idea zasługująca na całkowitą aprobatę nie została właściwie przełożona na rozwiązania szczegółowe. Skoro bowiem środki, jak chce projektodawca, "podlegają wypłacie transferowej", a z istoty obowiązujących uregulowań wynika, iż wypłata transferowa jest skutkiem (indywidualnej) dyspozycji uczestnika (art. 28 ust. 1 uppe), powstaje kontrowersja, czy możliwe jest dokonanie tej operacji bez podobnej dyspozycji. Pozostawienie tej swobody uczestnikom czyniłoby przeważnie niewykonalną zmianę formy ppe i/lub zarządzającego środkami - a to ze względu na zasadę jedności ppe u pracodawcy (art. 7 ust. 1 uppe). Wywodząc proponowaną poprawkę z celu regulacji, trzeba byłoby mówić o wypłacie transferowej sui generis ("przymusowej"), co stałoby się źródłem dalszych kontrowersji. Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów, zbliżonej do uregulowanego w uofe przeniesienia aktywów wobec likwidacji funduszu emerytalnego (art. 71 ust. 1). Propozycja taka wydaje się tym bardziej interesująca, iż swoiste uregulowanie przeniesienia aktywów da się obudować regulacjami chroniącymi pracodawców i uczestników ppe przed abuzywnymi klauzulami kontraktów oferowanych przez komercyjnych operatorów trzeciofilarowych, które wiążą rozwiązanie umowy z nadmiernie niekorzystnymi następstwami finansowymi, przesądzając o faktycznej nierozwiązywalności kontraktu. Wiele innych zagadnień Istnieje jeszcze wiele zagadnień, o których można mówić jako o uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają prowadzone na poziomie uppe działania koncepcyjne i wdrożeniowe, zwłaszcza dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe). Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać przede wszystkim z małą nieelastycznością wspólnej instytucji. Interpretacja językowa art. 9 ust. 1 in fine uppe prowadzi bowiem do wniosku, iż wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Dysfunkcja tego rozwiązania objawia się przykładowo w postanowieniach tej umowy dotyczących wnoszenia do pracowniczego funduszu akcji pracowniczych, jak i ewentualnego ułamka wnoszonych akcji z liczby akcji posiadanych (art. 18 ust. 1 uppe). Problem zaostrzy się, jeżeli w zakładowej umowie określana będzie wysokość składek podstawowych. Próbą wyjścia z kłopotów jest propozycja, aby umowa ta zawierała zamknięty katalog klauzul dodatkowych, które mogłyby być przez strony poszczególnych zakładowych umów emerytalnych dołączane do wiążącej treści, oczywiście bez możliwości ingerencji w essentialiarum umowy. Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby nader celowe. W obecnym stanie normatywnym poważne trudności nastręcza również wcale nie hipotetyczna sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu, można je tylko zastąpić powszechnym wykonaniem wypłaty transferowej przez pracowników (uwagi o trudnościach z tym związanych powyżej). W razie uchwalenia propozycji zawartych w druku 960 lepsza (aczkolwiek niedoskonała) będzie zmiana podmiotu zarządzającego. Pierwszy z autorów jest aplikantem radcowskim, drugi - doktorantem na Wydziale Prawa UJ; obydwaj są pracownikami Domu Maklerskiego PENETRATOR SA w Krakowie
Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa. powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej. ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca. Drugi projekt sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe. umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. nowością jest dopuszczenie zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami.
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody Co robić ze starością KRYSTYNA GRZYBOWSKA Niedługo już osiemdziesięciolatkowie będą się czuć jak dwudziestolatkowie, będą uprawiać sport tak jak ludzie młodzi - twierdzi Lee Miller, uczony z Longevity Institute w Los Gatos w Stanach Zjednoczonych. Za dwadzieścia lat uda się nam zatrzymać proces starzenia się i cofnąć zegar biologiczny - prorokuje inny naukowiec, Michael Fossel z Michigan State University. Na razie jednak społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby. Zwraca uwagę fakt, że w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych, kiedyś powiedzielibyśmy - długowiecznych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie. Starość - dopust boży Niewiele ponad sto lat temu Bolesław Prus odnotował w swoich "Kronikach" wypadek na warszawskiej ulicy: czterdziestoletni mężczyzna wpadł pod omnibus. Starca odwieziono do kliniki, napisał Prus. Dziś o osobie siedemdziesięciopięcio-, a nawet osiemdziesięcioletniej mówi się starszy pan, starsza pani. Słowa starzec używa się w stosunku do szczęśliwców, którzy doczekali stu lat. A i to nieczęsto. Nie wypada. Dlaczego starość jest traktowana jak nieszczęście, którego nie można uniknąć? Starość łączy się z chorobą, w dzisiejszych czasach często długotrwałą, a więc oczywiście z koniecznością pielęgnowania osoby starej przez wiele lat. Starzy ludzie nie umierają już w domu, ale w szpitalu, gdzie mimo najlepszej opieki lekarskiej pozostają osobami anonimowymi. Choroba i starość szpecą. Dzieci chętnie oddają swoich rodziców do szpitala, gdy szansa na wyzdrowienie jest już nikła, albo do domu starców, kiedy "staruszkowie" stają się ciężarem. W Polsce, co prawda wskutek niedostatku odpowiednich instytucji, starzy ludzie pozostają w rodzinnych domach. Choć niejednokrotnie woleliby zamieszkać w domu starców, aby uniknąć piekła spowodowanego warunkami mieszkaniowymi. Jednak i to się zmienia. Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Taka powinna być kolej rzeczy, tak jest na Zachodzie, gdzie nie ma problemów mieszkaniowych. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci. Wesołe jest życie staruszka Na emeryturę przechodzą ludzie raczej zdrowi, doświadczeni w zawodzie i mądrzy mądrością życiową. Wielu z nich mogłoby jeszcze pracować co najmniej kilka lat, ale związki zawodowe walczą (podobno dla ich dobra) o jeszcze wcześniejsze emerytury. By z ludzi w pełni sił zrobić niepotrzebnych nikomu starców. Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Zresztą wygląd zewnętrzny nie stanowi już wielkiego problemu. Nad poprawą samopoczucia starszych pań i panów pracują dziesiątki tysięcy chirurgów plastycznych, przemysł kosmetyczny i producenci konfekcji. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat i dbają o dochody dobrych hoteli i luksusowych liniowców. Media również pracują dla ludzi starszych. To dla nich przede wszystkim produkowane są łzawe opery mydlane, dla nich powtarzane są stare filmy, programy historyczne emitowane o północy, gigantyczne krzyżówki w magazynach ilustrowanych itp. rozrywki. Sprytni handlowcy wpadli na przykład na pomysł organizowania autokarowych wycieczek połączonych ze sprzedażą różnych, podobno niedostępnych w sklepach, za to atrakcyjnych towarów. Podczas takiej wycieczki z Warszawy do Kazimierza Dolnego (cena 10 złotych) niezorientowani w cenach i produktach emeryci gotowi są wydać za aparat do masażu trzy razy więcej, niż kosztuje on w supermarkecie. Nabieranie staruszków ma długą tradycję w zachodniej Europie, w Polsce dopiero kiełkuje, ale ma przed sobą kolosalną przyszłość. Zastanawia tylko, skąd starsi ludzie w Polsce biorą pieniądze na to, aby zakupić na takiej "taniej" wycieczce piecyk elektryczny z pilotem za 1200 złotych. Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody. Ale za to pozostało poczucie samotności i tęsknota za rodziną. Oziębłość uczuciowa, jaka zapanowała w stosunkach między pokoleniami, jest pochodną egoizmu młodych, nastawionych na karierę ludzi i tempa życia. Starzy muszą organizować sobie życie tak, aby nie było ono czekaniem na śmierć. Życie dla innych pomaga zapomnieć o starości. Dlatego emeryci coraz intensywniej uczestniczą w życiu kulturalnym, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. Niosą pomoc dzieciom, zwierzętom i ludziom starszym od siebie, skazanym na dobroć i bezinteresowność innych. W ten sposób życie może zostać naprawdę spełnione, a śmierć będzie jego ukoronowaniem. Niezależnie od działalności charytatywnej ludzie starsi organizują się w rozmaite stowarzyszenia, uczestniczą w życiu politycznym i są liczącym się potencjałem wyborczym, co zostało zauważone również u nas. Jest paradoksem, że ministrem, prezydentem czy premierem może zostać osoba w podeszłym wieku, a równocześnie zwykły, przeciętny sześćdziesięciopięciolatek musi odreagowywać swoją polityczną frustrację w ogródku działkowym. Jeśli jest mężczyzną. Jeśli kobietą - jeszcze wcześniej. Kult młodości Niesłusznie uważa się, że młodość jest czasem beztroski i radości. Głupstwa popełnione w młodości, choć są jej przywilejem, mogą odbić się na przyszłym życiu. W gruncie rzeczy młodość jest najtrudniejszym okresem w życiu człowieka. Już w szkole podstawowej dziecko musi wybrać swój przyszły zawód, nie mając pewności, czy - gdy zda maturę i ukończy studia - znajdzie pracę. Młody człowiek boryka się z problemami sercowymi i finansowymi, walczy z konkurencją w miejscu pracy i ciuła na mieszkanie dla siebie i rodziny. Musi się ograniczać, musi oszczędzać, a zakładając rodzinę, nie wie, czy jest to związek na całe życie, czy tylko jeden z jego etapów. Wieczny stress i pogoń za karierą jest głównym elementem życia dojrzałego. Jednak kult ciała, kult młodości lansowany przez przemysł i media stwarza pozory szczęścia, które można osiągnąć tylko będąc młodym. Młodemu pokoleniu funduje się obraz młodości jako synonimu szczęścia, a kiedy młody zaczyna się starzeć, wpada w panikę, bo nie ma recepty na życie po sześćdziesiątce. Widać to po gwiazdach filmu i rozrywki, które za wszelką cenę próbują się odmłodzić, a na widok pierwszych zmarszczek sięgają po alkohol lub narkotyki. Kult pięknej zewnętrzności sprawia, że dla nich kończy się świat. Nie wątpię, że już niedługo medycyna podaruje bogatszej części ludzkości receptę na młodość i długie życie. Ale nawet po najdłuższym życiu przyjdzie śmierć i trzeba się do niej przygotować. A przygotowywać trzeba zacząć się wcześnie, aby umieć godnie się zestarzeć. W pewnym domu starców w Niemczech pensjonariuszom z bardziej zaawansowaną sklerozą zakłada się na nogi elektroniczne kajdanki, aby nie zgubili się, wychodząc na spacer czy do sklepu. To z powodu braku personelu - tłumaczy dyrekcja domu. Młodym, zdrowym obywatelom cywilizowanego świata nie życzę na starość takiej znieczulicy. -
Niedługo już osiemdziesięciolatkowie będą się czuć jak dwudziestolatkowie, będą uprawiać sport tak jak ludzie młodzi - twierdzi Lee Miller, uczony z Longevity Institute w Los Gatos. Za dwadzieścia lat uda się nam zatrzymać proces starzenia się i cofnąć zegar biologiczny - prorokuje inny naukowiec, Michael Fossel z Michigan State University.Na razie jednak społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby. Nie wątpię, że już niedługo medycyna podaruje bogatszej części ludzkości receptę na młodość i długie życie. Ale nawet po najdłuższym życiu przyjdzie śmierć i trzeba się do niej przygotować.
PLAGIATY NAUKOWE Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy... Nie braliśmy udziału w redagowaniu prac - mówią współautorzy prac, które okazały się plagiatami... Wątpliwości w sprawie plamy na honorze BARBARA CIESZEWSKA Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę ("Rzeczpospolita" opisywała sprawę 9. bm., 10 -11. bm. i 14. bm.), kiedy był pracownikiem naukowym Śląskiej Akademii Medycznej, budzi wciąż wiele pytań i wątpliwości. Zwróciliśmy się z nimi do naukowców katowickiej uczelni. Współautorów artykułów, które okazały się plagiatami zapytaliśmy, jak tłumaczą swój udział w ich powstawaniu. Czy badająca wówczas sprawę Komisja Dyscyplinarna nie mogła uczynić nic więcej poza umorzeniem postępowania? Czy rektor nie mógł wówczas zrobić nic poza zdegradowaniem dr. Jendryczki? Czy środowisko naukowe, w tym Komitet Etyki w Nauce PAN, nie powinno było od razu głośno wyrazić swej dezaprobaty wobec nieuczciwości naukowej? Po raz pierwszy, przypomnijmy, informacje o popełnieniu plagiatu przez dr. Jendryczkę pojawiły się w 1995 roku, także w lokalnej prasie. Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy. Komisja Dyscyplinarna, która zajmowała się doniesieniem, potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła. Zgodnie z literą prawa. Obowiązuje bowiem trzyletni okres przedawnienia. Jesienią ubiegłego roku problem wypłynął ponownie, ponieważ dr Marek Wroński, polski lekarz naukowiec z Nowego Jorku odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Można było się spodziewać, że udowodnione, wielokrotnie popełnione plagiaty wywołają publiczną reakcję Komitetu. Do opinii publicznej nie dotarło jednak żadne oficjalne stanowisko ani władz uczelni, ani Komitetu Etyki w Nauce, ani żadnej innej instytucji z nauką związanej. Komitetowi Etyki przewodniczy profesor Kornel Gibiński, nestor śląskiej medycyny, prezes oddziału PAN w Katowicach. Profesor wyjaśnia, że sprawa ta wpłynęła do Komitetu ponad miesiąc temu, ale twierdzi, że ciało to nie ma żadnych kompetencji do rozstrzygania tego typu prolemów. Nie ma środków ani możliwości prowadzenia śledztwa na skalę międzynarodową, a chodziło tu o plagiaty z zagranicznych pism. Takimi sprawami zajmuje się Komisja Dyscyplinarna przy ministerstwie nauki lub zdrowia. Ponieważ sprawa została połowicznie załatwiona w samej uczelni, Komitet prof. Gibińskiego wystosował pismo do komisji przy ministrze zdrowia. Drugie pismo skierował do przewodniczącego Komitetu Badań Naukowych. KBN finansuje badania, powinien więc też dbać o rzetelność nauki. "Zaproponowaliśmy, by przy KBN powstała specjalna jednostka, która zajmowałaby się nierzetelnością w nauce. O ile wiem, zajęto się tym problemem" - twierdzi profesor Gibiński. Prawo a moralność Komitet nie zabrał jednak publicznie głosu w tej konkretnej sprawie. Dlaczego? - Od kilku lat zabieramy bez przerwy głos na ten temat, wydaliśmy cały szereg publikacji, których nikt nie czyta. Proszę przejrzeć, jak wiele publikacji wydała nasza komisja. Wciąż powtarzają się tam problemy fałszu, błędu lekarskiego, plagiatów. Kodeks naukowca, nazwany "Dobre Obyczaje w Nauce", został rozesłany w 60 tysiącach egzemplarzy do wszystkich samodzielnych pracowników naukowych, do wszystkich doktorantów... Teraz do studenckich kół naukowych wysyłamy przedruk broszury wydanej przez Akademię Nauk Stanów Zjednoczonych pt. "On Beeing a Scientist". Krzewienie zasad i reguł uczciwości naukowej to nasza podstawowa działalność, ale kto się tym przejmuje?! Nigdy nie słyszałem, aby ktoś z prasy zajął się naszymi wydawnictwami. Mam pretensje do środków przekazu, że nie chcą zajmować się tak istotnymi sprawami jak rzetelność i uczciwość nauki, dopóki nie pojawią się jako sensacje. Kiedy odkryto pierwszy plagiat, władze uczelni, zarówno obecne, jak i z poprzedniej kadencji, dowodziły, że nie mogły zrobić nic ponad to, co uczyniły. Nie można było zwolnić Andrzeja Jendryczki, odsunąć od działalności naukowej. Czy rzeczywiście prawo, czyli obowiązująca ustawa o szkolnictwie wyższym uchwalona w 1992 roku, utrudnia karanie sprawców plagiatów? Profesor Gibiński odpowiada, że "... to nieprawda, ponieważ tutaj chodzi o coś zupełnie innego. Z punktu widzenia prawnego sprawa może ulec przedawnieniu, ale my nie jesteśmy prawnikami. Walka o etykę jest walką o moralność i nie ma nic wspólnego z prawem. Prawo buduje się na zasadach moralności. Prawo może karać, posyłać do aresztu czy nakładać grzywny. Nam nie o to chodzi. Wystarczy, że uwidocznimy i wywołamy negatywną postawę, ostracyzm wobec plagiatora. Z człowiekiem, który jest plagiatorem nie utrzymuje się żadnych kontaktów, pozbawia się go możliwości działania w nauce. Normy prawne pozostawmy sądom. Wystarczy, że my jako społeczność naukowa eliminujemy kogoś takiego ze środowiska. W tym wypadku panuje jednak atmosfera tuszowania sprawy". - Może dlatego właśnie do badania nierzetelności w nauce powinna powstać instytucja niezależna od uczelni, bo ta nie jest zainteresowana ujawnianiem wstydliwej prawdy? - A czyj interes stawiać trzeba wyżej: uczelni czy nauki? - Nauki? - Oczywiście, że nauki. Komisja Dyscyplinarna, która przed dwoma laty badała pierwszy przypadek docenta Jendryczki nie miała wątpliwości, że jest to plagiat, twierdzi profesor Barbara Buntner, która przewodniczy pracom Komisji. - "To nie są »rzekome plagiaty«, choć nie mogę wypowiadać się w sprawie następnych trzydziestu prac. Uczestniczyłam ostatnio w pracach jednej z trzech powołanych komisji badających kolejne plagiaty. Każdy z nas dostał do opracowania artykuł. Muszę stwierdzić, że tekst, który ja analizowałam, niestety jest w dużej części powtórzeniem badań, które przeprowadzili anglosascy naukowcy. Jeśli chodzi o moje osobiste odczucie... jest mi bardzo przykro, że w nauce polskiej dzieje się coś takiego. Dwa lata temu nie miałam jakichkolwiek wątpliwości, że popełniony został plagiat. Nie miałam jednak żadnych możliwości prawnych, by spowodować sankcje karne. Zarówno prawo, jak i karta nauczyciela nie przewidują takich sankcji. Nasze prawo nie jest precyzyjne. Doktor Wroński powiedział mi, że Polska podpisała konwencję międzynarodową, że prawa autorskie wygasają po 50 latach. Natomiast w ustawie nie jest to sprecyzowane. Dlatego Komisja Dyscyplinarna musiała uznać sprawę za przedawnioną. Osobiście uważam, że za takie wysoce nieetyczne postępowanie powinna nastąpić dyskwalifikacja naukowa." Czy nie należało jednak wtedy ostrzec innych naukowców, opublikować oświadczenia w tej sprawie? Profesor Buntner dowodzi, że "Komisja nie była władna, by wydawać takie oświadczenie czy nadawać sprawie rozgłos". Myśmy się tego wstydzili - Myśmy się po prostu tego wstydzili i to nam dzisiaj zarzucają. Oficjalnie tego nie nagłaśniano, lecz po cichu wszyscy wiedzieli.... Trudno obrzucać kogoś błotem, jeśli nie mamy jeszcze dowodów, twierdzi natomiast profesor Franciszek Kokot, znany nefrolog, członek Centralnej Komisji Tytułów Naukowych. Profesor twierdzi, że "pan Jendryczko był rasowym chemikiem". Na razie wstrzymuje się ze stanowczą opinią, ponieważ do komisji nie dotarły jeszcze bezsporne dowody. Nie ulega, jego zdaniem, wątpliwości, że każdy plagiat zasługuje na absolutne potępienie. Jest to dyshonor dla nauki. Profesor boleje nad kryzysem zaufania, na który cierpi zresztą cały świat. Sprawę określa jako "bolesną i dramatyczną". Sławy naukowe tarczą ochronną? Przed kilkoma laty centralna komisja odrzuciła wniosek Andrzeja Jendryczki o przyznanie tytułu profesora. Mówiono wówczas, że do czasu habilitacji sprawiał wrażenie solidnego naukowca, natomiast po niej zaczął produkować ogromną liczbę prac, zabiegał o doktorantów, co wzbudziło nieufność co do jakości jego naukowej pracy. Sam Andrzej Jendryczko, bohater dramatu, o plagiatach udowodnionych przez dr. Wrońskiego i uczelnię w liście do "RZ" pisze "rzekome plagiaty", przytacza też nazwiska kilkunastu autorytetów w medycznym świecie naukowym, wydających mu znakomite opinie. Tonąc, pociąga za sobą innych. Wśród kilkunastu profesorskich sław, które wymienia, jest też prof. Zbigniew Herman (w latach 1980 - 1982 rektor Śląskiej Akademii Medycznej), który oceniał pracę habilitacyjną doktora Jendryczki. Dziś jest poruszony tym, co się stało. Sprawę określa jako niezwykle bolesną. Mówi o szoku spowodowanym na uczelni sprawą plagiatów. - "To było wiele lat temu. Pan Jendryczko habilitował się na Uniwersytecie Śląskim. Przez Radę Wydziału wybrany zostałem recenzentem i faktem jest, że ten jeden jedyny raz go oceniałem. Recenzentów było trzech. Rada Wydziału dała mu habilitację, centralna komisja kwalifikacyjna ją zatwierdziła". Prof. Herman, farmakolog, nigdy później nie zajmował się już działalnością naukową Andrzeja Jendryczki, który jest biochemikiem. Wiedział jedynie, że bardzo wielu klinicystów dawało docentowi Jendryczce "materiał do obróbki, ale co on później z nim robi, tego już koledzy nie wiedzieli." Czy jednak recenzent pracy habilitacyjnej może stwierdzić, że jest to plagiat lub opiera się na plagiacie, bo już wtedy dr Jendryczko popełnił ich kilka, o czym nikt jeszcze nie wiedział? "Po pierwsze nie pamiętam już mojej recenzji. Ale załóżmy, że otrzymuję pracę z dobrym wstępem, dyskusją z interesującymi, dobrze opisanymi wynikami, z prawidłowymi wnioskami, przyjętą w nauce metodyką, wtedy trudno pracę odrzucić." Wśród naukowców, którzy wydawać mieli pozytywne opinie, Andrzej Jendryczko wymienia także prof. Annę Dyaczyńską-Herman. Jest zdziwiona, kiedy dowiaduje się o swojej jakoby pozytywnej opinii. Nie mogła ocenić jego dorobku, bo nie jest specjalistą w dziedzinie biochemii. Jest klinicystą, anestezjologiem, kierownikiem Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Profesor Dyaczyńska pamięta natomiast, że docent Jendryczko usilnie zabiegał o doktorantów, a ponieważ w jej klinice pracowało kilkudziesięciu asystentów, "odstąpiła" docentowi Jendryczce kilku, chyba trzech. I nic więcej. Jak zostać współautorem plagiatu Na niemal wszystkich pracach oprócz nazwiska Andrzeja Jendryczki, głównego autora, widnieją nazwiska kilku pracowników naukowych Śląskiej Akademii, najczęściej profesorów. Na udowodnionych już plagiatach doliczono się 17 nazwisk współautorów. Na kilkunastu pracach widnieje też nazwisko prof. Mariana Pardeli z II katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Naczyń Śląskiej Akademii Medycznej. Zapytany przez "RZ" o współautorstwo, profesor Pardela powiedział wręcz, że jest to dla niego "wyjątkowo obrzydliwa sprawa." "Można kogoś naśladować - stwierdził - lecz nie wolno przywłaszczać sobie cudzej pracy. Współpracę z profesorem, a wtedy docentem Jendryczką, rozpoczęliśmy bodaj w 1989 roku, a może w 1990, kiedy został nam przedstawiony i polecony przez znakomite sławy (przez nieżyjącego już dziś profesora - B. C.) jako znakomity biochemik, mający doskonały warsztat pracy." Klinika prof. Pardeli finansowana jest z funduszy opieki zdrowotnej, zajmowała się więc nie tyle nauką, ile leczeniem chorych. Akademia natomiast ma swoje wymogi i "rozliczając nas z nauki, traktowała nas tak jak inne znakomite kliniki posiadające najlepszą aparaturę na miarę XXI wieku (...) Dzisiaj nie wymyśli się czegoś na wielką miarę ani nowej operacji żołądka, przełyku... To wszystko zostało już dokładnie przebadane. Nasze możliwości są tu ograniczone. Stąd działalność naukowa zaczęła się koncentrować na badaniach podstawowych. My jesteśmy chirurgami, na wielkich badaniach biochemicznych się nie znamy... Od tego są specjaliści. Profesor Jendryczko zaproponował nam współpracę, a polegała ona na tym, że nie dyktował żadnych warunków. Prosił o przysyłanie materiałów do badań od chorych miażdżycowych, z chorobami tarczycy, z onkologii. Profesor Jendryczko sam dyktował tematy, nie porozumiewał się w tej kwestii z nami. Nie braliśmy udziału w redakcji prac, czasami udzielaliśmy mu porad czy konsultacji telefonicznej, gdy pytał na przykład o liczbę chorych z danego zakresu. Na nasze uwagi odpowiadał, że coś ciekawego wymyśli, bo ma doskonałe warunki badawcze. Nigdy nie byłem u niego, zresztą nie zapraszał. Powstało wtedy kilka prac. Dowiadywaliśmy się o nich już po ich ogłoszeniu. Profesor Jendryczko dziękował nam za materiał, za współpracę, za konsultacje co do badań... Jeśli polecały go nam znakomitości naukowe, skąd mieliśmy wiedzieć, czym się kieruje? Wierzyliśmy mu, cieszyliśmy się z tej współpracy, uważaliśmy to za wyróżnienie, że w swych badaniach, dzisiaj już wiemy, że pseudonaukowych, opierał się na naszych materiałach." Czy jednak współautorzy czytają tekst dawany do druku? Profesor Pardela odpowiada, że powinno się go czytać, lecz kiedy poprosił kiedyś pana Jendryczkę o tekst, ten spytał, czy powątpiewa w jego umiejętność pisania. - "Nie widziałem powodu, by się upierać, tym bardziej że nie były to tematy typowo chirurgiczne, a biochemiczne, stąd nam chirurgom nie wypadało się dopytywać. Nie przyszło nam nawet do głowy, że mogła powstać taka sytuacja. O pierwszym, »duńskim« plagiacie dowiedzieliśmy się dopiero w 1995 roku. Do przywłaszczonego tekstu nie dostarczaliśmy akurat żadnych danych, nie prowadziliśmy takiej grupy chorych jaką opisywał, a mimo to docent Jendryczko wpisał nas jako współautorów, o czym nie wiedzieliśmy. Pracy tej nie uwzględniałem w moim dorobku, ponieważ nawet o niej nie wiedziałem. Oczywiście od razu zaprzestaliśmy współpracy z panem Jendryczką. Ogarnęło nas przerażenie, że coś takiego się stało." Pytany o wnioski z całej tej sprawy, profesor Marian Pardela twierdzi, że profesor Jendryczko spowodował utratę wiary i zaufania do innych. Kiedy ostatnio zwrócił się do swego współpracownika o przeprowadzenie badania biochemicznego z zakresu wątroby, bo pojawiły się bardzo ciekawe przypadki chorobowe, wtedy ten z przerażeniem prosił, by nie kazać mu już z nikim współpracować. Odbije się to na pewno na nauce, przynajmniej przez pewien czas. "Ja sam nie wiem już, czy nawiązywać w przyszłości z kimkolwiek współpracę, bo sprawdzenie, czy ktoś skopiował inną pracę jest praktycznie niemożliwe. Musiałbym usiąść do Medline'a, wyciągać z całego świata prace z tego zakresu i sprawdzać, czy nasza została prawidłowo napisana." Może należałoby bardziej polegać na opiniach recenzentów naukowych pism lekarskich, którzy są ostatnim sitem, sugeruje. Są to specjaliści w danej dziedzinie, choć nawet recenzenci mogą mieć z tym duże problemy. Zrobiłem więcej niż mogłem twierdzi profesor Władysław Pierzchała, który przed dwoma laty, kiedy sprawę ujawniono, sprawował funkcję rektora. Wykładnię prawa już znamy, sprawę trzeba było umorzyć. "Wykorzystałem moje uprawnienia rektorskie i zdegradowałem go w hierarchii akademickiej, mówi profesor. Z samodzielnego stanowiska profesorskiego dr Jendryczko został zdegradowany do adiunkta. W tym czasie było to i tak więcej niż zalecała Komisja Dyscyplinarna. Wyraziłem wtedy opinię, że Komisja nie rozwiązała problemu moralnego... Środowisko naukowe odsunęło się od niego, sądzę, że miał poczucie, że jest trędowaty. Środowisko było zszokowane, nastąpiło coś w rodzaju paraliżu." Pytany o prywatną już ocenę całej sprawy, profesor Pierzchała twierdzi, że do takich sytuacji dochodzi, gdy nie funkcjonuje rynek nauki. Przez całe lata byliśmy krajem zamkniętym, a i dziś jeszcze kontakt z nauką mamy dość ograniczony, bo na przykład w bibliotekach brak czasopism naukowych. Rynek naukowy jest, zdaniem profesora, najlepszym weryfikatorem. Koło historii Zostaliśmy zaskoczeni i zbulwersowani, twierdzi Anna Kulesza, rzecznik prasowy Politechniki Częstochowskiej, gdzie w Instytucie Inżynierii Środowiska w lutym 1997 roku Andrzej Jendryczko został przyjęty na stanowisko profesorskie. Przyjęto go na podstawie otwartego konkursu. O plagiacie ujawnionym w 1995 roku władze częstochowskiej Politechniki nic nie wiedziały, twierdzi rzecznik. Rektor odmówił "RZ" rozmowy, do czasu zakończenia sprawy. Andrzej Jendryczko został obecnie zawieszony w obowiązkach dyrektora instytutu. - Sądzę, że zostanie odsunięty od zajęć dydaktycznych - informuje rzecznik. Rektor powołał komisję, która przygotowuje sprawy formalnoprawne, by skierować sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Jak przed dwoma laty.
Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę kiedy był pracownikiem naukowym Śląskiej Akademii Medycznej, budzi wciąż wiele pytań i wątpliwości.Po raz pierwszy informacje o popełnieniu plagiatu przez dr. Jendryczkę pojawiły się w 1995 roku, także w lokalnej prasie. Komisja Dyscyplinarna, która zajmowała się doniesieniem, potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła.Jesienią ubiegłego roku problem wypłynął ponownie, ponieważ dr Marek Wroński odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Można było się spodziewać, że udowodnione, wielokrotnie popełnione plagiaty wywołają publiczną reakcję Komitetu. Do opinii publicznej nie dotarło jednak żadne oficjalne stanowisko ani władz uczelni, ani Komitetu Etyki w Nauce, ani żadnej innej instytucji z nauką związanej. Czy rzeczywiście prawo, czyli obowiązująca ustawa o szkolnictwie wyższym uchwalona w 1992 roku, utrudnia karanie sprawców plagiatów?
Magdalena Ikonowicz-Gessler i Piotr Ikonowicz Po pierwsze ekspansywność Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku FOT. MICHAŁ SADOWSKI MAŁGORZATA SUBOTIĆ Sposób, w jaki człowiek zaspokaja głód bycia ważnym, najlepiej pozwala poznać jego charakter. Tak mówią znawcy ludzkiej duszy. On, czyli Piotr Ikonowicz, zaspokaja ten głód w polityce - jako radykalny socjalista i "zadymiarz", któremu bliscy są Che Guevara i Fidel Castro. Ona, czyli Magda Ikonowicz-Gessler, syci swój głód, karmiąc innych. Jest restauratorką, właścicielką m.in "Fukiera", lokalu znanego nie tylko z pięknych wnętrz i znakomitej kuchni, ale także niebotycznych cen. "Nie ma sensu straszyć dzieci socjalizmem, bo wprawdzie wiadomo, że socjaliści zjadają dzieci na śniadanie, ale za to kapitaliści zjadają śniadanie dzieciom". (Piotr Ikonowicz, "Wprost" 1992 r.) "Uważam, że jeśli ktoś jest zdolniejszy, to ma większe prawa. Dlaczego ma się dzielić swoimi pieniędzmi z nieudacznikami? Nie jestem przekonana, by to było właściwe". (Magda Gessler) Zagorzały socjalista, który chce przywrócić w polskim życiu publicznym słowo "towarzysz", oraz sprawna kapitalistka, która w artystycznej aurze zarabia spore pieniądze. Taki jest publiczny image rodzeństwa Ikonowiczów. Brat musi dbać o wyborców, a siostra o swoich gości. To determinuje ich zachowania na użytek zewnętrzny. Kuba pachnąca tropikiem i szczęściem Magda i Piotr to dzieci Mirosława Ikonowicza, wieloletniego korespondenta Polskiej Agencji Prasowej, m.in. na Kubie i w Hiszpanii. Dla tych, którzy nie pamiętają: w czasach PRL mieć paszport do "innego świata" to było coś. A Mirosław Ikonowicz, gdy pojechał w 1956 roku do Bułgarii, był najmłodszym korespondentem PAP w peerelowskiej historii tej Agencji. Miał wtedy dwadzieścia kilka lat. I już dwójkę dzieci. Syn był jeszcze niemowlakiem. Ojciec Ikonowicz dziennikarską karierę rozpoczął bardzo wcześnie - dwa lata przed maturą w regionalnym "Kurierze Słupskim". Później trafił do PAP. Pobytu w Bułgarii dzieci nie pamiętają. Pamiętają natomiast doskonale Hawanę. Z najciekawszego okresu, bo z lat 1963 - 1969. Wtedy ojciec był korespondentem. Mirosław Ikonowicz do fascynacji Kubą wprost się przyznaje, nawet dzisiaj wspomina: - Poetyka rewolucji kubańskiej to było coś niezwykłego, a na dodatek jeszcze zostały po Amerykanach dobra materialne. Magda i Piotr jednoznacznie oceniają, że pobyt na Kubie był niezwykłym okresem w ich życiu. Magda Gessler: "Co pamiętam z Kuby? Luksus. To był pierwszy luksus, z którym zetknęłam się w życiu. Miałam służącą, była ładna pogoda, słońce, radośni ludzie. I poczucie absolutnego szczęścia, cieszyłam się z małych rzeczy. Miałam świadomość, że tak niewiele potrzeba mi do szczęścia". Piotr Ikonowicz: "Pobyt na Kubie to był bardzo jasny okres w moim życiu. Pamiętam bardzo intensywny zapach. Gdy po latach wylądowałem w tropikach, wysiadając z samolotu, poczułem zapach dzieciństwa. A w Polsce było wtedy szaro, buro i biednie. Próbowano przedstawić życie narodu pod rządami Castro jako dramat, ale ja widziałem uśmiechnięte twarze ludzi, ich spontaniczną radość życia. Na Kubie może nie było demokracji, ale był zbiorowy entuzjazm. Nie czułem się tak bardzo uprzywilejowany. Co prawda mieszkaliśmy w ponadstumetrowym mieszkaniu, ale pod nami w taki samym mieszkaniu mieszkał robotnik inwalida". Mimo diametralnie odmiennych ról, które odgrywają dzisiaj w życiu publicznym, ich fascynacja Kubą jest podobna. Dla nich był to niemal rajski świat. Zresztą wbrew pozorom łączy ich dużo więcej. Mają w sobie to coś, co potocznie nazywa się werwą. Jakiś życiowy napęd, który nie pozwala im zakopać się w domowych pieleszach. Ekspansywność. A także skłonność do przebywania w świetle jupiterów, bycia osobami znanymi. Takimi, o których się mówi i o których pisze prasa. Bardzo dbają o swój wizerunek. On - agresywnego obrońcy pokrzywdzonych i ciemiężonych, niemal rewolucjonisty. Ona - fascynującej kobiety, estetki, która potrafi malować, tańczyć i rewelacyjnie gotować. Magda Gessler zawsze zgadza się na spotkanie z dziennikarzami: "Podstawą wszystkiego jest dobra reklama, dlatego nigdy nie odmawiam wywiadów". A brat nie poprzestaje na tym, co proponują mu dziennikarze, zamieszcza własne teksty, przede wszystkim w "Trybunie". Jeśli chodzi o reklamę, to mają ułatwione zadanie. Publicznie znane fakty z ich życia mogłyby być materiałem na przynajmniej dwa filmowe scenariusze. Bo robią rzeczy widowiskowe, będące zaprzeczeniem małej mieszczańskiej stabilizacji. Wspólny mianownik Wyczucie mediów mają najprawdopodobniej po ojcu. Podobnie jak życiową energię. Jeśli szukać wspólnego mianownika, to był nim ojciec. Jak zgodnie twierdzą ci, którzy go znają, Mirosław Ikonowicz to człowiek kontaktowy, dowcipny, pogodny. Z kindersztubą. Operatywny, a według niektórych także sprytny. Potrafi błyskawicznie przejść z kimś na ty. Umie dbać o własny wizerunek. Uczy się języków niemal jak papuga, ma świetną pamięć. Gdy był korespondentem, miał opinię świetnego dziennikarza. Ale jak ocenia część jego kolegów, był tylko bardzo sprawnym rzemieślnikiem, dobrym kompilatorem agencyjnych depesz. W PAP do dzisiaj krążą anegdoty o tym, jak spóźniał się z przesłaniem korespondencji, a jako wytłumaczenie podawał awarię dalekopisu albo inny podobny, zmyślony kataklizm. Był dobrym kolegą, jeśli nie naruszało to jego interesów. Dzisiaj jest współpracownikiem "Przeglądu" i PAP. Cechy osobiste - łatwość nawiązywania kontaktów i osobisty wdzięk - ułatwiły mu zawodową karierę. Wiele tych właściwości ojca odziedziczyły dzieci. W tym umiejętność szybkiej nauki języków obcych oraz tak zwaną skłonność do płci przeciwnej. Ale także potrzebę posiadania szerszej publiczności. - Każdy dziennikarz jest próżny, chce, by jego nazwisko funkcjonowało publicznie. Miarą zawodowego powodzenia jest, czy dziennikarz jest znany - przekonywał mnie niedawno Ikonowicz senior. Pytany o dzieci, mówi o nich z lekko skrywaną dumą. Łatwiej wypowiada się o córce, chociaż potwierdza, że bliższe są mu poglądy polityczne syna. "Ogromna energia i wrażliwość, fantazja tak daleko posunięta, że to, co sobie wyobraża, uznaje za prawdę" - taką podaje najkrótszą charakterystykę córki. Dodaje też, że wszystkie kobiety w jego rodzinie świetnie gotowały. Mirosław Ikonowicz zgadza się z opinią, że Piotr to mamy synek. Córka z matką mają dużo gorsze relacje. Ale gdy są razem w kuchni, nie mają sobie równych. - Zarówno córka, jak i syn stwarzali ogromne kłopoty wychowawcze. Jedno i drugie potrafiło uparcie obstawać przy swoim, nie byli dziećmi plastycznymi - wspomina Ikonowicz senior. Według relacji innych osób, we wczesnym dzieciństwie Piotr wymagał od gosposi, aby przytrzymywała mu nocniki, a Magda miała zwyczaj oświadczania, że ją zwalnia. Magda Ci, którzy mieli kontakt z Magdą Gessler, mówią zgodnie: Idzie do przodu jak burza. Nie ma wahań, obaw, wątpliwości. Stwarza wrażenie osoby, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Może to brak wyobraźni - zastanawiają się ci, którzy ją znają, próbując wyjaśnić ten fenomen. Ale energii, którą wkłada w swoją życiową aktywność, nikt jej nie odmawia. Wydaje się, że lubi zaklinać rzeczywistość. I jest chyba z rzeczywistością bardziej na ty niż jej brat. Próbuje zaklinać rzeczywistość także w takiej sprawie jak własny wiek. Nie bacząc na to, że ma brata polityka, którego data urodzenia musi być znana wyborcom, i że żyje sporo osób, które znały rodzeństwo Ikonowiczów jako dzieci. Piotr Ikonowicz powiedział mi, że "pod karą chłosty bądź innych tortur" nie może podawać żadnych informacji o wieku siostry. Gdy mi to mówił, minę miał tak poważną, jak gdyby wyobrażał sobie, że jest tym torturom poddawany. Magda - co podkreślają jej znajomi - potrafi podnosić się z trudnych życiowych sytuacji. Gdy umarł jej pierwszy mąż, Volfhart Mueller, hiszpański korespondent niemieckiego "Spiegla", skutecznie próbowała utrzymać się na powierzchni. - Wytrzymałam w Hiszpanii jeszcze rok po śmierci męża. Finansowo i zawodowo powodziło mi się bardzo dobrze. Zaczęłam gotować dla króla Hiszpanii, organizować przyjęcia dla dwustu, trzystu osób. Miałam tylko kierowcę, bo nie prowadzę samochodu, i gosposię. A kuchnia miała czterdzieści metrów. Przyjechałam do Polski na wakacje i stwierdziłam, że dopiero tu jest pole do popisu. W samym Madrycie jest chyba sto tysięcy restauracji. A w Polsce dziesięć lat temu nie było nic - wspomina dzisiaj. Gdy w połowie lat siedemdziesiątych wyjechała z rodzicami do Madrytu, miała za sobą nieudany start na warszawską ASP. W Madrycie do Akademii zdała za pierwszym podejściem, mimo olbrzymiej konkurencji. Jak wspomina ojciec, już na pierwszym roku sprzedawała gliniane rzeźby, by zarobić trochę pieniędzy, a pod koniec studiów większość prac, które prezentowała na wystawach, znajdowała nabywców. Żywot malarki w Madrycie musiał jednak nie być usłany różami, bo jeszcze podczas małżeństwa z Volfhartem Muellerem zaczęła zawodowo zajmować się organizacją przyjęć. Zapewne wiedziała, co jest jej silną stroną, bo powtarzała później wielokrotnie w licznych wywiadach, że zajmuje się malowaniem na talerzu. O tym, że ma plastyczne zdolności, świadczą dobitnie wystroje wnętrz w restauracjach i "malarskość stołów", które przygotowuje. W rodzinie Ikonowiczów takie zdolności miał stryj ojca - Mirosław, dość znany malarz. Magda ma dwie restauracje - "Fukiera" i "Tsarinę" - oraz sklep z artykułami wnętrzarskimi, także cukiernię przy ulicy Mokotowskiej w Warszawie. Magda Gessler: "Lubię realizować pewne iluzje, bajki. »Tsarina« (rosyjska restauracja na warszawskim Starym Mieście) jest taką bajką o Rosji, której nigdy nie było i nie będzie. Moje podejście do przedsięwzięć jest mało biznesowe, podchodzę do nich jak do kolejnego obrazu, który trzeba zrealizować. Ktoś, kto wchodzi do restauracji, powinien mieć poczucie, że nie jest oszukiwany. Jedzenie musi być dopasowane do klasy wnętrza, nie może być tak, że w środku jest pięknie, a dostaje się bardzo złe jedzenie. Bardzo ważny jest sposób, w jaki się przyjmuje gości. Staram się, by wszyscy czuli, że jestem wszechobecna. Muszę być widziana wieczorem w swoich restauracjach, a rano muszę być w kuchni. Kontroluję każdy sos, każdą rzecz, którą kucharze tworzą. Można ich przeszkolić? To jest w Polsce niemożliwe. Bardzo trudno jest utrzymać stałą jakość. Bo ludzie robią ten sam żurek od ośmiu czy dziewięciu lat, a któregoś dnia zdarzy się, że jest po prostu niejadalny. Jeśli mnie nie ma, to następnego dnia też jest niejadalny". Siostra Piotra Ikonowicza przekonuje, że nie jest business woman, ale artystką. Zdaje się to być bardzo prawdopodobne, ponieważ w szkole, jak powiedziały mi jej koleżanki, miała kłopoty z arytmetyką. Poważną trudność sprawiały jej nawet cztery podstawowe działania. Pytanie więc, kto odpowiada za rachunkową stronę interesów? Najprawdopodobniej mąż, Piotr Gessler, który razem z bratem Adamem rozpoczął działalność restauratorską, zanim Magda wróciła do Polski. Teraz brat Adam pracuje na własny rachunek, podobnie jak pierwsza żona Piotra, Marta Gessler (właścicielka m.in. Quchni Artystycznej i autorka kulinarnych przepisów w "Wysokich Obcasach"). Magda Gessler: "Może pani w to nie uwierzy, ale żyję jedzeniem. Nie mogę dużo jeść, bo tyję, więc nie jem. Ale marzę o smakach cały dzień. Rano marzę o obiedzie, w porze obiadu o kolacji, której nie jem, bo nie mogę. Marzę więc o śniadaniu, białym serze, wspaniałej bułce. Kompozytorzy myślą o muzyce, w ten sposób ją piszą, tworzą. A ja myślę o smakach. O kolorach, o formie podania potraw, rozważam, co by było, gdyby położyć taki kwiatek, zmienić sos". Dodaje jednak jak typowa business woman: "Miałam to szczęście, że się zaprzyjaźniłam z Hanią Suchocką, która przyprowadzała mi swoich bardzo ważnych gości, królów, królowe". W jej restauracjach bywa finansowa elita i politycy z pierwszych stron gazet. Magda Gessler organizuje przyjęcia m.in. dla Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. Rodzina Gesslerów, Magda i jej mąż Piotr oraz dzieci - siedemnastoletni syn Tadeusz z pierwszego małżeństwa (z Volfhartem Muellerem) i dziesięcioletnia Laura - mieszkają w domu pod Warszawą. Mimo że ma on powierzchnię "tylko" trzystu pięćdziesięciu metrów kwadratowych, w środku wygląda niemal jak bajkowy pałac. Jest urządzony ze smakiem właściwym artystycznym duszom. Magda Gessler: "To obrastanie w rzeczy materialne wcale szczęściu nie sprzyja. Bardzo często jest tak, że człowiek się przeprowadza z ukochaną osobą do nowego domu i wtedy szczęście znika. Nikt nie wie, dlaczego. Człowiek dąży do czegoś, osiąga swój cel i nie bardzo wtedy wie, co z tym zrobić. Bo nie można opierać swojego szczęścia na celach materialnych. Mogłabym mieszkać na trzydziestu metrach kwadratowych i też byłoby mi dobrze. Byle na wsi". Sama przyznaje jednak, że jest hedonistką. I za socjalistkę żadną miarą nie chce uchodzić. "Gdy jeszcze w Hiszpanii za czasów Franco proponowano mi wstąpienie do partii komunistycznej, mówiłam, że jestem czerwoną burżujką. I tak się czułam. Mogę powiedzieć, że było tak dlatego, iż mój ojciec był znakomitym dziennikarzem. Wiem też, że kobieta powinna pracować. Jeśli nie będzie pracować, to skazuje się na mężczyznę, a to nie jest dobry pomysł na życie". Piotr Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku przy ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. Z żoną Zuzanną Dąbrowską, dziennikarką "Trybuny". I z dwójką dzieci. Syn Karol ma kilka tygodni. Z metrażu swojego mieszkania nie jest zadowolony. Podkreśla, że poselska pensja, wbrew temu, co się na ten temat mówi, nie stwarza nadziei na rychłe zwiększenie metrażu. Piotr Ikonowicz: "Że mówią o mnie młody zdolny, mimo iż jestem już po czterdziestce? (Ma czterdzieści trzy lata). Będę młody, nawet jak będę miał sześćdziesiąt lat. Młody duchem, czyli niedojrzały? Nie zgadzam się. Tyle w człowieku jest dziecka, ile ma zdolności dziwienia się. Inaczej staje się zgorzkniały i ma poczucie bezsilności. Świat jest taki, jaki jest, trzeba się przystosować. Jeśli ktoś mówi, że nie ma zgody na irracjonalny kapitalizm, to nazywany jest idiotą. Tak określił mnie niedawno podczas publicznej dyskusji Janusz Lewandowski, były minister przekształceń własnościowych". Jest posłem, który wszedł do Sejmu z list SLD. Po raz drugi. Pierwszy raz zdecydował się na ten krok w 1993 roku. I po raz drugi podczas trwania kadencji wystąpił z Klubu SLD. W latach osiemdziesiątych znany był jako główny "zadymiarz". Uczestniczył w wielu demonstracjach stanu wojennego. Ale wcześniej, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, uczył się samodzielnego życia. Nie pojechał z rodzicami do Hiszpanii. Był w ostatniej klasie liceum. Potem studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. "Rodzice wywarli na mnie presję ekonomiczną, musiałem zarobić na siebie. Zaczynałem od łopaty, z czasem miałem lepsze zajęcia, byłem m.in. pilotem wycieczek zagranicznych. (Piotr Ikonowicz zna pięć języków). Dlaczego nie pojechał? Relacja siostry: "Zakochał się w swojej przyszłej żonie. Mieszkał z naszą babcią, a wkrótce także ze swoją pierwszą żoną, uroczą panią". Prowadził wtedy bujny żywot studencki. Gdy miał dużo pieniędzy, szybko je wydawał w towarzystwie. Lubił "balangować". - Lewicowe poglądy miał już w czasach studenckich, czyli w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Uważał wtedy opowieści o Katyniu za produkt antykomunistycznej propagandy, a stalinizm za wypaczenie systemu. - wspomina Henryk Kozłowski, kolega z grupy studenckiej. Ale zawsze stawał po stronie biednych i ciemiężonych, także w czasie stanu wojennego. A w młodzieńczych dyskusjach uprawiał demagogię. Inteligentny i bardzo ambitny. Podobno w dzieciństwie zjadł szkolną cenzurkę - tak nie podobały mu się widniejące na niej oceny. Piotr Ikonowicz lubi wygody i komfort życiowy. "Komfort non stop jest nudny. Docenia się zmianę, na przykład pobyt w luksusowym hotelu, jeśli się wcześniej spędziło czas pod namiotem" - to opinia samego zainteresowanego. Ale gdy w stanie wojennym wybierał się na spotkanie z robotnikami - a takie dyskusje były zazwyczaj "zakrapiane" - chciał zabrać ze sobą butelkę "Johny Walkera" i paczkę cameli. Dopiero koledzy wytłumaczyli mu, że to po prostu nie wypada. Że rozsądniej jest przynieść pół litra czystej i na przykład radomskie. Zawsze traktował politykę jako sposób na życie. Jakakolwiek praca na etacie nigdy go nie kusiła. Starał się być tak zwaną duszą towarzystwa, numer jeden w dowolnej grupie. Towarzyszyła temu skłonność do koloryzowania. Opowiadał na przykład, że ubek podbił mu oko, a była to zwykła bójka w klubie studenckim. Lubi być pierwszy i znajdować się na świeczniku. Na demonstracjach i zadymach czuł się niczym ryba w wodzie. Po 1989 roku konsekwentnie wiódł prym w manifestacjach pierwszomajowych. Zawsze miał jakąś spektakularną i demagogiczną niespodziankę. Ale równie aktywny był w stanie wojennym, gdy udział w demonstracjach groził nie tylko aresztowaniem, ale i utratą życia. Wykazywał się odwagą, a nawet brawurą. Czasami nieadekwatną do sytuacji desperacją. W 1987 roku reaktywował razem z Janem Józefem Lipskim Polską Partię Socjalistyczną. Jak został socjalistą? Jak sam mówi, podczas poznawania świata. Jeździł autostopem po Europie. Wykorzystywał rodzinny paszport. Był w Portugalii w czasie rewolucji goździków, w dwa tygodnie po przewrocie: "Chyba właśnie w Lizbonie zostałem socjalistą. Oni zapisali w konstytucji, że zrobią socjalizm, ale to nie jest takie proste. W Polsce brakowało mi demokracji, na Kubie też nie było demokracji, ale był zbiorowy entuzjazm. Okres Gierka był dla mnie koszmarem. W latach siedemdziesiątych tkwiła we mnie chęć, by coś się wreszcie zmieniło". I gdy przyszedł Sierpień '80 zaczął działać w Regionie Mazowsze. Współredagował Serwis Informacyjny Mazowsza. Później redagował podziemnego "Robotnika". Uważa, że nie było to prawdziwe dziennikarstwo. Byle się ukazało - to było istotne. Kontestował porozumienia Okrągłego Stołu, wiódł o to spór z Janem Józefem Lipskim. Nie przeszkodziło mu to w 1993 roku zawrzeć wyborcze porozumienie z SLD. Dzięki temu trzech działaczy PPS, w tym sam Ikonowicz, znalazło się w Sejmie. Uważa, że kompromis z SLD był niezbędny, by pozostać w polityce, a robienie polityki poza parlamentem to zajęcie dość jałowe. W 1990 roku w wypowiedzi dla "Rzeczpospolitej" oceniał SLD, że to "dęta, nieautentyczna lewica, która blokuje miejsca w Sejmie. Nie widzimy możliwości współpracy z formacjami postpezetpeerowskimi". Kilka lat później powiedział: "Urbana kiedyś szczerze nienawidziłem, teraz się z nim przyjaźnię". Mimo tej przyjaźni liderzy SLD mają z Ikonowiczem kłopoty. Zapewne z trudem poddaje się jakiejkolwiek dyscyplinie. Ostatnio, będąc liderem PPS, nie wszedł do nowo stworzonej partii SLD. Piotr Ikonowicz: "Że bywam agresywny? Mam dużo złości na nieprawość i nikczemność. Bardzo zresztą pracuję nad tym, by nie być odbieranym jako osoba agresywna. Czasami szybciej mówię, niż myślę". Za swoje najlepsze wystąpienie sejmowe uważa głos w debacie konstytucyjnej (na początku 1997 roku). Wtedy starł się z gościnnie przemawiającym w Sejmie Marianem Krzaklewskim. Zarzucił mu, że "przyszedł z Panem Bogiem pod rękę". Najbardziej znany jest z kilkuminutowego milczenia na trybunie sejmowej. Chociaż niemal nikt nie pamięta, w jakiej sprawie milczał. (Było to przy okazji sejmowej debaty nad ratyfikacją konkordatu). Brat Magdy Gessler jest bohaterem spektakularnych akcji. Po Okrągłym Stole wspiął się na gmach KC PZPR, na wysokość mniej więcej siódmego piętra, by zamocować tam transparent PPS. Przez kilkanaście minut transparent tkwił tam zamocowany. Gdy prezydent Lech Wałęsa w 1993 roku groził, że rozwiąże parlament, Piotr Ikonowicz podjechał przed Sejm żukiem załadowanym styropianem. Do gmachu udało mu się wnieść jeden kawałek, ale przekonywał dziennikarzy, że do "spania na styropianie" to mu wystarczy. Ostatnim marzeniem Piotra Ikonowicza jest kierowanie gazetą, chciałby być redaktorem naczelnym. Siostra i brat - interakcja Magda Gessler: "Uważam, że Piotr jest bardzo konsekwentny w tym, co robi. Tak samo myśli moja mama. Dlaczego miałby tak nie myśleć mój brat. Oni są ze sobą bardzo zżyci, bardzo się kochają. I doskonale rozumieją. Ja ich nigdy nie rozumiałam. Brat jest totalnym hedonistą. Chyba ma złudzenie, że można być hedonistą-socjalistą. Ale to jest nieprawda. On bardzo lubi życie, i to życie dobrej jakości. Nie bardzo rozumiem, jak to wszystko ma się do siebie. Przypuszczam, że czuje się w obowiązku pomagać ludziom, którymi nikt się teraz nie opiekuje. Ale to, co planuje, wydaje mi się utopijne. Jak można pomóc bez pieniędzy? Dlaczego nie próbuje przełożyć tego na coś praktyczniejszego. Uważam, że polityk powinien robić politykę, a nie ideologię. Będąc politykiem, nie można być do końca idealistą, to bzdura. Polityk idzie na kompromisy, by dojść do władzy. Brat więcej by zrobił, gdyby był w innej partii. Sądzę, że dużo bliższa jest mu chyba Unia Wolności, ta jej lewicowa część, niż SLD. Chociaż bardzo gwałtownie temu zaprzecza". Piotr Ikonowicz: "Siostra jest osobą o silnej osobowości. Odkąd pamiętam, zawsze najbardziej lubiła dwie rzeczy: malowanie i gotowanie. Potrafiła to, co zaobserwowała z kultury materialnej Hiszpanii, przenieść na polski grunt. Wie, jak to ma być. W jej karierze finansowej widać wiele uporczywej pracy. Jako socjaliście trudno mi jest coś jej zarzucić. Półżartem mówiłem, że trzeba u niej założyć związki zawodowe, ale widzę, iż nie ma takiej potrzeby. Wolałem swoją siostrę, gdy malowała obrazy. Nie zdarza się, byśmy rozmawiali o jej działalności gospodarczej ani mojej politycznej. Byłoby to dla nas nawzajem nudne. Widujemy się rzadko". Nieco inaczej rodzinno-polityczne dyskusje przedstawia Magda Gessler: "Zdrowiej jest nie rozmawiać o tym. Jednak gdy jesteśmy razem na wigilii, często się zdarza, że rozmawiamy. Ale bez krzyków i awantur. Brat jest wobec mnie bardzo tolerancyjny, ale chyba jestem jedyną osobą, w stosunku do której jest tolerancyjny". Siostra Piotra Ikonowicza nie zgadza się też ze stwierdzeniem brata, że nie interesuje jej polityka. "Jeżeli prowadzi się restaurację, to jak może człowieka nie interesować polityka. Musi wiedzieć, co dzieje się w kraju. Świat polityki jest zresztą bardzo fascynujący, choć niezbyt ładny. Cenię prawicę - choć niekoniecznie AWS - która dobrze rządzi, w której są ludzie zamożni od urodzenia". Gdyby Piotr i Magda zamienili się rolami, które odgrywają w życiu publiczno-zawodowym? - Nie jestem pewien, czy byłaby dobrym politykiem. Jest dobra w promocji, a to w polityce bardzo ważne, ale jest też skoncentrowana na własnych przeżyciach - tak ocenia polityczne predyspozycje siostry brat. Opinia Magdy Gessler: "Może Piotr miałby restaurację podobną do »Chłopskiego Jadła« w Krakowie (bardzo lubię tę restaurację). Na pewno przychodziłoby do niego wiele osób, by dyskutować o różnych sprawach. Musiałby jednak wynająć kucharkę. Ale nie wiem, czy to by się udało. Bo wydaje mi się, że Piotr nie bardzo by potrafił rządzić pieniędzmi. Zapraszałby wszystkich, rozdawałby wszystko - restauracja by splajtowała". W przeciwieństwie do brata Magda Gessler byłaby gotowa zamienić się rolami: "Wiem, co bym robiła: byłabym ministrem turystyki. Polska nie ma pieniędzy i nie potrafi ich zrobić. A bardzo łatwo zrobić z Polski kraj, który będzie na turystyce zarabiał, tak jak Szwajcaria. Mam na to swój plan. Myślę, że wcześniej czy później go zrealizuję".
Sposób, w jaki człowiek zaspokaja głód bycia ważnym, najlepiej pozwala poznać jego charakter. Tak mówią znawcy ludzkiej duszy. On, czyli Piotr Ikonowicz, zaspokaja ten głód w polityce - jako radykalny socjalista i "zadymiarz", któremu bliscy są Che Guevara i Fidel Castro. Ona, czyli Magda Ikonowicz-Gessler, syci swój głód, karmiąc innych. Jest restauratorką, właścicielką m.in "Fukiera", lokalu znanego nie tylko z pięknych wnętrz i znakomitej kuchni, ale także niebotycznych cen. Zagorzały socjalista, który chce przywrócić w polskim życiu publicznym słowo "towarzysz", oraz sprawna kapitalistka, która w artystycznej aurze zarabia spore pieniądze. Taki jest publiczny image rodzeństwa Ikonowiczów. Brat musi dbać o wyborców, a siostra o swoich gości. To determinuje ich zachowania na użytek zewnętrzny. Magda i Piotr to dzieci Mirosława Ikonowicza, wieloletniego korespondenta Polskiej Agencji Prasowej, m.in. na Kubie i w Hiszpanii. Mają w sobie to coś, co potocznie nazywa się werwą. Jakiś życiowy napęd, który nie pozwala im zakopać się w domowych pieleszach. Ekspansywność. A także skłonność do przebywania w świetle jupiterów, bycia osobami znanymi. Bardzo dbają o swój wizerunek. On - agresywnego obrońcy pokrzywdzonych i ciemiężonych, niemal rewolucjonisty. Ona - fascynującej kobiety, estetki, która potrafi malować, tańczyć i rewelacyjnie gotować. Jeśli chodzi o reklamę, to mają ułatwione zadanie. Publicznie znane fakty z ich życia mogłyby być materiałem na przynajmniej dwa filmowe scenariusze. Bo robią rzeczy widowiskowe, będące zaprzeczeniem małej mieszczańskiej stabilizacji. Wyczucie mediów mają najprawdopodobniej po ojcu. Podobnie jak życiową energię. Jeśli szukać wspólnego mianownika, to był nim ojciec. Mirosław Ikonowicz to człowiek kontaktowy, dowcipny, pogodny. Rodzina Gesslerów, Magda i jej mąż Piotr oraz dzieci - siedemnastoletni syn Tadeusz z pierwszego małżeństwa i dziesięcioletnia Laura - mieszkają w domu pod Warszawą. Mimo że ma on powierzchnię "tylko" trzystu pięćdziesięciu metrów kwadratowych, w środku wygląda niemal jak bajkowy pałac. Jest urządzony ze smakiem właściwym artystycznym duszom. Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku przy ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. Z żoną Zuzanną Dąbrowską, dziennikarką "Trybuny". I z dwójką dzieci. Podkreśla, że poselska pensja, wbrew temu, co się na ten temat mówi, nie stwarza nadziei na rychłe zwiększenie metrażu.
INTERNET Drzwi do biznesu XXI wieku Wielkie wojny wirtualne RAFAŁ KASPRÓW Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Branża raczej przyszłości Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wyścig trwa Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP). - Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica. Kupić, co się da Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln). Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami. Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel. - Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku. Potentat w sieci Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet. - Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Portal "Z"? Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne. - Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe. Z telefonu w sieć W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Nadzieja w Vivendi Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych. Agora wszystkich zaskoczy? Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory. - To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA. Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem. - Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu. ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy. Na razie dużo strat Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości. - portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę. - wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła. - e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt. - Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek. - on line - sieć, obecność w Internecie.
Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA. W ubiegłym roku wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce. Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie i działała w zakresie "e-commerce". Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla.
UE - POLSKA Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników Europaradoksy RYS. PAWEŁ GAŁKA JANUSZ A. MAJCHEREK Po nadspodziewanie ostrej reakcji krajów Unii Europejskiej na włączenie przedstawicieli partii Haidera do nowego rządu austriackiego komisarze i funkcjonariusze Unii zasygnalizowali przyjęcie twardego stanowiska negocjacyjnego wobec krajów kandydujących, aby nie narazić się zwolennikom Jorga Haidera i jego ideowym pobratymcom w innych państwach UE. To nie jedyny paradoks i przejaw zagubienia w poczynaniach unijnych władz. Polityka i logika W przeważającej większości krajów UE rządy sprawuje lewica. Niektórzy obserwatorzy i komentatorzy skłonni byli tym tłumaczyć przesadną, ich zdaniem, kontrakcję zastosowaną w związku z wprowadzeniem do austriackiego gabinetu prawicowych populistów, przy obojętności na współrządzenie innymi krajami UE przez partie komunistyczne. Okazuje się jednak, że europejska lewica czuje potrzebę podjęcia z prawicowymi populistami rywalizacji w ochronie narodowych interesów przed "obcymi". To paradoks, ale niekoniecznie zaskakujący. Niemiecka SPD rozpoczęła rządy z zielonymi od deklaracji "większego realizmu" w polityce poszerzania UE, co wywołało w Polsce poważne zaniepokojenie. Obecnie duńscy socjaldemokraci forsują ustawodawstwo antyimigracyjne przekraczające postulaty Haidera. Gaullista Jacques Chirac czy chadek Helmut Kohl mogli śmiało obiecywać Polakom przyłączenie do UE w 2000 r. nie tylko dlatego, że nic ich to nie kosztowało, ale ponieważ niczym nie groziło - ich akurat nie podejrzewano, że mogą niedostatecznie uwzględniać narodowe interesy swych państw. Socjaldemokraci i socjaliści najwyraźniej boją się, że takie zarzuty mogą im być postawione; czynią więc gesty mające je oddalić. Organizując bojkot rządu z udziałem ksenofobów w Austrii, chcą jednocześnie uniknąć narażania się ksenofobom w swoich własnych krajach. Co to ma wspólnego z zamysłami ojców-założycieli europejskiej wspólnoty i jej deklarowanymi ideałami? Najpierw trzeba by ustalić, co to ma wspólnego z elementarną logiką. Kto jest lepszym demokratą Komisarz i przedstawiciele władz UE dają do zrozumienia, że czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą i nie mogą lekceważyć, a tym bardziej prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE. Wygląda na to, że frustracje kilku milionów obywateli jednego z najbogatszych państw Unii, zaniepokojonych domniemaną perspektywą podzielenia się swoim dobrobytem z nowymi krajami członkowskimi, są dla niektórych członków władz UE ważniejsze niż frustracja 40 milionów Polaków i tyluż obywateli innych krajów kandydackich, którym po raz kolejny daje się do zrozumienia, że obecnością w granicach UE mogą rozdrażnić nacjonalistów i szowinistów w kilku krajach Unii. Głosowanie lub choćby tylko groźba głosowania tychże na partię Haidera i jemu podobnych jest argumentem przeciwko uznaniu za równych - im, pełnoprawnym Europejczykom - obywateli kraju, w którym żadna partia ekstremistyczna, radykalna czy populistyczna nie ma szans na wejście do parlamentu. Im bardziej wyborcy w niektórych krajach Unii dają posłuch i poparcie antyeuropejskim szowinistom i ksenofobom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów, rządzonych przez polityków w pełni respektujących europejskie wymogi. Beneficjenci i winowajcy Tym sposobem, w dziesięć lat po upadku komunizmu i rozpadzie sowieckiego imperium, największymi beneficjentami tych zmian okazali się dawni mieszkańcy NRD, którzy - otwarcie, choć oględnie mówiąc - nieszczególnie się do nich przyczynili. Będąc uznanymi za pełnoprawnych członków wspólnoty europejskiej, mogą teraz sprzeciwiać się przyjęciu do niej tych, którzy oddali Europie pod tym względem nieco - określając to znów delikatnie - większe przysługi. Ciekawe, czy ktoś w Brukseli lub Berlinie zastanawia się, jak to może wpłynąć na stosunki polsko-niemieckie, systematycznie od lat poprawiające się, a teraz zagrożone niepewnością i powiększaniem dystansu, akurat po przeniesieniu niemieckiej stolicy blisko polskiej granicy. Przy tym wszystkim główny powód obaw i niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny, co wykazały przykłady Portugalii i Hiszpanii, którym również narzucono wieloletnie okresy ograniczeń w dostępie do tego rynku; okazały się one zbędne. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych lub sąsiednich, lecz polityką ekonomiczną i socjalną samej Unii. Stany Zjednoczone przyjmują tłumy imigrantów z całego świata i mają bezrobocie dwa razy niższe od unijnego. Różnice widać na przykładzie losów europejskiej waluty, systematycznie tracącej w stosunku do dolara. Zamiast szukać i wyjaśniać swoim obywatelom przyczyny niezadowalającego tempa rozwoju gospodarki unijnej, co mogłoby wzmóc niezadowolenie z polityki gospodarczej UE, lepiej jest szukać fikcyjnych zagrożeń na zewnątrz. Tymczasem wysoki deficyt handlowy Polski oznacza, że to polscy konsumenci utrzymują co najmniej kilkaset tysięcy miejsc pracy w krajach UE, tracąc je u siebie, choć jednocześnie osiągają od niemal dziesięciu lat wzrost gospodarczy wyższy od unijnego. Proamerykańskie skłonności Odpychanie Polski przez Unię Europejską kierowałoby ją nieuchronnie w objęcia innych partnerów i patronów. W przeciwieństwie do niektórych mieszkańców tego regionu Polacy na pewno nie będą szukać sprzymierzeńców na wschodzie, lecz tradycyjnie o wiele dalej - za oceanem. W Europie już i tak postrzega się nas jako nazbyt proamerykańskich. Według niektórych brukselskich obserwatorów to jeden z powodów rezerwy wobec aspiracji Polski do członkostwa w UE. Posądzając Polaków o nadmierne sprzyjanie interesom Stanów Zjednoczonych, polityką przymykania im drzwi do Europy w istocie popycha się ich w amerykańskie objęcia, faktycznie im miłe. Mając Polakom za złe proamerykańskość, robi się wiele, by tę skłonność jeszcze w nich rozbudzić. Broniąc i wzbraniając Tendencje te pogłębia poszukiwanie europejskiej tożsamości obronnej wewnątrz NATO. Próby tworzenia militarnej reprezentacji UE oznaczają, że dopuszcza się wyłączenie Polski (oraz Czech i Węgier) z udziału w kształtowaniu wspólnej polityki obronnej krajów Unii, których jest ona militarnym sojusznikiem w ramach NATO. Polacy mogą dojść do wniosku, że Unia Europejska ma inne, osobne interesy geostrategiczne oraz odrębną, nie obejmującą Polski strategię ich obrony. Inaczej mówiąc: że w ramach NATO polskie wojsko ma zadanie bronić całego europejskiego obszaru paktu w jednakowym stopniu, a kraje UE inaczej traktować będą swoje zobowiązania sojusznicze wobec siebie niż wobec Polski. W Brukseli mogą sobie nie zdawać sprawy, z czym takie sugestie lub podejrzenia kojarzą się Polakom, w kontekście ich historycznych doświadczeń z zachodnimi sojusznikami. Nie mówiąc o tym, że ich potwierdzenie uczyniłoby z nich jeszcze gorliwszego sprzymierzeńca i sojusznika USA. Chcąc ograniczyć amerykańską supremację w europejskiej strefie obronnej, europejscy politycy i stratedzy zmierzają do tego, by ją umocnić na wschodnioeuropejskiej flance. Być może już tylko do czystych spekulacji można zaliczyć przypuszczenie, że usztywniając negocjacje z krajami kandydackimi, władze Unii Europejskiej chciałyby je zniechęcić i wywołać w ich społeczeństwach rozczarowanie, by móc im przypisać winę za opóźnienie tego procesu. W każdym razie skrupulatniej nasłuchuje się nastrojów wśród własnych wyborców krajowych niż opinii negocjujących kandydatów. Nie obrażać się Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce i innych krajach kandydackich na deprymujące sugestie przedstawicieli Unii Europejskiej byłoby obrażanie się i zniechęcanie, a w rezultacie rezygnowanie z własnych aspiracji. Polacy nie mogą swoim postępowaniem ułatwiać Haiderowi narzucania Unii Europejskiej zmian w polityce poszerzania. Wymaga to wzmocnienia, a nie osłabienia wysiłków integracyjnych, które - obiektywnie przyznając - w ostatnich miesiącach osłabły. Polska ma zaległości negocjacyjne i dostosowawcze, które powinna szybko nadrabiać. Jeśli władze UE szukają pretekstu, by nasze członkostwo opóźnić, nie wolno im go dawać. Nie powinniśmy na niemieckie czy austriackie fobie skierowane przeciw polskim pracownikom, odpowiadać fobiami przeciw niemieckim inwestorom (jak to się zdarzyło ostatnio choćby przy zwiększaniu wpływów Deutsche Banku w BIG Banku Gdańskim czy w głosowaniu sejmowym nad dostosowaniem do unijnych standardów wielkości udziału zagranicznych inwestorów w mediach elektronicznych). Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników. Jeśli w Unii Europejskiej wątpią, czy zasługujemy na członkostwo, to musimy te wątpliwości rozpraszać, a nie obrażać się. Znacznie łatwiej byłoby tym problemom stawiać czoło nie w pojedynkę, a zatem bardzo pożądane staje się nasilenie kontaktów i współdziałania ze stojącymi wobec tych samych zagrożeń krajami wyszehradzkimi.
W przeważającej większości krajów UE rządy sprawuje lewica. w związku z wprowadzeniem do austriackiego gabinetu prawicowych populistów przedstawiciele władz UE czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE. Im bardziej wyborcy dają poparcie antyeuropejskim szowinistom i ksenofobom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów.
KENIA Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej, był świadkiem wielu okrucieństw popełnionych przez ludzi ugandyjskiego władcy Filmowałem dyktatora Amina SYLWESTER WALCZAK z Hippo Valley (Kenia) Kiedy zasiedliśmy do obiadu, w otwartym oknie pojawiła się małpa. "Trzeba na nią uważać, niedawno ukradła nam kilka rzeczy z kuchni" - powiedziała nasza gospodyni Joanna Gamba. "Przychodzą też do nas lwy, tygrysy, bawoły i lamparty, ale nie ma się czego bać" - dodał jej mąż, Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej. Siedzieliśmy w restauracji prowadzonego przez małżeństwo Gambów hotelu Hippo Valley Inn. Okrągłe, kryte strzechą budynki hotelu przypominają z zewnątrz masajską wioskę, jakich wiele można spotkać na sąsiadującej z posiadłością Gambów masajskiej Równinie Kitengela. Z drugiej strony Hippo Valley Inn graniczy z Parkiem Narodowym Nairobi. Jest to chyba jedyny park narodowy na świecie znajdujący się w administracyjnych granicach miasta. Przejeżdżając przez niego, widzieliśmy zebry, żyrafy, antylopy i strusie, spacerujące dostojnie po ciągnącej się po horyzont sawannie. Po kolacji odprężony Sao zaczął opowiadać o swej krótkiej karierze filmowej w Ugandzie. Wkrótce po ukończeniu łódzkiej szkoły filmowej (w której studiował dzięki stypendium od rządu polskiego) został zatrudniony przez ugandyjskiego dyktatora Idiego Amina jako szef propagandy filmowej. "Przed spotkaniem przywódców państw Organizacji Jedności Afrykańskiej w Kampali Idi Amin polecił oczyścić ulice ugandyjskiej stolicy z żebraków - wspomina Sao. - Zadanie wykonał major Malia Mungu. Jego ludzie załadowali żebraków na ciężarówki, mówiąc im, że prezydent chce ich zaprosić na przyjęcie. Następnie żołnierze wywieźli żebraków dziewięcioma wielkimi ciężarówkami nad Wodospady Murchisona na północy Ugandy, gdzie rzucili ich na pożarcie krokodylom". Sao pracował dla Idiego Amina przez kilkanaście miesięcy w latach 1972 - 73. W tym czasie był świadkiem wielu okrucieństw, niektóre z nich nawet rejestrował kamerą. "Kiedyś musiałem filmować, jak przywiązanego do deski człowieka rozcinano piłą tarczową" - mówił Sao. Innym razem major Malia Mungu poczęstował burmistrza jednego z miast cygarem. Kiedy tamten podziękował mówiąc, że nie pali, żołnierze odcięli mu penisa i wsadzili w usta. Sfilmowane okrucieństwa były pokazywane w kronikach filmowych na prowincji, aby wzbudzić strach ludności przed Idim Aminem. Dla telewizji Sao produkował filmy sławiące osiągnięcia ugandyjskiego dyktatora. Pewnego dnia Amin zdecydował się wydalić z kraju kilkadziesiąt tysięcy Hindusów, co wywołało oburzenie społeczności międzynarodowej. Sao nakręcił wtedy film, w którym wypędzani Hindusi sławili Amina. "Mówili do kamery, że zawsze chcieli wyjechać, ale Wielka Brytania nie chciała ich wpuścić. - wspomina Sao. - Dopiero Idi Amin zmusił Londyn do przyjęcia posiadających brytyjskie paszporty Hindusów". Idi Amin miał poczucie humoru. Odsuniętemu od władzy w wyniku afery Watergate prezydentowi Richardowi Nixonowi zaoferował azyl w Ugandzie. "Dam ci dom i drugą żonę" - napisał w depeszy do Nixona. Nawet wojnę z Tanzanią próbował rozstrzygnąć w niekonwencjonalny sposób. "Po co mają ginąć ludzie, skoro możemy całą sprawę załatwić na bokserskim ringu" - napisał Amin do prezydenta Tanzanii Juliusa Nyerere. Ten ostatni zamiast walki bokserskiej zaproponował partię szachów. Ucieczka Sao nie ukrywa, że swego czasu żywił wiele sympatii do Idiego Amina. "Dla najbliższego otoczenia to był bardzo miły człowiek, Afrykanie go kochali". Między innymi dlatego, że drwił w żywe oczy z przywódców mocarstw zachodnich. Przebywający z wizytą w Kampali brytyjski minister spraw zagranicznych James Callaghan musiał przeczołgać się pod bardzo niskim wejściem, aby dostać się do chaty, w której miał odbyć spotkanie z Aminem. Następnego dnia wszystkie ugandyjskie gazety zamieściły na pierwszych stronach odpowiedni fotomontaż, opatrzony triumfalnym tytułem: "Callaghan klęczy przed Aminem". Kiedy zazdrośni Ugandyjczycy z otoczenia dyktatora zaczęli intrygować przeciw pochodzącemu z Kenii Sao, ten zdecydował się na ucieczkę z Ugandy, mimo że Amin obiecał mu całodobową ochronę. "Pomógł mi dyrektor lotniska, którego znałem ze studiów w Polsce - wspomina Sao. - Powiedziałem mu, że prezydent wysyła mnie z tajną misją, o której nikt nie może wiedzieć. Przeprowadził mnie bez kontroli paszportowej i zawiózł do samolotu własnym samochodem. Potem już tylko liczyłem minuty do startu." W czasie studiów w Łodzi Sao poznał Joannę, swą obecną żonę. Dziś w Polsce studiują dwie córki państwa Gambów. Magda kończy w Gdańsku medycynę. Iza chce być dziennikarką, ale najpierw musi dobrze nauczyć się języka polskiego w szkole dla cudzoziemców w Łodzi. Sao nakręcił kilkanaście filmów dokumentalnych. Zebrał za nie kilka nagród na festiwalach w Berlinie i w Lagos. W 1981 roku dostał nawet informację, że związek zawodowy "Solidarność" przyznał mu specjalną nagrodę za film o wizycie papieża Jana Pawła II w Kenii. Z powodu stanu wojennego w Polsce Sao nie był w stanie potwierdzić tej informacji ani odebrać nagrody. Obrzędy na obrazach Z powodu trudności z uzyskaniem funduszów na produkcję filmową w Kenii Sao odszedł od filmu i poświęcił się drugiej swojej pasji - twórczości artystycznej opartej na mitach i wierzeniach Afrykanów. W pokojach Hippo Valley Inn można podziwiać wiele obrazów Sao. Jeden z nich przedstawia ugandyjski rytuał bawnuma, podczas którego czarownik doprowadza zmarłą kobietę do urodzenia dziecka. Rytuał jest wynikiem przekonania niektórych plemion, że jeśli ciężarna kobieta umrze, nie wolno jej pogrzebać razem z noszonym przez nią dzieckiem. Ponieważ religia zabrania również rozcinania jej brzucha, szaman musi skłonić zmarłą do urodzenia dziecka. "Zdarza się, że dziecko przychodzi na świat żywe - mówi Sao. - Po urodzeniu wpada do rzeki i jeśli nie utonie (utonięcie jest oznaką opętania przez demony), to jest wychowywane przez rodzinę zmarłej". Duch zaklęty w korzeniu Z gór Ngong pochodzą też stare korzenie, które są materiałem do wykonywanych przez Sao rzeźb. Zanim trafią w jego ręce, leżą wiele lat w wodzie i piasku rzeki Athi. Dzięki temu twardnieją i nabierają kolorów: niektóre czernieją, inne stają się ciemnoczerwone. Sao twierdzi, że jego praca polega na wydobywaniu ukrytego w nich ludzkiego ducha. Najczęściej przybiera on postać zwierząt. Z pełnych skomplikowanej symboliki dzieł Sao wyłaniają się głowy słoni, krokodyli, hien, bawołów i innych mieszkańców sawanny. Na wykonanie jednej rzeźby Sao poświęca kilka miesięcy, pracując prawie codziennie od świtu do zmierzchu. "Według tradycji afrykańskiej istota ludzka składa się z duszy (soul), ducha (spirit), umysłu (mind) i ciała (body). Po śmierci ciało zamienia się w popiół, dusza idzie do nieba, a duch i umysł ukrywają się w korzeniach drzew. Mogą one potem wejść w ciało nowo narodzonej osoby" - wyjaśnia Sao. Wkrótce zamierza otworzyć w Hippo Valley muzeum swych prac. Dlatego nie sprzedaje obrazów, których - jak twierdzi - i tak nikt nie zrozumie. "Rzeźby będę sprzedawał, muszę z czegoś mieć pieniądze na założenie muzeum" - uśmiecha się Sao znad kolejnego dzieła, nad którym pracuje już od czterech miesięcy. "A mógł wywieźć te filmy, które zrobił dla Amina - dodaje ze śmiechem Joanna. - Na pewno dobrze by je sprzedał i dzisiaj nie musiałby się martwić o pieniądze". Współpraca: Szymon Karpiński
Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej, był świadkiem wielu okrucieństw popełnionych przez ludzi ugandyjskiego władcy. Wkrótce po ukończeniu szkoły został zatrudniony przez ugandyjskiego dyktatora Idiego Amina jako szef propagandy filmowej. W tym czasie był świadkiem wielu okrucieństw, niektóre z nich nawet rejestrował kamerą. Sfilmowane okrucieństwa były pokazywane w kronikach filmowych na prowincji, aby wzbudzić strach ludności przed Idim Aminem. Dla telewizji Sao produkował filmy sławiące osiągnięcia ugandyjskiego dyktatora. Sao nakręcił kilkanaście filmów dokumentalnych. Zebrał za nie kilka nagród na festiwalach w Berlinie i w Lagos. W 1981 roku związek zawodowy "Solidarność" przyznał mu specjalną nagrodę za film o wizycie papieża Jana Pawła II w Kenii.
Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne Spór o szkodliwość "komórek" PIOTR KOŚCIELNIAK Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu. Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French. Szok dla komórek Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku. Sprzeczne sygnały Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe. Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej. Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu. Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania. Dane na pudełku Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". - Opinia Światowej Organizacji Zdrowia W związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat". Obawy użytkowników Grzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia Poland Aktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego. Margines bezpieczeństwa Piotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w Polsce Wszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem. Sprawa nie jest rozstrzygnięta Profesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie: Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy. Coś może być na rzeczy Profesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog: Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać.
Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania.Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu.
Z generałem armii Czesławem Piątasem, szefem Sztabu Generalnego rozmawia Zbigniew Lentowicz Nie grozi nam bunt oficerów FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Rząd przyjął program przebudowy i modernizacji technicznej armii, a ostatnio zaakceptował projekt ustawy o finansowaniu reformy sił zbrojnych. Od zmian nie ma już odwrotu... CZESŁAW PIĄTAS: My nie chcemy odwrotu, zamierzamy szybko wprowadzać niezbędne zmiany, dalsze odkładanie tego procesu prowadzi donikąd. Oczekujemy na ustawę, która zapewni stabilność finansowania, a więc także stabilność reform. Zaczynamy od wycofywania przestarzałego sprzętu i broni, której konserwacja i utrzymanie kosztuje. Pod młotek pójdzie opuszczony przez wojsko majątek koszarowy. Przede wszystkim będziemy jednak rozstawać się z kadrą. Nie stać dziś Polski na armię dwustutysięczną, a musimy się modernizować. Kadra twierdzi, że od lat mieliśmy w armii ciągłą reformę, z mizernym efektem. Od początku lat 90. dokonywane są zmiany, polegające głównie na zmniejszaniu liczebności wojska. Teraz chcemy jednak poprawić przede wszystkim zdolności bojowe sił zbrojnych. Rozpoczęliśmy właśnie najgłębszą i chyba najszybszą przebudowę armii wśród krajów sojuszu. Za sześć lat w wyniku tych zmian trzecia część armii osiągnie standardy NATO, co znaczy, że będzie możliwe pełne współdziałanie polskich oddziałów z siłami koalicji u nas, ale też w operacjach poza granicami kraju. Utrwali się więc już dziś zauważalny podział na wojsko lepsze, bo natowskie i zaniedbaną armię drugiej kategorii? Całe siły zbrojne współdziałają z NATO. Musimy mieć jednak grupę jednostek, która bardzo szybko osiągnie pełną zdolność wypełniania wszelkich wymagań sojuszniczych. Część sił zbrojnych musi być do natychmiastowego użycia, pozostała po pewnym okresie przygotowań. Aby współdziałać z sojuszem, musimy usprawnić rozpoznanie, łączność, przepływ informacji, automatyzować systemy dowodzenia i kierowania ogniem. Niezbędny jest szybszy dopływ nowego uzbrojenia - zwłaszcza systemów precyzyjnego rażenia, środków transportu lotniczego i morskiego. Musimy też lepiej wyposażyć szeregowego żołnierza, począwszy od mundurów, butów, kamizelek kuloodpornych, po radiotelefony i sprzęt ochrony przez skażeniami. Usprawnić musimy logistykę, tak by wojsko było zdolne do przetrwania w skrajnych warunkach, czasami bardzo daleko od macierzystych baz. Chodzi nam także o poprawę organizacji zaopatrzenia, zapewnienie odpowiednich warunków żywienia, czy chociażby ewakuacji drogą powietrzną rannych z pola walki. Przede wszystkim musimy się jednak szkolić. Intensywniej niż do tej pory. To wszystko planujecie z myślą o siłach reagowania, a pozostałe jednostki? Oprócz jednostek o wysokiej gotowości użycia, będziemy dysponować, podobnie jak inne państwa NATO wojskiem o umiarkowanej gotowości i niższej gotowości - tu sytuowałyby się przede wszystkim jednostki tzw. stacjonarnej logistyki, czyli bazy materiałowe i siły pomocnicze, działające na zapleczu oraz jednostki Obrony Terytorialnej, a także część sił głównych wojsk operacyjnych. Według nieoficjalnych szacunków w tym roku, pierwszym roku rewolucyjnej sześciolatki, odejdzie z wojskowej kadry około 6 tys. osób. Dlaczego do dziś do wszystkich 71 garnizonów, które znalazły się na liście przeznaczonych do skreślenia, nie dotarły rozkazy o likwidacji? Nie można tak długo trzymać kadry w niepewności. Lista garnizonów jest już gotowa i znana większości zainteresowanych. Pozostały jeszcze tylko ostatnie, drobne rozstrzygnięcia. Oczekiwaliśmy też na decyzję rządu w sprawie ustawy o finansowaniu sił zbrojnych. Ta decyzja gabinetu jest jednym z ostatnich kroków, które mają zagwarantować stabilność, a zwłaszcza realizm planów. Moim zdaniem to prawdziwy przełom. Akcja obrony garnizonów jest gwałtowna, władze lokalne zarzucają wam, że nie konsultujecie swych decyzji, że przyczyniacie się do upadku lokalnej gospodarki i produkujecie kolejnych bezrobotnych. Nie my odpowiadamy za bezrobocie. Zmieniając mapę garnizonów, kierowaliśmy się względami operacyjnymi, wynikającymi z potrzeb obronnych kraju i współdziałania z siłami sojuszu, a kluczową rolę odegrały także wyliczenia ekonomiczne. Szansę na pozostanie miały tylko te garnizony, w których wojsko będzie miało zapewnione dobre warunki socjalne, bez konieczności wydawania kroci na remonty koszar, najlepsze (ale też najtańsze) możliwości szkolenia, bo np. po sąsiedzku jest duży poligon. Oceniam, że poważne problemy ze względu na skalę zmian będziemy mieli w pięciu, siedmiu największych restrukturyzowanych garnizonach i przede wszystkim tam skierujemy pomoc rekonwersyjną dla kadry. Pozostałe kilkadziesiąt garnizonów to zazwyczaj niewielkie placówki: małe jednostki, węzły łączności, lokalne sztaby wojskowe czy obiekty administracji. Rozgoryczeni oficerowie pytają, dlaczego Leszno, a nie Gubin, czy jest sens wycofywać się z Krosna Odrzańskiego, dlaczego wbijacie gwóźdź do ekonomicznej trumny w pogrążonym w strukturalnym bezrobociu Koszalinie? W Lesznie powstanie silna jednostka przeciwlotnicza i nie tylko tradycje o tym przesądziły. Priorytet mają w każdym przypadku, w tym także, względy operacyjne. Kadra chętnej przemieści się do Leszna niż do Gubina, a to także musimy brać pod uwagę. W Krośnie Odrzańskim nie likwidujemy wszystkich jednostek, jednak warunki np. łączności dla dowództwa zdecydowanie lepsze są w Żaganiu. Argumenty można by mnożyć: za wyborem Świętoszowa, Wędrzyma, Orzysza na przykład, przemawiają najniższe koszty szkolenia (poligon na miejscu) i już zainwestowane tam miliony. Za pozostawieniem w Krakowie batalionu "czerwonych beretów" - oprócz innych względów, również szczególna, naprawdę wyjątkowa więź z miastem i lokalną społecznością oraz tradycje. W zeszłym roku kadra odchodziła z wojska niechętne, w tym zaplanowaliście, że koszary opuści prawie trzy razy tyle zbędnych żołnierzy zawodowych, co w 2000 roku. Jakim cudem? Wdrażana właśnie etatyzacja, która porządkuje sprawy kadrowe, spowoduje także, że dla części kadry po prostu zabraknie miejsca w armii. W najgorszej sytuacji pozostają oficerowie, musimy bowiem w siłach zbrojnych zdecydowanie zmienić proporcje na korzyść podoficerów i chorążych. Ojczyzna, z którą podpisali kiedyś kontrakt na całe życie, zrezygnuje po prostu z żołnierskich usług? Nie chciałbym, aby nastąpiło trwałe przerwanie więzi odchodzącej kadry ze sferą obronności. Umiejętności nabyte w służbie będą przydatne w cywilu. Zamierzamy szczególnie chronić kadrę ze zlikwidowanych jednostek, to przede wszystkim ona otrzyma oferty służby w rozbudowywanych (bo będą i takie) jednostkach czy wzmacnianych właśnie garnizonach. Dowódcy jednak otrzymali instrukcje: mają również oceniać przydatność do służby kadry w garnizonach, które nie są likwidowane. Mogą dokonać wyboru najlepszych. Część kadry zdejmie mundur ze względu na emerytalny wiek, inni nie zechcą przenieść się z rodziną do innego garnizonu, czy wreszcie zgodzić się na obniżenie stopnia, co w niektórych wypadkach wymusza etatyzacja. Świadomość personalnych konsekwencji reformy zapewne jeszcze nie dotarła do wielu zainteresowanych. Gdy dotrze, to czy grozi nam bunt oficerów masowo zwalnianych z armii? Nie może być o tym mowy, bo przeczyłoby to istocie armii. Mogę obiecać, że skoncentrujemy się na przygotowaniu dobrego programu rekonwersji, który powinien ułatwić start zwalnianym wojskowym. Moim zdaniem należałoby dodatkowo rozważyć możliwość wypłacenia kadrze najbardziej dotkniętej skutkami redukcji odpraw, które dałyby szansę młodym ludziom na odnalezienie się poza wojskiem. Pracujemy nad tym. Wszystkim zwalnianym, a także rezerwistom będziemy proponować programy przekwalifikowania się. Duże nadzieje wiążemy z powołaniem pełnomocnika MON ds. rekonwersji. Może uda mu się przy okazji wyegzekwować przepisy zapewniające byłym wojskowym pierwszeństwo w zatrudnieniu na administracyjnych stanowiskach związanych z obronnością państwa. Czy jednak uda się nam rozstać z odchodzącymi żołnierzami elegancko, na co po latach służby w pełni zasługują? Chciałbym, żeby w rezerwie pamiętali, że im przynajmniej szczerze i po ludzku podziękowano. Rozmawiał Zbigniew Lentowicz
Rząd przyjął program przebudowy i modernizacji technicznej armii, a ostatnio zaakceptował projekt ustawy o finansowaniu reformy sił zbrojnych. Od zmian nie ma już odwrotu. dalsze odkładanie tego procesu prowadzi donikąd. Oczekujemy na ustawę, która zapewni stabilność finansowania, a więc także stabilność reform.Zaczynamy od wycofywania przestarzałego sprzętu i broni, której konserwacja i utrzymanie kosztuje. Pod młotek pójdzie opuszczony przez wojsko majątek koszarowy. Przede wszystkim będziemy jednak rozstawać się z kadrą.Nie stać dziś Polski na armię dwustutysięczną, a musimy się modernizować. chcemy poprawić przede wszystkim zdolności bojowe sił zbrojnych. Aby współdziałać z sojuszem, musimy usprawnić rozpoznanie, łączność, przepływ informacji, automatyzować systemy dowodzenia i kierowania ogniem.
IRIDIUM Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem Osiągnięcie zamienione w porażkę IRIDIUM ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością. Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej. Sukces techniczny - finansowa katastrofa Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki. Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki. Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej. Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? Mało abonentów, małe przychody Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać. Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy. Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi. Zignorowanie GSM Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach. Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest. Inne sieci Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens. "Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem. Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, złożyło dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem. Iridium funkcjonuje bez większych problemów. jest jednym z największych przedsięwzięć i osiągnięć dzisiejszej techniki. jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Obecny szef Iridium stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta kilkanaście miesięcy temu.
Z Jadwigą Staniszkis, socjologiem, rozmawia Małgorzata Subotić Ciężka praca dzień i noc FOT. (c) PIOTR MALECKI/FORUM Rz: Nie spełniła się pani przepowiednia i życzenie, aby SLD zawarł koalicję z Platformą Obywatelską. Dlaczego? JADWIGA STANISZKIS: Przywódcy Platformy tego nie chcieli. Bo przecież Miller mówił, że były jakieś rozmowy i była propozycja takiego układu jak w Czechach, Klaus - Zeman. Na tym układzie Klaus nie wyszedł tak źle. Jest najpoważniejszym kandydatem na stanowisko prezydenta, jest ceniony za to, że wziął odpowiedzialność. Decyzji przywódców Platformy dziwię się też z innego powodu - polityka parlamentarna i rzeczywista władza tak się zaczęły rozchodzić, że realne zmiany można przeprowadzać, będąc w aparacie wykonawczym. A co z władzą parlamentarną? Platforma będzie w parlamencie tkwiła w dyskursie publicznym, który okaże się, moim zdaniem, dyskursem fałszywym. Samoobrona będzie nadawała ton tej dyskusji, interpretując współczesne wyzwania w bardzo tradycyjnym języku. Platforma nie utrzyma nawet obecnego poparcia. W języku tradycyjnym, czyli prostym? Tradycyjnym w tym sensie, że nieadekwatnym do sytuacji. Przy okazji także prostackim. Partii takiej jak Platforma będzie bardzo trudno znaleźć w parlamencie swoje pięć minut. Uważam, że jej miejsce w polityce, kwalifikacje jej ludzi upoważniały ją do objęcia wysokich stanowisk w aparacie wykonawczym. Niższe kadry były tym zainteresowane, ale przywódcy okazali się minimalistyczni. I to jest ich błąd. Na minimalizmie nikt nie wygrywa w polityce. Minimalistyczni z jakiego powodu? Myślą o przetrwaniu. W całej kampanii byli zbyt luzaccy, zbyt leniwi. Niewykorzystujący zaplecza, a nawet dorobku własnego ośrodka programowego. W pani ocenie przywódcy Platformy mają więc zerową skłonność do ponoszenia ryzyka? Tak. Ale jest to zła kalkulacja. Co mogła właściwe zyskać Platforma na takiej koalicji? Polska mogła zyskać. A Platforma mogła uzyskać opinię, że jest gotowa do wzięcia odpowiedzialności. Nie musiała się obawiać losu Unii Wolności, bo Unia zrobiła błąd, szukając racjonalizacji historycznej, czyli uzasadnienia dla ewentualnie takiej koalicji, w przeszłości. A w tym przypadku chodzi o racjonalizację ze względu na trudną sytuację kraju. Ciągle pani uważa, że taka koalicja byłaby najlepsza dla Polski? Uważam, że w tej konfiguracji koalicja Platformy z SLD byłaby optymalna. Sądzę zresztą, że należy zastanowić się nad tym, czy w Polsce dokonała się - i czy może się dokonać ze względu na uwarunkowania globalne - pełna rewolucja kapitalistyczna. Czy może powstać pełny kapitalizm, czyli zdolność do akumulacji i nowy segment producentów. Czy przypadkiem Lepper, mimo całej tej swojej karykaturalności, nie jest wyrazem ułomnej, niższej klasy średniej, charakterystycznej dla niepełnego kapitalizmu? I jak brzmi odpowiedź na to ostatnie pytanie? Ludzie Leppera to nie są chłopi. W przeważającej większości są to ci, którzy rozbili się o kredyty, bo nie mogli ich spłacać. Próbowali od "szczęk" przejść do sklepików, ale rozbili się o supermarkety. To jest właśnie polityczny obraz klasy średniej w niekompletnym, niedokończonym kapitalizmie. I to jest bardzo smutna konstatacja. Tak więc ci, którzy mogliby pomóc w stworzeniu racjonalnych rozwiązań instytucjonalnych, są na wagę złota. Uważam, że tacy ludzie są w zapleczu PO, niekoniecznie wśród jej liderów. Bo paradoksalnie, gorzej oceniam liderów niż trzon Platformy. Kolejnym powodem, który predestynuje to właśnie środowisko do wzięcia części władzy wykonawczej i odpowiedzialności, jest to, że zmienił się charakter władzy. Jak się zmienił? Dawno zniknęła już władza, którą politolodzy określali jako relacyjną. To znaczy, że X ma władzę, bo potrafi zmusić Y do zrobienia tego, co leży w interesie X. Albo X ma władzę, bo może ukształtować takie reguły gry, jakie mu odpowiadają. Teraz o władzy mówi się jako o zdolności systemu - czyli wszystkich instytucji działających w państwie - do zachowania własnych zdolności rozwojowych, do utrzymania sterowności państwa. Budowanie instytucji jest więc obecnie podstawowym zadaniem. Jaka jest rola ludzi w tym współczesnym rozumieniu władzy? Jeżeli pozostawi się władzę ludziom bez dostatecznego doświadczenia instytucjonalnego, jeżeli nie wykorzysta się całego potencjału intelektualnego obecnego Sejmu, a nie jest to duży potencjał - po prostu przegramy. I Polska pozostanie obszarem pozbawionym sterowności. Wciąż więc istotna jest rola ludzkiej wyobraźni i kwalifikacji oraz umiejętność interpretowania informacji i budowania instytucji. To wymaga wiedzy z zakresu historii gospodarczej, historii idei. Jakość aparatu wykonawczego i jakość młodych kadr, które ciągle kształcimy, będą naszą najważniejszą przepustką do Unii Europejskiej. I dlatego pozostawienie tego PSL i SLD jest błędem. Taki jednak był wybór - jak sądzę - Andrzeja Olechowskiego, motywowany jego kalkulacjami na prezydenturę. Ale Olechowski zniknie, jeżeli problemy, które teraz mamy, nie zostaną rozwiązane. Może to jednak wyborcy zdecydowali, że nie doszło do koalicji SLD z Platformą? Ugrupowanie Olechowskiego nie dostało, mówiąc delikatnie, rewelacyjnego poparcia. Platforma prowadziła złą kampanię. Mało dynamiczną. Jeżeli ktoś czyni swoje hasło wyborcze z wyzwalania energii obywateli, a jednocześnie wie, że zbliża się kryzys i ma parę miesięcy, żeby przygotować program kryzysowy, co trzeba ciąć, gdzie są oszczędności, gdzie tkwią rezerwy, jak przeorientować istniejące strumienie pieniędzy - i nic nie robi... A co Platforma powinna była zrobić? Przecież wszystkie te informacje były w Platformie. Jej doradcy, eksperci mogli sformułować taki program, ale po prostu nie wystarczyło woli, zabrakło dynamiki. I to uczyniło Platformę dość mało atrakcyjną. Mogła uzyskać, moim zdaniem, grubo ponad 20 procent. Platforma miała szansę stać się przynajmniej zdecydowanym liderem opozycji? Na pewno. I bardzo poważnym partnerem w Sejmie. Ale zrobiła kiepską kampanię, a jej przywódcy okazali się, paradoksalnie, niemedialni. Niemedialni? Telewizja wychwytuje to, że nie ma się nic do powiedzenia. Można milczeć znacząco, ale takie milczenie jest nieznośne na dłużą metę. W każdym razie jest koalicja SLD - UP z PSL. Rzeczywiście pani sądzi, że ta koalicja może nie dać sobie rady z problemami kraju? Nie mówię, że nie da sobie rady. Ten rząd oceniam na cztery z minusem. Oceniam go nieźle. I Jacek Piechota, i Marek Belka, i Wiesław Kaczmarek - gotowość tych polityków do neoliberalnego myślenia z uwzględnieniem roli instytucji jest u nich zauważalna. Ale oczywiście przeraża mnie zachowanie niektórych ludzi z zaplecza parlamentarnego. Na przykład posłanka Barbara Blida nazywała pracę w Sejmie - która jest pracą na pełny etat, pracą wymagającą dużo większego przykładania się, niż widać to było w poprzedniej kadencji - sprzątaniem schodów i szlifowaniem klamek. Jeżeli traktuje się posłowanie tylko jako odskocznię do aparatu wykonawczego, bo w tym kontekście użyła tego sformułowania, to takiego typu określenie statusu i pracy posła powinno być ocenione przez Komisję Etyki. Tacy posłowie obrażają powagę tego miejsca i obrażają wyborców. Ale sama pani mówiła, że to nie w Sejmie tkwi realna władza, może więc posłanka Blida jest przynajmniej częściowo usprawiedliwiona? To trzeba było nie kandydować. Problem polega na tym, że generalnie władza i polityka rozchodzą się, o czym wielokrotnie mówiłam. Dalej jednak Sejm jest poważnym miejscem. Poprzedni parlament pisał złe prawo, było ono niedopracowane. Komisja Finansów Publicznych jakoś do ostatniej chwili nie zauważyła, że zbliżamy się do kryzysu, że są strukturalne przyczyny. Tamten Sejm źle pracował także dlatego, że nie realizował funkcji kontrolnych, które mu przysługują. Ciągle były przedstawiane jakieś informacje rządowe, często zresztą odrzucane. Ale nie o to chodzi. Sejm może żądać informacji, które będą analitycznie głębsze niż te ochłapy informacyjne, które rzucał rząd. To wymaga ciężkiej pracy niemal przez dzień i noc. I myślenia. Myślenia o wyzwaniach. Poprzedni posłowie pod tym względem zupełnie się nie sprawdzili. Ale jeżeli traktuje się Sejm, tak jak pani Blida, jako miejsce do "szlifowania klamek", to nic dziwnego. Mieliśmy rząd Buzka, który miał być reprezentacją tych wszystkich partyjek. Teraz mamy jeszcze mieć reprezentację terytorialną - bo Śląsk to taki wielki region i musi mieć swoich ministrów. To jest po prostu absurd. Niektórzy dostali jednak stanowiska wiceministrów? I już widać, że Miller, aby te wszystkie apetyty zaspokoić, będzie miał trudności z cięciem rozbudowanej administracji centralnej i utworzeniem organizmu zdolnego do koordynacji. Obawiam się, że presja aparatów terenowych, które są potrzebne SLD do wyborów do samorządu terytorialnego, gdzie jest duża porcja władzy, spowoduje, że nadzieja na reformę centrum się rozmyje. Leszek Miller wielokrotnie zapowiadał cięcia w administracji. Nie tylko dziennikarze, ale i politycy opozycji będą chcieli go z tego rozliczyć. Na razie liczba podsekretarzy stanu zmniejszyła się o około trzydziestu. Musi więc pilnować realizacji tych zapowiedzi. Bo naprawdę sytuacja jest poważna, państwo znajduje się w fatalnym stanie. Jest rozbudowane, a równocześnie pozbawione - jako zbiór instytucji - zdolności sterowania. Głównym problemem w sytuacji anarchii, jaką mamy - i nie chodzi tylko o finanse publiczne - są dwie rzeczy: struktury myślowe i etyka. Przecież właściwie cały ruch konserwatywny powstał po rewolucji francuskiej jako odpowiedź na anarchię. I wtedy zaczęto mówić, to szło aż do Hayeka, że rynek jest cenny, bo jest strukturą poznawczą, dostarczającą informacji, racjonalizującą myślenie, że tradycja jest cenna, bo dostarcza kategorii myślenia. Jaki to ma związek z naszą sytuacją? U nas nie ma kategorii myślenia o państwie, co się ujawniło w niezauważeniu kryzysu finansów. Bo nie myślano w kategoriach, które dotykają rzeczywistości. Tylko definiowano problemy w kategoriach z przedwczoraj. A Lepper ten sposób myślenia jeszcze cofnął w czasie i to w sposób klasycznie populistyczny... Klasycznie populistyczny? Samoobrona jest reprezentacją potencjalnej klasy średniej, która rozbiła się o niemożność dokończenia rewolucji kapitalistycznej. Klasy, która myślowo nie jest przygotowana, żeby interpretować współczesność, i cofa te interpretacje, podobnie jak Liga Polskich Rodzin, do języka, który nie przystaje do rzeczywistości. Populizm Leppera jest w jakimś sensie uzasadniony sytuacją. Ameryka Łacińska miała podobną sytuację zablokowanego rozwoju niższej klasy średniej, jej konsumpcyjnych apetytów większych niż możliwości. Ale Lepper na dodatek jest elokwentny. I ta elokwencja jest niebezpieczna. Dlaczego? Jego zachowanie zbytnio aktywizuje polityka. A polityka przy nowym typie władzy, o którym mówiłyśmy, jest nie tyle ułatwieniem, ile przeszkodą, Jeżeli w odpowiedzi na ten chaos nie utworzy się lepszych instytucji, nowego języka dyskursu publicznego i nie wzmocni się wymiaru etycznego, który w kryzysie może być oparciem - i na to kładli nacisk konserwatyści - to nie uda się wyjść z tego. Namawiałabym Millera, żeby był bardziej konserwatywny, w tym dobrym znaczeniu, i żeby łączył to, co konserwatyści łączyli. Czyli państwo z autorytetem. To znaczy? Chodzi o to, żeby budować państwo tak, aby stało się centrum zaufania. Konieczne więc jest oparcie się na ludziach z autorytetem. Są tacy ludzie? No, przynajmniej na ludziach z kompetencjami. Tak, aby rząd nie był kolejną reprezentacją różnych układów, interesów we własnym zapleczu politycznym. Jeśli Miller potrafi mówić "nie" koalicjantom i własnemu aparatowi, niech mówi "nie". -
Rz: Nie spełniła się pani przepowiednia i życzenie, aby SLD zawarł koalicję z Platformą Obywatelską. Dlaczego? JADWIGA STANISZKIS: Przywódcy Platformy tego nie chcieli.Platforma będzie w parlamencie tkwiła w dyskursie publicznym, który okaże się, moim zdaniem, dyskursem fałszywym. Samoobrona będzie nadawała ton tej dyskusji, interpretując współczesne wyzwania w bardzo tradycyjnym języku. Platforma nie utrzyma nawet obecnego poparcia.Co mogła właściwe zyskać Platforma na takiej koalicji? Polska mogła zyskać. W każdym razie jest koalicja SLD - UP z PSL. Rzeczywiście pani sądzi, że ta koalicja może nie dać sobie rady z problemami kraju? Nie mówię, że nie da sobie rady.
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych Nadprodukcja superprodukcji "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI BARBARA HOLLENDER W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów. Kto finansuje superprodukcje Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe. Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej. Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP. Pod zastaw własnych domów Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy. Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto. Interes ponad wszystko Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste. Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r. A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
Producenci filmowi w Polsce coraz częściej decydują się na superprodukcje - filmy, których budżet wynosi od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Głównym źródłem ich finansowania są kredyty bankowe. Banki często sponsorują też promocję i dystrybucję filmów. Na razie polskie superprodukcje odnoszą sukcesy finansowe. Produkcja filmów wysokobudżetowych może jednak przestać być opłacalna, jeśli będą one ze sobą konkurować o widzów.
Kim Dzong Il i Kim De Dzung spotykają się w Phenianie podczas historycznego szczytu koreańskiego Jak pierwszy krok człowieka na księżycu Południowokoreańscy parlamentarzyści w trakcie uroczystości palenia świec wokół mapy Półwyspu Koreańskiego dla uczczenia spotkania przywódców państw koreańskich w Seulu FOT. (C) AP OD NASZEGO SPECJALNEGO WYSŁANNIKA Po raz pierwszy od podziału Korei na dwa wrogie sobie państwa ich przywódcy uścisną sobie dziś dłonie. "To dla nas to samo co dla świata pierwszy krok człowieka na Księżycu"- napisała wczoraj jedna z seulskich gazet. Przez trzy dni, od dziś do czwartku, północnokoreański przywódca Kim Dzong Il będzie gościł w Phenianie prezydenta Korei Południowej Kim De Dzunga. Choć spotkanie zapowiedziano przed dwoma miesiącami, opinia publiczna na Południu wciąż nie może ochłonąć z oszołomienia. Ogłoszone w ostatniej chwili jednodniowe opóźnienie szczytu pogłębiło tylko panujące na Południu wrażenie nieprzewidywalności dalszych wydarzeń. - Jesteśmy jak widzowie w teatrze - przyznaje Ju Kun Il, publicysta dziennika "Chosun Ilbo", jeden z najbardziej wpływowych komentatorów politycznych w kraju, znany z konserwatywnych poglądów. - Możemy jedynie z osłupieniem obserwować błyskawiczny rozwój wydarzeń, do końca nie rozumiejąc, dokąd zmierzają. Przez ostatnie pół wieku Seul i Phenian to szczerzyły do siebie zęby, to próbowały ze sobą rozmawiać, ale bez większego skutku. Stan uśpionej wojny i całkowita izolacja Korei Północnej od świata sprawiły, że Koreańczycy na Południu zdążyli przyzwyczaić się do zimnowojennego status quo, którego nie zmienił nawet koniec zimnej wojny między USA i ZSRR. Szczyt prezydencki był blisko w 1994 roku, ale niespodziewana śmierć północnokoreańskiego przywódcy Kim Ir Sena doprowadziła do zerwania dialogu. Jeszcze w zeszłym roku, mimo prowadzonej przez Seul "słonecznej polityki" angażowania Północy, doszło do starcia okrętów obu państw u wybrzeży półwyspu. Dwa wewnętrzne przełomy Wszyscy w Seulu zadają więc sobie pytanie: skąd ten nagły przełom? Czemu Kim Dzong Il, którego reżim tak długo nie chciał rozmawiać z "amerykańskimi marionetkami z Południa", nagle zgodził się przyjąć ze wszystkimi honorami południowokoreańskiego prezydenta? Zdaniem Czoj Dzin Wuka, analityka z Koreańskiego Instytutu Zjednoczenia Narodowego, o wszystkim zadecydowały sprawy wewnętrzne obu państw. Nagłe przyspieszenie tajnych negocjacji i ogłoszenie wspólnego komunikatu tuż przed wyborami parlamentarnymi na Południu nie pozostawia żadnych wątpliwości - Kim De Dzung, który nie może się pochwalić znaczącymi sukcesami na innych frontach, potrzebował spektakularnego sukcesu swej polityki wobec Korei Północnej, by zapobiec przewidywanej w sondażach katastrofie wyborczej jego partii. Partia co prawda przegrała, ale porażka była znacznie łagodniejsza, niż przewidywano, i Kim De Dzungowi udało się utrzymać niezbędny do swobodnego rządzenia stan posiadania w parlamencie. Dla Kim Dzong Ila, który najwyraźniej zdążył już okrzepnąć u władzy po śmierci swego legendarnego ojca Kim Ir Sena, traktowanego na Północy z boską czcią, szczyt jest szansą na ugruntowanie swej pozycji i wystąpienie w roli przyszłego przywódcy zjednoczonej Korei. Już teraz tak właśnie określają go północnokoreańskie media. Między innymi dlatego Północ nalegała na zorganizowanie szczytu w Phenianie, tak by to prezydent Południa przyjechał na Północ i niejako uznał zwierzchnictwo tamtejszego przywódcy. Pod władaniem Kim Dzong Ila kraj pogrążył się w najgłębszej od wojny koreańskiej zapaści gospodarczej, po części w wyniku nawiedzających go rok po roku klęsk żywiołowych, po części wskutek izolacji, a po części z powodu niewydolności systemu komunistycznego. Przeczekawszy najgorsze, Kim Dzong Il przystąpił do dyplomatycznej ofensywy na nie spotykaną w historii Korei Północnej skalę. W ciągu paru miesięcy Phenian nawiązał stosunki dyplomatyczne z Włochami i wznowił rozmowy z Japonią. Przed dwoma tygodniami Kim Dzong odbył swą pierwszą podróż zagraniczną od 17 lat i odwiedził Pekin, tradycyjnego sojusznika KRL-D. Wkrótce przyjmie u siebie prezydenta Władimira Putina. Mówi się, że osobiście wystąpi podczas sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Ryzykowny sukces Wbrew pozorom szczyt jest politycznie bardziej ryzykownym przedsięwzięciem dla prezydenta Południa. To Północ dyktuje warunki - jak widać na przykładzie decyzji o opóźnieniu szczytu o jeden dzień - i to ona będzie mogła bez problemu wykorzystać szczyt do własnych, wewnętrznych i zewnętrznych, celów. Zdaniem seulskich specjalistów od Korei Północnej, tamtejsza propaganda działa tak sprawnie, a społeczeństwo jest kontrolowane w tak wielkim stopniu, że szczyt będzie odbierany przez społeczeństwo tak, jak tego będą chciały władze. Przed prezydentem Kim De Dzungiem, któremu na ręce patrzą nie tylko opozycja i media w kraju, ale i zagraniczni sojusznicy, stoi dużo trudniejsze zadanie. Zdaniem politologa Kim Wu Sanga, prezydent Kim De Dzung może i zapewne będzie rozmawiać o pomocy gospodarczej dla Północy, ale nie może sobie pozwolić na dyskusje w sprawie poważnych zmian politycznych, o co zapewne zabiegać będzie strona północna. Chodzi na przykład o żądania Phenianu wycofania wojsk amerykańskich z półwyspu czy zniesienia ustawy o bezpieczeństwie narodowym, wymierzonej w zwolenników Phenianu na Południu. - Wszelkie nagłe przełomy polityczne podczas tego szczytu mogły być dla nas katastrofalne w skutkach - mówi politolog Kim. Zdaniem jego i większości południowokoreańskich analityków bezpieczeństwa, sojusz militarny z USA to podstawa bezpieczeństwa Korei Południowej, a więc zgoda na wycofanie wojsk amerykańskich czy choćby uznanie, że może być ono przedmiotem negocjacji, są zwyczajnie niebezpieczne. Z kolei ustępstwa w sprawie ustawy o bezpieczeństwie narodowym oznaczałyby uznanie prawa Phenianu do wtrącania się w wewnętrzne sprawy Południa. Kim De Dzung będzie się poruszał po dość grząskim gruncie. Z punktu widzenia stosunków międzykoreańskich decyzja o szczycie to ze strony Kim De Dzunga hazardowa zagrywka - mówi Czoj Dzin Wuk. - Każdy nieuważny krok może mieć opłakane skutki. Spotkanie obu Kimów będzie więc udane, jeśli przełamie powstałe przez pół wieku lody i zapoczątkuje dalszy dialog - więcej trudno się spodziewać. - Największym sukcesem tego szczytu będzie to, że się odbył - mówi Kim Wu Sang, politolog z renomowanego Uniwersytetu Jonsej. Ostrożnie ze świętowaniem Sukcesem będzie więc sam fakt, że przywódcy obu państw koreańskich będą ze sobą normalnie rozmawiać, a nie przerzucać się inwektywami ponad szczelną barierą strefy zdemilitaryzowanej, oddzielającej te kraje. Jak mówi się w Seulu, wielki sukces oznaczałoby ustalenie stałych kanałów negocjacji lub porozumienie w sprawie podzielonych rodzin. - Ale najważniejszy jest precedens, danie impulsu do zmian, stworzenie lepszej atmosfery - dodaje Kim Wu Sang. Na Południu już widać zmianę nastawienia do Phenianu. Książki o Korei Północnej, zwykle cieszące się miernym zainteresowaniem południowokoreańskich czytelników, sprzedają się ostatnio jak świeże bułeczki. W telewizji nieustannie pokazywane są nieliczne dostępne materiały filmowe z Północy. Media, w których jeszcze parę lat temu celowo unikano przedstawiania wizerunków przywódców z Północy, pełne są Kim Dzong Ila. Zmienił się też ton, w jakim mówi się o skrytym północnokoreańskim przywódcy. Kiedyś południowokoreańska propaganda przedstawiała go jako playboya i półidiotę, teraz mówi się o nim zwyczajnie jak o polityku o "odmiennym niż Kim De Dzung stylu i życiorysie". Jedna z największych firm zajmujących się organizacją ślubów i wesel przeprowadziła konkurs na sobowtórów obu koreańskich przywódców. Dom towarowy Lotte zorganizował dla swych klientów zabawę w przecinanie kolczastego drutu. - Tu, na Południu, odbiera się ten szczyt zbyt emocjonalnie, panuje nastrój narodowej fiesty - uważa publicysta Ju Kun Il. - Tymczasem to nie są żarty, powinniśmy do sprawy podchodzić chłodno, kalkulować jak brydżyści, pamiętać, z kim rozmawiamy. Mam nadzieję, że prezydentowi nie udzieli się ta ekscytacja. Sojusznicy patrzą Od Pekinu po Waszyngton, od Tokio po Moskwę - obu Kimów w napięciu obserwować będą także największe mocarstwa świata. Każde z nich ma na Półwyspie Koreańskim wiele do zyskania i równie wiele do stracenia. Gra o zjednoczenie Korei stała się na przykład głównym frontem batalii politycznej między USA a Chinami o dominację na Dalekim Wschodzie. Obu krajom gwałtowne zjednoczenie jest nie na rękę, ale zdają sobie dobrze sprawę, że nagłe załamanie reżimu na Północy może sprawić, że sytuacja wymknie się spod czyjejkolwiek kontroli. Każda ze stron mówi więc: jeśli już Koreańczycy się zjednoczą, to niech to następuje stopniowo i pod naszą kuratelą. Gra toczy się o wielką stawkę. Dotąd to Amerykanie rozgrywali karty, kontrolując poczynania Seulu i utrzymując Koreę Północną w politycznej oraz gospodarczej izolacji. Ale tajne negocjacje prowadzące do koreańskiego szczytu odbywały się w Chinach. W czwartek Amerykanie zapowiedzieli rychły przełom w swoich stosunkach z Phenianem. Nieoficjalnie mówi się o zniesieniu przez USA sankcji wobec Phenianu i wstrzymaniu przez Koreę Północną prac nad rakietami balistycznymi coraz dalszego zasięgu. Już na następny dzień do gry włączyła się Rosja, która ogłosiła, że w najbliższym czasie prezydent Putin złoży wizytę oficjalną w Phenianie. Jak mówi jeden z dyplomatów zagranicznych w Seulu, koreańska kurtyna poszła w górę i zaczął się spektakl, którego scenariusza nie są w stanie dokładnie przewidzieć nawet jego współtwórcy. Piotr Gillert z Seulu
północnokoreański przywódca Kim Dzong Il będzie gościł w Phenianie prezydenta Korei Południowej Kim De Dzunga. Przez ostatnie pół wieku Seul i Phenian to szczerzyły do siebie zęby, to próbowały ze sobą rozmawiać, ale bez większego skutku. Kim De Dzung potrzebował spektakularnego sukcesu swej polityki wobec Korei Północnej, by zapobiec przewidywanej w sondażach katastrofie wyborczej jego partii. Dla Kim Dzong Ila szczyt jest szansą na ugruntowanie swej pozycji i wystąpienie w roli przyszłego przywódcy zjednoczonej Korei. Pod władaniem Kim Dzong Ila kraj pogrążył się w najgłębszej od wojny koreańskiej zapaści gospodarczej. . W ciągu paru miesięcy Phenian nawiązał stosunki dyplomatyczne z Włochami i wznowił rozmowy z Japonią. Przed dwoma tygodniami Kim Dzong odbył swą pierwszą podróż zagraniczną od 17 lat i odwiedził Pekin. przyjmie u siebie prezydenta Władimira Putina. Północ dyktuje warunk i to ona będzie mogła bez problemu wykorzystać szczyt do własnych, wewnętrznych i zewnętrznych, celów. Kim De Dzung będzie rozmawiać o pomocy gospodarczej dla Północy, nie może sobie pozwolić na dyskusje w sprawie poważnych zmian politycznych, o co zapewne zabiegać będzie strona północna. Sukcesem będzie sam fakt, że przywódcy obu państw koreańskich będą ze sobą normalnie rozmawiać, a nie przerzucać się inwektywami. Na Południu już widać zmianę nastawienia do Phenianu. obu Kimów w napięciu obserwować będą także największe mocarstwa świata. Gra o zjednoczenie Korei stała się na przykład głównym frontem batalii politycznej między USA a Chinami o dominację na Dalekim Wschodzie. Nieoficjalnie mówi się o zniesieniu przez USA sankcji wobec Phenianu i wstrzymaniu przez Koreę Północną prac nad rakietami balistycznymi coraz dalszego zasięgu. do gry włączyła się Rosja, która ogłosiła, że w najbliższym czasie prezydent Putin złoży wizytę oficjalną w Phenianie.
Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało z pieniędzy Funduszu Mikro Czy pan chce być tłustym kotem RYS. JANUSZ MAJEWSKI MAYK ANNA WIELOPOLSKA Udzielili pożyczek na kwotę 155 milionów złotych. Cieszą się spłacalnością powyżej 98 procent. Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało, a część z nich korzysta stale, z pieniędzy Funduszu Mikro. Taksówka, sprzedaż marchewki, mały bar czy warsztat stolarski ciągle jeszcze nie mają szans, aby być klientem banku. Ale dzięki Funduszowi Mikro te koty nabierają wagi, a własna historia kredytowa w Funduszu już w kilku bankach uwiarygodniła przedsiębiorcę transportowego, właściciela sklepu spożywczego lub pizzerii czy niewielkiego producenta mebli. Jest dwa i pół miliona małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce. To jest stała baza (liczba utrzymuje się od kilku lat). Jeden milion 400 tysięcy firm z tej bazy to naprawdę mały biznes. Tyci. Jedna, dwie, może trzy osoby zatrudnione. Obroty liczone na dziesiątki tysięcy złotych, a własną historię często zaledwie na miesiące. Tu nie ma "linii" kredytowych ani myślenia opasłej gazety. To świat "słodkich dziurek" czy "czegoś do chlebka". Krystyna Gurbiel, bodaj najlepiej zorientowana osoba w małej i średniej przedsiębiorczości w Polsce (szef Polskiej Fundacji Promocji i Rozwoju Małych i Średnich Przedsiębiorstw), twierdzi, że tej przedsiębiorczości potrzeba dziś, prócz oczywistego unormowania prawa, przede wszystkim edukacji. Dla konkurowania z unijnymi firmami, które już za moment przycisną nasze małe myszy, przydałaby się nam też promocja nowych technologii. Można osiągnąć jedno i drugie. Powszechna prywatyzacja - Charytatywność to po prostu daje się 10 dolarów i tyle. Ale jeśli się pożyczy te 10 dolarów, można naprawdę pomóc - uważa Jamshed Ghandhi. Jamshed Ghandhi (Hindus z pochodzenia) jest ekonomistą, specjalistą od finansów i nauczycielem akademickim na University of Pennsylvania. Kiedy jego studentka Rosalind Copisarow powiedziała mu, że będzie ucieleśniać ideę Grameen Banku w Polsce, Jamshed Ghandhi powiedział: "to ładnie". Ale był zakłopotany. "Gdyby Rosalind chciała otworzyć bank z trzema miliardami dolarów, mógłbym znakomicie jej pomóc" - myślał. Ale idea Grameen Banku, który został założony dla najbiedniejszych w Bangladeszu, to była skala dla Jamsheda Ghandhiego trudna do dostrzeżenia. - Rosalind powiedziała jednak, że jeżeli to ma działać, to powinno działać w każdym kontekście. Dziesięć lat wykładałem zasady finansowania, bankowości, teraz musiałem coś z tym zrobić - opowiadał w maju tego roku podczas wizyty w Warszawie Jamshed Ghandhi. Był rok 1994. Rosalind Copisarow - Brytyjka pracująca wtedy w Polsce dla JP Morgan - przeczytawszy w "Financial Times" artykuł o Grameen Banku, pomyślała, widząc na ulicach polskich miast małe budki handlowe, że warto byłoby, za przykładem Grameen Banku, pomóc biednym, polskim przedsiębiorcom. Taką szansę stwarzał Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości, który jeszcze w tym samym, 1994 roku przeznaczył 20 milionów dolarów na program wspierania polskiej mikro-przedsiębiorczości. Rosalind zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. Elżbieta Moczarska, po wieloletnim pobycie w Wielkiej Brytanii, wróciła do Polski przekonana, że zajmie się powszechną prywatyzacją. Predestynowały ją do tego wykształcenie, zainteresowania i oczekiwania jej ówczesnego szefa w jednym z większych banków inwestycyjnych w Londynie. - Duży projekt. Zapowiadał się ciekawie - wspomina. Tyle że miał trudności ze startem. Tymczasem pojawiła się propozycja Rosalindy Copisarow. Elżbieta Moczarska miała rozpoznać rynek. - Nic nie było na ten temat. Żadnych danych ani o zapotrzebowaniu małych przedsiębiorstw, ani o ofertach dla nich. Inna rzecz, że takich ofert w ogóle nie było. Ale dostaliśmy bardzo dużo wolności - opowiada Elżbieta Moczarska. Wykorzystaliśmy ją, myśląc pod prąd. Wszystko wtedy wskazywało, że Polacy to bałaganiarstwo i upiorna fantazja. Żyć, pożyczyć, nie oddawać. A Rosalind Copisarow przekonywała, że jednak warto spróbować. Idea wciągała po kolei wszystkich. Razem z Elżbietą Moczarską do Funduszu przyszedł także Witold Szwajkowski, obecny jego szef. Dziś w 31 przedstawicielstwach Funduszu Mikro w całym kraju pracuje 90 osób. Żadna z nich nie jest urzędnikiem. Mają do opowiedzenia piękną historię. Grymasy sobków Nauczyli się, jak sami mówią, wiele. Na przykład, że to, co na początku wydaje się nierealne, umiejętnie wprowadzone, działa. Przekonały ich o tym pożyczki grupowe, wzajemnie poręczane. - Nikt nie wierzył, że to się da wprowadzić - opowiada Witold Szwajkowski, faktycznie architekt całej instytucji. - Polacy są indywidualistami i obce są im jakiekolwiek wspólne działania, myśleliśmy. I faktycznie. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. Indywidualizm czy, mniej eufemistycznie, egoizm. Nikt za nikogo nie chciał brać odpowiedzialności. Elżbieta Moczarska miała jednak nadzieję, że zaufanie między ludźmi można odbudować. Przedstawili projekt pożyczek grupie kobiet w Łodzi (krawiectwo, małe sklepiki). Reakcje na wzajemne poręczanie były wyłącznie negatywne. Grymasiły. Pomyśleli więc z drugiego końca. I na spotkaniu z grupą właścicieli straganów na bazarze zapytali, jak to jest z pożyczkami w bankach? Trzeba żyrantów? "Oooo, cały autobus, proszę pana!". - No to skupiliśmy się na żyrantach - opowiada Witold Szwajkowski. Zapytali, czy bank zaakceptowałby, że żyrant także wziąłby pożyczkę? Skądże znowu, absolutnie. Aaaa, widzi pan. A Fundusz daje taką możliwość! Wzajemne poręczenie pokazane nie jako wymóg, ale jako zaleta pożyczki, zadziałało. Zdziercy, krwiopijcy Wydawało się, że ludzie nie zaakceptują komercyjnych odsetek. Fundusz, choć to nie bank, chce odsetki? Lichwa! Zdziercy, krwiopijcy! Pięć lat temu szumnie zapobiegano w całej Polsce strukturalnemu bezrobociu. Ludzie byli przyzwyczajeni do ulg, subsydiów i promocji. W Łodzi zadano im pytanie, czy to będzie umorzone? - Ludzie powinni się nauczyć myśleć kategoriami ekonomicznymi. Jeśli muszą oddać pieniądze, zaczynają myśleć - tłumaczy Jamshed Ghandhi. Stopniowo dowiadywali się coraz więcej o pożyczkobiorcach. Stopniowo odchodzili też od podejścia typowo bankowego i przestawali patrzeć na przepływ gotówki i stopień ryzyka. Skupili się na podmiocie, czyli pożyczkobiorcy. - Postawiliśmy sobie cel aby pomóc tym, którzy sami chcą sobie pomóc, są aktywni - opowiada Szwajkowski. Biznes - uważa - wymaga kumulacji kapitału, wywiązywania się z umów, budowania reputacji. Na krótką metę można prowadzić interesy innymi metodami, na dłuższą - trzeba doceniać wagę przestrzegania umów i umieć zawierać dobre umowy nie tylko handlowe, ale także ze wspólnikami w biznesie. Ludzi, którzy tak by właśnie chcieli prowadzić swoje interesy, Fundusz postanowił wspierać. Tyle że najpierw musiał ich nauczyć tego, że tak właśnie chcą. - Co im oferujemy? Tak naprawdę partnerstwo w biznesie. Gwarantujemy im dostęp do finansowania, jeśli oni wykażą się dwiema cechami: rozumieniem na czym polega ryzyko w ich biznesie, i rzetelnością w spłacaniu pożyczki w terminie - tłumaczy Witold Szwajkowski. Fundusz nie nalicza odsetek karnych, ponieważ obowiązuje zasada, że pożyczka będzie spłacana w umówiony sposób. Pożyczający pyta: a jakie będą odsetki za spóźnienie? Zaraz, zaraz - mówi Fundusz. Umówiliśmy się przed chwilą, że będzie pan spłacał w terminie, prawda? Fundusz nie zakłada opcji awaryjnej, że pożyczający nie będzie się wywiązywał. Jeśli nie będzie, są poręczyciele. Choć na początku mało kto z pożyczkobiorców tak naprawdę wiedział, na czym polega istota poręczenia. Dla wielu był to raczej zwykły podpis na papierze. A tu się okazywało, że to jest gotowość do zapłacenia poręczonej kwoty. Stolarze mają trociny - Jezus Maria, co pani mówi! Zmora to nieumiejętność oceny ryzyka. "W moim biznesie nie ma ryzyka". Proszę pana, proszę pana - napominają funduszowcy. Biznes z definicji jest podejmowaniem ryzyka. Nie ma biznesu bez ryzyka. - I staramy się wyedukować tu obie strony. Sami też musimy wiedzieć, na czym może polegać ryzyko w konkretnym przedsięwzięciu. Właściwie to jest coś, od czego trzeba zaczynać - słyszę w Funduszu. - Siadamy przy stole. "Jakie jest ryzyko związane z pana działalnością?". "No ja nie wiem, co mam tu wpisać?". Nie wpisać, wiedzieć. Chcemy wiedzieć, że biznesmen wie. I wie, jakie kroki podjąć, żeby ryzyku zapobiec. Warsztat stolarski, pełno trocin, jedna iskra i może być pożar. No dobrze, jakie jest zabezpieczenie? Gaśnice. Stolarze widzą ryzyko, podejmują jakieś działania, żeby się zabezpieczyć. Fundusz zadowolony. Gdzie indziej grupa ludzi, która przywozi towar do Olsztyna do czterech różnych sklepów. Jednym samochodem. Jeździli na stadion, robili zakupy i składali je w samochodzie, po czym znów udawali się na zakupy. A jakby wam ten samochód ukradziono? Eeee tam, przecież pies jest w środku. Do końca nikt nie będzie w stanie zapobiec nieszczęściu, ale ograniczyć ryzyko może chociaż troszkę. Sklep sportowy w K. Zaopatrzenie znowu jednym samochodem. Jakie ryzyko? Żadnego! No dobrze, a pogoda? Sanek państwo nakupią, a nie będzie śniegu? Będziemy sprzedawać dresy. OK. A jak państwu ukradną ten samochód z całym towarem? "O, Jezus Maria, co pani mówi?". - Defetyzm. Ale nie szkodzi. Mamy przy stole trzy inne osoby, które siedzą i słuchają tego. Są poręczycielami. Muszą się oswoić. Nie ma - "a bo spaliło nam się". Pytaliśmy, jakie jest ryzyko, i mówiliśmy, że trociny łatwo się palą. Ale za chwilę będzie to samo. Pytają kobietę w W., która jednoosobowo prowadzi sklep, co będzie, jeśli zachoruje? "Ja mam apap!". Stolarze mają trociny i nie wszystkie palce Spotykamy się ze stolarzami bardzo często - mówią w Funduszu - bo to jeden z typowych zawodów naszego pożyczkobiorcy. Mało który ma wszystkie palce, wiadomo. W związku z wnioskiem o pożyczkę pytamy, jak wyglądały jego obroty ostatnio i jak planuje, że będą się kształtowały, kiedy będzie spłacał pożyczkę? Pokazuje obroty i widać, że miał dwa miesiące przerwy. Co się stało? Miałem złamaną rękę. A w poprzednim zdaniu było, że nie ma żadnego ryzyka. Nie rozumieją, że jak pokażą ryzyko, to są jeszcze bardziej wiarygodni. A może rozumieją, tylko je odrzucają? Po co mam o tym mówić, jeszcze mnie to spotka. Tymczasem w Funduszu muszą złamać pewną barierę. Człowiek, który przychodzi i chce coś załatwić, chce pokazać się z najlepszej strony. A tu go pytają: jakie są pana słabe punkty? W rybach tak, w słodyczach nie Mają fantazję? Stolarze? Nie, generalnie przedsiębiorcy. Mają. I to jaką! Może mniej w poszukiwaniu nowoczesnych technologii, choć zdarzyła się już pożyczka na zakup baterii solarnych. Ale mają fantazję w naszych realiach. Toruń, bazarek. Marzec, błotko, stragany z warzywami, chińskie ciuchy. Stanowisko drogeryjne pewnego pana. Duży wybór, ruch w interesie spory, pan bierze pożyczkę, bo chce zainwestować w lokal. Lokal ugadany, dostaje pożyczkę. Była jednak promocja w hurtowni i za zakup perfum, dostawało się rower górski. Na straganie pośród opisanego błota pojawiła się Laura Biagiotti, Paloma Picasso, po 150 złotych za sztukę. Szaleństwo. Ale pan to wszystko sprzedał. W gruncie rzeczy wiedzą więcej na temat tego biznesu, niż doradcy mogliby to sobie wyobrazić. Witold Szwajkowski po trzech latach pracy postanowił dotrzeć do pierwszych pięćdziesięciu klientów Funduszu, którym udzielał pożyczek. Udało mu się odnaleźć ponad trzydziestu. Połowa mniej więcej rozwinęła swoje przedsiębiorstwo. Najbardziej przebojowy miał intuicję albo nawet po prostu talent. - Tłumaczył mi, jak dojść do jego sklepu. Kiedyś handlował słodyczami, potem prowadził hurtownię, teraz sprzedawał ryby. Tłumaczył, tłumaczył, sklepów w tym miejscu miało być wiele, byłem sceptyczny, czy go znajdę. Sklepy zapowiadały nagromadzone na ślepej ścianie budynku reklamy. Kolorowe, odblaskowe, małe, duże, billboardy i tablice, wskazujące sklepy i różne inne miejsca, wszystko razem męczące i nieczytelne. Ale jeden napis górował nad całą tą bazgraniną. W zasadzie nie reklama, a drogowskaz. Czarną olejną farbą, cztery wielkie litery: RYBY. I strzałka, w którą stronę iść. - Właściwie to ten facet nie miał w ogóle dla mnie czasu. Dziesięć minut mi poświęcił. Zacząłem pytać: jak pan widzi przyszłość... Wtedy, przed trzema laty, chciał po prostu robić biznes, wszystko jedno w jakiej branży. Teraz stwierdził krótko: "No, wie pan, w rybach tak, w słodyczach nie"- opowiada Szwajkowski - z kolei facet, który trzy lata temu miał niesłychanie szerokie plany, o monitoringu i faktoringu rozprawiał bez przerwy, a ja myślałem "ale zorientowany, ile wie", dalej ma swój niewielki sklepik. Za to nasza pogawędka trwała całe dwie godziny. O leasingu, faktoringu i monitoringu. Plany miał mniej więcej takie, jak trzy lata wcześniej. Udało się Pożyczki w Funduszu mogą być wielokrotnym, nie wysychającym źródłem finansowania. Rekordzista - krawiec ciężki z Torunia - bierze już pożyczkę dziesiąty raz. Od 1994 roku Fundusz udzielił prawie 26 tysięcy pożyczek. Łączna wartość wszystkich udzielonych pożyczek wynosi ponad 42 milionów dolarów (155 milionów złotych). Kwota zadłużenia Funduszu w lipcu b.r. wynosiła 10 milionów USD. Średnia pożyczka - 1500 USD (około 5 tysięcy złotych, maksymalnie można pożyczyć 30 tysięcy). Prawie 100 procent kosztów operacyjnych pokryto ze spłat odsetek (Fundusz dąży do całkowitego samofinansowania się). - Najbardziej potrzebne są dobre przykłady. Nie pieniądze, nie dotacje, nie szkolenia, a dobry przykład - uważają funduszowcy. Klienci Funduszu Mikro doszli także do czegoś ważnego. Każdy z nich zyskał coś wyłącznie dla siebie - większe obroty, wiedzę. Ale też wszyscy zbudowali coś wspólnego. Udało się to, o czym myślała Elżbieta Moczarska: zaczęło powracać zaufanie między ludźmi w Polsce. Udało się to, czego chciała Rosalind Copisarow: pokazała, że przy niewielkich środkach można rozruszać wcale duże kręgi przedsiębiorczości. Powiodła się teoria Jamsheda Ghandhiego, który uważa, że wobec tego, iż rządy mają dziś coraz mniej pieniędzy na wspieranie społecznych celów, ludzie powinni pomagać sobie nawzajem. Wielkie banki (te od "autobusów żyrantów") coraz częściej proszą swych nowych klientów, którzy deklarują, iż byli uczciwymi płatnikami w Funduszu Mikro, o historię ich kredytów w tej instytucji. Powoli też same banki zaczynają otwierać się na małą przedsiębiorczość. To zaczyna być modne. Nic dziwnego. Fundusz Mikro obsługuje 16 tysięcy przedsiębiorców. A jest w ich w całej Polsce 100 razy tyle. To olbrzymia nisza, w której powinna działać konkurencja. Rosalind Copisarow rok temu przestała pracować w Funduszu. Zadowolona. Chciałaby przenieść to doświadczenie do innych krajów. Jamshed Ghandhi powołuje się na przykład Funduszu przed swoimi studentami. Elżbieta Moczarska pożegnała się z Funduszem. Uważa, że jej marzenie powszechnego prywatyzowania Polski w zasadzie spełniło się. Choć prywatyzowała z odwrotnej zupełnie strony, niż zakładał to wielki program powszechnej prywatyzacji, dla którego do Polski przecież przyjechała. Witold Szwajkowski natomiast, który w Funduszu pozostał, ma zamiar w 2000 roku podwoić wartość portfela Funduszu do 20 milionów dolarów.
Udzielili pożyczek na kwotę 155 milionów złotych. Cieszą się spłacalnością powyżej 98 procent. Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało, a część z nich korzysta stale, z pieniędzy Funduszu Mikro. Jest dwa i pół miliona małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce. tej przedsiębiorczości potrzeba dziś, prócz oczywistego unormowania prawa, przede wszystkim edukacji. Dla konkurowania z unijnymi firmami, które już za moment przycisną nasze małe myszy, przydałaby się nam też promocja nowych technologii. Był rok 1994. Rosalind Copisarow - Brytyjka pracująca wtedy w Polsce dla JP Morgan - przeczytawszy w "Financial Times" artykuł o Grameen Banku, pomyślała, widząc na ulicach polskich miast małe budki handlowe, że warto byłoby, za przykładem Grameen Banku, pomóc biednym, polskim przedsiębiorcom. Taką szansę stwarzał Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości, który jeszcze w tym samym, 1994 roku przeznaczył 20 milionów dolarów na program wspierania polskiej mikro-przedsiębiorczości. Rosalind zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. Wszystko wtedy wskazywało, że Polacy to bałaganiarstwo i upiorna fantazja. Żyć, pożyczyć, nie oddawać. A Rosalind Copisarow przekonywała, że jednak warto spróbować. Idea wciągała po kolei wszystkich. Dziś w 31 przedstawicielstwach Funduszu Mikro w całym kraju pracuje 90 osób. Żadna z nich nie jest urzędnikiem. Mają do opowiedzenia piękną historię. - Nikt nie wierzył, że to się da wprowadzić - opowiada Witold Szwajkowski, faktycznie architekt całej instytucji. - Polacy są indywidualistami i obce są im jakiekolwiek wspólne działania, myśleliśmy.I faktycznie. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. Elżbieta Moczarska miała jednak nadzieję, że zaufanie między ludźmi można odbudować. - Postawiliśmy sobie cel aby pomóc tym, którzy sami chcą sobie pomóc, są aktywni - opowiada Szwajkowski.Biznes - uważa - wymaga kumulacji kapitału, wywiązywania się z umów, budowania reputacji. Na krótką metę można prowadzić interesy innymi metodami, na dłuższą - trzeba doceniać wagę przestrzegania umów i umieć zawierać dobre umowy nie tylko handlowe, ale także ze wspólnikami w biznesie. Ludzi, którzy tak by właśnie chcieli prowadzić swoje interesy, Fundusz postanowił wspierać. Tyle że najpierw musiał ich nauczyć tego, że tak właśnie chcą.Fundusz nie zakłada opcji awaryjnej, że pożyczający nie będzie się wywiązywał. Jeśli nie będzie, są poręczyciele. Zmora to nieumiejętność oceny ryzyka. Do końca nikt nie będzie w stanie zapobiec nieszczęściu, ale ograniczyć ryzyko może chociaż troszkę. Nie rozumieją, że jak pokażą ryzyko, to są jeszcze bardziej wiarygodni.Witold Szwajkowski po trzech latach pracy postanowił dotrzeć do pierwszych pięćdziesięciu klientów Funduszu, którym udzielał pożyczek. Udało mu się odnaleźć ponad trzydziestu. Połowa mniej więcej rozwinęła swoje przedsiębiorstwo. Pożyczki w Funduszu mogą być wielokrotnym, nie wysychającym źródłem finansowania. Prawie 100 procent kosztów operacyjnych pokryto ze spłat odsetek (Fundusz dąży do całkowitego samofinansowania się). - Najbardziej potrzebne są dobre przykłady. Nie pieniądze, nie dotacje, nie szkolenia, a dobry przykład - uważają funduszowcy.
BADANIE Polski użytkownik Internetu - wiemy, kim jest i co lubi Internauta. pl MAREK KOPYT Młody, dobrze sytuowany i wykształcony optymista. Głosowałby na UW i na SLD. Regularnie czyta gazety i słucha radia. Telewizję ogląda już mniej chętnie i boi się sklepu w Internecie. Oto ogólna charakterystyka użytkownika polskiego Internetu. Wyniki pierwszego w Polsce obszernego badania użytkownika Internetu są interesujące i powinny dać do myślenia właścicielom firm, reklamodawcom i partiom politycznym. Użytkownik Internetu jest po prostu klientem, znając klienta, można lepiej (się) sprzedać. Ponad osiemdziesiąt proc. ankietowanych to mężczyźni. Dobrze wykształceni lub jeszcze uczący się. Żyjący w dużym mieście, (64 proc. mieszka w mieście mającym powyżej 100 tys. mieszkańców, 41 proc. w jednym z trzech województw: mazowieckim, śląskim i dolnośląskim; zwraca uwagę bardzo niski udział województw świętokrzyskiego, opolskiego, podlaskiego, w większości pracujący, głównie w branży informatycznej, oświacie lub w mediach. Ci, którzy nie pracują, uczą się bądź studiują. Biorąc jednak pod uwagę doświadczenia "Rzeczpospolitej on line", można powiedzieć, że ten wizerunek się zmieni: w 1997 roku "ROL" czytało 11 proc. kobiet, dziś 17 proc.; dwa lata temu 14 proc. czytelników "ROL" było informatykami - dziś 11 proc. itd. Dwa lata temu było oczywiste, że polski internauta musi być młodym informatykiem lub naukowcem. Teraz już tak być nie musi. Respondenci dobrze oceniają swoją sytuację zawodową - ponad połowa (54 proc.) uważa, że łatwo znalazłaby pracę podobnie wynagradzaną (22 proc. - przeciwnie), 44 proc. pracuje na jednym etacie (12 proc. podejmuje prace dodatkowe), 18 proc. pracuje na własne konto. Polski internauta jest dobrze sytuowany - 17 proc. deklaruje zarobki netto powyżej 3,5 tys. zł (20 proc. od 1 do 1,5 tys.; 15 proc. od 1,5 do 2 tys.). To rzutuje na poglądy na sytuację w Polsce. Na ogólnie postawione pytanie: "Czy uważasz, że sytuacja w Polsce zmierza w kierunku...", 57 proc. odpowiada, że w dobrym; 20 proc. - złym. Optymistyczna jest też ocena stanu polskiej gospodarki: 62 proc. uważa, że cechuje ją rozwój (32 proc. ocenia, iż mamy do czynienia z kryzysem). Te wyniki można porównać z badaniami "Rzeczpospolitej" (wykonanymi przez Demoskop) wskaźnika optymizmu konsumentów: w tym samym okresie kształtował się on w granicach 42 - 46 proc., natomiast klimat gospodarczy oceniany był w przedziale 36 - 40 proc. Pokazuje to dużą różnicę między "statystycznym" Polakiem a "statystycznym" internautą. Internauta jest większym optymistą. Preferencje wyborcze polskich użytkowników Internetu różnią się zdecydowanie od powszechnie publikowanych, dotyczących ogółu populacji Polaków. I tak według ostatniego sondażu "Rzeczpospolitej" (wykonanego przez sopocką PBS) w kwietniu SLD miał 36 proc. poparcia, AWS - 29 proc., UW - 10 proc., a próg pięcioprocentowy przekraczały jeszcze PSL i UP. Polski internauta uważa inaczej: na pierwszym miejscu stawia UW - 37 proc., na drugim SLD - 21 proc., na trzecim AWS - 9 proc., następnie UPR - 6 proc., która w sondażu "RZ" miała 1 proc. (Te same cztery partie wygrały w 1997 roku internetowe wybory do Sejmu zorganizowane przez "Rzeczpospolitą on line" i CNT). 22 proc. internautów nie wskazało żadnej partii politycznej. Jeżeli chodzi o częstotliwość brania udziału w praktykach religijnych, 31 proc. respondentów deklaruje, że bierze w nich udział raz lub więcej razy w tygodniu; 11 proc. - raz lub kilka razy w miesiącu, 23 proc. - kilka razy w roku, a 27 proc. w ogóle w praktykach tych nie uczestniczy. Podobne badanie przeprowadzone przez CBOS na przełomie lat 1998/1999, dotyczące ogółu Polaków, pokazuje, że 58 proc. populacji bierze udział w praktykach religijnych raz lub więcej razy w tygodniu (i odpowiednio: 15, 19 i 8 proc.) - czyli prawie dwukrotnie więcej. Poszukiwana informacja Do czego służy internautom Internet? Z badania wynika, że głównie używane są WWW (93 proc.) i poczta elektroniczna (86 proc.). Ważną pozycję zajmuje też rozrywka - 59 proc. i "sposób spędzania wolnego czasu" - 38 proc. Ale bardziej poszukiwana jest informacja: na własne potrzeby - 80 proc., w celach edukacyjnych - 59 proc., o produktach - 41 proc., potrzebna do pracy - 44 proc. Poszukuje się jej (w nawiasach procent wskazań) w: wiadomościach (59), materiałach naukowych (45), informacjach finansowo-giełdowych (20), o firmach (32), o produktach (33), o pogodzie (15), w ofertach pracy (18), w informacjach o hobby (58) oraz w plotkach i sensacjach (19). Pocztę ma prawie każdy użytkownik Internetu. Tylko niespełna 4 proc. ankietowanych nie ma własnego konta pocztowego. Biorąc pod uwagę gigantyczne ilości przesyłanych wiadomości, można zastanawiać się, ile na tym kiedyś zarabiała poczta ślimacza... (gra słów: po angielsku na pocztę elektroniczną mówimy e-mail i odróżniamy od zwykłej poczty, nazywając tę drugą snail-mail). Każdy ją ma i każdy z niej korzysta: 41 proc. badanych wysyła kilka listów tygodniowo, 32 proc. kilka dziennie, a 8 proc. kilkanaście dziennie. Jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia. Dawniej tak nie czekano na listy: poczta elektroniczna jest wśród użytkowników Internetu w tak powszechnym użyciu, że aż 38 proc. sprawdza, czy coś przyszło, kilka razy dziennie, a 32 proc. codziennie. Ani pan do sklepu, ani sklep do pana 34 proc. ankietowanych polskich internautów zadeklarowało, że nie są zainteresowani zakupami w internetowych sklepach, a 34 proc. jeszcze tego nie próbowało. 23 proc. ankietowanych skorzystało z zakupów za pośrednictwem Internetu więcej niż jeden raz. Internauci obawiają się takich zakupów, bo (w nawiasach procent wskazań): nie mają zaufania (35), obawiają się kradzieży danych z karty kredytowej (33), boją się ujawnienia danych osobowych (23), nie wiedzą, jak to robić (28). Obawa internautów przed przechwyceniem danych osobowych i danych z karty kredytowej wydaje się wywołana głównie przez sensacyjne artykuły prasowe. Mało kto boi się zapłacić kartą na przykład na stacji benzynowej, choć pracownik stacji mógłby ujawnić niepowołanym numery kart (i to często w powiązaniu z danymi osobowymi lub firmowymi z rachunków za paliwo), ale uważa za ryzykowne płacenie przez Internet. Obawy związane z ujawnianiem danych osobowych wiążą się przede wszystkim z tym, że klient przestaje być anonimowy - w normalnym sklepie przy zakupie na przykład książki nikt nie pyta o nazwisko i adres. Pozostanie całkowicie anonimowym w Internecie, niestety, nie jest możliwe. Odwiedzając jakiekolwiek strony WWW i tak zostawia się dokładne ślady w postaci zapisów o porze i czasie odwiedzin, o miejscu (skąd odwiedzano), a także o tym, czym się interesowano. Poza tym zakupy poprzez Internet to (w nawiasach procent wskazań): mało atrakcyjne ceny (17); niepewność, czy to, co zamówimy, zostanie dostarczone (22); mały wybór produktów (19); mała liczba polskich firm oferujących produkty (23); brak pożądanych ofert (19); konieczność czekania na dostawę (16). Reklama - tak, byle nie nachalna Internauta do reklamy w ogóle nastawiony jest raczej przychylnie (31 proc. respondentów nie lubi reklamy), podobnie do reklamy w Internecie (27 proc. jej nie lubi). Woli jednak reklamę internetową. Według ankietowanych (w nawiasach odsetki głosów popierających i przeciwnych) z firmowych serwisów WWW można łatwiej i więcej dowiedzieć się o produktach niż z reklam w innych mediach (66 - 18), firmowe serwisy są bardzo dobrym źródłem informacji (58 - 28), firmy, które reklamują swoje produkty w Internecie, są bardziej przyszłościowe (63 - 17), firmy, które nie reklamują produktów w Internecie, nie dbają o użytkowników Internetu (42 - 21), w Internecie powinno być więcej reklam produktów nie związanych z informatyką (48 - 21). Reklama w Internecie jest dla jego użytkowników tak samo irytująca jak w czasopismach (29 - 27 - 29), mniej irytująca niż w radiu (21 - 18 - 47) i dużo mniej niż w telewizji (17 - 19 - 53) (liczby w nawiasach oznaczają odpowiednio odsetek odpowiedzi: bardziej irytuje, tak samo irytuje, mniej irytuje). Internauta jest doświadczony i łatwo odróżnia, co jest reklamą, a co nie. Szczególnie denerwuje go niechciana reklama przysyłana pocztą elektroniczną. Oczywiście, tolerowane są reklamy subskrybowane lub będące opłatą za tzw. darmowe konto pocztowe. Niechciane listy lądują w koszu. Przesyłki pocztowe zawierające propozycję kupna produktu zajmują pierwszą pozycję pod względem uciążliwości (46 proc.), na drugim miejscu są bannery reklamowe (28 proc.), a na trzecim listy zachęcające do zajrzenia pod wskazany adres (17 proc.). W bannerach najbardziej denerwuje: zbyt duża objętość powodująca spowalnianie transmisji (55 proc.), zawartość nie dopasowana do reklamowanych stron (11 proc.) i nieatrakcyjna grafika (7 proc.) oraz migające teksty (6 proc.) lub tło (6 proc.). Żegnaj, telewizjo? Dzienniki czyta codziennie, częściej niż przeciętny Polak, 38 proc. ankietowanych internautów. Internauta słucha stacji radiowych tak często, jak przeciętny Polak (3 - 4 godziny dziennie), natomiast spędza mniej czasu przed telewizorem. Radia słucha tak samo jak kiedyś (62 proc). Z telewizją rzecz ma się inaczej: 42 proc. ogląda jej tyle samo, ale odpowiedź "mniej" wybiera już 48 proc. ankietowanych ("więcej" wskazuje 2 proc.). Jest to zrozumiałe - w domu trudno patrzeć w dwa ekrany jednocześnie, a w pracy (szkole, uczelni) można co najwyżej słuchać radia. Poza tym w Internecie można znaleźć te same informacje co w radiu i telewizji (a często w wygodniejszej i mniej ulotnej postaci) i sporo treści służących rozrywce. Badanie wykonane w Katedrze Marketingu Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Uzyskano ponad 7000 odpowiedzi (na część pytań, głównie o reklamę i inne media, odpowiedziało 3000 - 4000 osób). Badanie przeprowadzono wyłącznie w Internecie (http: //badanie. ae. krakow. pl) od 23 marca do 21 kwietnia br. Strony z badaniem obejrzane zostały w tym czasie 17 tys. razy.
Wyniki pierwszego w Polsce obszernego badania użytkownika Internetu są interesujące. Do czego służy internautom Internet? Z badania wynika, że głównie używane są WWW i poczta elektroniczna.Pocztę ma prawie każdy użytkownik Internetu.34 proc. ankietowanych polskich internautów zadeklarowało, że nie są zainteresowani zakupami w internetowych sklepach. Obawa internautów przed przechwyceniem danych osobowych i danych z karty kredytowej. Pozostanie anonimowym w Internecie, niestety, nie jest możliwe. Internauta słucha stacji radiowych często, natomiast spędza mniej czasu przed telewizorem.
Wolność wszystko zaczęła i coś skończyła Chłopcy z NZS Listopad 1981 r. strajk solidarnościowy na Uniwersytecie Warszawskim FOT. (C) ALEKSANDER JAŁOSIŃSKI KAZIMIERZ GROBLEWSKI PAWEŁ RESZKA Wbrew tytułowi Niezależne Zrzeszenie Studentów było i jest organizacją koedukacyjną. To redaktor Irena Falska tuż przed stanem wojennym lekceważącym mianem "chłopcy z NZS" określiła w "Dzienniku telewizyjnym" strajkujących studentów. Zainteresowanie "Dziennika" NZS świadczy, że władza nie bagatelizowała tej organizacji. Olbrzymi transparent, jaki wywieszono dzień potem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie: "Chłopcy z NZS-u pozdrawiają dziewczynki z telewizji", udowadnia, że "chłopcy" byli dowcipni. 21 listopada NZS obchodzi 20-lecie istnienia. Data jest dosyć przypadkowa, bo tego dnia w 1980 roku nie zdarzyło się nic szczególnego. Dużo działo się i wcześniej, i później. Jacek Czaputowicz, członek ówczesnych władz NZS (dziś zastępca szefa służby cywilnej, a wcześniej dyrektor Departamentu Konsularnego w MSZ), wspomina, że przygotowania zaczęły się jeszcze w 1979 roku. - Twierdzę, że podjęlibyśmy próbę powołania ogólnopolskiej niezależnej organizacji studenckiej, nawet gdyby nie wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej. Oczywiście powstanie "Solidarności" zmieniło skalę naszej organizacji - mówi. W szczytowym okresie, już w roku 1981 NZS miało 80 tysięcy członków. NZS, tak jak "Solidarność", zaczęło rodzić się na Wybrzeżu. 27 sierpnia 1980 roku studenci z Gdańska ogłosili listę swoich postulatów, wśród których znajdowało się żądanie powołania niezależnej organizacji studenckiej. Rychło, bo już 2 września powołano Tymczasowy Komitet Założycielski Niezależnego Zrzeszenia Studentów Polskich Uniwersytetu Gdańskiego. I ta data uznawana jest obecnie za rocznicową. - Problem w tym, że we wrześniu na uczelniach nie ma studentów. We wrześniu więc zrobiliśmy imprezy na uczelniach, a obchody centralne wyznaczyliśmy na 21 listopada - tłumaczy Piotr Sulima, obecny przewodniczący NZS. Spory i strajki Paradoksem jest, że we wrześniu 1980 nie istniała jeszcze nawet nazwa NZS. Wybrano ją po długich dyskusjach i sporach dopiero 19 października na zjeździe Niezależnych Organizacji Studenckich w Warszawie. Wtedy też przyjęto statut i wybrano Ogólnopolski Komitet Założycielski. Do tego czasu organizacje rozwijały się spontanicznie, każda na swojej uczelni lub w swoim mieście, bez centralnej czapy. Na tym tle pojawił się ciekawy spór. Część organizacji nie chciała na przykład rezygnować z autonomii. W rezultacie w statucie znalazły się zapisy znacznie ograniczające władzę centrali, a mimo to np. Kraków długo odmawiał podporządkowania się nadrzędnej strukturze. - To prawda, Kraków zawsze musiał się pomądrzyć - mówi Jarosław Guzy, pierwszy szef NZS, który zresztą był delegatem Uniwersytetu Jagiellońskiego. - Muszę powiedzieć, że była to taka burza w szklance wody. Spór, który toczył się w ścisłym gronie i nie przekładał się na doły. Najważniejsza była przecież wolność, która przyszła po latach życia i studiowania w gnijącym komunizmie. Kraków "przyłączył się" w czasie strajku łódzkiego. Czaputowicz twierdzi, że strajk ten był drugim po powstaniu OKZ najważniejszym wydarzeniem w dziejach NZS. Wtedy młoda organizacja starła się z SZSP (Socjalistycznym Związkiem Studentów Polskich) - organizacją oficjalną, bogatą, stanowiącą naturalny szczebel w peerelowskich karierach. Z SZSP wywodzą się tacy m.in. politycy jak Aleksander Kwaśniewski, Marek Siwiec czy Wiesław Kaczmarek. Strajk łódzki wybuchł, bo władze nie chciały zarejestrować organizacji. Najpierw toczono boje przed sądami, które uznały, że NZS nie jest związkiem zawodowym. To powodowało, iż zgodę na działalność musiało wydać Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki. Jednak i tu procedura się przedłużała. W styczniu 1981 r. wybuchł strajk na Uniwersytecie Łódzkim. Termin był wyjątkowo źle wybrany, trwała sesja zimowa, a potem zaczynały się ferie. Pierwszy stanął Uniwersytet, potem Akademia Medyczna. Władze liczyły, że strajk się nie rozprzestrzeni. Strajkujący chcieli dociągnąć do końca ferii. Gdy wynegocjowano już wszystkie inne postulaty oprócz rejestracji NZS, naczelne władze SZSP wezwały do powrotu do nauki. - Dzień 16 lutego miał być decydujący. Pytanie brzmiało: czy studenci przyłączą się do strajku na rzecz rejestracji, czy posłuchają SZSP - wspomina Jacek Czaputowicz. Protest rozprzestrzenił się na cały kraj. - Chociaż za władzą stał cały aparat propagandowy, czuliśmy poparcie społeczne. Nawet łódzcy cinkciarze zrobili zrzutkę na zakup soków dla studentów - mówi Wojciech Walczak, przewodniczący strajku, późniejszy wiceszef NZS (potem członek założyciel ZChN, dziś w Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Łodzi). Studenci negocjowali z samym ministrem nauki Januszem Górskim. Anegdota głosi, że minister przyjechał nachmurzony i pełen pretensji. Mówił o tym, że na Politechnice Warszawskiej studenci wywiesili karykaturę Leonida Breżniewa, co jest niebezpieczne i może godzić w sojusze. Głos zabrał Teodor Klincewicz (członek władz NZS, aktywny w podziemiu, zginął tragicznie na początku lat 90.): - Panie ministrze - zapytał - a gdzie tu miejsce na tradycyjne studenckie jaja? Rejestracja nastąpiła 17 lutego 1981 roku o godz. 22.15. Do dziś ówcześni przywódcy NZS są dumni, że w jego statucie nie znalazł się zapis o kierowniczej roli PZPR - czym wyprzedzili "Solidarność", gdyż ta miała "kierownicę" wpisaną do aneksu statutu. - To zasługa Czaputowicza i Wiesława Chrzanowskiego - wspomina Jarosław Guzy. - Wymyślili, że w statucie można powołać się na konstytucję, która mówi o "kierowniczej roli..." i nie ma sensu się powtarzać. Szklane domy Pierwszy Zjazd NZS odbył się w kwietniu 1981 r. w Krakowie. Powołano władze zrzeszenia. Pierwszym przewodniczącym został Jarosław Guzy. Zastępcami Klincewicz, Walczak i Leszek Przysiężny z Gdańska. Rzecznikiem prasowym Jacek Rakowiecki (potem publicysta "Tygodnika Powszechnego", sekretarz redakcji w "Gazecie Wyborczej", obecnie naczelny tygodnika "Viva"). Skarbnikiem został Konstanty Radziwiłł, książę i szef NZS na Akademii Medycznej w Warszawie (obecnie uznany lekarz, sekretarz Naczelnej Rady Lekarskiej, ojciec ośmiorga dzieci). - Zawsze byłem dokładny i akuratny, może to zdecydowało, że zostałem skarbnikiem - mówi Radziwiłł. Dodaje, że NZS było szaloną, młodzieżową rewolucją. - W moim przypadku tym bardziej szaloną, że nie straciłem roku na Akademii Medycznej. Połączyć takie studia i działalność w NZS było potwornie trudno. Ale wspominam to z dumą i nutką żalu: wszystko było czarno-białe, widzieliśmy wszystko ostrzej i byliśmy młodsi. Na zjeździe ujawnił się konflikt między środowiskiem lewicowym (związanym z ludźmi z KOR) a narodowym (bliższym działaczom byłego Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Ruchu Młodej Polski, KPN). - Pamiętam spór o obsadę stanowiska redaktora naczelnego tygodnika NZS, który zresztą nigdy się nie ukazał - wspomina Marek Jurek (wtedy członek Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS, dziś członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji). Poza tym NZS działało na wariackich papierach. - Unosiły nas wiry politycznych wydarzeń. NZS to był nasz kawałek wolnej Polski - wspomina Wojciech Walczak. Przyjęto uchwałę, że władze NZS pracują społecznie. Nowy przewodniczący wziął urlop dziekański i przeniósł się do Warszawy. - Mieszkałem u znajomych i żyłem dzięki ich życzliwości. Gdy mnie wybierano, ważyłem 83 kilogramy, gdy wprowadzono stan wojenny ważyłem 68 - mówi Jarosław Guzy. Na zjeździe nie opracowano szczegółowego programu (dyskusję odłożono na grudzień 1981 r.). Dlatego postulaty Zrzeszenia były dość eklektyczne i różniły się między uczelniami. Powszechnie domagano się na przykład zniesienia języka rosyjskiego: "Górski, Górski miły bracie, daj nam wybór w lektoracie" - śpiewano ministrowi nauki w Łodzi. Potem odmarksizowanie programu studiów (ekonomia polityczna i filozofia marksistowska). Były postulaty ogólnospołeczne: zaprzestanie represji za działalność opozycyjną, uwolnienie więźniów politycznych (25 maja 1981 r. odbyły się manifestacje NZS w całej Polsce w obronie uwięzionych), zniesienie cenzury, zniesienie ograniczeń w podróżowaniu itd. - Z NZS byłem pierwszy raz na Zachodzie, w Paryżu. Potem mieliśmy jechać do USA, ale zabrali nam paszporty - wspomina Guzy. Oprócz tego wszystkiego Zrzeszenie walczyło o byt - przydzielenie lokali, telefonów i pieniędzy na działalność. Co prawda organizacja dostała dotację od państwa, ale była ona śladowa. Dlatego działacze NZS myśleli o rozpoczęciu działalności gospodarczej. Jarosław Guzy oświadczył w wywiadzie dla "ITD", że we Wrocławiu NZS będzie otwierało szklarnie. Jednak wkrótce okazało się, że mówił o szklanych domach. Władza kończy sprawę Pod koniec 1981 r. władza zaczęła zaostrzać kurs wobec NZS i "Solidarności". 26 października 1981 r. wybuchł strajk w radomskiej Wyższej Szkole Inżynieryjnej. Był to protest przeciwko wyborowi na kolejną kadencję skompromitowanego rektora prof. Michała Hebdy. Na wiecach krzyczano wtedy "Wyhebdalaj!". Pojawiają się opinie, że strajk był ewidentną prowokacją władz, które już wtedy zaczęły zbierać argumenty mające usprawiedliwić wprowadzenie stanu wojennego. Protest narastał. 12 listopada NZS ogłosiło ogólnopolski strajk ostrzegawczy. Trzy dni później zaapelowało o rozpoczęcie strajków okupacyjnych we wszystkich wyższych uczelniach. Pod koniec listopada wybuchł strajk w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa. Studenci nie chcieli, by ich szkoła podlegała MSW. Władza nie chciała żadnych ustępstw. Szkoła na wniosek szefa MSZ generała Czesława Kiszczaka została rozwiązana. 2 grudnia ZOMO brutalnie rozbiło strajk. Studentów poparła "Solidarność" i Rada Rektorów. 13 grudnia wprowadzono stan wojenny, a 5 stycznia 1982 r. Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki wydaje decyzję o rozwiązaniu NZS. Wielu działaczy Zrzeszenia zostało internowanych. Jarosław Guzy przesiedział ponad rok. Aresztowano również Agnieszkę Romaszewską, członkinię Komisji Rewizyjnej Zrzeszenia. - Występowaliśmy do władz więziennych o zgodę na ślub, ale nam odmówiono. Pobraliśmy się 26 maja 1982 r., podczas mojej przepustki - wspomina Guzy. W podziemiu NZS się "rozpuściło". - Dostarczaliśmy "żołnierzy" całej opozycji - tłumaczy Guzy. W Warszawie aktywny był Teodor Klincewicz, prowadził Grupy Oporu "Solidarni". W Krakowie i Wrocławiu powstały struktury podziemne NZS. Na głowę funkcjonariusza Ustawa o szkolnictwie wyższym z 1982 roku była zaskakująco liberalna. Znalazły się w niej wszystkie ważne postulaty studentów z 1981 roku. W tej sytuacji, po zdelegalizowaniu NZS, wielu jego członków próbowało nadal coś robić jawnie. W większości ośrodków ludzie z NZS zaangażowali się w prace samorządu. Ale 25 lipca 1985 roku Sejm zmienił ustawę o szkolnictwie wyższym. Jak zwykle decyzje dotyczące studentów, niekorzystne dla nich, podjęto w czasie wakacji, by studenci nie mogli zaprotestować. Grupa aktywnych politycznie studentów zaczęła odtwarzać struktury Niezależnego Zrzeszenia Studentów. W rzeczywistości powstawało drugie NZS, mało przypominające to z lat 1980 - 1981. Tworzyło go nowe pokolenie studentów. Zasady konspiracji i brak ludzi były powodem, że większość akcji miała charakter kadrowy. Rozpoczynał się rok akademicki 1987/88. Na Uniwersytet Warszawski miał przyjechać Wojciech Jaruzelski. - Postanowiliśmy powiesić "gadułę" z nagraną audycją na jego przyjazd - wspomina jedną z typowych akcji Wojciech Lewicki, wówczas student fizyki UW. - Andrzej Anusz jako obstawa stał przed bramą, Mariusz Kamiński schował się w krzakach, a ja wlazłem na drzewo i wieszam - opowiada. - Cały uniwerek był obstawiony. Wyczuwali, że coś może się dziać, lecz nie wiedzieli, co. Stanął jeden pod drzewem, na którym siedziałem, i się rozgląda. To skoczyłem mu na głowę, z młotkiem w ręku. I chodu, w butach o dwa numery za małych. Wyprułem za rektorat, zeskoczyłem ze skarpy. Później mi Kamiński opowiadał, że facet wyciągnął spluwę i krzyczał: "stój, bo strzelam". A Mariuszek po dachach jakichś uciekał i okulary zgubił. Na Uniwersytecie Warszawskim życie biegło swoim torem, od sesji do sesji. Dla większości studentów konspiracja, ulotki, to były, w połowie lat 80., bezsensowne wygłupy. Istnienie NZS mało kto zauważał. Słabo rozchodzą się podziemne wydawnictwa. Samorząd uczy się funkcjonować pod zmienioną ustawą. Na tych wydziałach, na których był silny, to on kojarzył się z opozycyjnością. Zdając sobie sprawę z takich nastrojów, ludzie zaangażowani w NZS mieli obawy, czy w przypadku ewentualnej decyzji o wyjściu na powierzchnię nie zostaną uznani - nawet przez aktywną część studentów, udzielających się w samorządzie - za ciało obce, które nie wiadomo, skąd się wzięło. Już po ujawnieniu okazało się, że obawy były uzasadnione tylko częściowo. Pokazać się 10 stycznia 1987 roku w Warszawie, w Akademiku Politechniki Warszawskiej przy placu Narutowicza, doszło do nieformalnego II Zjazdu NZS. Udało się powołać władze krajowe, reprezentujące 21 wyższych uczelni w Polsce. Z Warszawy była na spotkaniu reprezentacja Politechniki; nie było Uniwersytetu. - Stało się to częściowo z przypadku - mówi Andrzej Anusz, wówczas student historii. - Spotkanie organizowali ludzie ściśle związani z pierwszym NZS, Wojciech Bogaczyk, Ryszard Czarnecki. I oni akurat w Warszawie mieli kontakty z Politechniką, nie z nami. NZS uczelni warszawskich założyło wkrótce Unię NZS Warszawa, która przyłączyła się do krajówki. W krajówce od początku były konflikty. Ci, którzy zaczęli studia po stanie wojennym, nie bardzo chcieli się podporządkować działaczom "pierwszego" NZS. Spierano się też, czy NZS ma być bardziej związkiem zawodowym studentów czy partią polityczną. Na przełomie 1987 i 1988 roku podziemne komisje zakładowe NSZZ "S" zaczęły tworzyć jawne komitety założycielskie NSZZ "S", które składały wnioski o rejestrację. Ludzie z NZS podchwycili ten pomysł. - I tak ileś osób było spalonych. Doszliśmy do wniosku, że ich należy ujawnić - mówi Wojciech Lewicki. - Parę osób, które mogły wyjść, specjalnie zostało. Żeby się całkiem nie odsłonić. Na przykład Zimiński - mówi Lewicki. Tomasz Zimiński był wówczas, jako student III roku prawa we władzach podziemnej krajówki NZS i przyznaje, że w krajówce była "pewna doza sceptycyzmu" wobec pomysłu jawnej działalności. - Koledzy z mniejszych ośrodków nie wyobrażali sobie tego. Tam esbecja trzymała się bardzo mocno. - I okazało się, że to był wielki sukces - mówi Tomasz Zimiński. - Ósmego marca 1988, w ciągu kilku godzin, przy jednym wystawionym stoliku do NZS zapisało się 899 osób. Byliśmy poruszeni, nie spodziewaliśmy się, że to tak szybko zaskoczy. Dziesięciu jawnych Anusz nosił czapkę w kratkę z daszkiem i chodził w charakterystycznej dla tamtego czasu za dużej zielonej kurtce typu parka. Ale i tak wyglądał najporządniej i najstateczniej. Pozostali w krótkich kurtkach i arafatkach pod szyją. - Szczerze mówiąc, niektórzy koledzy robili na mnie wrażenie wiecznych rewolucjonistów - wyznaje Paweł Lisicki, włączony do grona ujawniających się na UW z racji kierowania aktywnym kołem naukowym na prawie. Większość w adidasach, które milicji do tego stopnia kojarzyły się z przeciwnikami władzy, że na demonstracjach zomowcy otrzymywali polecenia bicia lub zatrzymywania "tych w adidasach". Najpierw, 18 lutego 1988, odbył się mały wiec, który można nazwać próbą generalną. Przyszło kilkaset osób. Na 8 marca został zapowiedziany wiec pod hasłem: "NZS wraca". Parę dni wcześniej schowali na terenie uniwersytetu, m.in. w siedzibie samorządu, transparenty i materiały. Rektor prof. Grzegorz Białkowski, przychylny NZS, uprzedzony o zamiarze ujawnienia się, ogłosił 8 marca godziny rektorskie. Nakazał pozamykać bramy uniwersytetu, tak by na teren nie mógł wejść nikt poza studentami i pracownikami. Chodziło o to, by maksymalnie ograniczyć możliwość esbeckiej prowokacji w czasie wiecu. Przed blisko dwoma tysiącami studentów, na murek obok tablicy upamiętniającej wydarzenia marca 1968 roku, wdrapało się kilkanaście osób z przypiętymi znaczkami NZS. Przygotowany tekst wystąpienia czytało dziesięć ujawniających się osób, każdy po kawałku, podając swoje nazwiska. Zapowiedzieli wtedy złożenie wniosku o rejestrację. Wieczorem tego samego dnia NZS po raz pierwszy od dawna wyszło na ulice. Tu już nie było chronione bramami uczelni, nieprzekraczalnymi, bez woli rektora, przez milicję. Po mszy w kościele św. Anny manifestanci zamierzali złożyć kwiaty pod pomnikiem Adama Mickiewicza. - Poszliśmy w pierwszym szeregu, bo kto miał iść? Skoro się rano ujawniliśmy, to nie było rady - mówi Wojciech Lewicki, jeden z ujawnionej "dziesiątki". Manifestanci ogłosili, że jest to pokojowa manifestacja. Pierwsze rzędy nawet na widok ZOMO usiadły na ulicy. Ale zomowcy zaatakowali. Dali tego wieczoru popis brutalności. - Próbowaliśmy wyczuć granicę, ile można. Kiedy władza jest w stanie się cofnąć, a kiedy nie. Rano zrobiliśmy wiec, okazało się, że można, to wieczorem zrobiliśmy manifestację - mówi Anusz. Protesty robotników w kwietniu i w maju1988 roku w Nowej Hucie i Stoczni Gdańskiej doprowadziły do pierwszych od kilku lat strajków solidarnościowych na kilku uczelniach. Ci którzy byli w NZS w 1980 roku już dawno, z wyjątkami, pokończyli uczelnie. Teraz, 4 i 5 maja 1988, po raz pierwszy w swoim życiu, strajkowali na Uniwersytecie Warszawskim ci, dla których wydarzenia z 1980 roku czy stan wojenny to były wspomnienia z końca podstawówki lub początku szkoły średniej. Wielu uczestników strajku rozczarowało wtedy, że nagle, 5 maja wieczorem, NZS ogłosiło, że go kończy. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, iż działająca jawnie dopiero od dwóch miesięcy grupa już zdążyła się podzielić: na część radykalniejszą i zachowawczą. Powielacz na Białoruś Relacje między NZS a "S" są w tym okresie bardzo dobre. Lech Wałęsa nazywa NZS "studencką »Solidarnością«". Drogi rozchodzą się w związku z Okrągłym Stołem. NZS, mimo wahań, decyduje się usiąść do rozmów w podstoliku. Ale umowy nie podpisuje. - Nie podpisaliśmy umowy, bo nie było w niej gwarancji dla legalizacji NZS - twierdzi Anusz. Nie znaczy to, że NZS odrzuca porozumienie. Wydarzenia zaczynają tak przyśpieszać, że wszyscy chcą w nich uczestniczyć. Ludzie NZS rozchodzą się w różne miejsca, niektórzy aktywnie pomagają Komitetowi Obywatelskiemu w kampanii przed wyborami 4 czerwca 1989 roku. Wcześniej, w maju, Sąd Wojewódzki w Warszawie znowu odmawia rejestracji NZS. Spotyka się to z oburzeniem; przecież jest po Okrągłym Stole, kończy się kampania przed wyborami parlamentarnymi. Wywołuje to strajki na ponad 40 uczelniach w kraju. Ostatecznie 23 września 1989, czyli dopiero po powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, Sąd Najwyższy uchylając decyzję Sądu Wojewódzkiego, zarejestrował NZS. A potem prawie cała ekipa, która wywalczyła od nowa NZS, i to nie tylko w Warszawie, ale i w innych ośrodkach, wycofała się. W listopadzie 1989 na zjeździe już prawie nikt ze starej gwardii nie kandydował do władz. - Miałem poczucie, że zrobiłem to, co trzeba było zrobić. I coś się skończyło. Przyszedł czas na nowych, którzy nie zdążyli na konspirację - mówi Tomasz Zimiński. Na następnym zjeździe szefem został Paweł Piskorski, który w czasie przechodzenia do legalnej działalności nie odgrywał jeszcze żadnej roli. Na przełomie 1989 i 1990 roku był pomysł, aby zmienić formułę NZS na ruch młodej inteligencji. Taki polski Fidesz. Ale pomysł padł. - A pamiętam, jak jeszcze w 1988 piłem nad Wisłą piwo z Orbanem (Wiktor Orban, obecnie premier Węgier) - wspomina Zimiński. - Wtedy oni przyjeżdżali do nas uczyć się polityki i oczy szeroko otwierali, bo u nich dopiero się wszystko miało zacząć. Później oni powołali Fidesz, a my się rozeszliśmy. NZS zaczęło się wikłać w działalność polityczną, przeciągane przez jednych swoich byłych działaczy w stronę Porozumienia Centrum, przez innych w stronę Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Duża grupa z Andrzejem Papierzem (wtedy student historii, jeden z dziesiątki ujawnionych 8 marca, obecnie p.o. dyrektor Centrum Informacyjnego Rządu) poszła pracować do tworzonego Urzędu Ochrony Państwa. Część, jak Mariusz Kamiński (obecnie poseł AWS, szef Ligi Republikańskiej) do Biura Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie Wałęsie. Paweł Lisicki jest sekretarzem w redakcji "Rzeczpospolitej", Andrzej Anusz posłem AWS. - Myślę, że jako środowisko nie zaistnieliśmy - mówi Tomasz Zimiński, obecnie wydawca "Informacji" w Polsacie. Cezary Sobieszczak, kolejny z "dziesiątki", która się ujawniła 8 marca 1988 na UW, wówczas student resocjalizacji, nie może znaleźć pracy. Przed dziesięcioma dniami lekarze wycięli mu guza z mózgu. Leży w szpitalu na Banacha i cieszy się, że prawa ręka jest już prawie zupełnie sprawna. Żaden z dawnych kolegów z NZS nie odwiedził go w szpitalu. W Rembertowie Wojciech Lewicki ma małe, ale własne wydawnictwo. - Jak się zrobiła wolność, to się od razu zwinąłem z NZS. Czemu nie poszedłem jak inni do polityki? Bo nie miałem ochoty. Zobaczyłem, że koledzy już się zaczynają łokciami przepychać, pić wódkę z różnymi palantami. Po co mi to. Powielacz, na którym drukował "Tygodnik Mazowsze", pojechał przed kilkoma laty na Białoruś. Teraz tam powiela bibułę.
To redaktor Irena Falska tuż przed stanem wojennym lekceważącym mianem "chłopcy z NZS" określiła w "Dzienniku telewizyjnym" strajkujących studentów. 21 listopada NZS obchodzi 20-lecie istnienia. NZS, tak jak "Solidarność", zaczęło rodzić się na Wybrzeżu. Paradoksem jest, że we wrześniu 1980 nie istniała jeszcze nawet nazwa NZS. Wybrano ją po długich dyskusjach i sporach dopiero 19 października na zjeździe Niezależnych Organizacji Studenckich w Warszawie. Wtedy też przyjęto statut i wybrano Ogólnopolski Komitet Założycielski. Strajk łódzki wybuchł, bo władze nie chciały zarejestrować organizacji. Najpierw toczono boje przed sądami, które uznały, że NZS nie jest związkiem zawodowym. Protest rozprzestrzenił się na cały kraj. Studenci negocjowali z samym ministrem nauki Januszem Górskim. Rejestracja nastąpiła 17 lutego 1981 roku o godz. 22.15. Do dziś ówcześni przywódcy NZS są dumni, że w jego statucie nie znalazł się zapis o kierowniczej roli PZPR. Pierwszy Zjazd NZS odbył się w kwietniu 1981 r. w Krakowie. Powołano władze zrzeszenia. Pierwszym przewodniczącym został Jarosław Guzy. Na zjeździe ujawnił się konflikt między środowiskiem lewicowym (związanym z ludźmi z KOR) a narodowym (bliższym działaczom byłego Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Ruchu Młodej Polski, KPN). Na zjeździe nie opracowano szczegółowego programu. Dlatego postulaty Zrzeszenia były dość eklektyczne i różniły się między uczelniami. Powszechnie domagano się na przykład zniesienia języka rosyjskiego. Potem odmarksizowanie programu studiów. Były postulaty ogólnospołeczne: zaprzestanie represji za działalność opozycyjną, uwolnienie więźniów politycznych, zniesienie cenzury, zniesienie ograniczeń w podróżowaniu itd. Pod koniec 1981 r. władza zaczęła zaostrzać kurs wobec NZS i "Solidarności". 13 grudnia wprowadzono stan wojenny, a 5 stycznia 1982 r. Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki wydaje decyzję o rozwiązaniu NZS.Wielu działaczy Zrzeszenia zostało internowanych. W podziemiu NZS się "rozpuściło". Ustawa o szkolnictwie wyższym z 1982 roku była zaskakująco liberalna. Znalazły się w niej wszystkie ważne postulaty studentów z 1981 roku. W tej sytuacji, po zdelegalizowaniu NZS, wielu jego członków próbowało nadal coś robić jawnie. Ale 25 lipca 1985 roku Sejm zmienił ustawę o szkolnictwie wyższym. Grupa aktywnych politycznie studentów zaczęła odtwarzać struktury Niezależnego Zrzeszenia Studentów.W rzeczywistości powstawało drugie NZS, mało przypominające to z lat 1980 - 1981. Tworzyło go nowe pokolenie studentów. Zasady konspiracji i brak ludzi były powodem, że większość akcji miała charakter kadrowy. Rozpoczynał się rok akademicki 1987/88. Na Uniwersytet Warszawski miał przyjechać Wojciech Jaruzelski. 10 stycznia 1987 roku w Warszawie, w Akademiku Politechniki Warszawskiej przy placu Narutowicza, doszło do nieformalnego II Zjazdu NZS. Udało się powołać władze krajowe, reprezentujące 21 wyższych uczelni w Polsce. W krajówce od początku były konflikty. Ci, którzy zaczęli studia po stanie wojennym, nie bardzo chcieli się podporządkować działaczom "pierwszego" NZS. Spierano się też, czy NZS ma być bardziej związkiem zawodowym studentów czy partią polityczną. Na przełomie 1987 i 1988 roku podziemne komisje zakładowe NSZZ "S" zaczęły tworzyć jawne komitety założycielskie NSZZ "S", które składały wnioski o rejestrację. Ludzie z NZS podchwycili ten pomysł. Najpierw, 18 lutego 1988, odbył się mały wiec, który można nazwać próbą generalną. Przyszło kilkaset osób.Na 8 marca został zapowiedziany wiec pod hasłem: "NZS wraca". Wieczorem tego samego dnia NZS po raz pierwszy od dawna wyszło na ulice. Manifestanci ogłosili, że jest to pokojowa manifestacja. Pierwsze rzędy nawet na widok ZOMO usiadły na ulicy. Ale zomowcy zaatakowali. Protesty robotników w kwietniu i w maju1988 roku w Nowej Hucie i Stoczni Gdańskiej doprowadziły do pierwszych od kilku lat strajków solidarnościowych na kilku uczelniach. 23 września 1989, czyli dopiero po powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, Sąd Najwyższy uchylając decyzję Sądu Wojewódzkiego, zarejestrował NZS.A potem prawie cała ekipa, która wywalczyła od nowa NZS, i to nie tylko w Warszawie, ale i w innych ośrodkach, wycofała się. W listopadzie 1989 na zjeździe już prawie nikt ze starej gwardii nie kandydował do władz.
USA - KUBA Sześcioletni chłopiec w centrum międzynarodowego konfliktu Awantura o Eliana Cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu FOT. (C) REUTERS SYLWESTER WALCZAK "Mam ochotę połamać im karki - powiedział Juan Miguel Gonzalez o swych krewnych w Miami. - Jeśli tam pojadę, mogę wziąć ze sobą strzelbę, żeby skończyć z tym raz na zawsze. Popatrzcie tylko, co oni robią z moim synem?" Syn Juana, 6-letni Elian Gonzalez, cudem przeżył dwie doby na otwartym morzu, przywiązany do gumowej dętki. 25 listopada ubiegłego roku uratowali go dwaj rybacy z Florydy. Chłopiec był pasażerem niewielkiej, aluminiowej łodzi, którą grupa 14 Kubańczyków próbowała uciec z rządzonej przez Fidela Castro wyspy. Łódź się wywróciła, 11 osób utonęło, w tym matka Eliana i jej narzeczony. O Eliana upomniał się jego ojciec, zamieszkały w Cardens pod Hawaną Juan Miguel Gonzalez, pracownik jednego z hoteli w Varadero. Po kilku tygodniach rozważań amerykański Urząd Imigracyjny (INS) uznał, że tylko on ma prawo przemawiać w imieniu chłopca. Wcześniej funkcjonariusze INS przeprowadzili na Kubie serię wywiadów z Juanem. Stwierdzili, że mimo rozwodu z Elizabet ojciec był bardzo mocno związany z chłopcem, odwiedzał go pięć razy w tygodniu i aktywnie uczestniczył w jego wychowaniu. Mały polityczny problem Gdyby Elian pochodził z innej wyspy, już dawno pojechałby z powrotem do domu. Gdyby łódź została przechwycona na morzu przez amerykańską straż przybrzeżną, chłopiec, wraz z matką i dwunastką pozostałych uchodźców, zostałby odesłany z powrotem na Kubę. Jednak cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu. Krewni w USA uznali, że lepiej mu będzie w Miami. "Ten chłopiec nie może stać się trofeum Fidela" - zadeklarował przywódca Narodowej Fundacji Amerykanów Kubańskiego Pochodzenia (CANF) Jorge Mas Santos. Poparli go republikańscy politycy z Florydy i Waszyngtonu oraz dwaj kandydaci na prezydenta: George W. Bush i John McCain. W tym czasie Fidel Castro grzmiał już o konieczności powrotu do domu "porwanego" Eliana, a ulice Hawany wypełniały dziesiątki tysięcy demonstrantów. "Twoja matka zginęła, ale jesteś teraz synem wszystkich matek na Kubie" - skandowało 50 tysięcy kobiet pod siedzibą Sekcji Interesów USA w Hawanie. Sprawa Eliana stała się problemem politycznym. Decyzja INS o odesłaniu chłopca na Kubę wywołała protesty kubańskiej diaspory w Miami. Zablokowali ruch na autostradach, policja aresztowała 130 osób. Protesty ustały, gdy republikański kongresman Dan Burton wezwał chłopca na przesłuchanie przed Komisją Sądowniczą Izbą Reprezentantów, co miało na celu odroczenie wykonania decyzji o jego powrocie na Kubę. Według sondażu Instytutu Gallupa 56 proc. Amerykanów popiera tę decyzję. "Tylko ojciec ma prawo przemawiać w imieniu swojego syna, nawet jeśli jest biedny i żyje pod rządami dyktatora" - napisał komentator konserwatywnego dziennika "New York Post" Rod Dreher. "Nikt nie przeczy, że Elian cieszyłby się większą wolnością i miałby większe możliwości w Stanach Zjednoczonych. Ale to samo można by powiedzieć o milionach innych dzieci z wielu biednych krajów - wychowywanych przez kochających rodziców" - zauważył Carl Hiaasem w "Miami Herald". "To jest absurd, żeby wzywać 6-letnie dziecko na przesłuchanie przed Kongresem - stwierdził Gerson Gonzalez, młody Amerykanin, pochodzący z Dominikany, zamieszkały w stanie New Jersey. - Chłopiec powinien wrócić na Kubę. Politycy nie mogą wykorzystywać Eliana do antycastrowskiej krucjaty." Statystycznie około 50 proc. zamieszkałych w USA Latynosów (poza Kubańczykami) popiera powrót Eliana na Kubę, przeciw jest 36 procent. Za pozostaniem chłopca opowiada się natomiast ponad 80 proc. amerykańskich Kubańczyków. Prasa w Ameryce Łacińskiej, podobnie jak opinia publiczna, zdecydowanie popiera stanowisko ojca. "Nie mogę zrozumieć, co się dzieje w Miami - powiedziała »Rzeczpospolitej«, w rozmowie telefonicznej, Rosanna Colmenarez z Wenezueli. - Chłopiec powinien wrócić do ojca". W podobnym tonie wypowiedziało się kilku młodych Kolumbijczyków, którzy przy okazji dali wyraz swej niechęci wobec "imperialistycznej dominacji" USA w świecie. Niepotrzebne cierpienia Tylko Kolumbijka Silvana Gutierrez stwierdziła, że Elian powinien zostać w Miami, "ponieważ taka była wola jego matki, która chciała dla niego lepszego życia". Wola matki to koronny argument, na który powołują się w tej sprawie politycy Narodowej Fundacji Amerykanów Kubańskiego Pochodzenia (CANF). Tymczasem sąd rodzinny w Miami orzekł, że powrót chłopca na Kubę przyniesie mu niepotrzebne cierpienia i wyznaczył na początek marca przesłuchanie w sprawie jego losów. Prokurator Reno uznała jednak, sprawa ta nie podlega sądowi stanowemu. Prasa amerykańska zwróciła też uwagę, że autorka orzeczenia, pochodząca z Portoryko, sędzia Rosa Rodriguez, utrzymuje związki polityczne z CANF. "Jedyne, o co prosimy, to możliwość wysłuchania krewnych dziecka przed sądem" - przekonywał korespondenta "Rz" Jose Basulto, przewodniczący organizacji Bracia na Ratunek, pomagającej kubańskim uchodźcom. "Ojciec Eliana powinien mieć możliwość przyjazdu do Miami - powiedział »Rz« Roberto Martin Perez, jeden z dyrektorów CANF, który spędził 20 lat w castrowskich więzieniach. - Wtedy będzie mógł powiedzieć, co naprawdę myśli, bez presji ze strony kubańskiego rządu". Tymczasem Juan Miguel Gonzalez zapewnił amerykańskich telewidzów, że nie jest poddawany żadnej presji ze strony rządu Castro. Jego krewni z Miami podali to w wątpliwość, szczególnie w kontekście ostrych wypowiedzi Juana pod ich adresem. "Chciałbym zobaczyć, czy mój siostrzeniec powtórzyłby mi to w oczy - stwierdził Delfin Gonzalez. - Znam go dobrze. To spokojny, porządny człowiek." 61-letni Delfin Gonzalez, który spędził 10 lat w komunistycznych więzieniach na Kubie, jest jednym z dwóch opiekunów Eliana w Miami. Drugim jest stryj chłopca, 49-letni Lazar Gonzalez, w którego domu mieszka sześcioletni bohater. Przed domem Lazara wyrosło miasteczko wozów transmisyjnych. Kamery kilkunastu stacji telewizyjnych śledzą każdy krok Eliana, obsypywanego prezentami przez krewnych. Niektórzy zastanawiają się, czy owe prezenty i wycieczki do Disney World to najlepszy sposób postępowania z dzieckiem w kilka dni po dramatycznej śmierci jego matki. Innym wystarcza fakt, że Elian wygląda na zadowolonego. Republikański senator Bob Smith poinformował dziennikarzy po rozmowie z chłopcem, że "Elian wyraźnie powiedział, iż nie chce wracać na Kubę". Grupa senatorów przygotowuje ustawę przyznającą Elianowi obywatelstwo USA. Dobre samopoczucie obrońców wolności Eliana zakłócił kanał 10. telewizji z Miami, którego kamera zarejestrowała, jak na widok przelatującego samolotu chłopiec wykrzyknął: "Samolot, samolot, zabierz mnie z powrotem na Kubę!". Tymczasem ojciec Eliana sprzedał rodzinny skarb, pieczołowicie utrzymany samochód Nash Rambler z 1956 roku, by opłacić rachunki telefoniczne. "Rozmawiam z synem codziennie - powiedział amerykańskiej telewizji. - Mówi mi, że marzy o mnie, o locie samolotem. Śni, że śpimy razem i że się do mnie przytula. Poprosił mnie, żebym postawił mały stolik w jego pokoju, żeby miał gdzie odrabiać lekcje." Fidel już raz wygrał Nie wszyscy mieszkańcy Union City pod Nowym Jorkiem, drugiego po Miami skupiska Kubańczyków w USA, zgadzają się ze stanowiskiem krewnych chłopca i jastrzębi z CANF. Kasjerka w supermarkecie Pathmark, która prosiła o zachowanie anonimowości, obawia się, że sprawa Eliana doprowadzi do zaostrzenia stosunków amerykańsko-kubańskich. - Mój brat czeka na wizę do USA. Jeśli Elian nie wróci na Kubę, Fidel może zamknąć możliwość legalnej emigracji - powiedziała "Rz". Co rok legalnie wyjeżdża do USA 20 tysięcy Kubańczyków. - Wielu moich znajomych Kubańczyków uważa, że syn powinien wrócić do ojca, ale boją się tego głośno powiedzieć - stwierdziła Maria Lopez z biura handlu nieruchomościami w Guttenbergu. Remberto Perez, przewodniczący CANF w okręgu Union City, a prywatnie właściciel firmy ubezpieczeniowej, pyta jednak: - Wcale nie chcemy rozdzielać syna z ojcem, ale dlaczego ojciec nie chce przyjechać po niego do Miami? Juan Miguel Gonzalez stwierdził, że pojedzie do Miami, jeśli będzie miał pewność, że nie będzie ciągany po amerykańskich sądach. Przewodniczący kubańskiego parlamentu Ricardo Alarcon powiedział w wywiadzie telewizyjnym, że rząd kubański nie sprzeciwia się wyjazdowi Gonzaleza po syna, choć "wielu prawników, w tym przedstawicieli rządu USA, powiedziało nam, że nie powinien jechać", bo trafi w pułapkę wezwań sądowych i kongresowych. Zwolennicy zatrzymania Eliana w Miami przypominają sprawę dwunastoletniego ukraińskiego chłopca, Waltera Polovczaka, który 1980 roku odmówił powrotu do ZSRR ze swymi rodzicami i otrzymał azyl polityczny w USA. Z kolei zwolennicy powrotu Eliana na Kubę przypominają, że Fidel Castro już raz wywalczył powrót na wyspę pięcioletniego dziecka, zabranego do USA przez matkę, która następnie rozwiodła się z ojcem chłopca. Chodzi o pierwszą żonę Fidela Castro, Mirtę Diaz-Balart, i jego syna Fidelito. Kiedy przebywający wtedy w batistowskim więzieniu Castro dowiedział się o postępku swej żony, napisał do siostry: "Pewnego dnia wyjdę stąd i odzyskam swego syna i swój honor - nawet jeśli musiałbym zniszczyć całą ziemię." Eksperci polityczni zwracają uwagę, że sprawa Eliana umocniła reżim Castro, mobilizując i jednocząc Kubańczyków wokół przywódcy, odwracając przy tym uwagę mas od niedostatków życia codziennego na Kubie. Z drugiej strony zmobilizowała też antycastrowskich polityków w Miami, którzy w dłuższej perspektywie mogą się jednak okazać wielkimi przegranymi. Według Wayne'a Smitha, byłego szefa Sekcji Interesów USA w Hawanie, nieprzejednana postawa CANF i niepopularne protesty, które sparaliżowały Miami, mogą doprowadzić do osłabienia politycznej siły kubańskiej diaspory w USA - i w konsekwencji do poprawy stosunków amerykańsko-kubańskich.
6-letni Elian Gonzalez był pasażerem łodzi, którą grupa 14 Kubańczyków próbowała uciec z wyspy. 11 osób utonęło, w tym matka Eliana. cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu. Decyzja INS o odesłaniu chłopca na Kubę wywołała protesty kubańskiej diaspory w Miami. sąd rodzinny orzekł, że powrót chłopca na Kubę przyniesie mu niepotrzebne cierpienia. Eksperci zwracają uwagę, że sprawa Eliana umocniła reżim Castro.
Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało z pieniędzy Funduszu Mikro Czy pan chce być tłustym kotem RYS. JANUSZ MAJEWSKI MAYK ANNA WIELOPOLSKA Udzielili pożyczek na kwotę 155 milionów złotych. Cieszą się spłacalnością powyżej 98 procent. Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało, a część z nich korzysta stale, z pieniędzy Funduszu Mikro. Taksówka, sprzedaż marchewki, mały bar czy warsztat stolarski ciągle jeszcze nie mają szans, aby być klientem banku. Ale dzięki Funduszowi Mikro te koty nabierają wagi, a własna historia kredytowa w Funduszu już w kilku bankach uwiarygodniła przedsiębiorcę transportowego, właściciela sklepu spożywczego lub pizzerii czy niewielkiego producenta mebli. Jest dwa i pół miliona małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce. To jest stała baza (liczba utrzymuje się od kilku lat). Jeden milion 400 tysięcy firm z tej bazy to naprawdę mały biznes. Tyci. Jedna, dwie, może trzy osoby zatrudnione. Obroty liczone na dziesiątki tysięcy złotych, a własną historię często zaledwie na miesiące. Tu nie ma "linii" kredytowych ani myślenia opasłej gazety. To świat "słodkich dziurek" czy "czegoś do chlebka". Krystyna Gurbiel, bodaj najlepiej zorientowana osoba w małej i średniej przedsiębiorczości w Polsce (szef Polskiej Fundacji Promocji i Rozwoju Małych i Średnich Przedsiębiorstw), twierdzi, że tej przedsiębiorczości potrzeba dziś, prócz oczywistego unormowania prawa, przede wszystkim edukacji. Dla konkurowania z unijnymi firmami, które już za moment przycisną nasze małe myszy, przydałaby się nam też promocja nowych technologii. Można osiągnąć jedno i drugie. Powszechna prywatyzacja - Charytatywność to po prostu daje się 10 dolarów i tyle. Ale jeśli się pożyczy te 10 dolarów, można naprawdę pomóc - uważa Jamshed Ghandhi. Jamshed Ghandhi (Hindus z pochodzenia) jest ekonomistą, specjalistą od finansów i nauczycielem akademickim na University of Pennsylvania. Kiedy jego studentka Rosalind Copisarow powiedziała mu, że będzie ucieleśniać ideę Grameen Banku w Polsce, Jamshed Ghandhi powiedział: "to ładnie". Ale był zakłopotany. "Gdyby Rosalind chciała otworzyć bank z trzema miliardami dolarów, mógłbym znakomicie jej pomóc" - myślał. Ale idea Grameen Banku, który został założony dla najbiedniejszych w Bangladeszu, to była skala dla Jamsheda Ghandhiego trudna do dostrzeżenia. - Rosalind powiedziała jednak, że jeżeli to ma działać, to powinno działać w każdym kontekście. Dziesięć lat wykładałem zasady finansowania, bankowości, teraz musiałem coś z tym zrobić - opowiadał w maju tego roku podczas wizyty w Warszawie Jamshed Ghandhi. Był rok 1994. Rosalind Copisarow - Brytyjka pracująca wtedy w Polsce dla JP Morgan - przeczytawszy w "Financial Times" artykuł o Grameen Banku, pomyślała, widząc na ulicach polskich miast małe budki handlowe, że warto byłoby, za przykładem Grameen Banku, pomóc biednym, polskim przedsiębiorcom. Taką szansę stwarzał Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości, który jeszcze w tym samym, 1994 roku przeznaczył 20 milionów dolarów na program wspierania polskiej mikro-przedsiębiorczości. Rosalind zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. Elżbieta Moczarska, po wieloletnim pobycie w Wielkiej Brytanii, wróciła do Polski przekonana, że zajmie się powszechną prywatyzacją. Predestynowały ją do tego wykształcenie, zainteresowania i oczekiwania jej ówczesnego szefa w jednym z większych banków inwestycyjnych w Londynie. - Duży projekt. Zapowiadał się ciekawie - wspomina. Tyle że miał trudności ze startem. Tymczasem pojawiła się propozycja Rosalindy Copisarow. Elżbieta Moczarska miała rozpoznać rynek. - Nic nie było na ten temat. Żadnych danych ani o zapotrzebowaniu małych przedsiębiorstw, ani o ofertach dla nich. Inna rzecz, że takich ofert w ogóle nie było. Ale dostaliśmy bardzo dużo wolności - opowiada Elżbieta Moczarska. Wykorzystaliśmy ją, myśląc pod prąd. Wszystko wtedy wskazywało, że Polacy to bałaganiarstwo i upiorna fantazja. Żyć, pożyczyć, nie oddawać. A Rosalind Copisarow przekonywała, że jednak warto spróbować. Idea wciągała po kolei wszystkich. Razem z Elżbietą Moczarską do Funduszu przyszedł także Witold Szwajkowski, obecny jego szef. Dziś w 31 przedstawicielstwach Funduszu Mikro w całym kraju pracuje 90 osób. Żadna z nich nie jest urzędnikiem. Mają do opowiedzenia piękną historię. Grymasy sobków Nauczyli się, jak sami mówią, wiele. Na przykład, że to, co na początku wydaje się nierealne, umiejętnie wprowadzone, działa. Przekonały ich o tym pożyczki grupowe, wzajemnie poręczane. - Nikt nie wierzył, że to się da wprowadzić - opowiada Witold Szwajkowski, faktycznie architekt całej instytucji. - Polacy są indywidualistami i obce są im jakiekolwiek wspólne działania, myśleliśmy. I faktycznie. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. Indywidualizm czy, mniej eufemistycznie, egoizm. Nikt za nikogo nie chciał brać odpowiedzialności. Elżbieta Moczarska miała jednak nadzieję, że zaufanie między ludźmi można odbudować. Przedstawili projekt pożyczek grupie kobiet w Łodzi (krawiectwo, małe sklepiki). Reakcje na wzajemne poręczanie były wyłącznie negatywne. Grymasiły. Pomyśleli więc z drugiego końca. I na spotkaniu z grupą właścicieli straganów na bazarze zapytali, jak to jest z pożyczkami w bankach? Trzeba żyrantów? "Oooo, cały autobus, proszę pana!". - No to skupiliśmy się na żyrantach - opowiada Witold Szwajkowski. Zapytali, czy bank zaakceptowałby, że żyrant także wziąłby pożyczkę? Skądże znowu, absolutnie. Aaaa, widzi pan. A Fundusz daje taką możliwość! Wzajemne poręczenie pokazane nie jako wymóg, ale jako zaleta pożyczki, zadziałało. Zdziercy, krwiopijcy Wydawało się, że ludzie nie zaakceptują komercyjnych odsetek. Fundusz, choć to nie bank, chce odsetki? Lichwa! Zdziercy, krwiopijcy! Pięć lat temu szumnie zapobiegano w całej Polsce strukturalnemu bezrobociu. Ludzie byli przyzwyczajeni do ulg, subsydiów i promocji. W Łodzi zadano im pytanie, czy to będzie umorzone? - Ludzie powinni się nauczyć myśleć kategoriami ekonomicznymi. Jeśli muszą oddać pieniądze, zaczynają myśleć - tłumaczy Jamshed Ghandhi. Stopniowo dowiadywali się coraz więcej o pożyczkobiorcach. Stopniowo odchodzili też od podejścia typowo bankowego i przestawali patrzeć na przepływ gotówki i stopień ryzyka. Skupili się na podmiocie, czyli pożyczkobiorcy. - Postawiliśmy sobie cel aby pomóc tym, którzy sami chcą sobie pomóc, są aktywni - opowiada Szwajkowski. Biznes - uważa - wymaga kumulacji kapitału, wywiązywania się z umów, budowania reputacji. Na krótką metę można prowadzić interesy innymi metodami, na dłuższą - trzeba doceniać wagę przestrzegania umów i umieć zawierać dobre umowy nie tylko handlowe, ale także ze wspólnikami w biznesie. Ludzi, którzy tak by właśnie chcieli prowadzić swoje interesy, Fundusz postanowił wspierać. Tyle że najpierw musiał ich nauczyć tego, że tak właśnie chcą. - Co im oferujemy? Tak naprawdę partnerstwo w biznesie. Gwarantujemy im dostęp do finansowania, jeśli oni wykażą się dwiema cechami: rozumieniem na czym polega ryzyko w ich biznesie, i rzetelnością w spłacaniu pożyczki w terminie - tłumaczy Witold Szwajkowski. Fundusz nie nalicza odsetek karnych, ponieważ obowiązuje zasada, że pożyczka będzie spłacana w umówiony sposób. Pożyczający pyta: a jakie będą odsetki za spóźnienie? Zaraz, zaraz - mówi Fundusz. Umówiliśmy się przed chwilą, że będzie pan spłacał w terminie, prawda? Fundusz nie zakłada opcji awaryjnej, że pożyczający nie będzie się wywiązywał. Jeśli nie będzie, są poręczyciele. Choć na początku mało kto z pożyczkobiorców tak naprawdę wiedział, na czym polega istota poręczenia. Dla wielu był to raczej zwykły podpis na papierze. A tu się okazywało, że to jest gotowość do zapłacenia poręczonej kwoty. Stolarze mają trociny - Jezus Maria, co pani mówi! Zmora to nieumiejętność oceny ryzyka. "W moim biznesie nie ma ryzyka". Proszę pana, proszę pana - napominają funduszowcy. Biznes z definicji jest podejmowaniem ryzyka. Nie ma biznesu bez ryzyka. - I staramy się wyedukować tu obie strony. Sami też musimy wiedzieć, na czym może polegać ryzyko w konkretnym przedsięwzięciu. Właściwie to jest coś, od czego trzeba zaczynać - słyszę w Funduszu. - Siadamy przy stole. "Jakie jest ryzyko związane z pana działalnością?". "No ja nie wiem, co mam tu wpisać?". Nie wpisać, wiedzieć. Chcemy wiedzieć, że biznesmen wie. I wie, jakie kroki podjąć, żeby ryzyku zapobiec. Warsztat stolarski, pełno trocin, jedna iskra i może być pożar. No dobrze, jakie jest zabezpieczenie? Gaśnice. Stolarze widzą ryzyko, podejmują jakieś działania, żeby się zabezpieczyć. Fundusz zadowolony. Gdzie indziej grupa ludzi, która przywozi towar do Olsztyna do czterech różnych sklepów. Jednym samochodem. Jeździli na stadion, robili zakupy i składali je w samochodzie, po czym znów udawali się na zakupy. A jakby wam ten samochód ukradziono? Eeee tam, przecież pies jest w środku. Do końca nikt nie będzie w stanie zapobiec nieszczęściu, ale ograniczyć ryzyko może chociaż troszkę. Sklep sportowy w K. Zaopatrzenie znowu jednym samochodem. Jakie ryzyko? Żadnego! No dobrze, a pogoda? Sanek państwo nakupią, a nie będzie śniegu? Będziemy sprzedawać dresy. OK. A jak państwu ukradną ten samochód z całym towarem? "O, Jezus Maria, co pani mówi?". - Defetyzm. Ale nie szkodzi. Mamy przy stole trzy inne osoby, które siedzą i słuchają tego. Są poręczycielami. Muszą się oswoić. Nie ma - "a bo spaliło nam się". Pytaliśmy, jakie jest ryzyko, i mówiliśmy, że trociny łatwo się palą. Ale za chwilę będzie to samo. Pytają kobietę w W., która jednoosobowo prowadzi sklep, co będzie, jeśli zachoruje? "Ja mam apap!". Stolarze mają trociny i nie wszystkie palce Spotykamy się ze stolarzami bardzo często - mówią w Funduszu - bo to jeden z typowych zawodów naszego pożyczkobiorcy. Mało który ma wszystkie palce, wiadomo. W związku z wnioskiem o pożyczkę pytamy, jak wyglądały jego obroty ostatnio i jak planuje, że będą się kształtowały, kiedy będzie spłacał pożyczkę? Pokazuje obroty i widać, że miał dwa miesiące przerwy. Co się stało? Miałem złamaną rękę. A w poprzednim zdaniu było, że nie ma żadnego ryzyka. Nie rozumieją, że jak pokażą ryzyko, to są jeszcze bardziej wiarygodni. A może rozumieją, tylko je odrzucają? Po co mam o tym mówić, jeszcze mnie to spotka. Tymczasem w Funduszu muszą złamać pewną barierę. Człowiek, który przychodzi i chce coś załatwić, chce pokazać się z najlepszej strony. A tu go pytają: jakie są pana słabe punkty? W rybach tak, w słodyczach nie Mają fantazję? Stolarze? Nie, generalnie przedsiębiorcy. Mają. I to jaką! Może mniej w poszukiwaniu nowoczesnych technologii, choć zdarzyła się już pożyczka na zakup baterii solarnych. Ale mają fantazję w naszych realiach. Toruń, bazarek. Marzec, błotko, stragany z warzywami, chińskie ciuchy. Stanowisko drogeryjne pewnego pana. Duży wybór, ruch w interesie spory, pan bierze pożyczkę, bo chce zainwestować w lokal. Lokal ugadany, dostaje pożyczkę. Była jednak promocja w hurtowni i za zakup perfum, dostawało się rower górski. Na straganie pośród opisanego błota pojawiła się Laura Biagiotti, Paloma Picasso, po 150 złotych za sztukę. Szaleństwo. Ale pan to wszystko sprzedał. W gruncie rzeczy wiedzą więcej na temat tego biznesu, niż doradcy mogliby to sobie wyobrazić. Witold Szwajkowski po trzech latach pracy postanowił dotrzeć do pierwszych pięćdziesięciu klientów Funduszu, którym udzielał pożyczek. Udało mu się odnaleźć ponad trzydziestu. Połowa mniej więcej rozwinęła swoje przedsiębiorstwo. Najbardziej przebojowy miał intuicję albo nawet po prostu talent. - Tłumaczył mi, jak dojść do jego sklepu. Kiedyś handlował słodyczami, potem prowadził hurtownię, teraz sprzedawał ryby. Tłumaczył, tłumaczył, sklepów w tym miejscu miało być wiele, byłem sceptyczny, czy go znajdę. Sklepy zapowiadały nagromadzone na ślepej ścianie budynku reklamy. Kolorowe, odblaskowe, małe, duże, billboardy i tablice, wskazujące sklepy i różne inne miejsca, wszystko razem męczące i nieczytelne. Ale jeden napis górował nad całą tą bazgraniną. W zasadzie nie reklama, a drogowskaz. Czarną olejną farbą, cztery wielkie litery: RYBY. I strzałka, w którą stronę iść. - Właściwie to ten facet nie miał w ogóle dla mnie czasu. Dziesięć minut mi poświęcił. Zacząłem pytać: jak pan widzi przyszłość... Wtedy, przed trzema laty, chciał po prostu robić biznes, wszystko jedno w jakiej branży. Teraz stwierdził krótko: "No, wie pan, w rybach tak, w słodyczach nie"- opowiada Szwajkowski - z kolei facet, który trzy lata temu miał niesłychanie szerokie plany, o monitoringu i faktoringu rozprawiał bez przerwy, a ja myślałem "ale zorientowany, ile wie", dalej ma swój niewielki sklepik. Za to nasza pogawędka trwała całe dwie godziny. O leasingu, faktoringu i monitoringu. Plany miał mniej więcej takie, jak trzy lata wcześniej. Udało się Pożyczki w Funduszu mogą być wielokrotnym, nie wysychającym źródłem finansowania. Rekordzista - krawiec ciężki z Torunia - bierze już pożyczkę dziesiąty raz. Od 1994 roku Fundusz udzielił prawie 26 tysięcy pożyczek. Łączna wartość wszystkich udzielonych pożyczek wynosi ponad 42 milionów dolarów (155 milionów złotych). Kwota zadłużenia Funduszu w lipcu b.r. wynosiła 10 milionów USD. Średnia pożyczka - 1500 USD (około 5 tysięcy złotych, maksymalnie można pożyczyć 30 tysięcy). Prawie 100 procent kosztów operacyjnych pokryto ze spłat odsetek (Fundusz dąży do całkowitego samofinansowania się). - Najbardziej potrzebne są dobre przykłady. Nie pieniądze, nie dotacje, nie szkolenia, a dobry przykład - uważają funduszowcy. Klienci Funduszu Mikro doszli także do czegoś ważnego. Każdy z nich zyskał coś wyłącznie dla siebie - większe obroty, wiedzę. Ale też wszyscy zbudowali coś wspólnego. Udało się to, o czym myślała Elżbieta Moczarska: zaczęło powracać zaufanie między ludźmi w Polsce. Udało się to, czego chciała Rosalind Copisarow: pokazała, że przy niewielkich środkach można rozruszać wcale duże kręgi przedsiębiorczości. Powiodła się teoria Jamsheda Ghandhiego, który uważa, że wobec tego, iż rządy mają dziś coraz mniej pieniędzy na wspieranie społecznych celów, ludzie powinni pomagać sobie nawzajem. Wielkie banki (te od "autobusów żyrantów") coraz częściej proszą swych nowych klientów, którzy deklarują, iż byli uczciwymi płatnikami w Funduszu Mikro, o historię ich kredytów w tej instytucji. Powoli też same banki zaczynają otwierać się na małą przedsiębiorczość. To zaczyna być modne. Nic dziwnego. Fundusz Mikro obsługuje 16 tysięcy przedsiębiorców. A jest w ich w całej Polsce 100 razy tyle. To olbrzymia nisza, w której powinna działać konkurencja. Rosalind Copisarow rok temu przestała pracować w Funduszu. Zadowolona. Chciałaby przenieść to doświadczenie do innych krajów. Jamshed Ghandhi powołuje się na przykład Funduszu przed swoimi studentami. Elżbieta Moczarska pożegnała się z Funduszem. Uważa, że jej marzenie powszechnego prywatyzowania Polski w zasadzie spełniło się. Choć prywatyzowała z odwrotnej zupełnie strony, niż zakładał to wielki program powszechnej prywatyzacji, dla którego do Polski przecież przyjechała. Witold Szwajkowski natomiast, który w Funduszu pozostał, ma zamiar w 2000 roku podwoić wartość portfela Funduszu do 20 milionów dolarów.
Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało z Funduszu Mikro. Taksówka czy warsztat stolarski nie mają szans, aby być klientem banku. Ale dzięki Funduszowi Mikro te koty nabierają wagi. Był rok 1994. Rosalind Copisarow - Brytyjka pracująca w Polsce - pomyślała, że warto byłoby, za przykładem Grameen Banku, pomóc polskim przedsiębiorcom. Taką szansę stwarzał Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości. Rosalind zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. Elżbieta Moczarska, po pobycie w Wielkiej Brytanii, wróciła do Polski. pojawiła się propozycja Rosalindy. Moczarska miała rozpoznać rynek. Wszystko wtedy wskazywało, że Polacy to bałaganiarstwo. A Rosalind przekonywała, że warto spróbować. Idea wciągała wszystkich. Razem z Moczarską do Funduszu przyszedł Witold Szwajkowski, obecny jego szef. Dziś w Funduszu Mikro pracuje 90 osób. Nauczyli się, że to, co wydaje się nierealne, umiejętnie wprowadzone, działa. Przekonały ich o tym pożyczki grupowe, wzajemnie poręczane. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. na spotkaniu z grupą właścicieli straganów na bazarze zapytali, czy bank zaakceptowałby, że żyrant także wziąłby pożyczkę? absolutnie. A Fundusz daje taką możliwość! Wzajemne poręczenie pokazane jako zaleta pożyczki, zadziałało. odchodzili od podejścia bankowego i przestawali patrzeć na przepływ gotówki i stopień ryzyka. Skupili się na podmiocie, czyli pożyczkobiorcy. trzeba doceniać wagę przestrzegania umów i umieć zawierać dobre umowy. Ludzi, którzy tak by chcieli prowadzić interesy, Fundusz postanowił wspierać. najpierw musiał ich nauczyć tego, że tak właśnie chcą.- Gwarantujemy im dostęp do finansowania, jeśli oni wykażą się dwiema cechami: rozumieniem na czym polega ryzyko w ich biznesie, i rzetelnością w spłacaniu pożyczki w terminie - tłumaczy Szwajkowski.Fundusz nie nalicza odsetek karnych, ponieważ obowiązuje zasada, że pożyczka będzie spłacana w umówiony sposób. Zmora to nieumiejętność oceny ryzyka. "W moim biznesie nie ma ryzyka". Proszę pana - napominają funduszowcy. Biznes z definicji jest podejmowaniem ryzyka. - I staramy się wyedukować obie strony - słyszę w Funduszu. Warsztat stolarski, jedna iskra i może być pożar. jakie jest zabezpieczenie? Gaśnice. Do końca nikt nie będzie w stanie zapobiec nieszczęściu, ale ograniczyć ryzyko może. jak pokażą ryzyko, to są bardziej wiarygodni. Mają fantazję przedsiębiorcy. Toruń, bazarek. Stanowisko drogeryjne pewnego pana. pan bierze pożyczkę, bo chce zainwestować w lokal. Lokal ugadany, dostaje pożyczkę. Była jednak promocja w hurtowni i za zakup perfum, dostawało się rower górski. Na straganie pojawiła się Laura Biagiotti, po 150 złotych za sztukę. Szaleństwo. Ale pan to wszystko sprzedał. wiedzą więcej na temat tego biznesu, niż doradcy mogliby sobie wyobrazić. Pożyczki w Funduszu mogą być wielokrotnym źródłem finansowania. Od 1994 roku Fundusz udzielił prawie 26 tysięcy pożyczek. wartość udzielonych pożyczek wynosi ponad 42 milionów dolarów. Prawie 100 procent kosztów operacyjnych pokryto ze spłat odsetek. Klienci Funduszu Mikro doszli do czegoś ważnego. Każdy z nich zyskał coś wyłącznie dla siebie - większe obroty, wiedzę. Ale też wszyscy zbudowali coś wspólnego. zaczęło powracać zaufanie między ludźmi w Polsce. banki coraz częściej proszą swych klientów o historię ich kredytów w tej instytucji.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie. dawne wartości już nimi nie są. skinhead jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych) Napoje wyskokowe spożywa prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem.
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później Armia według Szmajdzińskiego FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ZBIGNIEW LENTOWICZ Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje. O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu. Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej. Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller. Oddział Operacji Specjalnych Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych. Tasowanie służb Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński. Odmładzanie W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny. Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni. Do armii z cywilnym dyplomem Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami. Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON. Krótsza służba Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński. Zakupy w Agencji MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami. Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. -
Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych.W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie absolwentów cywilnych szkół. Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy.
ROSJA Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom. Zwrot ku Azji PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej. Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem. W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow. Rozczarowanie Zachodem Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej. Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju". Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu. Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej. W stronę Chin Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA. Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego". Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy. Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne. Uzbrajanie sąsiada Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS. W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia. Nieśmiałe ostrzeżenia Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji. Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie. Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu.
Rosja wyraźnie kieruje swoją politykę zagraniczną w kierunku Chin. Powodem jest zapewnie rozczarowanie Europą Zachodnią i USA. Rosjanie zapewniają, że nie ma porozumienia między Moskwą i Pekinem. Pamiętają koszty konfrontacji zbrojnej na pograniczu rosyjsko-chińskim w latach 60. Nie mają pewności, że to koniec terytorialnych pretensji Pekinu. Tymczasem Chiny przy współpracy z Rosją unowocześniają swoje siły zbrojne. Rosjanie sprzedają Chińczykom broń, która może być użyta przeciwko nim samym - Chiny mogą się zainteresować Syberią.
ROZMOWA Generał Gromosław Czempiński, biznesmen To wywiad trafia do człowieka Był jakiś mecz międzypaństwowy, a ja mówię: - Panie premierze, czy mam ustalić wynik, czy mamy rozpocząć działania w tym zakresie, czy nie? A premier na to: - To wy i to możecie? FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Czy uprawiał pan sport? GROMOSŁAW CZEMPIŃSKI: Uprawiałem głównie gry zespołowe, dopóki nie zacząłem latać na szybowcach. Potem już całą uwagę poświęciłem lotnictwu. Kiedy pan zaczął latać? To był rok sześćdziesiąty, miałem wtedy czternaście lat. Musiałem dostać specjalną zgodę, żeby móc latać. Wiek minimalny wynosił szesnaście lat. Miałem zgodę premiera Cyrankiewicza. Latałem w aeroklubie poznańskim. Szkołę szybowcową skończyłem w Gnieźnie - miejscowości Gębarzewo, dzisiaj już nie istnieje to lotnisko. A jak było dalej ze sportem. W szkole średniej, na studiach? Tak samo. Ta pasja nigdy mnie nie opuściła. Co pan studiował? Ekonomię. Na studiach stworzyłem drużynę siatkówki, która brała udział w rozgrywkach ligowych, niezrzeszonych. Przez cały czas, kiedy byłem w Poznaniu, czyli do czasu, gdy nie wciągnął mnie wywiad, nasza drużyna była najlepsza w Wielkopolsce. Również dobrze grałem w tenisa. Jeździłem trochę rajdowo samochodami. Spróbowałem wszystkiego. Nie został pan wyczynowcem, zawodnikiem w którymś ze sportów? Zostałem. W szybownictwie byłem najmłodszym posiadaczem trzech diamentów na świecie. Chociaż współczesne szybowce są nieporównywalne z tymi, na których my lataliśmy, to i dzisiaj nie jest łatwo zdobyć trzy diamenty. Miałem 365. odznakę diamentową na świecie. Uzyskałem ją w sześćdziesiątym czwartym. Szedł pan do sportu, a trafił do wywiadu. Dlaczego? To było moje marzenie od dziecka. Wiele się nasłuchałem, naczytałem... Bonda pan czytał? Nie. Jakieś Maty Hari, powieści kryminalne. Pamiętam, że dużo czytałem książek Agaty Christie; dużo o drugiej wojnie światowej, o roli wywiadu w tym wszystkim. I to mnie wciągnęło. Uznałem, że praca w wywiadzie jest w sam raz dla takiego człowieka jak ja, który jest dobry w różnych dziedzinach. Powiedziałem sobie - to jest prawdziwy zawód dla mężczyzny. Ale jak to zwykle bywa, nie człowiek trafia do wywiadu, tylko wywiad trafia do człowieka. Wywiad mnie zauważył i zaproponowano mi pracę. Gdzie pana namierzono konkretnie? Tego nie wiem. To jest różnie. Nasz wywiad był modelowany trochę na wzór angielskiego. Miał swoje sekretne informacje na uczelniach. Zadaniem niektórych profesorów, adiunktów, czy w ogóle kadry naukowej, było zwracanie uwagi na talenty. Na każdego, kto się wybijał, był dobrym studentem, miał ciekawe cechy charakteru. Takie, które predestynują do tego typu pracy. Kadra nauczycieli podpowiadała wywiadowi. I wywiad obserwował tę osobę. Tak właśnie trafiłem do wywiadu. Zresztą był to pierwszy nabór do nowo zorganizowanej szkoły wywiadu. Pierwszy rocznik rzeczywiście był wyjątkowo wyselekcjonowany. Świetni ludzie tam trafili, było z czego wybierać. Przedtem nie było tak szerokiego naboru. Na przykład generał Petelicki trafił - jeśli dobrze pamiętam - do wywiadu w sześćdziesiątym dziewiątym, do szkolenia indywidualnego. Czyli wywiad cały czas rekrutował ludzi, uzupełniał swoje kadry, ale nowa era w szkoleniu rozpoczęła się w siedemdziesiątym drugim, z tym moim rocznikiem. Rok 1972 to olimpiada w Monachium i głośny zamach. Polityka wdarła się brutalnie do sportu. Od tamtej pory terroryzm zagraża igrzyskom. Co robią wywiady? Wywiady są od tego, żeby takim wydarzeniom zapobiegać. To się nie zawsze udaje, chociaż postęp jest widoczny. Monachium było zaskoczeniem dla wszystkich. To był pierwszy tak poważny zamach na sport. Właśnie od Monachium zaczęła się czarna era różnego rodzaju zamachów terrorystycznych, wymierzonych głównie w państwo Izrael. To, co się potem działo ze wszystkimi uczestnikami tego zamachu, pokazało, jak świetnie pracował Mosad, który powoli przez lata wyłuskiwał ludzi związanych z tym zamachem. Nie udało się zapobiec, ale udało się rozpracować metody i ludzi. Dzisiaj wszystkie służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze na świecie pracują nad tym, żeby odkryć ewentualne zagrożenia wcześniej. I wrzuca się te informacje do wspólnego worka. Jeżeli olimpiadę organizowali Rosjanie, to pakiet informacji dostawał KGB. Jeżeli Amerykanie, to dostawały informacje CIA czy FBI. Tak było także w przypadku Korei Południowej, igrzysk w Seulu w roku 1988. Wiadomo było, że będzie napięcie. Wyprzedzenie prewencyjne to jest klucz do bezpieczeństwa. Rzecz jasna nie ma sposobu na uniknięcie wszystkich zagrożeń. Paradoksalnie łatwiej dogadać się z terrorystami czy z mafią, zawrzeć jakieś układy, złożyć propozycje nie do odrzucenia niż zapanować nad rzeszą tzw. zwykłych obywateli. Ludzi stanowiących zagrożenie się ostrzega. - Macie neutralizować. W waszym interesie jest, aby nic się nie wydarzyło, bo inaczej uderzymy w was. I wtedy uderza się bardzo brutalnie. Z ofiarami. Więc świat przestępczy to uznaje. Ale nie da się do końca przewidzieć, kiedy czyjaś frustracja czy skłonności psychopatyczne dadzą o sobie znać i w jakiej formie. Mafia czy terroryści kierują się określonymi interesami. Finansowymi, narodowymi, a zatem mają coś do stracenia w przypadku błędu, w momencie wpadki. Frustrat chce odreagować frustrację, zaistnieć publicznie. Czasem chodzi mu właśnie o to, żeby zostać przyłapanym. Żeby o nim pisały gazety, żeby go pokazała telewizja. Wywiady biorą na oko takich ludzi, rozpoznane wcześniej przypadki. Ale nie wszystkich, bo to jest niewykonalne. Jak wielu sportowców trafia do wywiadu? Nie za dużo. Trzeba pamiętać, że tylko część ludzi w wywiadzie była szkolona w zakresie działań dywersyjnych. Dziś główną siłą wywiadu są działania intelektualne, czyli koncepcja, planowanie, gry wywiadowcze. Każdy powinien być sprawny, dobrze wyglądać. Ale to nie jest warunek zasadniczy. Parę afer szpiegowskich z udziałem sportowców mieliśmy. Choćby aferę Pawłowskiego. On był pierwszą postacią negatywną. Wielki sportowiec. Legenda polskiej szabli, a tu się mówi, że fingowano mu walki, żeby był numerem jeden, żeby budować jego pozycję. On działał dla CIA. W jakim zakresie udało się to udowodnić, trudno mi powiedzieć. Ale to rzuciło cień na jego osiągnięcia sportowe. Wywiad szuka różnych nieszablonowych rozwiązań. Kiedy już sięga po takie bardzo znane nazwiska, to powstaje nieścieralny osad. Człowiek się zastanawia, czy on osiągnął te wyniki sam, czy ktoś jeszcze na to pracował. Pamiętam, że kiedy byłem już w wywiadzie osobą znaczącą, żartowałem sobie na ten temat, choć niewielu brało żart za żart. Na przykład, był jakiś mecz międzypaństwowy, a ja mówię: - Panie premierze, czy mam ustalić wynik, czy mamy rozpocząć działania w tym zakresie, czy nie? A premier na to: - To wy i to możecie? To był koniec lat osiemdziesiątych i to były tylko żarty. Ale na dobrą sprawę każde działanie rządu powinno być przygotowane, sprawdzone, by nie było działań na ślepo. Obojętnie w jakiej dziedzinie. Dopiero wtedy, gdy jest pełna kalkulacja kosztów społecznych, ekonomicznych i psychologicznych, można działać. Czy rzeczywiście w sporcie wywiad ustalał wyniki? Nie chciałbym się na ten temat wypowiadać. Przyjmijmy, że to wszystko żart, ale jak pan sam wie, jednak paru sportowców przewinęło się przez wywiad. Szczególnie w NRD. Co pan jeszcze wie na temat Pawłowskiego? Trzeba pamiętać, że aby dobrze funkcjonować w branży, trzeba wchodzić w kontakt ze służbą przeciwną. W przypadku Pawłowskiego, który pracował dla Amerykanów, służby przeciwne to była np. służba rosyjska czy polska. W związku z tym on miał nakazane te kontakty. Więc grał na wielu skrzypcach. Natomiast wobec kogo był naprawdę lojalny, to tylko on sam wie. To jest dramat człowieka, szczególnie z tak wielkim nazwiskiem. Na dobrą sprawę bardzo trudno jest przyłapać tego typu ludzi na gorącym uczynku. A już w dobie współczesnej techniki tym bardziej. Trzeba pamiętać, że jak się rusza wielkie nazwisko, to jest to bardzo trudny temat. I raczej można dostać po palcach, aniżeli liczyć na końcowy sukces. Dlaczego? Niedawno mieliśmy próbkę. To było przy sprawie Olina. Wielkie nazwisko, więc jak silne powinny być dowody. I jak starannie powinno się je weryfikować, bo to jest najważniejsze - weryfikacja dowodów czy też weryfikacja sygnałów jest bardzo ważna. I stąd wywiad często uciekał się w przeszłości do dziennikarzy. Nie mówię o polskim wywiadzie, tylko szeroko rozumianym na świecie. Bo czasami dziennikarz był jedynym, który miał dotarcie. Ale od pewnego czasu na świecie obowiązuje reguła, że dziennikarzy się nie rusza. Dlaczego dziennikarzy się nie rusza? Współpraca z wywiadem to element psychicznie obciążający, który może powodować niepotrzebne perturbacje zewnętrzne, a to z kolei może stać się przedmiotem ataków, np. grup terrorystycznych czy państwa, które prowadzi politykę terroryzmu. Tak już bywało. Wielu dziennikarzy na całym świecie znalazło się w opałach, bo uznano ich za agentów wywiadu. I stąd właśnie takie niepisane prawo, że dziennikarzy się nie wykorzystuje. W zasadzie nie wykorzystuje się także wielkich nazwisk sportowych. Chyba że chodzi o filmowanie czegoś lub kogoś. Czasami sportowiec to jedyny człowiek, który ma wejście tam, gdzie inni nie mają. Dzisiaj wiemy, że w ZSRR; że w NRD mnóstwo postaci publicznych było powiązanych z wywiadem. To były państwa totalitarne. Żadnego z nich nie da się porównać do Polski. Sportowcy mieli naturalny dostęp do ciekawych środowisk, więc była to pokusa dla wywiadu. A zarazem trzeba pamiętać, że ci ludzie mieli niewielkie szanse, by się obronić; żeby nie być wciągniętym w tę grę. Bo służby miały ogromne możliwości nacisku, łącznie z takim, że np. forma sportowca dziwnie i nagle się obniżała; że miał utrudniony wyjazd za granicę. Te możliwości nacisku były ogromne. Czy sportowiec, tak generalnie, to dobry kandydat na szpiega? Sportowiec to człowiek walki. Odporniejszy na stres od wielu innych. Ponadto uparty. A także człowiek myślący, bo jednak proces przygotowań do zawodów wymaga pracy koncepcyjnej. Sportowiec pracuje w samotności, bo głównie pracuje sam nad sobą. Najczęściej są to także ludzie inteligentni, naturalnie przyciągający towarzystwo. Czyli w sumie sportowiec jest przygotowany do działań, które są potrzebne w pracy wywiadu. Mówimy jak jest na świecie, a jak to było w PRL? Ilu polskich sportowców pracowało dla wywiadu? Wie pan, to było tak dawno, że naprawdę nie pamiętam (uśmiech). To proszę powiedzieć, jak się ochrania imprezy sportowe w Polsce? Jak się chroni VIP-ów? Powiedzmy na przykładzie Pucharu Świata w Zakopanem. Prezydent Kwaśniewski przyjeżdża na Podhale i obiecuje góralom igrzyska olimpijskie. Podhale jest prawicowe, prezydent lewicowy. Co się robi, żeby uniknąć kłopotów? Podejmuje się działania środowiskowe. Przy współpracy z Biurem Ochrony Rządu, z kontrwywiadem. Znamy na tyle te środowiska, że wiemy, jak daleko ludzie ci są w stanie się posunąć. Rzeczywiście bada się to na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, czy gdzieś jakiś ekstremista nie wyskoczy, nie dokona nieodpowiedzialnego czynu. My musimy pamiętać o jednym: prezydent, bez względu na to w jak dalece nieprzychylne mu środowisko wkracza, musi mieć poczucie bezpieczeństwa. Władze Rzeczypospolitej muszą mieć poczucie bezpieczeństwa. To jest zadanie tajnych służb. Dlatego bada się wszystkie ślady, wszystkie nitki. W różnych środowiskach mogą się rodzić różne pomysły. Ostatnia afera wokół wywiadu dla telewizji, jakiego udzielił Piotrowski, zabójca księdza Popiełuszki, pokazuje, że nie wszyscy zrozumieli, co się w tej Polsce działo. W wywiadzie jak w medycynie - lepiej zapobiegać niż operować... Zastrzelił pan kiedyś kogoś? Wywiad polski szczyci się tym, że nigdy do nikogo nie strzelał. Jakim wywiadem się pan zajmował? Każdym, poza wywiadem naukowo-technicznym. Chociaż czasem, jak mi wpadały w ręce takie materiały, to też się człowiek tym zajmował. Gdzie pan pracował konkretnie? Pracowałem w Stanach Zjednoczonych i w Szwajcarii. W Genewie siedziałem pięć lat, a w Stanach krótko, bo niedużo ponad rok. Kolega zdradził i musiałem się ewakuować. Nie pracowałem przeciwko Szwajcarii. Szwajcaria nas nie interesowała. Ale w Szwajcarii jest dużo miejsc do pracy na inne kierunki... A Amerykanie? Nie mają do pana pretensji za działalność wywiadowczą? Nie. Zawsze się bardzo lubiliśmy i do dzisiaj się szanujemy. Wielokrotnie żartowaliśmy, że przez osiem godzin rywalizujemy, a potem razem idziemy na whisky. Co jest najgorsze w tej robocie? Samotność. Poza tym zbyt duże oczekiwania i zbyt małe środki. Wtedy w kraju zarabiało się 20 - 30 dolarów na miesiąc. A za granicą jednak zarabiało się inaczej. Moja pierwsza pensja za granicą wyniosła 600 dolarów. To śmieszne. Poszedłem na kolację z jakimś miejscowym bossem i wydałem całą pensję. Ale samotność jest jeszcze gorsza. Zostaje pan z problemem sam. Jest jakiś dialog z centralą, ale zwykle taki, jakby pan rozmawiał ze ścianą. I zarazem pan wie, że wpadka oznacza koniec. Czasami były takie zadania, że człowiek się zastanawiał, kto w tej centrali siedzi. Jak gdyby ci ludzie nie mieli pojęcia, co się na świecie dzieje. W tych czasach brałem samochód i jeździłem. Jeździłem i krzyczałem na całe gardło w samochodzie. Po dwóch, trzech godzinach wracałem do pracy. Mogłem znów czytać papiery. Byłem wyluzowany. Czasem wyżywałem się na korcie. Znajomi patrzyli i pytali, kogo chcę zabić? Tak waliłem w piłki, że aż dudnił kort. Do tego wszystkiego - co tu dużo mówić - to, co się działo w latach osiemdziesiątych, było powodem, że wielu z nas zaczęło tracić motywację. Śmierć Popiełuszki była najbardziej jaskrawym przykładem. Długo nie mogłem uwierzyć, że to mogły zrobić służby. Wydawało mi się, że to jest niemożliwe. W naszej tradycji nie było przemocy. Większość z nas działała w wywiadzie z pobudek patriotycznych. Morderstwo Popiełuszki to był dla mnie szok. Służba Bezpieczeństwa nie musiała tego robić. Ale zrobiła. Z tym patriotyzmem to pan chyba przesadza. Do bezpieki ludzie szli dla kasy, dla kariery, dla władzy. To prawda, ale wywiad i Służba Bezpieczeństwa to nie to samo. Wielu ludzi wrzuca do jednego wora tajne służby, a tak nie było. Ale ma pan rację, oczywiście. Do wywiadu wielu przyszło dla kariery. Część myślała o pieniądzach, część o możliwości podróży. Ja i wielu moich kolegów uwierzyliśmy Gierkowi. Gierek zapytał: "Pomożecie?" Stoczniowcy, a z nimi cała Polska, odpowiadali - "Pomożemy!". Entuzjazm był. Więcej swobody, większe kredyty. Młody człowiek wtedy się nie zastanawiał, że my żyjemy za czyjeś pieniądze. Wyglądało to wszystko dobrze. Tragedią były wydarzenia grudniowe, ale wszyscy wierzyli, że teraz będzie inaczej. A ci, którzy myśleli, że zrobią pieniądze w wywiadzie, odpadali, wykruszali się stopniowo. Jednak system się nie zmienił. Komuniści kazali strzelać do robotników w Gdańsku i komuniści rządzili nadal. Tylko nieliczni w wywiadzie byli komunistami. Za duży mieli dostęp do świata zewnętrznego, do książek, które były na indeksie. Jak taki człowiek mógł zachować złudzenia? Siedzieć za granicą dziesięć czy dwadzieścia lat i nadal twierdzić, że w Polsce jest tak, jak być powinno. Że przestrzegane są Prawa Człowieka; że ekonomia jest skuteczna; że rozwój dynamiczny. Ponadto na szkoleniach toczyliśmy pouczające, ciekawe dyskusje. Gdyby ktoś posłuchał z boku, nie wiedząc kto i co, to by odniósł wrażenie, że trafił na spotkanie opozycjonistów. Zresztą wywiad stykał się przede wszystkim z intelektualistami, z ludźmi opozycji. Partia chciała mieć niezależne źródła ocen i informacji. Mógł je dać tylko wywiad mający dobre kontakty z opozycją. Tak czy inaczej byliście cząstką systemu, który odpowiada za wiele zbrodni, choćby za Katyń. Wie pan, człowiek nie wybiera czasu, w którym się rodzi, kraju ani historii, w którą jego kraj jest uwikłany. Ale może próbować coś zmieniać. Nie byłoby zmian w Polsce, gdyby nie kontakty władzy z opozycją, ścieranie się różnych poglądów i wspólna chęć zmiany. Myśmy w wywiadzie wiedzieli o Katyniu od początku. Nie mogliśmy się ośmieszać. Nie mogliśmy powiedzieć naszym rozmówcom na Zachodzie, że nie wiemy, co to były czystki, bo nie mielibyśmy partnerów na Zachodzie. Nikt by tam z panem nie rozmawiał, gdyby pan mówił... po linii i na bazie... Nie ma możliwości. A po takiej rozmowie - to co? Nie ma śladu? Przecież jest pan człowiekiem myślącym, po studiach - wybrany, zdolny, samodzielny. Czyli była to wzajemna edukacja. Zresztą ci ludzie, zarówno za granicą, jak i w kraju, też z przyjemnością rozmawiali z nami. To był dla nich inny świat. Szybko się przekonali, że wywiad to nie bezpieka. Tu widzieli ludzi młodych, otwartych, bystrych. Mówili nam: zastanówcie się, co możemy wspólnie zrobić, jakie przyjąć rozwiązania, by próbować jakoś zmienić rzeczywistość. W wywiadzie awansowali tylko ludzie myślący. Nie faceci po linii: my - partia, komunizm na świecie zwycięży itd. W bezpiece nas nie lubili. Czy z wywiadem można kiedyś skończyć? W normalnych warunkach nie ma możliwości skończenia z wywiadem. W naszych jest to możliwe. Nasze warunki są, niestety, nienormalne. Boleję nad tym, bo niedobrze jest roztrwaniać tego typu potencjał. Na świecie dba się o to, żeby pracownik wywiadu był stale czymś zajęty; żeby nie miał czasu na myślenie. Daje mu się pracę, żeby ciężko pracując, zapomniał to, co zapamiętał. Dba się o to, żeby ci ludzie nie mieli problemów finansowych, bo jak problemy są, to pojawia się pokusa. Czasem jedno, dwa zdania wystarczą, by ktoś powiązał nitki, z pozoru różne, które jednak są z tej samej szpuli; są kluczem do sprawy. Ciągle jest wiele spraw nierozwiązanych. Co pan teraz robi? Robię to, na czym się najmniej znam. Bo z tego, na czym się najbardziej znam, musiałem się wycofać. Dzisiaj mogę powiedzieć z całą wyrazistością, że byłem niezależnym, apolitycznym szefem UOP-u. Obecnie zająłem się biznesem. Jestem współwłaścicielem firmy MOBITEL-ACTIVE SAFE. Główne moje zajęcie to śledzenie kradzionych samochodów. Czyli ochrona samochodów przed kradzieżą. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że mam najlepszą firmę w Polsce. Najlepsze urządzenia, najciekawsze rozwiązania. Urządzenie czuwa nad samochodem. Polecam lutowy numer magazynu PLUS GSM, tam jest więcej informacji o firmie. Teraz powiem w skrócie: jeśli coś się dzieje z autem, natychmiast mamy to na ekranie z precyzją do 5 metrów. I w ciągu pięciu czy dziesięciu minut zjawiamy się przy samochodzie. Mamy w całej Polsce swoje brygady (150 punktów), które czekają na nasz sygnał. Sygnał oczywiście podlega weryfikacji. Jeżeli ktoś próbuje podnieść samochód, żeby go wciągnąć na lawetę - u nas jest sygnał. Ktoś wybija szybę - sygnał; otwiera drzwi; wyrzuca właściciela - za każdym razem sygnał. Kiedy właściciel czuje się zagrożony, przyciska przycisk - mamy sygnał i jesteśmy na miejscu. Czy pańska przeszłość nie przeszkadza w biznesie? Ktoś powie: Czempiński ma nas na oku w każdej chwili, to niebezpieczne. To mówi głównie konkurencja. Natomiast mnie się wydaje, że moje nazwisko powinno być gwarancją. Zawsze byłem fair. Jeżeli daję swoje słowo, że nie śledzimy właściciela pojazdu, to jest to świętość. Gdyby się choć raz tak stało, to nie tyle moja firma, ile moje nazwisko byłoby wystawione na szwank. Na to nie mogę pozwolić. Mam zasadę, że jak się czymś zajmuję, to rzetelnie i na całość. Nie robię niczego połowicznie. Był pan sportowcem, szpiegiem. Teraz jest pan biznesmenem. Nie chciałby się pan trochę ponudzić, poleżeć na plaży, połowić ryby? Nie nadaję się do wędkarstwa, nie potrafię nawet leżeć na plaży, najczęściej gram w siatkówkę plażową. Dużo czasu poświęcam lotnictwu - dużo latam, głównie samolotami. Jakimi samolotami? Jednosilnikowymi. Moim ulubionym samolotem jest Cesna. Świetny samolot, duża przyjemność. Na szybowcach mniej, ale chęć rywalizacji ciągnie mnie do szybowców. Tam się czuję wolny, swobodny. Stamtąd ta cała scena polityczna, ci wszyscy politycy, wydają się tacy malutcy. Samo wsiadanie do szybowca, uniesienie się w nim, powoduje, że odczuwa się dużą rozkosz. Jest to coś, co mnie pochłania, ale teraz muszę również myśleć o firmie, o biznesie. Chociaż nie ukrywam, że nadal moją pasją jest wywiad. Rozmawiał: Marek Jóźwik
Uprawiałem głównie gry zespołowe, dopóki nie zacząłem latać na szybowcach. Pamiętam, że dużo czytałem książek Agaty Christie; dużo o drugiej wojnie światowej, o roli wywiadu w tym wszystkim. I to mnie wciągnęło. Uznałem, że praca w wywiadzie jest w sam raz dla takiego człowieka jak ja, który jest dobry w różnych dziedzinach. Ale jak to zwykle bywa, nie człowiek trafia do wywiadu, tylko wywiad trafia do człowieka. Wywiad mnie zauważył i zaproponowano mi pracę. Miał swoje sekretne informacje na uczelniach. Zadaniem niektórych profesorów, adiunktów, czy w ogóle kadry naukowej, było zwracanie uwagi na talenty. Na każdego, kto się wybijał, był dobrym studentem, miał ciekawe cechy charakteru. Monachium było zaskoczeniem dla wszystkich. To był pierwszy tak poważny zamach na sport. To, co się potem działo ze wszystkimi uczestnikami tego zamachu, pokazało, jak świetnie pracował Mosad. Nie udało się zapobiec, ale udało się rozpracować metody i ludzi. Dzisiaj wszystkie służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze na świecie pracują nad tym, żeby odkryć ewentualne zagrożenia wcześniej. Rzecz jasna nie ma sposobu na uniknięcie wszystkich zagrożeń. Paradoksalnie łatwiej dogadać się z terrorystami czy z mafią, zawrzeć jakieś układy, złożyć propozycje nie do odrzucenia niż zapanować nad rzeszą tzw. zwykłych obywateli. Trzeba pamiętać, że tylko część ludzi w wywiadzie była szkolona w zakresie działań dywersyjnych. Dziś główną siłą wywiadu są działania intelektualne, czyli koncepcja, planowanie, gry wywiadowcze. aby dobrze funkcjonować w branży, trzeba wchodzić w kontakt ze służbą przeciwną. W przypadku Pawłowskiego, który pracował dla Amerykanów, służby przeciwne to była np. służba rosyjska czy polska. W związku z tym on miał nakazane te kontakty. Natomiast wobec kogo był naprawdę lojalny, to tylko on sam wie. To jest dramat człowieka, szczególnie z tak wielkim nazwiskiem. Sportowiec to człowiek walki. Odporniejszy na stres od wielu innych. Ponadto uparty. A także człowiek myślący, bo jednak proces przygotowań do zawodów wymaga pracy koncepcyjnej. Sportowiec pracuje w samotności, bo głównie pracuje sam nad sobą. Najczęściej są to także ludzie inteligentni, naturalnie przyciągający towarzystwo. Czyli w sumie sportowiec jest przygotowany do działań, które są potrzebne w pracy wywiadu. Pracowałem w Stanach Zjednoczonych i w Szwajcarii. Moja pierwsza pensja za granicą wyniosła 600 dolarów. To śmieszne. Ale samotność jest jeszcze gorsza. Zostaje pan z problemem sam. Jest jakiś dialog z centralą, ale zwykle taki, jakby pan rozmawiał ze ścianą. I zarazem pan wie, że wpadka oznacza koniec. W tych czasach brałem samochód i jeździłem. Jeździłem i krzyczałem na całe gardło w samochodzie. Czasem wyżywałem się na korcie. Do tego wszystkiego - co tu dużo mówić - to, co się działo w latach osiemdziesiątych, było powodem, że wielu z nas zaczęło tracić motywację. Śmierć Popiełuszki była najbardziej jaskrawym przykładem. Wydawało mi się, że to jest niemożliwe. W naszej tradycji nie było przemocy. Większość z nas działała w wywiadzie z pobudek patriotycznych. Wielu ludzi wrzuca do jednego wora tajne służby, a tak nie było. człowiek nie wybiera czasu, w którym się rodzi, kraju ani historii, w którą jego kraj jest uwikłany. Ale może próbować coś zmieniać. Nie byłoby zmian w Polsce, gdyby nie kontakty władzy z opozycją, ścieranie się różnych poglądów i wspólna chęć zmiany. Myśmy w wywiadzie wiedzieli o Katyniu od początku. Nie mogliśmy się ośmieszać. W wywiadzie awansowali tylko ludzie myślący. Nie faceci po linii: my - partia, komunizm na świecie zwycięży itd. W bezpiece nas nie lubili. W normalnych warunkach nie ma możliwości skończenia z wywiadem. W naszych jest to możliwe. Robię to, na czym się najmniej znam. Bo z tego, na czym się najbardziej znam, musiałem się wycofać. Obecnie zająłem się biznesem. Jestem współwłaścicielem firmy MOBITEL-ACTIVE SAFE. Główne moje zajęcie to śledzenie kradzionych samochodów.
Wileńszczyzna O wigilijnej wieczerzy dla żywych i umarłych, o obejmowaniu płotów, o nasłuchiwaniu psiego szczekania i innych wróżbach dla panien, o śliżykach z posytą i kiślu z owsa, który "przylipia się do podniebienia", o kolorowych opłatkach i sianku, podkładanym pod obrus tak hojnie, że aż talerze ledwo stoją i jeść niewygodnie Gęba uśmiechnięta i żyć lżej Najbarwniejsze są wspomnienia ze wsi i miasteczek, gdzie tradycje przetrwały i śnieg sypie jak dawniej. Na zdjęciu: Miedniki koło Wilna FOT. JERZY HASZCZYŃSKI MAJA NARBUTT z Wilna Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Dowiedzieć się, komu pisane długie życie i szczęście, której pannie rychłe zamążpójście, a kto w przyszłym roku już nie usiądzie z żywymi do wigilijnego stołu. W położonych dwadzieścia kilometrów od Wilna Turgielach co przezorniejsi już kilka dni temu zdjęli wszystkie furtki i bramy. Mniej zapobiegliwi jeszcze długo po świętach będą po całej wsi szukać swej własności - odnajdą ją w cudzej zagrodzie albo i na własnym dachu. - To prawdziwe utrapienie - wzdychają starsi mieszkańcy, sarkając na chłopaków, którzy nie oszczędzą żadnej furtki. Turgielskie dziewczyny nie żałują bram; otwarte szeroko obejścia mają im zapewnić powodzenie i napływ konkurentów. Bramy i płoty mają szczególne znaczenie w matrymonialnych aspiracjach panien z podwileńskich wiosek. To, co dzieje się tam w wigilijny dzień, na niewtajemniczonych może sprawiać dziwne wrażenie. Miejscowi nie zwracają jednak uwagi na to, że dziewczęta znienacka podbiegają do płota i szeroko rozpostartymi rękami obejmują żerdzie. Jeżeli liczba żerdzi okazuje się parzysta - do przyszłej Wigilii znajdzie się męża. Jeśli nie - jest jeszcze szansa. Trzeba trzy razy splunąć, nogą zatrzeć i biec do następnego płota. Spotkane przeze mnie turgielskie panny bez zażenowania przyznają, że nie tylko będą obejmować płoty, ale i łapać drewno na opał - i tu parzysta liczba polan jest korzystna - a także nasłuchiwać, skąd naszczekują psy. Stamtąd bowiem nadejdzie mąż. O niego w Turgielach dość trudno - są chłopcy, ale jakoś się nie żenią. Dobrze, że choć rodzice nie krzyczą jak kiedyś na spóźniające się z zamęściem panny, którym dawniej bez ogródek mówiono, że "mąż to grunt, bez niego zginiesz jak szara myszka". Prawie jak przed wojną "Bóg się rodzi, moc truchleje" - parterowy budynek turgielskiego domu kultury rozbrzmiewa dźwiękami kolędy. Władysława Szyłobryt, kierowniczka miejscowego zespołu Turgielanka, energicznie wystukuje rytm obcasikiem. Dwanaście kobiet przy akompaniamencie akordeonu śpiewa na dwa głosy. Jest tak zimno, że nie zdejmują nawet kurtek i chustek. Dobiega końca próba przed występem zaplanowanym na pierwszy dzień świąt. Do dużej sali przyozdobionej olbrzymim świerkiem zaglądają dzieci. Jeszcze raz chcą przećwiczyć jasełka. Wystawia się je w Turgielach już od paru lat. Gdyby przywrócić chodzenie po domach z gwiazdą, to święta we wsi - mówią starsze kobiety - byłyby zupełnie jak "za polskich czasów". Dzieci są w różnym wieku, ale wszystkie już świątecznie uświadomione. Nie wierzą już w aniołki, które - jak wmawiają maluchom rodzice - w nocy przychodzą pożywiać się resztkami wigilijnej wieczerzy. Wiadomo przecież, że to nie aniołki, lecz zmarli. Nie ma się jednak co bać, bo duchy odejdą, zanim rodzina zasiądzie do śniadania. Podstawowym świątecznym obowiązkiem dziecka jest wypatrywanie pierwszej gwiazdki i liczenie wigilijnych potraw. Koniecznie musi być ich dwanaście. Nawet jeśli osobno trzeba policzyć i chleb, i sól. Zanim jednak potrawy znajdą się na nakrytym białym obrusem stole, musi tam znaleźć się sianko. W Wilnie - symboliczna garstka kupiona w przykościelnym kiosku albo i podarowana przez gospodarza na rynku. Na wsi sianko ściele się hojnie, "aż lekkie talerze ledwo ustoją, a jeść niewygodnie". Sianko odgrywa ważną rolę. Jeśli spod obrusa wyciągnie się długie i zielone źdźbło - pomyślność w nowym roku gwarantowana. Krótsze i żółte - niedobrze. W skrajnych wypadkach należy się obawiać, że w następnej wigilijnej wieczerzy będzie się uczestniczyć tylko w nocy, by przed świtem zniknąć. Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami. Tradycja wymaga tu, żeby podać kisiel: czerwony z żurawin i biały z owsa, o którego smaku nikt dobrego słowa nie powie, bo to "jak kit z okien i przylipia się do podniebienia ". Wszyscy za to lubią śliżyki - drobne okrągłe ciasteczka, koniecznie robione w domu, a nie kupne. Śliżyki podaje się z posytą, rodzajem zalewy zrobionej z utartego do białości maku, miodu i wody. Pod okiem proboszcza - Dla Jezusa i aniołków - mówi stanowczo mama turgielskiego proboszcza, księdza Józefa Aszkiełowicza, nagabnięta o to, dla kogo parafianie zostawiają na stole wigilijną wieczerzę. Chętnie podzieli się sekretami wypieku śliżyków - "dawaj pani zawsze drożdże, a nie sodę" - ale wyraźnie nie ma zamiaru zdradzać "duchowych" tajemnic. Zapewnia, że "pierwsze słyszy" o wigilijnych wróżbach, i bezskutecznie stara się uciszyć pożywiającą się na gościnnej plebanii parafiankę, która skwapliwie opowiada o pogańskich przecież wierzeniach. Także ksiądz Aszkiełowicz, który pojawia się na plebanii na chwilę, bo zaraz udaje się na mszę w pobliskich Taboryszkach, stara się przedstawić swych wiernych w jak najlepszym świetle. - Mileńka moja, daleko mniej piją. A młodzież w ogóle nie pije, bo się sportuje. Kościół pomógł postawić siłownię. W ogóle ludzie u nas ambitni i honorowi. Jak powiedziałem w kościele, że płot świadczy o gospodarzu, to wygląd wsi się poprawił. Co ksiądz powie, to tak nasi robią - twierdzi proboszcz. Zwłaszcza w okresie przedświątecznym ksiądz Józef nasilił swą walkę z pijaństwem, z której słynie na Wileńszczyźnie. Jak mówi się nawet w Wilnie, "zwariowawszy na punkcie wódki, wpada do chałup i jeśli ją znajdzie na stole, to łaje". Nie zawsze znajduje sojuszników nawet tam, gdzie wydawałoby się to naturalne. - Nie trzeba obzywać tych, którzy piją. Oni przecież w brudzie, głodzie żyją. Mój mąż niedospany, niedojedzony. Toż to prawdziwy pokutnik - ubolewa jedna z turgielanek, zastanawiając się, czy przypadkiem właśnie za te cierpienia mąż nie pójdzie do nieba. Nie ma już czarnych kartek w kalendarzu - Najlepiej i z całego serca bawiono się w czasie Bożego Narodzenia na wioskach - mówi Dominik Kuziniewicz, czyli Wincuk, najpopularniejszy na Wileńszczyźnie gawędziarz. Wieś wileńska nigdy nie była bogata, ale "niezepsute pieniędzmi ludzie zawsze potrafili obchodzić święta wesoło i zgodnie z tradycją". - Mama, rocznik 1908, wieczna pamięć, do końca wspominała, jak spędzała Boże Narodzenie w rodzinnej wsi, jak ważne były przygotowania robione przez cały adwent, a potem wypatrywanie pierwszej gwiazdki. W latach trzydziestych przeniosła się do Wilna, ale stamtąd nie miała już takich barwnych świątecznych wspomnień - opowiada Wincuk. Wilno ówczesne było "Jerozolimą Północy", znaczącym skupiskiem Żydów, a miejskie święta miały w ogóle inny wymiar - były mniej religijne i wzruszające, a bardziej huczne i bogate. Bawiono się na rautach i wielkich balach w ratuszu. Świąteczna tradycja nigdy jednak w Wilnie nie zanikła, nawet w najbardziej niesprzyjających czasach, gdy Wigilię i Boże Narodzenie wskazywały czarne kartki w kalendarzu. Zawsze całe rodziny zasiadały w wigilijny wieczór przy zaścielonym białym obrusem wigilijnym stole. A i w pracy starano się jakoś obchodzić święta, choć to "zależało od kolektywu". - Ktoś przyniósł śliżyki, ktoś postawił nalewkę i tak, choć nie na stoliku u dyrektora, ale urządzano prawdziwe święta - wspominają Polacy z Wilna. Teraz w Wilnie już nie tylko oficjalnie, ale i ostentacyjnie obchodzi się Boże Narodzenie. Na placu Katedralnym i placu Ratuszowym w przedświątecznym okresie ustawiono olbrzymie rzęsiście oświetlone choiny. Pojawiła się nawet swoista bożonarodzeniowa moda - na kolorowe opłatki. Można więc usłyszeć, jak miejscowe Polki narzekają: W Ostrej Bramie opłatki tylko białe, trzeba iść do dominikanów, bo tam różowieńkie, żółcieńkie, ładnieńkie. Mimo wszystko tradycyjnym białym opłatkiem proponuje w imieniu Polaków na Litwie przełamać się Wincuk, przesyłając czytelnikom "Rz" życzenia z Wilna: - Kochanieńkie, wy moje. Zostawajcie wy się żywe, zdrowe i uśmiechnięte. Bo pamiętajcie, że gdy gęba uśmiechnięta, to lżej przez życie kołdybać się.
Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami.
POLEMIKA Nie da się stanem finansów publicznych usprawiedliwić podatkowego weta Ciemno po ekonomicznej stronie RYS. PAWEŁ GAŁKA JANUSZ JANKOWIAK Jakiś czas temu profesor Marek Belka, ekonomista pana prezydenta i wielce prawdopodobny kandydat do powtórnego objęcia urzędu ministra finansów z rekomendacji pokomunistycznej lewicy, dołączył do grona osób krytycznie wypowiadających się na temat rozmywania w "kreatywnej księgowości" obrazu finansów publicznych. I wszystko byłoby dobrze, gdyby teraz prof. Belka nie zaczął stanem finansów publicznych tłumaczyć prezydenckiego sprzeciwu wobec ustawy o opodatkowaniu dochodów osobistych ("Ekonomiczna strona weta","Rzeczpospolita", 3 grudnia 1999 r.). Ponieważ sprawa podatków wróci na pierwsze strony gazet już za kilka miesięcy, a w tym czasie - wolno przypuszczać - zasadniczy przełom w stanie finansów publicznych jednak nie nastąpi, warto dokładniej przejrzeć ekonomiczne usprawiedliwienie prezydenckiego doradcy. Faktów prostowanie Prezydent - wedle Belki - zakwestionował reformę podatkową powodowany troską o realny deficyt finansów publicznych. Jest to wyjaśnienie nie tylko nowe, jest ono również z ekonomicznego punktu widzenia bezsensowne. Pod pozorem troski o budżet kryje się bowiem grube merytoryczne nieporozumienie. Taka "zekonomizowana" argumentacja musi budzić u postronnego obserwatora jeszcze żywszy niepokój, niż odwoływanie się przy wecie podatkowym do zasady sprawiedliwości społecznej. Rodzi się poważne podejrzenie: czy przypadkiem pan prezydent nie został wprowadzony przez swych doradców w błąd? Teza prof. Belki jest prosta: biorąc pod uwagę rzeczywisty stan finansów publicznych, ukrywany przez rząd, należy stwierdzić, że nie stać nas na redukcję podatków. Z tą tezą jest trochę tak, jak w dowcipach o radiu Erewan: niby wszystko się zgadza, ale nie rower, a samochód i nie jemu ukradli, a on ukradł. Nie ma wyjścia - trzeba prostować. Będzie mniej dowcipnie, ale za to prawdziwiej. Zacząć wypada od tego, że po rządowej autopoprawce do projektu przyszłorocznego budżetu już widać jak rząd, poniewczasie i z oporami, to prawda, przywraca jednak finansom publicznym przejrzystość. Sporo jest jeszcze do zrobienia. Ale urealnienie danych o deficycie budżetowym i niedoborze skonsolidowanego sektora publicznego w tym i w przyszłym roku, stało się faktem. Krytyka najwyraźniej pomogła. Być może również ta akademicko bezinteresowna krytyka ze strony profesora Belki. Dlatego odkrywanie teraz prawdy o finansach publicznych przypomina odkrywanie Ameryki. Trzeba przy tym powiedzieć wyraźnie: nawet biorąc pod uwagę rzeczywisty, a nie ten podkolorowany obraz finansów publicznych, weto prezydenckie nie miało ekonomicznego uzasadnienia. Zatajanie prawdy o budżecie, jako motyw weta odpada, bo prawda powoli, za przyzwoleniem rządu, przebija się do opinii publicznej. Tak samo, jak dawno już trafiła do uczestników rynku, nie zmieniając ich pozytywnej opinii o niższych podatkach. Po raz któryś z rzędu trzeba powtarzać: nie jest prawdą, jakoby reforma podatkowa w zaproponowanym kształcie miała oznaczać radykalny i natychmiastowy ubytek dochodów budżetu. Nie przez najbliższe dwa lata. Gdyby było inaczej, uwaga Belki o tym, że nas na niższe podatki nie stać, byłaby na miejscu. Wiem o czym mówię, bo sam o tym kilka lat temu pisałem, między innymi w "Rzeczpospolitej", stawiając kwestię warunków niezbędnych dla redukcji podatków. Jednak w wersji zawetowanej przez prezydenta obcięcie wydatków budżetu stanęłoby na porządku dnia dopiero w trzecim roku reformy. Być może jest to więc przedsięwzięcie niewygodne, jeśli brać pod uwagę kalendarz polityczny lewicy, ale przecież ani przez to mniej ekonomicznie sensowne, ani nie samobójcze. Idąc tropem profesora Belki, czyli powodowani troską o powyborcze finanse publiczne, moglibyśmy najwyżej zapytać: co ciąć w pierwszym roku wyraźnego spadku wpływów podatkowych? Musielibyśmy jednak równocześnie założyć, że przez najbliższe dwa lata struktura wydatków publicznych pozostanie niezmienna. Gdyby pieniądze publiczne miały być dalej wydawane tak marnotrawnie jak teraz, to sprzeciw wobec redukcji wpływów podatkowych zyskałby bardzo poważne podstawy. Wtedy faktycznie nie byłoby nas stać nie tylko na niższe podatki, ale praktycznie na nic. Przyjęcie założenia, że po systemowych reformach struktura wydatków budżetu pozostanie niezmienna, a podatnik będzie łożył coraz więcej, a nie coraz mniej na sferę publiczną, byłoby jednak - przyznajmy - doprowadzeniem ad absurdum argumentacji w obronie prezydenckiego weta. Aż tak daleko prof. Belka nie idzie, poprzestając na ogólnym twierdzeniu, że budżetu po prostu nie stać na uszczuplenie wpływów: ani teraz, ani nawet za dwa lata. Otóż, o to właśnie idzie, że nie będzie go stać, jeśli nic się nie zmieni. Gdyby jeszcze autor twierdził, że oszczędności poczynione na racjonalizacji wydatków publicznych i tak nie zostaną zakumulowane, bo pójdą na te cele, na które dzisiaj budżet wyraźnie skąpi. Ten argument w obronie wysokich podatków byłby przynajmniej merytorycznie poprawniejszy. Kolejka jest faktycznie długa: rolnictwo, edukacja, infrastruktura. Dlaczego w takim razie profesor Belka nie sięgnął po ten argument? Widzę jeden tylko ważny po temu powód. Odwołanie się do "wypierania" jednych wydatków przez inne, oznaczałoby wysłanie do beneficjentów obecnej struktury budżetu komunikatu następującej treści: bez względu na to, czy podatki będą niższe czy wysokie i tak musicie liczyć się z ciężkimi stratami. Byłby to bardzo niepolityczny przekaz. Dlatego nie został wysłany. Wygrało tajemnicze niedopowiedzenie. Dano nadzieję jednocześnie tym starym i tym in spe beneficjentom budżetu. Całość podlano sosem troski o finanse publiczne. Faktów pomijanie Tłumacząc weto troską o finanse publiczne profesor Belka wprowadza do obiegu argumenty wątpliwej jakości. Co ciekawe, nawet nie zostaje przy tym przez niego muśnięty element naprawdę kluczowy przy rozważaniu wad i zalet zmiany struktury podatków. Bo skoro nie stan budżetu jest najważniejszy dla obniżki podatków, to co? Wzrost gospodarczy? Inwestycje? Miejsca pracy? Dobry, krytyczny wobec wszelkiego prostactwa ekonomista wzdragałby się przed takim uzasadnieniem redukcji podatków dla najzamożniejszych. Korzystny wpływ zróżnicowania dochodowego na tempo wzrostu gospodarczego jest mocno dyskusyjny. Jeśli nawet założyć, że inwestycje rosną wraz z dochodami, to przecież i tak ich krańcowa produktywność spada. A droga od niższych podatków do nowych miejsc pracy jest kręta i wyboista. Nie sposób jednak pojąć, dlaczego doradca prezydenta ani słowem nie zająknął się o tym, co stanowi prawdziwą istotę naszego podatkowego problemu. Chodzi mianowicie o odpowiedź na pytanie: czy redukcja obciążeń fiskalnych dla najlepiej opłacanych pracowników przekłada się na wzrost prywatnych oszczędności krajowych? Bo jeśli tak jest, a jest, nie trzeba wcale wierzyć na słowo, wystarczy sięgnąć po wyniki stosownych badań - to wraz z podatkami spadałoby ryzyko związane z zewnętrzną nierównowagą gospodarki, znajdującą wyraz w deficycie obrotów bieżących bilansu płatniczego. Spieszę od razu uprzedzić argument o przeznaczaniu kwot zaoszczędzonych na podatkach na import konsumpcyjny. Wystarczy zauważyć, że krańcowa skłonność do konsumpcji w grupie podatników dysponujących w Polsce już 3,3-krotnością średniego dochodu wyraźnie spada. Obniżka podatków dla najzamożniejszych byłaby więc najważniejszym, a prawdę powiedziawszy chyba też jedynym makroekonomicznym instrumentem w zmaganiach z widmem kryzysu walutowego w Polsce. Naturalnie jeśli nie liczyć pomysłów w rodzaju: zamknąć granice, podnieść cła importowe, zdewaluować złotego, subsydiować eksport itp. Profesora Belki nie należy jednak mylić z doktorem Bugajem. To co prawda ten sam Instytut (Nauk Ekonomicznych PAN), ale zdecydowanie różne szkoły. Skoro jednak Belka odrzuca nie tylko receptę Ryszarda Bugaja, ale również - wbrew wynikom badań empirycznych - receptę Leszka Balcerowicza, jako najskuteczniejszy sposób na wzrost prywatnych oszczędności w Polsce, to co proponuje w zamian? Co doradca ekonomiczny pana prezydenta ma do powiedzenia na temat alternatywnych metod uporania się przez politykę gospodarczą z deficytem obrotów bieżących bilansu płatniczego? Jeśli nie administracyjne ograniczenia nałożone na import, jeśli nie pompowanie słabym złotym eksportu, jeśli nie zwiększenie krajowych oszczędności przez niższe podatki, to co zostaje? Jakoś mocno wieje pustką po tej ekonomicznej stronie podatkowego weta. Na koniec zapytajmy więc: ile wart jest postulat społecznej sprawiedliwości w kraju wystawianym bezustannie na ryzyko finansowego chaosu? Tego - jak sądzę - nie trzeba chyba tłumaczyć nawet głuchym i ślepym na ekonomię zawodowcom polityki. Zresztą od czego są w końcu ekonomiczni doradcy, prawda? Autor jest głównym ekonomistą w Westdeutsche Landesbank Polska.
profesor Marek Belka dołączył do grona osób krytycznie wypowiadających się na temat rozmywania w "kreatywnej księgowości" obrazu finansów publicznych.I wszystko byłoby dobrze, gdyby teraz prof. Belka nie zaczął stanem finansów publicznych tłumaczyć prezydenckiego sprzeciwu wobec ustawy o opodatkowaniu dochodów osobistych ("Ekonomiczna strona weta","Rzeczpospolita", 3 grudnia 1999 r.). Teza prof. Belki jest prosta: biorąc pod uwagę rzeczywisty stan finansów publicznych, ukrywany przez rząd, należy stwierdzić, że nie stać nas na redukcję podatków. Z tą tezą jest trochę tak, jak w dowcipach o radiu Erewan: niby wszystko się zgadza, ale nie rower, a samochód i nie jemu ukradli, a on ukradł.Nie ma wyjścia - trzeba prostować. nawet biorąc pod uwagę rzeczywisty, a nie ten podkolorowany obraz finansów publicznych, weto prezydenckie nie miało ekonomicznego uzasadnienia.
MULTIPLEKSY W ciągu kilku lat przybędzie 800 sal - Szansa dla filmów artystycznych Inwazja kinowych molochów Multipleksy oferują kinomanom supernowoczesne, klimatyzowane sale z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym oraz dźwiękiem stereo FOT. PIOTR KOWALCZYK BARBARA HOLLENDER Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie. Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno uroczystym pokazem "Patrioty" zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni. Czterech aktywnych "Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych. Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce. Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy. Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach. Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów. Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii pierwszy multipleks zbudowano w 1985 roku, dzisiaj jest ich już ponad 150. Dynamicznie rozwijają się multipleksy w Niemczech; w samym Berlinie przybyło w ostatnich latach 30 takich obiektów. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Jak będzie w Polsce? Raj dla dystrybutorów Warto przypomnieć, że w latach 70. funkcjonowało w kraju ok. 2,5 tys. kin. W połowie lat 90. było ich już tylko 700, potem liczba ich stopniała do ok. 600. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo. Szef Warner Bros Poland Arkadiusz Pragłowski twierdzi, że multipleksy zmienią polski krajobraz filmowy. - Na naszym rynku - mówi - mamy z jednej strony wielkie sukcesy frekwencyjne "Titanica" czy polskich superprodukcji, z drugiej całą resztę, która musi zadowolić się mizernymi wynikami. Dzięki powstaniu nowoczesnych kin wielosalowych znikną tak duże dysproporcje. Dzisiaj wiele tytułów schodzi z ekranów po dwóch tygodniach, bo wypychają je filmy nowsze, premierowe. W multipleksach, w mniejszych salach, będą mogły zarabiać na siebie przez wiele tygodni, a nawet miesięcy. Dzięki temu pojawi się coś w rodzaju "filmowej klasy średniej" - obrazy może nie przebojowe, ale osiągające przyzwoite wyniki. Pragłowski uważa też, że powstanie multipleksów wzbogaci repertuar: - Warner Bros. ma bogatą ofertę. Wprowadzam na ekrany tylko kilkanaście tytułów rocznie, ponieważ nie chcę przedwcześnie zdejmować z kin własnych tytułów. Poza tym dotąd koncentrowałem się na hitach. Jeśli będę miał do dyspozycji niewielkie sale, będę mógł również wprowadzać filmy bardziej ambitne, w mniejszej liczbie kopii. W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze. - Tam, gdzie pojawiają się multipleksy, jest mi znacznie łatwiej znaleźć ekrany dla moich filmów - mówi znany dystrybutor Roman Gutek. - I nie chodzi wyłącznie o szansę, jaką stwarzają te kinowe molochy. Gdy wiele kopii filmowych zagospodarowywanych jest przez multipleksy, luźniej robi się w małych, tradycyjnych kinach. Już dzisiaj kierownicy kin z miast, w których są multikina, dzwonią z pytaniami o filmy. Małe kina zagubione Czy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami. Jest oczywiste, że po to, by wytrzymać konkurencję, małe kina muszą się modernizować, dbać o wystrój sal, zmieniać fotele, jak to już dzieje się np. w warszawskim "Muranowie", ulepszać sprzęt projekcyjny. I to jest już jakaś korzyść. Ale czy nawet po takich inwestycjach utrzymają się? Ich dyrektorzy nie kryją zaniepokojenia. Przeciętny Amerykanin chodzi do kina 4-5 razy w ciągu roku, przeciętny Francuz, Niemiec czy Brytyjczyk - 3 razy w roku; Polak - mniej więcej raz na dwa lata. W ubiegłym roku mówiliśmy o wielkich sukcesach "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza". Filmy te zgarnęły 13 mln widzów. Ale ogólna liczba widzów zwiększyła się w stosunku do roku ubiegłego zaledwie o cztery miliony. Już z tego zestawienia widać, że w Polsce hity nie zwiększają kinowej frekwencji, raczej zabierają widzów innym tytułom. I zapewne trzeba będzie wielu lat, by to zmienić. Przede wszystkim dlatego, że z kina niemal odeszło średnie pokolenie; dla młodego - ceny biletów są relatywnie do kieszonkowego i zarobków bardzo wysokie, dla starszego - zupełnie niedostępne. Szansa dla polskiego kina? Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Dobrze radził sobie na ekranach film Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", pół roku grany był w Ster Cinema "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ale oprócz nich w ostatnim czasie poza wielkimi produkcjami nie weszło na ekrany zbyt wiele atrakcyjnych polskich tytułów. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud. - U nas też obowiązują reguły rynkowe - mówi Mirosław Trębowicz, zastępca kierownika w kinie "Silver Screen". - Możemy utrzymywać filmy na ekranie, dopóki zarabiają pieniądze. Ponad miesiąc pokazywaliśmy komedię Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", jednak gdy frekwencja spada - tytuł zdejmujemy. Izabela Duda, dyrektor programowy "Silver Screen" zapewnia, że jej firma chce tworzyć repertuar dla każdego. Stara się, by na ekranach znalazło się zarówno kino akcji, jak i tytuły ambitniejsze. - Ale nie chcemy wyświetlać obrazów niedobrych, niezależnie od tego, czy są to produkcje amerykańskie czy polskie - mówi. Na ciekawą kwestię zwraca uwagę Urszula Malska, prezes ITI Cinema: - Może się i tak zdarzyć - mówi - że multipleksy odbiorą część widowni polskim superprodukcjom. "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz" zajmowały po premierze większość dobrych ekranów w mieście. Człowiek, który chciał wówczas iść do kina, nie miał wielkiego wyboru. Multipleksy mają szeroką ofertę. W nowych warunkach następne polskie superprodukcje będą już musiały rywalizować z filmami zagranicznymi. Dzisiaj nowoczesność na kinowym rynku to niewątpliwie multipleksowe centra rozrywki. Większość krajów, może poza Francją, która się przed nimi broni, już poszła w tym kierunku. Ale na polskim rynku wprowadzeniu kinowych molochów ciągle jeszcze towarzyszy wiele pytań. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat.
"Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas.W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych.Poważnym inwestorem jest firma Multikino.Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu.Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T.
GEOLOGIA Morze Śródziemne wlało się do Morza Czarnego Dobrodziejstwo potopu RYS. MAREK KONECKI KRZYSZTOF KOWALSKI "Był tedy potop przez czterdzieści dni na ziemi (...) Piętnaście łokci wezbrały wody (...) Zaginęło tedy wszelkie ciało ruchające się na ziemi, i z ptaków, i z bydła, i z zwierząt, i z wszelkiej gadziny płazającej po ziemi, i wszyscy ludzie (...) I trwały wody nad ziemią sto i pięćdziesiąt dni (Genesis, VII: 17-24)." Tak brzmi wersja biblijna. A co na to współczesna nauka? Mitologia Etnografowie i religioznawcy skatalogowali mity o potopie. Występują one w zasadzie na całym świecie, co więcej, wśród przekazów o gigantycznych, totalnych katastrofach, legenda o potopie jest najbardziej rozpowszechniona. Znana jest wśród ludów we wszystkich częściach świata, w Indiach, Egipcie, Chinach, Mezopotamii, Grecji, Persji, Peru, Meksyku, Ziemi Ognistej, Kolumbii, Arktyce, Australii, na Litwie, Nowej Gwinei, Malajach, Karaibach. Jej rdzeń, wszędzie, nie różni się w zasadzie od przekazu biblijnego: Pierwsza ludzkość upada pod względem etycznym, toteż Bóg postanawia zgładzić nieudany rodzaj, w tym celu sięga po jedyny skuteczny sposób - zsyła powszechny potop. Ratuje się z niego para lub kilkoro ludzi; środkiem ocalenia niezmiennie jest łódź, korab, jakaś arka. Po opadnięciu wód uratowani dają początek nowej ludzkości. Praojciec Noe ma wielu kolegów. Mit o potopie jest prastary, sięga czasów, gdy topniał lodowiec, a to wydarzenie geofizyczne miało miejsce mniej więcej 10 000 lat temu, proces ten trwał jakiś czas, około dwóch tysiącleci. Na skutek tego wydarzenia w dziejach planety, poziom mórz i oceanów podniósł się o kilkadziesiąt metrów, szacuje się, że mniej więcej o 60 m. Jednak, proces błyskawiczny w skali geologicznej, w skali życia człowieka był na tyle powolny, że trudno go było dostrzec. Potop polodowcowy z całą, naukową pewnością, miał miejsce, ale najprawdopodobniej został przez ludzkość przegapiony. Skąd zatem powszechny mit o potopie? Geofizyka I oto pojawiła się w tej sprawie kolejna glosa. Jej autorami są amerykańscy geofizycy William Ryan i Walter Pitman z Obserwatorium Oceanologicznego Lamont-Doherty w Palisades (stan Nowy Jork). Podczas kongresu geofizycznego w San Francisco przedstawili - po prostu - scenariusz potopu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w 1993 roku wspólnie z Rosjanami w rejonie, o którym mówi przekaz biblijny, czyli nad Morzem Czarnym - Arka Noego wylądowała przecież na górze Ararat. Ryan i Pitman twierdzą, że katastrofa rzeczywiście nastąpiła, około 7500 lat temu. Rzecz w tym, że Morze Czarne nie zawsze było morzem, jeszcze 10000 lat temu akwen ten stanowił największy na świecie zbiornik słodkiej wody. Podobnie zresztą Bałtyk nie od razu był morzem, początkowo, po stopnieniu lodowca, stał się ogromnym jeziorem jeszcze bez połączenia z Morzem Północnym. Ale właśnie w tym okresie gwałtownie dobiegała końca epoka lodowcowa, czasza lądolodu na półkuli północnej tajała, poziom oceanów i mórz rósł, dosłownie, z dnia na dzień. I właśnie około 7500 lat temu, gdy wody Atlantyku (Morza Północnego) przelały się przez Kattegat i Skagerrak do Bałtyku, podobne wydarzenie nastąpiło w rejonie Bosforu, gdzie wezbrane Morze Śródziemne zwaliło wątłą barierę skalną i wlało się do jeziora, którego tafla leżała 150 metrów niżej. Określenie "wlało się" jest eufemizmem, powstał fantastyczny wodospad, kilka razy większy od Niagary. Według obliczeń amerykańskich geofizyków, poziom jeziora rósł od 30 do 60 cm w ciągu doby. Proces ten trwał około roku. Przez ten czas zalanych zostało 100 000 kilometrów kwadratowych ziem wokół jeziora. To był najprawdziwszy potop. Łoskot, grzmot, ryk niebywałego wodospadu, według obliczeń akustyków, mógł być słyszalny w promieniu stu kilometrów. Ludzie egzystujący w tamtym rejonie musieli go słyszeć, musieli o wszystkim wiedzieć, musieli widzieć ląd zalewany przez wodę, z godziny na godzinę. Wydarzenie tej skali nie mogło nie znaleźć odbicia w legendach, przekazach; toteż znalazło, czego dowodem mitologia Mezopotamii: mit o potopie zawarty jest w eposie "Gilgamesz", z niego wywodzi się biblijny przekaz o potopie. Jednym słowem, 7500 lat temu w tamtym rejonie rzeczywiście zaistniały warunki, aby jakiś Noe zbudował arkę. Geologia Wiercenia geologiczne dokonane w dnie Morza Czarnego, u wybrzeży Ukrainy, na wysokości Półwyspu Krymskiego, wykazały na głębokości 140 m pod powierzchnią wody istnienie zerodowanej warstwy gliny i żwiru, co świadczy, że znajdowała się ona niegdyś w ujściu rzeki do wielkiego jeziora. W warstwie tej znaleziono pozostałości korzeni roślin i ślimaków słodkowodnych. Jest to niepodważalny dowód jeziorowej przeszłości Morza Czarnego. Przeprowadzono również wiercenia w pasie wód o głębokości od 120 do 50 m. W odwiertach stwierdzono szczątki morskiego gatunku mięczaka "Cardium edule", występującego pospolicie w Morzu Śródziemnym. Nauka wie nie od dziś, że Morze Czarne było niegdyś jeziorem, i nie to stanowi rewelację. Lecz dotychczas sądzono, że Morze Śródziemne wlewało się do jeziora powoli i - w związku z tym - powoli i regularnie tworzyły się nowe osady denne, i że ślimaki znajdowane głębiej są starsze od tych znajdowanych bliżej powierzchni. Tymczasem wiek "Cardium edule" określony metodą węgla radioaktywnego C14 okazuje się taki sam, niezależnie od głębokości: 7500 lat. Wytłumaczenie tego faktu, zdaniem Amerykanów, jest proste: Poziom wód jeziora podnosił się błyskawicznie, jezioro w mgnieniu oka, w ciągu jednego roku, przeistoczyło się w morze. To był potop. Archeologia Ale, jak twierdzą Ryan i Pitman, skutki potopu, okazały się w dłuższej perspektywie czasu dobroczynne, ponieważ potop przyczynił się do rozkwitu rolnictwa. Owszem, potop spowodował zagładę, na zalanych terenach, pierwszych neolitycznych, rolniczych pól, gospodarstw, wiosek na eksploatowanych żyznych brzegach wielkiego jeziora. Ale potop zmusił także tych ludzi, którzy przeżyli kataklizm, do migrowania i zarazem szerzenia nowatorskiego, rolniczego trybu życia. Ryan i Pitman nie są zdziwieni, że właśnie w tym mniej więcej czasie, 7400 lat temu na terenach dzisiejszej Armenii, Gruzji, Rumunii pojawia się pług oraz irygacja pól. Potop był potężnym impulsem do wędrówki ludów. Rolnicze plemiona wędrowały wzdłuż dolin wielkich europejskich rzek, docierały w V tysiącleciu p.n.e. na tereny Niemiec, Austrii, Czech, Polski. Są na to bardzo liczne i niepodważalne archeologiczne dowody. W V tysiącleciu przez przełęcze karpackie docierały na południe Polski i osiadały w pasie lessów małopolskich gromady rolników znad Dunaju, szerząc nowy, rewelacyjny i rewolucyjny tryb życia. Następnie, dolinami Wisły i Odry wędrowały na północ, docierały do Ziemi Pyrzyckiej i na Kujawy. Środowiska naukowe nie uznały hipotezy Ryana i Pitmana za absurdalną. Jednak zdaniem przeważającej liczby badaczy, potop był tylko jednym z wielu czynników światowej ekspansji rolnictwa, jedynie przyspieszył działanie mechanizmu, który już wcześniej "sam z siebie" funkcjonował. A jeśli tak, potop zdaje się potwierdzać porzekadło, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło; wprawdzie jesteśmy przywiązani do mitu o złych, katastrofalnych skutkach potopu, ale nauka nie potwierdziła dotychczas jego szkodliwości, wprost przeciwnie, istnieją przesłanki - tak twierdzą Amerykanie - do traktowania potopu jako dobrodziejstwa.
Mity o potopie znane są wśród ludów we wszystkich częściach świata i wszędzie wygląda podobnie. Geofizycy William Ryan i Walter Pitman z Obserwatorium Oceanologicznego Lamont-Doherty przedstawili scenariusz potopu. Naukowcy twierdzą, że katastrofa rzeczywiście miała miejsce, około 7500 lat temu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w rejonie, o którym mówi przekaz biblijny, czyli nad Morzem Czarnym.
Z Jadwigą Staniszkis, socjologiem, rozmawia Małgorzata Subotić Ciężka praca dzień i noc FOT. (c) PIOTR MALECKI/FORUM Rz: Nie spełniła się pani przepowiednia i życzenie, aby SLD zawarł koalicję z Platformą Obywatelską. Dlaczego? JADWIGA STANISZKIS: Przywódcy Platformy tego nie chcieli. Bo przecież Miller mówił, że były jakieś rozmowy i była propozycja takiego układu jak w Czechach, Klaus - Zeman. Na tym układzie Klaus nie wyszedł tak źle. Jest najpoważniejszym kandydatem na stanowisko prezydenta, jest ceniony za to, że wziął odpowiedzialność. Decyzji przywódców Platformy dziwię się też z innego powodu - polityka parlamentarna i rzeczywista władza tak się zaczęły rozchodzić, że realne zmiany można przeprowadzać, będąc w aparacie wykonawczym. A co z władzą parlamentarną? Platforma będzie w parlamencie tkwiła w dyskursie publicznym, który okaże się, moim zdaniem, dyskursem fałszywym. Samoobrona będzie nadawała ton tej dyskusji, interpretując współczesne wyzwania w bardzo tradycyjnym języku. Platforma nie utrzyma nawet obecnego poparcia. W języku tradycyjnym, czyli prostym? Tradycyjnym w tym sensie, że nieadekwatnym do sytuacji. Przy okazji także prostackim. Partii takiej jak Platforma będzie bardzo trudno znaleźć w parlamencie swoje pięć minut. Uważam, że jej miejsce w polityce, kwalifikacje jej ludzi upoważniały ją do objęcia wysokich stanowisk w aparacie wykonawczym. Niższe kadry były tym zainteresowane, ale przywódcy okazali się minimalistyczni. I to jest ich błąd. Na minimalizmie nikt nie wygrywa w polityce. Minimalistyczni z jakiego powodu? Myślą o przetrwaniu. W całej kampanii byli zbyt luzaccy, zbyt leniwi. Niewykorzystujący zaplecza, a nawet dorobku własnego ośrodka programowego. W pani ocenie przywódcy Platformy mają więc zerową skłonność do ponoszenia ryzyka? Tak. Ale jest to zła kalkulacja. Co mogła właściwe zyskać Platforma na takiej koalicji? Polska mogła zyskać. A Platforma mogła uzyskać opinię, że jest gotowa do wzięcia odpowiedzialności. Nie musiała się obawiać losu Unii Wolności, bo Unia zrobiła błąd, szukając racjonalizacji historycznej, czyli uzasadnienia dla ewentualnie takiej koalicji, w przeszłości. A w tym przypadku chodzi o racjonalizację ze względu na trudną sytuację kraju. Ciągle pani uważa, że taka koalicja byłaby najlepsza dla Polski? Uważam, że w tej konfiguracji koalicja Platformy z SLD byłaby optymalna. Sądzę zresztą, że należy zastanowić się nad tym, czy w Polsce dokonała się - i czy może się dokonać ze względu na uwarunkowania globalne - pełna rewolucja kapitalistyczna. Czy może powstać pełny kapitalizm, czyli zdolność do akumulacji i nowy segment producentów. Czy przypadkiem Lepper, mimo całej tej swojej karykaturalności, nie jest wyrazem ułomnej, niższej klasy średniej, charakterystycznej dla niepełnego kapitalizmu? I jak brzmi odpowiedź na to ostatnie pytanie? Ludzie Leppera to nie są chłopi. W przeważającej większości są to ci, którzy rozbili się o kredyty, bo nie mogli ich spłacać. Próbowali od "szczęk" przejść do sklepików, ale rozbili się o supermarkety. To jest właśnie polityczny obraz klasy średniej w niekompletnym, niedokończonym kapitalizmie. I to jest bardzo smutna konstatacja. Tak więc ci, którzy mogliby pomóc w stworzeniu racjonalnych rozwiązań instytucjonalnych, są na wagę złota. Uważam, że tacy ludzie są w zapleczu PO, niekoniecznie wśród jej liderów. Bo paradoksalnie, gorzej oceniam liderów niż trzon Platformy. Kolejnym powodem, który predestynuje to właśnie środowisko do wzięcia części władzy wykonawczej i odpowiedzialności, jest to, że zmienił się charakter władzy. Jak się zmienił? Dawno zniknęła już władza, którą politolodzy określali jako relacyjną. To znaczy, że X ma władzę, bo potrafi zmusić Y do zrobienia tego, co leży w interesie X. Albo X ma władzę, bo może ukształtować takie reguły gry, jakie mu odpowiadają. Teraz o władzy mówi się jako o zdolności systemu - czyli wszystkich instytucji działających w państwie - do zachowania własnych zdolności rozwojowych, do utrzymania sterowności państwa. Budowanie instytucji jest więc obecnie podstawowym zadaniem. Jaka jest rola ludzi w tym współczesnym rozumieniu władzy? Jeżeli pozostawi się władzę ludziom bez dostatecznego doświadczenia instytucjonalnego, jeżeli nie wykorzysta się całego potencjału intelektualnego obecnego Sejmu, a nie jest to duży potencjał - po prostu przegramy. I Polska pozostanie obszarem pozbawionym sterowności. Wciąż więc istotna jest rola ludzkiej wyobraźni i kwalifikacji oraz umiejętność interpretowania informacji i budowania instytucji. To wymaga wiedzy z zakresu historii gospodarczej, historii idei. Jakość aparatu wykonawczego i jakość młodych kadr, które ciągle kształcimy, będą naszą najważniejszą przepustką do Unii Europejskiej. I dlatego pozostawienie tego PSL i SLD jest błędem. Taki jednak był wybór - jak sądzę - Andrzeja Olechowskiego, motywowany jego kalkulacjami na prezydenturę. Ale Olechowski zniknie, jeżeli problemy, które teraz mamy, nie zostaną rozwiązane. Może to jednak wyborcy zdecydowali, że nie doszło do koalicji SLD z Platformą? Ugrupowanie Olechowskiego nie dostało, mówiąc delikatnie, rewelacyjnego poparcia. Platforma prowadziła złą kampanię. Mało dynamiczną. Jeżeli ktoś czyni swoje hasło wyborcze z wyzwalania energii obywateli, a jednocześnie wie, że zbliża się kryzys i ma parę miesięcy, żeby przygotować program kryzysowy, co trzeba ciąć, gdzie są oszczędności, gdzie tkwią rezerwy, jak przeorientować istniejące strumienie pieniędzy - i nic nie robi... A co Platforma powinna była zrobić? Przecież wszystkie te informacje były w Platformie. Jej doradcy, eksperci mogli sformułować taki program, ale po prostu nie wystarczyło woli, zabrakło dynamiki. I to uczyniło Platformę dość mało atrakcyjną. Mogła uzyskać, moim zdaniem, grubo ponad 20 procent. Platforma miała szansę stać się przynajmniej zdecydowanym liderem opozycji? Na pewno. I bardzo poważnym partnerem w Sejmie. Ale zrobiła kiepską kampanię, a jej przywódcy okazali się, paradoksalnie, niemedialni. Niemedialni? Telewizja wychwytuje to, że nie ma się nic do powiedzenia. Można milczeć znacząco, ale takie milczenie jest nieznośne na dłużą metę. W każdym razie jest koalicja SLD - UP z PSL. Rzeczywiście pani sądzi, że ta koalicja może nie dać sobie rady z problemami kraju? Nie mówię, że nie da sobie rady. Ten rząd oceniam na cztery z minusem. Oceniam go nieźle. I Jacek Piechota, i Marek Belka, i Wiesław Kaczmarek - gotowość tych polityków do neoliberalnego myślenia z uwzględnieniem roli instytucji jest u nich zauważalna. Ale oczywiście przeraża mnie zachowanie niektórych ludzi z zaplecza parlamentarnego. Na przykład posłanka Barbara Blida nazywała pracę w Sejmie - która jest pracą na pełny etat, pracą wymagającą dużo większego przykładania się, niż widać to było w poprzedniej kadencji - sprzątaniem schodów i szlifowaniem klamek. Jeżeli traktuje się posłowanie tylko jako odskocznię do aparatu wykonawczego, bo w tym kontekście użyła tego sformułowania, to takiego typu określenie statusu i pracy posła powinno być ocenione przez Komisję Etyki. Tacy posłowie obrażają powagę tego miejsca i obrażają wyborców. Ale sama pani mówiła, że to nie w Sejmie tkwi realna władza, może więc posłanka Blida jest przynajmniej częściowo usprawiedliwiona? To trzeba było nie kandydować. Problem polega na tym, że generalnie władza i polityka rozchodzą się, o czym wielokrotnie mówiłam. Dalej jednak Sejm jest poważnym miejscem. Poprzedni parlament pisał złe prawo, było ono niedopracowane. Komisja Finansów Publicznych jakoś do ostatniej chwili nie zauważyła, że zbliżamy się do kryzysu, że są strukturalne przyczyny. Tamten Sejm źle pracował także dlatego, że nie realizował funkcji kontrolnych, które mu przysługują. Ciągle były przedstawiane jakieś informacje rządowe, często zresztą odrzucane. Ale nie o to chodzi. Sejm może żądać informacji, które będą analitycznie głębsze niż te ochłapy informacyjne, które rzucał rząd. To wymaga ciężkiej pracy niemal przez dzień i noc. I myślenia. Myślenia o wyzwaniach. Poprzedni posłowie pod tym względem zupełnie się nie sprawdzili. Ale jeżeli traktuje się Sejm, tak jak pani Blida, jako miejsce do "szlifowania klamek", to nic dziwnego. Mieliśmy rząd Buzka, który miał być reprezentacją tych wszystkich partyjek. Teraz mamy jeszcze mieć reprezentację terytorialną - bo Śląsk to taki wielki region i musi mieć swoich ministrów. To jest po prostu absurd. Niektórzy dostali jednak stanowiska wiceministrów? I już widać, że Miller, aby te wszystkie apetyty zaspokoić, będzie miał trudności z cięciem rozbudowanej administracji centralnej i utworzeniem organizmu zdolnego do koordynacji. Obawiam się, że presja aparatów terenowych, które są potrzebne SLD do wyborów do samorządu terytorialnego, gdzie jest duża porcja władzy, spowoduje, że nadzieja na reformę centrum się rozmyje. Leszek Miller wielokrotnie zapowiadał cięcia w administracji. Nie tylko dziennikarze, ale i politycy opozycji będą chcieli go z tego rozliczyć. Na razie liczba podsekretarzy stanu zmniejszyła się o około trzydziestu. Musi więc pilnować realizacji tych zapowiedzi. Bo naprawdę sytuacja jest poważna, państwo znajduje się w fatalnym stanie. Jest rozbudowane, a równocześnie pozbawione - jako zbiór instytucji - zdolności sterowania. Głównym problemem w sytuacji anarchii, jaką mamy - i nie chodzi tylko o finanse publiczne - są dwie rzeczy: struktury myślowe i etyka. Przecież właściwie cały ruch konserwatywny powstał po rewolucji francuskiej jako odpowiedź na anarchię. I wtedy zaczęto mówić, to szło aż do Hayeka, że rynek jest cenny, bo jest strukturą poznawczą, dostarczającą informacji, racjonalizującą myślenie, że tradycja jest cenna, bo dostarcza kategorii myślenia. Jaki to ma związek z naszą sytuacją? U nas nie ma kategorii myślenia o państwie, co się ujawniło w niezauważeniu kryzysu finansów. Bo nie myślano w kategoriach, które dotykają rzeczywistości. Tylko definiowano problemy w kategoriach z przedwczoraj. A Lepper ten sposób myślenia jeszcze cofnął w czasie i to w sposób klasycznie populistyczny... Klasycznie populistyczny? Samoobrona jest reprezentacją potencjalnej klasy średniej, która rozbiła się o niemożność dokończenia rewolucji kapitalistycznej. Klasy, która myślowo nie jest przygotowana, żeby interpretować współczesność, i cofa te interpretacje, podobnie jak Liga Polskich Rodzin, do języka, który nie przystaje do rzeczywistości. Populizm Leppera jest w jakimś sensie uzasadniony sytuacją. Ameryka Łacińska miała podobną sytuację zablokowanego rozwoju niższej klasy średniej, jej konsumpcyjnych apetytów większych niż możliwości. Ale Lepper na dodatek jest elokwentny. I ta elokwencja jest niebezpieczna. Dlaczego? Jego zachowanie zbytnio aktywizuje polityka. A polityka przy nowym typie władzy, o którym mówiłyśmy, jest nie tyle ułatwieniem, ile przeszkodą, Jeżeli w odpowiedzi na ten chaos nie utworzy się lepszych instytucji, nowego języka dyskursu publicznego i nie wzmocni się wymiaru etycznego, który w kryzysie może być oparciem - i na to kładli nacisk konserwatyści - to nie uda się wyjść z tego. Namawiałabym Millera, żeby był bardziej konserwatywny, w tym dobrym znaczeniu, i żeby łączył to, co konserwatyści łączyli. Czyli państwo z autorytetem. To znaczy? Chodzi o to, żeby budować państwo tak, aby stało się centrum zaufania. Konieczne więc jest oparcie się na ludziach z autorytetem. Są tacy ludzie? No, przynajmniej na ludziach z kompetencjami. Tak, aby rząd nie był kolejną reprezentacją różnych układów, interesów we własnym zapleczu politycznym. Jeśli Miller potrafi mówić "nie" koalicjantom i własnemu aparatowi, niech mówi "nie". -
Rz: Nie spełniła się pani przepowiednia i życzenie, aby SLD zawarł koalicję z Platformą Obywatelską. Dlaczego? JADWIGA STANISZKIS: Przywódcy Platformy tego nie chcieli.Platforma będzie w parlamencie tkwiła w dyskursie publicznym, który okaże się, moim zdaniem, dyskursem fałszywym. Samoobrona będzie nadawała ton tej dyskusji, interpretując współczesne wyzwania w bardzo tradycyjnym języku. Platforma nie utrzyma nawet obecnego poparcia. Partii takiej jak Platforma będzie bardzo trudno znaleźć w parlamencie swoje pięć minut. Uważam, że jej miejsce w polityce, kwalifikacje jej ludzi upoważniały ją do objęcia wysokich stanowisk w aparacie wykonawczym. Niższe kadry były tym zainteresowane, ale przywódcy okazali się minimalistyczni. I to jest ich błąd. Na minimalizmie nikt nie wygrywa w polityce. Co mogła właściwe zyskać Platforma na takiej koalicji? Polska mogła zyskać. A Platforma mogła uzyskać opinię, że jest gotowa do wzięcia odpowiedzialności. Nie musiała się obawiać losu Unii Wolności, bo Unia zrobiła błąd, szukając racjonalizacji historycznej, czyli uzasadnienia dla ewentualnie takiej koalicji, w przeszłości.Uważam, że w tej konfiguracji koalicja Platformy z SLD byłaby optymalna. Sądzę zresztą, że należy zastanowić się nad tym, czy w Polsce dokonała się pełna rewolucja kapitalistyczna. Czy przypadkiem Lepper nie jest wyrazem ułomnej, niższej klasy średniej, charakterystycznej dla niepełnego kapitalizmu?Ludzie Leppera to nie są chłopi. W przeważającej większości są to ci, którzy rozbili się o kredyty, bo nie mogli ich spłacać. Próbowali od "szczęk" przejść do sklepików, ale rozbili się o supermarkety.To jest właśnie polityczny obraz klasy średniej w niekompletnym, niedokończonym kapitalizmie. Może to jednak wyborcy zdecydowali, że nie doszło do koalicji SLD z Platformą? Ugrupowanie Olechowskiego nie dostało, mówiąc delikatnie, rewelacyjnego poparcia. Platforma prowadziła złą kampanię. Mało dynamiczną. Jeżeli ktoś czyni swoje hasło wyborcze z wyzwalania energii obywateli, a jednocześnie wie, że zbliża się kryzys i ma parę miesięcy, żeby przygotować program kryzysowy i nic nie robi... W każdym razie jest koalicja SLD - UP z PSL. Rzeczywiście pani sądzi, że ta koalicja może nie dać sobie rady z problemami kraju? Nie mówię, że nie da sobie rady. Ale oczywiście przeraża mnie zachowanie niektórych ludzi z zaplecza parlamentarnego. Problem polega na tym, że generalnie władza i polityka rozchodzą się, o czym wielokrotnie mówiłam.
ALPEJSKI PŚ: Kristian Ghedina najszybszym zjazdowcem na Streifie Samba srebrnych nietoperzy Kristian Ghedina na trasie zjazdu FOT. (C) AP Włoch Kristian Ghedina zwyciężył w 58. biegu zjazdowym na trasie Streif w Kitzbuehel, został zatem dla Austriaków najlepszym zjazdowcem sezonu. W slalomie specjalnym wygrał tegoroczny lider tej konkurencji Austriak Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Norweg Kjetil-Andre Aamodt i on otrzymał tytuł zwycięzcy 58. zawodów na Hahnenkamm. Wszyscy wymienieni otrzymali nagrody po pół miliona szylingów austriackich, czyli po ok. 138 tys. złotych, a Aamodt nawet trochę więcej. Doroczne austriackie święto zjazdu okazało się świętem prawdziwym. Do Kitzbuehel trudno było wjechać w sobotę od rana, ale jak już ktoś wjechał, to poczuł, zobaczył i usłyszał, że na Streifie jest "ten" wyścig. Samo zapowiadanie gości, z kanclerzem Austrii Viktorem Klimą na czele, trwało parę minut. Lista obecności byłych mistrzów i mistrzyń olimpijskich w narciarstwie alpejskim była równie długa. W samo południe przyszedł czas na zawody. Fryzura a la Villeneuve Emocje we współczesnym narciarstwie alpejskim rzadko trwają długo. Wprawdzie elektroniczny pomiar czasu i obraz telewizyjny podnosi atrakcyjność widowiska, ale żadna elektronika nie zmieni faktu, że najlepsi jadą na początku i po dwudziestu minutach wiadomo, kto wygrał. Tak było i tym razem. Ghedina startował z numerem siódmym, postał na mecie parę chwil i już po przejeździe szesnastego zawodnika zaczął przyjmować gratulacje. Włoch zbliża się do trzydziestki, trzy lata z rzędu był w Pucharze Świata, drugi za Alphandem, a jak Francuz zakończył karierę, to zaatakowali młodsi Austriacy. W Kitzbuehel Ghedina nie walczył o małą Kryształową Kulę, a raczej o wpis do kronik zwycięzców na Streifie, bo go jeszcze nie miał, a okazji będzie coraz mniej. Nie pozostańmy też obojętni na pół miliona austriackich szylingów, jakie dostał Włoch. Pewnie starczy mu na nowy rajdowy motocykl, bo to jego letnie hobby. Didier Cuche był drugi i, jak wynika z wypowiedzi tego sportowca, to wielkie szczęście wyrównało wielkiego pecha, jakiego miał Szwajcar czternaście miesięcy temu. Podczas ostatniego dnia treningu w Australii uszkodził lewą nogę, stracił cały sezon 96/97. Szczęście miał też podczas treningu na Streifie, gdy jechał prawie 100 km/godz., a trasę przeciął mu trener ekipy niemieckiej. Skończyło się na strachu, lecz było o włos od powtórki z Sestriere, gdzie przez działacza bez wyobraźni skończyła się kariera Rosjanki Lebiediewej. Rosjanka jest w Kitzbuehel komentatorką telewizji, ale pewnie myślała o mniej bolesnym przejściu do tego zajęcia. Cuche, jak mówiliśmy, miał jednak szczęście i mógł pokazać światu swój talent i niebanalną fryzurę, w kolorze cytrynowej zieleni, wzorowaną na mistrzu Formuły 1 - Jacquesie Villleneuve. Jeśli jesteśmy przy Kanadyjczyku, to i on był w Kitzbuehel. Niewątpliwie miał też najliczniejszą obstawę. Razem z Gerhardem Bergerem, Niki Laudą, szefem Formuły 1 Bernie Ecclestonem (z rodziną), szefem FIA Maxem Mosleyem (chyba cała władza samochodowa ma tu zimowe wakacje), grupą byłych i obecnych mistrzów narciarstwa alpejskiego (z Tonim Sailerem i Karlem Schranzem) oraz ze sponsorami 58. zawodów na górze Hahnnenkamm rozegrali zawody slalomowe na cele dobroczynne. Ofiar nie było, choć pani Slavica Eccleston miała istotne trudności ze skręcaniem, a Franz Klammer siadł na tyłach nart Bergera i spadł dopiero przy trzeciej bramce. Ten, który wymyślił Puchar Świata, Serge Lang, siedział na trybunie honorowej i patrzył, co też inni dorabiają do jego pomysłu. Dzień wypłaty Slalom na trasie Ganzlern to też tradycja, ale już nie taka, jak dzień wcześniej. Turyści poszli na narty, oficjele też, zostali wierni kibice. Transparenty trochę się zmieniły. Vogl, Reiter i Voglreiter z jednej strony, Sykora, Kimura i Tomba z drugiej. Ten ostatni startował pierwszy, ale tyrolskie krowie dzwonki biły mu krótko, z dwadzieścia sekund. Tyczka między nartami zakończyła start Włocha. Pierwszy przejazd dał Austriakom nadzieję na jakiś sukces w Kitzbuehel. Dwóch Thomasów: Stangassinger i Sykora wyprzedziło czterech Norwegów przedzielonych dwoma Francuzami. I w zasadzie tak zostało, tylko Francuzom się pogorszyło, a z 22. miejsca na piąte awansował Słoweniec Andrej Miklavc. Zwyciężył lider klasyfikacji slalomowej Pucharu Świata przed wiceliderem. Stangassinger jest jednym z nielicznych mistrzów olimpijskich sprzed kilku lat, którzy nie dają młodym poszaleć, a w Kitzbuehel także zarobić. To, że tutaj najlepiej płacą, wiadomo od dawna, tak samo, jak to, że niedziela jest dniem największych wypłat. Lista nagród jest tak skonstruowana, by wyeksponować to, co jest najważniejsze. Tak więc za zjazd sprinterski było 300 tys. szylingów dla pierwszego. Premie przydzielano do dziesiątego miejsca (10 tys. szylingów). Za dwa główne dania zawodów przydzielono pierwszej dziesiątce od 500 do 10 tys. szylingów. Natomiast w kombinacji dano czeki tylko pierwszym trzem wedle podziału: 500, 250 i 125 tys. I słusznie, gdyż w kombinacji sklasyfikowano ledwie siedmiu zawodników. Miano najwytrwalszego ciułacza zyskał Kjetil Andre Aamodt, gdyż do zwycięstwa w kombinacji dołożył swoje czwarte miejsce w zjeździe; drugi w kasie był Cuche. Wszystkie barwy Tyrolu Najpierw zagadka. Kto to jest - ma czerwone atłasowe spodnie, czarną błyszczącą pelerynę z wyhaftowanym na plecach srebrnym nietoperzem (wypisz wymaluj znak Batmana) oraz białą perukę? W Kitzbuehel wszyscy wiedzą. To oczywiście członek zespołu "Chimbilacos" z Vispterterminen w Szwajcarii. Tę kapelę wynajęto, by bębniła i trąbiła podczas wyścigów na Hahnenkamm od rana do wieczora, ze szczególnym uwzględnieniem okolic mety oraz centrum, także prasowego. Uprawia ona muzykę marszowo-egzotyczną, z przewagą rytmów południowoamerykańskich, ale przy przemieszczaniu się najchętniej wykonuje melodię "Rasputin", znaną z produkcji kwartetu "Boney M". To był istotny fragment tutejszej rzeczywistości. Poza tym po niebie latała włoska eskadra "Frecce Tricolori", rysując białe, zielone i czerwone smugi, były też jeden nieduży żółty sterowiec oraz parę balonów na uwięzi i bez. Jaśniały fajerwerki. Niżej było fioletowo, bo wszędzie fiołkowe dziewczyny sprzedawały fiołkowe pluszowe krowy i rozdawały czapki w takimż kolorze. Tyrolscy górale, w strojach ludowych, wrzucali turystom drewniane nosidła z dzwonami na barki, ale nie wszyscy przyjmowali to chętnie. Za to grzane wino lub zimne piwo lało się w chętne gardła, więc samba grana na puzonach w sercu Tyrolu przez srebrne szwajcarskie nietoperze wydała się zjawiskiem całkiem naturalnym. Bieg zjazdowy w Kitzbuehel: 1. K. Ghedina (Włochy) 2.05,49 min.; 2. D. Cuche (Szwajcaria) 2.05,63; 3. J. Strobl (Austria) 2.05,85; 4. K.A. Aamodt (Norwegia) 2.06,01; 5. H. Knauss (Austria) 2.06,09; 6-7. J.L. Cretier (Francja) i H. Trinkl (Austria) obaj 2.06,21. Klasyfikacja biegu zjazdowego (po 8 zawodach): 1. A. Schifferer (Austria) 531 pkt.; 2. H. Maier (Austria) 419; 3. Ghedina 323; 4. Cretier 312; 5. Cuche 292; 6. S. Eberharter (Austria) 290. Slalom specjalny w Kitzbuehel: 1. Th. Stangassinger (Austria) 1.44,27 min. (51,54 sek.+ 52,73); 2. Th. Sykora (Austria) 1.44,35 (51,60+ 52,75); 3. O.Ch. Furuseth (Norwegia) 1.44,42 (51,77+ 52,65); 4. H.P. Buraas (Norwegia) 1.45,01 (52,10+ 52,91); 5. A. Miklavc (Słowenia) 1.45,13 (53,53+ 51,60); 6. A. Vogl (Niemcy) 1.45,23 (52,93+ 52,30). Klasyfikacja slalomu specjalnego (po 6 zawodach): 1. Stangassinger 383 pkt.; 2. Sykora 340; 3. Buraas 260; 4. K. Kimura (Japonia) 197; 5. F.Ch. Jagge (Norwegia) 189; 6. Furuseth 170. Kombinacja alpejska w Kitzbuehel (sobotni zjazd+ niedzielny slalom): 1. K.A. Aamodt (Norwegia) 3.54,51 min. (2.06,01+ 1.48,50); 2. W. Franz (Austria) 3.57,12 (2.07,67+ 1.49,45); 3. E. Podivinsky (Kanada) 3.58,23 (2.07,36+ 1.50,87). Klasyfikacja PŚ mężczyzn: 1. Maier 1405 pkt.; 2. Schifferer 853; 3. Eberharter 811; 4. Aamodt 630; 5. M. von Gruenigen (Szwajcaria) 555; 6. Knauss 547. KRZYSZTOF RAWA z Kitzbuehel
Włoch Kristian Ghedina zwyciężył w 58. biegu zjazdowym na trasie Streif w Kitzbuehel, został zatem dla Austriaków najlepszym zjazdowcem sezonu. W slalomie specjalnym wygrał tegoroczny lider tej konkurencji Austriak Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Norweg Kjetil-Andre Aamodt. Emocje we współczesnym narciarstwie alpejskim rzadko trwają długo, najlepsi zawodnicy jadą na początku i po dwudziestu minutach wiadomo, kto wygrał.
Berdyczów jest dla ukraińskich katolików tym, czym dla polskich Częstochowa. Poza tym od innych, prowincjonalnych miast Ukrainy nie różni go prawie nic. Życie tu prozaiczne aż do bólu - bieda, bezrobocie, brud, brak jakichkolwiek perspektyw. Aż dziw, że wciąż są wśród berdyczowian ludzie, którym chce się chcieć. Prawie martwa natura z nieczynną latarnią JAN TRZCIŃSKI Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się autobusem ukraińskiego PKS-u cztery godziny. Na stołecznym dworcu wsiada do starego, lepkiego ikarusa wszystkiego dziesięć osób. Drugie tyle czeka na drodze, sto, sto pięćdziesiąt metrów od dworca. To prywatni pasażerowie kierowcy. Potem będzie ich co i rusz przybywać i ubywać, najwięcej na ostatnim odcinku, między Żytomierzem a Berdyczowem, gdzie kierowca zatrzymuje się co dwa kilometry, podwożąc ze wsi do wsi przekupki i podpitych chłoporobotników. W głowie kręci się od zapachów - owoce, warzywa, drób, mokre od deszczu kurtki, podły tytoń, nieprzetrawiona wódka i kwaśne piwo. W radiu wokalista z silnym, rosyjskim akcentem pośpiewuje "akapulko, aj, ajajajajaj", a szofer dociska ręką wysypujący mu się z kieszeni plik tłustych banknotów. Na każdym takim kursie można spokojnie zarobić, nawet podzieliwszy się zyskami z przełożonymi, połowę średniej miesięcznej pensji, której wysokość nie przekracza na Ukrainie równowartości 25 dolarów. 50 mililitrów po ciemku Styczniowy krajobraz za oknem nastraja raczej smutno, dopiero tuż przed Berdyczowem wzrok ożywia wieś Gryszkowce - zadbane domy, czyste, zagrabione podwórza, kosze pachnących jabłek wystawione na sprzedaż wzdłuż drogi. Potem będzie znów szaro, brudno, betonowo. Ulice blisko stutysięcznego Berdyczowa są bardzo szerokie; taka Liebknechta, na przykład - prawie jak Marszałkowska. Od krawężnika do krawężnika 20 metrów, jeżeli nie lepiej. Kiedyś pośrodku rosły piękne drzewa, ale wycięto je na prawie całej długości, żeby pierwszomajowy pochód mogł się rozlewać jeszcze i jeszcze większą falą. Samochody mkną miejscami slalomem - dziury w jezdni są czasem tak wielkie, że zdaje się, jakby przez pół wieku jeździły tędy w tę i z powrotem tylko czołgi. Wygląda na to, że od czasu rozpadu Związku Radzieckiego, od upadku kołchozów i wielu innych przedsiębiorstw niczego tu nie remontowano. Ulice i chodniki są nieoświetlone, nie ma jak iść po ciemku, jest tylko strach i nic więcej. Wrogiem zdaje się każdy kształt pojawiający się niespodziewanie na chodniku w odległości trzech metrów, wyrokiem - każde słowo dochodzące gdzieś z boku, z mgły. Palą się raptem trzy latarnie na krzyż przy domu towarowym; zgasną zresztą tuż po siódmej. Żeby gdzieś się dostać, trzeba wziąć taksówkę. Taksówkarze też się boją, ale jeżdżą. W styczniu jeden z nich stracił w Gryszkowcach życie z rąk pasażera, który połakomił się na cztery grzywny. Cztery grzywny to około trzech złotych. Nawet upić się za taką kwotę trudno, choć można to zrobić praktycznie na każdym kroku. "Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków przy Liebknechta. Obok, w bocznej uliczce coś na kształt sklepiku przyfabrycznego. Ludzie stoją w kolejce od rana. Berdyczowskie piwo, marki Hetmańskie, jest w smaku niespecjalne, w porównaniu z najpopularniejszym na Ukrainie obołonem ponosi sromotną porażkę. Ale sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której zresztą pije się najwięcej. Można ją kupić nawet w budce z hot dogami. W cenniku, od góry: hot dog, hamburger, 50 mililitrów plus kubeczek, 100 mililitrów plus kubeczek, 50 mililitrów koniaku... Benedykt z Grybowa i siedmiogłowy smok Wszystko to przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei i kroczek po kroczku próbują zmieniać świat. Wielu wśród nich Polaków - Berdyczów to przecież kawał i polskiej historii. Ojciec Benedykt Krok z Grybowa pod Nowym Sączem walczy z siedmiogłowym smokiem niemożności na pierwszym froncie. Modli się, nawraca, namawia, zdobywa, buduje, peroruje, poucza. Nauczył się ukraińskiego i kazania w klasztorze Karmelitów Bosych wygłasza po ukraińsku, choć śpiewy nadal odbywają się po polsku. Wśród wiernych - mówi proboszcz Benedykt - wielu jest Ukraińców, którzy przeszli na katolicyzm. Benedykt głosi kazanie silnym, zdecydowanym głosem. Na koniec nabożeństwa ma dla wiernych jeszcze kilka rad. - Za kilka dni wypada święto Matki Boskiej Gromnicznej - tłumaczy. A na Matki Boskiej Gromnicznej zapala się gromnicę. Gromnica to świeca solidna, a nie cienka jak kabelek - tu demonstruje fragment cieniutkiego przewodu głośnikowego - bo ma stać mocno, a nie chwiać się, jak nie przymierzając jakaś trzcina na wietrze. I jeszcze jedno: gromnica to świeca na specjalną okazję, więc żeby nikomu nie przyszło do głowy oświetlać nią mieszkania, gdy jak zwykle znów wyłączą na kilka godzin prąd... Klasztor jest wciąż w odbudowie i ksiądz mieszka w zwyczajnym bloku. Rozumie więc, co znaczy brak światła, zniszczona klatka schodowa, wyrwana ze ściany żeliwna pokrywa zsypu, śmiecie rozrzucone po korytarzu, zdezelowane drzwi do budynku, pogięte, rozerwane skrzynki pocztowe. Tak jest w co drugim, trzecim berdyczowskim bloku. Wokół zdewastowane place zabaw, rozjeżdżone, zaśmiecone trawniki, okaleczone drzewa. Nikt nie czuje się tu właścicielem i nikt o nic nie dba. Za grzechy jednych władza karze wszystkich pozostałych. Ktoś nie płaci za ogrzewanie - miasto odcina dopływ ciepłej wody i jemu, i całej reszcie. Zimą z kranów leci czasem woda tak zimna, że po dwóch minutach mycia człowiek czuje się, jakby wbijano mu igły w kości palców. Spod chińskiej granicy do Świętej Barbary Klasztor Karmelitów Bosych - sanktuarium Matki Boskiej Szkaplerznej - leży wysoko nad rzeką Gniłopiać; w dole widać wędkarzy-kamikadze łowiących ryby na lodzie cienkim jak serwetka. Sanktuarium postawił w pierwszej połowie XVII wieku wojewoda kijowski Janusz Tyszkiewicz. W 1642 Tyszkiewicz podarował klasztorowi obraz Najświętszej Marii Panny, słynący w jego rodzinie łaskami. Przez ponad trzysta lat obraz, karmelici i klasztor przechodzili różne koleje losu. Sowieci na przykład urządzili w górnym kościele muzeum, a w dolnym kino. W 1941 roku, tuż przed napaścią Niemiec na ZSRR komsomolcy z Berdyczowa ograbili i spalili klasztor oraz sanktuarium. Obraz zaginął wówczas w niewyjaśnionych okolicznościach i do dziś nie wiadomo, czy spłonął, czy został ukradziony. Kościół karmelici odzyskali przed dziesięciu laty i od tej pory go rekonstruują, co zajmie im pewnie jeszcze kolejne dziesięć lat. O prawo do wyznawania wiary musiał też długo walczyć ojciec Albert Gałecki, skromny proboszcz w kościele Świętej Barbary. Ksiądz Gałecki urodził się w 1955 roku w Jakucji, dokąd w 1937 roku wysiedlono z Berdyczowa jego rodziców za to, że nie chcieli wstąpić do kołchozu. Do rodzinnego miasta pozwolono im wrócić dopiero po 20 latach. Albert chciał po szkole wstąpić do seminarium w Rydze - bezskutecznie. Uczył się więc w seminarium podziemnym na Litwie. W 1982 roku wzięto go do wojska, aż do Chabarowska pod chińską granicę. Było nieźle - wspomina - bo zrobili go kierownikiem magazynu z żywnością, nie chodził więc głodny i nie marzł, choć na dworze temperatura spadała do minus 40 stopni. Po wojsku znów chciał do seminarium i znów nie pozwolili, potem przyjęli, potem wyrzucili i tak w kółko. Po święceniach objął parafię w Berdyczowie. Kościół Świętej Barbary, w którym żenił się ongiś Honoriusz Balzak, zwrócono katolikom dopiero pięć lat temu. Katolicyzm przeżywa tu dziś renesans, ale parafii brakuje kapłanów. - Trzeba czasem odprawić pięć nabożeństw dziennie, odprawić a nie odbębnić, a już po czterech człowiek zmęczony do cna. Cztery jeszcze idzie wytrzymać, ale pięć już nie - mówi ojciec Albert. Co się dzieje z naszą klasą W kościele Świętej Barbary mieści się popularna wśród Polaków biblioteka. Wśród książek z Polski, których zawsze mało, leżą numery "Mozaiki Berdyczowskiej" - dwumiesięcznika polonijnego, którym kieruje Larysa Wermińska, wicedyrektorka jednej z miejscowych szkół podstawowych. Larysa, podobnie jak setki, a może tysiące jej kolegów - nie dostaje od wielu tygodni swojej i tak nikczemnej pensji. Na początku stycznia berdyczowskim nauczycielom powiedziano, że trzeba jechać do Żytomierza i protestować. Wsiedli więc do autobusów i pojechali. Na miejscu okazało się, że uczestniczą w wiecu poparcia dla prezydenta Leonida Kuczmy, na który spędzono również uczniów i studentów. Szkołę otwarto z pompą dokładnie 1 września 1939 roku, gdy do Polski wkraczali Niemcy. Dwa lata później wkroczyli do Związku Radzieckiego. Po inwazji, w szkole mieścił się niemiecki zarząd miasta, podobno raz był tu nawet z wizytą Adolf Hitler. W szkolnej izbie pamięci blakną fotografie absolwentów, którzy niedawno jeszcze grali wyświechtaną szmacianką w piłkę, jak widoczni teraz właśnie przez okno chłopcy na boisku. Albo jak, lata temu, młodzieniec z jednego ze zdjęć, który, skończywszy szkołę, niedługo potem, w 1985 roku, zaginął podczas służby w "ograniczonym kontyngencie wojsk radzieckich w Demokratycznej Republice Afganistanu". A za szybą z pamiątkami z Polski, obok kilku albumów o Krakowie i Warszawie leżą sobie, nie wiedzieć czemu, "Czarne koszule w Tiranie" z popularnej ongiś kieszonkowej serii "Sensacje XX wieku"... Jeszcze będzie przepięknie Berdyczów to historia, którą wciąż jeszcze można ocalić. Oświetlić, posprzątać, odmalować. Odbudować Klasztor Karmelitów, odrestaurować stary cmentarz żydowski z setkami omszałych nagrobków, wśród których hołota urządziła sobie dzikie wysypisko śmieci, zadbać o ogromną nekropolię miejską z XIX wieku, gdzie gross grobowców, w tym wiele polskich, zniszczono straszliwie, obrabowano, zamieniono na pijackie meliny pełne potłuczonego szkła i ekskrementów. Potrzeba tylko więcej ludzi wrażliwych, ludzi z wyobraźnią, przede wszystkim we władzach, które dziś troszczą się chyba tylko o swoje interesy i o majestatyczny, lśniący czystością pomnik Lenina przed zadbanym ratuszem. Na razie brud, ciemność, strach i bieda zabijają w ludziach w zarodku wszystko, co tylko mogliby zrobić dobrego. Oczywiście, wiosną będzie lepiej, będzie bardziej zielono i dużo jaśniej, przyjedź wiosną - namawiają berdyczowianie. - Na wiosnę zorganizujemy festyn "Polskie Dni", a później, w czerwcu, do Kijowa przyjedzie Jan Paweł II, z Berdyczowa będzie pielgrzymka, kilkanaście autokarów, może nawet specjalny pociąg - zapalają się. Na razie za wiosnę, lato i sny o ciepłych, beztroskich popołudniach starczyć musi słodkie, krymskie wino Massandra o cudownym, obiecującym bukiecie, biłyj muskat z czerwonych winogron ze sklepiku przy Swierdłowa. Reszta ma się dopiero zdarzyć. Dla tych z Państwa, którzy zechcieliby wesprzeć polonijny dwumiesięcznik "Mozaika Berdyczowska", podajemy numer konta Fundacji "Rodacy - Rodakom": Bank Pekao SA II 0/Warszawa, 12401024-21033247-2700-401110-001, koniecznie z dopiskiem: "dla Mozaiki Berdyczowskiej".
Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się cztery godziny. "Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków. sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której pije się najwięcej. Wszystko przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei. Wielu Polaków. Ojciec Benedykt Krok z Grybowa walczy z siedmiogłowym smokiem niemożności na pierwszym froncie. ksiądz mieszka w bloku. Rozumie, co znaczy brak światła, zniszczona klatka schodowa. Berdyczów to historia, którą można ocalić.
Pielgrzymka z Kazachstanu Na święta w ojczyźnie Dwa zesłańcze życiorysy Maria Klepacka miała szesnaście lat, kiedy do Lwowa wkroczyły sowieckie wojska. W 1941 roku, jako uczennica szkoły pielęgniarskiej, została zmobilizowana do Armii Radzieckiej. Trafiła do szkoły lotniczej w Woroneżu, potem do 7. zapasowego pułku lotniczego w Buzułuku. Latała jako strzelec radiotelegrafista na bombowcach DB-3. Jej samolot zrzucał bomby na Niemców wokół Stalingradu. W 1943 roku, kiedy generał Władysław Anders wyprowadził I Korpus Polski z terytorium ZSRR, sowiecki sąd wojskowy skazał Klepacką na karę śmierci. Oskarżono ją o szpiegostwo na rzecz Polaków. W bombowcu, w więzieniu, w łagrze, w ziemiance Pani Maria, z którą leciałem w samolocie prezydenta RP z Kazachstanu do Polski, pokazała mi blizny na przegubach rąk. - To od kajdanek. NKWD torturowało mnie przez kilka miesięcy. Chcieli wymusić zeznanie, że przekazywałam informacje polskim żołnierzom w Buzułuku. Byłam głupia, że od razu nie poszłam do Sikorskiego. Mój ojciec, oficer na wojnie polsko-bolszewickiej, poznał Sikorskiego osobiście, zanim został on generałem. Jako radiotelegrafistka miała dostęp do tajnych kodów. O zwolnieniu z wojska nie mogła nawet myśleć. - Załoga mojego bombowca po 28 dniach od skazania mnie na śmierć uzyskała zamianę wyroku na 10 lat więzienia. Przebywałam jako więzień polityczny w Solelecku pod Orenburgiem. Więzienie mieściło się w starym klasztorze. Odsiedziałam 10 lat i 5 miesięcy, a kiedy po śmierci Stalina napisałam do polskiego konsulatu, że powinnam być traktowana jako jeniec wojenny, prokuratura w Swierdłowsku dodała mi do wyroku 25 lat zsyłki w Kazachstanie. Pani Maria trafiła do kopalni węgla w Karagandzie. Do pracy chodziła każdego dnia 14 kilometrów. Dopiero gdy zasłabła z głodu, otrzymała pensję w wysokości 600 rubli. To pozwoliło jej przeżyć. - Po przyjeździe do Kazachstanu musiałam sobie wykopać ziemiankę. Żyliśmy jak krety. Przez dziesięć lat karczowałam las, potem budowałam linię kolejową. Wyszła za mąż za dońskiego Kozaka, zesłanego jako kułak do Kazachstanu. Był mechanikiem na statku. Dzisiaj mieszkają w niewielkim mieszkaniu w Karagandzie. Ona otrzymuje rentę, 3200 kazachskich tenge, równowartość 20 dolarów. Polacy mi nie ufali, byłam w ruskim mundurze Brata pani Marii, który uczył się w lwowskiej Szkole Kadetów, NKWD zabrało w 1939 roku z ich mieszkania na ulicy Gródeckiej. Podobnie jak wszystkich innych kadetów, którzy pozostali w mieście. Siedział w więzieniu na Podzamczu. Więcej go nie zobaczyła. - Pytałam o brata w sztabie polskim w Buzułuku, ale nie bardzo mi wierzyli. Byłam w ruskim mundurze. Nie mogłam pisać do Czerwonego Krzyża, bo jako radiotelegrafistka musiałam podpisać zobowiązanie, że przez 15 lat nie będę utrzymywać kontaktów i korespondencji z jakimkolwiek cudzoziemcem. Może teraz go odnajdę? - Słyszała pani o Katyniu? - zapytałem. - Nie... Wielu tych pielgrzymów, lecących w prezydenckim samolocie do Polski, nie mówi już po polsku. Tutaj, w kraju ojców i dziadków, mają odnaleźć swoją utraconą ojczyznę. Polskę, w której niektórzy nigdy nie byli, a niektórzy zachowali jej obraz w najodleglejszych wspomnieniach z dzieciństwa. Piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu To już piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu, zorganizowana przez Polską Akcję Humanitarną. Program pielgrzymek jest co roku taki sam. Wigilia i święta z polskimi rodzinami, które zaprosiły gości z daleka. Zwiedzanie Krakowa, Częstochowy, Warszawy. Msza u ojców bonifratrów w Krakowie, spotkanie z kardynałem Franciszkiem Macharskim, gościna u ojców paulinów w klasztorze jasnogórskim, spotkanie opłatkowe u marszałka Sejmu, Macieja Płażyńskiego i u prymasa Józefa Glempa. Tego roku przyleciało do Polski 66 osób z dziewięciu rejonów administracyjnych Kazachstanu. Niektóre są oddalone od Astany, dzisiejszej stolicy republiki, o 1500 kilometrów. Najmłodszy z gości liczy 63 lata, najstarszy - 87 lat. Większość z nich niemal całe życie spędziła w zagubionych w stepie kołchozach. 119 polskich rodzin zgłosiło w Polskiej Akcji Humanitarnej chęć przyjęcia gościa i spędzenia z nim świąt Bożego Narodzenia. Zgłaszający się to często ludzie niezamożni, byli wśród nich nawet samotni emeryci. W takich przypadkach w opiece nad gościem uczestniczy kilka osób - jedna daje nocleg, inna służy transportem, jeszcze inna finansuje część pobytu Lepianka w toczce nr 8 Większość pielgrzymów to ofiary deportacji przeprowadzonych przez władze sowieckie w latach trzydziestych. Jedna z pasażerek prezydenckiego samolotu, Kazimiera Dąbrowska, trafiła do Kazachstanu w 1936 roku, kiedy władze sowieckiej Ukrainy oczyszczały z Polaków wioskę Nowostańce pod Winnicą. Trzyosobową rodzinę, matkę z dwiema kilkuletnimi córkami, zakwaterowano w krytej darnią lepiance o powierzchni 7 metrów kwadratowych. Razem z inną polską rodziną liczącą siedem osób. Polskich wygnańców osiedlano wtedy w rejonie czkałowskim w powiecie kokczetawskim, w rozrzuconych po stepie osiedlach zwanych toczkami, czyli punktami. Punktów było 13, każdy miał swój numer. Dopiero po latach nadano im nazwy. W 1942 roku, w nocy, do drzwi mieszkania zastukał milicjant. Pod lufą karabinu wyprowadził matkę pani Kazimiery. Dzieciom powiedział, że zabiera ją na stację kolejową. W rzeczywistości kobietę zmobilizowano do oddziałów wykonujących niewolniczą pracę w kopalniach węgla na tyłach frontu. - Mamusia uciekła do nas z kopalni, szła po śniegu siedemdziesiąt kilometrów. Ledwo przyszła do domu, sąsiadka doniosła na nią do NKWD. Przesiedziała siedem miesięcy w areszcie za samowolne porzucenie pracy. Ale sądziły ją kobiety i wypuściły do domu. Od 1945 roku, kiedy Kazimiera Dąbrowska skończyła 16 lat, co dziesięć dni musiała meldować się w komendanturze NKWD. Co trzy miesiące odnawiano jej tymczasowy dowód osobisty. Ani ona, ani jej matka nie miały prawa oddalać się ponad trzy kilometry od miejsca osiedlenia. - Jeździli milicjanci na motocyklach, każdego znali z wiedzenia. Jeśli milicjant zobaczył człowieka dalej od domu, wsadzał go na dwa dni do karceru. Ale jeden Kazach, komendant, porządny był. Jak mamusia chodziła zamienić igły czy chustkę na jedzenie, to nic nie mówił. W 1948 matka pani Kazimiery złożyła podanie o wyjazd do Polski. Podobnie postąpiła większość Polaków mieszkających w Kazachstanie. Komendantura NKWD natychmiast wydała wszystkim zakaz wyjazdu. Ci, którzy próbowali uciekać, otrzymywali wyroki - dziesięć lat łagru. Od dziecka pani Kazimiera miała marzenie - uczyć się. Miejscowa administracja nie zezwoliła jej na wyjazd do szkoły średniej. Kiedy uciekła do Karagandy i przyjęto ją do szkoły akuszerskiej, powróciła do 8. toczki pod konwojem. Marzenia zrealizowała dopiero jako dojrzała kobieta. Uczyła się zaocznie, pracując w handlu. Ukończyła technikum handlowo-kulinarne, później zaliczyła dwa lata studiów w Instytucie Gospodarki Narodowej w Ałma-Acie Ze studiów musiała zrezygnować - matka zachorowała, zabrakło pieniędzy na dalekie podróże do stolicy. "... nielegalnie przesiedlona z powodów narodowościowych" Dzisiaj Kazimiera Dąbrowska zabrała ze sobą do Polski bardzo ważny dokument. Każdy z pielgrzymów, zaproszonych na święta, posiada podobny. "Dombrowskaja Jekaterina Rafałowna, urodzona w 1929 roku, nielegalnie przesiedlona z powodów narodowościowych w 1936 razem z rodziną, pozostająca pod nadzorem organów MSW od 1945 do 1956 roku, zostaje uznana za represjonowaną z przyczyn politycznych i rehabilitowana na podstawie ustawy Republiki Kazachstan »O rehabilitacji ofiar masowych represji«". Mirosław Kuleba
Maria Klepacka została zmobilizowana do Armii Radzieckiej. W 1943 roku sowiecki sąd wojskowy skazał Klepacką na karę śmierci. Oskarżono ją o szpiegostwo. - Odsiedziałam 10 lat, a kiedy napisałam do polskiego konsulatu, że powinnam być traktowana jako jeniec wojenny, prokuratura dodała mi 25 lat zsyłki w Kazachstanie.To już piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu. Program pielgrzymek jest taki sam. Wigilia i święta z polskimi rodzinami. Większość pielgrzymów to ofiary deportacji przeprowadzonych przez władze sowieckie w latach trzydziestych. Jedna z pasażerek samolotu, Kazimiera Dąbrowska, trafiła do Kazachstanu w 1936 roku. Dzisiaj Kazimiera zabrała ze sobą ważny dokument. Każdy z pielgrzymów posiada podobny. "Dombrowskaja Jekaterina Rafałowna zostaje uznana za represjonowaną z przyczyn politycznych i rehabilitowana".